Tom Clancy Splinterll Operacjarakuda

Tom Clancy

Splinter Cell : Operacja „Barakuda”

ROZDZIAŁ 1

Mechaniczny alarm OPSAT-u, operacyjnego komunikatora satelitarnego na moim nadgarstku, budzi mnie punktualnie o jedenastej. Potrafię zasypiać natychmiast, wszędzie i o każdej porze, więc wbudowany w OPSAT szpikulec, który naciska na moją tętnicę, jest bardzo wygodny. Działa cicho i nie wyrywa mnie gwałtownie ze snu jak budzik.

Słyszę wycie wiatru na zewnątrz małego namiotu. Prognoza pogody ostrzegała przed zamiecią koło północy. Zawierucha właśnie się zaczyna. Super. Przy temperaturze poniżej zera dawno bym zamarzł, gdyby nie kombinezon. Jest obcisły, jak dla komiksowego superbohatera. Opracowano go w Wydziale Trzecim i był to prawdziwy technologiczny przełom. Nie tylko chroni przed upałem i mrozem, lecz również, dzięki kevlarowym włóknom wplecionym w tkaninę, jest kuloodporny. Przy strzale z dużej odległości spisuje się całkiem dobrze. Wolałbym nie testować go z małego dystansu. Dziękuję bardzo.

Wypełzam z namiotu, wstaję i przez chwilę obserwuję uważnie ciemny las wokół mnie. Nic nie słyszę oprócz wycia wiatru. Lambert ostrzegał mnie, że tak daleko w lesie mogę spotkać wilki, ale najwyraźniej mam fart. Gdybym był wilkiem, to przy takiej pogodzie nie wyłaziłbym z legowiska. Przy dwudziestu trzech stopniach mrozu żaden posiłek na pewno nie włóczy się po okolicy. Z wyjątkiem dwunożnego ssaka uzbrojonego po zęby.

Szybko zwijam namiot. Kiedy jest rozstawiony, wygląda jak zaśnieżona skała - to zasługa niezwykłego kamuflażu. Trzeba by go obejrzeć z bliska, żeby się zorientować, co to naprawdę jest. To następna dobrze zaprojektowana część ekwipunku. Zasługa NSA, Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Jak na ironię, tylko garstka ludzi z NSA wie o istnieniu supertajnej sekcji specjalnej nazywanej Wydziałem Trzecim. Należę do tak elitarnej grupy pracowników rządu Stanów Zjednoczonych, że można by policzyć na palcach obu rąk ludzi, którzy wiedzą, kto to jest Splinter Celi - „penetrator". I, prawdę mówiąc, nie umiałbym wymienić ich wszystkich, oprócz mojego szefa, pułkownika Irvinga Lamberta, i bardzo nielicznego zespołu, który pracuje w niepozornym, nieoznakowanym budynku obok kwatery głównej NSA w Waszyngtonie. Nie mam pojęcia, kto z senatorów lub administracji słyszał o Wydziale Trzecim. Na pewno wie o nas prezydent, ale nawet on nie przyznałby się do mnie, gdybym został złapany. Wyparliby się mnie - umyliby ręce i udawali, że nigdy nie istniałem.

Pakuję namiot i opuszczam gogle. Tryb noktowizyjny działa całkiem dobrze mimo ukraińskiej zamieci. Czuję się trochę jak w scenie z Doktora Żywago, ale przynajmniej nie wpadnę na żadne drzewo.

Obuchiw leży osiem kilometrów na południe. Jestem gdzieś między tym miasteczkiem i Kijowem, gdzie rozpocząłem moją misję. Teraz używa się ukraińskiej nazwy Kyjiw, zamiast rosyjskiej Kijew. To samo z Obuchiwem, który dawniej był Obuchowem. Ludzie zmienili nazwy miejscowości z rosyjskich na ukraińskie, kiedy kraj stał się niepodległy w 1991 roku. Jestem prawie pewien, że Rosjanie nadal wymawiają je po staremu.

W dzisiejszych czasach podróż przez wolną Ukrainę nie stanowi problemu. Nie miałem kłopotów z odbiorem mojego ekwipunku z ambasady amerykańskiej w Kijowie i dostałem SUV-a, żeby dojechać do Obuchiwa. Roześmiałem się na widok samochodu - forda explorera XL, rocznik 1996, z przebiegiem stu dziewięćdziesięciu dwóch tysięcy kilometrów. Ale chodzi dobrze. Z miasteczka powędrowałem w las i rozbiłem obóz na tym zimnie. Wywiad Wydziału Trzeciego potwierdził, że trzeci hangar Sklepu dla ich niewykrywalnego samolotu - zniszczonego kilka miesięcy temu w Turcji - znajduje się na jednej z polan za tym lasem i nadal jest używany. Na zdjęciach satelitarnych widać pojazdy i ludzi, którzy wchodzą do budynku. Zlikwidowałem już jeden z trzech hangarów - w Azerbej¬dżanie, niedaleko Baku. Wojskowe siły specjalne wysadziły w powietrze drugi, w Wołowie, maleńkiej wiosce na południe od Moskwy. Teraz muszę sprawdzić, co się dzieje tutaj, w trzecim. Zobaczyć, co kombinują. Sklep - znana rosyjska organizacja przestępcza handlująca bronią - poszedł w rozsypkę po zeszłorocznej sprawie na Cyprze. Prawie ich zniszczyliśmy, ale szefowie wciąż są wolni. Nasze dane wywiadowcze wskazują, że Sklep się pozbierał i przeniósł swoją kwaterę główną z Rosji na Daleki Wschód

zapewne na Filipiny lub do Hongkongu. Przekonamy się. Od kilku miesięcy jednym z najwyższych priorytetów Wydziału Trzeciego jest znalezienie tak zwanych dyrektorów Sklepu i postawienie ich przed sądem. Albo zabicie - zależnie od tego, która okazja nadarzy się wcześniej.

Główną postacią jest Gruzin, Andriej Zdrok. Zajmuje pierwszą pozycję na liście „spraw do załatwienia". Pozostali dyrektorzy to generał rosyjskiej armii, Prokofiew - wątpię, żeby był spokrewniony z kompozytorem - oraz dawny prokurator z byłej NRD, Oskar Herzog, i kolejny Rosjanin, były oficer KGB, Anton Antipow. Jeśli uda mi się dowiedzieć, gdzie są ci faceci, zakończę misję i wrócę do domu.

- Widzę, że już wyruszyłeś, Sam. - To pułkownik Lambert. Słyszę go przez implanty w moich uszach. Zapewniają mi kontakt z zespołem w Waszyngtonie. Odpowiadam mu po naciśnięciu implantu w krtani.

- Zbliżam się do kompleksu. Co macie na przekazie z satelity? -Żadnej aktywności. Możesz spokojnie wchodzić.

Staram się iść cicho, ale moje buty skrzypią na śniegu i lodzie. Nie ma na to rady. Wątpię, żeby tak głęboko w lesie byli jacyś strażnicy. Będę musiał bardziej uważać, kiedy dotrę do hangaru, drzewa zaczynają się przerzedzać i widzę go tuż przed sobą.

Kucam i się rozglądam. Budynek, służący kiedyś za hangar dla samolotu, stoi na krańcu pasa startowego. Ktokolwiek pilotował niewykrywalną maszynę, musiał być naprawdę dobry - kraniec lotniska znajduje się niemal przy linii gęstych drzew. Z hangarem sąsiaduje mniejszy budynek - zapewne biura i kwatery ludzi, którzy tu pracują. Kompleks jest otoczony ogrodzeniem pod napięciem. Przez las biegnie droga gruntowa, teraz kompletnie zaśnieżona, która prowadzi do bramy. Można się nią dostać do szosy wiodącej do Obuchiwa. Tablice WSTĘP WZBRONIONY trzymają ciekawskich na dystans.

Przed kompleksem stoją trzy skutery śnieżne Tajga. Przed drzwiami widzę samotnego wartownika. Pali papierosa. Cholera. Jeśli unieszkodliwię elektryczne ogrodzenie, ktoś w środku zorientuje się, co jest grane.

Coś nadjeżdża drogą. Widzę przez drzewa blask reflektorów i słyszę silniki.

- Masz towarzystwo, Sam - mówi Lambert. - To wygląda na motocykl albo skuter śnieżny i samochód osobowy. Wyglądają, jakby pojawiły się znikąd.

- Wiem, widzę je.

Przedzieram się szybko przez krzaki do krawędzi bramy i kładę płasko na śniegu. Zazwyczaj mam na sobie czarny kombinezon, ale ten model przygotowano na zamówienie, biorąc pod uwagę rosyjską i ukraińską zimę. Jest cały biały i wtapia się w otoczenie. Za chwilę go rozepnę, ściągnę i zostanę w ciemniejszym ubraniu, żeby móc się ukryć w mroku.

Buczenie elektrycznego ogrodzenia nagle ustaje. Gdzieś wewnątrz wyłączyli prąd i brama zaczyna się otwierać.

Mija mnie skuter śnieżny, tajga. Wjeżdża do środka. Kilka sekund później to samo robi czarny mercedes. Upewniam się, że to już wszystkie pojazdy, i przetaczam za bramę, gdy zaczyna się zamykać. Leżę bez ruchu i zerkam dookoła, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie zauważył. Jak dotąd idzie mi dobrze. Teraz trzeba się zabawić w kameleona i zdjąć biały kombinezon zewnętrzny.

Wpycham go do plecaka, wstaję i podkradam się bliżej, pozostając w mroku. Chowam się za studnią zabitą deskami i obserwuję przybyszów. Zatrzymują pojazdy przed małym budynkiem. Wartownik, którego widziałem wcześniej, podchodzi do hangaru i odryglowuje drzwi. Otwiera je i facet, który jechał na skuterze, wprowadza skuter do środka. Po chwili wychodzi. Wartownik zamyka hangar, ale nie rygluje drzwi. Kierowca mercedesa nie wyłącza silnika. Z samochodu wysiadają czterej mężczyźni. Jeden z nich to oficer armii rosyjskiej. Zmieniam soczewki w moich goglach, ogniskuję na pasażerach auta i rozpoznaję generała Stefana Prokofiewa. Drugi facet wygląda na Oskara Herzoga, ale jeśli to on, to zapuścił śmieszną brodę. Trzeciego gościa nie znam. Jest niższy od pozostałych i ma długie, falujące czarne włosy. Przypomina trochę Rasputina. Czwarty mężczyzna to kolejny wojskowy, prawdopodobnie ochrona generała. Robię szybko kilka zdjęć OPSAT-em i wysyłam je przez satelitę do Waszyngtonu, zakodowanym przekazem.

Drzwi największego budynku się otwierają. Widzę dwóch mężczyzn, stoją tuż za progiem. Machają do gości, a ci wchodzą do środka. Uściski dłoni i drzwi się zatrzaskują.

Kierowca samochodu wysiada i wita się z facetem ze skutera śnieżnego. Rozmawiają po rosyjsku, pewnie o pogodzie. Wartownik częstuje jednego z nich papierosem i idą za budynek. Biegnę do hangaru - to jakieś dwadzieścia metrów - i zaglądam przez drzwi. Tam, gdzie kiedyś stał samolot, jest teraz pełno skrzyń, skuterów śnieżnych i parę samochodów osobowych. Nic ciekawego. Sięgam do plecaka i wyjmuję jedno ze zmyślnych urządzeń naprowadzających, które skonstruowano dla mnie w Wydziale Trzecim; Wygląda jak zmniejszony krążek hokejowy. Jest namagnesowane, a włącza się je przez obrót górnej części. Podbiegam do mercedesa, kucam za nim i przyczepiam nadajnik do podwozia. Słychać cichy stuk, gdy magnes przywiera do metalu. Wciskam przycisk OPSAT-u, żeby się upewnić, że odbiera sygnał.

Dobra, teraz do budynku. Poruszam klamką, ale drzwi są zamknięte. Pukam i głośno gwiżdżę. Mój rosyjski nie jest doskonały, ale wystarczy, aby zamienić z kimś kilka słów.

Słyszę kroki i szczęk zamka. Wartownik otwiera drzwi. Chwytam go, wyciągam na zewnątrz i walę bykiem. Nie zapomni tego uderzenia. Ostra krawędź moich gogli przecina mu nos, ale facet przeżyje. Wlokę nieprzytomnego typa za róg hangaru i ukrywam za generatorem przy ścianie. Potem wracam do frontowych drzwi, wyłączam noktowizję i wchodzę do środka.

Korytarz jest pusty, ale słyszę gniewne głosy z pomieszczenia w głębi. Obok jest łazienka. Wchodzę tam i zamykam drzwi. Otwieram kieszeń na nodze i wyjmuję mikrofon z przyssawką. Liżę ją i przyciskam do ściany, potem ustawiam OPSAT na odbiór sygnału. W słuchawkach słyszę ich rozmowę. Trudno mi się połapać w rosyjskim, ale część rozumiem. Zaczynam nagrywać, kiedy przez implanty odzywa się Carly St. John, pełniąca czasowo obowiązki dyrektora technicznego Wydziału Trzeciego.

- Spróbuję tłumaczyć ci to na bieżąco, Sam - mówi - a potem zajmiemy się całością.

Gada głównie generał lub Herzog. Opieprza dwóch facetów z budynku.

- Chodzi o to, że coś im nie wypaliło raz i drugi - wyjaśnia Carly. — I o naruszenie zasad bezpieczeństwa. Zwijają interes.

Jeden z mężczyzn protestuje. Ma przestraszony głos. Najwyraźniej może stracić nie tylko pracę.

Zaskoczony słyszę dwa strzały. Potem rozlega się odgłos dwóch ciał, upadających na podłogę. Słyszę, jak generał lub Herzog coś mamrocze, później czterej przybysze wychodzą z pomieszczenia. Maszerują korytarzem, mijają łazienkę i opuszczają budynek. Zapada grobowa cisza.

Otwieram drzwi łazienki i sprawdzam korytarz. Pusto. Sprawdzam szybko miejsce zbrodni. Jasna sprawa - dwaj ludzie, którzy witali generała i jego świtę, leżą w kałużach krwi. Robię kilka zdjęć i ruszam do drzwi frontowych. Uchylam je lekko i wyglądam na zewnątrz. Generał wydaje przez radio rozkazy; czterej mężczyźni wsiadają do mercedesa. Wraca kierowca ze swoim kumplem ze skutera śnieżnego.

- Znowu masz towarzystwo, Sam - mówi Lambert. - Trzy pojazdy. Lepiej się stamtąd wynoś.

Ma rację - widzę światła. Przekraczają bramę po drugiej stronie kompleksu. To pojazdy wojskowe. Dwie ciężarówki i czołg! Serce bije mi szybciej.

Ciężarówki zatrzymują się przed budynkiem, mercedes odjeżdża. Z pojazdów wyskakuje co najmniej ośmiu uzbrojonych żołnierzy - rosyjskich, nie ukraińskich. Biegną do drzwi frontowych, dokładnie tam, gdzie stoję.

Jasna cholera. Odwracam się i uciekam na tyły budynku. Przebiegam obok miejsca zbrodni i wpadam do sali z kilkoma łóżkami - najwyraźniej kwatery ludzi, którzy już tu nie pracują. Wysoko na ścianie jest krata zasłaniająca przewód wentylacyjny. Słyszę, jak żołnierze wkraczają do budynku i idą korytarzem. Staję na jednym z łóżek, odciągam kratę i wspinam się do środka. Za późno. Jeden z żołnierzy wchodzi do sypialni i widzi moje nogi, znikające w otworze. Woła innych. Ogłuszające serie rozwalają część ściany za mną.

Pełznę tunelem najszybciej, jak mogę. Na szczęście docieram do krzyżówki w momencie, kiedy żołnierz z tyłu celuje do mnie z pistoletu. Przewód wentylacyjny skręca tu w górę, skaczę więc nad pociskami i zaczynam wspinaczkę na dach. Żołnierz mnie nie ściga. Na pewno uważa, że mnie złapią kiedy wyłonię się na szczycie.

Krata na dachu nie ustępuje łatwo. Muszę wyciągnąć mój five-seven i przestrzelić rogi tego cholerstwa. Chowam pistolet do kabury i walę w kratę pięścią w rękawicy. W końcu puszcza. Podciągam się i wyłażę na zaśnieżony dach. Natychmiast rozpoczyna się kanonada. Pociski mijają moją głowę o centymetry. Żołnierze strzelają pod niekorzystnym kątem, dopóki więc trzymam się nisko, mam przewagę. Sięgam do kolejnej kieszeni spodni i wyjmuję flarę alarmową. To niewiele, ale mam nadzieję, że będzie dość jasna, żeby na chwilę oślepić żołnierzy. Celuję w niebo i odpalam. Flara wybucha nad kompleksem i gwałtownie rozświetla ciemność. Strzały chwilowo milkną. Podnoszę się i przedostaję po dachu na drugą stronę, blisko hangaru. Na szczęście to niezbyt wysoko - opadam w dół i ląduję w śniegu. Przetaczam się i wychodzę z tego cało. Ale tuż przede mną stoi kierowca skutera śnieżnego. Wyciąga makarowa. Wymierzam mu potężne kopnięcie w pierś. To krav maga, izraelska sztuka walki wręcz; odrzuca go do tyłu. Facet upuszcza pistolet. Podchodzę i kopię go w pachwinę. To go całkowicie wyłącza z akcji. Przyklękam obok, przeszukuję mu kieszenie i znajduję kluczyki do skutera śnieżnego.

- Dzięki - mówię po rosyjsku. - Zwrócę go. Kiedyś.

Wstaję i biegnę do hangaru. Po drodze oglądam się za siebie, żeby zobaczyć, co się dzieje. Część żołnierzy wynosi z budynku akta, dokumenty, mapy i komputery. Czyszczą kompleks. Sklep najwyraźniej zwija żagle. Rosyjski czołg, jeden ze starszych T-72, zajmuje pozycję do ostrzału. Zamierzają zburzyć hangar i zatrzeć wszystkie ślady jego istnienia. Reszta żołnierzy, oczywiście, mnie szuka.

Skuter śnieżny stoi tam, gdzie zostawił go wcześniej kierowca. Wsiadam, przekręcam kluczyk. To lekki model sportowy. Właśnie tego potrzebuję, żeby szybko uciec. Ma dwie płozy sterujące i jedną gąsienicę napędową. Startuję z hangaru. Żołnierze naturalnie widzą mnie i krzyczą zaskoczeni. Pochylam się, mijam w pędzie czołg, przewracam jakiegoś żołnierza i kieruję się do bramy.

Seria z karabinu maszynowego dziurawi śnieg wokół mnie. Pocisk trafia w tylny błotnik nad gąsienicą i przez moment boję się, że uszkodził skuter. Silnik krztusi się i szarpie, ale udaje mi się odzyskać kontrolę nad pojazdem. Przyspieszam do setki i mijam bramę.

Za sobą słyszę huk studwudziestopięciomilimetrowego gładkolufowego działa czołgu, które robi dziurę we frontowej ścianie budynku. Wystrzał wstrząsa lasem wokół mnie i czuję ciepło pożaru sto metrów za mną. Następuje kilka słabszych eksplozji - najprawdopodobniej to materiały wybuchowe rozmieszczone przez żołnierzy.

Oczywiście kilku z nich ściga mnie już na skuterach śnieżnych. Z powrotem przełączam gogle na noktowizję i gaszę reflektory mojego skutera. Zjeżdżam z drogi w gęsty las i zygzakiem omijam drzewa. Trzeba być stukniętym, żeby przy tej szybkości manewrować między nimi. Zawsze wiedziałem, że jestem wariatem. Między szaleństwem a szukaniem okazji, by szybciej umrzeć, jest bardzo cienka granica.

Widzę przednie światła ścigających mnie skuterów. Też zjeżdżają w las. Cholera. Zorientowali się, gdzie skręciłem. No dobra. Zobaczymy, czy mnie dogonią. Zwiększam szybkość do stu dwudziestu. Drzewa uciekają w tył w oszałamiającym tempie. Muszę zapomnieć o facetach za mną i skoncentrować się na prowadzeniu tajgi. Wolałbym nie opasać nogami jakiegoś pnia.

Strzały. Czuję ciepło pocisków przeszywających powietrze obok mojej głowy. Schylam się, co utrudnia mi kierowanie pojazdem. Trach! Moja tajga zawadza o drzewo i się przewraca. Przez sekundę czy dwie szybuję w powietrzu, potem ląduję twardo na ziemi. Dziękuję mojej szczęśliwej gwieździe, że nie na drzewie albo kamieniu.

Pościg się zbliża. Wstaję i kuśtykam do przewróconego skutera. Stawiam go, wsiadam i uruchamiam silnik. Prawa płoza jest zgięta, ale chyba można jechać dalej. Przyspieszam i sprawdzam mechanizm kierowniczy. Nie jest źle. Jeśli będę trochę kontrował w lewo, utrzymam prosty tor jazdy.

Znów strzały. Super.

Zwiększam szybkość i znikam w ciemności. Słyszę za sobą efektowny trzask. Jeden ze ścigających „przytulił się" do drzewa w najbardziej nieprzyjemny sposób. Dla mnie to dobrze, ale drzewo staje w płomieniach. Jeśli pożar się rozprzestrzeni, oświetli cały las i będę widoczny. Muszę zgubić tych facetów. I to szybko.

Naciskam implant w krtani.

- Jest tam ktoś? - pytam.

- Odbieramy cię, Sam - odpowiada w moim uchu Lambert.

- Namierzacie mnie?

- Przez satelitę. Założę się, że potrzebujesz wskazówek.

- Owszem.

- Nie możesz wrócić na główną drogę do Obuchiwa. Roi się tam od wojska. Najlepiej kieruj się do Dniepru.

- Do rzeki?!

- Daj spokój, na pewno nie jest aż taka zimna. Kombinezon cię ochroni.

- Mam ją przepłynąć?

- Zostaw skuter śnieżny. Albo lepiej rozwal. Twoi prześladowcy pomyślą, że nie żyjesz.

Kręcę głową.

- Zaczynam się czuć jak niedofinansowany kaskader. Dobra, jak daleko jestem od rzeki?

Słyszę, jak Lambert rozmawia z kimś obok mikrofonu, zapewne z Carly albo z Mikiem Chanem. Po chwili wraca na linię.

- Niecałe półtora kilometra. Skręć w lewo pod kątem trzydziestu stopni, to wyjedziesz prosto na nią.

- Dzięki. Bez odbioru. - Wykonuję manewr, omijam kolejne drzewo i staram się przyspieszyć, ale moja tajga nie chce teraz jechać szybciej niż osiemdziesiątką.

Nagle z krzaków przede mną wypada skuter śnieżny. Jego reflektor niemal mnie oślepia. Muszę odwrócić wzrok, skręcić w prawo i przeskoczyć nad zwalonym pniem. Tajga ląduje niezgrabnie i obraca się dookoła. Rosyjski żołnierz wyhamowuje i strzela do mnie z pistoletu. Pocisk przelatuje z gwizdem nad moim lewym ramieniem. Kulę się i, ślizgając się, robię półobrót na skuterze, żeby wyrzucić za siebie strumień śniegu. To mi daje czas na wydobycie five-sevena. Celuję w kierunku przeciwnika i strzelam.

Dwa pociski chybiają, ale trzeci trafia żołnierza w pierś i zwala z pojazdu. Chowam broń do kabury, zawracam tajgą z powrotem w stronę rzeki i odkręcam gaz.

Słyszę przed sobą głośny szum wody. Wybieram ładne grube drzewo piętnaście metrów ode mnie i maksymalnie zwiększam szybkość. Jednocześnie kucam na siedzeniu, gotów do skoku w ostatniej chwili. Bliżej... bliżej... teraz! Ląduję w śniegu, przetaczam się i czekam.

Tajga uderza w drzewo i zamienia się w kulę ognia.

Podnoszę się i idę w kierunku głośnego szumu. Po trzech minutach jestem na brzegu Dniepru, szerokiej i krętej rzeki, która płynie z zachodniej Rosji przez Białoruś i Ukrainę do Morza Czarnego. W miejscu, gdzie stoję, niełatwo zejść na dół. Oceniam, że to co najmniej piętnastometrowa przepaść.

Przyjmuję postawę, koncentruję się, biorę głęboki oddech i skaczę. Przebijam zimną wodę jak nóż, odprężam się i pozwalam ciału wypłynąć na powierzchnię. Lambert miał rację. Kombinezon chroni mnie przed zamarznięciem, ale lodowata woda szczypie w policzki. Odwracam się na plecy - żeby było mi cieplej w twarz - i dryfuję do jakiegoś bezpiecznego miejsca. Silny prąd niesie moje ciało w dół rzeki.

Taką mam pracę. Nazywam się Sam Fisher i jestem penetratorem.

ROZDZIAŁ 2

Andriej Zdrok nie był rannym ptaszkiem. Gdyby mógł, sypiałby do Im. południa i kończył dzień po północy. Niestety nigdy nie mógł sobie pozwolić na ten luksus. Pochodził z bankierskiej rodziny, która prowadziła interesy w dawnym Związku Radzieckim, i zawsze musiał wcześnie kłaść się spać i wcześnie wstawać. Nie cierpiał tego. Mimo ogromnych dochodów z banków, finalizujących większość operacji finansowych rządu ZSRR, Zdrok nie czuł się szczęśliwy. Kiedy po upadku Związku Radzieckiego założył przedsiębiorstwo handlujące nielegalnie bronią, znane jako Sklep, myślał, że będzie inaczej. I przez jakiś czas wydawało się, że tak jest. Wszystko zmieniło się rok temu. Interesy z terrorystami znanymi jako Cienie okazały się katastrofą. Amerykańskie służby specjalne - NSA i CIA - rozgromiły to ugrupowanie. Efekt domina dosięgnął Sklepu. Organizacja poniosła takie straty, że Zdrok musiał się wynieść z Europy. Życie w Szwajcarii było przyjemne, ale nigdy zbytnio go nie obchodziło, gdzie mieszkał. Przed ucieczką były to Rosja i Azerbejdżan - nie przepadał za nimi.

Hongkongu też nie bardzo lubił.

Firmę prowadził na Dalekim Wschodzie, bo miał tam przyjaciół. Jedna z triad od lat robiła interesy ze Sklepem i pomogła Zdrokowi zorganizować bazę operacyjną. Działali w Makau, Indonezji i na Filipinach, dopóki NSA znów nie zaczęła deptać im po piętach. Ale na Dalekim Wschodzie wciąż byli ludzie Sklepu, chętni i gotowi do dalszej pracy. Terytorium można było odzyskać. Hongkong wydawał się najlepszym miejscem na nową bazę, mimo że dawną kolonią brytyjską rządzili już chińscy komuniści. Przyjaciele Zdroka zapewniali, że po przejęciu Hongkongu przez ChRL, w 1997 roku, interesy nadal robi się Jak zwykle", czyli w kapitalistycznym stylu. Ta filozofia ekonomiczna miała obowiązywać przez pięćdziesiąt lat, dopóki Hongkong będzie „specjalnym regionem administracyjnym", podobnie jak Makau - również niedawno zwrócone Chinom po latach portugalskich rządów.

Zdrok szedł na wschód Hollywood Road w dzielnicy Sheung Wan, jednej z najpopularniejszych części wyspy Hongkong. Zapach na ulicach, pełnych antykwariatów, sklepów z osobliwościami, buddyjskich i taoistycznych świątyń i - o dziwo - zakładów produkujących trumny, nigdy się Zdrokowi nie podobał. Jak w całym Hongkongu. Nie na darmo nazwano to miejsce „Wonnym portem". Za to na Peak, gdzie Zdrok wynajmował skromny, lecz wygodny bungalow, powietrze było świeże. Jego mieszkanie daleko odbiegało od tego, do czego przywykł - zwłaszcza ostatnio w Szwajcarii - ale nie narzekał. Nie lubił tylko chodzić do pracy w Sheung Wan.

Skręcił na północ, potem znów na wschód w Upper Lascar Row, nazywaną przez miejscowych Kocią ulicą. Nie miał pojęcia, dlaczego. Nigdy nie widział tutaj żadnego kota. Tylko antykwariaty. Jeden z nich był przykrywką dla Sklepu.

Zdrok odryglował drzwi pod szyldem ANTYKWARIAT HONGKOŃSKO-ROSYJSKI. Interes istniał od dawna, ale ostatnio zmienił nazwę. Czcigodny Jon Ming, przywódca triady Szczęśliwe Smoki, załatwił Zdrokowi wizę i pozwolenie na działalność handlową. Pokonał też inne urzędowe przeszkody. Dotąd wszystko szło gładko. Gdyby jeszcze mógł się przyzwyczaić do zapachu...

Przeszedł przez sklep pełen wszelkiego rodzaju rupieci. Dziwił się, że ludzie chcąje kupować, ale byli chętni i firma przynosiła nawet niewielki zysk. Skręcił w drzwi za ladą. Personel jeszcze nie przyszedł - było za wcześnie. Zdrok zatrzymał się przed lustrem i popatrzył na swoje odbicie.

W wieku pięćdziesięciu ośmiu lat Andriej Zdrok wciąż był przystojny. Lubił o siebie dbać i ubierać się tak, jakby był najbogatszym człowiekiem na świecie. Kiedyś należał do dziesiątki najbogatszych ludzi w Rosji. Nie miał pojęcia, czy nadal tak jest. Pewnie nie.

Zaplecze sklepu wypełniały kartony, zapasy i regał z książkami. Specjalny mechanizm obracał go, gdy ktoś wziął z półki Dzieła zebrane Williama Szekspira, odłożył je na miejsce, a potem wyciągnął tom pod tytułem Nieprawdziwy poeta: życie Christophera Mar/owe 'a. Za regałem było wejście do tajnego biura Sklepu, gdzie Andriej Zdrok spędzał większość dnia.

Obrócił za sobą regał, zszedł po spiralnych schodach do gabinetu w suterenie, zamknął drzwi i włączył komputer. Czekał, aż się uruchomi, i zatęsknił za szwajcarską kawą. Uzależnił się od niej, gdy mieszkał w Zurychu. W Hongkongu, oczywiście, nie mieli takiej. Chińczycy, a przed nimi Brytyjczycy, nie umieli robić dobrej kawy. Herbata to co innego, ale gardził tym napojem.

Komputer był gotowy do pracy, Zdrok otworzył pocztę i znalazł zaszyfrowaną wiadomość od Jona Minga. Chwilę trwało, zanim rozkodował e-mail. To było zamówienie. I to duże, na osiemset tysięcy dolarów amerykańskich. Niestety Zdrok nie dostanie ani centa od Szczęśliwych Smoków. Taką umowę zawarł z Mingiem ponad dwa lata temu. Triada dostarcza Sklepowi cennych informacji o Wydziale Trzecim, tajnej sekcji specjalnej NSA, i materiały do operacji „Barrakuda". W zamian Sklep zaopatruje Szczęśliwe Smoki w każdą broń, o jaką poproszą. Zdrok uważał, że umowa jest korzystniejsza dla niego. Same informacje o operacji „Barrakuda" były warte miliony.

Zdrok czekał na to zamówienie. Oznaczało, że Sklep i triada są kwita. Ostatnia partia materiałów do operacji „Barrakuda" została dostarczona. Oczywiście mądrze byłoby utrzymywać dobre stosunki z triadą. W końcu Jon Ming pomógł Zdrokowi w „przeprowadzce". Zdrok był mu dużo winien. Tylko nie chciał płacić.

Podniósł słuchawkę telefonu i wybrał numer, który znał na pamięć.

- Da? - zgłosił się mężczyzna na drugim końcu linii.

- To ja - powiedział Zdrok.

- Cześć, Andriej.

- Witaj, Anton. Jak sprawy na Nowych Terytoriach?

- Pewnie tak samo jak na wyspie - stwierdził Anton Antipow, jeden z dyrektorów Sklepu i prawa ręka Zdroka. - Ciepło. Duszno. Mówią, że może padać. - Antipow odpowiadał za magazyn Sklepu niedaleko rezydencyjnego i przemysłowego Nowego Miasta w Tai Po.

- Brakuje nam rosyjskiej zimy, co?

- Owszem. - Antipow także nie przepadał za Dalekim Wschodem. Ani za chińskim jedzeniem, co w takim miejscu jak Hongkong było dużą wadą.

- Dostałem ostatnie zamówienie od Szczęśliwych Smoków - poinformował go Zdrok. Przeczytał listę. - Transport musi być wysłany jak najszybciej.

- Jasne - odparł Antipow.

- Wyczuwam sarkazm, Anton.

- Wydaje ci się.

- Daj spokój, mów.

- Wiesz, że nigdy nie byłem za tym, żeby rządziła nami ta triada. To poniżające.

- Przerabialiśmy to już tuzin razy, Anton. - Zdrok westchnął. - Co mogliśmy zrobić? Gdybyśmy zostali w Europie Wschodniej lub Rosji, znaleźliby nas i aresztowali. Tutaj, w ukryciu, możemy dalej prowadzić interesy.

- Jak długo, Andriej? Amerykanie w końcu nas wytropią.

- Za bardzo się przejmujesz.

- A ty jesteś wiecznie niezadowolony.

- Taką mamy naturę. Skoncentrujmy się na sprawach, które jesteśmy w stanie kontrolować. Nasz klient w Chinach wypłaci nam pięć milionów dolarów amerykańskich, jak tylko dostarczymy mu ostatnią część materiału do operacji „Barrakuda".

- Masz to?

- My to mamy. Jutro trafi do generała.

- Bardzo dobrze. Będziemy mogli zamknąć ten kanał.

- Owszem - przyznał Zdrok. - Już prosiłem Minga, załatwi to.

- A co będzie, jak Ming się dowie, dokąd idzie ten cały towar dotyczący „Barrakudy"?

Zdrok poczuł dreszcz.

- Byłoby fatalnie. Na szczęście mamy pewność, że Smoki nie poznają naszych planów.

- Wiem, mówiłeś to już sto razy.

- Więc to jest sto pierwszy.

- Alejeśli generał Tun się pochwali...

- Spokojnie. Wtedy będzie już za późno. Antipow westchnął.

- To wszystko, Andriej? Muszę zrealizować zamówienie. Większość sprzętu trzeba będzie ściągnąć z Rosji. Przekaż Mingowi, że dostanie to za tydzień.

- To nam właściwie pasuje. Oskar może się zająć transportem. Proszę cię, zorganizuj to.

- W porządku.

Zdrok wyczuł, że Antipow chce jeszcze coś powiedzieć.

- Tak, Anton?

- Andriej, co o „Barrakudzie" myśli Dobroczyńca? Wie o generale Tu-nie, tak?

- Oczywiście. Nie wygłupiaj się. Dobroczyńca jest i zawsze będzie po naszej stronie. To on skontaktował nas ze Szczęśliwymi Smokami i polecił nas generałowi. Piętnaście procent to tyle, ile większość pisarzy i aktorów płaci swoim agentom. Chyba należy mu się taka prowizja, nie sądzisz?

- Skoro tak twierdzisz... Zawsze byłeś w tych sprawach lepszy ode mnie.

- Nie łam się, Anton. Na śniadanie wypij butelkę rosyjskiej wódki. Ale najpierw wyślij wiadomość Oskarowi i przygotuj zamówienie Minga.

- Miłego dnia, Andriej.

Zdrok odłożył słuchawkę i wrócił do sprawdzania poczty elektronicznej. Przyszedł c-mail od generała. Generał został w Rosji ze względu na swoje stanowisko w armii. Był najlepiej chronionym dyrektorem Sklepu. Nie do ruszenia.

Zdrok otworzył e-mail i przeczytał:

AZ

Placówka w Obuchowie zamknięta. Kierownictwo emerytowane. Wszystko poszło gładko, ale obecna była zachodnia konkurencja. Szukamy potwierdzenia, że konkurencja wypadła z interesu.

SP

Zdrok przetarł oczy. Dobra i zła wiadomość. Dobra była taka, że ostatnie ślady po niewykrywalnym samolocie Sklepu zostały zatarte. Na razie rosyjskie władze i wojsko nie skojarzyły Prokofiewa z kradzieżą maszyny. Zła wiadomość - agent amerykańskiego wywiadu widział zniszczenie hangaru. Ostatnie zdanie z listu wskazywało, że intruz najprawdopodobniej zginął, ale jeszcze nie odnaleziono ciała.

Niech to szlag, pomyślał Zdrok. Wyglądało na to, że szpieg mógł być jednym z penetratorów Wydziału Trzeciego. Zdrok zdobył listę tajnych agentów w zeszłym roku. Czy był tą samą osobą, która ściągnęła na Sklep wszystkie kłopoty? Czy to był Sam Fisher?

Zdrok walnął pięścią w blat biurka. Przysiągł, że Sklep zemści się na tym człowieku. Znów podniósł słuchawkę telefonu i wybrał inny numer. Łatwo będzie ustalić, czy penetrator jeszcze żyje.

ROZDZIAŁ 3

Tropiłem mercedesa generała Prokofiewa do budynku na kijowskiej JM starówce, w pobliżu soboru św. Zofii. To niedaleko głównej arterii, ulicy Wołodymirskiej, i wielu historycznych miejsc w tym zmrożonym starym mieście. Pewnie byłoby trochę przyjemniejsze, gdyby nie zima. Teraz wszystko jest szare, białe i raczej przygnębiające. Słyszałem, że wiosną i latem w Kijowie jest naprawdę ładnie, ale nigdy tego nie widziałem. Byłem tu kilka razy, ale zawsze zimą.

Choć nie znam się dobrze na sztuce i architekturze, interesuję się historią, a w Kijowie można ją napotkać na każdym kroku. Można by powiedzieć, że stąd wywodzą się początki wszystkich wschodnich Słowian. W końcu powstał tu rosyjski kościół prawosławny. Na zewnątrz Górnego Miasta - nazywanego przez miejscowych Starym Miastem - rozciąga się bardzo nowoczesna i kosmopolityczna metropolia. Na Ukrainie nie ma drugiego takiego miasta. To zadziwiające, kiedy człowiek się nad tym zastanowi. Kijów przetrwał najazdy Mongołów, pożary, rządy komunistów i straszliwe zniszczenia w czasie II wojny światowej, a jednak rozwija się na miarę XXI wieku.

Po kąpieli w Dnieprze zdołałem wypełznąć na brzeg w dole rzeki i wrócić pieszo do miejsca, gdzie zostawiłem Forda. Spacer do Obuchiwa zajął mi pięć godzin. Kiedy tam doszedłem, wyglądałem i czułem się jak śniegowy bałwan. Ruszyłem do Kijowa, cały czas śledząc trasę mercedesa Prokofiewa na wyświetlaczu mojego OPSAT-u. Urządzenie naprowadzające działało doskonale. Prokofiew i jego świta zameldowali się w luksusowym hotelu Dnipro, często odwiedzanym przez dyplomatów. Ja wybrałem mniej elegancki hotel Sankt Petersburg trzy przecznice dalej. Wolę tańsze miejsca. Nastawiłem alarm OPSAT-u, żeby się włączył, jeśli mercedes odjedzie spod hotelu Dnipro. Potem położyłem się spać. Bardzo tego potrzebowałem. Brzęczyk OPSAT-u obudził mnie po południu. Spałem chyba pięć godzin. Całkiem dobry wynik, cholera. Wyszedłem z pokoju w cywilnym ubraniu, wsiadłem do explorera i dojechałem według wskazań pulsującego punktu na wyświetlaczu OPSAT-u do miejsca, gdzie teraz jestem.

Budynek mieszkalny jest stary jak wszystko dookoła. Trudno tu zaparkować, ale mam szczęście i po kilku minutach znajduję miejsce po drugiej stronie ulicy. Zatrzymuję się, siadam tak, żeby móc obserwować całą okolicę, i korzystam z okazji, by skontaktować się z Waszyngtonem.

- Halo? Jest ktoś w domu? - pytam, naciskając implant w krtani.

- Cześć, Sam. - To Carly St. John, moja ulubienica w Wydziale Trzecim. Jest bystra i atrakcyjna jak cholera. Często się zastanawiam, jak by to było, gdybyśmy byli razem. Oszukuję się, że może jest mną zainteresowana. Problem w tym, że nie chcę się z nikim wiązać. Przynajmniej tak ciągle powtarzam to mojemu odbiciu w lustrze. Po śmierci Regan postanowiłem zapomnieć o kobietach i żyć w celibacie. Byłem w tym całkiem dobry - do niedawna. Od powrotu znad Morza Śródziemnego w zeszłym roku czuję... sam nie wiem... że mnie świerzbi. Przyglądam się niektórym kobietom na kursie krav magi w Towson, w Marylandzie, gdzie mieszkam. No i jest Katia, instruktorka. Absolutnie boska. Katia Loenstern pochodzi z Izraela. Nieraz mnie podrywała; ale byłem głupi i robiłem uniki. Ostatnio mam ochotę umówić się na jakąś randkę, ale wszystko psuje mi świadomość, w jaki sposób zarabiam na życie. Penetrator w stałym związku ma słaby punkt. I naraża partnerkę na niebezpieczeństwo. To cholerne ryzyko. Zbyt duże.

- Sam? - odzywa się Carly. - Jesteś tam?

- Jasne - odpowiadam. Przepraszam, zamyśliłem się na moment. Jest tam gdzieś pułkownik?

- W tej chwili nie. Miałam się z tobą skontaktować. Zbliża się do ciebie potężna zamieć. Co robisz?

- Powinienem jeść kolację, ale zamiast tego pilnuję Prokofiewa. Zidentyfikowałaś już ludzi na zdjęciach, które ci wysłałem?

- Właśnie dostałam wyniki. Miałeś rację. Ten facet z brodato Oskar Her¬og. Chyba bardzo się stara zmienić wygląd, ale nie wychodzi mu to za dobrze, co?

- Fakt. A ten drugi, gwiazdor rocka? Usłyszałem śmiech Carly.

- Rozbawił mnie twój opis Rasputina. Ale gość jest równie groźny jak Rasputin. To Iwan Putnik, cyngiel rosyjskiej mafii. Ma w Rosji niezłą kartotekę, ale musi też mieć potężnych przyjaciół w rządzie, bo zawsze wychodzi z pudła.

- Wiadomo z kim trzyma.

- Zgadza się. Jesteś kumplem generała Prokofiewa i nie musisz się bać wielkich złych typów, stojących na straży prawa.

Pocieram podbródek.

- Co to znaczy? Co Putnik robi w Sklepie?

- Wygląda na to, że dla nich pracuje, nie sądzisz?

- Owszem. Chodzi mi o to, jaką robotę wykonuje... Zaczekaj moment.

Generał Prokofiew właśnie wyszedł z budynku. Jest z wysoką, wystrzałową blondynką, co najmniej dwadzieścia pięć lat młodszą od niego. Pstrykam OPSAT-em kilka zdjęć. Goryl na przednim siedzeniu pasażera wysiada i otwiera im tylne drzwi. Po chwili mercedes odjeżdża.

- Muszę jechać - mówię. - Wysyłam ci kilka nowych fotek. Właśnie zobaczyłem poczciwego generała z szałową blondynką. Spróbuj ustalić, kim jest.

- To nie żona?

- Nie. Generałowa jest w wieku Prokofiewa, a ta dziewczyna mogłaby być jego córką.

Rozłączamy się i zaczynam dyskretnie śledzić mercedesa. Jedzie ruchliwą szosą Nabierieżną, wzdłuż Dniepru na południe. Potem skręca na most Mietro. Kieruje się prospektem Browańskim na wschód i zatrzymuje na małym parkingu przy starym drewnianym młynie w Hydroparku. Przez chwilę jestem zaskoczony, później uświadamiam sobie, że mieści się tu restauracja o nazwie Młyn. Iłydropark, punkt orientacyjny w Kijowie, to park rozrywki położony na brzegu rzeki i kilku wyspach. Z restauracji najwyraźniej rozciąga się panoramiczny widok na Dniepr i jego plaże.

Wjeżdżam na plac, parkuję daleko od mercedesa, odwracam się i obserwu¬ę moją ofiarę. Goryl otwiera tylne drzwi, Prokofiew i dziewczyna wysiadają. Jestem teraz bliżej i widzę, że to materiał na modelkę. Kim ona jest?

Znów robię zdjęcia. Para wchodzi do środka, mercedes odjeżdża. Wysiadam z SUV-a i idę do restauracji. Wita mnie kierownik sali i pyta, czy chcę stolik z widokiem na rzekę. Mówię, że wypiję tylko drinka przy barze. Facet marszczy brwi, jakbym popełnił ciężki grzech. Wskazuje ruchem głowy bar i przestaje się mną interesować.

Usadawiam się na wyściełanym stołku, skąd mogę obserwować Prokofiewa i jego towarzyszkę. Siedzą w drugim końcu sali, przy wielkim oknie. Barman pyta mnie, co podać. Nie chcę pić alkoholu w czasie pracy, ale zdaję sobie sprawę, że kiedy wlazłem między wrony... Proszę go, żeby mi coś polecił. Odpowiada, że specjalność lokalu to KGB.

- Dobra, niech będzie - mówię. Spodziewam się koktajlu z Bailey's Irish Cream i Kahluą, ale dostaję coś z dżinem, morelówką, kminkówką i sokiem cytrynowym. Horror.

Popijam to świństwo i przyglądam się parze. Zdecydowanie mają romans. Generał trzyma dłoń dziewczyny leżącą na blacie stolika i robi to zupełnie nie po ojcowsku. Blondynka śmieje się z jego słów, a potem... Bingo! Wyciąga się ponad stolikiem i całuje go w czoło.

Pstrykam OPSAT-em zdjęcie.

Przez następnych dziesięć minut siedzę przy drinku i kilka razy fotografuję ich ukradkiem. Uwieczniam nawet moment, gdy generał wsuwa rękę pod spódniczkę dziewczyny. Potem zaczyna się robić jeszcze ciekawiej. Generał daje towarzyszce małe, zapakowane pudełko. Blondynka otwiera je i piszczy z zachwytu na widok diamentowego naszyjnika w środku. Prokofiew wstaje, podchodzi do niej z tyłu i zapina jej błyskotkę na szyi. Potem się pochyla i dziewczyna całuje go namiętnie w usta.

W tym momencie na OPSAT przychodzi wiadomość tekstowa: DZIEWCZYNA NA ZDJĘCIU TO NATALIA GROMINKO, MODELKA, SAMOTNA, LAT 24, ZAMIESZKAłA W KIJOWIE, WEDŁUG NASZEJ WIEDZY NIE-NOTOWANA. CARLY

Wmuszam w siebie resztę koktajlu i zostawiam na barze kilka hrywien. Kiedy szykuję się do wyjścia, widzę, wchodzącego do restauracji Rasputina czy raczej Iwana Putnika. Przygląda się uważnie stolikom, odnajduje generała i podbiega do niego. Siedzę na stołku i obserwuję ich w lustrze za barem. Putnik szepcze coś do Prokofiewa i na twarzy starego pojawia się niepokój. Wyciera usta, wstaje i bierze dłoń modelki. Mówi coś do niej - najwyraźniej informuje ją, że musi natychmiast wyjść. Dziewczyna marszczy czoło i robi niezadowoloną minę. Generał całuje ją w policzek i wychodzi z Putnikiem z restauracji. Nadąsana panna Grominko zostaje przy stoliku. Czekam kilka minut, potem ruszam za tamtymi.

Super. Sypie śnieg. Zadymka jak cholera.

Mercedesa już nie ma na parkingu. Biegnę do SUV-a i wsiadam. Ustawiam OPSAT na tryb śledzenia i widzę, że samochód jedzie na wschód w kierunku wylotu z miasta. To również droga do Moskwy. Są trzy kilometry przede mną. Wjeżdżam na prospekt Browański i próbuję ich dogonić. Nie zgubię ich, dopóki działa urządzenie naprowadzające, ale lubię mieć cel w zasięgu wzroku. Niestety zamieć i gołoledź utrudniają mi zadanie. Zwalniam na widok gliniarza, który kieruje ruchem na skrzyżowaniu, gdzie zderzyły się dwa samochody. Kiedy znów przyspieszam, mercedes ma już nade mną osiem kilometrów przewagi. Zdecydowanie wyjeżdżają z miasta.

Nagle pulsujący punkt przestaje się poruszać. Mercedes gdzieś się zatrzymał. Jestem na przedmieściu Kijowa i nie mam pojęcia, co kombinuje generał. Chyba nie mieszka tu jego druga kochanka?

Zmniejszam szybkość półtora kilometra od miejsca, które wskazuje pulsujący punkt. Nagle sygnał zanika. Dioda gaśnie.

Co za cholera? - myślę. Co się stało? Urządzenie naprowadzające ma baterię, która wystarcza na co najmniej siedemdziesiąt dwie godziny. Znaleźli nadajnik?

Zjeżdżam na bok i studiuję plan miasta na wyświetlaczu OPSAT-u. Próbuję sobie przypomnieć, gdzie dokładnie była dioda, zanim zgasła. Znajduję skrzyżowanie, które wydaje się najbardziej prawdopodobne, i ruszam w tamtym kierunku. Jestem około pół kilometra od celu, gdy widzę czarną chmurę dymu unoszącą się ku niebu. Słyszę zbliżające się syreny. Wolno dojeżdżam do pustego placu przy budynku do rozbiórki, gdzie ostatnio stał mercedes.

Zamiast niego zastaję płonący wrak. Wygląda na to, że ktoś celowo podpalił samochód.

Zatrzymuję SU V-a. Dwa wozy strażackie i radiowóz policyjny z włączonymi lampami błyskowymi przejeżdżają obok mnie. Strażacy natychmiast biorą się do gaszenia pożaru. Kiedy tłumią ogień, rozpoznaję mercedesa generała.

Niech to szlag! Musieli wiedzieć, że ich namierzam!

Skurwiele porzucili samochód, zniszczyli go i pojechali dalej innym.

ROZDZIAŁ 4

Profesor Gregory Jeinsen wyszedł z samolotu, otarł pot z czoła i ruszył do hali przylotów. W międzynarodowym porcie lotniczym w Hongkongu jak zwykle panował duży ruch, więc Jeinsen czuł się stosunkowo bezpieczny. Wątpił, by ktoś go rozpoznał. W końcu kto mógłby to zrobić? Odkąd zniknął z Waszyngtonu, zmienił wygląd. U farbował siwe włosy na czarno, czesał się inaczej, zgolił wąsy i nosił okulary z fałszywymi soczewkami. W ten sposób sześćdziesięcioczterolatek wyglądał dwadzieścia lat młodziej. Gdyby szukał go Pentagon, agent musiałby spojrzeć na niego kilka razy, żeby zauważyć podobieństwo do naukowca, który zaginął dwa dni temu w tajmniczych okolicznościach. Łącznik w Hongkongu załatwił mu nową tożsamość i niezbędne dokumenty. Jeinsen trzymał w ręku niemiecki paszport i wizę wjazdową na nazwisko Heinrich Lang. Nie było to zbyt naciągane. Kuzyn Jeinsena miał tak na imię, a jego ulubionym reżyserem filmowym był Fritz Lang. Nowe nazwisko pasowało mu.

Zdradę planował od lat. Wcześniej uciekł z Europy do Stanów Zjednoczonych. Urodził się w czasie II wojny światowej w Niemczech i tam się wychowywał. Na swoje nieszczęście znalazł się po wschodniej stronie muru berlińskiego. Został naukowcem i pracował nad rozwojem broni dla NRD. W 1971 roku przemycono go w ciężarówce z praniem przez punkt kontrolny Charlie. Miał już załatwioną państwową posadę w USA. Przez ponad trzydzieści lat mieszkał w Waszyngtonie i pomagał w projektowaniu i konstruowaniu uzbrojenia dla Pentagonu.

Jeinsen przeszedł bez problemów przez kontrolę imigracyjną i celną, odebrał skromny bagaż i wyszedł na zewnątrz, żeby złapać taksówkę. Dostał jasne instrukcje: jechać prosto do hotelu, zameldować się pod nowym nazwiskiem i czekać na dalsze polecenia.

Przed wyjazdem przeżył dwa nerwowe tygodnie. Musiał być pewien, że nie zostawi po sobie niczego, co sugerowałoby, że jest zdrajcą. Usunął wszystkie ślady kontaktów z Wongiem w Hongkongu. Uważał, że będzie najlepiej, jeśli po prostu zniknie. Waszyngtońska policja uzna go za zaginionego. Z powodu jego związków z Pentagonem w poszukiwania zaangażuje się oczywiście FBI. To nieuniknione. Ale jeśli wszystko pójdzie tak, jak planował kiedyś w Niemczech Wschodnich, władze nie znajdą żadnego tropu. Był pewien, że zadanie w Waszyngtonie wykonał jak należy.

Wysiadł z taksówki przed eleganckim hotelem Mandarin Oriental przy Connaught Road w dzielnicy Central na wyspie. Wiedział, że to najbardziej luksusowy hotel w okolicy terenie, być może poza hotelem Peninsula w Koulunie. Był zadowolony, że Wong traktuje go jak VIP-a i zapewnił mu zakwaterowanie w takim miejscu.

Tak jest, pomyślał Jeinsen. Już widać, że decyzja o ucieczce do Chin była słuszna.

Biurokraci i wojskowi ważniacy w Pentagonie nigdy nie doceniali jego talentów. Owszem, miał stanowisko na najwyższym szczeblu, wolną rękę w projektowaniu uzbrojenia i szacunek kolegów. Ale ludzie ustalający jego zarobki zawsze go dołowali, kiedy innym dawali lepsze pensje. Jeinsen wciąż prosił o podwyżki. Dostawał je, ale uważał, że zasługuje na więcej. Mieszkając w Niemczech Wschodnich, żył iluzją że każdy, kto ucieknie do Ameryki, może być bogaty. W jego przypadku tak się nie stało. Miał skromne dochody, żył wygodnie, ale nigdy nie zrobił majątku. Był święcie przekonany, że jest ofiarą uprzedzeń. Że traktowano go tak z powodu jego enerdowskiego pochodzenia. Trzydzieści lat w Waszyngtonie okazało się wielkim rozczarowaniem.

Kiedy Wong skontaktował się z nim przez łącznika w agencji rządowej, Jeinsen był gotów rozważyć każdą propozycję. Wong obiecał mu fortunę i bezpieczny przerzut przez Hongkong do Pekinu. Jeinsen miał tylko przekazywać informacje o pewnym projekcie, nad którym pracował. Sposób łączności podał Wong. Wszystko miało trwać trzy lata. Jeinsen nie chciał czekać tak długo, ale Wong przekonał go, że warto być cierpliwym. To się opłaci. Niedawno rola Jeinsena w realizacji projektu dobiegła końca i zadanie zostało wykonane. Reszta poszła szybko. Wong dotrzymał słowa, zorganizował mu podróż i po cichu zabrał go z kraju.

Jeinsen podszedł do lady recepcyjnej i zameldował się pod swoim nowym nazwiskiem.

- Witamy w Mandarin Oriental, panie Lang - powiedział recepcjonista, wręczając mu klucz do pokoju i kopertę. - Ktoś zostawił to rano dla pana.

Naukowiec odebrał przesyłkę.

- Dziękuję - odrzekł.

Fizyka niemal zatkało, gdy zobaczył pokój. Dostał apartament z balkonem. Jeszcze nigdy nie mieszkał tak luksusowo. Nawet kiedy podróżował służbowo w sprawach Pentagonu, lokowano go z oszczędności w hotelach średniej klasy. Wong był naprawdę hojny.

Przed rozpakowaniem bagażu Jeinsen otworzył kopertę i sprawdził jej zawartość. W środku znalazł mały srebrny klucz z wygrawerowanym numerem 139, kartkę z numerem telefonu i pięćdziesiąt dolarów hongkońskich. Podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił. ..

Zgłosił się Wong.

- Witam w Hongkongu, panie, hm, Lang.

- Cześć. Skąd pan wiedział, że to ja? - Jeinsen zachichotał.

- Nikt inny nie zadzwoniłby pod ten numer. Jaki miał pan lot? - Wong mówił dobrze po angielsku z wyraźnym chińskim akcentem.

- Długi. Bardzo długi.

- Domyślam się. Chce pan trochę odpocząć?

- Nie, nie, spałem w samolocie. Jestem... do pańskiej dyspozycji.

- Doskonale. Dostał pan klucz?

- Tak. Do czego on jest?

- Do skrytki depozytowej w Bank of China. Wie pan, gdzie to jest?

- Znajdę.

- To bardzo blisko. Może pan pójść pieszo, jeśli pan chce. - Wong wytłumaczył, jak trafić do banku. - W skrytce są dalsze instrukcje i reszta pieniędzy dla pana. Nie mogę się doczekać naszego spotkania.

- Ja też - odparł Jeinsen. - Dziękuję.

Odłożył słuchawkę i z radości zatarł ręce. Znów czuł się młody. Rozpakował się, odświeżył i przebrał. W ciągu pół godziny był przygotowany do następnej wielkiej przygody w swoim życiu.

Wyszedł z Mandarina, skierował się - według wskazówek Wonga - na południe. Przeciął Chater Road i dotarł do Statuę Square. Fontanny na placu zrobiły na nim wrażenie, ale wokół tłoczyło się zbyt dużo azjatyckich imigrantek. Filipinki z Manili gromadziły się tutaj w nadziei, że dostaną pracę pokojówek.

Na południu górował nad placem imponujący budynek banku HSBC. Jeinsen skręcił za monumentalną budowlana wschód i poszedł Des Voeux Road na południowy wschód. Minął Chater Garden i dotarł do równie imponującego wieżowca Bank of China. Siedemdziesięciopiętrowy biurowiec, zaprojektowany przez urodzonego w Chinach amerykańskiego architeka I.M. Peia, był trzecim najwyższym budynkiem w Hongkongu.

Jeinsen wszedł do holu, skierował się do kasjerki i pokazał jej swój klucz. - Chciałbym się dostać do mojej skrytki depozytowej - powiedział.

- Mogłabym poprosić o jakiś dokument tożsamości? - zapytała młoda Chinka. Jeinsen miał wrażenie, że otaczają go sami Chińczycy. Większość Brytyjczyków wyjechała po 1997 roku.

Wręczył kobiecie nowy paszport. Rzuciła okiem na dokument, zwróciła go i podała mu formularz. - Proszę to wypełnić i zgłosić się do tamtego pracownika - wskazała. Jeinsen podziękował jej i przeszedł do blatu. Wpisał swoje nowe nazwisko i podał jako adres hotel Mandarin Oriental. Kiedy zaniósł formularz umundurowanemu pracownikowi banku, mężczyzna poprosił o pokazanie klucza do skrytki. Potem zaprowadził go do skarbca.

Pracownik użył własnego klucza, gdy Jeinsen obrócił swój w zamku skrytki numer 139. Mężczyzna wyjął kasetkę, wręczył Jeinsenowi i wskazał mu kabinę. Jeinsen skinął głową i wszedł do środka. Zamknął drzwi i otworzył kasetkę.

Było w niej sto tysięcy dolarów hongkońskich i formularz depozytowy, z którego wynikało, że na specjalnym koncie na jego nazwisko są jeszcze dwa miliony.

Jeinsen miał ochotę krzyczeć ze szczęścia. Z emocji trzęsły mu się ręce, kiedy wpychał gotówkę do kilku kieszeni.

Na dnie kasetki leżała biała koperta. Rozerwał ją i znalazł następną wiadomość od Wonga. Polecenie, żeby natychmiast pojechał do klubu nocnego

Purple Queen w Koulunie. Na kartce były instrukcje, jak skorzystać z pro¬mu przez port i adres, który trzeba podać taksówkarzowi po drugiej stronie. Jeinsen miał zabrać wszystko ze skrytki; klucz i wiadomość także.

Wychodząc z banku, bujał w obłokach. Nie zawracał sobie głowy łapa¬niem taksówki do przystani Star Ferry. Wolał się przespacerować i popatrzeć na tłumy Azjatów na ulicach. Po raz pierwszy w życiu czuł się lepszy od innych. Ci wszyscy ludzie to pospólstwo! To on jest teraz bogaty. Może zatrudnić służbę! Być wielkim panem! Życie jest piękne!

Prom przewiózł go przez port Victoria do dzielnicy Tsim Sha Tsui w Koulunie. Radosny nastrój Jeinsena zmienił się, gdy ruszył przez turystyczne getto Hongkongu. Zatłoczona Tsim Sha Tsui promieniowała energią i blaskiem. Choć było jeszcze widno, świeciło mnóstwo neonów. Działały na jego zmysły. Na ulicach widział niezliczone restauracje, puby, bary, hotele, sklepy z ubraniami, sprzętem fotograficznym i elektroniką. I masę ludzi. Samochody posuwały się zderzak przy zderzaku i panował ogłuszający hałas. Jeinsen nagle poczuł się stary.

Zatrzymał taksówkę i podał kierowcy adres. Samochód pojechał na wschód, minął hotel Peninsula - łatwo rozpoznawalny dzięki dwóm kamiennym lwom od frontu - i zagłębił się w Tsim Sha Tsui East, lepszą wersję zachodniej części tej dzielnicy. Budynki były tu nowocześniejsze i oddzielały je większe przestrzenie.

Taksówka dotarła do Purple Queen w kilka minut. Jeinsen zapłacił kierowcy, wysiadł i popatrzył na nocny klub. Elegancki budynek, który mógł mieć najwyżej dziesięć lat, otaczały fontanny. Na bocznej ścianie, przy drzwiach z przyciemnionego szkła, widniała sugestywna płaskorzeźba nagiej kobiety. Klub był jeszcze zamknięty. Tablica informowała, że jest otwarty o piątej po południu, a zabawa trwa do piątej rano. Jeinsen spojrzał na zegarek i zdał sobie sprawę, że nie przestawił go na czas lokalny. Obliczył w pamięci, że dochodzi czwarta. Spróbował otworzyć drzwi frontowe. Bez skutku.

Zapukał głośno i odczekał chwilę. Nic. Zdziwiony, ruszył wokół budynku, gdy usłyszał odgłos zamka. W progu pojawił się wielki, onieśmielający Chińczyk w garniturze.

- Tak? - warknął.

- Ja... ja... ja do pana Wonga - wyjąkał Jeinsen. Stał się nagle bardzo nerwowy.

Bramkarz mierzył go przez kilka sekund groźnym wzrokiem, potem skinął głową. Usunął się na bok i wpuścił Jeinsena.

- Dziękuję - powiedział fizyk.

- Pan Wong jest na zapleczu - poinformował mężczyzna. - Chodźmy. Poprowadził Jeinsena przez nocny klub. Lokal wyglądał, jakby za chwilę mieli pojawić się pierwsi goście. Panował tu półmrok, ale gustowne reflektory punktowe w suficie wyławiały z ciemności kształty stolików i kanap. Salę zdobiły donice z tropikalnymi roślinami i kwiatami. Pod jedną ścianą stało wielkie akwarium, środek zajmował parkiet taneczny podświetlony od dołu.

Jeinsen szedł za bramkarzem i gapił się na wystrój.

- Bardzo tu ładnie - zauważył. - Pan Wong jest właścicielem? - Mężczyzna zignorował pytanie.

Otworzył drzwi, na których widniał napis po angielsku i chińsku TYLKO DLA PERSONELU. Za progiem był słabo oświetlony korytarz z drzwiami do czterech pomieszczeń.

- Ostatni pokój na lewo - powiedział.

- Dobrze, dziękuję. - Jeinsen uśmiechnął się nieśmiało i ruszył korytarzem. Bramkarz zamknął za nim drzwi.

Jeinsen zapukał do wskazanego pokoju.

- Proszę. - Nie był pewien, czy to głos Wonga. Być może. Otworzył drzwi i przestąpił próg. Pomieszczenie wyglądało na biuro, ale wszystko było okryte plastikową folią jakiej malarze pokojowi używają do zabezpieczania mebli i dywanów.

Bez żadnego ostrzeżenia ktoś stojący za drzwiami popchnął Jeinsena. Stary naukowiec, który zdradził Stany Zjednoczone, upadł do przodu na czworaki. Poczuł z tyłu głowy dotyk zimnego wylotu lufy.

Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, był odgłos wystrzału.

ROZDZIAŁ 5

ikt już nic nie czyta, cholera. W tym problem! ^1 Harry Dagger stawia na podłodze stos książek i bada wzrokiem przepełnione półki w swojej maleńkiej angielskojęzycznej księgarni. Potem patrzy na mnie bezradnie.

- Ja ci nie powiem, co robić mówię.

- Mam na składzie więcej książek, niż mogę sprzedać. Przysięgam, że wycofam się z branży, jeśli nie upłynnię części tego towaru. Sam, nie chciałbyś kupić paru kartonów? Chętnie wysłałbym ci je do Stanów.

- Nie, dzięki Harry. Chyba mam wszystko, czego potrzebuję - odpowiadam i pociągam z kieliszka łyk rosyjskiej wódki, którą mnie poczęstował. Wiem, że powinno się ją wypijać jednym haustem, ale to nie w moim stylu. Ponieważ Harry jest Amerykaninem, w jego towarzystwie nie muszę pić, jak Rosjanie.

Księgarnia Harry'ego, oddalona o kilka przecznic na północny wschód od Parku Gorkiego w Moskwie, jest w rzeczywistości bezpiecznym domem dla agentów amerykańskiego wywiadu. Harry Dagger działa w Moskwie od prawie czterdziestu lat. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych był w CIA. Przeszedł na emeryturę tuż przez upadkiem Związku Radzieckiego. W 1991 roku otworzył swoją księgarnię. Nigdy nie wspominał o tym, że chce wyjechać z Rosji. Ma wielu przyjaciół w tutejszych kręgach rządowych, prowadzi legalny interes. Władze wiedzą lub nie, że Harry gości również zagranicznych szpiegów i dostarcza im informacji, ale jak dotąd nie miał żadnych kłopotów.

Harry Dagger zbliża się teraz do siedemdziesiątki. To dokładnie taki typ, jakiego można spotkać za ladą antykwariatu księgarni w każdym amerykańskim mieście. Zrzędliwy, trochę zaniedbany i doskonale zorientowany w branży wydawniczej. Wie też cholernie dużo o rosyjskiej siatce szpiegowskiej, rosyjskiej mafii, korupcji w tutejszym rządzie i wszystkim, co może interesować takiego skromnego penetratora, jak ja.

Co godne uwagi, przypomina Alberta Einsteina.

- To nie ma nic do rzeczy - mówi i siada przy stole roboczym naprzeciwko mnie. Bierze swoją wódkę, oczywiście czystą, i osusza kieliszek do dna. Przygląda się, jak sączę moją. - Co ty robisz, Fisher? Tak się nie pije rosyjskiej wódki!

- Daj spokój, Harry. Nie lubię jej bez niczego.

- Wolałbyś koniak?

- A masz sok pomarańczowy?

- Sok pomarańczowy?! Myślisz, że jesteś w Miami?

Wstaje i idzie na zaplecze, gdzie jest lodówka, kuchenka i spiżarnia. Harry mieszka nad sklepem i ma na górze „prawdziwą" kuchnię, ale często przyjmuje gości w księgarni. Wraca ze szklanką soku pomarańczowego i stawia ją przede mną.

- Masz, twardzielu. I lepiej pij to wolno, bo jeszcze ci zaszkodzi - drwi. Śmieję się i dziękuję. Siada z następnym kieliszkiem wódki.

- Jak już mówiłem, Fisher, Iwan Putnik to zła wiadomość. Naprawdę widziałeś go z generałem Prokofiewem?

- Waszyngton zidentyfikował go na zdjęciach, które wysłałem.

Dagger skubie kosmyki potarganych, długich siwych włosów.

- Bardzo ciekawe. Zawsze podejrzewaliśmy, że Prokofiew coś kombinuje z rosyjską mafią, ale to chyba przesądza sprawę. Kiedy się dowiedziałem, że pracuje dla Sklepu, nie miałem żadnego konkretnego dowodu. I nadal nie mam. Ale wszystkie moje źródła twierdzą, że jest jednym z czterech dyrektorów. Przekazałem to wszystko Lambertowi w zeszłym roku, wiesz o tym.

- Wiem.

- Jeśli Putnik przyłączył się do Sklepu, ty i wszyscy inni penetratorzy możecie być w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

- To nic nowego. W zeszłym roku Sklep miał wszystkie informacje, jakich potrzebowali, żeby nas załatwić jednego po drugim. Prawie im się udało. Carly wciąż próbuje ustalić, w jaki sposób Sklep zdobył nasze nazwiska.

- To, że Sklep wyniósł się z Rosji i krajów satelickich, nie oznacza, że przestaną cię tropić. Powiedziałbym nawet, że z takim facetem, jak Putnik, mają dużo większe szanse na sukces. Jest bardzo dobry w swoim fachu. Moim zdaniem kilka zabójstw politycznych, jakich próbowano dokonać w tym kraju, to jego robota. Doskonale strzela i prawdopodobnie świetnie włada nożem. Wiadomo że używa rosyjskiego karabinu snajperskiego SW-98 i amunicji NATO kaliber 7,62 milimetrów. Jeśli się na niego natkniesz, uciekaj.

- Nie robię tego, Harry. Wiesz o tym.

- Wiem. Chodzi mi tylko o to... - Dagger wlewa w siebie wódkę, ja wypijam łyk soku.

- Więc nie wiesz, gdzie jest teraz Andriej Zdrok? - pytam. Kręci głową.

- Na Dalekim Wschodzie. Tylko tego jestem pewien. W Tajlandii, Singapurze, na Tajwanie, w Hongkongu, Makau albo Dżakarcie.

- Ciekawe, że Prokofiew nadal tu jest.

- Musi zachować pozory, to generał. - Dagger otwiera aktówkę i wyjmuje plan miasta. - Dobra, skoro chcesz zrealizować swój głupi pomysł, Prokofiew mieszka tutaj. - Pokazuje miejsce we wschodniej części Moskwy. - W Izmajłowie. A dokładniej między parkami Izmajłowskim i Kuskowo. Całkiem ładna rezydencja w bogatej dzielnicy. Mieszka z żoną, Heleną. Dzieci dorosły i się wyprowadziły.

- Twoi ludzie obserwują dom?

- Odkąd dostałem twoją wiadomość. Generał jeszcze nie wrócił z „podróży służbowej". Uważam, że masz dużą szansę zrobić to, co robisz zazwyczaj.

- A co z generałową?

- Obserwatorzy twierdzą, że wcześnie chodzi spać i ma mocny sen. Może bierze jakieś środki. Ona i mąż mają oddzielne sypialnie. To kawał baby. Wygląda jak Borys Jelcyn w damskich ciuchach. Nic dziwnego, że Prokofiew ma kochankę na Ukrainie. Gdybym ja był mężem Heleny Prokofiew, też niechętnie wracałbym do domu. Ta baba jest chyba bardziej niebezpieczna niż on.

- Rezydencja jest strzeżona?

- Tylko wtedy, kiedy generał jest na miejscu. Jak go nie ma, domu pilnuje bardzo dobrze wyszkolony owczarek niemiecki.

- O cholera.

- Właśnie. O ile wiem, ten pies niczego się nie boi i atakuje obcych,

- 0 ile nie dostanie innej komendy od żony. Przygotowałem coś, co ci pomoże. - Dagger wstaje, znów idzie na zaplecze i wraca z małym pudełkiem. W środku są trzy pociski w dziwnym kształcie. Na oko mają wielkość amunicji do mojego five-sevena.

- To trankwilizatory - wyjaśnia. - Załaduj nimi swój pistolet, zanim wejdziesz do środka. Nie zrobią psu krzywdy, ale szybko wyłączą go z akcji. Tylko musisz do niego strzelić, zanim cię zobaczy albo usłyszy!

Dagger sięga do teczki na stole i wyjmuje plan domu.

- Parter i piętro. Gabinet Prokofiewa jest tu, na dole. Jak widzisz, mieści się po przeciwnej stronie, niż sypialnie, które sana górze. Rozumiesz?

- Uhm.

- I co o tym myślisz?

- Chyba najlepiej będzie przejść przez parkan z tyłu i włamać się tymi drzwiami. - Wskazuję wyjście na podwórze za domem. - Co z alarmem?

- Musiałem dać w łapę człowiekowi z firmy, która go instalowała, żeby się dowiedzieć, jak go wyłączyć. W środku za drzwiami jest klawiatura. Trzeba wprowadzić kod 5772.

- Dzięki. - Studiuję rozkład domu. - Po wejściu do środka pójdę przez salon do jadalni, a stamtąd korytarzem prosto do gabinetu.

- Wygląda na to, że masz już plan. Czym jeździsz?

- W tej chwili niczym. W Kijowie miałem samochód z tamtejszej ambasady, ale go oddałem.

- Nie mogę ci pożyczyć mojego. Rosjanie go znają. Zadzwonię do kogoś coś ci załatwię. To może być staroć, ale na chodzie.

- W Rosji chyba wszystko jest takie? - pytam.

Na twarzy Daggera pojawia się udawane oburzenie.

- Ta uwaga mnie obraża! - mówi i nalewa sobie następny kieliszek wódki.

Jak to się dzieje, że żadna amerykańska agencja nie dysponuje w Rosji - ani na Ukrainie - nowszym samochodem niż rocznik dziewięćdziesiąty szósty? Prowadzę furgonetkę marki Ford E-350 z 1995 roku. Przyjaciel Harry'ego musiał nią jeździć na Syberię przynajmniej sześć razy - na liczniku jest dwieście sześćdziesiąt dziewięć tysięcy kilometrów i silnik wyraźnie klekocze. Ale jadę.

Ta część stolicy Rosji jest nazywana Zewnętrzną Wschodnią Moskwą, choć leży głęboko wewnątrz obwodnicy Moskowskaja Kolcowaja Awtomobilnaja Doroga, wyznaczającej granicę miasta. Od lat spędzam w Moskwie mnóstwo czasu i podoba mi się ta okolica. Nawet w zimie wygląda malowniczo. Park Kuskowo był kiedyś wielką wiejską posiadłością jakiegoś arystokraty. Przypomina Wersal w mniejszej skali. Jest tu mnóstwo eleganckich budowli i ogrodów. Oczywiście teraz wszystko przykrywa śnieg. Część Moskwy, znana jako Izmajłowo, to zdecydowanie najlepsza dzielnica, zamieszkana przez dawnych radzieckich prominentów. Nic dziwnego, że znajduje się tu rezydencja generała Prokofiewa. Park Izmajlowski, na południe od tego rejonu, był kiedyś carskim terenem łowieckim obok rozległego dziewiczego lasu. To godne uwagi, że coś takiego istnieje w granicach miasta. Czujesz się zupełnie jak na wsi.

Ponieważ jest jeszcze widno, robię rozpoznanie w sąsiedztwie domu generała. Rezydencja leży z dala od ulicy i otoczona jest parkanem z żelaznych sztachet. Bezlistne drzewa i krzaki okrywa śnieg. Wyobrażam sobie, że wiosną i latem to miejsce wygląda wspaniale. Piętrowy budynek ma na oko jakieś siedemdziesiąt albo osiemdziesiąt lat, ale jest dobrze utrzymany. Podjazd od bramy do garażu - dla trzech samochodów - biegnie po tej samej stronie rezydencji, po której mieści się gabinet Prokofiewa. Niestety nie mogłem sprawdzić, czy ktoś jest w domu. Będę musiał po prostu wrócić tutaj po zmroku, znaleźć jakieś miejsce do zaparkowania furgonetki i - jak mówi Harry - „zrobić to, co robię zazwyczaj".

Ubrany w czarny kombinezon, wspinam się na żelazne ogrodzenie i brnę cicho przez śnieg na tyły rezydencji. Zostawiam ślady w miękkim białym puchu, ale nie ma na to rady. Staram się tylko, żeby były nierozpoznawalne

przy każdym kroku tak poruszam nogą, żeby powstała bezkształtna dziura, i idę nierówno. W ten sposób trudno będzie powiedzieć, jakie zwierzę dostało się na teren posiadłości.

- Przekaz satelitarny jest kiepski, Sam - mówi Lambert w moim uchu. - Duże zachmurzenie.

Zerkam w górę.

- Właśnie - odpowiadam. - Kiedy wejdę do środka, będzie pan miał obraz z moich gogli.

- Jak zawsze. Powodzenia.

Jestem już na podwórzu i widzę okna sypialni na piętrze. Doskonała koordynacja - w pokoju generałowej akurat gaśnie światło. Znów poruszam się jak pokręcony kosmita, żeby zostawić tajemnicze ślady, i docieram do tylnych drzwi. Wyjmuję z kieszeni na nodze komplet wytrychów, oglądam zamek i zastanawiam się, które będą najlepiej pasować. Otwieram drzwi przy drugiej próbie.

Szybko wchodzę do środka, znajduję klawiaturę i wprowadzam kod, który podał mi Harry. Działa. Zamykam cicho drzwi i przez chwilę stoję bez ruchu. W domu panuje cisza. Pies nie daje znaku życia. Dzięki goglom z noktowizorem bez trudu omijam meble w salonie. Ale kiedy przekraczam próg jadalni, słyszę przytłumione warknięcie w innej części domu. Owczarek jest na górze. Szybko wyciągam five-sevena, z zamontowanym już tłumikiem, i wracam do salonu. Za łukowym przejściem w drugim końcu pokoju widzę schody, więc daję nura za kanapę. Słyszę wyraźnie człapanie czterech łap na stopniach. Pies jest wielki i wygląda bardziej na wilka niż na owczarka niemieckiego. Przystaje u stóp schodów. Patrzy w głąb salonu, ale mnie nie widzi. Wie, że coś jest nie tak, bo warczy cicho. Rusza wolno naprzód, nie całkiem pewien, co wyczuwa. Warczy głośniej. Mam tylko jedną szansę - jeśli mnie zobaczy, zaalarmuje całą okolicę.

Podnoszę się płynnym ruchem, celuję i naciskam spust. Pies mnie dostrzega, ale jest tak zaskoczony, że chyba zapomina zaszczekać. Pocisk trafia go powyżej prawej przedniej łapy. Owczarek wydaje cichy skowyt, odwraca się i pada na podłogę. Ale oddycha - jest tylko oszołomiony. Po kilku sekundach smacznie śpi.

Carly widzi przez moje gogle to samo co ja.

- Biedny piesek - mówi sarkastycznie. Kiedy chce, potrafi być dowcipna.

W domu nadal panuje cisza. Wstaję, idę z powrotem do jadalni i znajduję korytarz, prowadzący do gabinetu generała. Pokój jest zamknięty na klucz, więc znów używam wytrychów. Ten zamek trudniej otworzyć niż tamten w drzwiach wejściowych. Generałowi chyba bardziej zależy na bezpieczeństwie dokumentów niż żony. Zajęło mi prawie trzy minuty, zanim uporałem się z tym cholerstwem, bo oprócz standardowego zamka zamontowano jeszcze dwa dodatkowe rygle.

W końcu dostaję się do środka i zamykam drzwi. Pierwsze, co widzę, to imponująca kolekcja starych pistoletów i karabinów na ścianie. Rozpoznaję austriacką rusznicę z XVII wieku. Jednostrzałowy pist0|et z początku XIX wieku, ładowany przez lufę - zapewne rosyjski - wygląda jak nowy. Jest nawet wielostrzałowy karabin winchester model z 1873roku z dźwigniowym mechanizmem wprowadzania naboju do komory. Zdumiewające. Ten zbiór broni jest wart majątek.

Podchodzę do biurka. Panuje na nim wzorowy porządek. Włączam komputer, żeby sprawdzić zawartość twardego dysku. Nie chcę tu zabawić zbyt długo, więc sprzęgam OPSAT z jednym z portów szeregowych i wszystko kopiuję. Potem wysyłam to do Waszyngtonu. Niech oni przejrzą pliki.

Otwieram szuflady i szafki na dokumenty, ale nie znajduję nic ciekawego. Obok biurka jest mały sejf ścienny. Klękam i oglądam go. Normalnie, aby go otworzyć, użyłbym jednego z moich Wytrychow z Zdunkiem w¬buchowym. Działają szybko i skutecznie, ale głośno. Kiedy chcę zachować ciszę, korzystam z urządzenia, które nazywam „kasiarzem". Ma wielkość paczki papierosów, przyssawki i nadajnik przekazujący sygnały do mojego OPSAT-u. Rejestruje dźwięki mechanizmu ryglującego podaję kombinację potrzebną do otwarcia sejfu. Nie zawsze się to udaje. Jeśli system jest naprawdę skomplikowany, nie pomoże żadne zaklęcie.

Mocuję urządzenie do sejfu i włączam. Mijają cztery minuty zanim na wyświetlaczu OPSAT-u pojawia się pierwsza Cyfra cholera, to za długo trwa. Nie jestem tu bezpieczny. Harry zapomniał mi powiedzieć, ile czasu działają trankwilizatory. Wolałbym, żeby pies nie przyszedł tu za mną.

Następne trzy minuty i wyskakuje druga cyfra Jeszcze jedna i przekonam się, czy kasiarz zrobił swoje. Mógłbym Przysiąc, że kiedy liczę sekundy, słyszę jakiś odgłos na zewnątrz gabinetu. Wstrzymuję oddech, zamieram i nasłuchuję.

No dalej, myślę. Porusz się jeszcze raz, żeby ITI się upewnił, że dobrze słyszałem.

Cisza. Wypuszczam powietrze z płuc w chwili, gdy OPSAT wyświetla trzecią cyfrę. Obracam szybko pokrętło, żeby wypróbować kombinację podaną przez kasiarza.

Sejf się otwiera. W środku leży kilka teczek z aktami. Udaje mi się odczytać część cyrylicy. W jednej z teczek znajduję dokumenty, dotyczące rosyjskiego arsenału jądrowego. I chińskiego!

- Mój Boże - mówi Lambert. Widzi papiery przez moje gogle _ To wykaz rozmieszczenia całej broni nuklearnej w Rosji i Chinach. - Nie ryzykuję odpowiedzi, tylko nadal studiuję materiały Pochodzą z lat osiemdziesiątych, kiedy Rosjanie pozostawali w trochę bardziej przyjaznych stosunkach ze swoimi azjatyckimi sąsiadami. Teraz dane mogą już być nieaktualne. Strona za stroną to samo... O! Spis zaginionych głowic jądrowych. Dwadzieścia dwie sztuki. Jasny gwint. Przy każdej pozycji są zaszyfrowane dopiski generała. Na tej kartce jest niedawna data.

- Sfotografuj to, Sam - odzywa się Carly. - Popracuję nad tym notatkami. Robię zdjęcia OPSAT-em.

W innej teczce są informacje o generale Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Gość nazywa się Tun. Słyszałem o nim. To kontrowersyjna postać w Chinach. Prawdziwy jastrząb. Drażni rząd płomiennymi przemówieniami, w których nawołuje do podjęcia działań przeciwko Tajwanowi. Nie wiem, jaką ten facet ma teraz władzę i wpływy, ale przez większość lat dziewięćdziesiątych był uważany za lekko stukniętego. Jego kartoteka w sejfie Prokofiewa jest dość obszerna. Zdjęcia, życiorys i... o, cholera - lista uzbrojenia, które kupił od Rosji. Nie, zaraz. Nie od Rosji. Od Sklepu! Tak. Mam w ręku zamówienia na broń wartą miliony dolarów. Podpisane przez Prokofiewa.

Szybko pstrykam następne zdjęcia, potem starannie układam akta w sejfie. Zamykam go, obracam pokrętło szyfrowe i wstaję.

- Dobra robota, Sam - chwali mnie Lambert. - A teraz wynoś się stamtąd. W tym momencie otwierają się drzwi gabinetu. W progu staje kobieta

w koszuli nocnej. Przypomina Borysa Jelcyna w damskich ciuchach. Na mój widok zaczyna wrzeszczeć jak wariatka.

ROZDZIAŁ 6

Rzucam się w kierunku żony Prokofiewa, łapię ją za potężne ramiona, przyciągam do siebie, daję krok w bok i mocno przyciskam dłoń do jej ust. To tłumi wrzask.

- Proszę się uspokoić! - mówię po rosyjsku. - Nic pani nie zrobię. I nie zamierzam.

Ale kobieta jest wielka i silna. Wyrywa się z mojego uścisku i wbija mi łokieć w brzuch. Chroni mnie kombinezon, ale z tą babą nie ma żartów.

Próbuje uciec z pokoju. Zwalam ją z nóg. Jej wielkie cielsko pada z głośnym łomotem na dywan. Znów zaczyna krzyczeć. Przygniatam ją i znów zasłaniam jej usta.

- Niech pani posłucha! - krzyczę po rosyjsku. - Pracuję dla rządu! Jestem tu, żeby pomóc.

Ale czuję się tak, jakbym trzymał stutrzydziestokilogramowego dzika. Ponieważ nie zadaję ciosów, żeby nie zrobić jej krzywdy, zrzuca mnie z siebie. Udaje jej się wstać. Chwytam ją za nogę - ma średnicę pnia drzewa - wlecze mnie po dywanie z powrotem do gabinetu. Idzie po broń, cholera.

- Niech pani zaczeka! - krzyczę, ale kobieta ściąga ze ściany winchestera, przeładowuje i celuje mi w głowę.

Podnoszę ręce.

- Pani Prokofiew - mówię - proszę się uspokoić i wysłuchać mnie.

- Kim jesteś? - pyta ostro. - Czego chcesz? - Ma gruby, ochrypły głos.

- Jestem prywatnym detektywem - wypalam. - Pracuję dla rosyjskiego rządu. Zbieram informacje o romansie pani męża!

To przykuwa jej uwagę.

- Coś ty powiedział?!

- Mogę wstać?

Nadal celuje mi w czoło. Nie wątpię, że jeśli ją sprowokuję, naciśnie spust. Dopiero teraz widzę, że siwe włosy nawinęła na wałki, a na twarzy ma krem. Koszmar.

- Dobra, wstawaj, świnio! - krzyczy. Podnoszę się, ale nie opuszczam rąk. Jestem pewien, że gdybym chciał, mógłbym ją rozbroić i posłać do krainy snów, ale mam lepszy pomysł.

- Nazywam się Władimir Strawiński - mówię. - Pracuję dla rosyjskiego rządu. Pani mąż ma kłopoty. Przyszedłem tu, żeby zobaczyć, co uda mi się znaleźć. Naprawdę myślałem, że nie ma pani w domu.

- Co zrobiłeś Iwanowi Groźnemu? - warczy.

- Słucham?

- Iwanowi! Mojemu psu!

- Aha. Po prostu śpi. To tylko trankwilizator. Nic mu nie będzie. Przy¬rzekam. Mruży oczy i marszczy brwi.

- Co to za sprawa ze Stefanem?

Z jakim znów Stefanem? Aha, z jej mężem.

- Pani Prokofiew, czy wie pani o romansie męża?

- O czym?!

- Mogę opuścić ręce? - pytam, najuprzejmiej jak potrafię. - Pokażę pani pewne zdjęcia.

Miażdży mnie wzrokiem. Nie wie, czy może mi zaufać. W końcu kiwa głową, ale nadal do mnie celuje.

- Co ty gadasz? - cedzi.

- Pani mąż ma kochankę na Ukrainie. A dokładniej, w Kijowie. - Postanawiam jej dopiec. - Dwudziestoparoletnią modelkę.

W oczach kobiety pojawia się błysk wściekłości. Przysiągłbym, że przez moment były czerwone.

- Nie wierzę!

- Ale to prawda. Jego romans niepokoi Kreml. Generał zaniedbuje część swoich obowiązków.

- Kłamiesz, świnio! - Unosi karabin do oka i bierze na cel mój nos.

- Mogę pani pokazać zdjęcia! - mówię.

Pani Prokofiew powoli opuszcza broń i kręci głową.

- Dobra, pokaż.

Wyciągam rękę i odsłaniam OPSAT na nadgarstku.

- Są tutaj. To coś takiego jak cyfrowy aparat fotograficzny. Niech pani spojrzy. - Wyświetlam szybko zdjęcia, które pstryknąłem w Kijowie. Jedno po drugim. Jej blada twarz najpierw wyraża niedowierzanie, potem czerwienieje. Widać to mimo tego strasznego kremu. Gdyby mogła zionąć ogniem, na pewno by to zrobiła.

- Zabiję go - mamrocze. Opuszcza całkiem karabin i każe mi wstać. Nogi się pod nią uginają, podchodzi więc do biurka i siada w fotelu generała. - Co się z nim stanie? - pyta.

- Nie wiem. Na razie tylko zbieram informacje.

- Nie musicie nic robić - mówi. - Sama go rozwalę. Słyszę w tych słowach złość i brawurę.

- To niepotrzebne, pani Prokofiew. Na pewno...

Przerywa mi odgłos samochodów, mijających okno gabinetu. Przypominam sobie, że podjazd do garażu jest po tej stronie domu, tuż obok tego pokoju.

- Wrócił mój mąż! - mówi i wstaje. Klnę w duchu.

- Muszę się gdzieś schować. Macha mi palcem przed nosem.

- Nie. Nigdzie się nie chowaj. Uciekaj tylnymi drzwiami. Zajmę go czymś, jak wejdzie. Szybko!

Kiwam głową, dziękuję jej i wybiegam z gabinetu. Iwan Groźny zaczyna się budzić. Widzi mnie i warczy sennie. Przeskakuję nad nim. Zrywa się z podłogi i szczeka. - Spokój, Iwan! - woła kobieta. Pies skowyczy cicho i siada. Najwyraźniej wie, kto tu rządzi.

Wychodzę tylnymi drzwiami, zamykam je i idę po moich wcześniejszych śladach, żeby nie zostawiać nowych.

- Masz towarzystwo, Sam - ostrzega mnie Lambert. - Mężczyzna na godzinie trzeciej.

Zza rogu domu wyłania się umundurowany ochroniarz. Zapewne robi rutynowy obchód, zanim generał wejdzie do mieszkania. Widzi mnie i wzywa pomocy. Kiedy wyciąga pistolet, zapominam o moich odciskach stóp i atakuję go. Uderzam bykiem i obaj padamy w śnieg. Walę go z całej siły w twarz, ale facet jest dobrze wyszkolony i wbija mi kolano w bok. Czuję przeszywający ból w nerce. Staczam się z niego i próbuję wstać, ale zdaje mi potężny cios w szyję. Gdyby mnie trafił pod trochę innym kątem, złamałby mi kark. Boję się, że mam zmiażdżoną krtań. Boli jak cholera i ledwo mogę oddychać.

Ochroniarz wstaje, wyciąga broń i celuje mi w głowę. Klęczę przed nim bezradnie, ale mam jeszcze tyle przytomności umysłu, że chwytam dwie garście śniegu i ubijam razem.

- Powinienem cię od razu wykończyć - mówi - ale zobaczymy, co powie generał.

Nagle w domu rozlega się głośny strzał. Ochroniarz sztywnieje i patrzy w górę. Wykorzystuję okazję, rzucam w niego śnieżną kulą i trafiam go w twarz. To jedna z podstawowych zasad krav magi - użyj czegokolwiek, co masz pod ręką, żeby zdobyć przewagę. Odbijam się mocno nogami i skaczę na niego, jak diabełek na sprężynce z pudełka. Uderzam go w podbrzusze i znów przewracam. Jego pistolet - makarow - szybuje w powietrzu. Tym razem nie daję mu szansy na kontratak. Skaczę mu na głowę; na nogach mam ciężkie buty. Obracam się, ląduję z nogami przy jego skroniach i wymierzam mu solidnego kopniaka w prawy policzek.

Przestaje się wić.

Zamieram na półtorej sekundy, żeby się upewnić, że niczego po sobie nie zostawię. Potem biegnę w kierunku bocznej ściany domu. Kiedy mijam okno gabinetu, słyszę wewnątrz wściekłe głosy, ale nie potrafię ich rozpoznać. Nieważne. Boli mnie krtań i chcę się stąd wynieść. Zrobiłem swoje. Tak uważam.

Trzymając się w mroku, przeskakuję żelazny parkan i pędzę ulicą do furgonetki.

ROZDZIAŁ 7

Pułkownik Irving Lambert miał złe przeczucia. Senator Janice Coldwater zwołała zebranie. Zły znak. Lambert uważał, że ta kobieta jest jak wrzód na dupie. Przewodniczyła małej grupie waszyngtońskich oficjeli, znanej jako Komitet, i mogła wydawać polecenia Lambertowi i innym wysokim oficerom sił zbrojnych i wywiadu.

Lambert czuł brzemię swojego wieku, gdy szedł korytarzem do wyznaczonej sali konferencyjnej w Pentagonie. To, że zebranie odbędzie się w centrum wszystkich wojskowych spraw, też nie wróżyło niczego dobrego. Oznaczało, że Lambert spotka osoby kierujące innymi agencjami wywiadowczymi i polityków, którzy decydują o potrzebach administracyjnych i budżetowych Wydziału Trzeciego.

Był młodym człowiekiem, kiedy zaczął pracować w wywiadzie wojskowym i miał dobre układy z ludźmi w Waszyngtonie. Kiedy chciał, mógł poprosić o spotkanie z prezydentem. Prowadził tajne operacje, o których nie wiedział - i nie musiał wiedzieć - nikt inny w amerykańskim rządzie. Bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych często spoczywało w jego rękach, co też nie było powszechnie znanym ani docenianym faktem. Mimo to, a może właśnie dlatego, Lambert często czuł się tak, jakby stał na samym dole waszyngtońskiej hierarchii. Jego koledzy z FBI i CIA cieszyli się większym szacunkiem. Dowódcy sił zbrojnych patrzyli na niego z góry.

0 jego istnieniu wiedziała tylko garstka kongresmanów.

Nie było żadną tajemnicą że los Wydziału Trzeciego wisi na włosku. Ubiegły rok, mimo że zlikwidowali pewne zagrożenia dla interesów Stanów Zjednoczonych, okazał się katastrofalny pod względem strat w ludziach i kosztów. Sklep wyeliminował kilku penetratorów. Jak zdobył nazwiska agentów, wciąż pozostawało zagadką. Lambertowi kazano znaleźć i uszczelnić przeciek. Dotąd nie udało mu się to.

Lambert wszedł do sali i odetchnął z ulgą że nie zjawił się ostatni. Senator Coldwater już siedziała na swoim miejscu u szczytu stołu. Skinęła Lambertowi głową i wróciła do notatek, które studiowała. Obok niej stał zasłonięty stojak.

Po jej lewej stronie siedział admirał Thomas Colgan z Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Wpatrywał się w filiżankę kawy, najwyraźniej czymś zmartwiony. Lambert nie znał człowieka obok niego. Mężczyzna był w cywilu, wyglądał na naukowca, a w kieszeni koszuli miał ołówki automatyczne.

Tylko on zdjął marynarkę i powiesił na oparciu krzesła. Lambert zauważył, że facet jest zdenerwowany i czuje się tu nieswojo.

Miejsce na prawo od senator zajmował wicedyrektor FBI, Darrell Blake. On też zignorował Lamberta i nie podniósł wzroku znad leżących przed nim wydruków. Szef Agencji Bezpieczeństwa Narodowego i przełożony

Lamberta, Howard Lewis, jako jedyny uśmiechnął się do niego. Siedział z dala od innych i trzymał miejsce dla Lamberta. Pułkownik ścisnął ramię Lewisa i usiadł obok niego.

- Co jest grane'? - zapytał szeptem.

- Zobaczymy - odszepnął Lewis. Lambert potarł czubek siwiejącej głowy ostrzyżonej na rekruta. Robił to bezwiednie, kiedy był niespokojny.

Na spotkanie przybyli także przedstawiciele Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, członek Kolegium Szefów Połączonych Sztabów, dyrektor agencji antynarkotykowej DEA oraz grupa doradców wojskowych i politycznych.

Ściśle tajny zespół ekspertów, nazywany Komitetem, został powołany przez prezydenta do nadzorowania i dyscyplinowania służb specjalnych, do których należał Wydział Trzeci. W Waszyngtonie, poza prezydentem i wiceprezydentem, o istnieniu Wydziału Trzeciego wiedzieli tylko ludzie obecni na tej sali. Właściwie nikt nie powinien o nim wiedzieć. Zadaniem NSA, jako narodowej organizacji kryptologicznej, było prowadzenie i koordynowanie wysoko wyspecjalizowanych działań mających na celu ochronę amerykańskich systemów informacyjnych i sporządzanie zagranicznych raportów wywiadowczych. Ponieważ w grę wchodziła telekomunikacja i przetwarzanie danych, operacje NSA stały na bardzo wysokim poziomic technicznym.

Przez dziesiątki lat NSA zajmowała się tak zwanym pasywnym zbieraniem ruchomych danych, czyli przechwytywaniem łączności. Wydział Pierwszy był światową siecią międzynarodowych agencji wywiadowczych i placówek, które przechwytywały sygnały telekomunikacyjne i przesyłały je do NSA do analizy. W czasach zimnej wojny sieć pełniła bardzo ważną funkcję w strategii Stanów Zjednoczonych. Rozpad Związku Radzieckiego i ewolucja telekomunikacji spowodowały powstanie Wydziału Drugiego, który koncentrował się wyłącznie na nowych technologiach w tej dziedzinie. Niestety ogromna ilość informacji i szybki rozwój technik szyfrowania przytłoczyły Wydział Drugi. NSA doświadczyła pierwszego załamania systemu. Gdy w telekomunikacji rozpowszechniły się technika cyfrowa i zaawansowana kryptografia, pasywne zbieranie danych przestało wystarczać. Toteż NSA stworzyła ściśle tajną sekcję specjalną, znaną jako Wydział Trzeci, by powrócić do bardziej „klasycznych" metod szpiegostwa i, przy wsparciu najnowszej techniki, aktywnie pozyskiwać informacje. Lambert uważał, że Wydział Trzeci to powrót do podstaw - świata szpiegów, którzy pracują w terenie i narażają życie, by zrobić zdjęcie, nagrać rozmowę lub skopiować zawartość twardego dysku komputera. Agenci, nazywani penetratorami, pojawiali się w niebezpiecznych i newralgicznych miejscach, żeby zdobyć potrzebne dane wywiadowcze wszelkimi środkami, jakie okażą się konieczne. Penetrator miał wykonać zadanie, pozostając niewidoczny. Działał poza obowiązującymi umowami międzynarodowymi, a rząd Stanów Zjednoczonych nie przyznawał się do niego w razie wpadki i nie wspierał go w akcji.

Kiedy do sali wszedł dyrektor CIA, Morris Cooper, Lambert jęknął w duchu. On i Cooper niezbyt się lubili, delikatnie mówiąc.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedział Cooper. - Korki na korytarzach były większe niż zwykle.

Nikogo nie rozbawił ten żart. Cooper wzruszył ramionami i usiadł naprzeciwko Lewisa i Lamberta.

- Skoro wszyscy już są - zabrała głos senator Coldwater - chciałabym zacząć od spraw budżetowych i mieć to za sobą, zanim przejdziemy do nowego problemu, który się pojawił. - Spojrzała na dwóch przedstawicieli NSA. - Panie Lewis, pułkowniku Lambert, członkowie Komitetu badają obecnie finanse różnych agencji i organizacji czuwających nad bezpieczeństwem narodowym. Jak wiecie, należy do nich Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego, antyterrorystyczne siły specjalne i inne tajne sekcje FBI i CIA. Niestety NSA zajmuje wysoką pozycję na liście kandydatów do obcięcia funduszy, bo gdzieś trzeba ruszyć z miejsca.

Lewis poprawił się na krześle, Lambert dostał skurczu żołądka.

- Mówi pani o Wydziale Trzecim? - zapytał pułkownik. -Tak.

Lambert odchrząknął.

- Z całym szacunkiem, pani senator, chciałbym przypomnieć Komitetowi osiągnięcia Wydziału Trzeciego od chwili jego powstania. Tylko w ubiegłym roku zapobiegliśmy poważnemu konfliktowi na Bliskim Wschodzie, który groził Izraelowi katastrofą. Rozbiliśmy ugrupowanie terrorystyczne znane jako Cienie. Usunęliśmy z Europy Wschodniej i Bliskiego Wschodu organizację handlującą nielegalnie bronią, czyli Sklep. Nie może pani powiedzieć, że nie wykonujemy naszych zadań. Zakładamy, że w przyszłości nasza mała grupa będzie jeszcze bardziej skuteczna. Na przykład rozszerzamy program Asystent Terenowy. Agenci pomocniczy będą podróżowali z penetratorami do miejsc operacji i udzielali im tak bardzo potrzebnego wsparcia.

Senator skinęła głową.

- Komitet docenia osiągnięcia Wydziału Trzeciego, panie pułkowniku. Ale martwią mnie wasze straty w ludziach. Są bardzo wysokie, biorąc pod uwagę niewielką liczbę penetratorów. W zeszłym roku stracił pan... ilu? Trzech? Czterech?

- Sklep miał ich nazwiska. Rozmawialiśmy już o tym na poprzednich zebraniach Komitetu, pani senator. Przeciek...

- Mieliście prawie rok na znalezienie tego przecieku - wtrącił się Cooper. - Co wy tam robicie, w tym waszym budyneczku?

- Możesz być pewien, Morris, że nie bawimy się genitaliami - odparował Lambert. Cooper parsknął, Lewis szturchnął pułkownika, żeby przywołać go do porządku.

- Panie pułkowniku - ciągnęła senator - koszty rekrutacji, wyszkolenia i wynagrodzenia jednego penetratora są ogromne. Strata takiego człowieka w terenie równa się stracie kilku pocisków rakietowych za milion dolarów. Muszę też zauważyć, że wspomniane przez pana operacje na Bliskim Wschodzie nie zostały przeprowadzone całkowicie bez wiedzy opinii publicznej. Wydział Trzeci stworzono po to, żeby wykonywał swoje zadania, nie pozostawiając śladów. Zeszłoroczna akcja na Bliskim Wschodzie poszła bardzo źle. Zginęli ludzie. O waszej obecności w tamtym regionie do-wiedziały się obce rządy. Prezydent znalazł się w bardzo trudnej sytuacji.

Lambert wziął głęboki oddech.

- Mogę tylko powiedzieć, że osiągnęliśmy świetne wyniki. Cel został zrealizowany i zapobiegliśmy światowej katastrofie. Przykro mi, jeśli prezydent musiał parę razy niewinnie skłamać. - Lewis znów go szturchnął. - Co do przecieku - mówił dalej pułkownik - robimy, co możemy. Chciałbym wszystkim przypomnieć, że o istnieniu Wydziału Trzeciego wie tylko mała grupa moich podwładnych, prezydent, wiceprezydent i ludzie w tej sali.

Morris Cooper pochylił się do przodu.

- To oskarżenie, Lambert? Uważasz, że ktoś z nas...?

- Panowie, proszę o spokój - włączyła się senator Coldwater. - Nikt tu nikogo nie wini.

Lambert zaczerpnął powietrza i kontynuował.

- W tej chwili mój człowiek tropi dyrektorów Sklepu. Zidentyfikowaliśmy ich i siedzimy im na karku.

- Miło mi to słyszeć, pułkowniku - odezwał się Cooper. Darrell Blake wziął Lamberta w obronę.

- FBI też szuka tych ludzi. A co robi CIA?

- Bez obaw, czuwamy - odrzekł Cooper. Wyciągnął się na krześle i skrzyżował ręce na piersi.

- Doskonale - odezwała się senator Coldwater. - W każdym razie, panowie, nie zapadła jeszcze żadna decyzja. Budżet jest wciąż analizowany. Panie pułkowniku, wezmę pańskie słowa pod uwagę. Przejdźmy dalej.

- Skinęła głową admirałowi Colganowi. Oficer marynarki wojennej odchrząknął.

- Pani senator, panowie, dziękuję, że zaprosiliście tu mnie i mojego kolegę, Charlesa Kaya. Wszyscy znacie Charliego, dyrektora SeaStrike Technologies?

Niektórzy pokręcili głowami. Lambert słyszał o nim, ale widział go po raz pierwszy. SeaStrike Technologies była częścią koncernu zbrojeniowego, który zaopatrywał Marynarkę Wojenną Stanów Zjednoczonych.

- SeaStrike Technologies i nasza marynarka wojenna od kilku lat pracują wspólnie nad projektem MRUUV. Wiecie wszyscy, o czym mówię.

Lambert przytaknął; więc o to chodzi. Program MRUUV zainicjowało Dowództwo Systemów Morskich Marynarki Wojennej. Skrót oznaczał wielozadaniowy bezzałogowy pojazd podwodny, który zamierzano stworzyć. MRUUV miał być wystrzeliwany z pięćdziesięciotrzycentymetrowych wyrzutni torpedowych, w jakie są standardowo wyposażane wszystkie amerykańskie okręty podwodne. Lambert słyszał, że SeaStrike jest bliska realizacji projektu.

- Charlie, może wyjaśnisz wszystkim powód swojej obecności tutaj?

- zaproponował Colgan.

Kay poprawił nerwowo kołnierzyk koszuli i zaczął tłumaczyć:

- Projekt MRUUV to rozwinięcie LMRS-u, rozpoznawczego systemu dalekiego zasięgu do lokalizowania min, wykorzystującego wyrzutnie torpedowe. Planujemy wystrzeliwanie MRUUV-a z bojowych okrętów podwodnych klasy Wirginia lub Los Angeles. Będzie używany do tajnych operacji 1SR oraz do neutralizacji min i taktycznej obserwacji oceanu.

Zainteresowanie Lamberta wzrosło. Skrót ISR oznaczał zbieranie danych wywiadowczych, inwigilację i rozpoznanie - coś dla Wydziału Trzeciego.

Kay wstał, podszedł do zasłoniętego stojaka i ściągnął przykrycie. Ukazał się smukły cylindryczny obiekt, z którego wystawały różne sensory i sondy.

- Oto nasz MRUUV - powiedział. - Jest wielozadaniowy, ma więc przewagę nad zwykłym UUV-em, bezzałogowym zdalnie sterowanym pojazdem podwodnym, który programuje się tylko do jednego celu. Torpedownie okrętów podwodnych są za małe, żeby na każdą misję zabierać oddzielne

UUV-y. Rekonfigurując pakiety sensorów i innych ładunków nowego UUV-a na pokładzie okrętu podwodnego lub w bazie pomocniczej na lądzie, można go zoptymalizować tak, aby był pomocny podczas całej misji okrętu. - Kay wskazał ołówkiem obiekt. - Ten MRUUV pierwszej generacji ma średnicę pięćdziesięciu trzech centymetrów i waży około stu dwudziestu siedmiu kilogramów. Został wyposażony w dalekosiężny system rozpoznawania min, BLQ-11, żeby umożliwić współczesnym atomowym okrętom podwodnym rozpoczęcie ISR. Jest sterowany z macierzystego okrętu i komunikuje się bezpośrednio z nim lub pośrednio z innymi węzłami przez satelitę. Do planowania misji pojazdu wykorzystuje się systemy nawigacyjne macierzystego okrętu. MRUUV może też odbierać dane z GPS-u. Największą zaletą pojazdu jest możliwość zmiany jego ładunków modułowych. - Kay odwrócił się i uśmiechnął do wszystkich w sali. - Mam przyjemność oznajmić, że nasz prototyp jest ukończony i gotowy do testów. Rozległy się pomruki uznania, ale nie było aplauzu.

- Powiem to wprost - odezwał się Cooper. Kay skupił swoją uwagę na dyrektorze CIA. - Ten pojazd może przenosić broń, tak? Moglibyśmy go wyposażyć w głowicę jądrową i po cichu dostarczyć ją do jakiegoś nadmorskiego miasta?

- Teoretycznie tak - przyznał Kay.

- Sprytne urządzenie - stwierdził Cooper.

- Owszem, jesteśmy z niego zadowoleni - odrzekł Kay i wrócił na swoje miejsce. - Mamy nadzieję, że niedługo rozpoczniemy testy.

Głos zabrał admirał Colgan.

- Właśnie. Przyszliśmy tutaj, by uprzedzić Komitet, że w tej chwili testy nie są możliwe, gdyż możemy mieć do czynienia z poważnym zagrożeniem bezpieczeństwa programu MRUUV.

Wszyscy czekali na dalszy ciąg. Colgan spojrzał na Kaya i skinął głową.

Kay odchrząknął.

- Problem w tym, że przed tygodniem zaginął główny fizyk pracujący przy projekcie, profesor Gregory Jeinsen. W ostatni poniedziałek nie zjawił się w pracy. Przeprowadzono śledztwo, ale nie odnaleziono go.

- Nigdy nie słyszałem o tym Jeinsenie - powiedział Morris Cooper. Kto to jest?

- Wschodnioniemiecki naukowiec, uciekł do Stanów na początku lat siedemdziesiątych - wyjaśnił Colgan. - Pracował dla Pentagonu, głównie nad rozwojem broni.

- Znam go osobiście - dodał Kay. -1, oczywiście, pracowałem z nim ramię w ramię. To uczciwy i błyskotliwy człowiek. Obywatel amerykański.

- Co zrobiono, żeby go znaleźć? - zapytał Cooper.

- Waszyngtońska policja przeszukała jego mieszkanie. Wyglądało zupełnie normalnie. Wszystko wskazywało na to, że profesor Jeinsen po prostu wstał z łóżka, wyszedł i już nie wrócił. Jego rzeczy ciągle tam są. Nie stwierdzono, żeby czegoś brakowało. Trudno powiedzieć, czy wziął ze sobą jakąś walizkę lub ubrania. Policja umieściła Jeinsena w biuletynie osób zaginionych, ale jeszcze nie ma żadnych informacji.

- Nasza agencja została zawiadomiona dwa dni po tym, jak profesor nie przyszedł do pracy - włączył się Darrell Blake. - FBI prowadzi dochodzenie i sprawdza różne ewentualności. Nie możemy wykluczyć, że ktoś go uprowadził. I, niestety, na to zaczyna wyglądać.

- Myślisz, że go porwano? zapytał Lewis. Blake wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

- Martwi nas nie tylko bezpieczeństwo profesora - ciągnął Colgan - ale również to, że miał pełny dostęp do projektu MRUUV. Kierował nim. Jeśli jest w rękach wroga, program przestanie być tajemnicą. To bardzo poważny cios dla naszej strategii obronnej.

- Dziękuję panom - zakończyła zebranie senator. - Przygotowaliśmy akta profesora. Przed wyjściem dostaniecie kopie. Chciałabym, żeby wszyscy obecni zapoznali się z tymi dokumentami. FBI już działa. CIA i NSA mają nadać tej sprawie najwyższy priorytet. To rozkaz samego prezydenta. Musimy odnaleźć profesora Jeinsena.

ROZDZIAŁ 8

Znów w domu. Nazajutrz po mojej nocnej wizycie w moskiewskiej rezydencji generała Prokofiewa Lambert kazał mi wracać do Stanów. Zakończyłem pracę w Rosji i na Ukrainie.

Okazało się, że pani Prokofiew nie żartowała, mówiąc, że zabije męża. Próbowała. Kiedy tylko wszedł frontowymi drzwiami, strzeliła do niego dwa razy z karabinu. Pierwszy pocisk trafił go w szyję tuż pod jabłkiem Adama, przeszedł na wylot i uszkodził kręgosłup. Drugi ciężko zranił generała w głowę. Zabrano go do szpitala, ale wygląda na to, że możemy go spisać na straty. Będzie żył, ale jak warzywo. Biedna pani Prokofiew została aresztowana i bez wątpienia pójdzie siedzieć albo nawet dostanie karę śmierci. Powiedziała gliniarzom, że „skurwiel na to zasłużył". Przynajmniej będzie czuła satysfakcję, że to zrobiła.

Oskar Herzog, dyrektor Sklepu, który był z Prokofiewem w obuchiwskim hangarze, zniknął. Prawdopodobnie dołączył do Andrieja Zdroka i Antona Antipowa. Jestem pewien, że kiedy Lambert ustali, gdzie się ukrywają, wyśle mnie w następną „podróż służbową".

Na razie dobrze jest być z powrotem w Towson w Marylandzie. Mieszkam w domu, który jest o wiele za duży dla samotnego faceta grubo po czterdziestce. Mam do dyspozycji trzy piętra i muszę powiedzieć, że to całkiem fajne, kiedy się żyje samotnie. Pozwoliłem sobie na kilka prostych przyjemności - wielki telewizor z płaskim ekranem i porządną kolekcję DVD. Najbardziej lubię stare westerny i filmy wojenne. W suterenie znajduje się biblioteka i jednocześnie mój gabinet. Czytam niewiele powieści. Studiuję głównie publikacje o różnych krajach. Staram się nadążać za wydarzeniami politycznymi i gospodarczymi, zwłaszcza tymi z niespotykanych rejonów naszego globu. W terenie trzeba wiedzieć, kto naprawdę jest po twojej stronie, a kto nie. To podstawowa sprawa. Co dzień staram więc się uaktualniać swoje informacje.

Jest mi wygodnie. Mieszkam trzy przecznice od drogi międzystanowej 1-695, a większość artykułów spożywczych mogę kupować w markecie przy York Road, przecznicę od mojego domu. W tym samym centrum handlowym trenuję krav magę. Moja instruktorka, Kalia Loenstern, zostawiła mi na automatycznej sekretarce intrygującą wiadomość: W czwartek są specjalne zajęcia. Bardzo bym chciała, żebyś przyszedł. Proszę.

Jest czwartek, przebieram się więc w dres i biorę małą torbę sportową z ręcznikiem oraz zapasowym T-shirtem. W Marylandzie jest jeszcze zima, dlatego wkładam czerwoną kurtkę narciarską i wychodzę. To pięć minut drogi spacerkiem. Ale tuż przed zamknięciem i zaryglowaniem drzwi frontowych słyszę telefon. Mam dwie linie. Jeden numer jest zastrzeżony i służy do prywatnych rozmów. Korzystają z niego moi nieliczni przyjaciele i krewni. Drugi telefon to bezpieczna linia do kontaktów z Wydziałem Trzecim.

Ponieważ niewiele osób zna mój numer domowy, mogę się założyć, że nie dzwoni telemarketer, tylko ktoś, z kim chciałbym pogadać. Wpadam z powrotem do domu i odbieram telefon w kuchni, która jest na parterze obok drzwi frontowych.

- Fisher - zgłaszam się.

- Cześć, tato!

Uśmiecham się szeroko. Warto było wrócić, żeby porozmawiać z moją córką, Sarą.

- Jak się masz, skarbie?

- Dobrze. Zimno tutaj. Jest u ciebie śnieg? - Widzę ją oczami wyobraźni w wieku pięciu czy sześciu lat. To już przeszłość. Trudno mi się pogodzić z faktem, że nie jest już małą dziewczynką.

- Nie, stopniał, ale na dworze jest zimno. Właśnie wychodziłem na trening. Co na uczelni?

- W porządku. Chyba się domyślasz, dlaczego dzwonię? Zastanawiam się przez chwilę.

- Bo kochasz swojego tatę i chciałaś po prostu usłyszeć jego głos? Śmieje się. Jej dziewczęcy chichot chwyta mnie za serce.

- Nie, głuptasie. To znaczy, tak, jasne, to też, ale chciałam ci złożyć życzenia urodzinowe!

Cholera. Prawie zapomniałem. Jutro są moje pieprzone urodziny. Chichoczę i kręcę głową. „Jakoś" mi to umknęło.

- To może jutro też zadzwonisz?

- Jestem cały dzień na uczelni, a wieczorem mam próbę sztuki.

- Rozumiem.

- Więc słuchaj! - Zaczyna mi śpiewać głupią piosenkę. Śmieję się. Kiedy kończy, dziękuję jej serdecznie.

- Powinieneś coś dostać pocztą - mówi. - Muszę lecieć. Będziesz przez jakiś czas na miejscu?

- Mam nadzieję. Przynajmniej do następnej zagranicznej konferencji

handlowej.

- Jasne, wiadomo. - Parska. - Przecież nie możesz nie pojechać.

Sara wie, co robię. Udawało mi się to przed nią ukrywać przez długi czas, do zeszłego roku, gdy została porwana przez Sklep. Kiedy kończy się nieświadomość, zaczyna się odpowiedzialność związana z tym, że jest się dzieckiem penetratora.

Gawędzimy jeszcze chwilę, mówimy sobie, że się kochamy i się rozłączamy. Po rozmowie całuję palec wskazujący i dotykam jej zdjęcia przyczepionego magnesem do drzwi lodówki. Potem wychodzę.

Co za szczęście, że nie mam przydziału na stałe do jednej placówki. Większość penetratorów stacjonuje w częściach świata, gdzie na pewno nie chciałbym mieszkać dłużej niż minut. Chyba zajmuję wyjątkową pozycję w Wydziale Trzecim. Byłem pierwszym penetratorem, potrafię się przystosować do otoczenia wszędzie, gdzie mnie wysyłają, jestem więc bardziej przydatny jako „kontrahent". Kiedyś szpiedzy byli dyplomatami lub oficerami wywiadu w ambasadach. Ale penetratorzy Wydziału Trzeciego nie są w żaden sposób powiązani z rządem Stanów Zjednoczonych, przynajmniej oficjalnie. W terenie używam różnych tożsamości i czasami muszę się nauczyć jakiegoś zawodu lub zdobyć nowe umiejętności, żeby moja przykrywka była wiarygodna. W każdym razie przyjemnie jest móc wrócić do domu między zadaniami, żeby zobaczyć się z Sarą.

Wydział Trzeci na pewno bije na głowę CIA. Pracowałem tam, dopóki nie zwerbował mnie pułkownik Lambert. W CIA musiałem szpiegować w tradycyjny sposób - zwykle udawałem dyplomatę lub jakąś urzędową osobę. Później przeniosłem się do pracy w Stanach. Zajmowałem się rozwojem broni. Uważałem, że jestem całkiem dobrym teoretykiem wojny informacyjnej, ale machina biurokratyczna stale ograniczała moją kreatywność. Zawsze byłem, jestem i będę człowiekiem czynu. Chyba że wiek lub stan zdrowia uniemożliwią mi wykonywanie tego, co robię. Teraz zbliżam się do pięćdziesiątki. Nie wiem, jak długo jeszcze będę pracował w Wydziale Trzecim, zanim zmuszą mnie do przejścia na emeryturę, ale chcę zostać tam jak najdłużej. Nie mam pojęcia, co ze sobą zrobię bez tej pracy. Uważam, że to dzięki niej czuję się młodo. To dreszcz emocji, ryzyko, bardzo niebezpieczna gra. Kiedy chodzi o twoje życie, nie mówiąc o życiu twoich rodaków, masz zapewniony stały przypływ adrenaliny. Uzależniłem się od tego.

Docieram do centrum handlowego i wchodzę do małego studia tańca, które Katia wynajmuje na zajęcia. Jest już na miejscu i się gimnastykuje. Nie jestem zaskoczony, że poza nami jeszcze nikogo nie ma. Zwykle zjawiam się pierwszy.

- Sam! - Pochyla tułów nad lewą nogą i ciągnie za stopę. Jak zawsze ma na sobie trykotowy strój bez rękawów. Podziwiam jej zgrabne długie nogi. - Cieszę się, że już wróciłeś. Jak podróż?

- Nie nudziłem się - odpowiadam i stawiam torbę na podłodze obok wielkiego lustra na ścianie. - Gdzie reszta?

Uśmiecha się zalotnie.

- Pewnie się spóźnią. Zrób rozgrzewkę, a potem zaczniemy we dwoje.

Rozciągam się i obserwuję ją. Jak już wspomniałem, Katia to Amerykanka pochodzenia izraelskiego. Jest bardzo atrakcyjna i utrzymuje świetną formę. Ma trzydzieści sześć lat, duże piwne oczy, długi nos, piękne usta i długie, ciemne kręcone włosy. Opadają w nieładzie wokół jej głowy, chyba że wiąże je w koński ogon. Ale nawet wtedy nie wiszą jak kucyk, tylko sterczą na wszystkie strony. Uważam, że to fajnie wygląda.

Kiedy się rozgrzewam, Katia podchodzi do swoich rzeczy i wyjmuje butelkę wody. Wypija łyk, nadmiar spływa jej po brodzie, szyi i trykocie. Ma ładne, naturalne piersi. Mokry strój podkreśla ich kształt. Nigdy nie robiła takich numerów, cholera. Założę się, że ten pokaz jest dla mnie. Co tu jest grane, jak rany?

- Ptaszek mi powiedział, że jutro są twoje urodziny - mówi.

- Tak? Ciekawe, co to za ptaszek?

- Formularz zgłoszenia na kurs, sam go wypełniłeś.

- Naprawdę? I on lata? - Siedzę na podłodze i rozciągam nogi. Podchodzi i staje nade mną.

- Co ty na to, żebym zrobiła ci jutro śniadanie? - pyta. -Co?! Katiu...

- Mówię poważnie, Sam. - Kuca przy mnie. - Z nikim się nie spotykasz, a ja mam dosyć naszych przyjacielskich wypadów na kawę. Chcę ci dać coś na urodziny i mam ochotę przynieść ci śniadanie. Wiem, gdzie mieszkasz; adres jest na twoim zgłoszeniu. Pasuje ci ósma trzydzieści? A może wolisz, pospać dłużej? Mogę przyjść o dziewiątej trzydzieści albo o dziesiątej.

Przestaję się rozciągać i patrzę na nią. Widać, że mówi serio.

- Katiu, już o tym rozmawialiśmy. Naprawdę nie jestem do wzięcia. Doceniam twoją propozycję, ale...

- Nie chrzań, Fisher. Dosyć wykrętów. Wstawaj. Czas wziąć się do roboty.

Podnosi się i odchodzi.

Zaczynam rozumieć, dlaczego jesteśmy sami. Załatwiła mnie.

- Reszta na pewno się spóźni... - mówię.

- Reszta jest nieważna, Fisher - odpowiada. - Chciałam cię mieć dzisiaj tylko dla siebie. Muszę ci pokazać parę nowych rzeczy. Gotowy?

Wstaję i wzruszam ramionami.

- Jasne.

Atakuje, zanim jeszcze przyjmę postawę. Wymierza mi potężne kopnięcie piętą z obrotu. Padam na matę.

- Jaka jest pierwsza zasada krav magi, Fisher? - pyta. Siadam znudzony.

- Unikaj trafienia.

Kręci głową, cmoka z dezaprobatą i pokazuje mi gestem, żebym wstał. Podnoszę się. Teraz jestem czujny. Kiedy znów naciera, blokuję jej kopnięcie, łapię ją za łydkę i obracam. Ale jest na to przygotowana. Robi obrót ciałem w tym samym kierunku i dotyka rękami podłogi, żeby mieć oparcie. Jednocześnie kopie mnie wolną nogą w podbrzusze. Muszę puścić jej łydkę. Cofam się i patrzę na moją instruktorkę z szacunkiem.

Katia wraca do pionu.

- Przewróć mnie, Fisher. Jeśli potrafisz.

- Wiesz, że tak - mówię.

- Więc zamknij się i zrób to. Jeśli ja cię rozłożę, jutro przynoszę ci do domu śniadanie, zgoda?

- Zaraz, zaraz, nie tak szybko, Katiu.

- Zgoda? - Tym razem uśmiecha się figlarnie. Niech będzie, jeśli jej zależy.

- Dobra, zgoda.

- To mnie przewróć.

Przygotowuję się. Stoi z jedną nogą wysuniętą do przodu. To lewa noga, przesuwam się więc naprzód i w lewo. Zachodzę ją od wewnętrznej, czyli z jej prawej strony. W len sposób jestem w zasięgu jej rąk i nóg. Chcę ją sprowokować.

Wymierza mi kopnięcie. Robię unik i próbuję chwycić ją za nogę. Odskakuje. Okrąża mnie z takim wdziękiem, jakbym walczył z baletnicą. Nagle jest za mną i kopie mnie w nerki. Odwracam się i walę ją prawym sierpowym w szczękę. Jeszcze nigdy nie uderzyłem mojej instruktorki z taką siłą, ale sama się o to prosiła! Cios trochę ją oszałamia. Rozciera podbródek, potrząsa głową i patrzy na mnie wściekle.

- Nic ci się nie stało? - pytam. Nie chcę jej zrobić krzywdy.

- Zamknij się - odpowiada. Jest teraz wkurzona. Atakuje jak tygrysica, wskakuje na mnie i opasuje mnie swoimi zgrabnymi nogami. Potem zadaje mi serię ciosów kantem dłoni w nerwy z obu stron szyi. Wie, gdzie są czułe miejsca. Czuję przeszywający ból w rdzeniu kręgowym. Nie mogę ustać na nogach. Osuwam się na kolana, z Katią owiniętą wokół mojego pasa.

Wali mnie prosto w nos. Widzę gwiazdy. Ale mam jeszcze tyle przytomności umysłu, że blokuję następny cios. Uderzam ją w mostek, dokładnie między piersiami. To skutkuje. Uwalnia mnie z uścisku i odpycha się ode mnie. Mam nadzieję, że nie przyłożyłem jej za mocno.

- Nic ci się nie stało? - pytam po raz drugi.

- Zamknij się, kurwa - mówi. Zanim mam szansę wstać, rzuca się na mnie. Ląduję tyłem na macie. Wykorzystuję jej rozpęd, żeby przerzucić ją nad głową.

Upada ciężko. Odwracam się szybko na brzuch i chwytam ją za ramiona. Nasze twarze znajdują się tuż obok siebie. Mam brodę przy jej czole, ona swoją przy moim. Wyrywa się przez chwilę, potem wyrzuca nogi go góry. Ze zdumiewającą zwinnością kopie mnie dwoma stopami w twarz. Nie muszę chyba mówić, że ją puszczam.

Co w nią wstąpiło? Aż tak bardzo chce mieć ze mną randkę? Przyznaję, że ostatnio dużo o niej myślałem i zastanawiałem się, czy nie skończyć z samotnością. Potrafi być bardzo przekonująca!

Oboje już stoimy. Naciera na mnie od zewnętrznej, nie dając mi czasu na przyjęcie odpowiedniej postawy. Mam prawą nogę wysuniętą do przodu, porusza się więc w swoją lewą stronę tak, że jest do mnie odwrócona większą częścią pleców. Próbuję chwycić ją pod pachami, żeby założyć jej pełnego nelsona, ale wymyka mi się łatwo. Jednocześnie kopie mnie w kolano i przydeptuje moją bosą stopę. Cios łokciem w podbrzusze posyła mnie na podłogę.

Następne, co pamiętam, to fakt, że znów leżę na plecach, a ona siedzi na mnie. Odpycham jej ramiona i wiem, że mógłbym ją z siebie zrzucić, ale nie chcę. Te „ćwiczenia" pobudziły mnie seksualnie. Katia pochyla się, jej twarz jest centymetr od mojej. Już się nie opieram.

Całuje mnie w usta. Długo i namiętnie. Z języczkiem. I gryzie. Mija co najmniej minuta, zanim odrywa wargi od moich. W jej oczach błyszczy podniecenie. Ma przyśpieszony oddech.

Zrzucam ją z siebie.

Spada na matę i patrzy na mnie, jakbym popełnił ciężki grzech. Chyba ją obraziłem.

- Przepraszam, Katiu - mówię. Obojgu nam brakuje tchu. - Po prostu...

- Nieważne, Sam - odpowiada. - Po prostu nie chcesz się przyznać, że ci się to podobało.

Ma rację. Podobało się mi. Zbyt długo nic miałem kobiety, cholera. Już czas? Mam zapomnieć o Regan i przestać ignorować to, co czuję w lędźwiach i sercu? 1 nikomu tym nie zaszkodzę?

- Rozłożyłam cię - mówi Katia. - O której śniadanie? Uśmiecha się. Wybucham śmiechem i z rezygnacją kręcę głową.

ROZDZIAŁ 9

Sierżant Kim Lee Wei lubił poranną służbę w Tsim Sha Tsui East, bo mógł oglądać wschód słońca z Promenadę. Z nadbrzeżnego deptaka rozpościerały się najlepsze widoki w Hongkongu. Zwłaszcza ten na panoramę miasta na wyspie, po drugiej stronie portu. Nocą ta scena hipnotyzowała.

Wraz z upływem czasu na Promenadę robiło się tłoczno, więc sierżant Wei rozkoszował się ciszą i względną pustką o świcie. Oczywiście, jak zwykle o tej porze, jedni ćwiczyli tutaj tai-chi, inni uprawiali jogging, a jeszcze inni wędkowali, ale nie było ich wielu. Później na deptaku zjawiali się muzycy, fotografowie ze statywami, spacerujące pary, matki z dziećmi w wózkach, klauni, żonglerzy i tłumy turystów. Niedawno w chiński Nowy Rok ludzie oglądali stąd pokaz sztucznych ognii w porcie. Także czerwcowy Festiwal Smoczych Łodzi przyciągał mnóstwo widzów. Sierżant Wei cieszył się, że zazwyczaj pełni służbę rano i nie musi praco¬wać w wieczornym chaosie. Patrolowanie Promenadę o świcie było tak dobrą terapią psychiczną jak tai-chi.

Policjant chodził zwykle tam i z powrotem między przystanią promową Star Ferry a Hong Kong Coliseum. W ciągu dziesięciu lat służby nigdy nie natknął się na żaden poważny problem. Kiedyś przyłapał grupę nastolatków, którzy zamierzali namalować graffiti na murze. Miał do czynienia z pijakami spędzającymi noc na ławkach. Raz znalazł damską torebkę. Poprzedniego dnia właścicielka zgłosiła jej kradzież i narobiła dużo szumu. W torebce niczego nie brakowało, nawet pieniędzy i kart kredytowych. Sierżant Wei przypuszczał, że kobieta po prostu ją zgubiła i zauważyła to dopiero po jakimś czasie.

Tego ranka sierżant szedł na zachód, od przystani promowej. Minął wieżę zegarową i dotarł do południowego krańca Koulunu. W pobliżu hotelu New World Rcnaissance zwykle spotykał wędkarza, Jimmy'ego, który codziennie próbował złowić coś na śniadanie. Wei nie znał jego nazwiska, ale zawsze witali się przyjaźnie i z szacunkiem. Sierżant oceniał, że włóczęga zbliża się do siedemdziesiątki; pewnie wszystko już w życiu widział. Jim-my nigdy nikomu nie przeszkadzał i znikał o siódmej.

- Dzień dobry, Jimmy - powiedział Wei po kantońsku.

- Dzień dobry, panie sierżancie - odparł włóczęga. - Chyba będzie ładny dzień.

- Na to wygląda. Złowiłeś już coś?

- Jeszcze nie. Ryby nie biorą. Coś innego przyciąga ich uwagę.

- Niby co?

Jimmy wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Jak pan się dowie, niech mi pan da znać.

- Dobrze. - Wei się roześmiał. Miłego dnia.

- Nawzajem, panie sierżancie.

Wei ruszył dalej w kierunku przystani promowej East Feny i uśmiechnął się pod nosem. Czy Jimmy kiedykolwiek coś złowił? Nie był tego pewien.

Sierżant dotarł do miejsca, gdzie nad deptakiem biegła obwodnica Hong Kong Bypass. Zauważył coś dziwnego. Na krawędzi deptaka ktoś wbił w beton metalowy pręt i przywiązał do niego linę. Znikała w wodzie i była naprężona.

Co za cholera? - pomyślał. Nigdy nie widział tutaj niczego podobnego.

Podszedł i przyjrzał się temu z bliska. Sznur trzymał coś, żeby nie odpłynęło. Wei przysunął się do samej krawędzi deptaka, oparł o barierkę i zaczął ciągnąć linę. Na końcu był jakiś ciężar. Wreszcie na powierzchni ukazał się podłużny jutowy tobół. Miał jakiś metr siedemdziesiąt długości i około pół metra szerokości. Wei ciągnął go tak długo, dopóki nie zdołał go uchwycić i wciągnąć na deptak.

Nie miał wątpliwości, że wyłowił zwłoki.

Godzinę później na Promenade roiło się od policjantów. Sierżant Wei złożył zeznanie i sprawę przejęli detektywi z wydziału zabójstw. Wei nie mógł uwierzyć, że trafił na morderstwo. Białego mężczyznę zabito strzałem w głowę, zawinięto w jutę i wrzucono do wody. Dziwne, że zabójcy - lub zabójcom - zależało na tym, żeby znaleziono zwłoki; dlatego zostały przywiązane do brzegu.

Ciało oznaczono w kostnicy jako N.N. Minęło kilka dni, zanim trupa zidentyfikowano jako profesora Gregory'ego Jeinsena.

Wydział Trzeci znów przeżywał trudny okres.

Carly St. John czasami przynosiła do pracy śpiwór, kiedy sprawy szły źle. Akurat teraz pełniła obowiązki dyrektora technicznego - kiedy było to niezbędne, zastępowała dowódcę sekcji i odpowiadała tylko przed pułkownikiem Lambertem. Anna Grimsdottir, dyrektor techniczny i jej bezpośrednia przełożona, była na corocznym obowiązkowym urlopie z Firmy, którego wymagali psychologowie. Niedługo miała wrócić. Tymczasem to Carly musiała dbać o sprawne i skuteczne funkcjonowanie Wydziału Trzeciego - błędy mogły się odbić na niej i na wszystkich osobach zaangażowanych w ich projekty. To dlatego zeszłoroczny przeciek nazwisk był taką Katastrofą. Nie spocznie, dopóki nie ustali, jak to się stało.

Przerwała pracę o wpół do pierwszej w nocy, żeby się trochę przespać. I siądzie z powrotem przy klawiaturze komputera, zanim o siódmej przyjdzie pułkownik. Ale coś nie dawało jej spokoju. Wiedziała, że jest blisko. Kiedy uświadomiła sobie, że nie zaśnie, usiadła w śpiworze - ciągle miała na sobie służbowe ciuchy. Postanowiła wrócić do komputera. Zegar w jej gabinecie wskazywał trzecią nad ranem. Kiedy siadała przed monitorem, wciąż nurtowała ją jedna myśl.

Co przeoczyłam?

Spędziła nad tym kawał czasu. Włamała się do komputera każdego pracownika, przejrzała każdy bajt firewalla i przeprogramowała system zabezpieczeń. W końcu była bliska ustalenia, w jaki sposób na zewnątrz przeciekły informacje o kluczowym znaczeniu. Ale ciągle coś jej umykało.

Westchnęła i uznała, że potrzebuje jakiegoś bodźca. Wstała i poszła do kuchni po kawę. Jej umysł pracował na pełnych obrotach, ale ciału potrzebna była kofeina, żeby mogło za nim nadążyć. Właśnie włączyła ekspres, gdy usłyszała hałas w pokoju Mike'a Chana. Podeszła do drzwi i zapukała.

Mike? Jesteś tam?

- Co? Tak. - Głos Chana brzmiał sennie. Po kilku sekundach drzwi się otworzyły. Przestraszył ją jego wygląd. Chan był nieogolony i nie zmieniał ubrania chyba od trzech dni.

- O co chodzi? - zapytał. Żadnego powitania. Żadnego uśmiechu.

- Nie wiedziałam, że jeszcze pracujesz - odrzekła. - Myślałam, że jestem tu sama, to wszystko.

- Nie, ja też tu jestem. Od wczorajszego poranka.

- Nad czym pracujesz?

- Jak zwykle. - Mike Chan był jednym z analityków Wydziału Trzeciego. Podlegał Carlowi Brufordowi, dyrektorowi do spraw badań. Carly nigdy nie uważała Chana za szczególnie towarzyskiego. Był poważny, bardzo rzeczowy i odnosił się z szacunkiem do kolegów. Facet nie nadawał się na kumpla.

- W takim razie nie przeszkadzam - powiedziała i chciała odejść, ale

Chan ją zatrzymał. -Zaczekaj, Carly. Przepraszam. Chyba zasnąłem i obudziłaś mnie.

Wiesz, jak to jest. Odwróciła się i skinęła głową.

- Wiem. Chcesz kawy?

- Bardzo chętnie.

- Właśnie ją robię. W kuchni.

Kawa już się zaparzyła. Carly wzięła dwa kubki z suszarki przy zlewie.

- Wyglądają na czyste - powiedziała.

Chan wszedł za nią do kuchni i się przeciągnął.

- Jak ci idzie projekt? Mamy jeszcze firewall?

- Mamy. Wątpię, żeby komuś znów udało się do nas włamać. - Wręczyła mu kawę. Po kolei dodali śmietanki i cukru. - Uważam, że niemal rozwiązałam nasz problem. Jestem już tak blisko. - Uniosła palce, żeby pokazać centymetr.

- Naprawdę? Jak to zrobiłaś? - zapytał Chan.

- Sama nie wiem. Mogę tylko głośno myśleć.

- To mnie interesuje. Mów.

Carly była zaskoczona. Mike Chan nigdy przedtem nie zwracał na nią większej uwagi.

- Odkryłam w starym firewallu tylne drzwi, przez które wszedł haker. Utworzył je ktoś z naszego biura. Tyle wiem.

- Jezu - powiedział Chan. - Kto to mógł zrobić?

- Właśnie próbuję to ustalić. Ślady przejścia przez te drzwi prowadzą do dwóch adresów internetowych. Dasz wiarę, że jeden jest w Waszyngtonie, gdzieś niedaleko budynku Senatu? A drugi tutaj, w Wydziale Trzecim.

- Jasny gwint - zaklął Chan. - Lambert o tym wie?

- Powiem mu rano, jak przyjdzie. Miałam nadzieję, że do tego czasu będę wiedziała więcej. Aha, coś mi się przypomniało. Wiesz coś o triadach?

Chan zamrugał.

- O czym?

- O triadach. No wiesz, chińskich organizacjach przestępczych. Wiem, co to jest. Dlaczego pytasz?

- Odczytałam zaszyfrowany e-mail ze wzmianką o triadzie w Los Angeles, która nazywa się Szczęśliwe Smoki. Słyszałeś o nich?

- Hm, nie, chyba nie.

- Staram się dojść, kto był adresatem tej wiadomości. To może być część łamigłówki.

- Myślisz, że ci się uda?

- Życz mi szczęścia. - Carly pomachała Chanowi i wyszła z kawą. Chan popatrzył za nią i pokręcił głową. Carly St. John była jak mała prądnica.

Miała niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu, dwadzieścia dziewięć lat i mózg, który mógłby zasilać komputer. W biurze żartowano, że powinna nosić na czole naklejkę: INFORMACJE SĄ WEWNĄTRZ.

Chan wrócił do pokoju, rozejrzał się i znalazł w bałaganie plecak, z którym zawsze przychodził do pracy. Otworzył go i wyjął samopowtarzalny pistolet Smith & Wesson SW1911 kaliber 45. Sprawdził, czy jest naładowany. Umocował tłumik, zrobiony na zamówienie specjalnie do tej broni, odciągnął suwadło i poszedł do gabinetu Carly. Nie przejmował się kamerami systemu bezpieczeństwa w korytarzu. Sprawy posunęły się już tak daleko, że mógł zrobić tylko jedno.

Carly zostawiła uchylone drzwi. Zajrzał do środka i zobaczył ją. Siedziała przy biurku. Przebiegała palcami po klawiaturze komputera i patrzyła na monitor.

Wiedział, że Carly St. John rozwiąże zagadkę - to tylko kwestia czasu. Obserwował ją uważnie od miesięcy i starał się przechwytywać wszystkie informacje, jakie przekazywała Lambertowi. Skoro powiedziała, że jest bliska wykrycia zdrajcy w Wydziale Trzecim, to na pewno tak było. A gdyby zdemaskowała Szczęśliwe Smoki...!

Chan nie mógł do tego dopuścić.

Pchnął delikatnie drzwi, żeby otworzyć je szerzej, i wszedł. Uniósł pistolet, wycelował w tył głowy Carly i nacisnął spust. Broń wypaliła cicho i kobieta osunęła się na klawiaturę. Gdyby nie krew dookoła, można by pomyśleć, że zasnęła. Chan skrzywił się, podszedł bliżej i wpakował dwie kule w komputer obok biurka. Sprzęt zaiskrzył i przestał działać. Chan przewrócił go kopniakiem i podeptał. Obudowa odpadła i stwierdził z satysfakcją, że twardy dysk został zniszczony.

Wrócił do pokoju i wepchnął swoje rzeczy do plecaka. Serce waliło mu jak szalone i musiał na chwilę usiąść, żeby złapać oddech. Sięgnął po komórkę, wybrał numer i czekał.

- Lepiej niech to będzie dobra wiadomość - zgłosił się ktoś po kantońsku.

- Przepraszam, że cię obudziłem - odrzekł Chan w tym samym języku - ale muszę stąd natychmiast zniknąć.

- Co się stało?

- Jestem spalony. I zabiłem kogoś.

- Jasna cholera.

- Wynoszę się do Los Angeles.

- Słusznie. Będziemy na ciebie czekali. Jak się tu dostaniesz?

- Nie... nie wiem.

- Nie leć samolotem. Złapią cię.

- No właśnie.

- I trzymaj się z daleka od pociągów i autobusów. Będziesz musiał przyjechać samochodem. Ale nie swoim!

Chan był taki zdenerwowany, że nie mógł jasno myśleć. -A jaki mam wziąć? Powiedz mi!

- Kup nowy! Albo wypożycz! Na jakieś inne nazwisko. Nie bądź głupi.

- Wywieziesz mnie z kraju, prawda? - zapytał Chan.

- Oczywiście. Tak jak uzgodniliśmy.

- Do Hongkongu?

- Zacznę załatwiać, co trzeba, ale będziesz musiał sam dotrzeć do Los Angeles. Nie daj się złapać. I uspokój się, rozumiesz?

- Tak.

- No to się rusz.

Mężczyzna w Kalifornii się wyłączył.

Chan zamknął komórkę, schował do kieszeni i chwycił plecak. Musiał jeszcze usunąć wszystkie dane z twardego dysku swojego komputera. Potem po raz ostatni rozejrzał się po pokoju, żeby sprawdzić, czy nie zostawił czegoś ważnego, i wyszedł. Do diabła z kamerami, pomyślał. Ludzie z Wydziału Trzeciego i tak wkrótce dowiedzą się, co zrobił. Najważniejsze, żeby stąd jak najszybciej zniknąć.

Idąc do wyjścia, z daleka ominął gabinet Carly St. John.

ROZDZIAŁ 10

suterenie mam sztangi, ławeczkę i worek bokserski. Całe najniższe 11 piętro mojego domu służy mi za bibliotekę, gabinet i salę ćwiczeń. W Baltimore chodziłem do prawdziwej sali treningowej, gdzie spotykałem bokserów, gangsterów i różnych twardzieli. Nie przeszkadzało mi to, ale teraz wolę ćwiczyć w domu.

Jestem w trakcie wyciskania na ławeczce, gdy odzywa się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Na zegarze jest ósma trzydzieści. Zastanawiam się, kto do mnie przyszedł tak wcześnie. Potem sobie przypominam - to Katia, cholera. Dziś są moje urodziny i zgodziłem się, żeby zrobiła mi śniadanie. Jak mogłem o tym zapomnieć, do diabła?

Wbiegam po schodach na parter i otwieram drzwi. Za progiem stoi Katia. Wygląda super. Jest w obcisłych dżinsach i zimowym płaszczu - tylko tyle mogę powiedzieć w tym momencie - ale uczesała się i umalowała, czego normalnie nie robi na treningach krav magi. A ja mam na sobie T-shirt i spodnie od dresu.

- Katia! - wykrzykuję. - To już ósma trzydzieści? Przestaje się uśmiechać i marszczy brwi.

- Tylko mi nie mów, że zapomniałeś, Sam.

- Nie, nie, skąd. Ćwiczyłem i straciłem poczucie czasu, to wszystko. Wejdź.

Chyba mi nie wierzy, ale nie wraca do tego. Biorę jej płaszcz. Pod spodem ma czerwoną sznurowaną kamizelkę, która odsłania rowek między piersiami. Bardzo seksy.

O kurczę, myślę.

Trzyma papierową torbę z zakupami.

- Gdzie jest kuchnia? - pyta.

- Tutaj. - Wskazuję łukowe przejście na lewo ode mnie.

- Aha. Ładnie tu, Sam. Masz to wszystko dla siebie? -Uhm.

- Musi być fajnie. - Stawia torbę na blacie. - Dobra, idź dokończyć ćwiczenia, weź prysznic, a ja zrobię śniadanie.

- Już skończyłem. Naprawdę.

- To idź się umyć. - Patrzy wprost na mnie. Łapię, o co jej chodzi; nie chce, żebym ją obserwował w kuchni.

Kiedy wracam na dół, czysty i ubrany, stół w jadalni jest nakryty dla dwóch osób. Palą się świece. Przyniosła własną porcelanę i butelkę szampana. Na moim miejscu leży jeden z tych głupich kapelusików na imprezy z napisem SOLENIZANT.

- Katiu, to niesamowite.

- Usiądź i włóż swój kapelusik.

- Nie będę w tym siedział.

Pokazuje mi język i idzie z powrotem do kuchni. Siadam i jednak wkładam kapelusik. Czuję się jak idiota. Kiedy Katia wraca z tacą, na mój widok wybucha śmiechem.

- Tego się nie da opisać słowami.

- Mogę to już zdjąć?

- Dobrze, zdejmij. Nie chcę ciągle parskać śmiechem przy jedzeniu.

Śniadanie jest wspaniałe. Katia zrobiła omlety z trzema rodzajami sera, pieprzem, cebulą, grzybami i szpinakiem. Są bajgle i łosoś wędzony. Na talerzu leżą różne owoce. Do picia mamy sok ze świeżych pomarańczy i szampana.

- Cholera, Katiu, chyba będę musiał ożenić się z tobą - żartuję.

- To oświadczyny?

Nie odpowiadam. Zamiast tego wznoszę mój kieliszek do toastu. Katia stuka się ze mną swoim.

- Wszystkiego najlepszego, Sam.

- Dzięki.

Zaczynamy jeść. Rozmowa najpierw się nie klei. Kiedy idziemy gdzieś na kawę, zwykle jest tak samo. Oboje czujemy napięcie seksualne, które normalnie wolę ignorować. Katia udaje, że go nie ma, tylko dlatego że ja też tak robię. Gawędzimy o treningach, niektórych zdolnych uczestnikach kursu, w końcu rozmowa schodzi na to, czym się zajmujemy w życiu.

- Jestem całkiem zadowolona z pracy instruktorki krav magi - mówi Katia. - Nigdy nie miałam wyższych aspiracji. Pewnie jestem już za stara na matkę, a za młoda ma emerytkę.

- Wiążesz koniec z końcem? - pytam. - Tak na marginesie, wcale nie jesteś za stara na matkę, jeśli naprawdę chcesz mieć dziecko.

Kręci głową.

- Nie, jest już za późno. Nie chciałabym przez to przechodzić grubo po trzydziestce. Dzieci można mieć w wieku dwudziestu paru lat. A co do twojego pytania, to za samo prowadzenie kursu nie dostaję tyle, żebym mogła związać koniec z końcem. Ale mam małe dochody z funduszu powierniczego, w który zainwestował przed śmiercią mój ojciec. Dopóki raz na miesiąc nie ogarnie mnie szał zakupów, wystarcza mi to, co zarabiam.

Postanawiam nie drążyć tematu dziecka.

- Gdzie jest twoja matka? Masz rodzeństwo?

- Młodszą siostrę. Mieszka z matką w Kalifornii. W San Diego. Wybieram się do nich za parę dni. Właśnie miałam ci powiedzieć. W przyszłym tygodniu nie będzie zajęć. Wyślę wszystkim e-maile. Mam nadzieję zostać tam około tygodnia. Może po wizycie u nich zwiedzę winnice? Jeszcze nie wiem. Albo wpadnę do Los Angeles.

- Brzmi atrakcyjnie - mówię. - Mnie też przydałyby się wakacje.

- Tobie? Takiemu podróżnikowi?

- To jest praca. Możesz mi wierzyć, że nie podróżuję dla przyjemności.

- Co ty właściwie robisz, Sam? Tylko nie chrzań, że jesteś handlowcem. Nie wierzę w to.

- Jestem handlowcem. A przynajmniej kimś w tym rodzaju. Pośredniczę w kontaktach między Stanami a zagranicznymi firmami dostarczającymi mnóstwo towarów, których Amerykanie nie mogą dostać nigdzie indziej. Można powiedzieć, że zbieram informacje i rozwiązuję problemy.

- Pracujesz dla rządu. - Śmieje się i kręci głową. Wzruszam ramionami.

- A skąd.

- Daj spokój, Fisher. Nie byłabym zaskoczona, gdybyś był jakimś szpiegiem. Jesteś muskularny i masz dobrą kondycję. Większość facetów w twoim wieku się zaniedbuje. Ty nie. Wydajesz się sprytny i dużo podróżujesz. Czasami znikasz na całe tygodnie. I trzymasz w wielkiej tajemnicy swoje życie prywatne. Nic o tobie nie wiem poza tym, że masz córkę i walczysz lepiej ode mnie.

- Nie jestem szpiegiem, Katiu. I nie walczę lepiej od ciebie.

- Właśnie, że tak. I wiesz o tym. Wczoraj mogłeś mi skopać tyłek. Pozwoliłeś mi zwyciężyć.

- Może chciałem, żebyś mnie pokonała.

Patrzy na mnie z ukosa. Jej piwne oczy błyszczą w blasku świec.

- Naprawdę? - pyta.

Wypijam łyk szampana i staram się zachować kamienną twarz. Już wiem, że to jest to. Lata ignorowania kobiet się skończyły. Najwyższy czas, żebym powrócił do świata stosunków męsko-damskich.

Po śniadaniu wstaję i wyciągam dłoń. Katia się uśmiecha i bierze mnie za rękę. Chcę ją odprowadzić od stołu, ale mnie zatrzymuje.

- Zaczekaj! - Chwyta nasze kieliszki i butelkę szampana. - To się nam może przydać.

Prowadzę ją na górę do mojej sypialni. Łóżko nie jest zaścielone, ale Katia nie narzeka. Stawia butelkę i kieliszki i odwraca się do mnie. Biorę ją w ramiona i całujemy się bardziej namiętnie niż wczoraj, jeśli to w ogóle możliwe.

Kiedy wreszcie łapiemy oddech, budzik na moim nocnym stoliku pokazuje pierwszą trzydzieści. Kochaliśmy się dziko co najmniej godzinę, zanim zasnęliśmy w uścisku. Dla mnie to była rewelacja. Dawno tego nie robiłem. Podobno tych rzeczy się nie zapomina jak jazdy na rowerze. Z Katią Loenstern to była cholernie ostra jazda. Ona też mnie mocno ujeżdżała. Spaliśmy chyba pół godziny, a potem znów się kochaliśmy. Można by pomyśleć, że żyłem w celibacie sto lat. Wypiliśmy resztkę letniego szampana, spróbowaliśmy innej pozycji. Katia podziwiała moją formę, a mnie sprawiał przyjemność jej entuzjazm.

To był mój najlepszy poranek - i moje najlepsze urodziny - od lat.

Właśnie zastanawiamy się, czy nie wziąć razem prysznica, gdy odzywa się mój pager. A to oznacza, że muszę zadzwonić do Lamberta z bezpiecznego telefonu w gabinecie na dole. Nie mam ochoty. Jestem na urlopie, do cholery. Dopiero wróciłem z zagranicy. Tak nie może być. Nie teraz. Nie w momencie, kiedy leżę w łóżku z pierwszą kobietą która mi się podoba od...

- To coś ważnego? - pyta Katia.

- Tak - odpowiadam. - Muszę do kogoś zadzwonić. Z gabinetu na dole.

Uśmiecha się słodko.

- Więc idź. Polezę tutaj i zobaczę, czy ciśnienie wróci mi do normy. Dotykam lekko jej twarzy i całuję ją.

- Zaraz będę z powrotem.

- Przynieś trochę wody - woła, gdy zbiegam po schodach. Kiedy jestem sam w gabinecie, wybieram numer i łapię Lamberta w Wydziale Trzecim.

- Sam, dzięki Bogu, że jesteś - mówi.

- Co jest grane, pułkowniku?

- Bądź za godzinę tam, gdzie zawsze.

- Za godzinę?!

- A co, jesteś zajęty?

Mam ochotę powiedzieć mu, żeby wsadził sobie tę robotę, ale się powstrzymuję.

- Trochę.

- To priorytet trzeciego stopnia, Sam.

Niech to szlag. Chodzi o coś bardzo ważnego. Nie ma mowy, żebym się z tego wymigał.

- Będę - odpowiadam. Rozłączamy się i wchodzę po schodach do kuchni. Nalewam dwie wysokie szklanki wody i zanoszę je na górę. Katia leży pod przykryciem i chichocze. Na mój widok odsłania długą zgrabną nogę i zgina w powietrzu.

- Podoba ci się? - pyta z fałszywym europejskim akcentem. - Chcesz? Siadam na łóżku i delikatnie ściągam przykrycie. Katia ma figlarną minę.

- Proszę. - Wręczam jej szklankę. Podnosi się i odsłania swoje piękne piersi.

Wypija szybko wodę i robi wydech.

- Gotowy do szóstej rundy? A może do siódmej? Straciłam rachubę.

- Katiu, muszę wyjść. Interesy. Przepraszam.

- Naprawdę? - Wygląda, jakbym ją spoliczkował.

- Naprawdę.

- Nie próbujesz się mnie pozbyć?

- Gdyby to zależało ode mnie, w ogóle nie ruszalibyśmy się z tego pokoju.

- Założę się, że mówisz to każdej dziewczynie, która serwuje ci śniadanie w twoje urodziny.

Pochylam się, żeby ją pocałować. Pozwala mi, ale wcześniejsza namiętność zniknęła. Zraniłem jej uczucia.

- Czy to znaczy, że znów gdzieś wyjedziesz? - pyta.

- Możliwe.

- Sam, dlaczego ta twoja praca jest taka ważna?

- Nie mogę ci powiedzieć, Katiu.

- Więc jednak pracujesz dla rządu.

Uważam, że tyle może wiedzieć. Nic złego się nie stanie. Jeśli mamy być razem...

- Tak. Ale nie mogę ci powiedzieć, co robię. I proszę cię, nie pytaj. Zgoda?

Zastanawia się przez chwilę.

- Zgoda. Ale musisz mi obiecać, że nie przestaniesz przychodzić na treningi.

Śmieję się.

- Oczywiście, że nie przestanę. - Wyciągam rękę i pomagam jej wstać z łóżka. - Zdążymy jeszcze wziąć prysznic, jeśli chcesz.

- Jasne. Nie zamierzam wracać do domu pachnąca seksem. Mój kot dostałby świra.

Idę pierwszy do łazienki, żeby puścić wodę. Widzę odbicie Katii w lustrze i dostrzegam, że pisze coś na bloczku do notatek, który trzymam na nocnym stoliku. Potem dołącza do mnie pod prysznicem i spędzamy przyjemne pięć czy sześć minut. Namydlamy swoje ciała, a potem podnieceni robimy to jeszcze raz na stojąco w kabinie prysznicowej w strugach gorącej wody.

Jesteśmy już ubrani. Sprawdzam, co napisała na bloczku. Jest tam numer jej komórki i zdanie: Nie daję telefonu byle komu. Uśmiecham się i sprowadzam ją na dół.

- Zawiadomisz mnie, jeśli będziesz musiał wyjechać? - pyta.

- Oczywiście - odpowiadam. Tyle mogę zrobić.

ROZDZIAŁ 11

Zaczyna padać śnieg. Zima w Marylandzie jest nieprzewidywalna. Nigdy nie wiesz, czy będzie zamieć, mokro i gołoledź, czy tylko mróz. Dzisiaj temperatura nie jest taka niska, ale mocno sypie. Chłopcy od pogody zapowiadają piętnaście centymetrów białego puchu. Sama radość.

Podkręcam ogrzewanie w moim jeepie cherokee rocznik dwa tysiące drugi. Jadę drogą międzystanową 1-95 do Waszyngtonu. Ten samochód to jeden z modeli overland, wytrzymała terenówka 4x4 z potężnym silnikiem V8 o mocy 265 koni mechanicznych. W mieście się marnuje, ale czasami lubię się nim wybrać w bardziej nierówny teren. Długa jazda sprawia mi przyjemność, ale niezbyt często odbywam takie podróże. Nieraz fantazjuję, że po odejściu z branży, na emeryturze, zostanę kierowcą ciężarówki. Mógłbym „odkrywać Amerykę" jak wszyscy inni nasi bohaterowie.

Lambert i ja spotykamy się zwykle w miejscach publicznych. Unikam budynków agencji rządowych w Waszyngtonie i okolicach na wypadek, gdybym miał ogon. Gdyby ktoś taki zobaczył, że wchodzę do siedziby NSA czy CIA, na pewno zorientowałby się, że pracuję dla federalnych. Obecna kwatera główna Wydziału Trzeciego znajduje się daleko od Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, która ma centralę przy Savage Road w Fort Meade w Marylandzie, w połowie drogi między Baltimore a Waszyngtonem. Wydział Trzeci zajmuje mały niepozorny budynek w stolicy kraju, niedaleko Białego Domu. Ze względów bezpieczeństwa co parę lat przenoszą się pod nowy adres. Mimo że staram się omijać kwaterę główną, czasami mam tam coś do załatwienia. Lambert i ja uznaliśmy jednak dawno temu, że najlepiej będzie spotykać się gdzie indziej. Zmienialiśmy miejsca i zwykle umawialiśmy się w różnych centrach handlowych. Wie, że ich nie cierpię, więc chyba wybiera je po to, żeby mnie wkurzyć. Ma spaczone poczucie humoru. Ostatnio widujemy się stale w jednym, tym w Silver Spring, bo jest wygodne.

Zjeżdżam z 1-95 i kieruję się do City Place Mail przy Colesville Road. Parkuję jeepa i wchodzę do środka. Część restauracyjną łatwo znaleźć. Lambert już czeka na mnie przy stoliku - zawsze zjawia się pierwszy - i ku memu zaskoczeniu nie jest sam. Siedzi z nim Frances Coen. To jedna z agentek pomocniczych Wydziału Trzeciego. Taką osobę nazywa się asystentem terenowym. Coen ma trzydzieści kilka lat, jest szczupła, ciemnowłosa i krótko ostrzyżona. Typ chłopczycy, ale całkiem atrakcyjna. Ma na sobie prosty, obcisły kostium biurowy. Lambert jest w czarnym swetrze z golfem i spodniach khaki. Na nasze spotkania nigdy nie przychodzi w mundurze. Przeżuwa swojego ulubionego fast-fooda, big mac combo. Coen je sałatkę. Kiedy Lambert zauważa moją obecność, idę wybrać coś dla siebie. Śniadanie było godziny temu. Po intensywnym seksie i szampanie potrzebuję czegoś treściwego. Biorę z nibychińskiej knajpki kurczaka i brokuły.

Dołączam do Lamberta i Coen. Pułkownik już skończył jeść. Kiedy się denerwuje, ma śmieszny zwyczaj pocierania czubka głowy, ostrzyżonej na rekruta. Robi to teraz, gdy siadam przy stoliku. Wydaje się bardziej spięty, niż zwykle. Ma wielkie worki pod oczami. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tak źle wyglądał. Lambert to bardzo energiczny gość. Ambitny i bystry. Podejrzewam, że w ogóle nie sypia. Pije więcej kawy, niż wdycha powietrza. To taki typ faceta, który zawsze jest zajęty i nigdy nie odpoczywa. Sądząc po tym, jak dziś wygląda, ten tryb życia niedługo wpędzi go do grobu.

Coen patrzy na mnie w milczeniu. Po raz pierwszy dostrzegam, że z boku szyi ma dużą bliznę, która znika pod kołnierzykiem bluzki. Może służyła w wojsku.

- Coś się stało, pułkowniku? - pytam.

- Carly St. John nie żyje. Czuję skurcz w żołądku.

- Co?!

- Ktoś strzelił jej w tył głowy. W naszym biurze.

Nie mogę w to uwierzyć. Carly jest... była moją przyjaciółką. Jedyną osobą poza Lambertem, z którą łączyło mnie coś, co miało znaczenie.

- Wiadomo, kto to...?

- Nie jesteśmy pewni - odpowiada. - Ale zniknął Mike Chan. Wszystko wskazuje na niego. Zarejestrowały to kamery.

- Mike Chan? Ten analityk?

Lambert przytakuje. Widziałem Chana tylko raz. Krótko. Spokojny Amerykanin chińskiego pochodzenia. Wydawał się w porządku. Prawdziwy członek zespołu.

Patrzę sceptycznie na Coen. Lambert to zauważa.

- Sam, znasz Frances Coen, jedną z naszych agentek pomocniczych.

- Owszem.

Program Asystent Terenowy. Pamiętam moją dyskusję z Lambertem na ten temat. Chce wysyłać w teren nie jedną, ale dwie osoby. Asystent ma odpowiadać za transport i sprzęt dla penetratora. Kiepski pomysł. Sprzeciwiałem się temu. Głośno i wyraźnie. Uważam, że wystarczającym ryzykiem jest wysłać jednego agenta, którego mogą złapać i poddać torturom.

Penetrator jest przynajmniej tak wyszkolony, że powinien wytrzymać brutalne traktowanie. A co się stanie z asystentem, zwłaszcza kobietą? Jaka będzie reakcja Frances Coen, kiedy źli faceci spróbują wyciągnąć z niej informacje gorącym żelazem? Odkładam to na później. Teraz bardziej martwi mnie to, co spotkało Cariy.

- Ten, kto zabił Carly, jest odpowiedzialny za przeciek nazwisk do Sklepu - sugeruję.

- Pewnie masz rację - przyznaje pułkownik. - Jeśli to rzeczywiście Chan...

- Co zrobiliście w tej sprawie?

- Musieliśmy zawiadomić FBI. To przestępstwo federalne. Nie mogliśmy wpuścić do naszego biura waszyngtońskiej policji. Oficjalnie nie istniejemy.

- Fakt.

- Pozostaje nam czekać, co wywęszą federalni. Widzę, że Lambert nie jest tym zachwycony.

- Kiedy to się stało? - pytam.

- Dziś w nocy. Carly pracowała do późna. Jej komputer został zniszczony. Wszystkie informacje, które znalazła, przepadły.

- Mamy kopie - odzywa się Coen. - Już zaczęliśmy je przeglądać. Tylko nie wiemy, czy Carly zachowała to, nad czym pracowała w ciągu ostatniego dnia czy dwóch.

- Poprosiłem Annę, żeby natychmiast wróciła z urlopu - mówi Lambert. - Do tego czasu stąpamy po kruchym lodzie.

Anna Grimsdottir jest równie bystra jak Carly, ale do Carly mam... miałem szczególny stosunek. Trudno będzie ją zastąpić.

- Domyślam się, że wezwał mnie pan po to, żebym wytropił Mike'a Chana?

- Niestety nie.

Jak to? - myślę. Co jest, do cholery?

- Chcę go dopaść, szefie.

- To nie twoja działka. Ani Wydziału Trzeciego. To robota FBI. Przykro mi, Sam. Chcę pomścić śmierć Carly tak samo jak ty. Ale musimy odpuścić, żeby machina polityczna mogła funkcjonować tak jak powinna.

- Więc co ja tu robię?

- To nie ma związku z tamtą sprawą. Polecisz do Hongkongu, Sam. Jeszcze dziś.

- Jeszcze dziś?! Pułkowniku, jak rany, dopiero wróciłem z Rosji! Nie minął nawet tydzień. Nie powinienem być na obowiązkowym urlopie, którego wymagają nasi psychologowie?

- Owszem, ale w tej chwili jesteś jedynym wolnym pracownikiem operacyjnym. Nie zapominaj, że w zeszłym roku straciliśmy naszego agenta na Dalekim Wschodzie, a musimy tam kogoś mieć, kiedy sytuacja tego wymaga. Komitet siedzi mi na karku. Chcą nam obciąć budżet. Z jakiegoś powodu Wydział Trzeci ma w Waszyngtonie krechę. Musimy przypomnieć im, ile jesteśmy warci. I to szybko. Dlatego cię potrzebuję, Sam. Mówię to niechętnie, bo nie chcę, żeby woda sodowa uderzyła ci do głowy, ale jesteś najlepszym człowiekiem, jakiego mamy.

Miło mi to słyszeć, ale jestem za bardzo wkurzony, żeby się właściwie zachować. Nie chcę lecieć do żadnego pieprzonego Hongkongu!

- Co takiego cholernie ważnego jest w Hongkongu? - pytam. Lambert podsuwa mi dużą kopertę.

- Słyszałeś o SeaStrike Technologies?

- Słyszałem.

- Tydzień temu zniknął jeden z ich czołowych naukowców. Obawialiśmy się, że został porwany, bo kierował jednym z naszych najważniejszych programów obronnych.

- Projektem MRUUV - odzywa się Coen. - Wie pan, co to jest? -Nie.

- Wszystkie potrzebne informacje są w tej kopercie - mówi Lambert.

- Mam znaleźć tego naukowca? ¦* pytam.

- Nie. Już go znaleziono. Został zamordowany w Flongkongu. Jego ciało wyłowiono w Koulunie. Władze chińskie zidentyfikowały zwłoki w ciągu dwudziestu czterech godzin.

- Kto to był?

- Gregory Jeinsen. Fizyk, który w 1971 roku uciekł do Stanów z Niemiec Wschodnich. Od tamtej pory pracował dla Pentagonu.

- Jakie mam zadanie?

- Chcę, żebyś ustalił, co Jeinsen robił w Hongkongu. Jeżeli zdradził lub rzeczywiście został porwany, mógł ujawnić tajemnice projektu MRUUV. Jeśli tak się stało, Pentagon nie będzie zachwycony. - Lambert znów potarł włosy.

- Chce pan, żebym przeprowadził śledztwo w sprawie morderstwa?! Z całym szacunkiem, pułkowniku, nie jestem detektywem z wydziału zabójstw. Czy to trochę nie wykracza poza nasze kompetencje?

- Nie to masz zrobić. Zajmiesz się tym, co zawsze. Zbierzesz w Hongkongu informacje. Gregory Jeinsen znalazł się tam z jakiegoś powodu. Chcę wiedzieć, z jakiego. Jeśli sprzedał tajemnice projektu MRUUV, ujawnił je dobrowolnie albo pod przymusem, pójdziesz tym tropem i zobaczysz, dokąd cię zaprowadzi. Jeśli przy okazji odkryjesz, kto go zabił, super. Ubiegniemy FBI i CIA. Zasłużymy się, zanim Komitet zacznie cięcia budżetowe.

Więc w tym wszystkim chodzi tylko o fundusze?! - Znów jestem wściekły.

- Wystarczy, Sam. Przeczytaj akta. Wtedy zrozumiesz, dlaczego to takie ważne.

Pienię się jeszcze przez chwilę. Przy stoliku panuje cisza. W końcu biorę kopertę.

- Niech będzie - mówię.

- Dzięki, Sam - odpowiada Lambert. Zbywam to machnięciem ręki.

- Co z materiałem, który znalazłem w domu Prokofiewa? Miał pan czas przyjrzeć się tamtej liście zaginionych głowic jądrowych?

- Nasi analitycy właśnie rozszyfrowują notatki generała. Powinienem wiedzieć więcej za dzień lub dwa. To była dobra robota, Sam.

- Dzięki. A co z przeciekiem, który próbowała uszczelnić Carly? Uważam, że jest gorzej, niż było. Niech pan pomyśli, co mi się przydarzyło na Ukrainie i w Rosji. W Kijowie ktoś wiedział, że śledzę Prokofiewa. (Jenerał zniszczył samochód, bo miał pewność, że jest w nim urządzenie naprowadzające. Skąd to wiedział? A w Moskwie wyglądało na to, że wrócił do domu zupełnie nieoczekiwanie. Ktoś mu doniósł, że tam jestem? Pułkowniku, może pan policzyć na palcach jednej ręki wszystkich ludzi, którzy wiedzieli, co robię na Wschodzie.

- Zdaję sobie z tego sprawę, Sam. Jak tylko Anna wróci z urlopu, zajmie się tym w pierwszej kolejności. Nie mam żadnych wątpliwości, że ktoś nas zdradził. Może Mike Chan? A jeśli nie działał sam? Jeżeli pomagał mu ktoś z zewnątrz? Może zdrajcą jest jedna z tych niewielu osób w Waszyngtonie, które wiedzą o naszym istnieniu? W tej chwili tego nie wiem, ale wciąż szukam odpowiedzi. I chciałbym, żebyś ty też nad tym popracował.

Wskazuję głową Coen. Lambert łapie podtekst tego gestu.

- Sam, program Asystent...

- Pracuję sam, pułkowniku. Wie pan o tym.

W przyszłości może być inaczej, Sam. Na razie jeszcze nie, ale spotkaliśmy się tu z tobą oboje, żeby ci powiedzieć, że przygotowujemy Frances do tego, żeby była twoją osobistą agentką pomocniczą. W czasie tej operacji zostanie w Waszyngtonie i będzie monitorowała twoje działania na odległość. Następnym razem, zobaczymy. Trzeba jeszcze dopracować szczegóły programu. Znam twoje obiekcje; nie ukrywasz ich. Patrzę na Coen.

- Bez obrazy, Frances, ale wątpię, żeby twoja obecność w terenie mogła mi ułatwić pracę. Mam wystarczająco dużo roboty z pilnowaniem własnego tyłka. Nie uśmiecha mi się czuwać nad kimś innym.

- Nie będzie pan musiał pilnować mojego tyłka - odpowiada Coen. - Jestem dobrze wyszkolona. Sama potrafię sobie poradzić w niebezpiecznej sytuacji.

- A tortury? - pytam. - Wytrzymasz to? Nie pękniesz, jak będą ci wyrywali paznokcie albo wsadzą ci elektrody w...

- Sam! - Lambert niemal krzyczy. Ludzie wokół nas podnoszą wzrok, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pułkownik zniża głos. - Wystarczy.

- W porządku. - Krzyżuję ramiona na piersi i wyciągam się na krześle. Coen czeka chwilę, potem zaczyna mówić

- Proszę być dziś wieczorem na Dulles. Osprey przerzuci pana do jednej z naszych baz na Filipinach. Stamtąd poleci pan rejsowym samolotem do Hongkongu. Na lotnisku dostanie pan ode mnie dokumenty. Informacje o pańskiej podróży są w kopercie. Do zobaczenia wieczorem, panie Fisher.

Wyciąga rękę.

Nie chcę wyjść na fiuta, siadam więc prosto i ściskam jej dłoń.

- Mów mi Sam, Frances.

Katia nie jest zadowolona, że tak szybko muszę wyjechać z kraju. Ale nie robiła z tego wielkiej sprawy. Gdyby narzekała, zastanowiłbym się dwa razy, czy powinienem się bardziej angażować w ten związek. Zaborcza dziewczyna to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Katia była zła, że wyjeżdżam, ale powiedziała, żebym się tym nie przejmował. Zrozumiała. Przypomniała mi, że i tak wybiera się do Kalifornii, może więc oboje wrócimy w tym samym czasie.

Lubię ją cholera. Wbrew temu, czego się spodziewałem po tej misji, mam nadzieję, że oboje wrócimy tego samego dnia.

Jestem w Porcie Lotniczym Dulles. Spotykam Frances Coen przed sklepem z prasą, tak jak się umówiliśmy. Idziemy do pustego wyjścia na płytę lotniska i siadamy. Coen daje mi drugą kopertę.

- Tu są wszystkie instrukcje dotyczące pańskiego transportu i odbioru pańskiego sprzętu - mówi. - Nie powinien pan mieć żadnych problemów.

- Ty tak uważasz - mruczę.

- Słucham?

- Nie, nic.

- Panie Fisher, wiem...

- Powiedziałem, żebyś mi mówiła po imieniu.

- Dobrze, Sam. Wiem, że nie podoba ci się koncepcja programu Asystent Terenowy. Ale jestem dobra w tym, co robię. Będziesz musiał zdobyć się na trochę wiary. Potrafisz?

Wzruszam ramionami.

- Nie jestem zbyt religijny. Patrzy na mnie i marszczy brwi.

- Dobra, spróbuję - mówię w końcu.

- Tym razem nie lecę z tobą. Nadal pracujesz tak jak dotąd. Z tą różnicą, że większość spraw załatwiasz ze mną. Instrukcje będzie ci oczywiście wydawał pułkownik Lambert. I niedługo wraca Anna. Ale teraz ja jestem twoim głównym kontaktem.

- Super - odpowiadam i szczerzę zęby. Mój sarkazm na pewno jej nie umyka, ale wyciąga rękę.

- Powodzenia, Sam. Ściskam jej dłoń i kiwam głową.

W tym momencie z wyjścia wyłania się sierżant wojsk lądowych i podchodzi do nas.

- Pan Fisher?

- Tak?

- Mam pana zaprowadzić do samolotu.

- Dobra. - Biorę moją torbę podróżną i wychodzę za podoficerem na zewnątrz. Nie oglądam się na Frances Coen. Nie oglądam się na nic.

ROZDZIAŁ 12

Byłem w Hongkongu wiele razy, zarówno przed doniosłym wydarzeniu z 1997 roku, jak i po nim. Zanim Brytyjczycy opuścili kolonię, obawiano się, że nastąpi koniec kapitalizmu, którym Hongkong cieszył się od ponad stu lat - że komunistyczne Chiny zniszczą tę „perłę w koronie". Jak dotąd, tak się nie stało. Na moje oko niewiele się zmieniło, może poza tym, że jest mniej Anglików. Chińczycy obiecali utrzymać w Hongkongu obecny model gospodarki przez następnych pięćdziesiąt lat. A co potem?

Powiedzą po prostu: „No dobra, ludzie, wystarczy tej wolnej przedsiębiorczości, odtąd wszystko dzielimy równo"? Wątpię. Hongkong to dobrze naoliwiona maszyna i uważam, że nadal będzie funkcjonował tak, jak dotychczas. Również w XXII wieku.

Podróż na Daleki Wschód minęła bez przygód. Osprey poleciał najpierw na Hawaje, gdzie zrobił postój. Miałem dwie godziny przerwy w Pearl Harbor, potem wystartowaliśmy do Manili. Zanim wylądowaliśmy na Filipinach, zrobiło się za późno, żeby złapać rejsowy samolot do Hongkongu, więc spędziłem noc w koszarach. Nie było źle. Ponieważ zwykle potrafię zasnąć za zawołanie, nie miałem problemu nazywanego „chorobą podróżników". To akurat prawie mi nie dokucza, jedynie po powrocie do domu. Chyba można powiedzieć, że jestem panem mojego zegara biologicznego.

Do Hongkongu przylatuję następnego dnia. Zastanawiam się nad wypożyczeniem samochodu, ale rezygnuję. Podobnie jak w Londynie czy Nowym Jorku w Hongkongu samochody bardziej przeszkadzają, niż pomagają. Wszędzie dotrę dużo szybciej komunikacją miejską lub na piechotę. Jeśli będę musiał wybrać się gdzieś daleko, wezmę taksówkę. Samochód mogę wypożyczyć w każdej chwili, gdyby się okazało, że jest mi potrzebny.

Instrukcje Frances Coen mówią, że mam odszukać Masona Hendricksa, dawnego oficera wywiadu stacjonującego na Dalekim Wschodzie. Hendricks to Amerykanin, były agent CIA. Jest na emeryturze, podobnie jak Harry Dagger w Moskwie, ale nadal działa w branży. Nigdy go nie spotkałem, choć miałem ku temu wiele okazji, gdy pracowałem w CIA. Ma opinię porządnego, bardzo sprytnego i zaradnego faceta. Coen informuje mnie, że mój sprzęt został wysłany z Manili do Hendricksa. Nie znam się na logistyce i nie wiem, jak on go odbierze; zostawiam to mojemu tak zwanemu asystentowi terenowemu.

Hendricks mieszka w Mid-Levels, w połowic drogi na Victoria Peak. W Hongkongu o twoim statusie świadczy dopiero rezydencja na Peak. Liczyło się to zwłaszcza wtedy, kiedy byli tu Brytyjczycy. Im wyżej, tym droższe nieruchomości. Mid-Levels to coś pomiędzy dzielnicą dla wyższej klasy średniej a dzielnicą dla niższej klasy wyższej, jeśli to w ogóle ma sens. W każdym razie jest tam cholernie drogo.

Jadę do Hendricksa taksówką. Jego dom przy Conduit Road sąsiaduje z apartamentowcem. Kiedy Hendricks otwiera drzwi, jestem zaskoczony. Według akt ma sześćdziesiąt jeden lat, ale wygląda na czterdzieści pięć.

- Sam Fisher - wita mnie i wyciąga rękę. - Mason Hendricks.

Ściskam mu dłoń, odpowiada tym samym. Silny facet.

- Milo mi pana poznać po tylu latach - mówię.

- Mnie również. Proszę wejść.

Mieszkanie jest gustownie urządzone. Wystrój wnętrza to mieszanina zachodniego i wschodniego stylu. Brytyjskie wpływy są wyraźnie widoczne, ale dominują azjatyckie. Na przykład w pokoju od razu rzuca się w oczy wielki posąg Buddy. W powietrzu unosi się zapach kadzidła. Na półce stoją modele żaglowców w butelkach - same brytyjskie okręty wojenne z XVIII wieku.

- Przepraszam za kadzidło, ale po czterdziestu latach życia w Hongkongu polubiłem ten zapach -- usprawiedliwia się Hendricks.

- Mnie on nie przeszkadza - zapewniam.

Hendricks jest ubrany w prostą beżową tunikę i luźne spodnie w tym samym kolorze. Czułby się jak u siebie w każdym domu przy plaży.

- Wiem, co pan myśli - mówi. - Wyglądam młodziej, niż powinienem.

- Owszem - przyznaję. - Nie wygląda pan nawet na pięćdziesiąt lat, a jest pan po sześćdziesiątce, zgadza się?

- W przyszłym miesiącu skończę sześćdziesiąt dwa lata. To zasługa czystego środowiska. I życia bez stresów. Fakt, że miałem drobną operację plastyczną, farbuję włosy i nie jadam tłustych rzeczy. Kiedy odszedłem z CIA, mój stan zdrowia znacznie się poprawił. 1 w końcu znalazłem czas na przygody miłosne z Chinkami. W ciągu ostatnich dziesięciu lat miałem chyba więcej dziewczyn niż w college'u. To na pewno odmładza człowieka! I między innymi dlatego dbam o siebie. W każdym razie wszystko, co robię teraz dla naszego rządu, robię dla zabawy albo dlatego, że to mnie interesuje. Chętnie pomogę NSA. Mam nadzieję, że będę mógł panu dostarczyć jakichś przydatnych informacji. Napije się pan czegoś?

Wzruszam ramionami.

- Chętnie.

- Ja szkockiej. A co dla pana?

- Sok pomarańczowy, jeśli pan ma.

Hendricks idzie prosto do baru, który znajduje się naprzeciw Buddy, i bierze dwie szklanki. Przyglądam się przez chwilę półce z książkami, pełnej publikacji o tematyce historyczno-wojskowej i powieści sensacyjnych. Kiedy przynosi mi sok - morelowy - stuka się ze mną szklanką.

- Zdrowie.

- Dziękuję. Zdrowie.

Prowadzi mnie przez odsuwane szklane drzwi na taras. Ma stamtąd przepiękną panoramę na miasto. - Szkoda, że nie mieszkam wyżej. Ten dom kupiłem dwadzieścia pięć lat temu za bezcen. Gdybym go teraz sprzedał, pewnie dostałbym za niego majątek. A gdyby przypadkiem spłonął, firma ubezpieczeniowa wypłaciłaby mi fortunę. - Śmieje się. - Może wtedy byłoby mnie stać na rezydencję bliżej Peak. Stamtąd jest dużo lepszy widok i mieszkają tam wszystkie snoby.

- Uważam, że tutaj jest bardzo przyjemnie, panie Hendricks.

- Proszę mi mówić Mason.

- W porządku.

Siadamy na leżakach i rozkoszujemy się lekką bryzą. Na wyspie jest całkiem ciepło, nie to, co w Marylandzie. Ale nie pamiętam, żeby w Hongkongu kiedykolwiek było inaczej.

- Mój sprzęt dotarł bezpiecznie? - pytam.

- Tak. Jest w jednej z sypialni. Ale bardzo proszę, zrelaksujmy się trochę i porozmawiajmy. Gdzie się zatrzymasz?

- Nie wiem.

- Zaproponowałbym ci mój pokój gościnny, ale co noc mam damskie towarzystwo, więc sam rozumiesz.

Uśmiecham się do niego.

- Nie ma sprawy. Coś sobie znajdę, nie jestem wybredny. Mogę mieszkać w Koulunie. Znam tam niedrogie hotele.

- Jak uważasz.

Przez chwilę siedzimy w milczeniu. W końcu poruszam temat mojego obecnego zadania.

- Mason, co możesz mi powiedzieć o profesorze Jeinsenie? Hendricks powtarza to, co już wiem. Że Jeinsen został zabity strzałem

w głowę, zawinięty w jutę, przywiązany do krawędzi Promenade w Koulunie i pozostawiony w wodzie, gdzie go znaleziono. W identyfikacji zwłok pomogła policji informacja o zaginięciu fizyka, zamieszczona w biuletynie Interpolu. Po ustaleniu tożsamości ofiary zawiadomiono rząd USA.

- Interesujące, że to nie było zwykłe morderstwo - mówi Hendricks. - Ktoś wykonał na Jeinsenie wyrok śmierci.

- Kto?

- Podejrzewam, że jakaś triada.

Potakuję ze zrozumieniem. Triady to chiński odpowiednik włoskiej mafii, japońskiej jakuzy, rosyjskiej mafiji i innych zorganizowanych grup przestępczych. Istnieją od wieków. Sformowano je kiedyś po to, by pomogły usunąć dynastię Cing i przywrócić panowanie Ming. Dopiero w XX wieku stały się organizacjami przestępczymi. Te tajne stowarzyszenia szczycą się tym, że są patriotyczne i nacjonalistyczne. Triady, sprzeciwiające się gwałtownie rządom komunistów, początkowo miały siedziby w brytyjskim Hongkongu i portugalskim Makau. W końcu przeniknęły do chińskich społeczności na całym świecie. Wiem na pewno, że działają w chińskich dzielnicach wielkich miast amerykańskich. Zajmują się handlem narkotykami, bronią i ludźmi, prostytucją i „ochroną". Prowadzą też domy gry. Są zdecydowanie antyzachodnie. Ich rytuały i zgromadzenia są święte i biorą w nich udział wyłącznie Azjaci.

- Uważam też, że mamy do czynienia z bardzo specyficzną triadą - ciągnie Hendricks. - Większość tych grup używa do zabijania ostrych narzędzi; noży, toporów, maczet. Jeinsen dostał kulę w tył głowy, w gangsterskim stylu. Tak robi mafia. Tylko jedna triada w Hongkongu wykonuje egzekucje w taki sposób. Nazywa się Szczęśliwe Smoki.

- Nie słyszałem o nich.

- Na pewno nie są największą triadą. To bardzo mała grupa, jeśli porównasz ją na przykład z 14K czy Związkiem Bambusowym. Istnieje, odkąd pamiętam. Główną bazę ma w Hongkongu, ale jej macki sięgają kontynentalnych Chin.

- Ale triady są antykomunistyczne - zauważam.

- Owszem. Szczęśliwe Smoki też. Mimo to jestem przekonany, że mają wpływy w pewnych kręgach rządowych. Spodziewano się, że po 1997 roku chińskie władze rozprawią się z triadami w odwecie za wrogość, jaką okazują komunizmowi. Tak się nie stało. Triady są teraz równie potężne jak pod rządami Brytyjczyków. Jasne, że przynależność do triady nadal jest nielegalna. Policja ciągle dokonuje aresztowań. Ale to tak, jak z jakuzą w Japonii. Zawsze będzie istniała.

- Kto jest szefem Szczęśliwych Smoków?

- Facet o nazwisku Jon Ming. To Cho Kun, Głowa Smoka. Mniej więcej w twoim wieku; ma chyba czterdzieści osiem lat. Został Cho Kunem jakieś piętnaście lat temu po krwawym przewrocie w ich organizacji. To bogaty gangster. Mieszka w posiadłości utrzymanej w stylu plantacji, w północnym Koulunie, tuż przy granicy z Nowymi Terytoriami. Zachowuje się bardziej jak członek jakuzy niż triady. Popisuje się publicznie swoim majątkiem i władzą, jak japońscy gangsterzy. To nie jest typowe dla chińskich triad. Tutaj mogą cię aresztować tylko dlatego, że wyglądasz jak członek triady, ale jemu jakoś się udaje unikać kłopotów z prawem. Dlatego sądzę, że ma w kieszeni niektórych polityków.

- Gdzie mogę znaleźć tego Jona Minga?

- Prowadzi w Koulunie elegancki klub nocny. Purple Queen. To jeden z tych lokali z hostessami, gdzie płacisz majątek za to, że siedzisz i rozmawiasz z piękną dziewczyną. Czasami możesz ją zabrać do domu, co kosztuje jeszcze więcej. - Hendricks grzechocze lodem w szklance. - W ten sposób poznałem niektóre z moich przyjaciółek. Bywam w takich klubach bardzo często. W Purple Queen też. Ale nie mogę cię tam zabrać. Będziesz musiał pójść sam. Znają mnie. Nie chciałbym, żeby widziano nas razem.

- Słusznie.

- Ming jest też właścicielem kilku restauracji i udziałowcem tutejszych firm. Kontroluje część portu kontenerowego, ma więc dostęp do towarów, które tu przypływają i stąd odpływają. W pokoju z twoim sprzętem zostawiłem ci jego zdjęcie, żebyś mógł rozpoznać faceta, jak go zobaczysz.

- A co łączyło Jeinsena ze Szczęśliwymi Smokami? - pytam. Hendricks patrzy na mnie i marszczy brwi.

- Tego masz się tutaj dowiedzieć, tak?

- Orientujesz się?

- Nie. Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, facet po prostu zdradził swoją drugą ojczyznę, i tyle. Pierwszą też, uciekając do Stanów. Wzdycham.

- Mamy nadzieję, że tego nie zrobił. Myślisz, że Ming trzyma w klubie nocnym coś, co mogłoby mnie zainteresować?

- Nie wiem - odpowiada Hendricks. - Ale szczerze w to wątpię. Wyobrażam sobie, że triada załatwia wszystkie interesy w jednej ze swoich siedzib i obawiam się, że w tej sprawie nie będę mógł ci pomóc. Najlepiej zrobisz, jeśli przyjrzysz się dobrze Mingowi i zaczniesz go śledzić. Może doprowadzi cię do tego, czego szukasz.

- Tak naprawdę to chciałbym ustalić, czy ta triada ma powiązania ze Sklepem. Sądzisz, że może tak być? Hendricks kiwa głową.

- Skądś biorą broń. Słyszałem pogłoski, że Sklep znów działa na Dalekim Wschodzie. Spróbuję się czegoś dowiedzieć dziś wieczorem.

Wchodzimy z powrotem do domu i Hendricks prowadzi mnie do sypialni, gdzie na łóżku leży mój sprzęt. Jest to, co zwykle: kombinezon, słuchawki, gogle, five-seven i kilka magazynków po dwadzieścia nabojów ss190 5,7 x 28 milimetrów oraz moja duma i radość - modułowa broń szturmowa SC-20K. To karabinek automatyczny, który strzela amunicją ssl90 5,56x45 milimetrów, ogniem ciągłym i pojedynczym. W magazynku mieści się trzydzieści nabojów. Broń ma tłumik oraz uniwersalną wyrzutnię do wystrzeliwania pierścieniowych pocisków niepenetrujących, kamer przylepnych, paralizatorów i granatów dymnych. Reszta moich narzędzi pracy to kabel optyczny - do zaglądania w ciasne otwory - zakłócacz kamer, parę min ściennych, granaty odłamkowe, flary i apteczka.

- Jestem pod wrażeniem - mówię. - Udało ci się sprowadzić to wszystko w jednej przesyłce.

- Mam duże doświadczenie, Sam.

- Gdzie jest kwatera główna tej triady? Ich „siedziba", jak to nazwałeś. Hendricks bierze SC-20K i waży w rękach.

- Ładna broń. - Patrzy przez celownik. - Szczęśliwe Smoki nie mają głównej siedziby. Myślę raczej, że jest ich kilka, rozrzuconych po całym tutejszym terytorium. Po prostu wybierz się do klubu nocnego Purple Queen. Zapewniam cię, że będzie tam ktoś z triady. Może nawet zobaczysz Jona Minga. Wpada tam zwykle co drugą noc.

- Dobra.

- Pamiętaj, że jesteś tutaj gweilo. I chyba nie muszę ci mówić, że ci faceci są niebezpieczni?

Gweilo to „zagraniczny diabeł", pogardliwe określenie cudzoziemca.

- Znam triady - odpowiadam. - Zabiją każdego człowieka z Zachodu, którego będą podejrzewali o to, że ich szpieguje. I zginą w obronie swoich tradycji.

Hendricks opuszcza SC-20K i patrzy mi w oczy.

- Nie zapominaj o tym.

ROZDZIAŁ 13

Szefie, agent FBI do pana. Pułkownik Lambert polecił swojej sekretarce, żeby wpuściła gościa. Niezadowolony wymamrotał coś pod nosem. Nie podobało mu się, że FBI wtyka nos w sprawy Wydziału Trzeciego. Panował nad sytuacją i nie lubił, kiedy ktoś obcy grzebał w jego śmieciach. Carly St. John należała do rodziny i Lambert uważał, że znalezienie i postawienie przed sądem jej zabójcy to jego obowiązek. Niestety nie miał środków ani fachowców, potrzebnych do wykonania tego udania. Wydział Trzeci nic był organem ścigania. Pułkownik Lambert nie mógł nikogo aresztować ani postawić w stan oskarżenia. Musiał się tym zająć ktoś z zewnątrz. Jedynym sensownym rozwiązaniem było wezwać federalnych.

Dochodzenie prowadził agent specjalny Jeff Kehoe. Lambert poznał go poprzedniego dnia. Kehoe pochodził z Teksasu, był po czterdziestce i pracował w FBI od szesnastu lat. Specjalizował się w tropieniu zabójców i podpalaczy. Pierwsze spotkanie poszło dobrze i Lambert mógł szczerze powiedzieć, że facet przypadł mu do gustu. Irytowało tylko go, że Wydział Trzeci ma związane ręce.

Wstępne śledztwo w sprawie zabójstwa zostało przeprowadzone bardzo energicznie. Kehoe szybko ustalił, że podejrzanym jest Mike Chan. Każdy, kto chciał wejść do siedziby Wydziału Trzeciego, musiał użyć karty magnetycznej. Poza Carly, jedynym pracownikiem zalogowanym tamtej nocy do systemu bezpieczeństwa budynku, był Chan. Kamery zarejestrowały, jak szedł ze swojego pokoju do gabinetu Carly i z powrotem. Obciążał go również fakt, że twardy dysk w jego komputerze został wyczyszczony. Lambert czekał teraz na kolejne postępy w śledztwie.

- Proszę - zawołał, kiedy usłyszał pukanie. Kehoe wszedł do pokoju i skinął mu głową.

- Dzień dobry, panie pułkowniku.

- Witam. Kawy?

- Nie, dziękuję.

- Niech pan siada. - Lambert wskazał fotel przed biurkiem. Kehoe usiadł i wyjął z nesesera notatki. - Co pan dla mnie ma?

- Całkiem sporo - odrzekł Kehoe. - Po pierwsze, jak szczegółowo sprawdziliście przeszłość Mike'a Chana, zanim go zatrudniliście? Lambert wzruszył ramionami.

- Rutynowo. Pełna historia kredytowa faceta, pochodzenie, wykształcenie... A dlaczego?

- W nocy przeszukaliśmy dokładnie jego mieszkanie. Badanie rentgenem ujawniło schowek pod podłogą łazienki. Były tam papiery, które wskazały nam nowy trop. Głównie listy pisane po chińsku. Od brata Chana. Dowiedzieliśmy się ciekawych rzeczy. Przede wszystkim tego, że Mike Chan naprawdę nazywa się Mike Wu.

- Co?!

- Podał wam fałszywe dane personalne.

- To niemożliwe. Sprawdziliśmy jego przeszłość w taki sam sposób, jak robią to wasi ludzie i CIA.

- W tym problem - odparł Kehoe. - Życiorys Chana został spreparowany. Od początku do końca. To była manipulacja od wewnątrz. Innymi słowy pomógł mu ktoś, pracujący w agencji rządowej. Wszystkie informacje o nim sfabrykowano i umieszczono we właściwych miejscach, zanim go sprawdziliście. Trzeba mieć niezłe środki, żeby zrobić coś takiego. Mike Chan czy raczej Mike Wu nie działa sam. Jest częścią czegoś większego. Nie wiem, czego i jakie zagrożenie może to ze sobą nieść. Orientuje się pan, co to może być?

Lambert wypuścił głośno powietrze z płuc, potem potarł czubek głowy.

- Jezu. Przychodzi mi na myśl tylko Sklep. A jeśli to nie oni, to próbuje nas załatwić jakieś mocarstwo. Jak panu mówiłem, Carly zajmowała się przeciekiem, który mieliśmy w zeszłym roku. Była bliska wyjaśnienia tej sprawy może Mike połapał się, że lada chwila zostanie zdemaskowany. Cholera. Nie byłbym zaskoczony, gdyby się okazało, że to Mike przekazał Sklepowi nazwiska wszystkich naszych agentów. To Sklep. To muszą być oni.

- Ale Sklep to handlarze bronią, tak? Są organizacją nastawioną na zyski, a nie polityczną, zgadza się?

- Owszem.

- Więc po co mieliby umieszczać u was wtyczkę? Poza zdobyciem listy waszych agentów, czemu mogłoby to służyć?

Lambert zastanawiał się przez chwilę.

- Sprzedawali informacje. - Walnął pięścią w blat. - Cokolwiek Mike im przekazywał, sprzedawali to dalej. Musiało tak być.

- To ma sens. Kehoe skinął głową. - Jeśli Wu rzeczywiście pracuje dla Sklepu.

- Co pan o nim wie? - Lambert popatrzył na agenta zmrużonymi oczami.

- Badając życiorys, ustaliliśmy, że pochodzi z Los Angeles. Potwierdziliśmy też tożsamość jego brata, autora listów. Facet nazywa się Eddie Wu. To gangster z Chinatown, podejrzewany o to, że jest ważną figurą w jednej z triad, które działają w południowej Kalifornii.

- W jednej z triad?

- Tak. W chińskim gangu, odpowiedniku mafii.

- Wiem, co to jest triada. Zaraz, myśli pan, że Mike Chan, to znaczy Mike Wu, pracuje dla swojego brata? Nie dla Sklepu?

- Nie wiem. Z listów wynika, że Eddie Wu wiedział wszystko o fałszywej tożsamości swojego brata. Ja tylko sugeruję, że wcale nie musi chodzić o Sklep. I możliwe, że tak właśnie jest. Nie wykluczam tego. Ale mamy też drugi trop. Triada Eddiego Wu nazywa się Szczęśliwe Smoki. To organizacja o światowym zasięgu, z kwaterą główną w Hongkongu. Działa w Los Angeles, San Francisco i Nowym Jorku. Być może również w Houston; tego jeszcze nie wiemy na pewno. W każdym razie Szczęśliwe Smoki to banda groźnych przestępców. Eddie Wu kilka razy siedział i jest w Kalifornii na liście obserwowanych. Ale od paru lat unika kłopotów.

- Więc Mike mógł uciec do Kalifornii?

- Tak uważam - odrzekł Kehoe. - Wyobrażam sobie, że znów zmienił tożsamość, może również wygląd, i poleciał tam. Albo wybrał bezpieczniejszy środek transportu niż samolot, na przykład pociąg lub autobus. Mógł też pojechać samochodem. Jego auto zniknęło. To honda accord rocznik dwa tysiące drugi. Albo gdzieś ją porzucił i jeszcze jej nie znaleźliśmy, albo jedzie nią teraz drogą międzystanową. Jeśli tak, do byłby w Los Angeles najpóźniej pojutrze.

Lambert pokręcił głową.

- Nie do wiary. Nie rozumiem, jak to się mogło stać, że przy sprawdzaniu jego życiorysu nic nie wypłynęło.

- Jak powiedziałem, miał pomocnika gdzieś wysoko. Tego kogoś też chcielibyśmy wytropić.

- Co dalej?

- Lecę do Los Angeles. Tamtejsze FBI będzie obserwowało Eddiego. Jeśli pojawi się Mike Wu, na pewno spotka się z bratem. Liczymy na to, że Mike nie wie, iż znamy jego prawdziwą tożsamość.

Lambert skinął głową.

- W porządku. Niech pan mnie informuje na bieżąco, dobrze? Wiem, że musi pan składać raporty własnym szefom, ale byłbym zobowiązany, gdyby pan o mnie nie zapominał.

- Bez obaw, panie pułkowniku.

- To wszystko?

- Chyba tak. Na razie. Lambert wstał i wyciągnął rękę.

- Dzięki. Dobra robota.

- Dziękuję. - Kehoe podniósł się z fotela i uścisnął mu dłoń. - Będę z panem w kontakcie.

Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Pułkownik Lambert usiadł zadowolony, że śledztwo posuwa się naprzód. Mogło mu się nie podobać to, że dochodzenie prowadzi FBI, ale przynajmniej ten Kehoe naprawdę coś robił. Może w końcu nie było tak źle.

Pułkownik zajął się innymi sprawami. Wcisnął przycisk interkomu. -Proszę przysłać do mnie panią Grimsdottir.

Potem pobrał ze swojej skrzynki odbiorczej raport Frances Coen. Informowała, że Sam Fisher dotarł bezpiecznie do Hongkongu, skontaktował się z Masonem Hendricksem i pójdzie tropem, który może prowadzić do chińskich triad.

Czy Mike Wu może być zamieszany w sprawę profesora Jeinsena? - pomyślał Lambert. Zobaczymy. Co ma być, to będzie.

Przed spotkaniem z Anną Grimsdottir otworzył jej akta personalne i przejrzał je uważnie jeszcze raz, choć nie było to konieczne. Lambert znał Annę od dawna zaczęła pracować w Wydziale Trzecim jako jedna z pierwszych. Miała trzydzieści lat i była Amerykanką w drugim pokoleniu - jej rodzina wywodziła się z Islandii. W latach dziewięćdziesiątych studiowała informatykę w St. John's College, ale rzuciła to, kiedy się przekonała, że jest lepsza od swoich wykładowców. Pracowała jako programistka w kilku firmach telekomunikacyjnych, które miały kontrakty z Marynarką Wojenną Stanów Zjednoczonych. Zwerbowano ją do Wydziału Trzeciego i w końcu została dyrektorem technicznym. Była bardzo energiczna, inteligentna i oddana swojej pracy.

Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi.

- Proszę.

Do pokoju weszła Anna Grimsdottir. Kasztanowe włosy miała, jak zwykle, ściągnięte do tyłu. Przypominała atrakcyjną profesorkę z college'u; wyglądała na intelektualistkę. Czyjaś matka mogłaby o niej powiedzieć, że ma „miłą osobowość". Jej koledzy wiedzieli, że jest raczej zrównoważona i zachowuje się z niemal brytyjską rezerwą. Ale znali też jej skrzywione poczucie humoru, choć rzadko pozwalała sobie na żarty.

- Chciał mnie pan widzieć, panie pułkowniku? - zapytała.

- Siadaj, Anno. - Usiadła na fotelu, założyła nogę na nogę i przyjęła wdzięczną pozę. - Jak minął urlop?

- Przyjemnie. Hawaje, wie pan.

- Przepraszam, że musiałem ci skrócić odpoczynek.

- Nie szkodzi. Jestem zadowolona, że pan to zrobił. Cieszę się, że wróciłam.

- Doskonale. Jak wiesz, straciliśmy Carly. Grimsdottir uniosła głowę.

- Była bardzo dobra. Przykro mi, że... Przykro mi z powodu tego, co się stało.

- Nam wszystkim. - Lambert odchrząknął i przeszedł do rzeczy. - Jesteś gotowa do objęcia swoich obowiązków?

- Oczywiście.

- Będziesz musiała bardzo szybko nadrobić zaległości. W czasie twojej nieobecności sporo się wydarzyło.

- Więc do roboty.

Lambert spojrzał jej w oczy. Nie było w nich żadnych obaw. Tylko absolutna pewność siebie.

- Więc do roboty powtórzył.

Mike Wu alias Mike Chan minął tablicę informującą, że jest trzydzieści dwa kilometry od Oklahoma City. Musiał się gdzieś zatrzymać i odpocząć, żeby nie spowodować wypadku. Od chwili zabójstwa Carly St. John i ucieczki z Waszyngtonu nie zmrużył oka. Teraz, w drugim dniu podróży, czuł skutki braku snu i nadmiaru kofeiny. Był zdenerwowany, nie mógł jasno myśleć i bolała go głowa.

Przed wyjazdem z Waszyngtonu zaparkował swoją niebieską hondę accord obok zielonej, która stała przed budynkiem mieszkalnym kilka przecznic od jego domu. Uzbrojony w śrubokręt w niecałą minutę zamienił tablice rejestracyjne na obu samochodach i skierował się na zachód drogą międzystanową 1-70. Potem wybrał 1-81, żeby pokonać Appalachy i Wirginię. W Tennessee droga łączyła się z 1-40 - planował dotarcie tą trasą aż do Kalifornii. Wiedział, że ryzykuje, ale tędy było najszybciej. Miał nadzieję, że policja jeszcze go nie szuka. Zamierzał się zdrzemnąć, a potem porzucić swoją hondę i ukraść jakiś samochód, którym wyruszy w dalszą podróż. Nie mógł uwierzyć, że tak szybko przejechał połowę Stanów. Ale rzadko się zatrzymywał. Tylko po to, żeby zatankować auto i coś przegryźć.

Minął reklamę motelu usytuowanego gdzieś przy następnym zjeździe z autostrady. Doskonale. Nie przy głównej drodze i tanio. Dokładnie tego potrzebował. Wu nic mógł się doczekać postoju. Weźmie prysznic, położy się spać, a za pięć czy sześć godzin...

Niech to szlag! W lusterku wstecznym zobaczył tuż za sobą radiowóz policyjny z włączonym kogutem. Skąd on się wziął? Wu spojrzał na prędkościomierz. Sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę! Tak się spieszył do motelu, że zapomniał o ostrożności. Do tej pory udawało mu się jechać bezpiecznie. Nie przekraczał dozwolonej szybkości, żeby nie zwracać na siebie uwagi. A teraz to!

Wu zjechał na pobocze i stanął. Wóz patrolowy policji stanu Oklahoma zatrzymał się za nim. Policjant został w radiowozie, zrobił notatkę służbową i zaczął rutynowo sprawdzać w rejestrze pojazdów informacje o hondzie.

Jasna cholera! Na pewno zgłoszono kradzież. Co robić? Myśl, człowieku!

Niewyspany i roztrzęsiony Mike Wu zrobił to, co uznał za jedyne możliwe wyjście. Sięgnął pod siedzenie i chwycił smitha & wessona SW 1911. Potem spojrzał w lusterko wsteczne, żeby zobaczyć, czy w pobliżu nikt się nie kręci.

Policjant wysiadł z wozu patrolowego i ruszył w jego kierunku. Wu opuścił szybę i się uśmiechnął.

- Wiem, że jechałem za szybko - powiedział. - Przepraszam.

- Proszę wysiąść z samochodu - polecił policjant.

- Tu jest moje prawo jazdy...

- Proszę wysiąść z samochodu - powtórzył funkcjonariusz.

- Dobrze, oczywiście. - Wu wycelował w niego przez okno i nacisnął spust. Pocisk trafił policjanta w pierś i odrzucił do tyłu na drogę. Wu otworzył drzwi hondy, wysiadł i wycelował w czoło leżącego mężczyzny. Policjant z trudem łapał oddech. Pokręcił głową i próbował krzyknąć.

Wu znów nacisnął spust, wrócił do samochodu i odjechał, zostawiając martwego mężczyznę na poboczu, przed wozem patrolowym. Uznał, że najlepiej zrobi, jeśli będzie się trzymał swojego planu - wynajmie pokój w motelu i trochę się prześpi. Policja będzie go szukała, to jasne, ale nie przyjdzie im do głowy, że podejrzany może być tak blisko, w jakimś zawszonym motelu. Musi tylko ukryć samochód. Później, kiedy już odpocznie, ukradnie inny i wyruszy w dalszą podróż do wolności.

ROZDZIAŁ 14

Bez trudu odnajduję Purple Queen. Lokal jest duży, wielkości kina. Ta część Koulunu, Tsim Sha Tsui East, to centrum nocnego życia w Hongkongu. Wszędzie wokół siebie widzę nie tylko takie eleganckie kluby z hostessami, jak Purple Queen, ale również bary karaoke, dyskoteki, restauracje, a nawet pozostałe po Brytyjczykach angielskie puby. Neony hipnotyzują, w powietrzu czuć podniecenie. Po zachodzie słońca Koulun może śmiało rywalizować z Las Vegas. Trudno uwierzyć, że teraz rządzą tu komuniści.

Frontowych drzwi pilnują dwaj potężni Sikhowie, gotowi odstraszyć każdego, kto wyda im się niepożądanym gościem. Mam na sobie kombinezon, bo chcę tylko zrobić rozpoznanie i zorientować się w terenie.

Trzymam się w mroku, żeby mnie nie zobaczyli, i okrążam budynek. Z tyłu jest mały parking. Jedno z miejsc oznaczono jako: ZAREZERWOWANE;

prawdopodobnie należy do szefa. Wszystkie pozostałe stanowiska są zajęte. Nie wiem, gdzie parkingowy ustawia samochody gości. Tutaj się nie mieszczą, a na zatłoczonych ulicach nie ma szans, aby zaparkować. Z tyłu nie ma okien, ale są drzwi, a obok stoją śmietniki. Dobrze byłoby tędy wejść.

Jak na zawołanie z budynku wychodzi facet i wrzuca do pojemnika worek ze śmieciami. Jest w garniturze i okularach przeciwsłonecznych. Najwyraźniej pracuje w tej knajpie jako ochroniarz. Podchodzę to niego.

- Te śmiecie cuchną - zagaduję po chińsku. - Jak często je wywożą? Patrzy na mnie jak na wariata.

- Że co? - pyta.

- Mówię, że te śmiecie cuchną. Och, przepraszam, to nie śmiecie, to ty. To wywołuje reakcje. Facet sięga pod marynarkę. Uderzam go szybko

kantem dłoni w szyję. Pistolet, sądząc na oko - walther, upada na ziemię. Walę gościa mocno w brzuch, aż zgina się wpół, potem poprawiam w tył głowy. Kiedy pogrąża się w krainie snów, zaciągam go do śmietników, pakuję bezceremonialnie do jedynego pustego pojemnika i zamykam pokrywę. Powinien smacznie spać co najmniej pół godziny, może dłużej. Wrzucam jego pistolet do innego śmietnika i zakrywam go.

Wchodzę tylnym drzwiami do środka. Przed sobą mam korytarz z czworgiem drzwi. Słyszę muzykę rockową i kiepski śpiew. Karaoke. Dźwięki dochodzą z klubu za drzwiami na końcu korytarza. Pomieszczenie na prawo ode mnie wygląda na salkę konferencyjną. Jest tam stół, sześć krzeseł, biała tablica na ścianie i telefon. Co dziwne, dwie ściany są zasłonięte plastikową folią, jakiej malarze pokojowi używają do zakrywania mebli, ale nie widać, żeby salka była ostatnio odnawiana. Już mam mszyć dalej, gdy na folii dostrzegam plamkę. Kucam, żeby się lepiej przyjrzeć. To nie farba.

To zaschnięta krew.

Wyobrażam sobie całe to pomieszczenie zabezpieczone folią. Coś się tu stało i niedokładnie posprzątali.

Odrywam szybko kawałek folii z plamką krwi, chowam do kieszeni i idę dalej korytarzem. Za następnymi drzwiami jest biuro. Panuje tu bałagan. Na biurku walają się papiery, szuflady szafek na akta są do połowy wysunięte, śmierdzi karton po żarciu na wynos, który ktoś tutaj zostawił. Zer¬kam na dokumenty. Ledwo mogę coś zrozumieć z chińskiego pisma. To rachunki, zamówienia i akta personalne pracowników Purple Queen.

Wchodzę do kolejnego pokoju. W każdej chwili spodziewam się ujrzeć członków triady. Ale to kolejne biuro, tylko tutaj panuje większy porządek niż w pierwszym. Nie ma tu nic ciekawego.

Dalej jest kuchnia i zmywak. Przy zlewach stoją dwaj zajęci faceci w fartuchach. Są odwróceni do mnie tyłem. Obaj mają na uszach słuchawki i walkmany przy paskach. Po drugiej stronie widzę uchylne drzwi, które najprawdopodobniej prowadzą do klubu.

Nagle otwierają się drzwi na końcu korytarza. Wchodzę do kuchni i staję za progiem. Mijają mnie dwaj faceci w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Ignorują kuchnię i idą dalej korytarzem. Wychodzą na dwór tylnymi drzwiami i zatrzaskują je za sobą. Nie ruszam się przez chwilę, wdzięczny losowi za to, że pomywacze są zbyt zapracowani, żeby się obejrzeć i zobaczyć mnie za swoimi plecami.

Uznaję, że mogę bezpiecznie wyjść, i wymykam się z kuchni. Biegnę do tylnych drzwi i uchylam je. Dwaj faceci wsiadają do samochodu. Czekam, aż wyjadą z parkingu i znikną z widoku, potem wychodzę z budynku. Czas przeistoczyć się w turystę i wejść do klubu nocnego.

Znajduję w zaułku ciemny kąt, żeby włożyć na kombinezon cywilne ciuchy. Ubieram się i zastanawiam, co może oznaczać krew na plastikowej folii. Klub prowadzi triada, więc to może być krew dowolnej osoby. Będę musiał dać tę próbkę Hendricksowi, żeby ktoś sprawdził grupę. Jeśli taką samą miał Gregory Jeinsen, to mogę być na właściwym tropie.

Wyglądam już jak przeciętny gweilo, który chce wydać trochę forsy. Podchodzę do drzwi frontowych. Jeden z portierów otwiera je. W twarz uderza mnie rytm amerykańskiej muzyki rockowej. Wstęp kosztuje pięćset dolarów hongkońskich. Są w to wliczone dwa pierwsze drinki. Kurczę, co za interes! Płacę i natychmiast cztery szałowe Chinki w strojach cheong-sam wołają chórem: „Zapraszamy!" i odsuwają welwetowe kotary, żebym mógł wejść do głównej sali.

W półmroku palą się czerwone światła. W tuzinach donic rosną małe palmy. Wzdłuż jednej ze ścian stoi olbrzymie akwarium. Oceniam, że jest tu jakieś pięćdziesiąt stolików. W sali dominuje parkiet taneczny. Jest też kilka kanap ze stolikami do kawy. Większość miejsc jest zajęta przez chińskich dżentelmenów w średnim wieku, zaabsorbowanych bez reszty obecnością hostess. Zdumiewa mnie tłok. Nie spodziewałem się, że w Hongkongu jest teraz tylu nadzianych gości.

Bywalcy Purple Queen najwyraźniej mogą kupować „czas" z hostessami. Dziewczyna będzie z tobą siedziała, piła, tańczyła, rozmawiała co tylko chcesz. Są nawet pokoje gościnne, gdzie możesz zniknąć. Cokolwiek tam się dzieje, musi być z góry uzgodnione i zapewne kosztuje cię więcej, niż jesteś gotów zapłacić. Domyślam się, że naiwni klienci

wychodzą stąd totalnie spłukani. Samo wypicie drinka z hostessą może być bardzo drogie.

Siadam przy jednym ze stolików, blisko drzwi, z napisem po angielsku i chińsku TYLKO DLA PERSONELU. Znam chiński całkiem dobrze, więc rozumiem inne informacje w lokalu, które nie są przetłumaczone na angielski. Za estradą jest wyjście ewakuacyjne, a obok baru toalety.

Nie mija nawet dwadzieścia sekund, gdy pochodzi do mnie piękna Chinka, ubrana w cheongsam.

- Życzy pan sobie kogoś do towarzystwa? - pyta po angielsku z ciężkim akcentem.

- Nie, dziękuję - odpowiadam. - Poproszę tylko coś do picia. Sok owocowy, jeśli jest.

Dziewczyna mruga oczami, jakbym palnął jakąś gafę. Wręczam jej sto dolarów hongkońskich. Wydaje się udobruchana. Odchodzi szybko drobnymi kroczkami, tak charakterystycznymi dla Azjatek. Koncentruję się na „rozrywce". Na estradzie jest chiński - a może japoński - biznesmen, który próbuje śpiewać w stylu karaoke We 've Only Just Began. Zgroza. Kiedy kończy, trzy hostessy, z którymi siedział, biją mu z zapałem brawo. Facet schodzi z estrady i jego miejsce zajmuje czteroosobowa kapela. Gitarzysta zapowiada, jaki kawałek zagrają, i zachęca wszystkich, żeby wstali i zatańczyli. Zespół zaczyna, możliwą do przyjęcia, wersję Funkytown i dziesięć czy dwanaście osób wchodzi na parkiet.

Dziewczyna przynosi mi sok i znów proponuje, że usiądzie i pogawędzi ze mną. Odmawiam. Staram się wyglądać na niezainteresowanego. Patrzy na mnie nieprzyjemnie i odchodzi. Szepcze coś do innej hostessy i teraz tamta postanawia spróbować szczęścia. Może gweilo woli trochę wyższą dziewczynę? Może z większym biustem? Może w blond peruce?

Nie, nie, dziękuję. Pozwólcie mi w spokoju pić sok, żebym mógł obserwować, co się dzieje wokół mnie.

Kiedy mam wrażenie, że wreszcie zrozumiały, dostrzegam paru ochroniarzy w sali. Liczę ich. Trzej Chińczycy w typie gangsterów. Najwyraźniej czuwają, żeby nie było żadnych kłopotów. Możliwe, że mnie zauważyli i zastanawiają się, dlaczego nie chcę dziewczyny. Pieprzę ich. Jestem ciekaw, czy brakuje im kolesia, który śpi w śmietniku na zewnątrz.

Pierwsza hostessa przynosi mi drugiego drinka, wliczonego w cenę wstępu, zanim kończę pierwszego. Widocznie chcą się mnie pozbyć, skoro nie mam zamiaru wydać więcej forsy. Dziękuję jej, ale ledwo mnie dostrzega.

Do klubu wchodzi grupa facetów. Paradują przez salę, jakby byli właścicielami lokalu. Jeden z nich na pewno nim jest - w starszym gościu na czele ekipy rozpoznaję Jona Minga. Pozostałych sześciu to goryle lub żołnierze. Wszyscy są ubrani w drogie garnitury i wyglądają tak, jakby właśnie zeszli z planu filmu Johna Woo.

Mijają mój stolik, ale żaden nie zwraca na mnie uwagi. Idą prosto do drzwi z napisem TYLKO DLA PERSONELU i wchodzą do korytarza, w którym byłem wcześniej. Zamykają drzwi, zanim udaje mi się zobaczyć więcej.

Nadarza się okazja, żebym wymknął się na dwór i przymocował do samochodu Minga urządzenie naprowadzające. Jeśli jego ochroniarze nie obserwują auta zbyt uważnie, może będę miał to z głowy. Wypijam szybko drugi sok, kładę na stoliku następnych sto dolarów i ściągam wzrokiem spojrzenie hostessy. Pokazuję pieniądze i mówię bezgłośnie „dziękuję". Uśmiecha się, ale nie zachęca mnie zbytnio do powrotu. Wstaję i ruszam do wyjścia, gdy do knajpy wchodzi nie kto inny, tylko Mason Hendricks. Jest w białym garniturze i wygląda bardzo elegancko.

Co za cholera? Mówił, że nie chce, żeby go widziano blisko mnie. Coś się dzieje.

Zamiast iść do drzwi, skręcam do toalety. Nie spieszę się i obserwuję Hendricksa kątem oka. Ignoruje mnie. Kilka hostess wita go jak starego znajomego. Hendricks się uśmiecha, obejmuje dwie z nich i szepcze im coś do ucha. Śmieją się i prowadzą go w kierunku kanapy. Znajduję męską toaletę, wchodzę, zamykam się w kabinie i czekam.

Po minucie czy dwóch otwierają się drzwi i widzę mankiety białych spodni. Otwieram kabinę. Hendricks stoi przy jednej z dwóch umywalek i myje ręce. Podchodzę do drugiej umywalki i puszczam wodę.

- Co jest grane, Mason? - szepczę.

- Mam dla ciebie informację. Pomyślałem, że mógłbyś ją natychmiast wykorzystać. - Kładzie szybko na marmurowym blacie jakąś wizytówkę i zaczyna suszyć ręce. Wiem z jednego z moich źródeł, że Szczęśliwe Smoki odbierają dziś w nocy dostawę broni. O wpół do pierwszej. Na odwrocie wizytówki jest adres.

Suszę ręce i jednocześnie wsuwam wizytówkę do kieszeni.

- Dzięki - mruczę. Może to jest to, czego potrzebuję, żeby ustalić, czy triada ma powiązania ze Sklepem. W zamian podaję Hendricksowi kawałek plastikowej folii z zaschniętą krwią. - Daj to do analizy - mówię. - To może być krew Jeinsena.

Chowa folię do kieszeni i kiwa głową.

- Dobra.

W tym momencie do toalety wchodzi jeden z członków triady. Ledwo na nas zerka i staje przy pisuarze.

Hendricks udaje towarzyskiego faceta, który właśnie natknął się przypadkiem na swojego rodaka.

- A widział pan te wszystkie damy tutaj, przyjacielu? - pyta mnie głośno.

- Owszem, owszem. - Podejmuję grę. Puszcza do mnie oko.

- Chyba spróbuję dziś szczęścia. Udanych łowów!

Wychodzi z toalety. Zostaję jeszcze chwilę, żeby wysuszyć ręce do końca. Potem wracam do klubu nocnego i kieruję się do drzwi frontowych. Widzę, że Hendricks siedzi na kanapie z trzema dziewczynami i dobrze się bawi.

Wychodzę na dwór i okrążam budynek w poszukiwaniu limuzyny, którą przyjechał Jon Ming. Na zarezerwowanym miejscu stoi rolls-royce, ale myją go i polerują dwaj faceci. Tym razem muszę zapomnieć o przymocowaniu nadajnika. Jedyne, co mogę zrobić, to wrócić do mojego zawszonego hoteliku, zdjąć cywilne ubranie, które mam na kombinezonie, i zaczekać na odbiór transportu broni o wpół do pierwszej.

Czuję, że to będzie długa noc.

ROZDZIAŁ 15

O północy jadę taksówką do dzielnicy znanej jako Kowloon City. To blisko dawnego międzynarodowego portu lotniczego Kai Tak. Okolica ma złą sławę. Kiedyś było tam legendarne Miasto za Murami, centrum wszelkiej nielegalnej działalności w Hongkongu. W okresie rządów Brytyjczyków enklawa pozostawała praktycznie częścią Chin i dlatego triady zakładały swoje siedziby głównie na tym terenie. Można tam było znaleźć wszystko: przestępczość, prostytucję, hazard, narkotyki, biedę, nielegalne gabinety lekarskie i dentystyczne, a nawet czarnorynkowy handel narządami ludzkimi. Rozsądni Chińczycy bali się zapuszczać do Miasta za Mu¬rami, między obskurne czynszowe domy w ciemnych, brudnych, wąskich uliczkach. Jeśli ktoś z Zachodu był na tyle głupi, żeby zaryzykować, już stamtąd nie wracał.

W 1984 roku teren wykupiły władze Hongkongu. Przesiedliły mieszkańców i zburzyły mury. Jak na ironię, teraz jest tam piękny park. Uważam, że zmiana była korzystna, bo zniknęła ohyda, ale z drugiej strony triady musiały się gdzieś przenieść i zajęły resztę terytorium. Kiedyś przynajmniej grupowały się w jednym miejscu.

Kowloon City do dziś pozostało dzielnicą, gdzie są niskie czynsze. Ludzie z Zachodu powinni unikać nocą tej okolicy. Magazyn, którego szukam, znajduje się bardzo blisko starego portu lotniczego. Budynek jest przeznaczony do rozbiórki, okna są zabite deskami i zaczynam się zastanawiać, czy ktoś nie wpuścił Hendricksa w maliny. Ale przyjechałem tu prawie pół godziny za wcześnie, a być może ludzie z triady są punktualni do bólu.

Okrążam budynek i zastanawiam się, czy wyciągnąć wytrychy i otworzyć tylne drzwi. Są ze stali i widzę na nich ślady po włamaniu. Znajduję okno zabite byle jak, tylko jedną deską. Wygląda to na niedawną robotę, najwyżej sprzed paru tygodni. Pewnie wlazł tędy jakiś bezdomny szukający ciepłego noclegu. Udaje mi się chwycić z podskoku parapetu, podciągnąć ciało do góry i zajrzeć przez brudną szybę do środka. W goglach noktowizyjnych widzę, że pomieszczenie jest puste. Na podłodze wzdłuż ścian leżą brudne kawałki jakiegoś złomu. Deska zabezpieczająca okno i tak ledwie się trzyma, odrywam ją więc i rzucam na ziemię. Okno nie jest zaryglowane - odchyla się do wewnątrz na zardzewiałych, skrzypiących zawiasach u góry ramy. Wpełzam do środka, przytrzymuję się parapetu, a potem robię salto i wskakuję do pomieszczenia.

Cuchnie stęchlizną. Nikt nie używał tego magazynu od lat. Wszędzie pajęczyny. Już mam uznać, że cynk od Hendricksa jest gówno wart, kiedy słyszę na dworze samochody. Przez szpary między deskami w oknach od frontu wpada blask reflektorów i tworzy upiorne smugi światła. Rozglądam się szybko za jakąś porządną kryjówką i zauważam w kącie wielki kawał złomu oparty o ścianę. Biegnę tam, kucam za nim i czekam. Okna oświetla następna para reflektorów.

Po minucie słyszę chrobot klucza w zamku frontowych drzwi. Są jakieś dziesięć metrów ode mnie. Stalowe drzwi otwierają się i do środka wchodzą trzej Chińczycy w tanich garniturach. Jeden z nich niesie coś, co wygląda na nadajnik radiowy, wielkości dużego radioodtwarzacza kasetowego. Wchodzą trzej następni faceci i zamykają drzwi. Odprężam się trochę, bo znam już swoje szanse. Sześć do jednego - na moją korzyść, oczywiście.

Jeden z gości sięga do włącznika na ścianie i pomieszczenie zalewa światło żarówek umieszczonych pod sufitem. Więc w budynku jest prąd. Magazyn wcale nie jest do rozbiórki. Może triada stale z niego korzysta i nie chce, żeby przyciągał uwagę.

Wyłączam noktowizję i obserwuję facetów przez szczelinę w złomie. Typ z radiem podchodzi do ściany, znajduje gniazdko i włącza urządzenie. Otwiera coś na wierzchu nadajnika i wyjmuje małą antenę satelitarną. Rozwija cienki przewód wychodzący z radia i stawia antenę na podłodze, jakieś półtora metra od urządzenia. Co ciekawe, inni nie przyglądają się temu, co robi. Zamiast tego wyjmują broń i ustawiają się w półkole twarzami na zewnątrz, jakby kogoś się spodziewali. Zaczynam się obawiać, że moja kryjówka nie jest wystarczająco dobra i w końcu mnie zobaczą.

Radiowiec wraca do nadajnika i manipuluje kilkoma pokrętłami z boku. Zapala się czerwona dioda i magazyn wypełnia niskie buczenie.

Co jest grane, do cholery?

Nagle dzieje się coś takiego, jakby mnie raził piorun. Moje uszy bombarduje elektroniczny wrzask, potwornie bolesny. Jasny gwint! Rany boskie, wyłącz to!

Cierpię, krzywię się i mrużę oczy, ale widzę, że sześciu dżentelmenów z triady ciągle tu jest. Stoją spokojnie i wypatrują jakiegoś ruchu w pomieszczeniu. Hałas wcale na nich nie działa.

Niech to szlag! Przestań, na litość boską!

Uświadamiam sobie, że kulę się na podłodze. Przyciskam dłonie do uszu, ale nie mogę się uwolnić od tej tortury. Kurwa, to najgorsza rzecz, jaka mi się w życiu przydarzyła!

Implanty! To po to przynieśli ten nadajnik! Wysyła jakiś elektroniczny sygnał do implantów w moich uszach wewnętrznych. Jestem jak pies, czuły na dźwięki niesłyszalne dla ludzi. I jak pies czołgam się teraz po podłodze niezdolny do kontroli nad sobą. Najwyraźniej zwracam na siebie uwagę, bo członkowie triady patrzą w moim kierunku i podchodzą z wycelowaną bronią. Jeden z nich odrywa arkusz zardzewiałej blachy i odsłania mnie. Jestem bezbronny u ich stóp, wiję się w mękach i błagam nieistniejących bogów, żeby w jakiś sposób przerwali te katusze.

Dwaj mężczyźni zabierają mi broń, chwytają mnie pod pachami i wloką na środek magazynu.

Zrób coś! - rozkazuję sobie. Nie możesz się poddać! Zostałeś tak wyszkolony, żeby wytrzymać najgorsze tortury, jakie można sobie wyobrazić, i nie rezygnować z walki. Nie pozwól im zwyciężyć!

Leżę na prawym boku w pozycji embrionalnej z nogami podkurczonymi do piersi. Bardziej wyczuwam, niż widzę, że pięciu cyngli triady otacza mnie i celuje z pistoletów w moje drżące ciało. Zamierzają mnie wykończyć na tej zimnej, brudnej drewnianej podłodze.

Przysięgam, że jestem bliski utraty przytomności, gdy moja prawa ręka sięga instynktownie do jednej z kieszeni na mojej prawej łydce, po tej stronie, na której leżę. Chwytam granat odłamkowy, którego nie noszę w plecaku, tylko przy sobie na wypadek, gdybym go potrzebował w sytuacji podbramkowej. Tę na pewno można tak nazwać.

Łatwo go odbezpieczyć. Rzut w kierunku nadajnika to już zupełnie inna sprawa. Zamiast tego postanawiam posłać to jajowate cholerstwo prosto między nogi jednego z bandziorów. Granat toczy się po podłodze, pięciu cyngli podąża za nim wzrokiem. Ich zaskoczone miny to niezapomniany widok. Uświadamiają sobie, że nie zdążą już nic zrobić.

Słyszę huk.

Ból głowy nagle ustępuje. Mogę jasno myśleć i zebrać wszystkie siły, jakie mi zostały, żeby odmienić moją żałosną pozycję. Zrywam się na nogi, walę bykiem jednego z facetów, wytrącam mu broń i popycham go na kolesia po prawej. Zderzają się i padają na podłogę. Jeszcze na niej nie wylądowali, kiedy wyrzucam do góry prawą nogę i kopię najbliższego bandziora w dupę.

Dym znika i widzę, że granat odłamkowy zniszczył ich zabawkę. Zginął operator i gangster stojący najbliżej miejsca wybuchu. Inny jest ciężko ranny - czołga się w kałuży krwi i szuka broni. Trzej pozostali, których przed chwilą zaatakowałem, właśnie otrząsają się z zaskoczenia. Jednemu z nich udaje się podnieść pistolet, ale wymierzam mu potężnego kopniaka w podbródek. Głowa odskakuje mu do tyłu tak mocno, że słychać trzask pękających kręgów szyjnych. Facet pada i już nie wstanie. Nigdy.

Jest jeszcze dwóch zadowolonych z życia palantów. Ich spluwy są poza zasięgiem, ale goście się nie wahają. Atakują i próbują mnie unieszkodliwić ciosami kung-fu. Są w tym całkiem nieźli. Inkasuję kopnięcie w brzuch i zginam się wpół, co umożliwia drugiemu facetowi uderzenie mnie w kark. To standardowy numer i jestem tak wyszkolony, że umiem się z tego wybronić. Rzucam się naprzód i gość trafia mnie w plecy. Boli. Taki cios mógłby łatwo złamać kręgosłup, ale kości w tym miejscu są mocniejsze niż kark.

Padam na brzuch, przetaczam się i blokuję mój prawy but za nogą jednego z facetów. Zginam kolano i gość leży. Drugi próbuje mnie kopnąć, ale łapię go obiema rękami za stopę i wykręcam z całej siły. Skowyczy i musi się wygiąć w kierunku obrotu, żeby nie złamać kostki. On też upadł, więc mam czas się podnieść. Wykonuję przewrót w przód z pozycji stojącej, wypychając tułów do góry i podciągając nogi. Fajna sztuczka. Żeby ją opanować, trzeba ćwiczyć cały dzień. Najbardziej cierpią mięśnie brzucha i ud. Ląduję między dwoma facetami i szybko łapię równowagę.

Teraz, kiedy moi sparringpartnerzy leżą po obu stronach i przygotowują się do obrony, postanawiam załatwić jednego na dobre, żebym nie musiał dzielić między nich uwagi. Odwracam się lekko i wymierzam gościowi z prawej miażdżącego kopniaka w mostek. Zanim jego koleś jest w stanie mi przeszkodzić, przeskakuję nad oszołomionym facetem, kucam za nim i unieruchamiam mu głowę. Przekręcam ją gwałtownie, słyszę słodki chrzęst pękających kręgów szyjnych i puszczam martwe ciało.

Ostatni przeciwnik uświadamia sobie teraz, że jest w tarapatach. Zamiast mnie zaatakować, wybiera bezpieczniejszy wariant i rzuca się w kierunku drzwi. Potrafi myśleć, bo po drodze przewraca starą drewnianą drabinę, stojącą przy wyjściu. Drabina upada i blokuje drzwi. Chwytam mój pistolet, odrzucam przeszkodę na bok i wybiegam za próg. Zajmuje mi to tylko półtorej sekundy, ale facet już wsiada do jednego z samochodów - toyoty camry - i odpala silnik.

Unoszę w biegu mojego five-sevena i celuję w bandziora przez przednią szybę. Ale zamiast uciekać tyłem, tak jak się spodziewałem, gość wbija pedał gazu w podłogę i jedzie prosto na mnie. Muszę dać nura w prawo, przy okazji gubię broń. Facet wrzuca wsteczny. Toyota mieli kołami, żwir spod opon pryska mi w twarz. Samochód się cofa, skręca i oddala na pełnych obrotach od budynku.

Podnoszę pistolet, pędzę do drugiego auta, nissana altimy, i nic mogę uwierzyć, że mam taki fart - zostawili kluczyki w stacyjce. Wskakuję za kierownicę, uruchamiam silnik i ruszam w pościg za toyotą.

- Sam? - Słyszę w uchu kobiecy głos. Ktoś z Wydziału Trzeciego. -Sam, jesteś tam? - powtarza głos. - Wszystko w porządku?

Nic odpowiadam od razu, bo koncentruję się na tym, żeby wyjechać szybko na ulicę i nie zgubić mojej ofiary.

- Tak. Kto mówi?

- Frances Coen.

- Racja. - Przez tę kakofonię w implantach miałem chwilowe zaćmienie umysłu. Nie poznałem jej. - O co chodzi?

- Co się dzieje? Co robisz? Na kilka minut straciliśmy twój sygnał naprowadzający. Obawiałam się, że to awaria implantów.

- Nie, są w porządku - odpowiadam. - Skurwiele mieli jakiś nadajnik, który je unieszkodliwił. Nie wiem, co to było, ale przysięgam, że prawie mnie zabiło. Teraz już wszystko gra.

Toyota dojeżdża do drogi ekspresowej Prince Edward Road. Rozpędzona wpada na pas ruchu w kierunku wschodnim i omal nie uderza w ciężarówkę wiozącą nowe samochody. Ścigam uciekające auto z szybkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę i sam ledwo unikam kolizji z tą samą ciężarówką, która zmienia pas ruchu, żeby ustąpić mi miejsca. Mimo że minęła północ, na drodze ekspresowej jest tłok. Muszę się skoncentrować.

- Frances, nie mogę teraz rozmawiać. Odezwę się do ciebie później.

- Pułkownik Lambert chce mieć raport. Mówi...

- Powiedz pułkownikowi, że jestem zajęty i...

Niech to szlag! Jakiś palant w volkswagenie, który wlecze się osiemdziesiątką, nagle zajeżdża mi drogę. Odbijam gwałtownie w lewo, żeby w niego nie walnąć, ale wyskakuję tuż przed maskę bmw, jadącego szybciej ode mnie. Słyszę klakson i czuję uderzenie w kufer. Przyspieszam do stu trzydziestu pięciu, żeby uciec tamtemu, bo musi być na mnie wkurzony.

- Słyszałam to - mówi Coen. - Widzę cię teraz na GPS-ie. Zgłoś się, jak będziesz mógł. I uważaj, na litość boską.

Jadę zygzakiem między pojazdami i próbuję dogonić toyotę. Jest jakieś dziesięć długości samochodu przede mną i porusza się niebezpiecznie szybko. Zwiększam prędkość do stu czterdziestu pięciu. To chyba wszystko, na co mogę się odważyć w tym gęstym ruchu.

Przejeżdżamy przez most i kierujemy się na wschód do San Po Kong, przedmieścia na północ od starego portu lotniczego. Tu droga ekspresowa się rozwidla - możemy zostać na trasie, która skręca na południowy wschód, albo przeskoczyć na obwodnicę Kwun Tong Bypass, prowadzącą na południe. Toyota wybiera obwodnicę i ryzykownie przecina dwa pasy ruchu. Naciskam klakson i robię to samo. Omal nie potrąca mnie taksówka, ale kierowca wbija nogę w pedał hamulca. Pisk opon, samochód skręca i uderza w barierę ochronną.

Przepraszam, mówię w myślach.

Jadę teraz inną arterią, jeszcze bardziej zatłoczoną niż poprzednia. Ale od toyoty dzieli mnie już tylko pięć długości samochodu i zbliżam się do niej. Niestety wyprzedzamy radiowóz policyjny. Gliniarz włącza koguta i zaczyna mnie ścigać. Wciskam gaz do podłogi, rozpędzam altimę do stu sześćdziesięciu i zostawiam za sobą parę SUV-ów. W ciągu sekund zrównuję się z toyotą. Kierowca patrzy na mnie, wykrzywia się i wystawia przez okno pistolet. Pociski trafiają w bok mojego auta, od strony pasażera. Przednie siedzenie i mnie zasypuje szkło. Można się w to bawić we dwóch, wyciągam więc five-sevena, celuję nad fotelem pasażera i naciskam spust.

Facet z triady przyspiesza na tyle, że chybiam i rozbijam mu tylko szybę w tylnych drzwiach, po stronie kierowcy.

Gliniarz za nami najwyraźniej wezwał posiłki, bo tuż za zjazdem do Richland Gardens na drogę ekspresową wjeżdża drugi wóz patrolowy. Nie mogę zawracać sobie głowy policją; skupiam się wyłącznie na tym, żeby dopaść moją ofiarę. Żadnych działań w białych rękawiczkach. Nie będzie brania jeńców.

Zwiększam szybkość i znów zrównuję się z toyotą. Skręcam ostro w lewo i uderzam w nią. Auto odskakuje na skrajny, lewy pas ruchu. Zmieniam pasy, żeby pozostać obok niej, i jeszcze raz strzelam do kierowcy. Tym razem rozpryskuje się tylna szyba i chyba trafiam faceta w ramię. Samochód wpada na barierę ochronną, odbija się i zarzuca niebezpiecznie przede mną. Kierowcy udaje się odzyskać kontrolę nad autem. Wciska się przed wolno jadący autobus. Teraz to cholerstwo nas rozdziela, a tuż za mną są dwa radiowozy. Próbuję wyprzedzić autobus z prawej strony, ale blokuje mnie furgonetka. Jedyne wyjście to wykonać ten manewr skrajnym, lewym pasem, który jest zatłoczony pojazdami włączającymi się do mchu i zjeżdżającymi z drogi ekspresowej. Czekam, dopóki nie wyprzedzę następnej taksówki, potem daję maksymalne obroty silnika. Altima rozpędza się do stu siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, doganiam autobus i w końcu zostawiam go z tyłu. Wozy policyjne robią to samo. Kierowca autobusu niestety ich nie widzi. Są w jego martwym polu. Trąbi, wjeżdża za mnie i przyciska gliniarzy do bariery. Jeden radiowóz przebijają i spada na ulicę poniżej. Drugi zarzuca, przewraca się i sunie na środek drogi ekspresowej.

Słyszę klaksony, pisk opon i odgłos miażdżonego metalu. W karambolu za moimi plecami kończy jazdę co najmniej dwadzieścia samochodów, ale to mnie nie obchodzi. Uciekinier zamierza opuścić obwodnicę, a ja za wszelką cenę chcę się mu trzymać na ogonie.

Toyota zjeżdża do miasta, ja za nią. Jeśli facet myśli, że mnie zgubi w wąskich zatłoczonych uliczkach, to jest w błędzie. Na dole natychmiast grzęźniemy w korku. Gość nie ma dokąd uciec. Głupio to rozegrał. Stoję tuż za nim w sznurze samochodów, czekających na zielone światło. I co facet robi? Wyskakuje z auta i zaczyna biec.

To nie moja altima, zostawiam ją więc i ruszam w pościg. Lawirujemy między pojazdami, wokół słychać klaksony. Wbiegamy na chodnik. Członek triady trzyma się za prawe ramię. Jest ranny. Skręca w ciemny zaułek. Gdy docieram do wylotu uliczki, opuszczam gogle i włączam noktowizję. Dostrzegam go, przyklękam i celuję z five-sevena. Naciskam spust i gość pada.

Kiedy idę w kierunku rannego faceta, słyszę tyle syren policyjnych, że trudno się zorientować, gdzie są gliny. Większość jest prawdopodobnie na obwodnicy przy karambolu. Ale inni mogą mnie szukać, dlatego muszę szybko załatwić sprawę.

Mój przyjaciel z triady czołga się po ziemi i wykrwawia na śmierć. Naciskam butem ranę w jego plecach.

- Gadaj - mówię po chińsku.

Przeklina mnie po angielsku. To zabawne, że niektóre słowa są takie uniwersalne.

- Skąd wiedzieliście, że będę dziś w nocy w magazynie? - pytam. Facet znów klnie, więc mocniej naciskam na ranę. Wrzeszczy. Trochę odpuszczam. -No?!

- Tak nam powiedziano - mówi.

- Więc mam rację, że się mnie spodziewaliście? Jęczy, ale nie odpowiada. Naciskam mocniej.

- Tak! - krzyczy.

- Dobra. Teraz mi powiedz, czy dziś w nocy był gdzieś odbiór broni? Znów mnie przeklina, więc tym razem praktycznie staję mu na plecach.

Zwykle nie torturuję przeciwnika, żeby zdobyć informacje, ale kiedy liczy się każda sekunda i nie ma innego wyjścia, cel uświęca środki. Schodzę z niego, przestaje wrzeszczeć.

- Będzie rano. W Kwai Chung.

To duży port kontenerowy, który obsługuje cały Hongkong.

- Gdzie? O której?

- O ósmej.

Syreny są już naprawdę blisko. Słyszę okrzyki policjantów za rogiem. Będą tu lada moment. Kucam, łapię faceta za włosy i unoszę mu głowę.

- Gdzie?

Mamrocze jakiś numer.

- To terminal?

Przytakuje, kaszle i pluje krwią.

- Chyba byś mnie nie okłamał, co? - pytam.

Mruga, znów kaszle, potem krztusi się krwią i śluzem w gardle. Wiem, że już po nim. To ostatnie sekundy jego życia i więcej z niego nie wycisnę. Wstaję i biegnę w głąb zaułka. Za mną, w wylocie uliczki, pojawiają się dwaj policjanci. Krzyczą, żebym się zatrzymał; ukryłem się w mroku. Nie widzą mnie. Docieram do końca zaułka, przebiegam przez jezdnię i wpadam w następny ciemny zaułek. Powtarzam taki manewr jeszcze trzy razy i gubię gliniarzy. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to wrócić do mojego hotelu i zaczekać do rana. Mam tylko nadzieję, że mój zmarły przyjaciel z triady mówił prawdę.

ROZDZIAŁ 16

- Ktoś mnie wystawił, do cholery! - krzyczę do pustego pokoju hotelowego w Koulunie. Pułkownik Lambert, Frances Coen i Anna Grimsdottir mają ze mną łączność przez moje implanty. Złożyłem pełny raport o tym, co się rozegrało w magazynie, i dostaję szału.- Uspokój się, Sam - mówi Lambert. - Dlaczego myślisz, że ktoś cię wystawił?

- Bo wiedzieli, że tam będę. Dlatego przynieśli to urządzenie, które czasowo spieprzyło mi implanty. Facet z triady, którego dopadłem w zaułku, potwierdził to. Ktoś dał im cynk. Wiedzieli, że jestem penetratorem i że mam implanty telekomunikacyjne. Ktoś mnie wystawił!

- Jak wyglądało to urządzenie, Sam? - pyta Grimsdottir. Ma cichy głos, ale można w nim wyczuć inteligencję.

- Mniej więcej jak radioodtwarzacz kasetowy. Wyjęli z tego małą antenę satelitarną i ustawili na podłodze.

- Chyba już rozumiem - mówi Grimsdottir. - Znali konstrukcję i działanie implantów. Jeśli masz rację, dostali informacje od kogoś z Wydziału Trzeciego. To jedyne wytłumaczenie.

- Znów Mike Chan? - pyta Lambert.

- Możliwe. Jeśli jest zdrajcą.

- To oczywiste - wtrącam swoje zdanie. - Przecież zabił Carly, tak? Złapaliście już skurwiela?

- Nie - odpowiada Lambert. - Ale FBI jest na jego tropie.

- To nadal nie wyjaśnia, skąd triada wiedziała, że będę w magazynie. Jedyną osobą, która znała moje plany, był Mason Hen... - To musi być on, myślę. Hendricks. - Chyba wybiorę się do Hendricksa, pułkowniku. - Patrzę na zegarek. Mam jeszcze kilka godzin do wizyty w porcie kontenerowym Kwai Chung.

- Mason Hendricks to jeden z naszych najbardziej zaufanych agentów terenowych, Sam - zwraca mi uwagę Lambert. - Ma czystą kartotekę.

- Więc może się orientuje, co się stało. Korzystał z niepewnego źródła albo coś takiego. Warto to sprawdzić. Poza tym dałem mu coś do analizy. Próbkę krwi, którą znalazłem w klubie nocnym triady. Kto wie, czy to nie krew Jeinsena?

- W porządku, Sam.

- Coś jeszcze, pułkowniku?

- Owszem. Skończyliśmy analizę materiałów, które znalazłeś w domu generała Prokofiewa.

- Tak?

- Pamiętasz listę zaginionych głowic jądrowych? I jego notatki przy niektórych pozycjach?

- Uhm.

- To szyfr - odzywa się Frances Coen. - Bardzo dziwny.

- No i?

- To przepis na barszcz rosyjski.

- Co?!

- Na to wygląda. Rozszyfrowane słowa oznaczają: buraki, bulion, wodę, ocet, masło, kapustę i sos pomidorowy. To są składniki barszczu. Brakuje kilku przypraw i może jakichś jarzyn, ale to jest to.

- Ale co barszcz ma wspólnego z bombami jądrowymi, do cholery?

- Nie wiemy. Ale właśnie to wyszło po złamaniu szyfru.

- Chyba coś wam się pochrzaniło - mówię.

- Mieliśmy nadzieję, że może ty wiesz, co to znaczy - wtrąca się Lambert. - W domu Prokofiewa nie było nic, co mogłoby nam podpowiedzieć, co jest grane?

- Nic mi nie przychodzi do głowy. Chyba że jego stara dodaje plutonu do żarcia. Wcale bym się nie zdziwił. Posłuchajcie, muszę zdążyć do Hendricksa przed wschodem słońca. Dam wam znać, co miał do powiedzenia.

- Dobra, Sam, później pogadamy - kończy rozmowę Lambert i się rozłączamy.

Ubrany w dres, z kombinezonem w torbie sportowej, płynę promem na wyspę i łapię taksówkę do Mid-Levels. Właśnie wschodzi słońce. Kierowca nie może dojechać do ulicy, gdzie mieszka Hendricks. Policjant mówi nam, że dozwolony jest tylko ruch lokalny.

- Dlaczego? - pytam go po chińsku.

- Pożar - odpowiada.

Płacę taksiarzowi i wysiadam. Dochodzę do ulicy, na której mieszka Hendricks, i na wprost widzę gęsty dym. Jezdnię blokuje parę wozów strażackich, karetka pogotowia i dwa radiowozy. Stoją przed małym domem Hendricksa.

Podchodzę bliżej, żeby się przyjrzeć. Czarne zgliszcza jeszcze się tlą. Musiało się nieźle palić. Jestem tuż przy policjantach, którzy rozmawiają z dowódcą strażaków. Mówią po chińsku, ale rozumiem kilka słów.

- Bomba zapalająca... przez okno od frontu... jedno z tyłu... możliwe, że to robota triady... dwie ofiary...

Zafascynowany przyglądam się strażakom, którzy wynoszą na noszach dwa przykryte ciała. Spod prześcieradła wystaje zwęglone, czarno-czerwone ramię. „Mężczyzna i kobieta w sypialni" - słyszę jeszcze. Potem zwłoki zostają załadowane do karetki.

Hendricks chwalił się, że będzie miał w nocy damskie towarzystwo. Poszczęściło się mu. Szczęśliwym Smokom też. I domyślam się, że jego przyjaciółka dostała więcej, niż było ustalone. Szkoda.

Co gorsza, nie wiem, kto mnie wystawił w magazynie. Hendricksa najwyraźniej też ktoś zdradził. Triada musiała się dowiedzieć, co kombinował, i przechwycić jakoś informację, którą dostał od informatora. A może ten ktoś dał im cynk.

I to tyle, jeśli chodzi o dowód rzeczowy, który zabrałem z klubu nocnego. Pewnie już dawno przepadł.

Odchodzę ze świadomością że muszę zapomnieć o Hendricksie, dokończyć to, po co przyleciałem do Hongkongu, i wynieść się stąd w cholerę. Kiedy wschodzące słońce zaczyna ogrzewać wyspę, wracam na przystań promową, żeby zdążyć na czas do portu kontenerowego.

ROZDZIAŁ 17

Agent specjalny FBI Jeff Kehoe siedział w restauracji Empress Pavi-xmlion, rozkoszował się prawdziwym dim sum i obserwował Eddiego, brata poszukiwanego Mikc'a Wu alias Mike'a Chana. Kehoe przyleciał do Los Angeles dzień wcześniej i z pomocą lokalnego FBI dotarł tropem Eddiego Wu do historycznego Chinatown. Zajął stanowisko przed domem Wu przy Alameda i widział, jak facet dwa razy wychodził i wracał. Za pierwszym razem Wu odwiedził piekarnię Phoenix na Broadwayu, głównej arterii dzielnicy. Za drugim wybrał się do Wing Hop Fung Ginseng i China Products Center, również na Broadwayu, gdzie kupił herbatę i kilka produktów spożywczych. Jak dotąd członek triady zachowywał się zupełnie niewinnie. Ale było jeszcze wcześnie.

Alan Nudelman, szef FBI w Los Angeles, zrobił odprawę, jak tylko Kehoe przyleciał do miasta. Nudelman potwierdził, że Eddie Wu jest znanym członkiem triady. Powiedział też, że nigdy nie udało się go powiązać z żadnym poważniejszym przestępstwem, popełnionym przez chińskie gangi działające w południowej Kalifornii. Szczęśliwe Smoki z Los Angeles to mała grupa, która liczy niecały tuzin członków. Wu albo stoi na jej czele, albo jest jednym z egzekutorów. Aresztowano go dwa razy za posiadanie narkotyków, ale miał bardzo dobrego adwokata, skończyło się więc na grzywnach i krótkiej odsiadce. Nie udowodniono mu zamiaru sprzedaży, ale policja jest pewna, że Wu rozprowadza narkotyki dla triady. W poważniejsze tarapaty wpadł w latach dziewięćdziesiątych, gdy oskarżono go o kradzież, między innymi broni. Odsiedział wtedy trzy lata. Od tamtej pory jest czysty, ale FBI stale go obserwuje. Nudelman dodał, że jego zdaniem Wu to doświadczony złodziej, przemytnik i zabójca. Nie pracuje, ale mieszka w eleganckim apartamentowcu, jeździ drogim samochodem i zawsze ma pieniądze.

Triady w południowej Kalifornii działają bardzo podobnie jak mniej znaczące rodziny mafijne. Kontrolują głównie chińskie społeczności. Specjalizują się w „ochronie", prowadzą nielegalne domy gry i burdele, handlują bronią i narkotykami. Do przemocy uciekają się raczej w stosunkach z rywalizującymi triadami niż przypadkowymi klientami. Mimo to policja w Chinatown ma pełne ręce roboty z gangami. Większość białych funkcjonariuszy nic byłaby zmartwiona, gdyby chińscy przestępcy pozabijali się nawzajem. Ich główną troską jest bezpieczeństwo porządnych rodzin, które starają się uczciwie zarabiać dolary w demokratycznej Ameryce.

Kehoe zjadł, położył przed sobą „Los Angeles Times" i udawał, że rozwiązuje krzyżówkę. Eddie Wu siedział w towarzystwie dwóch mężczyzn. Przyszli tu razem, aby się z nim spotkać. Sprawiali wrażenie niebezpiecznych typów; byli w czarnych skórzanych kurtkach i okularach przeciwsłonecznych. Ludzie z triad w Ameryce nie ubierali się tak modnie jak członkowie tej organizacji z Chin. Ci w Stanach Zjednoczonych wyglądali bardziej na członków gangów ulicznych. Co do Eddiego Wu, to miał trzydzieści osiem lat - dużo jak na zwykłego bandziora.

Po jakimś czasie Wu zapłacił rachunek i wszyscy trzej wstali. Kehoe zaczekał chwilę, też zapłacił i wyszedł za nimi na Hill Street. Restauracja mieściła się przy Bamboo Plaża, gdzie było sporo sklepów. Mężczyźni skręcili w Bamboo Street i poszli w kierunku Broadwayu. Kehoe trzymał się za nimi i starał zachowywać jak biały turysta, który podziwia chińskie pamiątki.

Przecięli Central Plaża, popularny plener filmowy, znany z charakterystycznej Bramy Matczynych Cnót, pomnika twórcy Republiki Chińskiej, doktora Sun Jat-sena, i studni życzeń z 1939 roku. Z otwartych okien i drzwi wokół placu dochodziły dźwięki chińskiej muzyki.

Wu pożegnał się z towarzyszami przy Cathay Bank, na rogu Broadwayu i Alpine. Dwaj mężczyźni poszli Alpine na wschód. Wu wszedł do banku. Kehoe został przed imponującym budynkiem, siedzibą pierwszego chińsko-amerykańskiego banku w południowej Kalifornii.

Po dziesięciu minutach Wu znów się pojawił. Poszedł Alpine na wschód, a potem przez Dynasty Plaża do swojego apartamentowca przy Alameda, przecznicę na wschód od bazarów. Budynek był jednym z nowocześniejszych w okolicy. Na mieszkanie w tym domu z pewnością nie mogli sobie pozwolić zwykli chińscy imigranci. Wu zniknął w holu, a Kehoe wsiadł do wypożyczonego lexusa i czekał.

Nie było trudno wytropić Mike'a Wu. Gdy niedaleko Oklahoma City znaleziono zastrzelonego policjanta stanowego, dowody szybko wskazały sprawcę. Funkcjonariusz zatrzymał hondę accord za przekroczenie szybkości, wprowadził do komputera numer rejestracyjny i stwierdził, że tablica jest kradziona. Zanim dostał kulę w pierś, zawiadomił swoją centralę, że sprawdza podejrzany pojazd. Porównanie balistyczne pocisków, od któ¬rych zginął on i Carly St. John, wykazało, że są identyczne.

Niecałe trzynaście godzin po znalezieniu zwłok policjanta natrafiono na niebieską hondę accord Mike'a Wu. Stała porzucona za sklepem wielobranżowym w Oklahoma City. Dokąd Wu pojechał potem, pozostawało zagadką.

Kehoe był pewien, że Wu przyjedzie do Los Angeles, żeby zobaczyć się z bratem. W końcu Eddie wiedział, że jego brat używa fałszywego nazwiska. Być może zamierzał teraz pomóc Mike'owi opuścić kraj. Według Nudelmana Eddie nieraz już zajmował się takimi sprawami. Toteż Kehoe uważał, że spotkanie braci Wu jest tylko kwestią czasu. Jedyne, co musi robić, to nie spuszczać Eddiego z oka.

Wczesnym popołudniem Wu wyszedł z domu. Wsiadł do bmw 745i -jeszcze jeden dowód na to, że ma nielegalne dochody. Kehoe oceniał, że ten samochód kosztował jakieś sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Samochód pojechał na zachód do autostrady numer 110 i skierował się na południe. Kehoe trzymał się ostrożnie za nim.

Jak na popołudnie w powszedni dzień panował zadziwiająco mały ruch. Godziny szczytu jeszcze się nie zaczęły. Kehoe lubił jazdę autostradami Los Angeles. Uważał, że są najlepsze w kraju. Najwyraźniej od początku projektowano je z myślą o dużej liczbie pojazdów - nie to, co w innych wielkich miastach. Gdzie indziej, na przykład w Chicago czy Waszyngtonie, liczba samochodów dawno przekroczyła przepustowość autostrad i panował na nich tłok.

Samochód wjechał na Santa Monica Freeway i pomknął na zachód. Wu nie oszczędzał silnika i Kehoe musiał mocno wcisnąć gaz, żeby za nim nadążyć. Obyło się bez problemów i bmw dotarło w końcu do skrzyżowania z trasą numer 405. Wu wybrał zjazd na północ i przeciął wzgórza. Wkrótce wydostał się na Sunset Boulevard i skręcił na zachód do Brentwood.

Siedzenie bmw stało się trudne. Wu jechał dziwnymi bocznymi ulicami w kierunku terenów wokół Crestwood Hills Park. Kehoe obawiał się, że go zgubi albo Wu zorientuje się, iż ma ogon. Na wielu odcinkach dwa samochody były jedynymi pojazdami w ruchu. Po około trzydziestu minutach bmw skręciło w pagórkowatą ulicę o nazwie Norman Place. W końcu Wu odbił mocno w prawo w szutrową drogę i zniknął między drzewami. Kehoe zatrzymał się na skrzyżowaniu i popatrzył na plan miasta. Gdzie on jest, do cholery?

Niedaleko było Getty Museum. Kilka kilometrów na północny wschód. W okolicy stało trochę drogich domów i parę budynków różnych firm.

Kehoe postanowił zaryzykować i wjechać w szutrową drogę. Pokonał wolno około półtora kilometra i dotarł do bramy w ogrodzeniu ze stalowej siatki. Tablica informowała: GYROTECHNICS INC. TEREN PRYWATNY WSTĘP WZBRONIONY. Pod angielskimi wyrazami widniał napis po chińsku. Kehoe domyślał się, że treść jest taka sama.

Agent FBI wysiadł z samochodu i popatrzył przez siatkę. Pięćdziesiąt metrów za ogrodzeniem stał nowoczesny piętrowy budynek. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, poza ciemnymi oknami w różnych geometrycznych kształtach. Przypominał kiepskie pomysły na futurystyczne budowle, jakie mieli twórcy filmów science fiction w latach pięćdziesiątych.

Kehoe wsiadł z powrotem do lexusa i wrócił na Norman Place. Zaparkował przy krawężniku i zadzwonił z komórki do Ala Nudelmana.

- Nudelman.

- Cześć, Al, tu Jeff Kehoe. Tak, Jeff?

Znasz firmę GyroTechnics Inc.?

- Hm, nie. A co to jest?

- Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Śledziłem Eddiego Wu od Chinatown do tego budynku. Jest zlokalizowany na wzgórzach, niedaleko Getty Museum. Własność prywatna.

- Sprawdzę i odezwę się do ciebie.

- Dzięki.

Kehoe zjechał ze wzgórza i zatrzymał się w wygodniejszym miejscu. W lusterku wstecznym widział szutrową drogę, więc gdyby pojawił się Eddie, nie przeoczyłby go. Dwadzieścia minut później oddzwonił Nudelman.

- GyroTechnics to zupełnie nowa firma chińska. Elektronika, obwody drukowane, takie rzeczy. Jej specjalność to systemy sterujące do łodzi i statków. Zarejestrowana trzy miesiące temu w Kalifornii.

- A co Eddie Wu ma z tym wspólnego? - zdziwił się Kehoe.

- Dobre pytanie - odparł Nudelman. - Bardzo wątpię, żeby był na liście płac.

Kehoe zachichotał.

- Przynajmniej oficjalnie. Zaczekam, aż stamtąd wyjedzie. Może pokaże się jego brat. W każdym razie zamierzam się dowiedzieć, co naprawdę robi ta firma.

Anton Antipow otworzył drzwi sklepu z antykami i wpuścił Andrieja Zdroka do środka.

- Lepiej, żeby to było coś dobrego - burknął Zdrok. - Jeszcze nawet nie wzeszło słońce. Porządni ludzie śpią o tej porze.

- Jak zobaczysz, co odpakowaliśmy, ucieszysz się - odrzekł Antipow. Poprowadził Zdroka przez ciemny antykwariat na zaplecze. Antipow

był jednym z dyrektorów Sklepu, wiedział, jak manipulować tomem dzieł Szekspira i książką o życiu Marlowe'a, żeby otworzyć ukryte drzwi. Zeszli razem na dół do kwatery głównej Sklepu, minęli prywatny gabinet Zdroka i weszli do magazynu.

Na środku podłogi stała otwarta skrzynia wielkości dużego telewizora. Wokół walały się wyjęte z niej wióry. Antipow poprowadził Zdroka do stołu roboczego obok skrzyni, gdzie w blasku lampy leżał odpakowany przedmiot. Był oświetlony jak eksponat w muzeum.

Miał srebrny kolor, kształt cylindra i przypominał ogromny pocisk w łusce. Dwie poduszki po obu stronach chroniły go przed stoczeniem się z blatu. Na powierzchni cylindra, zwróconej w kierunku sufitu, była otwarta pokrywa, odsłaniająca wewnętrzne mechanizmy.

- Prosto z Rosji - powiedział z uśmiechem Antipow. - Przyszło dziś w nocy po twoim wyjściu. Jak na ironię, dostarczył to Federal Express.

Zdrokowi opadła szczęka i na moment zapomniał o zbyt wczesnej pobudce. Piękno przedmiotu hipnotyzowało go. Obiekt lśnił jak wypolerowany metal szlachetny, ale był wart dużo więcej niż złoto czy srebro.

- Szkoda, że Prokofiew jest nieprzytomny i nie może się dowiedzieć, że to bezpiecznie dotarło na miejsce - dodał Antipow. - Biedak wciąż jest w śpiączce.

- Pieprzyć go - odparł Zdrok. - Już nie jest nam potrzebny. Dobrze, że przynajmniej załatwił wysyłkę tego do nas, zanim na zawsze zamienił się w warzywo. - Podszedł do stołu i delikatnie położył dłoń na stożkowej głowicy cylindra. Była gładka i zimna. - Wspaniałe. Pierwszy raz widzę coś takiego, a ty?

- Ja też - odrzekł Antipow. - Chociaż nie; widziałem wcześniejsze modele. Ale nie takie jak ten.

- Trzeba to od razu dostarczyć klientowi w Chinach - zdecydował Zdrok. - Zajmiesz się tym?

- Sprawa już jest w toku. - Antipow spojrzał na zegarek. - Zaraz jadę do Kwai Chung. Rano będzie tam Oskar z dostawą.

- Dobra. - Zdrok jeszcze raz z podziwem dotknął obiektu. - Wiesz, niemal żałuję, że musimy to sprzedać. Nieczęsto przez Sklep przechodzi głowica jądrowa. Masz rację, Anton. Ostatnia, jaką sprzedaliśmy, to był jeden ze starszych modeli z początków zimnej wojny. Kurewsko duży, wielkości volkswagena. Wersja z lat osiemdziesiątych jest dużo bardziej kompaktowa i... mobilna.

- Zgadza się, Andriej - przytaknął Antipow. - Wszystko się zgadza. Zdrok skinął głową do swojego wspólnika.

- Zdążysz zjeść śniadanie i wypić kawę? Ja stawiam.

- Jasne. - Antipow wyszczerzył zęby.

Wyszli z magazynu. Po drodze minęli wieko skrzyni z napisem po rosyjsku, angielsku i chińsku: TOWAR ŁATWO PSUJĄCY SIĘ, BURAKI, CHRONIĆ PRZED

WYSOKĄ TEMPERATURĄ.

ROZDZIAŁ 18

Ubrany w kombinezon przyjeżdżam do portu kontenerowego Kwai Chung o siódmej piętnaście. Panuje tu duży ruch, muszę więc być ostrożny. Nie chcę, żeby ktoś mnie zobaczył w tym stroju. Mógłby pomyśleć, że wybieram się na bal kostiumowy. Żeby mniej rzucać się w oczy, nie wkładam gogli i słuchawek. Mam nadzieję, że wyglądam na faceta w jakimś ubraniu ochronnym, który pracuje przy niebezpiecznych materiałach. Zresztą, nie mam czasu się tym przejmować.

Kwai Chung to słynny port, zapewne najbardziej ruchliwy w całej Azji. Tędy eksportuje się towary z kontynentalnych Chin, bo chińska infrastruktura nie jest do tego przygotowana. Port kontenerowy leży na wschodnim brzegu Rambler Channel, na północ od granicy między Koulunem i Nowymi Terytoriami. To tereny wyłącznie przemysłowe, dlatego pełno tu ciężarówek, maszyn i furgonetek, które kursują do portu i z powrotem. Sam port kontenerowy składa się z sześciu terminali. Piąty znajduje się na północnym krańcu, szósty na południowym. Terminale od pierwszego do czwartego są w środku. Bandzior z triady powiedział mi, że odbiór broni nastąpi w terminalu numer sześć. Z mojej mapy wynika, że to miejsce leży w pewnej odległości od budynków terminalu. To by pasowało. Triada załatwia swoje nielegalne interesy na uboczu.

Stąd, gdzie stoję, widzę setki kontenerów ustawionych w wysokie stosy. Wyglądają jak kolorowe klocki. Każdy ma z boku oznaczenie i logo. Są napisy EVERGREEN, HYUNDAI, WAN HAI, UNIGLORY i wiele innych. Nad kontenerami wznoszą się pomarańczowe żurawie rozmieszczone w strategicznych punktach portu. Przy nabrzeżach cumują równie wysokie niebieskie barki. Po porcie są rozrzucone białe magazyny. Kręcą się przy nich ochroniarze, pracownicy terminali i przedstawiciele różnych linii żeglugowych. Po wypadkach jedenastego września 2001 roku w porcie zaostrzono środki bezpieczeństwa, ale pewnie nic aż tak, jak chciałyby Stany Zjednoczone. Wiem, że amerykańskie porty nadal są bardzo słabo zabezpieczone. Terroryści lub inni przestępcy mogliby bez trudu ukryć w którymś z kontenerów broń masowej zagłady. Kontenery są rzadko sprawdzane. A jeśli, to na chybił trafił.

Kiedy docieram do terminalu numer sześć, widzę, że przy pirsie, obok jednej z dużych niebieskich barek, stoi wielki rosyjski statek „Odessa". Żuraw już wyładowuje z niego skrzynie i kontenery. Notuję szczegóły, dzięki którym będzie można zidentyfikować frachtowiec, a potem próbuję podkraść się bliżej do terminalu. Za budynkiem trzej robotnicy palą papierosy. Stoją przy drabince, która prowadzi na dach. Gdybym mógł się tam wdrapać, miałbym świetny widok na to, co się dzieje przy barce.

Sięgam do plecaka i wyjmuję jedną z kamer dywersyjnych. Zwykle wystrzeliwuję je z mojego SC-20K. Dziś nie wziąłem ze sobą karabinka, ale mogę rzucić kamerę ręką. Kamera dywersyjna przykleja się do ściany lub innego obiektu i na moje polecenie hałasuje. W bazie danych jest bardzo pomysłowy zbiór dźwięków, od efektów specjalnych do różnych rodzajów muzyki. Czasem udaje mi się przyciągnąć uwagę ciekawskich strażników i odwrócić ją od siebie. Kamera robi im też zdjęcia, jeśli sami potrzebne.

Włączam generator dźwięków w kamerze dywersyjnej i rzucam ją jakieś dwadzieścia metrów dalej, między stosy kontenerów. Urządzenie zaczyna brzęczeć i przykuwa uwagę robotników. Jeden z nich wskazuje kontenery i po chwili ciekawość robi swoje. Idą sprawdzić, co to za hałas. Biegnę szybko do drabinki, wspinam się po niej i docieram bezpiecznie na dach.

Z góry widzę całą barkę i teren terminalu. Pięciu mężczyzn w garniturach rozmawia między sobą, robotnicy portowi przeładowują skrzynie ze statku na dwie ciężarówki. Na bokach widnieje chiński napis: PRZEDSIĘBIORSTWO RYBNI-; MINO. Kładę się płasko, wyjmuję lornetkę i obserwuję biznesmenów. Jeden z nich to Jon Ming. Są z nim dwaj twardziele - uzbrojeni, sądząc po wybrzuszeniach ich marynarek. W pobliżu budynku, na którym leżę, stoi rolls-royce Minga.

Chińczykom towarzyszą dwaj biali faceci, którzy najwyraźniej przyjechali czarnym mercem stojącym obok rollsa. No proszę, Oskar Herzog. Przebył kawał drogi, odkąd widziałem go ostatnio na Ukrainie. Ale w końcu ja też. Okazuje się, że drugi facet to Anton Antipow. Mam fart - dwaj dyrektorzy Sklepu w jednym miejscu. Gada tylko Antipow.

To oczywiste, że Sklep robi interes ze Szczęśliwymi Smokami. Wystarczy popatrzeć na to spotkanie. Założyłbym się o hongkońskiego dolara, że skrzynie są pełne broni. Triada musi skądś brać sprzęt, a szefów Sklepu nie obchodzi, kto jest ich klientem.

Wycelowuję w grupę cyfrowy aparat fotograficzny, wbudowany w OPSAT, i pstrykam kilka zdjęć. Potem wyciągam five-sevena i włączam mikrofon laserowy TAK. Wkładam szybko słuchawkę do prawego ucha, teraz mogę ich podsłuchiwać i nagrywać. Początkowo jestem zaskoczony, że rozmawiają po angielsku, ale po chwili domyślam się, że Chińczycy nie znają rosyjskiego i vice versa. No tak, angielski to uniwersalny język. Ten fakt coś mówi o dzisiejszym świecie.

ANTIPOW: ...jak uzgodniliśmy. Wasze zamówienie zrealizowaliśmy w całości.

MING: Dziękuję. Proszę przekazać panu Zdrokowi, że doceniamy możliwość robienia z wami interesów. Oczywiście potem będziemy musieli sprawdzić towar w odpowiednim miejscu.

ANTIPOW: Rozumiem to. Na pewno będziecie zadowoleni. A przy okazji, pan Zdrok przeprasza, że nie mógł tu przyjechać. Ma do załatwienia pilne sprawy. MING: Jak my wszyscy.

ANTIPOW: Zatem wszystko w porządku, tak? Wywiązaliśmy się z umowy. To ostatnia dostawa w zamian za instalacje do operacji „Barrakuda", które nam przekazaliście.

MING: Zgadza się. Jak wiecie, zlikwidowaliśmy też źródło. Władze amerykańskie nie powinny odnaleźć tropu profesora. A jeśli nawet, to nic już im nie powie!

ANTIPOW: (śmieje się) Dobre, panie „Wong"! Profesor naprawdę wierzył, że zostanie bezpiecznie przerzucony

do Pekinu? MING: (śmieje się) Najwyraźniej tak.

ANTIPOW: Pewnie i tak nie podobałaby mu się praca Pekinie.

MING: Mnie na pewno nie. ANTIPOW: To oczywiste.

Mężczyźni milkną na chwilę i obserwują robotników.

ANTIPOW: Wygląda na to, że wasi ludzie prawie skończyli. Pozwolę sobie przypomnieć o ostatnim elemencie projektu „Barrakuda", którego jeszcze nie dostaliśmy.

MING: Bez obaw. Lada dzień zostanie dostarczony z Kalifornii. Czekam tylko na wiadomość od moich ludzi w Los Angeles.

ANTIPOW: W porządku. Proszę nas informować na bieżąco. Nasz klient się niecierpliwi.

MING: (kaszle) Przepraszam, chyba się przeziębiłem. A skoro mowa o waszym kliencie, mogę spytać, kto to jest?

ANTIPOW: Panie Ming, dobrze pan wie, że nie możemy tego ujawnić. Sklep zawdzięcza swoją reputację dyskrecji.

MING: Panie Antipow, chyba pan rozumie nasz niepokój. Operacja „Barrakuda", jak pan to nazywa, to poważna sprawa. W grę wchodzi technologia, która mogłaby zostać użyta przeciwko nam, gdyby trafiła w niewłaściwe ręce.

ANTIPOW: Rozumiem pański niepokój, ale muszę jeszcze raz podkreślić, że nie możemy ujawnić, kto jest naszym klientem.

Ming przysuwa się do Antipowa i Herzoga. Choć Antipow jest o pięć centymetrów wyższy, Ming zdecydowanie wygląda groźniej. Słyszę zmianę w jego głosie. To nie jest ktoś, kogo można lekceważyć.

MING: W porządku. Niech pan mi nie zdradza waszej tajemnicy. Ale dam panu dobrą radę. Nie sprzedawajcie materiału do operacji „Barrakuda" nikomu w kontynentalnych Chinach.

ANTIPOW: To brzmi jak ostrzeżenie, nie jak rada.

MING: Może pan to rozumieć, jak pan chce. Niektóre z moich źródeł informują, że Sklep prowadzi interesy z tym cholernym generałem Tunem z Fuczou. Jak pan wie, Szczęśliwe Smoki mają kilku przyjaciół w komunistycznym rządzie chińskim, ale na tym się kończy. Triady są zaciekłymi wrogami ChRL. Generał Tun reprezentuje najgorszą stronę Chin. Oświadczam panu tu i teraz, że jeśli się dowiem, iż Sklep rzeczywiście sprzedaje ten materiał generałowi Tunowi, Szczęśliwe Smoki nie będą zadowolone z pana Zdroka. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby to przerwać. Miłego dnia, panowie.

Żadnych uścisków dłoni, żadnych przyjaznych gestów na pożegnanie. Trzej Chińczycy robią w tył zwrot i idą do rollsa. Muszę się szybko schować, żeby mnie nie zobaczyli. Po chwili znów wyglądam poza krawędź dachu i widzę, że rolls wyjeżdża z parkingu, a dwaj Europejczycy wchodzą do budynku. Teraz mam szansę zejść na dół.

Kiedy jestem na ziemi, wyjmuję z plecaka urządzenie naprowadzające, włączam je i ruszam swobodnym krokiem w kierunku mercedesa. Rozglądam się, żeby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma Rosjanina i Niemca i czy robotnicy nie zwracają na mnie uwagi. Jednym płynnym ruchem kucam, umieszczam nadajnik pod samochodem, podnoszę się i odchodzę. Są duże szanse, że nikt mnie nie widział.

Naciskam implant w krtani.

- Anno, jesteś tam? - pytam.

- Cześć, Sam.

- Domyślam się, że słyszałaś rozmowę naszych przyjaciół?

- Głośno i wyraźnie. Właśnie analizuję nagranie.

- Frances?

- Tak, Sam? - Głos Coen słyszę trochę lepiej.

- Umieściłem nadajnik pod ich samochodem. Liczę na to, że będziesz ich tropiła i informowała mnie, dokąd jadą.

- Już odbieram sygnał, Sam.

Zadowolony idę w stronę Kwai Chung Road, która biegnie wzdłuż portu kontenerowego. Wkładam sportową kurtkę, żeby nie było widać kombinezonu superbohatera, i łapię taksówkę.

ROZDZIAŁ 19

Mike Wu pokonał nocą pustynię Mojave i dotarł do Los Angeles drogą międzystanową 1-40. W Barstow wydostał się na I-I5, pojechał na południowy wschód do metropolii, potem 1-10 na zachód do autostrady numer 405 i wreszcie do LAX, międzynarodowego portu lotniczego w Los Angeles. Podróż była fatalna i cieszył się, że dobiegła końca. Niedługo zobaczy się ze swoim bratem Eddiem i będzie mógł wynieść się w cholerę ze Stanów do Hongkongu, gdzie zacznie nowe życie z nową tożsamością.

Zaplanowano, że dostarczy ostatni element projektu profesora Jeinsena bezpośrednio Szczęśliwym Smokom. Najwyraźniej urządzenie można było rozmontować i przewieźć w kontrolowanym bagażu, bez wzbudzania podejrzeń ochrony lotniska. Składało się z kilku mechanicznych części i laptopa. Eddie załatwiał dla brata nowy paszport i wizę i Mike mógłby się wkrótce pożegnać z Ameryką. Najważniejsze było to, że miał dostać dużą zapłatę od samego Jona Minga. Przez ostatnie trzy lata pracował w Wydziale Trzecim za gołą państwową pensję. Jego współpraca ze Szczęśliwymi Smokami zaczęła się od tego, że zainkasował z góry sporo gotówki. Po ostatniej dostawie materiałów Jeinsena należały mu się trzy miliony dolarów. Mike nigdy nie rozumiał, dlaczego musi czekać na swoje pieniądze do zakończenia transakcji, ale tak chciały Szczęśliwe Smoki. Tymczasem Mike zrobił na boku drobny interes z organizacją znaną jako Sklep i zgarnął niezłą sumę.

Mike Wu lubił życie w Stanach. On i jego brat urodzili się i dorastali w Chinatown w Los Angeles i wcześnie zaczęli się zadawać z okolicznymi gangami. Mike, starszy od Eddiego, wstąpił do triady w wieku trzynastu lat. Eddie czekał, aż skończy szesnaście, ale wtedy Mike był już jedną z głównych postaci w gangu. Mike obchodził już swoje dwudzieste piąte urodziny, kiedy obaj bracia przyłączyli się do kalifornijskiej grupy Szczęśliwych Smoków. Tuż przed zmianą władzy w Hongkongu złożyli tam wizytę i poznali Jona Minga. Powierzył braciom bardzo odpowiedzialne zadanie; mieli prowadzić działalność na amerykańskim Zachodnim Wybrzeżu wraz z miejscowymi członkami triady. Kiedy Szczęśliwe Smoki nawiązały kontakty ze Sklepem, Mike'owi polecono przenieść się pod fałszywym nazwiskiem na Wschodnie Wybrzeże, gdzie w końcu został analitykiem w Wydziale Trzecim.

Mike Wu wątpił, żeby po luksusie, jakiego zaznał w Stanach Zjednoczonych, spodobało mu się życie w komunistycznym kraju. Był za to pewien, że nie doświadczy tu uprzedzeń do jego osoby, których nie szczędzono mu w Ameryce. Mimo że Azjatów traktowano lepiej niż inne mniejszości, Mike codziennie spotykał się z nieprzychylnym nastawieniem. Nawet w Wydziale Trzecim. Uważał, że jest dużo lepszym analitykiem niż Carl Bruford, jego szef. Bruford rzadko przydzielał mu trudne zadania, a mimo to Mike nieraz robił więcej, niż do niego należało, żeby je dobrze wykonać. Był przekonany, że dyrektor Wydziału Trzeciego, pułkownik Lambert, bardzo go ceni.

No cóż, szkoda. Mike „Chan" nieźle ich wydymał.

Dojechał ukradzionym w Oklahomie samochodem do LAX i zostawił go na parkingu długoterminowym, gdzie władze znalazły go kilka dni później. Potem dotarł do najbliższego terminalu i poszukał automatów telefonicznych. Swoją komórkę już dawno wyrzucił. Wiedział, że jeśli będzie z niej korzystał, władze go wytropią. Kupił kartę telefoniczną i kiedy potrzebował, dzwonił z automatów.

Wybrał numer, który podał mu brat, i czekał. Uśmiechnął się szeroko, gdy usłyszał głos Eddiego.

- Witaj w słonecznej południowej Kalifornii, wielki bracie! - wykrzyknął Eddie.

Mówił prawdę. Mimo zimy, pogoda była całkiem przyjemna. Co za ulga zostawić za sobą śnieg i lód na Wschodnim Wybrzeżu.

- Nie mogę się doczekać naszego spotkania - powiedział Mike. - Jak do ciebie trafić?

Zapisał instrukcje Eddiego i obiecał, że zobaczą się za parę godzin. Potem poszedł do strefy odbioru bagażu, wyszedł z terminalu i złapał taksówkę.

Eddie wprowadził brata do swojego gabinetu w GyroTechnics i uściskał go.

- Kopę lat - powiedział. - Cieszę się, że cię widzę.

- Nawzajem - odrzekł Mike. - Dobrze wyglądasz.

- Za to ty wyglądasz na wykończonego. Miałeś ciężką podróż?

- Było kilka problemów, ale dojechałem. Choć masz rację; jestem zmęczony.

- Jak tylko skończę tu parę rzeczy, pojedziemy do mojego mieszkania. Co zrobiłeś ze swoim samochodem?

- Porzuciłem go w Oklahomie - odparł Mike. - Ukradłem tam inny i zostawiłem w LAX na parkingu długoterminowym. Jeśli sana moim tropie, może pomyślą, że wsiadłem do samolotu.

- Dobrze kombinujesz. Przyjechałeś tu taksówką? -Tak.

- Jesteś głodny? - zapytał Eddie. - Chcesz zjeść lunch?

- Brzmi zachęcająco. Potem chętnie pospałbym tydzień, ale nie mogę. Przecież jutro lecę do Hongkongu!

Eddie się roześmiał.

- Jeszcze nie jutro. Mam nadzieję, że za dwa lub trzy dni. Najdalej za cztery. Na razie będziesz mieszkał u mnie. Ochłoniesz. Co ty na to? Mike zmarszczył brwi.

- Co jest grane? Myślałem, że wszystko załatwiłeś. Eddie machnął ręką.

- Bez obaw. Są drobne komplikacje, ale panuję nad sytuacją.

Mike nie to chciał usłyszeć. Ale był za bardzo zmęczony, żeby drążyć temat, więc zamiast tego rozejrzał się po gabinecie.

- Naprawdę tu pracujesz?

- Tak i nie. Oficjalnie nie jestem na liście płac, ale rozwiązuję problemy. Pomagam załatwiać formalności imigracyjne i wizy pobytowe.

- Racja. Eddie Wu, czarodziej od wiz pobytowych. Fałszywych. Eddie się roześmiał.

- Coś w tym rodzaju.

- A co to właściwie za firma?

- Jedna z wielu firm Minga. GyroTechnics wspierają finansowo Szczęśliwe Smoki, ale to legalny interes w Ameryce. Pracują tu czołowi naukowcy z Hongkongu i Chin. Szczęśliwe Smoki pomagają ich ściągnąć do Stanów. Na tym polega moja robota.

- Organizujecie ucieczki naukowców z Chin?

- Można tak powiedzieć. Jak dotąd, władze chińskie nie wiedzą, gdzie znikają ich fizycy. Dlatego GyroTechnics ciągle się przenosi i zmienia nazwę. W ten sposób robimy też uniki przed Amerykanami.

- Gdzie jest system sterujący? Długo czekałem na wiadomości o ostatnim elemencie projektu Jeinsena.

- Wiem. Jest skończony i gotowy do transportu.

- Więc w czym problem? Myślałem, że mam go zabrać ze sobą do Hongkongu.

Eddie zmarszczył czoło i odwrócił wzrok.

- Jak powiedziałem, są drobne komplikacje. Mike nie był w nastroju do takich zagrywek.

Jakie komplikacje? O co chodzi?

- Ming odwołał sprzedaż tego urządzenia Sklepowi.

- Dlaczego, do cholery? Pracowaliśmy nad tą sprawą trzy lata.

- Zgadza się, ale Ming podejrzewa, że Sklep chce sprzedać to urządzenie pewnemu wojskowemu w Chinach. Generałowi Tunowi. Słyszałeś o nim?

- Tak. Facet chce za wszelką cenę zaatakować Tajwan. To on kupuje od Sklepu ten cały towar?

- Chyba tak. Nie wiem tego na pewno. Ming tak uważa. Kazał mi zostawić urządzenie w spokoju i czekać na dalsze instrukcje.

- Ale... ale to znaczy, że nie dostaniemy forsy! - Mike był tak przerażony, że zapomniał o zmęczeniu. - Musimy sfinalizować tę transakcję. Chcę zacząć w Hongkongu nowe życie!

- Bez obaw, polecisz tam. Tyle że nie zabierzesz ze sobą systemu sterującego.

- To miała być moja przykrywka! Miałem być jednym z waszych naukowców, który dostarcza to z Kalifornii. Niech to szlag. Wszystko się zmieniło?

- Ciągle nad tym pracujemy, Mike. Bez obaw! Mamy jeszcze kilka dni. Mike się wściekł.

- Cholerny Ming! - krzyknął. - Spieprzył mechanizm, który doskonale działał. W momencie, kiedy zaczynasz coś zmieniać, możesz być pewien, że cię złapią. Trzeba to sprzedać Sklepowi bez Minga!

Eddie spojrzał na brata zaszokowany.

- Co ty gadasz? Odbiło ci?

- Pieprzę Minga! Co on tak naprawdę dla mnie zrobił? Przez trzy lata siedziałem w Waszyngtonie i dostarczałem Szczęśliwym Smokom materiały Jeinsena za darmo. Wszystko było uzgodnione. Miałem dostać dużą sumę, kiedy wyląduję w Hongkongu z systemem sterującym. Do diabła z tym! Mam własne kontakty ze Sklepem. W zeszłym roku sprzedałem im informacje o agentach Wydziału Trzeciego. Mogę to z nimi załatwić bez pośredników. Zrobimy to razem, zgarniemy kasę i pójdziemy własną drogą. Nie musimy pracować dla triady, Eddie. Już nie.

- Mike, ty chyba nie wiesz, co mówisz! Posłuchaj. Wiem, co czujesz, i rozumiem cię. Ale nie możemy się zwrócić przeciwko Szczęśliwym Smokom. Będzie po nas. Ming będzie nas szukał i znajdzie. Ma na to środki. Nie doceniasz faceta.

- Czy Ming wie, jak to jest być poszukiwanym przez policję w Waszyngtonie i Oklahomie, przez FBI i NSA, i prawdopodobnie również przez CIA? Muszę się wynieść z tego kraju, zanim mnie dopadną! Wtedy naprawdę będzie po mnie. Oni nie traktują lekko szpiegostwa, że nie wspomnę o zabójstwie pracownika agencji rządowej. - Mike zaczął nerwowo chodzić po pokoju. - Ed¬die, jeśli się do mnie nie przyłączysz, sam to załatwię ze Sklepem. Powiem im, że Ming zastopował transakcję, ale jeśli mogą się tu zjawić, sprzedam im system sterujący na moich warunkach. Mogę zażądać bardzo wysokiej sumy. Za kilka milionów dolarów bez problemu zapewnimy sobie ochronę przed Szczęśliwymi Smokami. - Wycelował palec w brata. - A ty mi pomożesz!

Eddie popatrzył na starszego brata i potarł podbródek.

- Być może - odrzekł. - Muszę to przemyśleć. Pojedźmy do mojego mieszkania. Odpoczniesz i pogadamy o tym jutro, dobra? Dowiem się, jakie plany ma wobec ciebie Ming, zgoda? Zaczekamy dzień lub dwa?

Mike pokręcił głową i klepnął ścianę.

- Niech to szlag, Eddie. - Wziął głęboki oddech i w końcu pogodził się z sytuacją. - Dobra. Ale jedźmy już. Padam z nóg.

Jeff Kehoe mógłby przysiąc, że to był Mike Wu. Facet wysiadł z taksówki, która zatrzymała się przed bramą GyroTechnics. Nacisnął dzwonek domofonu i wszedł do środka, zanim Kehoe zdążył mu się przyjrzeć. Ale agent FBI nie martwił się tym zbytnio. Kto wchodzi, ten w końcu musi wyjść. Dopóki Kehoe siedział w samochodzie i obserwował jedyną drogę prowadzącą do firmy, miał szansę przyjrzeć mu się jeszcze raz.

Jeden z agentów terenowych FBI w Los Angeles zluzował Kehoego w nocy, żeby ten mógł się trochę przespać. Kehoe wrócił na swój posterunek przed domem Eddiego Wu w Chinatown tego ranka. Wkrótce potem Wu wyszedł z budynku i wsiadł do swojego bmw. Kehoe znów pojechał za nim do GyroTechnics, zaparkował lexusa przed kompleksem, został w samochodzie i czekał na coś, co potwierdziłoby, że w mieście pojawił się Mike Wu. Kiedy przed bramą zatrzymała się taksówka, która przywiozła do firmy Azjatę, Kehoe był niemal pewien, że zlokalizował poszukiwanego.

Kehoe zadzwonił do terenowego biura FBI i powiedział Nudelmanowi o swoich podejrzeniach. Potem czekał prawie dwie godziny, aż w końcu z kompleksu wyjechało bmw Eddiego Wu. Kiedy samochód mijał Kehoe'go, agent FBI przyjrzał się dobrze dwóm mężczyznom w środku.

Za kierownicą siedział Eddie. Kehoe nie miał żadnych wątpliwości, że pasażerem jest jego brat Mike.

- Bingo - rzucił w przestrzeń, odpalił silnik lexusa i ruszył w bezpiecznej odległości za bmw.

ROZDZIAŁ 20

Sam, mercedes jedzie West Kowloon Highway. Słowa Frances Coen brzmią w moim uchu. Wpisuję do OPSAT-u odpowiedź dla niej: JADĘ TAKSÓWKĄ I NIE MOGĘ ROZMAWIAĆ. KOMUNIKUJ SIĘ ZE MNĄ PRZEZ OPSAT.

Przy porcie kontenerowym szybko złapałem taksówkę. Stale się tam kręcą. Przywożą lub zabierają pracowników i szefów. Domyślałem się, dokąd pojedzie mercedes, kazałem więc taksówkarzowi jechać na południe w kierunku Koulunu.

Teraz mogę wyświetlić na ekranie OPSAT-u satelitarny plan miasta i tropić mercedesa. Wysyłam do Coen krótką wiadomość, że mam tamten samochód na wyświetlaczu. Odmeldowuje się, życzy mi powodzenia i dodaje, że pułkownik Lambert jest zadowolony z nagranej przeze mnie rozmowy między dyrektorami Sklepu i Szczęśliwymi Smokami. Udało mi się zdobyć dowód, że profesor Jeinsen był powiązany z triadą i pośrednio ze Sklepem. Teraz ludzie w Waszyngtonie zdecydują, co robić dalej. Może wrócę do domu. Ale na ekranie OPSAT-u pojawia się następna wiadomość tekstowa: SPRÓBUJ USTALIĆ, CO SKLEP KOMBINUJE W HONGKONGU I CO TO JEST OPERACJA „BARRAKUDA", DO CHOLERY? L. Dobre pytanie. Wiedziałem, że powrót do domu to pobożne życzenie. Jestem ciekaw, co robi Katia.

Mercedes zjeżdża z drogi szybkiego ruchu do Tsim Sha Tsui, więc każę kierowcy taksówki zrobić to samo. Znów pyta po chińsku, dokąd mnie zawieźć - mógłby skorzystać ze skrótu i ominąć korki. Mówię mu, że wiem, co robię, i żeby po prostu stosował się do moich poleceń.

Doganiamy czarnego mercedesa niedaleko Harbour City. Zatrzymuje się w pobliżu Ocean Terminal. Każę taksówkarzowi stanąć i zaczekać chwilę. Antipow i Herzog wysiadają z samochodu i odchodzą. Ich kierowca odjeżdża, możliwe, że do garażu parkingowego. Postanawiam pójść za Abbottem i Costello, bo należą do najwyższej szarży w Sklepie.

Płacę taksówkarzowi i wysiadam. Jestem całkiem dobry w śledzeniu ludzi na piechotę. Być niewidocznym w ciemności, kiedy jest pusto, to jedno; na zatłoczonej ulicy to zupełnie co innego. Nie można się wyróżniać, trzeba się wtopić w tło i umieć zmieniać tempo ruchu. Ważne jest, żeby utrzymywać stałą odległość od ofiary, ale nie stwarzać wrażenia pośpiechu. Czasem, gdy osoba przystaje, trzeba się zatrzymać, udać zainteresowanie byle czym i zaczekać, aż obiekt pójdzie dalej. To standardowe zachowanie. Warto też sprawdzać, czy samemu nie jest się śledzonym, i odpowiednio reagować. Ale kiedy się za kimś idzie, może to być trudne. Teraz jestem pewien, że nie mam ogona. Co do Antipowa i Herzoga, to zachowują się dość beztrosko. Byle palant mógłby ich śledzić. Ci faceci nie zwracają uwagi na to, co się dzieje za nimi. W ogóle ich to nie obchodzi.

Tak jak się spodziewałem, idą na przystań promową Star Ferry, żeby popłynąć na wyspę Hongkong. Są już na pokładzie, a ja ociągam się, żeby wmieszać się w tłum żółtych i białych biznesmenów, którzy wchodzą przez bramkę na statek. Antipow i Herzog schodzą na dół i siadają na ławce przy burcie. Są pogrążeni w rozmowie i obojętni na otoczenie. Zajmuję miejsce w drugim końcu kabiny pasażerskiej i biorę jakąś porzuconą gazetę, żeby się zasłonić. Wiem, że to sztuczka stara jak świat, ale tak właśnie robię.

Podróż promem między Koulunem a Hongkongiem zawsze jest przyjemna. Mimo odoru w porcie ten krótki, relaksujący rejs mógłby być całkiem fajny, gdybym nie był w pracy. W pewnym momencie Antipow wstaje i pokazuje coś za oknem. Herzog patrzy w tamtym kierunku i kiwa potakująco głową. Antipow siada. Obaj milczą. Herzog zamyka oczy i wyciąga się wygodnie. Spędza w ten sposób ostatnie minuty podróży.

Na brzegu idę za nimi na postój taksówek. Cholera. Teraz robi się niebezpiecznie. Spieszę się, żeby stanąć w kolejce za nimi, ale manewruję tak, że rozdzielają nas dwie osoby. Wtykam nos w gazetę na wypadek, gdyby któryś z nich się obejrzał. Zapamiętuję numer taksówki, do której wsiadają, i czekam tak cierpliwie, jak tylko mogę, na swoją kolej. Kiedy wreszcie jestem w taksówce, pokazuję tamtą, która na szczęście utknęła w korku przy następnej przecznicy. Kierowca rozumie i kiwa głową. Wrzuca bieg i startuje ostro od krawężnika. Zjeżdża nieprzepisowo na przeciwny pas ruchu i omija samochody stojące przed nim. To tyle, jeśli chodzi o dyskretną obserwację.

Ale gość jest dobry. Kiedy tylko sznur pojazdów rusza, wciska się w lukę dwie długości samochodu za taksówką Anlipowa i Herzoga. Teraz już prowadzi spokojnie i nie ściąga na siebie uwagi.

Jedziemy na zachód Connaught Road, dopóki taksówka Rosjanina i Niemca nie skręci w Morrison Street. W końcu dociera do Upper Lascar Row, Kociej ulicy, i staje. Płacę mojemu kierowcy i daję mu duży napiwek. W podzięce szczerzy zepsute zęby.

Antipow i Herzog idą Kocią Ulicą do małego sklepu z antykami. Stoję po drugiej stronie jezdni i patrzę, jak wchodzą do środka. Szyld nad drzwiami informuje, że to antykwariat hongkońsko-rosyjski. Ciekawe.

Po kilku minutach przecinam ulicę i przechodzę obok sklepu. Zaglądam w okno wystawowe i widzę Chińczyka, który siedzi za biurkiem na zapleczu i poleruje jakiś posążek. Antipowa i Herzoga nie ma. Obok biurka są drzwi z tabliczką TYLKO DLA PERSONELU, wygląda więc na to, że weszli tamtędy do innego pomieszczenia. Może do sutereny?

Dostrzegam na szybie nalepkę z napisem, że antykwariat jest chroniony przez Hong Kong Security Systems Inc. Naciskam mój implant i proszę Coen, żeby Grimsdottir włamała się do archiwów tej firmy i zdobyła dla mnie kod do systemu bezpieczeństwa. Potwierdza przyjęcie polecenia. Wycofuję się na drugą stronę ulicy.

Przez następne pół godziny nikt nie wchodzi do sklepu ani stamtąd nie wychodzi. Pstrykam kilka zdjęć i uznaję, że na razie nic tu po mnie. Lepiej wrócić tutaj po zmroku.

Wtedy gdy moja robota jest zabawniejsza.

Jest tuż po północy, gdy zjawiam się przed antykwariatem ubrany w kombinezon. Najpierw okrążam kwartał budynków i wchodzę w zaułek na tyłach sklepu. Znajduję wyjście dla personelu, tak jak się spodziewałem, ale dostrzegam też dziwny zarys na chodniku przy ścianie. Wygląda to tak, jakby ktoś wziął patyk i wyrył w świeżo wylanym, jeszcze mokrym betonie prostokąt o wymiarach trzy metry na półtora. Włączam termowizję i widzę pod nim ciepło - rozróżniam tylko cienkie smugi światła. Ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby winda towarowa do sutereny antykwariatu była niewidoczna. Człowiek bez mojego wyszkolenia nigdy by jej nie zauważył.

Wracam przed sklep i zaglądam ostrożnie przez okno wystawowe. Wewnątrz, jest ciemno, pali się tylko lampa, która oświetla biurko i kasę na zapleczu. Najlepiej wejść od tyłu. Idę z powrotem za budynek i wytrychem otwieram drzwi. Zajmuje mi to pięć minut. Zamek w końcu ustępuje i dostaję się do środka.

Klawiatura alarmu jest tuż za progiem na lewo ode mnie. Urządzenie nadaje przerywany sygnał dźwiękowy i świetlny. Wiem, że mam piętnaście czy dwadzieścia sekund, żeby wprowadzić kod, który podała mi Anna Grimsdottir. Kiedy tylko wciskam odpowiednie przyciski, system się wyłącza. Miło.

Jestem na zapleczu, pełnym pudeł i zakurzonych towarów. Mnóstwo rupieci, które ktoś mógłby nazwać antykami. Przy jednej ścianie stoi regał z książkami, obok są drzwi do małej toalety. Ale żadnych schodów do sutereny. Musi być inne zejście na dół.

Zaglądam do sklepu. Nic ciekawego. Papiery na biurku to faktury i inne dokumenty. Starannie ułożone. Przesuwam dłonią pod ladą w poszukiwaniu jakichś dźwigni lub przycisków, ale nic takiego tam nie ma. Wracam na zaplecze i zaczynam badać ściany. Ani śladu ukrytych drzwi. Kiedy dochodzę do regału z książkami, znów przydaje się termowizja. Ze szpary między dwoma segmentami sączy się słabe światło. Za nimi jest wejście do sutereny.

Ale segmenty regału ani drgną. Ciągnę je za boczne ścianki, próbuję unieść i znów szukam dźwigni lub przycisków. Nic. Przypominam sobie sztukę teatralną, w której jeden z bohaterów otwierał ukryte drzwi, wyciągając określoną książkę. Taki mechanizm stosowano już setki razy, ale wciąż się sprawdza. Zaczynam wyjmować z regału książki. Po jednej. Jest ich około pięćdziesięciu, ale szybko mi to idzie. Kiedy dochodzę do półki na wysokości ramienia, zauważam dwie książki, które lekko wystają, jakby ktoś je ostatnio wyciągał. Jedna to dzieła Szekspira, druga to biografia Christophera Marlowe'a. Domyślam się, że muszą działać razem, wyjmuję więc najpierw jedną, potem drugą. Słyszę trzask zamka i regał się uchyla. Otwieram go i widzę spiralne schody prowadzące w dół.

Skrzypią, gdy po nich schodzę. O wiele za głośno jak na mój gust. Przystaję i ruszam wolno dalej, pokonując po jednym stopniu. Kiedy jestem w połowie drogi, słyszę chrapanie. Posuwam się w ślimaczym tempie, ale sądząc po tym, jak mocno facet kima, nie mam się czego obawiać. Gdy docieram na dół, widzę go za biurkiem. Jest w marynarce i krawacie. Leży na pasjansie, który stawiał. Na podłodze obok krzesła stoi butelka rosyjskiej wódki. To tyle, jeśli chodzi o rosyjską czujność.

Podchodzę do faceta.

- Śpisz? - pytam po rosyjsku. Parska, mamrocze, w końcu odwraca głowę w drugą stronę i znów zaczyna chrapać. Jedzie od niego gorzałą, więc uznaję, że moja obecność nie będzie mu przeszkadzała. Wygląda na to, że potrzebuje kilku godzin, żeby odespać to, co wypił.

Dwoje drzwi w korytarzu prowadzi do oddzielnych pokoi biurowych. Na końcu jest większe pomieszczenie, pełne pudeł i skrzyń. Wchodzę tam i od razu widzę, że to nie magazyn antyków. Drewniane pudło w kształcie trumny wypełniają karabiny szturmowe. Na półkach wzdłuż ścian leży broń krótka wszystkich rodzajów i kalibrów. Na innej półce są zapalniki czasowe, materiały wybuchowe, które okazują się plastikiem, i pudełka amunicji.

Na środku podłogi stoi otwarta skrzynia, najwyraźniej niedawno rozpakowana. Wokół walają się wióry, wieko jest oparte o ścianę. Zaglądam do środka. Pusto. Ale brakująca zawartość pozostawiła na wiórach odcisk przedmiotu o szerokości jakichś dwudziestu centymetrów i długości dziewięćdziesięciu.

Oglądam skrzynię w poszukiwaniu wskazówek, co w niej było. Nic. Potem patrzę na wieko. Jest na nim logo, miejsce pochodzenia i napis po rosyjsku, chińsku i angielsku, wypalony w drewnie: TOWAR ŁATWO PSUJĄCY SIĘ, BURAKI, CHRONIĆ PRZED WYSOKĄ TEMPERATURĄ. Skrzynia przyszła z Moskwy.

Buraki? Akurat. Nagle przypominam sobie, co znalazłem w domu generała Prokofiewa - listę zaginionych głowic jądrowych. Frances Coen powiedziała mi, że odręczna notatka generała przy jednej z pozycji to przepis na barszcz, zupę z buraków. Czy to może być...?

Wychodzę z magazynu i idę z powrotem do pierwszego pokoju biurowego. Mój przyjaciel, rosyjski strażnik, nadal chrapie obojętny na świat. Zamykam drzwi, siadam przy biurku i włączam komputer. Duża część oprogramowania jest po rosyjsku. Dochodzę do poczty elektronicznej i chcę ją otworzyć, ale nie mogę.

Naciskam mój implant.

- Anno? Jest tam ktoś? Ktokolwiek.

- Jestem, Sam - odzywa się Grimsdottir. - Co się urodziło? Podaję jej adres e-mailowy i numer serwera.

- Potrzebne mi hasło, i to szybko.

Czekam i przeglądam zawartość twardego dysku, pliki w Wordzie i inne programy. W Excelu jest folder z kilkoma arkuszami, które najwyraźniej są zestawieniami sprzedaży i zysków. Szukam „Jon Ming", „JonMing", „Ming", „Szczęśliwe Smoki", „Sklep" i „Mike Chan", ale nic z tego nie wychodzi. Potem próbuję „Barrakuda" i znajduję folder z tym oznaczeniem. Otwieram go i widzę kilka zachowanych e-maili. Niektóre są od Prokofiewa. Czytam je i uświadamiam sobie, że znów, po raz drugi w ciągu roku, siedzę przy biurku Andricja Zdroka, szefa Sklepu. Więc facet jest teraz tutaj, w Hongkongu. Powinienem był się tego domyślić, kiedy zobaczyłem tu jego dwóch kumpli.

Wiadomości od Prokofiewa to zaś szyfrowany bełkot, ale udaje mi się zorientować, że chodzi o dostawy materiałów z Rosji do Hongkongu. Są też polecenia, żeby sprawdzić, czy coś z Ameryki jest w drodze do Chin.

Natrafiam na folder pod nazwą GYROTECHNICS. Zawiera e-maile od jakiegoś GoFish@GyroTechnics.com. Są napisane bardzo kiepskim angielskim albo to jakieś stenogramy. Przebiegam je szybko wzrokiem i napotykam słowo „profesor". Główna treść wiadomości jest taka, że brat autora dostarcza materiały profesora jakiemuś „J.M." Jon Ming? W podpisie figuruje E.W.

- Sam?

-Tak?

- Mam coś dla ciebie. - Grimsdottir podaje mi kombinację sześciu znaków, liter i cyfr. - Wypróbuj to.

Działa.

- Chyba wyślę ci kartkę na urodziny, Anno - mówię.

- A mnie? - pyta Coen.

- Ty może dostaniesz kartkę i kawałek tortu - odpowiadam.

- Wielkie dzięki.

Przeglądam przysłane niedawno e-maile i znajduję jeden od GoFisha. Pisze, że jego brat jest już na miejscu i musi szybko opuścić kraj. Nadawcą ostatniej wiadomości w skrzynce odbiorczej jest GoFish2. Otwieram ją i nie wierzę własnym oczom.

Andriej

To ja, Mike Wu, dawniej Mike Chan. Jak wiesz, Eddie to mój brat. Właśnie się dowiedzieliśmy, że JM wstrzymał sprzedaż s.s. do „Barrakudy". Chcemy ci go sprzedać bez pośredników. Skontaktuj się ze mną jak najszybciej. Mamy niewiele czasu. Muszę się natychmiast wynieść z Los Angeles.

Mike

Ładuję szybko te pliki do OPSAT-u i wyłączam komputer. Kiedy to robię, analizuję wszystkie informacje, które zdobyłem w Rosji i Hongkongu. Wychodzi na to, że Mike Chan był kretem w Wydziale Trzecim. Zorganizował przepływ tajemnic projektu MRUU V od profesora Jeinsena do Szczęśliwych Smoków. Potem ten materiał kupował Sklep i sprzedawał swojemu klientowi. Mike i jego brat, ktokolwiek to jest, są w posiadaniu jeszcze jednego fragmentu pracy Jeinsena. Jon Ming nie zgadza się na transakcję, Mike więc próbuje sprzedać ten element Sklepowi bez pośrednictwa triady.

Na zewnątrz w korytarzu rozlega się jakiś hałas. Zamieram, gdy uświadamiam sobie, że ktoś schodzi po skrzypiących schodach. Ktokolwiek to jest, krzyczy na śpiącego strażnika, opieprza faceta za to, że pije i śpi w pracy. Słyszę, że strażnik zdezorientowany przeprasza ochryple.

Następne kroki. Jest tam kilku facetów. Co robić, do cholery? Z tego pokoju nie ma ucieczki. Ani okien, ani przewodów wentylacyjnych, nic. Podchodzę do drzwi i staję za nimi z moim five-sevenem gotowym do strzału. Jeśli będą się musiał przebić na zewnątrz, zrobię to.

Gość pyta strażnika, dlaczego regał z książkami na górze był otwarty. Pada rozkaz, żeby przeszukać wszystkie pomieszczenia.

Sięgam do kieszeni na nogawce spodni i chwytam granat dymny. Opuszczam gogle, ściskam go w lewej ręce i przygotowuję się do wyrwania zawleczki zębami i rzutu. Nagle drzwi pokoju otwierają się z rozmachem do środka, uderzają mnie i zdradzają moją pozycję.

ROZDZIAŁ 21

Włączam termowizję, wyciągam zawleczkę granatu, sięgam za otwarte drzwi i rzucam go. Tamci krzyczą ostrzegawczo. W korytarzu następuje potężna eksplozja. To tylko granat dymny, ale ciasne pomieszczenie potęguje siłę wybuchu. Na zewnątrz pokoju biurowego powstaje totalny chaos. Drzwi bombardują pociski. Padam na podłogę i czołgam się poza linię ognia. Kiedy wystawiam głowę za próg, widzę wśród dymu cztery ciepłe ciała. Trzy z nich strzelają na oślep w kierunku pokoju biurowego. Celuję spokojnie z five-sevena i zdejmuję strzelców pierwszy, drugi, trzeci.

- Przerwać ogień! - krzyczy czwarty facet. - Przestańcie strzelać, idioci!

Biedak nie zdaje sobie sprawy, że jego ludzie już nie żyją. Widzę, jak posuwa się w stronę schodów, szukając po omacku drogi wzdłuż ściany. Wstaję, opasuję mu ramieniem szyję i przystawiani do głowy lufę pistoletu.

To Anton Anlipow.

- Powinienem cię od razu rozwalić - mówię po rosyjsku. Facet się trzęsie.

- Czekaj! - błaga po angielsku. - Proszę!

- Na co mam czekać?

- Jeśli mnie zabijesz, nigdy... nigdy się nie dowiesz, co się dzieje.

- Wiem, co się dzieje.

- Ale nie znasz szczegółów. - Gość jest zdesperowany. To tchórz gotów wszystko wyśpiewać. Choć ma rację; nie znam szczegółów. Ciągnę go w głąb korytarza, poza dym. Docieramy do magazynu broni. Rzucam go na podłogę i szybko przeszukuję. Nie jest uzbrojony. Staję nad nim z five-sevenem wycelowanym w jego twarz. - Dobra, Antipow. Mów - rozkazuję. - Słucham. Niczego nie ukrywaj.

Facet mruży oczy i przygląda się mi.

- Kim ty jesteś? - pyta.

- Konsultantką firmy Avon. Co Sklep robił z materiałem oznaczonym jako MRUUV?

- Fisher! Jesteś penetratorem!

- Zadałem ci pytanie.

- Bałem się, że się pojawisz, i to raczej wcześniej niż później. Andriej... Andriej nigdy by nie uwierzył, że tak szybko wpadniesz na nasz trop.

- Zamierzasz mi odpowiedzieć czy nie? Masz trzy sekundy.

- Zaczekaj! - Antipow unosi ręce w obronnym geście. - Nie strzelaj!

- Dobra, zaczekam. Gadaj.

- Sprzedawaliśmy plany MRUUV-a chińskiemu generałowi o nazwisku Tun. Chce zaatakować Tajwan. Mobilizuje siły w Fuczou. Wojna jest nieunikniona.

Generałowi chyba odbiło.

- Jest stuknięty, jeśli myśli, że może uderzyć na Tajwan. Przecież musi się liczyć z interwencją ONZ-u, nie wspominając o reakcji Ameryki.

Antipow przytakuje.

- Ma plan na wypadek takiego scenariusza.

- Jaki?

- Nic wiem!

Facet jest zbyt przerażony, żeby kłamać. Wracam pamięcią do wiadomości w komputerze Zdroka.

- Co to jest ten ostatni element, który ma przyjść z Kalifornii?

- Wiesz o tym?

- Mów.

- To system sterujący do MRUU V-a. Firma w Los Angeles konstruuje go według specyfikacji Tuna. Wiesz, jak działa MRUUV?

Owszem, wiem. To rodzaj torpedy, która może być zdalnie sterowana z okrętu podwodnego lub nawodnego.

- Po cholerę Tunowi coś takiego do ataku na Tajwan? Ma głowicę jądrową? Jedną z waszych, rosyjskich? To przyszło w tej skrzyni? - Wskazuję tę z napisem: BURAKI.

Antipow kiwa głową.

- Tak, ma głowicę. Brakuje mu już tylko systemu sterującego. To urządzenie lada dzień zostanie przywiezione z Kalifornii tutaj. Może nawet już tu jest.

Nic z tego nie rozumiem. Ten plan nie ma sensu. Dlaczego generał miałby użyć przeciwko Tajwanowi broni jądrowej? Przecież Chinom zawsze chodziło o aneksję tego państwa. Eksplozja nuklearna całkowicie zniszczyłaby mały kraj. I co na to chiński rząd? Wiedzą, co zamierza Tun?

Antipow drży.

- Proszę cię, pozwól mi odejść. Jesteśmy tylko... jesteśmy tylko biz... biz... biznesmenami.

Dlaczego Chiny miałyby unicestwić Tajwan, do cholery? Od kilkudziesięciu lat starają się narzucić swoje wpływy tej wyspie. Prędzej spodziewałbym się, że zależy im, żeby zająć to terytorium, zasiedlić je i wykorzystywać tamtejsze zasoby. Nie, coś tu jest nie tak.

- Co jeszcze wiesz, Antipow? - pytam. - Nie mówisz mi wszystkiego.

- Dogadajmy się. - Widzę w jego oczach błysk triumfu. - Wtedy może powiem ci więcej. - Szczerzy zęby, kiwa głową, patrzy na mnie błagalnie jak głodny pies. - Mogę ci zapłacić! Dam ci milion dolarów. Amerykańskich! Dogadajmy się, Fisher!

Rzygać mi się chce. Sklep ma gdzieś, kto zginie, byle tylko dokonali transakcji. Bez wahania sprzedadzą broń jądrową szaleńcowi za trochę gotówki. W tym momencie nie potrafię sobie wyobrazić większego zła. Próba przekupstwa jeszcze bardziej mnie wkurza.

- Przykro mi - mówię - ale nic z tego.

Z zimną krwią naciskam spust. Następna jedna czwarta kierownictwa Sklepu jest wyeliminowana.

Odwracam się i idę zaścielonym trupami korytarzem do schodów. Kiedy jestem na górze, strzelam kilka razy w szybę wystawową. Rozpryskuje się na kawałki. Włącza się alarm. W porządku. Niech hongkońska policja zajmie się bałaganem na dole. Magazyn broni na pewno ich zainteresuje.

Lambert prawdopodobnie nie pochwali tego, co zrobiłem. Ale nie mam wyrzutów sumienia. Trzeba było usunąć Antipowa ze sceny tak jak generała Prokofiewa w Moskwie. Kiedy dopadnę dwóch pozostałych, Herzoga i Zdroka, zrobię z nimi to samo. Jeśli Lambert odbierze mi to zadanie, trudno. Widzę to tak: robota rozpoczęta ponad rok temu nie została zakończona. Sklep wyrządził Wydziałowi Trzeciemu szkodę nie do naprawienia. Zabili kilku naszych agentów. Za zabójstwo Carly St. John mogą być odpowiedzialni Mike Chan i triada, ale gdyby Sklep nie pociągał za sznurki, nie doszłoby do tego. Dlatego mówię „dosyć".

Wymykam się szybko tylnymi drzwiami, trzymam w mroku i wracam na przystań promową.

ROZDZIAŁ 22

Jeff Kehoe spojrzał na zegarek.

- Trzydzieści sekund - szepnął do mikrofonu ze słuchawką. - Na mój sygnał.

- Przyjąłem.

Terenowe biuro FBI przydzieliło Kehoemu sześciu ludzi do szturmu na mieszkanie Eddiego Wu. Spodziewano się, że operacja pójdzie gładko -jeśli na miejscu nie będzie innych członków triady.

Kehoe zaczekał, aż bracia Wu wejdą do siedmiopiętrowego apartamentowca, potem zajął pozycję przed domem i został tam do zapadnięcia nocy. Tuż po pierwszej nad ranem przyjechała drużyna szturmowa. FBI skontaktowało się wcześniej z zarządcą budynku i uprzedziło go o akcji. Załatwiono nakazy i wszelkie formalności prawne. Na wszelki wypadek przecznicę dalej zaparkowały karetka pogotowia i wóz strażacki.

Mieszkanie było jednym z trzech apartamentów na dachu i miało tylko jedno wejście. Zakładano, że bracia śpią i uda się wykorzystać element zaskoczenia.

Kehoe dał sygnał i w głąb korytarza ruszyli trzej ludzie z taranem i karabinami szturmowymi gotowymi do strzału. Spojrzeli pytająco na Kehoego. Agent specjalny skinął głową. Pierwszy mężczyzna zapukał głośno do drzwi.

-Otwierać! FBI!

Drużyna nie czekała, aż ktoś im otworzy. Walnęli taranem w drzwi i wyłamali je z zawiasów. Dwaj inni agenci wpadli do salonu, za nimi Kehoe i czterej pozostali.

Mike Wu spał głęboko, gdy obudziło go uderzenie w drzwi. Federalni otoczyli go, zanim zdążył usiąść w łóżku. Zobaczył trzy lufy wycelowane w jego głowę, uznał, że nie ma wyboru, i podniósł ręce do góry.

Zdrajcę Wydziału Trzeciego zabierano do aresztu, część agentów przetrząsała resztę mieszkania w poszukiwaniu Eddiego Wu. Nie znaleziono go.

- Gdzie jest twój brat? - zapytał Kehoe. Na nadgarstkach Chińczyka zatrzaskiwano kajdanki.

- Nie wiem! — odparł Mike. — Był tu, kiedy kładłem się spać.

Kehoe nie widział, żeby facet wychodził z budynku. Nie wierzył, że Eddiego nie ma w mieszkaniu. Odwrócił się gniewnie do dwóch członków drużyny i kazał im przewrócić apartament do góry nogami. Potem skinął głową ludziom, którzy trzymali Mike'a.

- Idziemy.

Agenci FBI i Mike nie wiedzieli, że Eddie miał ukryte przejście w podłodze szafy w swojej sypialni. Pomysł podsunął mu sam Jon Ming, gdy Eddie zamieszkał w tym apartamentowcu. Agenci w końcu znaleźli zamaskowaną klapę, ale Wu był już daleko. Właz prowadził do przewodu wentylacyjnego, którym Eddie przeczołgał się wzdłuż korytarza do klatki schodowej na siódmym piętrze. Kiedy usłyszał uderzenie w drzwi wejściowe, natychmiast rzucił się do szafy. Wiedział, że nie uda mu się uratować brata; ważna była szybka ucieczka. Dotarcie do klatki schodowej zajęło mu dokładnie czterdzieści dwie sekundy. Zbiec w dół po schodach i wyjść z budynku było już łatwo. Nikt z FBI go nie widział.

Udało się.

- Żądam adwokata.

Od chwili aresztowania minęło dwanaście godzin.

Mike Wu siedział w pustym pokoju przesłuchań w jasnym świetle lamp. Na stole przed nim stał tylko kubek kawy. Poza lustrem na ścianie, które służyło do obserwacji, o czym Wu oczywiście wiedział, nic nie zdobiło zimnego, betonowego pomieszczenia.

Czuł zmęczenie i niepokój. Ręce wciąż miał skute za plecami i był boso. Kazano mu zdjąć T-shirt i bokserki, w których spał, i włożyć strój więzienny.

Kehoe i szef biura FBI w Los Angeles, Al Nudelman, siedzieli przy stole z aresztantem. Przesłuchanie prowadziło donikąd.

- Mike, zostałeś zatrzymany na podstawie ustawy o bezpieczeństwie wewnętrznym - powiedział Kehoe. - Nie masz takich samych praw, jak pospolity przestępca. Gdybym mógł, zorganizowałbym tu i teraz lincz na tobie za to, co zrobiłeś. Zdradziłeś swoją ojczyznę. Przekazywałeś wrogim organizacjom tajemnice obronne. Zabiłeś pracownika federalnego i funkcjonariusza władz stanowych Oklahomy. Tkwisz po uszy w gównie, kolego.

- Żądam adwokata. I daj mi coś do jedzenia, człowieku. Nie możecie mnie tak traktować. Jestem obywatelem amerykańskim.

- Nie postępujesz jak Amerykanin.

Rozległo się pukanie w stalowe drzwi. Nudelman wstał, otworzył je i rozmawiał przez chwilę z innym agentem. Skinął głową i zamknął drzwi. Podszedł do Kehoego i przekazał mu wiadomość.

- Dobre wieści, Mike - powiedział. - Jest tu twój stary znajomy. Chciałby się z tobą zobaczyć i zadać ci kilka pytań. Specjalnie po to przyleciał aż z Waszyngtonu.

Drzwi się otworzyły i wszedł pułkownik Lambert. Mike Wu zamknął oczy i się wzdrygnął. Naprawdę szanował szefa Wydziału Trzeciego i obawiał się spotkania z nim.

- Cześć, Mike - odezwał się chłodno Lambert. Mike podniósł wzrok i skinął głową.

- Witam, panie pułkowniku.

Lambert usiadł naprzeciwko niego i odwrócił się do Kehoego.

- Dzień dobry.

- Jeszcze jest dzień? - zapytał Kehoe. - Myślałem, że to już wieczór.

- Dzięki, że dał mi pan znać. Przyleciałem najszybciej, jak mogłem.

- Chyba w rekordowym czasie, pułkowniku. Oświecili tu pana?

- Ten śmieć coś powiedział? - Lambert spojrzał na Mike'a.

- Nic. Ciągle żąda adwokata.

Lambert chrząknął. Popatrzył na swojego byłego podwładnego i pochylił się do przodu.

- Posłuchaj, Mike. Przyznaj się. Złóż zeznanie i podpisz je. To leży w twoim interesie. Wiesz, co zrobiłeś, a my mamy na to dowody. Proces będzie długo trwał i kosztował podatników mnóstwo pieniędzy. Po co to przeciągać? Jeśli się przyznasz, postaramy się potraktować cię łagodnie.

- Łagodnie? Jak łagodny może być wyrok śmierci? - zapytał Mike.

- Może dostaniesz dożywocie. Będę za tym. Choć niczego nie gwarantuję.

Mike milczał. Patrzył na Lamberta przez pełną minutę, jakby uczestniczyli w zawodach, kto dłużej wytrzyma spojrzenie przeciwnika. W końcu pochylił się do przodu i powiedział najwolniej jak mógł:

- Żądam adwokata.

Lambert i Kehoe spojrzeli na siebie i westchnęli.

- Hej, Mike, pamiętasz Sama Fishera? - zapytał Lambert.

- Widziałem go tylko raz.

- Ale wiesz, kim jest? 1 co potrafi? Mike wzruszył ramionami.

- Wyobraź sobie, że jest w drodze tutaj. Zakończył zadanie w Hongkongu i kazałem mu wracać do Stanów. Kiedy usłyszał, że zostałeś aresztowany, nie mógł się doczekać rozmowy z tobą. Bardzo lubił Carly. Postanowiłem zaprosić go tutaj. Agent Kehoe i ja zostawimy was na chwilę samych. Nie wiem, jak Sam zareaguje na twój widok. Ale jesteś w Ośrodku Nadzoru Specjalnego nr sześć, o którego istnieniu nikt, kurwa, nie wie, więc może być tak, że wolałbyś zginąć pod gradem pocisków.

Mike dobrze wiedział, o czym mówi pułkownik. Wszyscy w Wydziale Trzecim bali się penetratorów - zwłaszcza Sama Fishera. Facet był niemal nadczłowiekiem, niebezpieczną maszyną.

Lambert wstał.

- Przemyśl to, Mike. Minie co najmniej pół dnia, zanim Sam tu dotrze. To mnóstwo czasu, żeby przyznać się do winy i podpisać zeznanie. Chodźmy, agencie Kehoe. Zostawmy tego gnoja samego z jego demonami.

Dwaj mężczyźni wyszli i zaryglowali drzwi. Mike Wu wyłamywał nerwowo palce, ale patrzył wyzywająco w lustro. Wiedział, że tamci są po drugiej stronie i obserwują go. Po chwili chwycił opróżniony do połowy kubek z kawą i rzucił nim w ciemną szybę. Brązowa ciecz spłynęła po ścianie, tworząc brzydką kałużę na podłodze sterylnego pokoju.

- Żądam adwokata! - krzyknął.

Andriej Zdrok był jedynym członkiem kierownictwa Sklepu, który znał tożsamość Dobroczyńcy. Ten człowiek reprezentował Sklep na Dalekim Wschodzie, od dawna współpracował z tą organizacją i przyszedł jej z pomocą, kiedy straciła grunt pod nogami w Europie Wschodniej. Inni dyrektorzy Sklepu znali go jedynie jako Dobroczyńcę, bo tak chciał. Zdrok gorliwie spełniał wszystkie jego życzenia. Musiał przyznać, choć niechętnie, że gdyby nie Dobroczyńca z jednej strony i Szczęśliwe Smoki z drugiej, Sklep przestałby funkcjonować. Teraz stosunki Sklepu z triadą były napięte. Zdrok wiedział, że Ming zerwie je całkowicie, kiedy generał Tun dostanie system sterujący. A katastrofa w antykwariacie jeszcze bardziej osłabi pozycję Sklepu na tym terenie.

Antipow nie żył. Ich biuro zostało zniszczone. Przeszukiwała je teraz hongkońska policja. Bez wątpienia kilka międzynarodowych agencji wywiadowczych czyhało na szczątki jak sępy. Wyglądało na to, że znów trzeba będzie się gdzieś przenieść.

Zdrok podniósł słuchawkę telefonu na swoim biurku i wybrał jeden z niewielu numerów, które znał na pamięć.

- Tak, Andriej? - zgłosił się po angielsku Dobroczyńca.

Zdrok też musiał mówić w tym języku, bo jego rozmówca kiepsko znał rosyjski.

- Witam pana. Jak tam sprawy w nowym...

- Wszystko w porządku, Andriej. W czym mogę służyć?

- Aresztowano jednego z naszych ludzi w Kalifornii. Miał dostarczyć system sterujący Szczęśliwym Smokom. A jak pan wie...

- Jon Ming wstrzymał transakcję. Ale rozumiem, że ludzie w Kalifornii zaproponowali ci sprzedaż bez pośredników. Ile chcą?

- Jeszcze negocjujemy cenę. Oskar dokona transakcji. Ale jest jeszcze coś.

- Tak?

- Ten facet z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Sam Fisher. Penetrator. To, co się stało w antykwariacie, to jego robota. Czas się go pozbyć. Raz na zawsze.

Całkowicie się z tym zgadzam. Działaj. Zadzwoń, gdzie trzeba. Pokryję koszty. Zaproponuj więcej niż zwykle.

- Dziękuję panu.

- Nie ma za co.

Dobroczyńca wyłączył się i Zdrok wybrał inny numer, który znał na pamięć. Telefon zadzwonił pięć razy, zanim ktoś podniósł słuchawkę.

- Da?

- Dzięki Bogu, że jesteś - odetchnął Zdrok. Opowiedział mężczyźnie, co się stało w antykwariacie. - Miarka się przebrała. Sam Fisher musi umrzeć. I ty to załatwisz. Tylko ty możesz to zrobić.

- Chcę dwa razy więcej niż zwykle - usłyszał Zdrok po dwudziestu sekundach. - Rozumiesz, dlaczego.

- Oczywiście. Proponuję dwa i pół razy więcej. Co ty na to?

- Jesteś bardzo hojny. Gdzie go znajdę?

- Właśnie opuścił Hongkong i jest w drodze do Los Angeles. Tam go wytropisz.

- Polecę pierwszym samolotem, jaki uda mi się złapać.

- Dzięki.

- Będę w kontakcie.

Rozłączyli się i Zdrok dostrzegł pierwszy promyk nadziei po strasznych dwudziestu czterech godzinach, które minęły od chwili, gdy odkrył, co się stało z Antonem Antipowem i kwaterą główną Sklepu przy Kociej ulicy.

Teraz wszystko będzie dobrze. Do Ameryki poleci najbardziej zaufany zabójca na usługach Sklepu, Iwan Putnik, i wyprostuje sprawy.

ROZDZIAŁ 23

Lot ospreyem nad Pacyfikiem minął bez przygód. Spałem przez większość czasu. A mimo to, kiedy wylądowaliśmy w Kalifornii, nadal czułem się zmęczony. Mógłbym to przypisać temu, że się starzeję, ale nie zamierzam. Może po prostu jest mi potrzebny następny urlop. Dwie zamorskie operacje, jedna po drugiej, potrafią wykończyć każdego, nawet facetów dwadzieścia lat młodszych ode mnie.

Z bazy odbiera mnie Frances Coen. Jestem zaskoczony, że widzę ją na Zachodnim Wybrzeżu, ale wyjaśnia, że przyleciała z Waszyngtonu z pułkownikiem Lambertem. Ona i Anna Grimsdottir uważają, że rozwiązały problem zabezpieczenia moich implantów przed emisją fal z takiego nadajnika, jakiego użyła przeciwko mnie triada. Będę się musiał poddać drobnemu zabiegowi, który potrwa godzinę. Tyle zajmie wprowadzenie ulepszeń. Przetną mi skórę, żeby się dostać do implantów. W tej chwili nie pociąga mnie ta perspektywa, ale pewnie trzeba to zrobić.

Coen zabiera mnie do Ośrodka Nadzoru Specjalnego numer sześć, tajnego aresztu dla zatrzymanych, którzy zagrażają bezpieczeństwu narodowemu. W takim miejscu aresztowani terroryści i zdrajcy nie mogą korzystać z porady prawnej, przynajmniej przez jakiś czas. To zgodne z ustawą o bezpieczeństwie wewnętrznym. Ta polityka to część tak zwanej wojny z terroryzmem, prowadzonej od jedenastego września 2001 roku. Obiekt jest zlokalizowany na wschód od Los Angeles, niedaleko San Bernardino. Z ulicy wygląda na publiczny parking podziemny, którym rzeczywiście jest. Ale po wprowadzeniu w windzie kodu dostępu zjeżdża się piętnaście metrów pod ziemię. Tam są trzymani najbardziej niebezpieczni ludzie w Ameryce.

Kiedy dostaję pozwolenie na wejście, Coen prowadzi mnie do Lamberta. Pułkownik zajmuje mały pokój biurowy z leżanką. Wygląda, jakby się przed chwilą obudził. - Miło cię widzieć, Sam - mówi.

- Dobrze być z powrotem. - Ściskamy sobie dłonie. Lambert proponuje mi, żebym usiadł na leżance, i bierze sobie krzesło zza biurka, na którym stoi jego laptop. Coen zostawia nas samych i mówi, że wróci po mnie późnym popołudniem, by mnie zabrać na zabieg.

- Przepraszam za mój wygląd, ale przez większość nocy nie spałem. Przesłuchiwałem Mike'a - usprawiedliwia się Lambert.

- Ja też jestem zmęczony - odpowiadam. - Mam już urlop? Lambert szczerzy zęby; wie, że żartuję.

- Jeszcze nie, Sam. Możesz odpocząć dzień lub dwa, ale jesteś tu potrzebny. Później ci to wyjaśnię. Kawy?

- Chętnie. 1 chciałbym zadzwonić do córki. Jest tu jakiś telefon, z którego mógłbym skorzystać, czy muszę z komórki?

Lambert wskazuje aparat na biurku.

- Możesz zadzwonić z tego. To bezpieczna linia. Zaraz wracam. - Wychodzi z pokoju, a ja wybieram numer.

Zgłasza się automatyczna sekretarka Sary: Cześć, tu Sara. Zostaw wiadomość. Patrzę na zegarek. Wczesne przedpołudnie. Nic dziwnego, że nie ma jej w domu. Pewnie jest na uczelni.

- Cześć, skarbie - mówię. - Jestem już z powrotem w Stanach. Chciałem się tylko zameldować. Możesz do mnie zadzwonić na numer, który znasz, jak będziesz miała okazję. Jeśli nie odbiorę od razu, odezwę się do ciebie. Kocham cię.

Wyłączam się i kładę na leżance. Zaczynam zasypiać, gdy wchodzi Lambert z kawą. Bardzo jej potrzebuję. Siadam i biorę kubek.

- Dzięki.

- Czytałem twój ostatni raport. - Lambert wraca na swoje krzesło. Oho, zaczyna się. Byłem brutalnie szczery, opisując to, co się wydarzyło

w antykwariacie w Hongkongu. Lambert urwie mi jaja za to, że zabiłem Antipowa z zimną krwią. Ale przynajmniej wiem, że mnie nie wywali, bo już powiedział, że jestem tu potrzebny.

- Cieszę się, że zlikwidowałeś połowę Sklepu - mówi. - Dwóch z głowy, dwóch do załatwienia.

Tego się nie spodziewałem.

- Dzięki - odpowiadam, ale czuję potrzebę wytłumaczenia się. - Niech pan posłucha, pułkowniku. Co do Antipowa...

- Zapomnij o tym, Sam. -- Przerywa mi machnięciem ręki. - Facet był jednym z naszych głównych przeciwników. Wszyscy szefowie Sklepu to zasrańcy. Według naszego prawa byłeś w sytuacji bojowej. Nie będziemy do tego wracali. Kiwam głową i wypijam łyk kawy.

- A co z naszym więźniem? - pytam po chwili milczenia.

- Uważam, że teraz będzie mówił. Chyba czekał na ciebie.

Mike Chan, a raczej Mike Wu, wygląda dość kiepsko. Przez ostatnich czterdzieści osiem godzin nie pozwolili mu zmrużyć oka i ostro go przesłuchiwali. Widziałem faceta tylko raz, w Wydziale Trzecim, i ledwo go pamiętam. Podobno był bardzo dobrym analitykiem. Dlaczego chciwość zmienia tylu porządnych ludzi w przestępców? Nigdy tego nie zrozumiem. Wszyscy chcemy mieć pieniądze i wygodnie żyć, ale zdrada ojczyzny, przyjaciół czy rodziny, żeby to osiągnąć, nie mieści mi się w głowie.

Kiedy wchodzę do pokoju przesłuchań, Mike siada prosto i otwiera szeroko oczy. Musieli go nieźle przygotować na moją wizytę. Facet jest przerażony.

- Odpręż się, Mike - mówię. - Z mojej strony nic ci nie grozi. Nie na dzień dobry.

- Co tu robisz? - pyta. - To nie twoja działka. Od kiedy penetratorzy są werbowani do przesłuchiwania więźniów?

- Nie są. Jestem tu z własnej woli. Dlatego że Carly St. John była moją przyjaciółką. Dlatego że twoi kumple, Szczęśliwe Smoki, chcieli mnie zabić. Dlatego że jestem patriotą i kocham moją ojczyznę, a ty jesteś zasranym, gówno wartym skurwysynem.

Więzień wzdycha i potakuje. Pogodził się ze swoim losem.

- Nadal żądam adwokata.

- Może go dostaniesz, jeśli się przyznasz. Nie wiem, jak to się załatwia w wypadku takich wyjątkowo bojowych typów jak ty. Ale wiem, że nie wyjdę stąd, dopóki nie złożysz i nie podpiszesz oficjalnego zeznania.

- Chcesz mnie zmusić? Pokazać, jaki z ciebie twardziel, i zdrowo mi dołożyć?

- Mam nadzieję, że oprzytomniejesz i zrozumiesz, że nie wywiniesz się z tego. Jesteś ugotowany. Lambert i FBI mają wystarczające dowody, żebyś został skazany. Nie musisz niczego podpisywać. I tak dostaniesz wyrok śmierci. Chcemy temu zapobiec. Życie jest lepsze niż śmierć.

- To zależy od tego, co robisz ze swoim życiem, prawda?

- Być może. Szkoda, że Carly już nic nie może zrobić ze swoim. Mike spuszcza wzrok. Wyczuwam, że nie jest dumny z tego, co zrobił.

Skurwiel.

- Dlaczego, Mike? Dlaczego musiałeś ją zabić? Wiesz, Carly powiedziała mi kiedyś, że jesteś doskonałym pracownikiem, najlepszym analitykiem w firmie, i na pewno szybko awansujesz.

- Pieprzę cię, Fisher.

Coś we mnie pęka. Może jestem przemęczony. Może przygnębiony śmiercią Carly. A może po prostu mam dosyć tego całego gówna.

Wstaję, podchodzę do Mike, chwytam go za cienką koszulę i walę w nos. Leci do tyłu i pada na podłogę. Spodziewam się, że wejdzie Lambert lub ktoś inny i ochrzani mnie, ale nic się nie dzieje. Mike podnosi się i patrzy na mnie. Krwawi z nosa.

- Uderz mnie jeszcze raz, Fisher.

- Co?!

- Chcę, żebyś mnie uderzył. Żebyś mi dołożył. Należy mi się.

- Daj spokój, Mike. Siadaj.

- Ty skurwielu! - krzyczy. - Uderz mnie! Przecież po to przyszedłeś!

- Siadaj, Mike!

- Pieprzę cię, Fisher! Wiesz co? Rozwaliłem Carly łeb i podobało mi się to. Wszedłem spokojnie do jej pokoju, wycelowałem spluwę w tył jej głowy i nacisnąłem spust. Szkoda, że tego nie widziałeś, Fisher. Jej mózg opryskał cały cholerny komputer!

Dobra. Facet dostanie to, czego chce. Ja też tego chcę, do cholery. Do diabła z przepisami. Poza tym zasraniec mnie wkurza. Łapię go za kołnierz i przeciągam przez stół. Facet jest lekki, więc rzucam nim przez pokój o ścianę bez wysiłku. Przez kilka następnych sekund zupełnie nie panuję nad sobą. Nie pamiętam, jak go biłem, ale musiałem go walnąć dwa lub trzy razy. Może nawet raz go kopnąłem. Kiedy przytomnieję, leży na podłodze we krwi. Dzięki - mówi. Nie uwierzysz, ale potrzebowałem tego. Jak cholera - mruczę. Sięgam do kieszeni, wyjmuję chustkę do nosa i rzucam mu. Wyciera twarz, potem gramoli się wolno z powrotem na swoje krzesło. Kiedy siedzi, kładzie głowę na rękach na blacie stołu. Bierze kilka głębokich oddechów i patrzy na mnie. Niemal widzę, jak obracają się tryby w jego mózgu, gdy zmaga się ze sobą, czy puścić farbę. Po długim milczeniu zaczyna gadać.

- Była bliska odkrycia, że przeciek z Wydziału Trzeciego to moja robota. Nareszcie rozumie sytuację.

- To, że ją zabiłeś, nie przeszkodziło nam w znalezieniu ciebie - mówię. To było bezmyślne, głupie posunięcie. Zabić ją, a potem uciec. Cholernie

- Sprytne, Mike. Przecież musiałeś zdawać sobie sprawę, że cię dopadniemy.

- Myślałem, że zdążę wyjechać z kraju, zanim FBI mnie złapie. Miałem już być w Hongkongu. Ale wszystko się spieprzyło. Carly przede wszystkim odkryłaby mój związek ze Szczęśliwymi Smokami. Nie mogłem do tego dopuścić. Spanikowałem. Zareagowałem odruchowo. Zabiłem ją bez zastanowienia.

- Mów dalej. Wyrzuć to z siebie. Cała nasza rozmowa jest nagrywana. Potem damy to na papier i będziesz musiał tylko złożyć podpis.

- W porządku. Więc tak - kontynuuje Mike. - Wszystko, co wiecie, to prawda. Mój brat i ja należymy do Szczęśliwych Smoków. Przyłączyliśmy się do nich sześć lat temu w Los Angeles. Triada współpracowała już od jakiegoś czasu ze Sklepem. Załatwili mi zmianę tożsamości i dostałem pracę w NSA.

- Jak triada to zrobiła?

- Nie triada. Sklep. Ale mieli jakąś pomoc w Waszyngtonie.

- Co masz na myśli?

- Kogoś wysoko na górze. Nie wiem, kogo. Przysięgam. Tożsamość tej osoby jest bardzo dobrze chroniona.

Pocieram podbródek.

- To ktoś z Kongresu? - pytam.

- Naprawdę nie wiem, Sam. Przysięgam. Ktokolwiek to jest, ma mnóstwo znajomości. Potrafili wyczyścić moją przeszłość i stworzyć mi nowe życie, Mike'a Chana. I skomunikowali się z profesorem Jeinsenem.

- Więc twierdzisz, że gdzieś w naszym rządzie jest zdrajca, który zorganizował to wszystko wspólnie z triadą i Sklepem?

- Tak.

- Jak się kontaktowałeś z Jeinsenem?

- Nigdy go nie widziałem. Zostawiał skopiowane pliki w skrytce na mieście. Odbierałem je i wysyłałem Jonowi Mingowi do Hongkongu. Potem Ming sprzedawał je Sklepowi. Albo mieli inny układ. Szczęśliwe Smoki dostawały broń w zamian za informacje czy coś w tym rodzaju.

- Został do przekazania ostatni fragment pracy Jeinsena?

Mike się waha, potem prawdopodobnie dochodzi do wniosku, że skoro powiedział już tyle, nie ma sensu ukrywać reszty.

- Tak. System sterujący do MRUUV-a. To laptop. GyroTechnics skonstruowała go według specyfikacji Jeinsena, uwzględniając potrzeby klienta Sklepu. Miałem go dostarczyć do Hongkongu, ale Ming nagle postanowił zrezygnować z zakupu. Coś się zepsuło między nim a Sklepem. Z przyczyn politycznych.

- Więc cała sprawa upadła'.''

- Nie. W dniu, kiedy mnie aresztowaliście, skontaktowałem się ze Sklepem i zaproponowałem, że sprzedam im to bez pośredników. Eddie i ja wykołowaliśmy triadę.

Gwiżdżę.

- Jezu, Mike, ciesz się, że tu siedzisz. Smoki wykończyłyby cię w bardzo nieprzyjemny sposób. Gdzie jest twój brat?

- Nie wiem. Myślę, że się ukrywa. Ale Sklep ma z nim kontakt. Umówiłem się z nimi, że jeśli będę nieosiągalny, sfinalizują transakcję z nim. Sprzeda im system sterujący lada dzień. Może nawet już to zrobił.

- Załatwia to ze Zdrokiem?

Mike przytakuje.

Patrzę na zdrajcę przez pełną minutę, potem wstaję.

- Dzięki, Mike. Wszystko, co powiedziałeś, będzie na papierze. Podpiszesz to tylko. Pomogłeś sobie. Choć nadal uważam cię za śmiecia. Przepraszam za bajzel.

Wcale nie czuję się lepiej po tym, co powiedziałeś. Odwracam się i wychodzę.

- Muszę się zakraść do GyroTechnics - mówię do Lamberta po powro¬ie do pokoju biurowego.

- Wyprzedziliśmy cię - odpowiada. - Anna Grimsdottir włamała się do ich serwera, ściągnęła e-maile i inne pliki. Nasi analitycy już je rozbierają na czynniki pierwsze. Współpracujemy ściśle z FBI. Już wiedzą, że GyroTechnics to nic dobrego. Prowadzą oficjalne śledztwo w sprawie kilku przestępstw, między innymi sprzedaży obcym mocarstwom tajemnic wojskowych. Wiemy, że GyroTechnics pracowała nad materiałem MRUUV, choć nie powinna mieć dostępu do tego projektu. Śledztwem przeciwko firmie kieruje agent specjalny Jeff Kehoe. Powiedziałem mu, że zrobisz to, co robisz najlepiej - dostaniesz się do budynku firmy i spróbujesz coś znaleźć. Na razie Kehoe szuka Eddiego Wu i stara się ustalić, gdzie facet mógłby się skontaktować ze Sklepem.

- Ma pan zdjęcie Eddiego?

Lambert przekopuje stertę rzeczy na biurku i wyciąga fotografię. Zapamiętuję rysy faceta. Jest bardzo podobny do brata.

- Trzeba zapobiec sprzedaży systemu sterującego - kontynuuje pułkownik. Nie wiadomo, do czego generał Tun chce użyć MRUUV-a. Musimy założyć, że zbudował taki pojazd według planów Jeinsena.

- Co mówi nasz rząd o generale Tunie?

- Sekretarz stanu jest w kontakcie z rządem chińskim. Ostrzegliśmy ich, że Tajwan jest nie do ruszenia. Oczywiście udają głupich. Twierdzą, że generał Tun przeprowadza zwykłe manewry w rejonie Fuczou. Podobno nie ma zamiaru atakować Tajwanu, a rząd nie wydał na to zgody. Krótko mówiąc, nasz rząd przyjął strategię „czekać i obserwować".

Przeciągam się i nie całkiem udaje mi się stłumić ziewanie.

- Nudzę cię? - pyta Lambert.

- Jestem wykończony, pułkowniku. Mam za sobą ciężki tydzień. A raczej parę ciężkich miesięcy.

- Dobra, Sam, daję ci dwadzieścia cztery godziny urlopu. Na odpoczynek, seks, cokolwiek jest ci potrzebne, żeby się zregenerować. W garażu na górze jest samochód do twojej dyspozycji.

- Dzięki, pułkowniku.

Jak na zawołanie do pokoju wchodzi Frances Coen. Patrzy na mnie wyczekująco.

- O cholera, zapomniałem - mamroczę. - Przed wyjściem jestem umówiony, tak?

Kiwa głową.

- Lekarz już tu jest, Sam. Obiecuję, że załatwimy to szybko. I bez bólu. Chyba.

Lambert szczerzy do mnie zęby.

- Nie będzie gorzej niż za pierwszym razem.

- To pocieszające - mówię. Zabieg wszczepienia implantów to był honor. Wstaję i idę za Coen do sterylnego pomieszczenia, gdzie czekają jakiś doktor Frank i piękna pielęgniarka Betsy. Przynajmniej będę coś miał z tej ciężkiej próby.

Już po wszystkim. To był pryszcz. Coś mi tylko trochę przeszkadza w uszach, jakby dostała się tam woda. Ale lekarz powiedział, że za kilka godzin to przejdzie i będę jak nowo narodzony. Samochód, który mam do dyspozycji, to nissan murano rocznik dwa tysiące piąty, przestronne auto z silnikiem V6 i automatyczną przekładnią bezstopniową CVT. Jestem pod wrażeniem. To najlepszy pojazd służbowy, jaki kiedykolwiek udostępnił mi Wydział Trzeci.

Nie mam pojęcia, gdzie spędzę noc w Los Angeles. Kiedy wjeżdżam do miasta drogą międzystanową 1-210, dzwonię do mojego domu w Marylandzie, żeby odsłuchać wiadomości na automatycznej sekretarce, jeśli jakieś są. Ku mojemu zaskoczeniu jest jedna od Katii Loenstern:

Cześć, Sam, tu Katia. Wiem, że pewnie nie ma cię w mieś-cie, ale chciałam... sama nie wiem... chciałam zadzwonić i powiedzieć, że tęsknię za tobą. W San Diego spędziłam przyjemnie czas z mamą i siostrą, a teraz jestem sama w Los Angeles. Mam ochotę wydać tu trochę pieniędzy. Co mogę powiedzieć? Lubię zakupy, a Los Angeles to dobre miejsce. Właśnie zameldowałam się w hotelu Sofitel naprzeciwko Beverly Center i za chwilę wybieram się do centrum handlowego. Chyba zostanę tu kilka dni, a potem wrócę do Baltimore. Mam nadzieję, że wtedy już będziesz w domu, że teraz jesteś bezpieczny i że niedługo porozmawiamy. Cześć

Czy pułkownik Lambert nie mówił, że jest mi potrzebny seks?

Nagle muszę podjąć decyzję. Z jednej strony chyba powinienem trzymać się od niej z daleka, odpocząć i skoncentrować na pracy. Z drugiej, dałbym wszystko, żeby się z nią zobaczyć. Ale czy jestem gotów zaangażować się w ten związek? Bo tak będzie, jeśli do niej oddzwonię. Cholera, na samą myśl o tym jestem zdenerwowany.

Pieprzyć to. Potrzebuję tego. Za długo byłem sam. Nazwijmy to terapią psychiczną. Nawet gonadową, do cholery. Mogę być penetratorem, ale jestem również mężczyzną.

Teraz przynajmniej wiem, dokąd pojechać. Droga numer 210 przechodzi w 134, docieram dwójką do sto jedynki i kieruję się na zachód. Wkrótce potem wysiadam na Santa Monica Boulevard i idę do Beverly Boulevard i La Cienega. Prosto do Sofitelu naprzeciwko Beverly Center.

ROZDZIAŁ 24

Melduję się w hotelu, jadę do mojego pokoju na trzecim piętrze, dzwonię do recepcji i proszę o połączenie mnie z pokojem Katii. Nie spodziewam się jej zastać, więc jestem mile zaskoczony, kiedy odbiera telefon.

- Halo? - Ma trochę zdziwiony głos. Kto może do niej dzwonić w Los Angeles?

- Cześć, Katiu - mówię. - To ja, Sam.

- O mój Boże, Sam! Co za niespodzianka!

- Co słychać?

- Wszystko... wszystko w porządku! Boże, zupełnie straciłam głowę. Skąd dzwonisz? Jesteś już w Stanach?

- Tak.

- Jaka jest pogoda w Baltimore? Nadal zimno?

- Nie wiem. Jestem gdzie indziej.

- Gdzie?

- Dwa piętra pod tobą.

Nie jest pewna, czy dobrze usłyszała.

- Gdzie?

- W twoim hotelu. Dwa piętra pod tobą. W Los Angeles.

- Co ty tu robisz? - Teraz się śmieje. O mój Boże!

- Odsłuchałem wiadomość, którą mi zostawiłaś w domu. Byłem w Los Angeles, więc... wpadłem tutaj.

- Nie do wiary. Właśnie myślałam o tobie.

- Naprawdę? Ja o tobie też.

- Chcesz... chcesz się ze mną zobaczyć?

- Pewnie.

- Jesteś głodny? Jeszcze nie jadłam lunchu?

- Ja też nie. Zjedzmy razem.

Dwadzieścia minut później spotykamy się w holu. Katia wygląda lepiej, niż pamiętam. Jest w czarnych obcisłych spodniach, które podkreślają kształt jej długich nóg, czerwonej kamizelce i krótkim czarnym żakiecie. Pytam ją, czy na lunch może być coś z czosnkiem. Odpowiada, że jeśli ja chcę zjeść coś takiego, to ona też. Znam fajne miejsce na La Cienega, parę przecznic od hotelu, więc postanawiamy tam pójść. W Los Angeles jest trochę chłodno, ale to nic w porównaniu z zimowymi temperaturami na wschodzie. Żadne z nas nie musi brać płaszcza.

- Co u twojej rodziny? - pytam po drodze. Bierze mnie za rękę. Jest mi miło.

- Wszystko w porządku. To były przyjemne odwiedziny, choć moja mama nie czuła się dobrze. Miała jakąś paskudną infekcję pod paznokciem palca u nogi i lekarz obawiał się, że będzie konieczna amputacja. Palca oczywiście. Ale po usunięciu paznokcia... Pewnie nie chcesz tego słuchać?

- Nie przeszkadza mi to. Mogę znieść widok palca bez paznokcia w mojej wyobraźni.

- W każdym razie teraz już chyba będzie dobrze. U mojej siostry też wszystko w porządku. Stuknięta jak zawsze. Drugi raz się rozwodzi. Podejrzewam, że nigdy nie będzie szczęśliwa w małżeństwie. Jest wolnym duchem.

- Jak ty?

- Ja też jestem wolnym duchem, ale nie takim jak ona. Gdyby żyła w latach sześćdziesiątych, byłaby hipiską. A co u ciebie? Gdzie byłeś?

- Za granicą. Nic ciekawego. Zwykłe sprawy.

- A tak. Handel międzynarodowy. Zbieranie informacji i rozwiązywanie problemów. Pamiętam, Panie Tajemniczy.

- To prawda!

- Jasne. Więc co robisz w Los Angeles?

- Musiałem się tu zatrzymać. Służbowo. Ale mam dwadzieścia cztery godziny dla siebie.

- I postanowiłeś spędzić je ze mną?

- Jeśli chcesz.

- Pewnie, że chcę.

- Muszę trochę odpocząć. Jestem wykończony.

Wali mnie w ramię.

- Nie wstawiaj mi takiej gadki, koleś. Możemy spędzić następne dwadzieścia cztery godziny w łóżku, ale na pewno nie będziemy spali!

Dochodzimy do restauracji, jednej z moich ulubionych w Los Angeles i San Francisco. Nazywa się Stinking Rose i specjalizuje w daniach z czosnkiem. Katia nigdy tu nie była, jest więc moim gościem.

Lokal jest prawie pełny, jak zwykle, ale pora lunchu już się kończy i bez problemu dostajemy stolik. Hostessa najwyraźniej wyczuwa, co łączy Katię i mnie, bo sadza nas w słabo oświetlonym rogu sali i zapala świecę. Katia studiuje menu i stwierdza, że wszystko brzmi zachęcająco. Zapewniam ją że tak jest, i proponuję na zakąskę bagna calda. Zamawiamy butelkę domowego czerwonego wina i szykujemy się na przyjemną godzinę czy dwie.

- Więc gdzie, na Boga, byłeś? - pyta Katia. Jej piwne oczy błyszczą w blasku świecy. Kusi mnie, żeby się przed nią otworzyć. Przynajmniej raz nie prześladuje mnie duch Regan. Być może moja zmarła żona patrzy na mnie z nieba i dobrze mi życzy. Na pewno chciałaby, żebym się zajął własnym życiem, znalazł sobie kogoś. W końcu byliśmy w separacji i nie mieszkaliśmy razem, kiedy zmogła ją choroba. Pozostaliśmy w serdecznych stosunkach głównie z powodu Sary, ale nadal łączyło nas silne uczucie. Myślę też, że Regan polubiłaby Katię.

- Na Dalekim Wschodzie - odpowiadam. Naprawdę nie chcę zbyt wiele zdradzać. Katia najwyraźniej sporo się domyśla. Ciągle zastanawiam się, czy powiedzieć jej całą prawdę o mojej pracy. Przypuszczam, że jeśli nasz związek rzeczywiście stanie się poważny, będę musiał.

- Na Dalekim Wschodzie - powtarza. - Zastanówmy się. To musi oznaczać... Japonię? Koreę?

- Nie.

- Filipiny? Chiny?

- Nie.

- Hongkong? Indonezję?

- Cieplej.

- Posłuchaj, Sam. Proszę cię o jedno. Bądź ze mną szczery. - Wypija łyk wina i wpatruje się we mnie. - Zdaję sobie sprawę, że boisz się z kimś związać, i nie chcę cię wystraszyć. Ja też lubię być niezależna i zapewniam cię, że nie jestem zaborcza. Ale myślałam o tym krótkim czasie, który spędziliśmy razem, i uważam, że byłoby nam dobrze ze sobą. Nie proszę cię o zaangażowanie ani nic takiego, ale chciałabym, żebyś mi powiedział prawdę o sobie.

Zanim mam szansę coś powiedzieć, dostajemy zakąskę. Bagna calda to miękkie ząbki czosnku zapiekane w oliwie z oliwek i maśle z posmakiem anchois. Są podawane w małym gorącym naczyniu. Rozsmarowuje się je na świeżym chlebie.

- Mój Boże, to bajka! - mówi Katia. - Mogłabym przy tym zostać.

- Dobre, prawda? W tej restauracji możesz kupić przepisy na ich potrawy, jeśli chcesz coś przyrządzić w domu.

Zamawiany danie główne i rozmawiamy o innych rzeczach. Kwestia mojej „szczerości" schodzi na razie na dalszy plan. Głównym tematem jest krav maga i sposoby, dzięki którym utrzymujemy dobrą formę. Katia opowiada mi trochę o swoim życiu w Izraelu przed przyjazdem do Stanów. Jej ojciec był Izraelczykiem, ale matka jest Amerykanką. Dlatego Katia ma podwójne obywatelstwo. Kiedy jej rodzice się rozwiedli, matka zabrała ją i siostrę do Kalifornii. Ojciec umarł na serce sześć lat temu.

Podają jedzenie. Jest wspaniałe. Katia wybrała pieczonego łososia atlantyckiego z cytryną, sosem czosnkowym i makaronem acini di pepe. Ja wziąłem żeberka grillowane z czosnkiem i puree ziemniaczane, oczywiście też z czosnkiem. Mówię Katii, że Stinking Rose to doskonałe miejsce na randkę, bo wiesz, że potem oboje będziecie mieli taki sam oddech.

W połowie posiłku wraca temat mojej pracy. Katia napomyka, że uwielbia podróżować, ale rzadko ma okazję.

- Szczęściarz z ciebie. Częste wyjazdy do różnych miejsc muszą być przyjemne.

- Czasami są. To zależy.

- Od czego?

- Od tego, co tam muszę robić.

- Sam, pracujesz dla rządu, tak? Daj spokój, mnie możesz zaufać.

Nie potwierdzam, ale wzruszam ramionami na znak, że jest na właściwym tropie. Tylko tyle mogę zrobić.

- Wiedziałam! Posłuchaj, znam ludzi z agencji rządowych. Kiedyś spotykałam się z facetem z CIA. Minęło bardzo dużo czasu, zanim się dowiedziałam, jak zarabia na życie, i naprawdę się wkurzyłam.

- Dlaczego?

- Bo mnie okłamywał. Mówił, że jest lobbystą. Ukrywał to, gdzie pracuje, wyjeżdżał w długie podróże, miał niesamowitą kondycję, jak na swój wiek, i był fanem sztuk walki. Zupełnie jak ty. Wierz mi, Sam, znam ten typ facetów.

- I należę do tego typu?

- A nie?

Pomijam to milczeniem. Rozkoszujemy się posiłkiem, jest przyjemnie, rozmawiamy na bezpieczne tematy. W pewnym momencie, przy deserze - oboje wzięliśmy irish coffee - czuję na łydce jej bosą stopę. Zdjęła but i pociera moją nogę coraz wyżej, aż w końcu jej stopa dosięga mojej pachwiny. Naciska palcami moje krocze, cały czas patrząc na mnie ze znaczącym błyskiem w oczach. Nagle jestem podniecony. Wiem, że ta reakcja na związek z powrotem z ryzykownej misji. Psychologowie NSA, którzy badają mnie co roku, zawsze są zaskoczeni, kiedy się dowiadują o latach mojego celibatu. Większość facetów, wykonujących niebezpieczne zadania dla rządu, ma niepohamowane libido. Może u mnie też w końcu doszło do głosu.

- Co ty na to, żebyśmy zapłacili rachunek i wynieśli się stąd? - pytam. -Byłam ciekawa, kiedy to zaproponujesz - odpowiada z figlarnym

uśmieszkiem. Ma wilgotne wargi.

Resztę popołudnia i wieczór spędzamy w moim pokoju hotelowym. Uprawiamy seks tak intensywnie jak w dniu moich urodzin. Katia wydaje się nienasycona, a ja nie czuję zmęczenia, które dręczyło mnie po przylocie do Kalifornii. Może to wpływ feromonów lub coś w tym rodzaju, jeśli wierzycie w takie rzeczy. Cokolwiek to jest, reakcje chemiczne w moich lędźwiach robią swoje.

O dziewiątej wieczorem znów jesteśmy głodni. Zamawiam do pokoju kanapki i coś chłodnego do picia. Siedzimy nadzy na łóżku, jemy kolację i śmiejemy się z tego, jak idiotycznie musimy wyglądać. Po posiłku Katia proponuje mi masaż. Chętnie się zgadzam. Kiedy ugniata mnie silnymi rękami, znów zaczynam czuć zmęczenie. Jestem cudownie zrelaksowany, mam wrażenie, że unoszę się w wodzie. Następne, co pamiętam, to ciemność w pokoju i Katię w łóżku obok mnie. Musiałem zasnąć w czasie masażu. Budzik na stoliku nocnym wyświetla drugą trzydzieści pięć. Spałem dobre sześć godzin.

Wysuwam się cicho spod przykrycia. Siedzę przez chwilę i przyglądam się Katii. Smacznie śpi. W słabym świetle jej ciemne kręcone włosy, rozrzucone na poduszce, wyglądają jak rozpryśnięta farba.

Tak, myślę. To mogłoby być to. Lata celibatu się skończyły. Moja córka, Sara, może po prostu będzie musiała przyzwyczaić się do tego, że mam nową partnerkę. Nie myślę o małżeństwie ani niczym tak drastycznym. Nie jestem nawet pewien, czy chciałbym mieszkać z Katią. Ale wiem, że chcę się z nią nadal spotykać. Jeśli to, co mówiła o niezależności, jest prawdą, nasz związek mógłby być idealny. W tej chwili czuję się... szczęśliwy.

Jak na złość, odzywa się mój OPSAT. Chwytam go, wyłączam cichy sygnał i widzę wiadomość tekstową od Coen. Są w niej wszystkie szczegóły potrzebne mi do znalezienia GyroTechnics. Agent Kehoe zameldował, że budynek został potajemnie ewakuowany i o północy nikogo już tam nic było. Lambert podejrzewa, że aresztowanie Mike'a Wu skłoniło dyrekcję firmy do podjęcia drastycznych działań. Chce, żebym się tam wybrał jak najszybciej.

Katia porusza się i otwiera oczy.

- Która godzina'? - mamrocze.

- Jest środek nocy - odpowiadam. - Spij. Wrócę rano. Siada.

- Dokąd idziesz?

- Mam robotę. Ale wrócę, obiecuję.

- To coś niebezpiecznego?

- Nie, Katiu, śpij. Będę z powrotem rano.

Marszczy czoło. Przez moment obawiam się, że może dojść do spięcia. Ale Katia uśmiecha się, przyciąga do siebie moją głowę i całuje mnie.

- Tylko bądź ostrożny - szepcze. Potem znów kładzie głowę na poduszce i zamyka oczy. Poprawia się pod przykryciem i wtula w ciepłe miejsce po mnie.

Wkładam kombinezon i odjeżdżam murano spod hotelu.

ROZDZIAŁ 25

GyroTechnics znajduję dość łatwo. Wybrali sobie dziwne miejsce na ~M lokalizację firmy - odosobnione, wśród wzgórz, otoczone drzewami, położone na końcu nieoznakowanej szutrowej drogi - ale przecież zajmują się tu jakimś nielegalnym gównem. Jeśli to, co odkryło FBI, jest prawdą (a nawet przez sekundę w to nie wątpię), firmę finansuje i prowadzi triada. To dowodzi, że wszystkie organizacje przestępcze - triady, jakuzy, mafie - działają teraz nie tylko w takich branżach, jak handel narkotykami i bronią, prostytucja i hazard. Sponsorują również rozwój nowoczesnych technologii, by wykorzystywać je w celach przestępczych.

Parkuję murano na Norman Place i idę do szutrowej drogi. Ale nie wychodzę na nią, tylko przedzieram się przez gęsty las. Przy włączonej noktowizji to nie problem. Docieram do ogrodzenia z siatki i widzę futurystyczny budynek, który jest siedzibą GyroTechnics. Pusty parking oświetlają dwie lampy, ale wygląda na to, że nikogo tu nie ma. Wyciągam mojego five-sevena, montuję tłumik i celuję w żarówki.

Strzelam i zapada ciemność. Teren jest teraz widoczny tylko w słabej poświacie zamglonego nieba. Wspinam się na ogrodzenie, potem biegnę do drzwi dla personelu. Obok jest klawiatura. Naciskam mój implant.

- Anno, jesteś tam? - pytam. - Potrzebny mi kod wejściowy do GyroTechnics.

- Zaczekaj, Sam - odpowiada. - Myślałam, że mam czas do rana. Nie wiedziałam, że dostaniesz rozkaz tak szybko. - Właśnie stoję tu w ciemności. Pospiesz się.

Przypuszczam, że udałoby mi się wysadzić w powietrze te cholerne drzwi, ale pewnie włączyłyby się różne alarmy i zanim zdążyłbym powiedzieć „ups", zjawiłaby się policja. Okrążam budynek i szukam innego wejścia. Dziwne - nie ma tu frontowych drzwi dla klientów. Jedyni ludzie, którzy mają wstęp do GyroTechnics, to pracownicy firmy. UPS musi dostarczać przesyłki tylnymi drzwiami, a listonosz wrzuca pocztę przez szczelinę. Domyślam się, że dyrekcja niewiele robi, żeby przyjmować tu klientów.

Zanim Grimsdottir wraca na linię z kodem wejściowym, w kierunku budynku skręca para reflektorów. O cholera. Pędzę do ogrodzenia, ale nic mam czasu wspiąć się na siatkę. Padam na brzuch i leżę bez ruchu. Na parking wjeżdża samochód. To corvette. Kierowca gasi światła i wysiada.

Jest sam. W ciemności nie mogę go rozpoznać, nawet przez noktowizor. Widzę tylko, że to Azjata.

Facet idzie do wejścia dla personelu i wprowadza kod. Drzwi się otwierają i wchodzi do środka. Podrywam się szybko i biegnę do drzwi. Przełączam gogle na termowizję i widzę klawisze jeszcze ciepłe od jego dotyku - dziewięć, siedem, dwa, zero i gwiazdka. Nie mam pojęcia, jaka powinna być kolejność. Robię OPSAT-em zdjęcie klawiatury i wyświetlam na ekranie odczyty w termowizji. Zwykle potrafię się zorientować, który klawisz został wciśnięty pierwszy, a który ostatni - pierwszy świeci najsłabiej, ostatni najmocniej. Mam problem, jeśli jakiś klawisz wciśnięto więcej niż raz.

Ryzykuję i wybieram kombinację, która wydaje mi się właściwa. Przypomina to grę w ruletkę w Vegas - mam taką samą szansę trafienia. Oczywiście nic się nie dzieje. Próbuję lekko zmienionej kombinacji i też nic. Czasami klawiatury mają taką konstrukcję, że po trzech nieudanych próbach włącza się alarm. Zaryzykować? O ile wiem, w środku jest tylko jeden facet. Pewnie bym go załatwił, ale alarm mógłby ściągnąć innych.

Nie mam czasu podjąć decyzji, bo z szutrowej drogi skręca na parking druga para reflektorów. Niech to szlag! Chowam się za rogiem budynku. Chyba mogę tu bezpiecznie zaczekać. Obok corvetty zatrzymuje się porsche. Ten kierowca też jest sam. Wyłącza światła, wysiada i idzie do drzwi. Obserwuję, jak wprowadza kod, ale drzwi się nie otwierają. Puka. Po chwili ktoś się odzywa przez interkom.

Facet na zewnątrz nie pamięta kodu. Wyciągam szybko five-sevena i włączam TAK. Wycelowuję go w drzwi i słyszę rozmowę po chińsku:

FACET WEWNĄTRZ : Co to znaczy, nie pamiętasz kodu?

FACET NA ZEWNĄTRZ : Zapomniałem. Podaj mi go.

FACET WEWNĄTRZ: Dziewięć, dziewięć, siedem, dwa, dwa, zero, gwiazdka.

FACET NA ZEWNĄTRZ : Dzięki.

Wprowadza właściwą kombinację i drzwi się otwierają. Kiedy wchodzi do środka, słyszę w uchu Grimsdottir.

- Sam? Mamy ten kod dla ciebie.

- Nieważne odpowiadam. - Już go znam.

- To dziewięć, dziewięć, siedem, dwa, dwa, zero, gwiazdka.

- Powiedziałem, że już go znam. Dzięki.

- Aha. Proszę bardzo.

Czekam minutę, potem idę do drzwi. Wprowadzam kod i słyszę kliknięcie zamka. Zaglądam do środka i widzę korytarz oświetlony jarzeniówkami pod sufitem. Wchodzę. Z końca korytarza dobiegają głosy. Dwaj faceci rozmawiają po chińsku. Z tej odległości trudno mi ich zrozumieć. Posuwam się dalej i wślizguję do jakiegoś pomieszczenia. Okazuje się, że to pokój wypoczynkowy. Są tu automaty z różnymi produktami, parę stolików i trochę krzeseł, mikrofalówka, akcesoria kuchenne oraz tablica ogłoszeniowa. Jest na niej kilka tuzinów kolorowych zdjęć z jakiegoś pikniku dla personelu. Odręczny napis po angielsku informuje: PIKNIK ŚWIĄTECZNY, PORT MARINA DEL REY. Przyglądam się przez chwilę fotografiom. Są na nich typowe sceny, jakie można zobaczyć na firmowych imprezach - ludzie z piwem w rękach robią głupie miny, facet grilluje hamburgery i hot dogi, grupa gra w siatkówkę. Ktoś przyczepił do zdjęć małe karteczki z podpisami po chińsku: Ken robi kolację, Joe i Tom upijają się, Kim i Chang zdobywają punkt. Wszyscy ludzie na fotografiach to Chińczycy w różnym wieku, głównie mężczyźni. Już mam z powrotem skoncentrować uwagę na dwóch facetach w budynku, gdy dostrzegam zdjęcie Eddiego Wu. Jestem pewien, że to on. Stoi na pokładzie jachtu motorowego, przycumowanego do jednego z nabrzeży. Statek nazywa się „Lady Lotus". Dumna mina Eddiego sugeruje, że jest kapitanem. Potwierdza to podpis pod fotografią: Kapitan Eddie i jego jacht. Odpinam zdjęcie od tablicy, chowam do kieszeni i wracam na korytarz.

Dwaj faceci idą w głąb budynku. Skradam się za nimi, przemykając od rogu do rogu. Przechodzą przez dwuskrzydłowe uchylne drzwi z napisem po chińsku i angielsku: DZIAŁ ROZWOJU. W każdym skrzydle drzwi jest kwadratowe okienko. Widzę przez nie jednego z facetów. Stoi tyłem do mnie i majstruje przy czymś na stole roboczym. Nietrudno zgadnąć, że pomieszczenie, w którym teraz są, to pracownia, gdzie personel GyroTechnics buduje cały ich szajs.

Wyjmuję z plecaka kabel optyczny, włączam urządzenie, kładę na podłodze i wsuwam powoli pod drzwi. Końcówka mieści się w szparze, więc wpycham ją na odległość około trzech centymetrów. Wybieram obiektyw, tak zwane rybie oko, i reguluję ostrość na ekranie OPSAT-u. Mam teraz dość wyraźny obraz tego, co się dzieje w środku. Włączam mikrofon i słyszę wszystko przez implanty.

Dwaj faceci pracują przy materiałach wybuchowych. Jeden z nich ma blok nitrogliceryny, z którego wyciska małe porcje jak pastę do zębów. Substancja trafia do metalowych cylindrów. Drugi facet umieszcza je w pojemnikach podobnych do krążków hokejowych. Są połączone z zapalnikami czasowymi typu zegarowego. Bardzo przypominają moje miny ścienne.

Faceci rozmawiają po chińsku. Mówią szybko, ale udaje mi się zrozumieć to i owo. Zespół w Waszyngtonie przetłumaczy później całość.

PIERWSZY FACET: ...Eddie... w dużych tarapatach...

DRUGI FACET: Nie chciałbym być na jego miejscu.

PIERWSZY FACET: I ma...

DRUGI FACET: Ming go znajdzie.

PIERWSZY FACET: ...nie może się wiecznie ukrywać.

DRUGI FACET: Wciąż nie rozumiem, dlaczego... zniszczyć... miejsce.

PIERWSZY FACET: Rozkazy z Hongkongu.

DRUGI FACET: ...zatrzeć ślady?

PIERWSZY FACET: Dokładnie.

DRUGI FACET: Gdzie się wszyscy...?

PIERWSZY FACET: Zabrano ich stąd. Niektórzy wrócą do Hongkongu. Naukowcy, którzy uciekli z Chin, dostaną nowe stanowiska gdzie indziej.

DRUGI FACET: ...jakimś głupim mieście w Arkansas... (śmieje się)

PIERWSZY FACET: (śmieje się)

DRUGI FACET: Skończyłeś?

PIERWSZY FACET: Tak. Ustaw zegary.

DRUGI FACET: Na ile? Na dziesięć minut?

PIERWSZY FACET: Na pięć. Nie, daj osiem. Na wypadek, gdyby nasze samochody nie zapaliły, (śmieje się)

DRUGI FACET: (śmieje się)

PIERWSZY FACET: Więc wiesz, gdzie ukrywa... Eddie?

DRUGI FACET: Nie. Ale chyba wiem, gdzie będzie jutro... na LAX.

PIERWSZY FACET: Skąd to wiesz?

DRUGI FACET: Pomogłem to załatwić, zanim Ming kazał mi zlikwidować firmę.

PIERWSZY FACET: Rozmawiałeś z...?

DRUGI FACET: Nie. Eddie rozmawiał. Ja załatwiłem lot. Z Rosjanami trudno się robi interesy.

PIERWSZY FACET: Przylatuje ktoś z Rosji?

DRUGI FACET: Nie, z Hongkongu. Eddie... spotka... na LAX... American Airlines... albo wyśle kogoś...

PIERWSZY FACET: ...nagrodę, wiesz? Ming tak powiedział.

DRUGI FACET: Wiem, wiem. Ale najpierw skończmy robotę tutaj. Może jutro my też pojedziemy na lotnisko. Jak będziemy śledzili Rosjanina, znajdziemy Eddiego.

Dwaj Chińczycy zaczynają zbierać swoje materiały. Zrobili chyba osiem ładunków wybuchowych. Wycofuję kabel optyczny, zwijam go i wkładam do plecaka. Jeden z gości wychodzi z pomieszczenia i wspina się po pobliskich schodach na piętro. Drugi rozmieszcza w pracowni dwa czy trzy ładunki.

Niech to szlag. Zaraz wysadzą w powietrze to miejsce. Jon Ming musiał się dowiedzieć o zdradzie Eddiego i Mike'a Wu i kazał zlikwidować GyroTechnics. Na dobre.

Może lepiej, żebym się stąd wyniósł w cholerę. Kiedy dwaj pirotechnicy rozmieszczają w budynku materiały wybuchowe, wymykam się tą samą drogą, którą przyszedłem. Przeskok przez ogrodzenie i bieg między drzewami do murano zajmuje mi trzy minuty.

Dokładnie po sześciu minutach i dwudziestu sekundach widzę corvette i porsche. Skręcają z szutrowej drogi w Norman Place i zjeżdżają obok mnie ze wzgórza. Uruchamiam silnik, zawracam i jadę za nimi.

Po chwili słyszę z tyłu potworny huk. Jezdnia drży jak podczas trzęsienia ziemi. Widzę w lusterku wstecznym, że nocne niebo jest pomarańczowożółte. Od wybuchu włączają się tuziny alarmów samochodowych w okolicy. Na wzgórzach panuje hałas.

Kiedy zjeżdżam na dół, pirotechników już nie ma. Nie przejmuję się tym. To tylko żołnierze. Interesuje mnie to, co mówili o jutrzejszym spotkaniu na LAX. Będzie mi potrzebny pełny przekład ich rozmowy, ale wygląda na to, że Eddie Wu odbiera z lotniska kogoś ze Sklepu. Rosjanin przylatuje po to, żeby sfinalizować zakup systemu sterującego. Czy to możliwe, żeby zjawił się tu Andriej Zdrok? A może to będzie Oskar Herzog? Zdrok chyba nie odważyłby się przylecieć do Stanów. W każdym razie musimy z tym coś zrobić. Powiem Lambertowi, żeby się zajął logistyką.

Słychać syreny. Kiedy skręcam w Sunset Boulevard, mijają mnie dwa radiowozy policyjne z włączonymi lampami błyskowymi. Niedaleko za nimi jedzie na sygnale wóz strażacki.

Naciskam mój implant.

- Frances? Jesteś tam?

- Jestem, Sam.

- Jest w pobliżu Lambert? -Nie, śpi.

- A ty w ogóle sypiasz?

- Nigdy. Asystenci terenowi poją się kawą i są na nogach dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Wyjmuję zdjęcie, które odpiąłem od tablicy ogłoszeniowej, i patrzę na nie podczas jazdy.

- Posłuchaj, znaleźliśmy jakieś informacje o tym, że Eddie Wu ma jacht?

- Zaczekaj.

Kiedy sprawdza, wjeżdżam na autostradę numer 405 i kieruję się na południe do Marina Del Rey. Jeśli przeczucie mnie nie myli, to chyba wiem, gdzie ukrywa się Eddie.

- Sam?

- Tak?

- W jego kartotece nic nie ma. Ale w ostatnim meldunku agenta Kehoego z FBI była wzmianka, że bada ślad prowadzący do portu Marina Del Rey. Jest na tropie Eddiego Wu.

- Czy FBI dzieli się z nami swoimi ustaleniami?

- Tak, tym razem naprawdę współpracujemy.

- Gdzie jest teraz Kehoe? Możemy się z nim skontaktować?

- Nie wiem. A dlaczego?

- Bo chyba mam ślad prowadzący do Marina Del Rey. Właśnie tam jadę.

Zaczekaj, skontaktuję się z moim odpowiednikiem w Biurze. Zjeżdżam na drogę numer 90 i kieruję się w stronę wybrzeża, gdy Coen wraca na linię.

- Sam, Kehoe zgłosił się ostatni raz dwie godziny temu. Obserwuje jacht przy nabrzeżu numer 44 w porcie Marina Del Rey. Niedługo powinien się odezwać.

- Ma ze sobą partnera? -Nie.

To niedobrze. W takiej sytuacji jak ta agenci FBI zawsze biorą ze sobą wsparcie.

- Nudelman mówi, że Kehoe wybrał się tam sam, bo Biuro w Los Angeles nie ma dziś wolnych ludzi dodaje Coen, odpowiadając na moje niezadane pytanie.

- Kehoe wygląda mi na kowboja - mówię. - Może zginąć.

- Możesz mi zdradzić, co podejrzewasz? - pyta Coen.

- To tylko przeczucie. Muszę coś sprawdzić. Potem odezwę się do ciebie.

Jest czwarta trzydzieści rano. Może uda mi się znaleźć „Lady Lotus", sprawdzić, czy ktoś tam jest, i wrócić do hotelu, zanim obudzi się Katia.

ROZDZIAŁ 26

Nabrzeże numer 44 leży w części portu, która nazywa się Mindanao Way. Sam port zajmuje część zatoki Santa Monica i jest prawdopodobnie największym na świecie sztucznym portem dla małych statków. Mój OPSAT automatycznie podaje te fakty, kiedy wprowadzam lokalizację. Informuje mnie też, że port ma powierzchnię ponad trzystu dwudziestu czterech hektarów. Długość falochronu wynosi siedemset trzynaście metrów, a głównego farwateru dwie mile morskie. To doskonały przykład dobrze zaplanowanego i urządzonego terenu rekreacyjnego metropolii. Szkoda, cholera, że nie jestem żeglarzem!

Zjeżdżam z drogi numer 90 na Lincoln Boulevard i skręcam w prawo w Mindanao Way. Parkuję murano na ulicy i idę w kierunku nabrzeża. Port jest w nocy oświetlony, ale wiele miejsc tonie w ciemności i mam gdzie się ukryć. Kiedy przemieszczam się od jednej plamy mroku do następnej, jestem widoczny przez sekundę czy dwie, ale nie zamierzam się tym przejmować. W końcu docieram do nabrzeża numer 44. To prywatna przystań, gdzie wynajmują miejsca dla swoich jachtów ci, których na to stać.

„Lady Lotus" Eddiego Wu to dwudziestodziewięciometrowy jacht motorowy eagle/westport cockpit. W salonie i kuchni palą się światła, więc wiem, że na pokładzie są ludzie. Nie widzę ani śladu agenta Kehoego.

- Frances, jesteś tam jeszcze?

- Jestem, Sam.

- Prześlij mi plany jachtu motorowego eagle/westport. Dwudziestodziewięciometrowego.

- Znasz rocznik? - pyta po chwili Coen.

- Oceniam, że z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych.

- Wysyłam ci trzy.

Przeglądam plany i wybieram model z roku 1996 z dwoma silnikami Diesla. Pasuje do wyglądu „Lady Lotus".

Gdyby ktoś potrzebował dowodu, że opłaca się być członkiem triady, to stoi przede mną. Nie mam pojęcia, ile może kosztować taki jacht, ale na pewno miliony. Jest piękny. I zapewnia prywatność. Nadbudowę otacza odkryty pokład, ale większość przestrzeni życiowej mieści się w środku.

Z planów wynika, że wewnątrz są trzy luksusowe kabiny, trzy toalety, wielki salon główny, duża kuchnia i wygodna sterówka.

Jeśli uda mi się wspiąć na jacht bez zakołysania nim i zaalarmowania wszystkich w środku, że mają towarzystwo... Jedyna droga z nabrzeża na pokład to trap. Zamierzam wejść po nim najdelikatniej, jak potrafię, gdy spod pokładu wyłania się facet. To bandzior, który ma zadanie obserwować port. Na pewno jest uzbrojony. Daję nura w mrok. Facet bada wzrokiem nabrzeże, dopóki nie jest pewien, że są sami. Wreszcie zapala papierosa i msza w ślimaczym tempie wokół pokładu. Czekam, aż znajdzie się przy przeciwległej burcie po drugiej stronie nadbudowy, potem szybko wbiegam po trapie na jacht. Liczę na to, że wszelki hałas, jaki robię, zostanie przypisany wartownikowi.

Skręcam w kierunku rufy i kucam gotów do skoku na faceta, kiedy tylko wyłoni się zza nadbudowy. Słyszę, jak się zbliża... Teraz. Podrywam się i walę go w nos. Zanim wydaje z siebie dźwięk, rzucam się naprzód, zasłaniam mu usta dłonią, zachodzę go z tyłu i opasuję mu szyję wolnym ramieniem. Po około trzydziestu sekundach traci przytomność. Kiedy wiotczeje mi w rękach, kładę go cicho na pokładzie.

Ponieważ w salonie palą się światła, ludzie w środku nie widzą, co się dzieje za oknami. Szyby są przyciemnione, nie widzę więc zbyt dobrze wnętrza. Żeby zrekompensować sobie tę niedogodność, znów wyjmuję kabel optyczny i opuszczam do wejścia. Nie muszę go wsuwać daleko, bo po chwili widzę cały salon.

Jest przestronny, z kanapą, stołem jadalnym, fotelami, telewizorem i zestawem stereo. Na ścianie wisi nawet tarcza do rzucania strzałkami. Podłogę przykrywa plastikowa folia, a na środku leży nieruchomo mężczyzna. Jest odwrócony bokiem, ma ręce związane za plecami, kolana podciągnięte do piersi i zakrwawioną twarz.

Domyślam się, że to agent Kehoe.

Eddie Wu siedzi w fotelu i patrzy na swoją ofiarę. Jest w skórzanych rękawiczkach i fartuchu, ochlapanym krwią Kehoego. Po obu stronach bezbronnego agenta stoją dwaj Chińczycy.

- Teraz wiemy, co się stało z Kehoem - odzywa się w moim uchu Lambert. Wynika z tego, że już nie śpi. Coen musiała go obudzić. Widzą oczywiście to samo co ja.

- Spróbuj ich zdjąć, Sam - mówi pułkownik. - Ale Eddiego chcemy mieć żywego.

Wycofuję szybko kabel optyczny i chowam do plecaka. Potem wyciągam z kieszeni spodni granat z gazem CS. Jest dobry do wyłączenia przeciwnika z akcji w ograniczonej przestrzeni, na przykład na jachcie. W większych pomieszczeniach CS działa bardziej jako środek odstraszający niż gaz łzawiący. Wydział Trzeci ma też na składzie CS o zabójczym stężeniu, ale rzadko go noszę. Tylko wtedy, gdy wiem, że będzie mi potrzebny.

Trzymając granat w prawej dłoni, wyciągam zawleczkę w momencie, kiedy obok mojej twarzy przelatuje pocisk. Czuję jego ciepło na grzbiecie nosa, był cholernie blisko! Strzał rozbija przyciemnioną szybę i alarmuje ludzi w środku. Padam na pokład, gdy nade mną przelatuje drugi pocisk. Ktoś strzela do mnie z nabrzeża!

- Skąd on się wziął, cholera? - mówi Lambert. - Musiał być dobrze ukryty przed naszym satelitą. Sam, przekaz satelitarny pokazuje, że jest tylko jeden snajper. Powtarzam, to jeden facet.

Nie mam czasu zaplanować strategii obronnej, bo na pokład wybiegają dwaj Chińczycy. Są uzbrojeni w pistolety samopowtarzalne i aż się palą do tego, żeby strzelić do faceta w dziwnym kombinezonie, który leży u ich stóp. Jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, to rzucić odbezpieczony granat w powietrze, prosto przed ich twarze. Zwijam się w kłębek i zasłaniam głowę. Cholerstwo eksploduje. Dwaj faceci wrzeszczą z bólu i zaskoczenia. Jeden wypada za burtę, uderza głową w krawędź nabrzeża i ląduje w wodzie. Drugi stacza się z powrotem do salonu. Gaz mnie poraża i trudno jest mi dopełznąć po pokładzie do przeciwległej burty. Ale przynajmniej snajper mnie tu nie trafi. Oddycham przez chwilę świeżym powietrzem, czekam, aż rozjaśni mi się w głowie, i staram się ignorować dzwonienie w uszach. W końcu wstaję, opuszczam gogle i włączam termowizję. Bardzo ostrożnie wyglądam zza nadbudowy i patrzę na przystań. Widzę zarys faceta przykucniętego za beczkami na nabrzeżu. Ma karabin, zapewne taktyczny model snajperski, i jest gotów do oddania kolejnego strzału. Wyciągam five-sevena i celuję, ale tamten naciska spust i zmusza mnie do cofnięcia się za osłonę.

W tym momencie słyszę kroki na trapie. Ktoś zbiega z jachtu na nabrzeże. Po kilku sekundach widzę go. Ucieka w kierunku Mindanao Way. To Eddie Wu. Opuszcza statek. Leżąc, biorę go na cel i oddaję strzał. Pocisk odłupuje drewno pod jego stopami, ale nie wyrządza mu żadnej krzywdy. Wu znika za rogiem, a ja nie mogę go ścigać. Dlaczego snajper go nie rozwalił? Może jest po jego stronie?

Obecność snajpera uniemożliwia mi dotarcie do trapu. Facet najwyraźniej nie zamierza się ruszyć ze swojego miejsca. Nie mam wyjścia - sięgam do plecaka po granat odłamkowy. To ostatni. Powinienem był wczoraj uzupełnić zapas, kiedy się widziałem z Lambertem i Coen. To jeden z problemów, jakie się pojawiają, gdy wracasz z misji do domu okrężną drogą. Nie zawsze postępujesz rutynowo w kwestiach odprawy i wyposażenia.

Dobra, ten jeden musi wystarczyć. Wyciągam zawleczkę, wstaję i rzucam granat ponad nadbudową jachtu w kierunku beczek. Snajper znów strzela i trafia w górę mojego plecaka. Na szczęście już opadam do przysiadu. Gdybym stał wyprostowany ułamek sekundy dłużej, byłbym martwy.

Granat eksploduje i na moment oświetla nabrzeże oślepiającym błyskiem. Czekam dobrych dziesięć sekund, potem znów wyglądam ostrożnie zza nadbudowy. Nic się nie dzieje. Włączam noktowizję i widzę, że beczki są rozerwane na kawałki, a w pomoście jest dziura. Ani śladu snajpera.

Naciskam implant.

- Widzicie strzelca na obrazie satelitarnym? - pytam.

- Nie - odpowiada Coen. - Albo go załatwiłeś, albo się gdzieś ukrył. -A co z Wu? Tylko mi nie mów, że go zgubiliście.

- Niestety rozpłynął się w ruchu ulicznym.

- Super.

Wstaję, okrążam ostrożnie nadbudowę jachtu i wchodzę do środka. Chińczyk, któremu granat CS wybuchnął w twarz, leży martwy na folii obok Kchoego. Przyklękam i oglądam agenta FBI. Ostro się do niego wzięli. Ma zakrwawione całe usta. Co oni mu zrobili? Po chwili dostrzegam szczypce na podłodze obok fotela, w którym siedział Wu. Krzywię się, gdy widzę co najmniej trzy zęby Kehoego, wyrwane z korzeniami i zmiażdżone. I... o nie - na plastikowej folii, przy głowie agenta, leży jego język. Biedny facet wykrwawił się na śmierć.

Na stole jadalnym stoi otwarta butelka bourbona. Nie mogę się powstrzymać, chwytam ją i wypijam łyk. Widziałem już różne straszne rzeczy, a ta z pewnością należy do czołowej dziesiątki.

Naciskam implant.

- Frances?

- Tak, Sam?

- Niech to szlag. Frances, powiedz FBI, że torturowali i zabili Kehoego.

- Które nabrzeże?

- Czterdzieste czwarte, Marina Del Rey. Jestem na jachcie „Lady Lotus". Kiepsko to wygląda.

- Nic ci się nie stało?

- Nie, wszystko gra. - Jestem trochę roztrzęsiony atakiem snajpera i widokiem Kehoego, ale nie wspominam o tym.

- Zaraz zawiadomię Biuro.

Mówi, że FBI zabierze swojego człowieka i posprząta ten bajzel. Muszę zniknąć, i to szybko. Wracam na pokład, włączam termowizję i uważnie przyglądam się nabrzeżu. Nie widzę śladu snajpera. Zapewne lada chwila będą tu gliniarze zwabieni hukiem granatów.

Zbiegam po trapie i pędzę do rozwalonych beczek. Kiedy szukam na pomoście czegoś, co mogłoby pomóc w ustaleniu tożsamości snajpera, znajduję trzy puste łuski. Podnoszę jedną z nich i rozpoznaję amunicję NATO 7,62 milimetra, powszechnie używaną do karabinów snajperskich. Coś mi to mówi, ale w tej chwili nie wiem, co. Chowam łuskę do kieszeni i kieruję się do wyjścia z przystani, żeby się stąd wynieść, zanim przybędzie kawaleria. Cały czas mam wrażenie, że jakiś cholernie dobry strzelec trzyma mnie na celowniku.

ROZDZIAŁ 27

Andriej Zdrok przeżył wiele wzlotów i upadków w długiej karierze międzynarodowego przestępcy. Choć cały czas był bardzo bogatym człowiekiem, sukcesy i porażki w interesach stale wywoływały u niego niepokój. Często się dziwił, że jeszcze nie ma wrzodów.

Jego towarzysze wiedzieli, że Zdrok będzie okazywał pewność siebie bez względu na to, jakie kłopoty ma Sklep. Ta cecha była bardzo ważna u przywódcy. Jego wspólnicy - Prokofiew, Antipow i Herzog - zdawali sobie sprawę z poważnych problemów Sklepu w ostatnim roku i wiele razy nie kryli braku nadziei w obliczu niepewnej przyszłości. Ale nie Zdrok. Stale popychał swój zespół naprzód, podejmował nowe wyzwania i szukał nowych partnerów, żeby Sklep nie przestał istnieć. Zdrok wiedział, że w oczach swoich współpracowników jest zdziwaczałym i ponurym poganiaczem niewolników, ale to dzięki jego presji Sklep wciąż funkcjonował.

Kiedy wydawało się, że organizacja odzyskała grunt pod nogami i stanie się potężną siłą w czarnorynkowym handlu bronią, Sklep poniósł kolejną porażkę. Było jasne, że Szczęśliwe Smoki nie są już ich sojusznikami. Amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego, Centralna Agencja Wywiadowcza i Federalne Biuro Śledcze węszyły wokół azjatyckiej kwatery głównej Sklepu, nie mówiąc o Interpolu, hongkońskiej policji, Chińczykach, GRU, MI6 i innych niezliczonych agencjach wywiadowczych i służbach specjalnych z całego świata.

Krótko mówiąc, Sklep znów musiał zwinąć żagle.

Zdrok zniknął ze swojego mieszkania na Peak, zanim władze zaczęły go szukać. Antykwariat na Kociej Ulicy był teraz dla niego niedostępny. Triada, która chroniła Zdroka, odwróciła się do niego plecami.

Jego jedynym przyjacielem pozostał Dobroczyńca. Więc Zdrok uciekł właśnie do niego.

Zdrok wziął od Dobroczyńcy szklankę bourbona i podziękował mu za gościnność.

- Bez obaw, Andriej - pocieszył go gospodarz. - Bywałeś w gorszych tarapatach. To nie potrwa długo i wyniesiemy się z Hongkongu.

- Do Chin. Z deszczu pod rynnę.

- To dobre powiedzenie, Andriej. Twój angielski jest coraz lepszy. -Ale mój chiński jest do dupy. Nie umiem nawet kląć po chińsku.

- Szybko się nauczysz, przyjacielu.

Zdrok przyjrzał się uważnie swojemu sojusznikowi. To była niezwykła znajomość. Kto by pomyślał, że Sklep tyle skorzysta na współpracy z człowiekiem tak mocno powiązanym z wrogami organizacji?

- Dowiedział się pan czegoś od policji? - zapytał. Dobroczyńca pokręcił głową.

- Niczego poza tym, co ci mówiłem ostatniej nocy. Wiedzą, że antykwariat był przykrywką dla Sklepu. Pewnie rozbierają twoje komputery na części i przetrząsają obiekt na Nowych Terytoriach. Szukają cię, ale nie znajdą. A ponieważ Herzogowi udało się uciec, nie mają wielu tropów. Kiedy będzie w Ameryce?

- Jutro.

- Miejmy nadzieję, że przez wzgląd na nas nie zawiedzie, dostanie od tamtego faceta z triady system sterujący i dotrze z tym do Chin.

- Lekko powiedziane - odparł Zdrok. - Jeśli Herzog nawali, Sklep będzie skończony na zawsze. Wtedy równie dobrze mógłbym pojechać na Syberię, poszukać ładnej góry lodowej, usiąść na niej i zamarznąć na śmierć. - Wypił łyk bourbona. - Co mówi o tym wszystkim pański przyjaciel w Waszyngtonie?

Dobroczyńca spojrzał na niego ostro.

- Nie mieszajmy go do tego. Niech ci wystarczy to, że nasz sprzymierzeniec zna i kontroluje sytuację. Jeśli będzie potrzebna pomoc, zapewni ją.

Zdrok często się zastanawiał, kim naprawdę jest kontakt Dobroczyńcy w amerykańskim rządzie. Ta osoba miała duże wpływy. To dzięki niej Mike Wu mógł się przeistoczyć w Mike'a Chana i dostać pracę w NSA.

- Putnik się odezwał? - zapytał Dobroczyńca.

- Nie. Przypuszczam, że zlokalizował Fishera i układa plan, jak go zlikwidować.

- Putnik jest w tym najlepszy. Uda mu się.

Zdrok wstał z drinkiem w ręku i popatrzył przez okno pokoju hotelowego Dobroczyńcy na panoramę Hongkongu. - Zdaje pan sobie sprawę, jak zareaguje generał Tun, jeśli nie dostanie systemu sterującego?

- Owszem.

Zdrok odwrócił się do swojego przyjaciela.

- Zniszczy nas. Zaalarmuje władze chińskie o naszej obecności i będziemy załatwieni. Nie tylko ja. Pan też. Wie pan o tym.

- Oczywiście. Od tej transakcji wiele zależy, Andriej.

Generał już jest niezadowolony, że dostawa się opóźnia. Powinien mieć system kilka dni temu. MRUUV-y zostały zbudowane i są gotowe do użycia. - Zdrok odwrócił się z powrotem do okna. - Nie mogę się doczekać pokazu. To niesamowita broń. Operacja „Barrakuda", jeśli do niej dojdzie, zaskoczy świat. Kiedy wyjdzie na jaw, że te pojazdy powstały dzięki pośrednictwu handlowemu Sklepu, znów będziemy na szczycie. Tak, od tej transakcji wiele zależy. Delikatnie mówiąc.

W innej części Hongkongu Jon Ming obudził się w swojej przestronnej sypialni. On też czuł niepokój, choć nie obawiał się policji. Jego dom, na południe od granicy między Koulunem a Nowymi Terytoriami, przypominał twierdzę i był zapewne najbezpieczniejszą prywatną rezydencją w kolonii. Posiadłości, otoczonej ogrodzeniem pod napięciem, strzegło przez całą dobę czterech uzbrojonych ochroniarzy. Wiedział, że nikt go nie ruszy, bo jest jednym z najpotężniejszych ludzi w Hongkongu i stoi ponad prawem. Szanują go politycy i sędziowie. Może im nawet rozkazywać.

Jona Minga gnębiło coś innego. Chodziło o jego przekonania polityczne. Tajwanowi groziła inwazja czerwonych. Ming, przywódca triady, był zagorzałym wrogiem chińskiego rządu i komunizmu. Jak wszyscy członkowie triad uważał tę ideologię za przekleństwo. Nacjonalizm i niezależność triad miały długą tradycję. W dawnych czasach triady były tajnymi stowarzyszeniami, które utworzono po to, by dokonać zmiany władzy w Chinach. Do dziś pozostały zwolennikami cesarstwa, bo podobne do nich organizacje przestępcze mogły istnieć tylko w kapitalistycznym państwie.

Jon Ming wiedział, kim jest Lan Tun. Generał przypominał prawicowe jastrzębie, które przeważały teraz w amerykańskim wojsku. Był też bigotem.

Patrzył na Tajwańczyków z góry i uważał ich za gorszych od chińskich komunistów z kontynentu, choć należeli do tej samej rasy. Irytował go fakt, że Tajwan przez tyle lat pozostawał niezależny od Chin. I bardzo głośno mówił, co należy z tym zrobić. Teraz zamierzał zrealizować swoje groźby.

Miał jeszcze jeden osobisty powód, by powstrzymać generała Tuna. Matka Jona Minga mieszkała na Tajwanie w domu opieki w Tajpej. Choć słaba fizycznie, była w pełni władz umysłowych. Ming często z nią rozmawiał i obiecywał, że jeszcze za jej życia przeniesie swoje „interesy" na Tajwan. Wiedział, że to niemożliwe, ale chciał stworzyć przynajmniej iluzję, by matka wierzyła, iż syn jest blisko. Chciał ją regularnie odwiedzać, zanim staruszka odejdzie z tego świata.

Dlatego musiał zapobiec atakowi generała Tuna na Tajwan. Operacja „Barrakuda", jak ją nazywali Tun i Sklep, miała umożliwić Chinom zajęcie Tajwanu bez interwencji Zachodu. Ming czuł się winny, że pomógł doprowadzić do takiej sytuacji. Kiedy się dowiedział, że Sklep sprzedaje generałowi Tunowi plany i specyfikacje operacji „Barrakuda", omal nie dostał ataku serca. Jak szefowie Sklepu mogli go zdradzić po tym wszystkim, co dla nich zrobił? Pomógł im się przenieść do Hongkongu. Ming przeklinał Zdroka i przysiągł sobie, że zniszczy Sklep.

Musiał zlikwidować GyroTechnics, należącą do triady firmę, ulokowaną w Stanach Zjednoczonych. W ten sposób chciał przeszkodzić w sprzedaży ostatniego elementu projektu profesora Jeinsena generałowi Tunowi. System sterujący do MRUUV-a był najważniejszym komponentem. A Szczęśliwe Smoki omal nie dostarczyły go, nieświadomie, śmiertelnemu wrogowi triady!

Gniew Minga koncentrował się teraz na dwóch braciach z triady w Los Angeles. Jeden z nich siedział w areszcie i prawdopodobnie pozostanie w więzieniu na zawsze. Bez wątpienia śpiewał i ujawniał władzom wszystkie szczegóły swoich powiązań ze Szczęśliwymi Smokami. Drugi z braci ukrywał się gdzieś w Los Angeles i miał system sterujący. Ming kazał swoim ludziom w południowej Kalifornii znaleźć Eddiego Wu i odzyskać urządzenie, zanim zdrajca zdąży je sprzedać Sklepowi. Zdrok zapewne wysłał już kogoś do Los Angeles, żeby sfinalizował transakcję. Gdyby Szczęśliwym Smokom nie udało się jej zapobiec, Ming nie miałby wyboru. Musiałby zebrać małą armię z lojalnych członków triady, by przeszkodzić generałowi Tunowi w ataku na Tajwan.

Jak na ironię, uderzenie na siły chińskie byłoby możliwe dzięki broni, którą Szczęśliwe Smoki kupowały od Sklepu. Ming wiedział, że jego ludzie to waleczni i wierni żołnierze. Zrobią dla niego wszystko, bo jest Cho

Kunem. Ostatniej nocy w jednej z wielu siedzib triady, rozsianych po całej kolonii, odbyła się ceremonia inicjacji. Trzej nowi rekruci złożyli przysięgę krwi, że będą bronili zasad Szczęśliwych Smoków. Byli inni niż ci, którzy mieszkali w chińskich dzielnicach kalifornijskich miast. Ameryka zepsuła braci Wu. Zbyt łatwo zdradzili triadę. Miejscowi Chińczycy należący do Szczęśliwych Smoków nigdy by tego nie zrobili.

Staraliby się wykonać jak najlepiej każdy rozkaz Cho Kuna, nawet gdyby miało to oznaczać śmierć w walce.

ROZDZIAŁ 28

Jadę z powrotem do hotelu, kiedy przez implanty wywołuje mnie Lambert.

- Sam?

- Tak?

- Mamy informacje o lotach American Airlines z Hongkongu do Los Angeles. Pierwszy samolot ląduje dziś na LAX około trzeciej. Drugi jest o piątej. Mamy listy pasażerów, ale nie ma na nich nikogo podejrzanego.

- Ten ktoś zapewne używa fałszywego nazwiska - odpowiadam. - A co z kamerami w miejscu odlotu?

- Jeszcze nie mamy zdjęć. Trzeba załatwić masę formalności, żeby je przesłali. Powinny być przed lądowaniem samolotów. Chciałbym, żebyś był na lotnisku przed pierwszym przylotem. Jeśli nie będziesz miał szczęścia, zaczekasz na drugi.

- Załatwione, pułkowniku. Podaje mi numery lotów.

- Teraz możesz trochę odpocząć.

- Chcę panu oddać tę pustą łuskę. Umieram z ciekawości, co za skurwiel do mnie strzelał.

- Włóż ją do koperty, napisz na niej „Frances Coen" i zostaw w recepcji twojego hotelu. Frances wpadnie po nią rano przed naszym odlotem do Waszyngtonu.

- Wyjeżdżacie dzisiaj?

- Tak, musimy wracać. Mike Wu siedzi i nie musimy cię tu niańczyć.

- Mam taką nadzieję.

Kiedy dojeżdżam do Sofltelu, zaczyna wschodzić słońce. Zostawiam murano parkingowemu, wchodzę do holu i proszę w recepcji o papeterię hotelową. Wkładam łuskę do koperty, piszę na niej nazwisko Coen, zaklejam ją i wręczam miłej recepcjonistce.

Potem jadę na górę do pokoju i wślizguję się cicho do środka. Łóżko jest puste i niezaścielone, ale słyszę w łazience kobiecy głos, który coś nuci

- Katiu?

Drzwi otwierają się gwałtownie i staje przede mną naga, jak w dniu narodzin, i piękniejsza niż potrafię opisać.

- O cholera, Afrodyta we własnej osobie! - udaje mi się wykrztusić.

- Czy to... Apollo? - pyta z udawanym zaskoczeniem. - Mars? Zeus?

- Wybierz któregoś, to nim będę.

Podchodzi do mnie powoli i pomaga mi zdjąć kombinezon. Zauważa dziurę po pocisku w plecaku i marszczy brwi.

- Sam?

- Nie przejmuj się tym - szepczę, biorę ją za kark i przyciągam do siebie. - Wszystko gra. - I całuję ją.

Po paru godzinach gorącej miłości znów zasypiamy. Kiedy otwieram oczy, na wyświetlaczu budzika jest prawie jedenasta. Nie jadłem śniadania i umieram z głodu. Katia najwyraźniej też, bo porusza się obok mnie i jej pierwsze słowa brzmią:

- Gdzie są jajka i tosty?

Proponuję jej, żebyśmy wyszli z pokoju, przekąsili coś w jakimś przyjemnym miejscu i poświęcili godzinę na zakupy. Chcę znaleźć dla niej coś ładnego.

- Nie musisz - odpowiada.

- Wiem. To, co chcę, i to, co muszę, to zawsze są dwie różne rzeczy. Ale w tym wypadku chcę i muszę. Poza tym o trzeciej powinienem być na LAX.

Robi wielkie oczy.

- Wyjeżdżasz? - pyta.

- Nie. Muszę się z kimś spotkać. Służbowo.

- Aha. Więc wrócisz?

- Oczywiście.

- Dobrze, w takim razie nie traćmy czasu.

Bierzemy razem prysznic, namydlamy się wzajemnie i opieramy pokusie, żeby zacząć wszystko od początku. Katia przez dziesięć minut stroi się w łazience. Wyrzucam ją stamtąd, żeby się ogolić. Jedzie na górę do swojego pokoju po nowe ubrania. Piętnaście minut później spotykamy się w holu. Żeby było szybciej, postanawiamy pójść do restauracji hotelowej, Gigi's Brasserie. Jest tam kuchnia francuska i duży wybór dań śniadaniowych i lunchu. Zamawiamy jajka, owoce, ser i pieczywo. Kawa i sok są smaczne. To był dobry wybór.

- Pójdziemy do Beverly Center - mówię. - Znajdziemy coś, co ci się będzie podobało. Coś, co kobiety lubią kupować. Buty? Biżuterię? Bieliznę?

Kopie mnie pod stołem.

- Damską bieliznę lubią kupować mężczyźni.

- Dobra, więc ją kupimy.

Podczas posiłku nie mogę się powstrzymać od ciągłego obserwowania otoczenia. Paranoja? Tamten snajper jest gdzieś w mieście i nie wiadomo, gdzie się znów pojawi. Jeśli rzeczywiście byłem jego głównym celem, to skąd wiedział, że pojadę na nabrzeże? Nie mógł tego wiedzieć. Pewnie polował na Eddiego Wu. Być może nasłała go triada, żeby wyeliminował zdrajcę, a ja po prostu wszedłem mu w drogę. To najbardziej logiczne wytłumaczenie całej tej sytuacji. Im dłużej to sobie powtarzam, tym bardziej w to wierzę. Jestem tak wyszkolony, że potrafię się zorientować, czy coś mi grozi, a teraz mój wewnętrzny radar niczego nie sygnalizuje. To mnie uspokaja. Ja i Katia jesteśmy bezpieczni w miejscach publicznych, ale ostrożności nigdy za wiele. Muszę się po prostu trzymać zamkniętych pomieszczeń, unikać chodzenia po ulicach i spędzać czas w sklepach. Wtedy wszystko powinno być dobrze.

Kończymy jeść. Płacę rachunek, a Katia idzie do toalety. Wyglądam na zewnątrz. Ruch jest duży, jak zwykle w południe w środku tygodnia. Katia wraca po chwili, uśmiecha się do mnie szeroko i wychodzimy z hotelu. Biorę ją za rękę. Zatrzymujemy się na rogu, czekamy na zielone światło i przecinamy bulwar. Jak już mówiłem, nie cierpię centrów handlowych. Nie znoszę ich. Ale z niewiadomego powodu w towarzystwie Katii jest inaczej. Staję się nagle jednym z normalnych Amerykanów, którzy nie muszą codziennie myśleć o bezpieczeństwie narodowym, kontrwywiadzie i terroryzmie. Mógłbym być jakimś przeciętnym Johnem, który robi z żoną zakupy, jego dzieci są w domu z opiekunką albo w szkole, a on nie ma innych problemów niż raty za samochód i podatki.

Natychmiast wyrzucam te myśli z głowy. Chcę sprawić Katii przyjemność. Wchodzimy do Adrienne Vittadini, gdzie Katia przez jakiś czas ogląda ubrania. Potem wstępujemy do Banana Republic, gdzie Katia przez jakiś czas ogląda... ubrania. Później postanawia wejść do Macy's i obejrzeć inne ubrania, wpadam więc do Niessinga, żeby zobaczyć biżuterię. Po raz pierwszy od lat mam ochotę na ekstrawagancję; kupuję jej unikatowy naszyjnik z pereł. Są oprawione w hematyt, srebro, platynę i złoto. Sporo mnie to kosztuje, ale nie waham się ani chwili. Katia jest tego warta. Każę zapakować prezent i nagle czuję w piersi to zabawne ciepło. Nie zdarzyło mi się to od tak dawna, że niemal zapomniałem, co to jest. Miłość? Zauroczenie? Po trosze jedno i drugie?

Chrzań to. Przestań analizować. Jest jak jest. Żyję wystarczająco długo, by wiedzieć, że nie warto snuć planów na daleką przyszłość. Jedno jest pewne - czuję się wspaniale i jestem szczęśliwy, że kupiłem jej prezent.

Znajduję ją w Macy's przy butach i wręczam jej paczuszkę. Prawie krzyczy z radości, gdy ją otwiera i widzi, co jest w środku. Pomagam jej zapiąć naszyjnik. Obejmuje mnie mocno i całuje na środku sklepu.

- Jakie to słodkie - mruczy sprzedawczyni w starszym wieku. Chyba powinienem być zakłopotany, ale nie jestem.

Katia promienieje, gdy wychodzimy z Macy's. Prezent ją oszołomił i już nie potrafi się skoncentrować na zakupach, wędrujemy więc przez centrum handlowe i tylko oglądamy wystawy. Mam jeszcze ponad godzinę do wyjazdu na LAX; proponuję, żebyśmy wrócili do hotelu. Katia uważa, że to świetny pomysł.

Zjeżdżamy ruchomymi schodami na ulicę i zamierzamy przeciąć Beverly, ale powstrzymuję Katię na moment i się rozglądam.

- Co się stało? - pyta.

- Po prostu jestem ostrożny - odpowiadam. - Taką mam naturę.

- Robisz dla rządu coś niebezpiecznego, tak? - Brzmi to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie.

- Nie mówmy o tym, Katiu.

Przechodzimy na drugą stronę bulwaru. Przyglądam się budynkom przed nami. Na szczycie jednego z nich, sąsiadującego z Sofitelem, jest basen hotelowy. Widzę, że coś błyszczy na krawędzi dachu. Słońce odbija się od jakiegoś metalowego przedmiotu. Przez ułamek sekundy wydaje mi się, że jest tam snajper. Chwytam Katię i odciągam to tyłu.

- Sam! - wrzeszczy, gdy ją popycham, być może trochę za mocno, z powrotem do ruchomych schodów. - Co jest, do cholery?

- Wydawało mi się... wydawało mi się, że coś widzę - mówię. Wali mi serce. Znów patrzę na dach. Uświadamiam sobie, że to tylko jakiś dzieciak w okularach przeciwsłonecznych bawi się pistoletem na wodę. Klnę cicho i przepraszam.

- Przestraszyłeś mnie.

- To się już nie powtórzy - zapewniam, ale to oczywiście nieprawda. To się będzie stale powtarzało. Nagle powracają wszystkie moje obawy i wątpliwości co do naszego związku. Katii grozi niebezpieczeństwo tylko dlatego, że jest ze mną. Tak nie może być. Wszystko, co czułem przez kilka ostatnich godzin, znika w mgnieniu oka. Moje serce znów twardnieje i boję się jej powiedzieć, że bez względu na to, co jest między nami, musimy z tym skończyć. Czy mogę z tym zaczekać do naszego powrotu do Marylandu? Tak zrobię. Nie ma sensu psuć jej wakacji, a sobie ostatniej godziny z nią. Niedługo się pożegnamy, a potem zaczekam na lepszą okazję do zerwania. W ten sposób każde z nas będzie mogło wrócić do swojego prywatnego życia w Towson i zrobić to, co będzie musiało, żeby przeżyć rozstanie.

Uśmiecham się i biorę ją za ramię.

- Chodź, spróbujemy jeszcze raz przejść przez ulicę. Śmieje się.

- Podobno ćwiczenia prowadzą do doskonałości - mówi.

Kiedy zatrzymujemy się na rogu Beverly i La Cienega, by zaczekać na zielone światło, nagle doznaję wrażenia, że wszystko wokół mnie dzieje się w zwolnionym tempie. Katia odwraca się do mnie i przysuwa, żeby mnie pocałować. W tym samym momencie ruszają samochody na La Cienega i dostrzegam kątem oka białą furgonetkę, która przejeżdża przez skrzyżowanie stanowczo zbyt wolno. W środku są dwaj mężczyźni. Jeden oczywiście prowadzi, drugi trzyma w otwartym oknie coś, co wygląda na karabin.

O mój Boże, to jest karabin!

Twarz Katii nagle przesłania mi widok. Nie mogę jej powstrzymać, gdy mnie całuje. Odpycham ją odruchowo na bok i wtedy słyszę strzał. Ciało Katii podskakuje, kiedy przewracam ją na chodnik. Rzucam się na nią, żeby ją zasłonić przed ogniem snajpera, potem oglądam się na furgonetkę i widzę twarz strzelca. Samochód przecina skrzyżowanie i znika za Beverly Center.

Teraz wszystko ma sens. Zabójca to Iwan Putnik, cyngiel Sklepu. Nic dziwnego, że łuski 7,62 milimetra coś mi mówiły. Patrzę na Katię.

- Nic ci się nie stało? - krzyczę. - Nie uszkodziłem cię? Odwracam ją twarzą do mnie. Ma otwarte oczy, ale niewidzący wzrok.

Musi być oszołomiona upadkiem, klepię ją więc lekko w policzek.

- Katiu, już po wszystkim. Już ich nie ma.

Nie reaguje. Wpadam w panikę, odwracam ją na bok i wtedy to widzę. Pocisk przeznaczony dla mnie, trafił ją między łopatki.

Pamiętam, że od tego momentu wszystko jest niewyraźne. Chyba płaczę z rozpaczy. Parę osób, wychodzących z centrum handlowego, pyta, czy mogą pomóc. Mówię im, żeby wezwali karetkę.

Zgodnie z regulaminem Wydziału Trzeciego w takiej sytuacji, jak ta, muszę jak najszybciej opuścić miejsce zdarzenia. Nie powinienem mieć do czynienia z lokalną policją ani w kraju, ani za granicą. Jestem tak wyszkolony, żeby po prostu wstać, odejść i zostawić innym sprzątanie po mnie. Ale tym razem nie potrafię tego zrobić. Klęczę przy Katii i trzymam ją w ramionach. Zamykam jej delikatnie oczy, potem przytulam jej głowę do piersi. Czuję na mostku nowy naszyjnik z pereł, przyciskam ją do siebie jeszcze mocniej, być może po to, żeby naszyjnik zostawił trwały ślad na mojej skórze.

- Sam?

To głos Coen. Ignoruję ją.

- Sam, musisz stamtąd zniknąć.

Nie mogę zostawić Katii. Ona żyje. Wyjdzie z tego. Gdzie ta pieprzona karetka? Odzywa się Lambert.

- Sam! Wynoś się stamtąd! To rozkaz!

To przywraca mi rozsądek na tyle, że chwytam nadgarstek Katii, żeby sprawdzić tętno. Nie wyczuwam go.

- Sam, masz wstać, przejść przez ulicę i wejść do hotelu - mówi Lambert. - Idź prosto do pokoju i zbierz swoje rzeczy. Frances i ja będziemy tam za pięć minut. Rusz się, człowieku!

Odgarniam kręcone włosy Katii z jej twarzy i całuję ją lekko. Nie jestem w stanie nic do niej powiedzieć, kładę ją delikatnie na chodniku i wstaję. Nie zwracając uwagi na to, czy mam zielone światło, przecinam bulwar. Wokół Katii zebrał się już mały tłum i część ludzi krzyczy do mnie. Wchodzę do hotelu i kieruję się prosto do windy. W pokoju łapię się za głowę i zaczynam kląć. Niech szlag trafi Sklep, Szczęśliwe Smoki, NSA, Wydział Trzeci, pułkownika Lamberta...

Ale najgorsze przekleństwa zostawiam dla siebie.

ROZDZIAŁ 29

Jadę otępiały na fotelu pasażera lexusem Frances Coen. Jesteśmy w drodze na LAX. Pułkownik Lambert siedzi z tyłu. Mam wrażenie, że parę ostatnich godzin minęło bez mojego udziału. Pamiętam, że Coen i Lambert zjawili się w hotelu, żeby mnie zabrać. Lambert nalegał, żebym włożył kamizelkę kuloodporną pod cywilne ubranie na wypadek, gdyby snajper był jeszcze w pobliżu, więc to zrobiłem. Zatrzymałem też plecak. Nie mogłem go im oddać. Murano zostawiliśmy w garażu hotelowym. Zajmie się nim jakiś umyślny z NSA. Inni rządowi biurokraci rozmawiają z policją i załatwiają sprawę tak, żebym nie był w żaden sposób powiązany z zabójstwem Katii. Rząd Stanów Zjednoczonych jest w tym dobry. Wszystkie agencje w porządku alfabetycznym - CIA, FBI, NSA, jakie chcecie - mają „zespoły likwidacji szkód", które w takiej sytuacji jak ta natychmiast wkraczają do akcji. Od tej chwili, jeśli chodzi o policję w Los Angeles, nigdy nie mieszkałem w Sofitelu i w ogóle nie znałem Katii Loenstern. Biedna kobieta najwyraźniej padła ofiarą przypadkowej strzelaniny.

Kiedy wręczyłem Coen moją torbę podróżną i sprzęt, wsadzono mnie szybko do jej samochodu. Teraz jesteśmy tutaj.

Coen i Lambert nie wiedzą, co czuję z powodu śmierci Katii, ale coś podejrzewają. Przez, dłuższy czas jedziemy w milczeniu. Ruch na autostradzie numer 405 w kierunku południowym jest duży, jak zwykle. W końcu Lambert zadaje mi pytanie:

- Sam, ta kobieta była twoją przyjaciółką?

Nie odpowiadam. Nadal wpatruję się w okno i bezmyślnie liczę wszystkie czerwone samochody.

- Sam?

- Tak, pułkowniku?

- Czy ta kobieta była twoją przyjaciółką?

- Nie - zaprzeczam. - Moją instruktorką krav magi z Towson.

- Dlaczego towarzyszyła ci w Los Angeles?

Wzruszam ramionami.

- Tak się złożyło, że mieszkała w tym samym hotelu co ja. Lambert wzdycha i po chwili milczenia mówi:

- Sam, wiemy, że się z nią spotykałeś. Wiemy, że ostatniej nocy była w twoim pokoju hotelowym. Nasza praca wymaga, żebyśmy wiedzieli takie rzeczy.

- Wiem.

- Więc nie musisz przed nami niczego ukrywać.

- Dlaczego miałbym coś ukrywać? - pytam. - Skoro już wszystko wiecie, nie ma nic do ukrycia.

- Sam, bardzo mi przykro z powodu śmierci panny Loenstern. Naprawdę. Jeśli coś dla ciebie znaczyła, tym bardziej musimy kontynuować obecne zadanie. Jesteśmy bliscy jego zakończenia. Możemy wyeliminować tych ludzi na dobre.

Myślami jestem teraz gdzie indziej. Nie mam ochoty ścigać personelu Sklepu. To znaczy chciałbym dorwać Iwana Putnika, wsadzić mu głowę do kibla i spuścić wodę, żeby się utopił we własnym brudach.

Sam, za dziesięć minut będziemy na LAX. W tej chwili jesteś jedynym człowiekiem, który może wykonać to zadanie. W pobliżu nie ma innych penetratorów; wszyscy są za granicą. Znasz sprawę i ludzi w nią zamieszanych. Wiem, jak się czujesz, ale będzie dla ciebie najlepiej, jeśli od razu wejdziesz z powrotem do akcji. To ci pomoże oderwać myśli od...

- Skąd pan wie, do cholery, co będzie dla mnie najlepsze, pułkowniku? - warczę. - Nie ma pan pojęcia, co czuję!

Lambert jest przyzwyczajony do okazjonalnych starć między nami, ale uświadamiam sobie, że mnie poniosło. Pułkownik ignoruje moją gwałtowną reakcję.

- Możliwe, ale musisz się z tego otrząsnąć, Sam. Może psycholog wyśle cię na obowiązkowy urlop, jak to skończymy, a potem zrobisz sobie długie wakacje. Wtedy poczujesz się inaczej.

Zbliżamy się do LAX. Lambert oczywiście ma rację. Ale nie potrafię tak po prostu przestać myśleć o Katii i udawać, że nic się nie stało. Będę za to winił siebie, do cholery. To przecież naprawdę moja wina. I muszę mieć czas, żeby do tego przywyknąć.

Z drugiej strony, jeśli zamierzam pomścić jej śmierć, muszę iść naprzód. Chcę dopaść Putnika i innych skurwieli ze Sklepu, dla których pracuje. Oczekiwanie na samolot z Hongkongu to pierwszy krok do osiągnięcia tego celu.

- W porządku, pułkowniku - odpowiadam. - Przepraszam.

- Zapomnij o tym, Sam.

- Tylko niech pan nie mówi: „Zapomnij o tym, Sam, to Chinatown". Lambert nie łapie, ale Coen chichocze.

Zanim się rozstaniemy przed terminalem międzynarodowym Bradley, Lambert wyjmuje komórkę. Będziemy mieli wsparcie tajnych agentów FBI. Biuro najwyraźniej uważa, że sam nie zdołam wykonać tego zadania. Coen i Lambert przełożyli na jutro swój powrót do Waszyngtonu, mogą więc mieć mnie na oku i czuwać, żebym się nie załamał czy coś w tym rodzaju.

Muszę przyznać, że teraz, kiedy „pracuję", czuję się trochę lepiej. W samochodzie byłem gotów zabić każdego, kto należał do personelu rządowego, łącznie z Lambertem i Coen. To typowe, że chętnie bym sobie dokopał za śmierć Katii. Tak samo było wtedy, gdy Regan umarła na tego pieprzonego raka. Psychologowie CIA powtarzali mi, że to nie moja wina, ale z jakiegoś powodu czułem się lepiej, kiedy mogłem się obwiniać. Wiem, że to zupełnie bez sensu.

W każdym razie teraz, gdy jestem tutaj, na lotnisku, w gąszczu sprawi ze się tak wyrażę, rozjaśnia mi się w głowie. Jestem prawie pewien że mogę się skupić na zadaniu, i powiedziałem to Lambertowi, gdy wysiedliśmy z samochodu. Położył mi rękę na ramieniu i ścisną! je. Ten gest znaczył więcej niż głupie słowa współczucia, które mógłby wypowiedzieć.

Zdjęcia z kamer na lotnisku w Hongkongu zostają przesiane na mój OPSAT w samą porę, w momencie kiedy wchodzimy do środka. Oglądamy je przez chwilę, ale nikogo na nich nie rozpoznaję.

- Może będzie ci łatwiej, jak zobaczysz pasażerów samolotu na żywo - podsuwa Lambert.

Dzięki listom uwierzytelniającym z NSA mijam bez problemu ochronę lotniska w terminalu. Samolot przyleciał o czasie ima wylądować Za parę minut. Idę do przejść na płytę i przyglądam się ludziom, którzy są wokół. Z powodu obecnych przepisów bezpieczeństwa mogą tutaj przebywać tylko pasażerowie z biletami. Przestrzega się tego zwłaszcza w terminalu międzynarodowym. Toteż otaczający mnie ludzie powinni być pasażerami, którzy czekają, żeby wejść na pokład następnego samolotu, a nie osobami witającymi. W każdym razie nie widzę żadnego Azjaty. Nie ma tu nic ciekawego.

- Sam?

- Tak? - szepczę. To Coen. Muszę subtelnie włączać implant w mojej krtani. Rozmawiać w miejscu publicznym przez komórkę wewnątrz ucha to jedno; naciskać krtań, żeby się z kimś porozumieć, t0 zupełnie co innego.

- Łączę cię z agentem FBI, Firutą. Dowodzi tutaj trzyosobowym zespołem.

- Dobra.

Po chwili słyszę pytanie:

- Agent Fisher?

- Zgadza się.

- Tu agent specjalny Gary Firuta. Jest nas tutaj trzech. Dwaj moi ludzie są przy odbiorze bagażu. Ja stoję przy cle, obok ruchomych schodów, które łączą kontrolę imigracyjną z odbiorem bagażu. Jeśli zauważy pan kogoś, kto właśnie przyleciał, i powinniśmy się nim zainteresować, proszę dać nam znać.

- Jasne.

Zajmuję pozycję na końcu korytarza, żeby dobrze widzieć przejścia. Wreszcie samolot ląduje i zaczynają wychodzić pasażerowie. Ponieważ to lot z Hongkongu, jest naturalną rzeczą, że przylecieli głównie Azjaci. Przyglądam się twarzom i nikogo nie rozpoznaję. Kiedy wydaje się, że w samolocie już nikt nie został, pojawia się samotny, starszy biały mężczyzna. Idzie o lasce i niesie neseser. Ma siwe włosy i starannie przystrzyżone wąsy i brodę. Ale jest w nim coś znajomego. Już go gdzieś widziałem.

Robię mu szybko zdjęcie OPSAT-em. Nawet gdy jestem w cywilnym ubraniu, nigdy nie zdejmuję OPSAT-u z nadgarstka.

Starszy mężczyzna wchodzi wolno do poczekalni, patrzy na tablice informacyjne i kieruje się w stronę kontroli imigracyjnej. Ruszam za nim w bezpiecznej odległości i zawiadamiam agenta Firulę, co się dzieje. Tymczasem próbuję sobie przypomnieć, skąd znam tego mężczyznę.

Kolejki do kontroli imigracyjnej są długie. Przechodzę na drugą stronę. Starszy mężczyzna czeka cierpliwie w ogonku. Nie wygląda groźnie. Dla zabicia czasu wyświetlam jego zdjęcie na ekranie OPSAT-u i studiuję je. Powiększam fragmenty fotografii, skupiam się na oczach faceta, jego nosie i brodzie. Ta broda... To Oskar Herzog! Kiedy widziałem go ostatni raz, miał taką samą brodę. U farbował ją na biało, ucharakteryzował się na starszego człowieka i dobrze mu wychodzi kuśtykanie o lasce.

Naciskam implant.

- Alarm - szepczę. - Starszy facet o lasce, który podchodzi teraz z paszportem do kontroli imigracyjnej, to Oskar Herzog.

- Zaczekaj, Sam.

Widzę, jak Herzog wręcza urzędnikowi imigracyjnemu paszport i wizę. W tym samym momencie tamten odbiera telefon. Słucha przez chwilę, kiwa głową i się wyłącza. Potem stawia pieczątkę w paszporcie Herzoga i przepuszcza go.

- Nie zatrzymujemy go - mówi Firuta. - Z jego paszportu wynika, że nazywa się Griegor Władystok i jest Rosjaninem zamieszkałym w Hongkongu.

- Ten facet naprawdę jest Niemcem - odpowiadam.

- Mówił do urzędnika imigracyjnego przekonującym rosyjskim. Moi dwaj ludzie przejmą go na dole przy odbiorze bagażu.

- Tylko nie straćcie go z oczu. Na pewno spotka się tu z kimś.

Zjeżdżam ruchomymi schodami, jak wszyscy. Przy odbiorze bagażu panuje tłok. W ciągu ostatnich trzydziestu minut wylądowało kilka samolotów. To nic niezwykłego na LAX. Ale panuje chaos, bo zepsuło się kilka obrotowych transporterów taśmowych i działają tylko trzy. Na dodatek obsługa naziemna biega i rozładowuje samoloty.

Kiedy idę za Herzogiem w kierunku „karuzel bagażowych", dostrzegam dwóch Azjatów w garniturach biznesmenów. Stoją w pobliżu stanowisk wypożyczalni samochodów. W tym miejscu mogą przechwycić każdego, kto idzie po bagaż. Od czasu do czasu szepczą między sobą. Mimo garniturów sprawiają wrażenie bandziorów. Założyłbym się, że to gangsterzy z triady, którzy chcą poważne wyglądać.

Naciskam implant i szepczę:

- Przy stanowiskach wypożyczalni samochodów stoją dwaj podejrzani Azjaci.

Ale Dopey i Goofy nie zwracają uwagi na przechodzącego obok nich Herzoga. Jest już kilka metrów za nimi, kiedy kręcą z rozczarowaniem głowami. Najwyraźniej zostali po kogoś wysłani, ale się nie zjawił. Odwracają się i ruszają w kierunku transporterów obrotowych.

Przy drzwiach wyjściowych, blisko karuzeli bagażowej, obsługującej samolot z Hongkongu, czekają trzej kierowcy limuzyn. Trzymają tabliczki z nazwiskami klientów. Widzę, że Herzog kiwa głową do jednego z nich. Kierowca - Azjata - się uśmiecha. Na tabliczce w jego rękach widnieje napis P. WŁADYSTOK. Bingo.

Przyglądam się kierowcy limuzyny, kiedy Dopey i Goofy wywołują zamieszanie. Wskakują na obracający się transporter i krzyczą po angielsku:

- Mamy bombę! Niech nikt się nie rusza!

Tłum oczywiście panikuje. Ludzie z wrzaskiem porzucają swoje bagaże i pędzą do drzwi. Ochrona używa gwizdków i wzywa do zachowania spokoju. Na próżno.

- Niech to szlag! - mówi Firuta. - Co się stało?

Nie spuszczam Herzoga z oka. Dwaj Azjaci gówno mnie obchodzą. Kierowca limuzyny bierze Herzoga za ramię i prowadzi szybko do drzwi. Robię, co mogę, żeby się przepchnąć przez tłum i nie zgubić ich, ale jest za duży tłok. Zjawia się policja, aresztują Dopeya i Goofy'ego, ale nadal panuje chaos.

- Firuta! Gdzie są twoi ludzie? - pytam.

Agenci FBI najwyraźniej zajęli się dwoma Azjatami - dokładnie tak jak chcieli fałszywi członkowie triady. Uświadamiam sobie teraz, że Dopey i Goofy działali na polecenie Eddiego Wu, nie Jona Minga. Mieli dokonać dywersji, żeby Herzog mógł się wymknąć niezauważony.

Pieprzyć to. Przedzieram się przez tłum niczym rozjuszony byk, odpycham ludzi na bok bez żadnych uprzejmości. Docieram do drzwi wyjściowych i wypadam na zewnątrz. Widzę, jak Herzog wsiada na tylne siedzenie limuzyny, która jest nieprzepisowo zaparkowana przy krawężniku. Kierowca wskakuje na swoje miejsce i auto odjeżdża.

Wybiegam na jezdnię i zatrzymuję taksówkę. Otwieram drzwi, sięgam do środka, odpinam kierowcy pas bezpieczeństwa i wyciągam go z samochodu.

- Hej! - krzyczy i zaczyna się ze mną bić, ale uświadamia sobie, że jestem dużo większy od niego.

- Dostaniesz swoją brykę z powrotem w całości - mówię. - Mam nadzieję.

Siedzę już za kierownicą i zatrzaskuję drzwi. Zostawiam oszołomionego faceta na ulicy i ruszam w pościg.

ROZDZIAŁ 30

Autostrada numer 405 w kierunku północnym jest zatłoczona, niewiele im więc mogę zrobić poza zatrzymywaniem się i ruszaniem. Limuzyna jest cztery długości samochodu przede mną. Zaczyna się burza. Grzmi, niebo przecinają błyskawice, chmury wyglądają groźnie.

Limuzyna w końcu zjeżdża z autostrady na drogę międzystanową 1-10 w kierunku wschodnim. Zmieniam gładko pasy i robię to samo. Ruch jest tutaj mniejszy, ale niedługo tempo jazdy głównymi arteriami spowolnią godziny szczytu. Po drodze zdaję raport Lambertowi. Dowiaduję się, że agenci FBI są na mnie wkurzeni za to, że podjąłem pościg za Herzogiem bez nich.

- Przesrali sprawę - mówię. Byli nie tam, gdzie powinni. - Lambert informuje mnie, że dwaj Chińczycy zostali aresztowani, choć twierdzili, że „tylko się wygłupiali". Lambert zgadza się ze mną, że najprawdopodobniej wysłano ich na lotnisko, by dokonali dywersji. Agent Firuta nie może sobie darować, że nie kontroluje sytuacji. Lambert przypomina mi, żebym był z nim w stałym kontakcie, i dodaje, że Coen pojedzie za mną swoim samochodem.

- Wiadomo coś o pogodzie? - pytam. Leje tak, że ledwo widzę przez przednią szybę.

- Ostrzegają przed obfitymi opadami - odpowiada Lambert. - Drogi na zachód od ciebie już są zalane. Uważaj.

Super. Myślałem, że w Los Angeles nigdy nie pada, a tymczasem mam dziś wątpliwą przyjemność ścigać limuzynę w czasie oberwania chmury. Ale na układy nie ma rady, ludzie.

W końcu limuzyna wjeżdża na drogę numer 110 i kieruje się do śródmieścia, ale potem skręca w lewo na Hollywood Freeway. Trasa numer 101 jest już pełna samochodów. Ale limuzyna zjeżdża wkrótce na Sunset Boulevard i skręca na wschód w kierunku Silver Lake. Na razie siedzę jej na ogonie w rozsądnej odległości.

Niebawem limuzyna wjeżdża na parking jakiegoś nędznego motelu, który wygląda tak, jakby pochodził z lat trzydziestych albo czterdziestych. Zatrzymuję taksówkę po drugiej stronie Sunset, gdzie szczęśliwie znajduję wolne miejsce przy krawężniku. Mam stąd dobry widok na motel i obserwuję, jak limuzyna parkuje niezgrabnie, zajmując aż trzy miejsca. Po chwili chiński kierowca wysiada i otwiera tylne drzwi swojemu pasażerowi. Herzog wyłania się z auta, ściska kierowcy dłoń i podchodzi do drzwi jednego z pokoi motelowych. Kierowca wsiada z powrotem do limuzyny i czeka.

Wyciągam szybko lunetę, której używam razem z five-sevenem, i ogniskuję na Herzogu. Puka do drzwi, rozgląda się, żeby sprawdzić, czy ktoś go nie śledzi, i znów odwraca się twarzą do drzwi. Kiedy się otwierają, w progu widzę Chińczyka. Uśmiecha się i ściska Herzogowi dłoń. To Eddie Wu. Jestem tego pewien, mimo ulewy. Super, koniec biernej inwigilacji. Czas skopać komuś tyłek.

Wyskakuję z taksówki, przecinam biegiem Sunset i zbliżam się do limuzyny od strony kierowcy. Leje tak, że czuję się jak pod prysznicem. Stukam w szybę. Kierowca opuszcza ją i dostaje ode mnie mocno w nos. Zanim ma czas zareagować, sięgam do środka i duszę go. Trzydzieści sekund później facet jest w krainie snów. Otwieram drzwi, rewiduję go w poszukiwaniu broni i znajduję w wewnętrznej kieszeni jego marynarki browninga kaliber dziewięć milimetrów. Zabieram pistolet, odpycham faceta i zatrzaskuję drzwi. Kiedy idę do drzwi pokoju motelowego, wrzucam spluwę do śmietnika.

Podchodzę cicho i przyciskam ucho do drzwi. Spodziewam się usłyszeć rozmowę, ale panuje cisza. Nie ma ich tam?

Do diabła z pukaniem. Rozwalam drzwi kopniakiem i wpadam do środka z five-sevenem gotowym do strzału. Wnętrze jest w stylu bungalowu, z sypialnią, salonem i małą kuchnią. Nikogo tu nie ma. Tylne drzwi, które prowadzą na parking za motelem, są szeroko otwarte.

Niech to szlag!

Wyglądam na zewnątrz i widzę drugą limuzynę wyjeżdżającą z parkingu. Skurwiele zmienili samochody! Ci faceci z pewnością nie są głupi. Wybiegam z pokoju i wracam do limuzyny na parkingu od frontu. Do diabła z taksówką po drugiej stronie Sunset - za bardzo leje, żeby tam lecieć. Otwieram drzwi, chwytam nieprzytomnego kierowcę i wyciągam na chodnik. Wskakuję do środka i uruchamiam silnik. Nie jestem przyzwyczajony do prowadzenia limuzyny - przy cofaniu uderzam w volkswagena za mną. Wrzucam jedynkę, obracam kierownicą i wypadam na Sunset Boulevard. Hm, może jednak powinienem był wrócić do taksówki.

Limuzyna jest już daleko przede mną. Jedzie na zachód. Przyspieszam, zmieniam pasy ruchu, wyprzedzam inne samochody i zrównuję się z nią. Ma oczywiście przyciemnione szyby, więc nie widzę pasażerów. Ale widzę kierowcę, paskudnego Chińczyka z przepaską na oku. Kiedy odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć, skręcam i walę moim autem w jego. Za nami odzywają się klaksony, gdy tamta limuzyna wpada na trzy samochody zaparkowane po północnej stronie Sunset. Kierowca szybko odzyskuje kontrolę nad pojazdem i wraca na pas ruchu. Ryzykuje i dodaje gazu, żeby wysunąć się przede mnie. Zjeżdża na drugą połowę jezdni, żeby wyprzedzić ciężarówkę, i dalej pruje na zachód z szybkością stu dziesięciu kilometrów na godzinę.

Dobra. Uważajcie, ludzie.

Przyspieszam i też wyprzedzam ciężarówkę, ochlapując ją fontanną wody wielkości małej fali tsunami, zawadzam tyłem o bmw Z3. Kurczę, przepraszam, kolego. Niemal słyszę, jak mnie przeklina, i nie dziwię się mu. Mówi się, że ludzie w Los Angeles nie umieją jeździć w deszczu, i facet na pewno myśli to samo o mnie.

- Sam, co się dzieje? - zaskakuje mnie nagle głos Coen. Zapomniałem, że jest gdzieś w pobliżu.

- Ścigam Eddiego Wu - odpowiadam. - On i Herzog są w limuzynie, która jedzie Sunset na zachód. Trzymam się za nimi... inną limuzyną.

- Boże, Sam, są godziny szczytu.

- Co ty powiesz? Wygląda na to, że kierują się do autostrady przed nami. Siedzę im na ogonie. Później pogadamy. Teraz nie mam czasu.

Nie myliłem się. Tamta limuzyna wjeżdża na trasę numer 101 w kierunku północno-zachodnim. Jest cholerny ruch. Opieram rękę na klaksonie, żeby zasygnalizować palantom przede mną, że zamierzam się przebić do przodu, czy im się to podoba, czy nie. Wyskakuję z rzędu samochodów, czekających na wjeździe, omijam je po krawężniku, ochlapuję Niagara wody i wpadam na autostradę tuż przed dziesięciokołowcem, który pruje setką. Kierowca trąbi na mnie i pewnie posyła niezłą wiązankę, gdy uciekam z jego pasa.

Tamta limuzyna pędzi naprzód. Jest jakieś sześć długości samochodu przede mną. Kierowca nie przejmuje się ruchem. Lawiruje w potoku pojazdów i odtrąca je na bok, jakby siedział przy grze wideo. Obawiam się, że ten pościg może się źle skończyć - jest bardziej niebezpieczny, niż się spodziewałem. Sam nie wiem, czy to błogosławieństwo, czy przeszkoda, kiedy słyszę syreny policyjne.

Naciskam mój implant.

- Coen?

- Tak?

- Skontaktuj się z policją. Daj im znać, co się dzieje. Może będą mogli skierować ruch gdzie indziej albo coś takiego. Ten facet jedzie tak, że zapowiada się niezły bajzel.

- Helikoptery drogówki są uziemione z powodu burzy - mówi - ale zobaczę, co da się zrobić.

Mijamy Universal City z prawej strony i zbliżamy się do rozwidlenia autostrady. Limuzyna Chińczyka zmienia pasy ruchu, jakby zamierzała zostać na Hollywood Freeway, ale w ostatnim momencie skręca poślizgiem na Ventura Freeway, potrącając dwa samochody. Jeden z nich spada z tej cholernej autostrady na dół. Chryste.

Ryzykuję i udaje mi się skręcić na zjazd. Jak grzeczny kierowca włączam kierunkowskaz, trąbię lekko i zajmuję jeden z właściwych pasów ruchu. Widzę tamtych pół kilometra przed sobą, wciskam pedał gazu, wyprzedzam ciężarówkę i doganiam moją ofiarę. Jestem teraz tuż za nią, przyspieszam jeszcze trochę i uderzam w tylny zderzak. Któryś z facetów w środku wychyla się przez okno, celuje we mnie z pistoletu i strzela. Schylam się, kiedy przednia szyba rozpryskuje się z niesamowitą siłą. Jestem zasypany szkłem i czuję na twarzy sto ukłuć. Mój samochód przecina w poprzek autostradę i ledwo mam czas odzyskać nad nim kontrolę, żeby nie uderzyć w barierę ochronną.

Wracam na pas ruchu i się otrzepuję. Przez dziurę wali we mnie deszcz, prawie nic nie widzę. Sięgam jedną ręką do plecaka i chwytam gogle. Teraz mogę prowadzić w ulewie. Zerkam w lusterko wsteczne i widzę, że mam zakrwawioną gębę. A to skurwysyny. Wyciągam pistolet i przyspieszam. Większość kierowców na autostradzie już o nas wic i stara się ustępować nam z drogi. Zupełnie, jakby porozumiewali się ze sobą: „Trzymajcie się z daleka od tych wariatów w limuzynach!" Hollywood.

Jadę teraz łeb w łeb z nimi, po ich lewej stronie. Opuszczam szybę, celuję z five-sevena i naciskam spust. Pocisk rozbija szybę kierowcy i urywa mu nos. Facet łapie się za twarz, słyszę jego wrzask. Ich limuzyna wpada na moją i obaj tracimy panowanie nad autami. Muszę hamować, żeby nie walnąć w inną cholerną limuzynę. Wszędzie ich pełno w tym mieście! Chińczyk ma kilka sekund, żeby się pozbierać, i przyspiesza. Prostuję kierownicę i znów podejmuję pościg. Wychylam się przez okno z pistoletem w lewej ręce i strzelam im w tylne opony. Droga jest zbyt wyboista i kiepsko celuję z lewej ręki. Udaje mi się trafić w tylną lampę, ale zyskuję tylko tyle, że przez okno znów wychyla się facet z bronią. Tym razem trzyma karabin.

To Iwan Putnik! Zabójca Katii! Był tam cały czas.

Strzela, ale szarpię kierownicą w lewo i odskakuję na sąsiedni pas z siłą czołgu. Uderzam bokiem w taksówkę i odbijam się z powrotem. W tym momencie słyszę narastające wycie syren policyjnych. Widzę w lusterku wstecznym trzy radiowozy z włączonymi kogutami. Przedzierają się przez bałagan za nami. Znów zbliżamy się do autostrady numer 405. Z lewej mamy Sherman Oaks, z prawej Van Nuys. Widzę przed sobą tłok na drodze i boję się, że będzie masakra, jeśli zaraz nie przerwę tej zabawy.

Tamta limuzyna jest uwięziona między dziesięciokołowcem z przodu a autobusem z tyłu. Mam okazję wcisnąć pedał gazu do podłogi i zrównać się z nią. Unoszę pistolet, celuję przez okno pasażera w Chińczyka i naciskam spust. Tym razem nie chybiam. Głowa faceta eksploduje w masie czerwonego i czarnego świństwa.

Nie wiem, dlaczego kierowca dziesięciokołowca zmienia nagle pas ruchu, ale zajeżdża mi drogę. Limuzyna z trupem za kierownicą skręca i po chwili jest na kursie kolizyjnym z prawą barierą ochronną. Próbuję rozpaczliwie ominąć durnia w dziesięciokołowcu, kiedy palant naciska hamulec. Pamiętam dwie rzeczy. Po pierwsze to, że ktoś w tamtej limuzynie przełazi przez przegrodę, żeby chwycić kierownicę. Po drugie, tył dziesięciokołowca tuż przed moją twarzą.

- SAM? Sam? Sam? Sam? Sam? Sam...? Sam...? Sam...?

Wydaje mi się, że słyszę głos Coen. To sen? Nie mam pojęcia, co to jest. Bolą mnie ramiona i plecy. Na twarzy czuję jakby sflaczały balon. Uświadamiam sobie, że to poduszka powietrzna. Jestem zaklinowany na przednim siedzeniu limuzyny. Widzę moje ręce. Machają bezładnie poza poduszką. Jest na nich krew. Później dostrzegam horyzont przekrzywiony pod dziwnym kątem i zniekształconą tablicę przyrządów. Jezdnia jest prostopadła do maski limuzyny. Niech to szlag, samochód leży na boku, a ja tkwię w środku. I wszędzie jest woda.

Potem zapada ciemność.

ROZDZIAŁ 31

Otwieram oczy w karetce pogotowia. Coen siedzi przy mnie z zatroskaną miną. Samochód trzęsie i podskakuje na drodze. Przez ryk silnika słyszę przeraźliwe wycie syreny. Sprawdzam, czy jestem cały. Cieszę się, że nie mam maski tlenowej na twarzy. Czuję ból w boku, ale jakimś cudem jeszcze żyję.

- Hej - mówi Coen. - Patrzcie, kto do nas wrócił.

- Co się dzieje? - udaje mi się zapytać. Mój głos brzmi ochryple.

- Jesteś w drodze do szpitala, kolego. Nie wygląda to groźnie, więc możesz się odprężyć.

Teraz sobie przypominam.

- Miałem wypadek.

- Zgadza się. Uratowała cię poduszka powietrzna. I kamizelka kuloodporna.

Cholera, zupełnie o tym zapomniałem. Lambert i Coen kazali mi ją włożyć pod cywilne ubranie, zanim opuściliśmy Sofitel.

- Muszą cię prześwietlić - ciągnie Coen. - Jesteś nieźle poobijany. A twoja twarz wygląda jak pizza. Ale poza tym chyba wszystko jest w porządku.

Nagle ogarnia mnie zmęczenie.

- Więc jeśli nie masz nic przeciwko temu, zdrzemnę się, zanim dojedziemy na miejsce - mówię.

- Proszę bardzo.

Zasypiam.

Wypisują mnie ze szpitala w porze kolacji. Coen miała rację, to nic poważnego. Mam pęknięte dwa żebra, które powinny się same zrosnąć, jeśli będę na siebie uważał. Na lewą nogę musieli mi założyć osiem szwów. Była paskudnie rozcięta od uderzenia limuzyny w ciężarówkę. Ramiona bolą mnie jak cholera, ale na szczęście niczego sobie nie złamałem ani nie zwichnąłem. Przypuszczam, że mogłem skręcić sobie kark, ale - jak powiedzieli - miałem fart. Moja twarz wygląda tak, jakby przeszła przez perforator. Ale to nic groźnego. Skaleczenia powinny się zagoić w ciągu kilku dni, nie pozostawiając żadnych blizn.

Tylko z bólem w moim sercu po stracie Katii lekarze nie mogli nic zrobić.

Rano lecę ospreyem do Chin. Lambert i ja odbyliśmy w szpitalu długą rozmowę. Byliśmy zgodni, że tak będzie dla mnie najlepiej. Gdybym wrócił teraz do Marylandu, do domu, dostałbym po prostu świra. Tak by mnie zżerała żądza zemsty, że prawdopodobnie wpadłbym w szał w jakimś centrum handlowym. Pomijając pęknięte żebra, jestem w wystarczająco dobrej formie, żeby zapolować na tamtych skurwieli. Jestem skoncentrowany na tym zadaniu i zdeterminowany. Chcę doprowadzić tę sprawę do końca.

Trzej faceci, jadący limuzyną, oczywiście uciekli, zanim na miejsce zdarzenia przybyła policja. Wyrzucili martwego kierowcę na drogę i ktoś inny poprowadził dalej samochód. Z powodu burzy helikoptery policyjne nie mogły wystartować, żeby ich ścigać. Ale znaleziono limuzynę. Stała porzucona przy jednym ze zjazdów z autostrady. Przypuszczamy, że oprócz Iwana Putnika pasażerami byli Oskar Herzog i Eddie Wu. Czort wie, gdzie teraz są, ale Lambert podejrzewa, że już poza krajem. Kilka godzin po wypadku na autostradzie z lotniska w Burbank odleciał samolot z trzema pasażerami, wyczarterowany przez GyroTechnics. Godzinę temu, kiedy FBI ustaliło, że firma przestała istnieć, było już za późno, by ich zatrzymać. Samolot zdążył wylądować na Hawajach i pozostawiono go na prywatnym pasie startowym. Trzej uciekinierzy najwyraźniej zmienili środek transportu. Moim zdaniem są w drodze do Fuczou w Chinach na spotkanie z kontrowersyjnym generałem Tunem. I najprawdopodobniej mają ze sobą system sterujący do MRUUV-a.

Co do wygadanego generała, Tun wygłasza płomienne przemówienia w chińskiej telewizji. Od dwóch dni krytykuje ostro swój rząd. Zarzuca władzom centralnym, że nie mają dość odwagi, by sięgnąć po to, co do nich należy, czyli po Tajwan. Twierdzi, że Chiny boją się ONZ-u i Stanów Zjednoczonych. Mówi, że nadszedł czas, by wziął sprawy w swoje ręce, nie oglądając się na to, czy chiński rząd go poprze, czy nie. Niepokojące jest to, że jego armia, zmobilizowana w Fuczou na wprost Tajpej po drugiej stronie Cieśniny Tajwańskiej, jest gotowa do ofensywy.

Wiceprezydent poleciał do Pekinu porozmawiać z. przewodniczącym ChRL. Podobno generał Tun został ostrzeżony, że ma stonować swoje wypowiedzi, ale wszyscy wiemy, że to nic nie znaczy. Tuna najwyraźniej popiera większość politbiura KPCh. Najwyższą władzą w Chinach jest dwudziestopięcioosobowy Stały Komitet. Szczebel niżej jest Komitet Centralny złożony z dwustu dziesięciu młodszych członków partii i prowincjonalnych przywódców partyjnych. KPCh kontroluje też Radę Państwową, która nadzoruje codzienne funkcjonowanie kraju.

Inną niewiadomą w tym wszystkim jest stanowisko chińskich wojskowych. Blisko trzymilionowa Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza jest podzielona organizacyjnie na siedem regionów wojskowych. Każdy ma własne dowództwo i łączą go silne związki ze swoim terenem. Siły lądowe, marynarka wojenna i lotnictwo działają pod jednym sztandarem i mają bardzo dużo do powiedzenia w kwestii posunięć rządu. Generał Tun jest uważany w swoim regionie za kogoś w rodzaju bohatera ludowego i udało mu się zwerbować prostych ludzi - mężczyzn i kobiety - z wiejskich okolic Fuczou. Dyscyplinowanie Tuna byłoby kłopotliwe dla chińskiego rządu. Jak wszyscy wiemy, tam zawsze chodzi o zachowanie twarzy. Przypuszczam, że gdyby generał Tun popełnił głupi błąd, zaatakował Tajwan i przegrał, władza mogłaby go przywołać do porządku i powiedzieć: „Przecież mówiliśmy, że tak będzie". Ale gdyby mu się powiodło, rząd mógłby wystąpić w jego obronie i rzucić wyzwanie światu. Sytuacja byłaby wtedy bardzo poważna.

Lambert zaopatrzył mnie w zdjęcia satelitarne obozu wojskowego generała Tuna na południowo-wschodnim wybrzeżu Chin. Jego siły liczą prawie dwieście tysięcy żołnierzy. Składają się z wojsk lądowych, marynarki wojennej i lotnictwa. Na brzegu morza stoją trzy podejrzane budynki. Wyglądają na hangary lotnicze, ale mam przeczucie, że to schrony dla okrętów podwodnych. Trudno powiedzieć, jaką siłą ognia dysponuje Tun, ale oczywiście wiemy, że ma MRUUV-y. I prawdopodobnie zaginioną głowicę jądrową, która została dostarczona do Hongkongu z Rosji. Problem w tym, że nasz wywiad nie ma pojęcia, co generał zamierza zrobić z MRUUV-ami. Użycie przeciwko Tajwanowi broni nuklearnej byłoby bez sensu. Ale obecność schronów dla okrętów podwodnych przeczy takiemu rozumowaniu, czyż nie?

Moim zadaniem jest ustalić, co ten facet planuje z głowicą jądrową, do cholery.

Po dotarciu do bazy Sił Powietrznych Edwards Coen i ja spędzamy kilka godzin na kompletowaniu mojego ekwipunku. Coen pomaga mi uzupełnić zapasy i amunicję, łata dziurę po pocisku w moim plecaku i zaopatruje mnie w mapy, dokumenty i paszporty. Wyprawa do komunistycznego kraju na zlecenie Wydziału Trzeciego jest ryzykowna. Będę musiał dostać się lam nielegalnie i oficjalnie nie istnieję. Coen nie będzie mi towarzyszyła; to byłoby zbyt niebezpieczne. Polityczne reperkusje wpadki w Chinach byłyby katastrofalne dla NSA. Odbiorę mój sprzęt od pracownika Konsulatu Generalnego Stanów Zjednoczonych w Kantonie i będę z nim w bezpośrednim kontakcie, ale nawet konsul nie przyzna się do mnie, jeśli zostanę aresztowany. Nie zachwyca mnie ewentualna rola oskarżonego o szpiegostwo na terenie Chińskiej Republice Ludowej. Nieszczęśnicy, którzy tego doświadczają, najczęściej nie żyją na tyle długo, żeby o tym opowiedzieć.

Przed pójściem spać załatwiam dostarczenie matce Katii kwiatów za pięćset dolarów. Coen mówi mi, że zwłoki Katii zabrano do San Diego, gdzie będą pochowane po krótkim żydowskim pogrzebie. Oficjalne wyjaśnienie jej śmierci jest takie, że przypadkowo padła ofiarą gangsterskich porachunków i zginęła od zabłąkanej kuli. Nie przypuszczam, żeby jej matka pytała, dlaczego strzelanina wybuchła akurat w Beverly Center, jednym z bardziej eleganckich miejsc w Los Angeles.

Piszę do mamy Katii kartkę, że byłem jednym z kursantów jej córki i bardzo ją lubiłem. Dodaję informację, jak się ze mną skontaktować na wypadek, gdybym mógł jakoś pomóc w uregulowaniu spraw Katii w Marylandzie. Trzeba będzie się zająć szkołą krav magi i tak dalej... Cholera, może powinienem zaproponować, że ją poprowadzę. Będę musiał to przemyśleć. To byłby dobry sposób uczczenia pamięci Katii.

Przed zaśnięciem myślę o Regan. Przez jakiś czas nie wspominałem mojej zmarłej byłej żony i teraz próbuję określić, co do niej czuję. Zawsze będę ją kochał, choć jest postacią z odległej przeszłości. Katia nigdy by jej nie zastąpiła. Ani nikt inny. Po kilku burzliwych i pełnych napięć latach Regan i ja w końcu nie mogliśmy żyć dalej razem. Odeszła, ale nadal się kochaliśmy. Przynajmniej pozostał mi owoc naszej miłości, moja droga córka Sara. Będę musiał zadzwonić do niej rano, zanim wyjadę.

Zaczynam zasypiać. Jestem ciekaw, kto mi się przyśni dziś w nocy. Regan czy Katia? Jedno i drugie byłoby przyjemne. Mam tylko nadzieję, że nie zobaczę obu naraz. Nie chciałbym, żeby w tym samym śnie towarzyszyły mi dwie stracone miłości.

Chyba nie zniósłbym poczucia winy.

ROZDZIAŁ 32

Zanim docieram do Chin, robię sobie niezaplanowany postój. Tylko Lambert o tym wie. Znów jestem w Koulunie. Parę godzin temu minęło południe. Obserwuję klub nocny Purple Queen w Tsim Sha Tsui East. Siedzę w barze kawowym Chen Wing po drugiej stronie ulicy, skąd widzę wjazd na parking za klubem. Czekam na przyjazd Jona Minga.

Przyleciałem do kolonii z odpowiednio spreparowanym paszportem i wizą. Dokonaliśmy w dokumencie drobnych zmian, żeby władze nie powiązały mnie przypadkiem z aktami przemocy sprzed kilku dni. Będzie mi o wiele łatwiej dostać się na terytorium kontynentalnych Chin z Hongkongu, niż próbować przez Szanghaj czy inne duże miasto. Z Koulunu jest prosta droga lądem do Fuczou. Zatrzymam się w Kantonie, odwiedzę konsula, wezmę mój sprzęt i wyruszę na wschodnie wybrzeże. To dobry plan.

Teraz mój jedyny problem to brak kombinezonu i broni. Po śmierci Masona Hendricksa nie mam w Hongkongu nikogo zaufanego, kto mógłby mnie uzbroić. Wynik mojej pogawędki z Jonem Mingiem będzie zależał od resztek uroku osobistego starego Sama Fishera.

Nawiązanie kontaktu z Mingiem okazało się dużo łatwiejsze, niż się spodziewałem. Kiedy po przylocie zameldowałem się w zawszonym hoteliku w Koulunie, zadzwoniłem do Purple Queen i poprosiłem moim najlepszym kantońskim, żeby dali mi do telefonu Minga. Wymiana zdań wyglądała mniej więcej tak:

- Tu nie ma żadnego Jona Minga. To pomyłka.

- Pan wybaczy, ale wiem, że to jest klub nocny Minga. Chciałbym z nim mówić.

- Ma pan zły numer.

- Niech pan powie Mingowi, że zadzwonię jeszcze raz za pięć minut. Mam dla niego informacje o Sklepie, Andrieju Zdroku i generale Tunie.

Wyłączyłem się, odczekałem zapowiedziane pięć minut i zadzwoniłem jeszcze raz.

- Kto mówi?

- Przekazał pan Mingowi wiadomość ode mnie?

- Tak, moment. - W tle rozległy się pomruki, potem facet wrócił na linię. - Pan Ming chciałby z panem porozmawiać. Niech pan przyjdzie do Purple Queen dziś o trzeciej.

Dokładnie za pięć trzecia na parking wjeżdża rolls-royce Minga i znika za budynkiem. Dopijam herbatę, płacę rachunek i przecinam ulicę. Wielki Sikh, stojący na straży, patrzy na mnie groźnie gotów użyć siły.

- Wyluzuj, duży, jestem umówiony z Mingiem - mówię.

Sikh wchodzi do środka. Mijają prawie trzy minuty i nic. W końcu tracę cierpliwość i przekraczam próg klubu. Czeka na mnie dwóch chińskich bandziorów w garniturach. Bez żadnych pytań chwytają mnie z tyłu grube silne ramiona i trzymają w niedźwiedzim uścisku jak w imadle. To Sikh, chodząca góra mięśni. Kiedy jestem unieruchomiony, „Joe" i „Shmoe" występują naprzód i po kolei walą mnie z obu stron w szyję. Po obrażeniach, które odniosłem w wypadku samochodowym w Los Angeles, ból jest straszny.

- Hej! Co jest? - sapię.

- Coś ty za jeden? Co tu robisz? - pyta Joe po angielsku.

- Zostałem tu zaproszony. Nazywam się Fisher.

- To ty byłeś w magazynie - mówi bandzior. - Szczęśliwe Smoki uważają cię za swojego wroga. - Zadaje mi jeszcze jeden cios, który czuję w całym kręgosłupie.

W pierwszej chwili nie wiem, o co mu chodzi. Byłem w życiu w wielu magazynach. Potem kojarzę. Mówi o tamtym dniu, kiedy ich urządzenie spieprzyło mi implanty. Zabiłem wtedy kilku jego kumpli.

- To było, zanim przeszedłem na waszą stronę - kaszlę.

- Nie wierzymy ci - wtrąca się Shmoe. Chce mnie znów uderzyć, ale opieram się na ramionach Sikha, unoszę nogi i kopię faceta w twarz. Zanim Joe i Sikh mają czas zareagować, zginam nogi w kolanach i walę podeszwami butów w kolana Sikha. Ryczy z bólu i puszcza mnie. Joe wymierza mi z wyskoku kopnięcie w mostek. Lecę do tyłu na Sikha i obaj się przewracamy. Sikh jest już raczej wyłączony z akcji - chyba roztrzaskałem mu rzepki - więc koncentruję się na dwóch chińskich zbirach. Kiedy Shmoe chce mnie kopnąć w żebra, przetaczam się w jego kierunku jak kłoda i udaje mi się go podciąć. Wpada na swojego kolesia, a ja zrywam się z podłogi. Natychmiast robię obrót, wyrzucam przed siebie prawą nogę i trafiam Joego piętą w podbródek. Potem staję na prawej stopie, zginam prawe kolano i wybijam się do przodu z lewą nogą wycelowaną w Shmoe. Strzał w dziesiątkę, prosto w splot słoneczny. Odskakuję do tyłu, przyjmuję postawę obronną i czekam.

- Wystarczy! - To Jon Ming. Podchodzi, patrzy na mnie i mówi: - Już pana gdzieś widziałem.

- Byłem w pańskim klubie - odpowiadam. Ming odwraca się do Shmoe.

- Przeszukaj go - rozkazuje. - A potem przyprowadź do sali konferencyjnej. Nie ma potrzeby rozgrywać tego tak ostro. - Przygląda się Sikhowi, który zwija się z bólu na podłodze. - I zajmij się nim. - Kręci głową, jakby ochroniarz nie przygotował się do klasówki w szkole i dostał pałę.

Podnoszę ręce i Shmoe obmacuje mnie dokładnie. Kiedy już upewnił się, że nie przyszedłem tutaj zabić jego szefa, posyła mi najpaskudniejsze spojrzenie, na jakie go stać, i energicznie wskazuje głową kierunek.

- Za mną.

Idziemy przez pusty klub. Dostrzegam piękną hostessę, która obsługiwała mnie tamtego wieczoru, kiedy tu byłem. Jest zajęta. Przeciera stoliki przed otwarciem lokalu. Patrzy na mnie i marszczy brwi. Próbuje sobie przypomnieć, skąd mnie zna. Oczywiście każdy gweilo wygląda w oczach Azjatów tak samo.

Wprowadzają mnie wejściem dla personelu do korytarza, który nie tak dawno potajemnie przeszukiwałem. Nie jestem zaskoczony, gdy kierują mnie do tego samego pokoju, gdzie kiedyś wszystko było zasłonięte folią. Tutaj znalazłem krew. Ale teraz pomieszczenie jest czyste, ma folii. Jon Ming siedzi przy małym stole konferencyjnym i wskazuje mi gestem jedno z kilku wolnych krzeseł. Joe i Shmoe stają za mną. Jeden z nich zamyka drzwi.

- Pan Sam Fisher - mówi Ming po angielsku. - Tak zwany penetrator z sekcji specjalnej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, znanej jako Wydział Trzeci.

- Skąd pan tyle wie? - pytam głosem ociekającym sarkazmem. Ming się uśmiecha.

- Widzę, że ma pan poczucie humoru. To dobrze.

- Och, to rzeczywiście śmieszne, że jeden z pańskich ludzi przeniknął do naszej organizacji i sprzedał Sklepowi informacje. Tak, uważamy, że to bardzo zabawne, panie Ming. Ale nie dlatego tu jestem. Powinienem skoczyć panu do gardła. Nie dość, że Szczęśliwe Smoki współpracowały z najbardziej niebezpiecznymi handlarzami bronią na świecie, to jeszcze kazał mnie pan niedawno zabić.

- Uważaliśmy, że jest pan dla nas zagrożeniem - odpowiada. - Przepraszam. Zlikwidował pan sześciu moich ludzi, chyba zgodzi się pan ze mną, że rachunki są wyrównane. W dodatku właśnie roztrzaskał pan rzepki jednemu z moich pracowników. Jesteśmy kwita?

- Być może - mówię. - To będzie zależało od wyniku naszej dzisiejszej rozmowy.

Ming milczy przez chwilę, zapala papierosa. Częstuje mnie, ale odmawiam.

- Napije się pan czegoś? - pyta. -Nie, dziękuję.

- W porządku. O czym chce pan ze mną porozmawiać, panie Fisher?

- Wróćmy do początku całej tej historii. Był sobie raz fizyk, który pracował w moim kraju nad rozwojem broni. Nazywał się Gregory Jeinsen. Zginął tutaj, w tym pokoju.

Ming nie reaguje na moje słowa. Nie potwierdza ani nie zaprzecza. Ciągnę dalej:

- Za pośrednictwem Mike'a Wu, waszego kreta w Wydziale Trzecim, przez jakiś czas dostawaliście od profesora Jeinsena plany, specyfikacje i wszystkie inne dane potrzebne do zbudowania MRUUV-a. Jak dotąd mam rację?

- Operacja „Barrakuda" - odpowiada Ming. - Owszem, nie myli się pan.

- Oczywiście, że nie. Potem... Zaraz, dlaczego nazywacie to operacją „Barrakuda"?

- Bo MRUUV jest długi i cylindryczny jak ta ryba.

- Rozumiem. W każdym razie potem sprzedaliście cały materiał, który otrzymaliście od Jeinsena, Sklepowi.

- Wymieniliśmy na inny towar, ale to nie ma nic do rzeczy.

- Jasne. Nie przekazaliście im tylko jednego elementu, systemu sterującego, który skonstruował wasz nielegalny ośrodek naukowy w Los Angeles. Zerwaliście współpracę ze Sklepem i zlikwidowaliście GyroTechnics.

- Jest pan bardzo dobrze poinformowany, panie Fisher. Ale nie spodziewałbym się niczego innego po kimś z pańskimi uzdolnieniami i umiejętnościami.

- Wie pan, że Eddiemu Wu udało się mimo wszystko sprzedać to urządzenie Sklepowi? I że on i Sklep dostarczyli je generałowi Łanowi Tunowi do Fuczou?

Po raz pierwszy, odkąd zaczęliśmy tę rozmowę, Ming okazuje zaniepokojenie. Mruga kilka razy. Poprawia się na krześle.

- Słucham dalej.

- Stany Zjednoczone mają podstawy sądzić, że generał Tun zamierza zaatakować Tajwan przy użyciu broni, jądrowej. Nie wiem, dlaczego Tun chce zniszczyć Tajwan, ale wszystkie nasze dane wywiadowcze wskazują na taki scenariusz.

- Dlaczego pan mi to mówi, panie Fisher? - pyta Ming po chwili milczenia.

- Bo wiem, że nienawidzi pan generała Tuna i komunistycznych Chin. Jak wszyscy członkowie Szczęśliwych Smoków i innych triad.

- Być może - odpowiada Ming. - Prosi mnie pan o coś?

- O pomoc. - Wreszcie to powiedziałem. Lambert i ja dyskutowaliśmy ponad godzinę, czy powinniśmy szukać sojusznika w organizacji przestępczej, która w przeszłości szkodziła Stanom Zjednoczonym. W końcu przekonałem go, że to może być niegłupie.

- Panie Ming - tłumaczę - może pan poprowadzić ludzi do Fuczou i zrobić porządek z generałem Tunem, zanim zaatakuje Tajwan. Ma pan środki i ludzi, którzy wierzą w waszą sprawę. Dysponuje pan małą armią. Czy pan wie, co się stanie, jeśli generał Tun... jeśli chińscy czerwoni uderzą na Tajwan? To doprowadzi do wybuchu trzeciej wojny światowej. Pan i pańskie małe imperium, tu w Hongkongu, nie wyjdziecie z tego bez szwanku.

Ming zaciąga się papierosem.

- Jest pan absolutnie pewien, że system sterujący do MRUUV-a jest w rękach generała Tuna?

- Nie, ale wiem, że to urządzenie miał Eddie Wu i że był ostatnio widziany w towarzystwie personelu Sklepu. Mamy dowody, że uciekli ze Stanów Zjednoczonych do Azji. Potrafią dostać się do Chin i dostarczyć system sterujący Tunowi. Wie pan o tym.

Ming rozgniata papierosa w popielniczce.

- Coś jeszcze, panie Fisher? Zastanawiam się przez chwilę.

- Tak. Kiedy w tamtym magazynie niedaleko starego portu lotniczego natknąłem się na pańskich ludzi, mieli jakiś nadajnik.

- Owszem.

- Skąd wiedzieliście, że będzie skuteczny?

- Pożyczył nam go Sklep. To była ich własność. Oni go skonstruowali i musieliśmy im go zwrócić. Powinien pan skierować to pytanie do kogoś z ich organizacji.

- Interesujące.

Sklep wiedział, że mam implanty i jak działają. Najprawdopodobniej od swojego źródła w naszym rządzie. Być może od tajemniczego informatora, o którym wspominał Mike Wu. Od kogoś wysoko na górze w Waszyngtonie.

- A skąd wiedzieliście, że będę w tamtym magazynie? - pytam. - Tylko dwóch ludzi znało moje plany tamtej nocy. Jeden z nich nie żyje.

- Znów Sklep, panie Fisher. Zawsze wiedzieli, gdzie pan będzie.

- Znał pan człowieka o nazwisku Mason Hendricks?

- Tak. Był jednym z najlepszych klientów mojego klubu nocnego. Bardzo mnie zmartwił jego nieszczęśliwy wypadek. Zdaje się, że zginął razem z kobietą, która dla mnie pracowała. Straszna tragedia.

- Pożar jego domu nie był przypadkowy. Orientuje się pan, czyja to była robota?

Ming kręci głową.

- Nie mam pojęcia. Choć podejrzewam...

- Wiem, Sklep. Dyżurne kozły ofiarne, zgadza się, panie Ming? W oczach Minga pojawia się groźny błysk.

- Coś jeszcze, panie Fisher?

- Nie, to wszystko. - Wyciągam się na krześle.

- Doskonale. Przyjemnie mi się z panem gawędziło.

Joe i Shmoe ruszają naprzód i stają po obu moich stronach, gotowi mnie wyprowadzić.

- Tylko tyle? - pytam. - Nie ma mi pan nic do powiedzenia? Rozmowa skończona, panie Fisher. Niech panu wystarczy to, że wezmę pańskie słowa pod uwagę. Nadal jest pan wrogiem Szczęśliwych Smoków. Nie mogę panu zdradzić, co myślę. Miłego dnia i powodzenia, panie Fisher. Moi ludzie odprowadzą pana do wyjścia.

Dobra. Zrobiłem, co mogłem. Wstaję i idę z powrotem drogą, którą przyszedłem. Mała Miss Hostess wciąż czyści blaty stolików, kiedy przechodzę obok. Tym razem uśmiecha się do mnie. Skoro jestem taki ważny, że byłem na audiencji u Jona Minga, to muszę być jakimś VIP-em. Ignoruję ją i kieruję się do drzwi. Zanim do nich docieram, Joe kładzie mi dłoń na ramieniu, jakby chciał mi dać jakąś radę. Z szybkością węża chwytam go za nadgarstek, wykręcam mu rękę i posyłam go na kolana. Shmoe rusza mu na pomoc, ale ostrzegam go gestem, żeby się nie zbliżał.

- Miło mi było was poznać, panowie - mówię z uśmiechem, potem puszczam rękę Joe. Gdyby spojrzenia mogły zabijać... Ale mam to gdzieś. Odwracam się i wychodzę z lokalu.

ROZDZIAŁ 33

Podróż do nadmorskiej prowincji Fucien minęła bez przygód. Pojechałem pociągiem do Kantonu, legitymując się fałszywym paszportem i wizą służbową. Z moich papierów wynikało, że będę konsultował ze szkołami średnimi program współpracy z zagranicą. Amerykański konsul dostał mój sprzęt pocztą dyplomatyczną i dał mi na wyprawę do Fuczou importowanego cadillaca. Zmieniono mi paszport i wizę i konsul wykazał w dokumentacji, że moje poprzednie ,ja" opuściło kraj. Teraz jestem amerykańskim ekologiem, który bada temperaturę na świecie. Mam tylko nadzieję, że nie będę musiał rozmawiać o mojej „pracy", bo dałbym ciała.

Większość Tajwańczyków uważa prowincję Fucien, miejsce pochodzenia ich przodków, za swoją drugą ojczyznę. Co za ironia losu, że właśnie stąd ma być zaatakowany ich kraj. Język, używany w tym regionie, jest zasadniczo taki sam jak tajwański, choć oficjalnie powinien być mandaryński, jak wszędzie w Chinach. Do XV wieku znajdował się tutaj główny port dla podróżnych udających się z Chin na Tajwan, Filipiny, do Singapuru, Malezji, Indonezji i z powrotem. Dziś nadal panuje tu duży ruch. Miasto Fuczou, stolica prowincji, powstało około III wieku. Było podobno jednym z ulubionych miejsc postoju Marco Polo, kiedy żeglował wokół Azji pod koniec XIII wieku. Ja nie spędzę tu dużo czasu. Wybieram się bliżej wybrzeża, gdzie leży obóz generała Tuna. Okolica jest piękna, żyzna i zielona. Odpowiada typowym wyobrażeniom o tym, jak powinny wyglądać Chiny. Bliżej wybrzeża teren jest płaski, pokryty polami ryżowymi i innymi uprawami, więc gdziekolwiek spojrzysz, widzisz bosego faceta w szerokim chińskim kapeluszu, który prowadzi woły przez swoją ziemię gdziekolwiek.

Chiny i Tajwan można porównać do srogiego rodzica i zbuntowanego dziecka. Po około sześćdziesięcioletnich rządach Japończyków Tajwańczycy sprzeciwili się okupacji wyspy przez Kuomintang i narzuconej im władzy. Doszło do niepokojów i zamieszek, zakończonych masakrą dziesiątek tysięcy cywilów. Pamięć o tym wydarzeniu jest wciąż żywa na Tajwanie. Syn i następca Czang Kaj-szeka w końcu doprowadził do egzekucji dowódcy wojsk Kuomintangu, który był odpowiedzialny ze tę tragedię. Kiedy wybuchła wojna koreańska, Stany Zjednoczone sprzymierzyły się z Kuomintangiem i Tajwanem przeciwko komunistycznym Chinom wspierającym Koreę Północną. Tajwan stał się państwem demokratycznym.

Władze w Pekinie tkwią w błędnym przekonaniu, że Tajwan nadal należy do Chin. Wyspa ma własny rząd od czasu, gdy w 1949 roku na Tajwan uciekli chińscy nacjonaliści. Większość mieszkańców wyspy uważa już Tajwan za suwerenne państwo mimo braku formalnej deklaracji. Władze chińskie proponują wyspie autonomię, jeśli podporządkuje się Pekinowi. Tajwan jest cierniem w boku Chin, gdyż mały wyspiarski kraj odnosi sukcesy ekonomiczne na arenie międzynarodowej. Koniec rządów wojskowych i początek pełnej demokracji wywoływał wrażenie, że Chiny radziły sobie lepiej jako państwo komunistyczne. Teraz, kiedy częścią ChRL jest kapitalistyczna kolonia Hongkong, mówi się, że będzie to miało wpływ na przyszłość Chin. Czas pokaże. Na razie są tam zwolennicy twardej linii tacy jak generał Tun, którzy nawołują do ponownego zjednoczenia Chin i zarzucenia sieci na Tajwan.

Obóz wojskowy Tuna zlokalizowany jest na wybrzeżu, tuż na północ od Fuczou. Po zapadnięciu nocy robię rozpoznanie wokół tego miejsca, żeby się zorientować, z czym mam do czynienia. Zdjęcia satelitarne, dostarczone mi przez Wydział Trzeci, okazują się bardzo pomocne. Technika poszła tak daleko naprzód, że można wycelować obiektyw w szachownicę na ziemi i określić, jaki powinien być następny ruch. Dzięki tym zdjęciom wiem, ilu ludzi stacjonuje w konkretnym miejscu, jakie mają pojazdy i jaka siła ognia. Czasami udaje się zrobić zdjęcia rentgenowskie i zajrzeć do środka namiotów lub budynków. Termowizja pozwala stwierdzić, gdzie znajdują się żywe istoty. Moje dane wywiadowcze wskazują, że żołnierze są zakwaterowani w sześciu barakach, usytuowanych wzdłuż ogrodzenia bazy. Budynek dowództwa sąsiaduje z trzema wielkimi hangarami na brzegu morza. Analitycy Wydziału Trzeciego są pewni, że to schrony dla okrętów podwodnych. Obóz założono w miejscu, gdzie woda - w przeciwieństwie do wybrzeża na wschód od Fuczou - jest wystarczająco głęboka. To ma sens.

Tuż przed moim przyjazdem do prowincji Fucien przypłynęło kilka chińskich okrętów desantowych. W cieśninie prowadzą manewry dwie fregaty Chengdu, dwa niszczyciele klasy Luda i jeden klasy Luhu. Z bazy lotniczej w pobliskim Cuanczou ma przybyć wsparcie powietrzne. Jeśli ci faceci nie przygotowują się do inwazji, to ktoś robi sobie jaja w złym guście. Nasze siły morskie zgrupowały się bliżej Tajwanu i na zewnątrz cieśniny. Czuwają niczym pływający strażnicy i czekają, co się stanie. Sytuacja jest napięta.

- Widzimy cię przez satelitę, Sam - odzywa się w moim uchu Lambert. - Możesz wchodzić. Obserwuj patrole.

Bazę otacza tymczasowe ogrodzenie z drutu. Wjazd umożliwiają dwie bramy. Jedna jest od północy, druga - główna i większa - od południa. Cały czas strzegą jej dwaj wartownicy, a od północy - zaledwie jeden. Postanawiam nie korzystać z żadnej. Zamiast tego czołgam się między rzadkimi krzewami od północy do punktu oddalonego o jakieś dwadzieścia metrów na wschód od bramy i używam nożyc do cięcia drutu. Dziś nie świeci księżyc, niebo jest zachmurzone, więc ciemność zapewnia mi osłonę. Ale muszę być ostrożny. Dookoła nie ma drzew ani gęstych zarośli, gdzie mógłbym się ukryć w razie potrzeby. Obóz oświetlają reflektory rozmieszczone w strategicznych punktach.

Tuż przede mną jest jeden z baraków koszarowych. Chowam się za nim i słyszę przez ścianę chrapanie. Wszyscy śpią, a przynajmniej powinni. Obserwując wcześniej bazę, zauważyłem, że cztery jednoosobowe patrole pilnują poszczególnych kwadrantów. Każdy żołnierz przemierza tam i z powrotem swój sektor. Domyślam się, że zmieniają się co trzy, czy cztery godziny.

Okrążam koszary, przemykając od jednej plamy mroku do drugiej. Chętnie rozwaliłbym te cholerne reflektory, ale to na pewno przyciągnęłoby czyjąś uwagę. Kiedy kucam za budynkiem, który okazuje się stołówką, widzę jasno oświetlony teren ciągnący się aż do schronów dla okrętów podwodnych. Niestety właśnie tam muszę dotrzeć, żeby dowiedzieć się możliwie jak najwięcej o operacji „Barrakuda". Jak ja się tam dostanę, cholera?

- Od wschodu nadchodzi wartownik - mówi Lambert.

I mam odpowiedź. Zbliża się do mnie w postaci żołnierza patrolującego swój kwadrant. Facet idzie zamyślony, nie zwraca zbytniej uwagi na otoczenie i na pewno nie spodziewa się żadnych problemów w samym środku bazy wojskowej. Czekam, aż będzie obok mnie, potem skaczę naprzód, zasłaniam mu dłonią usta i walę go w tył głowy moim five-sevenem. Żołnierz wiotczeje w moich ramionach. Wlokę go w mrok za stołówką, zdejmuję mu kurtkę i hełm i przymierzam. Są dla mnie trochę za ciasne, ale ujdą.

Biorę jego karabin szturmowy - QBZ-95 - potem wstaję, wczuwam się w rolę i wychodzę wolno zza budynku. Jestem teraz chińskim żołnierzem na patrolu.

Staram się nie rzucać w oczy i ruszam wolnym, ale pewnym krokiem w kierunku budynku dowództwa i schronów dla okrętów podwodnych. Znajdują się poza kwadrantem mojego przyjaciela, ale wątpię, żeby ktoś to zauważył. Nie chciałbym tylko natknąć się na faceta, który patroluje ten sektor, bo mogłyby z tego wyjść jakieś fajerwerki.

Wejście do pierwszego schronu jest otwarte. Staję z boku i zaglądam ostrożnie do środka. Widzę okręt podwodny. Wnętrze hangaru oświetlają lampy robocze i widzę paru żołnierzy, którzy siedzą przy stole, na platformie obok basenu, i grają w karty. Oni też na pewno nic spodziewają się żadnych problemów tak późno w nocy.

Przyglądam się okrętowi i uświadamiam sobie, że nie znam tej klasy. Przypomina mi się raport Pentagonu, dostarczony pracownikom operacyjnym Wydziału Trzeciego. Czytałem w nim o okrętach podwodnych nowej generacji, które zdaniem amerykańskich wojskowych budują Chińczycy. W nazewnictwie Pentagonu to klasa Yuan, podobno nowy typ bojowych okrętów podwodnych z napędem dieslowskim, chińskim osprzętem i rosyjskim uzbrojeniem. Robię szybko OPSAT-em kilka zdjęć okrętu i przemieszczam się do następnego schronu. Tu dzieje się trochę więcej, więc nie mogę się dobrze przyjrzeć wnętrzu. Ale dostrzegam, że tutaj też jest okręt podwodny. Wygląda na atomowy, klasy Xia.

Trzeci schron jest pusty. Nie ma w nim żadnego okrętu. Kilku żołnierzy krząta się przy urządzeniach na platformach wokół basenu. Sprzątają po wyjściu okrętu w morze albo przygotowują się do jego przyjęcia.

Nagle rozpoznaję faceta po cywilnemu, który stoi przy pulpicie sterowniczym jakieś dwanaście metrów ode mnie. To Oskar Herzog, już bez białej siwizny na włosach i brodzie. Teraz wygląda młodziej. Rozmawia z gościem w eleganckim mundurze, który jest odwrócony do mnie plecami. Widzę go pod takim kątem, że trudno mi rozróżnić jego stopień wojskowy.

Wślizguję się ostrożnie do schronu i kucam za trzema beczkami z olejem, żeby lepiej mu się przyjrzeć. W końcu facet odwraca się od pulpitu sterowniczego i mogę mu zrobić zdjęcie. To generał Tun we własnej osobie.

On i Herzog odchodzą od pulpitu i kierują się w moją stronę. Przywie¬ram do podłogi. Mijają beczki i wychodzą na zewnątrz. Upewniam się szybko, że nikt za nimi nie idzie ani na nich nie patrzy, potem wymykam się na dwór i zaczynam ich śledzić. Idą prosto do małego tymczasowego budynku dowództwa niedaleko schronu.

Kiedy znikają w środku, okrążam budynek. W tylnej ścianie jest okno na wysokości ramienia. Sięgam do plecaka i wyjmuję przyrząd, który nazywam peryskopem winklowym. Jest bardzo podobny do narzędzia dentystycznego - to cienki metalowy pręt z małym okrągłym lusterkiem na końcu. Pręt jest giętki, mogę więc używać tego gadżetu prawie wszędzie. Najlepiej nadaje się do wyglądania zza rogu, kiedy nie chcesz, żeby cię zauważono, ale teraz muszę nim zajrzeć przez okno.

No proszę. Banda nocnych marków. Nakryłem ich wszystkich razem. Generał Tun, Oskar Herzog i Andriej Zdrok stoją przy stole roboczym i studiują mapy. Eddie Wu siedzi w kącie na stołku i wygląda tak, jakby za chwilę miał zasnąć. A na kanapie leży Iwan Putnik. Chyba właśnie się obudził.

Cholernie mnie korci, żeby wykorzystać okazję i zakończyć to tu i teraz. Naciskam mój implant i pytam o Lamberta.

- Jestem, Sam. O co chodzi?

Piszę wiadomość tekstową: MAM ZDROKA, HERZOGA, PUTNIKA, TUNA I E. WU RAZEM W JEDNYM WYGODNYM MIEJSCU. SĄ ŁATWYM CELEM. DZIAŁAĆ?

Po chwili Lambert pyta:

- Wiesz już, co zamierzają zrobić z głowicą jądrową i MRUUV-em? Odpowiadam: JESZCZE NIE.

- Więc lepiej zaczekaj - mówi Lambert. - Proszę cię, wykonaj podstawowy plan. A potem wynoś się stamtąd w cholerę. Tę drugą sprawę zostawimy naszemu wojsku. To nie twoja działka, Sam.

Człowieku, ja chcę dopaść Putnika! Moim największym pragnieniem jest to, żeby facet cierpiał za zabójstwo Katii! Przeklinam rozkazy Lamberta, chowam peryskop winklowy do kieszeni spodni i włączam TAK na moim five-sevenie. Wycelowuję go w okno i słucham rozmowy. Ponieważ generał nie mówi po rosyjsku, a faceci ze Sklepu nie znają mandaryńskiego, są skazani na bardzo kiepski angielski Tuna.

TUN: ...mówią mi, okręt podwodny „Mao" osiągnąć amerykańskie zachodnie wybrzeże siedem dzień.

HERZOG: Jest pan tego pewien, generale? Tylko siedem dni?

TUN: „Mao" to szybki okręt podwodny, jaki mamy. Klasa Xia.

ZDROK: Byłem pod wrażeniem, kiedy go dziś zobaczyłem poza schronem.

TUN: To piękny okręt. Nowy okręt, napędzany dieslem, też bardzo ładny. ONZ nic nie wiedzieć.

Wiedzieć, wiedzieć, myślę.

ZDROK: A zatem, generale, uważam, że to kończy naszą współpracę. Ma pan głowicę jądrową, w którą zaopatrzył pana mój towarzysz, generał Prokofiew, ma pan wszystkie elementy do operacji „Barrakuda" i wygląda na to, że działają, więc teraz pan Herzog i ja chcielibyśmy zostawić pana z pańskimi planami. A ostatnia wpłata...?

TUN: To jest zrobione. Tu potwierdzenie. Przelew na konto w bank szwajcarski.

ZDROK: Oskar, rzuć okiem, czy wszystko jest w porządku?

HERZOG: Na to wygląda. Cyfry się zgadzają.

TUN: Pan nie widzieć „Barrakuda", panie Zdrok?

ZDROK: Ee, nie, generale. Przyjechałem tu po wyjściu pańskiego okrętu w morze.

TUN: Proszę pozwolić mi pokazać. Pan zobaczyć przed wyjazdem.

ZDROK: (głębokie westchnienie) Dobrze. Iwan, wstawaj. Generał chce nam zademonstrować swoją nową zabawkę. Eddie, idziesz?

WU: (mamrocze coś niezrozumiale)

Słyszę ich kroki w pomieszczeniu, w końcu cała piątka wychodzi z budynku i idzie w kierunku schronu numer dwa. Czekam, aż wejdą do środka, potem okrążam hangar. Na bocznej ścianie są metalowe szczeble najwyraźniej po to, żeby żołnierze mogli w razie potrzeby wspiąć się na dach. Wdrapuję się na górę i staję oko w oko z chińskim żołnierzem. Jest bardzo zaskoczony widokiem mojej osoby.

- Cześć - mówię, biorę zamach i uderzam go w twarz kolbą QBZ-95. Facet pada na metalowy dach, trochę za głośno jak na mój gust. Przetaczam go szybko pod rurę wylotową wywietrznika, żeby nie był zbyt widoczny, i rzucam chiński karabin w mrok. Nie jest mi potrzebny, dopóki mam swój SC-20K.

W pobliżu rury wentylacyjnej jest otwarty właz. Zaglądam do środka i widzę wiązania dachowe pod sufitem. Doskonale. Wślizguję się do wnętrza jak wąż, przytrzymuję, usadawiam okrakiem na belce i odsuwam od otworu. Wokół mnie jest ciemno i mogę obserwować wszystko, co się dzieje pode mną. Generał Tun doprowadził swoich gości do dziobu okrętu podwodnego klasy Xia i teraz każe żołnierzom przynieść sprzęt. Na platformie, która biegnie wzdłuż kadłuba, Chińczycy ustawiają długą skrzynię podobną do trumny. W środku jest MRUUV. Wygląda dokładnie tak samo, jak tamten skonstruowany przez profesora Gregory'ego Jeinsena dla Pentagonu. Ma cylindryczny kształt, około dwóch metrów długości i mniej więcej metr średnicy - przypomina pojemnik na cygaro, tyle że z płaskimi, a nie zaokrąglonymi końcami. Wycelowuję w dół fivesevena, dostrajam częstotliwość TAK i słucham.

ZDROK: Więc to jest to. Hm. 0 to było tyle zamieszania?

HERZOG: To cudowny wynalazek, Andriej. Jest piękny.

ZDROK: Ile sztuk tego czegoś mogą przenieść pańskie okręty podwodne?

TUN: Wystrzeliwanie z wyrzutnie torpedowe. „Mao" ma trzy „Barrakuda". Jak ta.

ZDROK: No dobra, więc jeden MRUUV ma głowicę bojową. A dwa pozostałe?

TUN: Nic! To wabiki.

HERZOG: Kiedy zamierza pan zawiadomić Stany Zjednoczone, generale?

TUN: Kiedy „Mao" osiąga strefa celu. Siedem dzień.

HERZOG: I naprawdę chce pan tego użyć, jeśli nie pozwolą panu zająć Tajwanu?

TUN: (przytakuje z zapałem) Koniec z Disneyland! Bum!

ZDROK: Co pan zrobi, jeśli Amerykanie dobiorą się do pana wcześniej?

TUN: „Dobiorą się..."?

ZDROK: Zaatakują pana. Co będzie, jeśli uderzą pierwsi?

TUN: (śmieje się) Pan zabawny człowiek, panie Zdrok. Żart, tak?

O kurczę. Teraz rozumiem. Generał wcale nie zamierza użyć swojej głowicy jądrowej przeciwko Tajwanowi. Chce wykorzystać MRUUV-a do dostarczenia tej broni jak najbliżej jakiegoś dużego miasta na amerykańskim zachodnim wybrzeżu. Wygląda na to, że chodzi o Los Angeles.

Bomba będzie jego polisą ubezpieczeniową, która umożliwi mu zajęcie Tajwanu. Da nam znać, że broń jest na miejscu i zostanie zdetonowana, jeśli spróbujemy mu przeszkodzić w inwazji na tę małą wyspę. Ponieważ planują wystrzelenie MRUUV-a z okrętu podwodnego, będzie go cholernie trudno wytropić. O ile się orientuję, taki pojazd, po opuszczeniu wyrzutni torpedowej, może być zdalnie sterowany aż do celu. Okręt nie musi nawet wpływać na amerykańskie wody terytorialne. Pozostanie na ich granicy i zrobi swoje. Pomysłowe.

Czas stąd zniknąć. Zaczynam się posuwać wzdłuż belki z powrotem do włazu, gdy słyszę w dole hałas. Do schronu ładuje się cały pluton uzbrojonych żołnierzy. Sierżant podbiega do jakiegoś oficera, który po chwili szepcze coś do generała. Potem wszyscy patrzą w górę na sufit, a eskorta wyprowadza Tuna na zewnątrz.

Niech to szlag.

Znaleźli wartownika, którego uziemiłem wcześniej? A może faceta na dachu? Zachowują się tak, jakby wiedzieli, że w hangarze jest ktoś obcy.

Jeden z żołnierzy przynosi szperacz, ustawia na platformie obok MRUUV-a, włącza i kieruje w górę. Przesuwa wolno snopem światła po belkach. Inni przyglądają się uważnie sufitowi. Nie ruszam się i modlę, żeby zbyt wiele mojego ciała nie wystawało poza belkę, na której leżę.

Dwaj inni żołnierze wnoszą urządzenie o znajomym wyglądzie. To nadajnik, który widziałem w Hongkongu. Włączają go do prądu i celują w sufit małą anteną. Słyszę znajome buczenie, ale tym razem nie działa to na moje implanty. Dzięki pracy Grimsdottir i zabiegowi, któremu kazała mi się poddać w Los Angeles Coen, narzędzie tortur dźwiękowych jest już nieskuteczne.

Mężczyźni patrzą na siebie pytająco. Jeden sprawdza, czy nadajnik funkcjonuje prawidłowo. Wzrusza ramionami. Ktoś wykrzykuje jakieś rozkazy. Żołnierze zaczynają biegać tam i z powrotem. Nie są pewni, czy rzeczywiście jestem na górze. Zdrok, Herzog, Putnik i Wu gromadzą się przy drzwiach. Obserwują i czekają, czy informacja okaże się prawdziwa.

Jak dotąd, nie widzieli mnie. Zostanę tu cały dzień, jeśli będę musiał. Dopóki się nie poruszę, powinienem być bezpieczny. Ale skąd, do cholery, wiedzieli, że tu jestem? To mnie najbardziej niepokoi.

Frontowymi drzwiami wchodzi facet w cywilnym ubraniu. Zanim mam okazję dobrze mu się przyjrzeć, odwraca się do Zdroka i jego towarzyszy, zamienia z nimi kilka słów i wspina się na platformę obok okrętu. Kiedy podnosi wzrok na sufit, na moment zamiera mi serce. Mam teraz odpowiedzi na mnóstwo pytań. Już wiem, jakim cudem przeciwnik znał każdy mój krok w Hongkongu, Los Angeles i tutaj. Teraz jest jasne, skąd Sklep wiedział, gdzie i kiedy się pojawię.

Mason Hendricks, cały i zdrowy, krzyczy do mnie:

- Fisher, lepiej zejdź grzecznie na dół, bo inaczej zestrzelą cię stamtąd.

ROZDZIAŁ 34

Jakiś żołnierz przynosi drugi szperacz i oświetla właz w dachu, nie mogę więc tamtędy wyjść. Mówiąc wprost, jestem w pułapce. Wcześniej czy później któryś snop światła wyłowi z mroku część mojej nogi lub ramienia i będzie po mnie. Jedyna rzecz, jaką mogę zrobić, to utrudnić im zlokalizowanie mnie.

Muszę zaryzykować i sięgnąć do kieszeni spodni po granaty dymne. Ruch przyciąga wzrok, więc przesuwam rękę wzdłuż boku ciała tak wolno, jak to tylko możliwe. W końcu dosięgam kieszeni i odpinam ją. Zapomniałem, że włożyłem tam mój peryskop winklowy - luzem. Cholerny gadżet wyślizguje się na zewnątrz i grawitacja robi resztę. Patrzę ze zgrozą, jak przedmiot spada na platformę i uderza w nią z metalicznym dźwiękiem. -Tam! - krzyczy Hendricks i pokazuje, gdzie jestem. Żołnierze wycelowują w sufit karabiny szturmowe. Sięgam do kieszeni i chwytam granat. Wyrywam zawleczkę i puszczam go. Robi więcej huku niż szkód, ale chmura ciemnego dymu przesłania widok moim prześladowcom. Szybko chwytam drugi granat, wyciągam zawleczkę i rzucam go w dół. Zaczyna się kanonada. Pociski trafiają w dach wokół mnie, ale teraz mogę uciec po belce poza pole ostrzału. Nie biegnę do włazu, bo tamci spodziewają się tego, lecz w przeciwną stronę, choć nie mam pojęcia, jak się stąd wydostanę. Żołnierze strzelają we wszystkich kierunkach - pozbawiają mnie możliwości manewru.

Ale jest jedna szansa. Sięgam do plecaka i chwytam moją jedyną minę ścienną. Jej aktywacja zabiera mi pięć sekund, przyczepienie do sufitu następnych pięć. Ustawiam ją na eksplozję po dziesięciu sekundach w nadziei, że przez ten czas zdążę się oddalić po belce na bezpieczną odległość.

Ludzie na dole nadal nic nie widzą przez dym i strzelają na ślepo. Użycie miny ściennej to ryzyko, które muszę podjąć. Liczę na to, że wybuch zrobi wystarczająco dużą dziurę, żebym się w niej zmieścił, a kłęby dymu zamaskują moją ucieczkę.

Docieram do końca belki, chroniąc głowę przed pociskami trafiającymi w sufit wokół mnie. Wybuch niemal mnie ogłusza.

Hangar trzęsie się z niespodziewaną siłą. Belka, na której siedzę, uwalnia się z mocowania! Przywieram do niej całym ciałem i czuję, jak się kołysze pod moim ciężarem. Nic nie widzę; hangar wypełnia dym i nie wiem, czy spadam, czy wiszę na kilku stalowych śrubach. Po chwili odzyskuję równowagę i dostrzegam, że belka jeszcze się trzyma, ale niewiele brakuje, by odpadła. Opuszczam gogle i włączam noktowizję - czasami pomaga przeniknąć wzrokiem dym i zobaczyć zarysy niektórych obiektów. Teraz widzę wyraźnie dużą dziurę w suficie. Ma co najmniej dwa metry średnicy. Dym szybko się przez nią ulotni, lepiej, żebym się pospieszył.

Belka, do której przywieram, jednym końcem jest nadal połączona kilkoma śrubami z sufitem. Drugi koniec przede mną celuje w przestrzeń nad basenem w dole. Muszę się wolno wycofać w górę belki, do sufitu, a potem chwycić się innej belki i dotrzeć, dłoń za dłonią, do dziury. Jeśli będę się poruszał za szybko, belka pode mną na pewno się urwie. I oczywiście żołnierze na dole ciągle strzelają bezładnie w górę i mogą mnie trafić bez względu na to, jaki kierunek wybiorę.

To jest życie, co?

Kiedy jestem jakieś półtora metra od sufitu, słyszę, że śruby zaczynają puszczać. Za mną rozlega się przerażający zgrzyt i czuję, jak belka opada o kilka centymetrów. Nie mogę ryzykować i dalej na niej siedzieć, więc skupiam uwagę na nieruchomej belce nad moją głową i próbuję unieść się te półtora metra z pozycji siedzącej. I tu przydaje się trening krav magi. Używając mięśni ud i rozciągając boleśnie ciało między pasem i ramionami, mogę się „wydłużyć" - to najlepsze określenie - i jednocześnie wypchnąć trochę do góry. Kiedy tylko to robię, belka urywa się i spada. Przez ułamek sekundy jestem zawieszony w powietrzu, potem czuję, jak moje ręce zaciskają się na belce pod sufitem. Trzymam się jej mocno, łapię oddech i zaczynam się posuwać, dłoń za dłonią, w kierunku dziury odległej o jakieś sześć metrów.

Nie patrzę w dół, ale słyszę, jak mężczyźni krzyczą do siebie. Belka musiała na nich spaść. Kiedy docieram do dziury, mam wrażenie, że minęła cała wieczność. Dym już się rozwiał i słyszę krzyk Hendricksa:

- Jest tam! Zastrzelcie go!

Nadlatują pociski, ale już się wspinam przez otwór i wypełzam na dach. Przetaczam się w stronę krawędzi i serie dziurawią blachę tuż za mną.

Gdy tylko uznaję, że mogę bezpiecznie wstać, podrywam się i biegnę do drabinki na bocznej ścianie. Wchodzą po niej trzej faceci. Wyciągam five-sevena i strzelam do pierwszego. Spada i po drodze strąca dwóch kolesiów za sobą. Na ziemi roi się od żołnierzy. Otaczają hangar. Po raz drugi w ciągu dziesięciu minut jestem w pułapce. Sięgam do plecaka i sprawdzam, ile mi zostało granatów dymnych. Cholera, są tylko dwa. Ale mam parę flar. 1 coś jeszcze, co może się przydać.

Ściągam z pleców SC-20K i ładuję do wyrzutni kamerę dywersyjną. Najważniejsza jest koordynacja. W takich sytuacjach jak ta żałuję, że nie mam sześciu rąk. Najpierw podbiegam do krawędzi dachu po tej stronie budynku, gdzie na dole jest mniej żołnierzy. To strona północna, między hangarami numer jeden i dwa. Gdyby udało mi się dostać na ziemię, mógłbym przynajmniej próbować przebić się na zewnątrz bazy. Kładę przed sobą dwie flary i granaty dymne, potem przygotowuję dwie kamery dywersyjne -jedną w wyrzutni SC-20K, drugą w ręku do załadowania.

Następnie biorę flarę, zrywam zabezpieczenie, wycelowuję ją w bok od dachu budynku i odpalam nad głowami żołnierzy. Eksploduje pięknie, rozrzucając wokół iskry i płomienie. Nie zrobi nikomu krzywdy, ale mam nadzieję, że wywoła zamieszanie. Chwytam granat dymny, wyrywam zawleczkę i rzucam go w dół. Wybuch, ziemia znika za gęstą ciemną zasłoną. Drugą flarę odpalam w przeciwnym kierunku niż pierwszą. Ta również eksploduje i dezorientuje ludzi przy hangarze. Ostatni granat dymny rzucam tak, żeby wybuchnął między schronami dla okrętów podwodnych.

W końcu wystrzeliwuję kamerę dywersyjną, celując z SC-20K w bok schronu numer jeden, który jest najbliżej brzegu morza. Kiedy tylko kamera przykleja się do ściany, zaczyna emitować odgłosy pojedynczych strzałów. Ładuję szybko do wyrzutni drugą kamerę dywersyjną i strzelam nią nad głowami żołnierzy w bok wojskowego dżipa, który stoi jakieś trzydzieści metrów na zachód od hangaru numer dwa. Dla jaj ustawiłem ją na bardzo głośne odtwarzanie Stars and stripes forever w wykonaniu maszerującej orkiestry.

Na dole totalny chaos. Chińscy żołnierze nie wiedzą, co się, cholera, dzieje. Myślą, że ktoś otworzył do nich ogień od strony schronów dla okrętów podwodnych, a tu nagle w innym miejscu zaczyna grać pięćdziesięcioosobowa orkiestra. Nad ich głowami wciąż jasno płoną flary i oświetlają dym jak na koncercie rockowym.

Postanawiam skorzystać z zamieszania i skoczyć z dachu. Z powodu dymu trudno dokładnie określić, gdzie jest ziemia. Wykonywałem już takie skoki i wiem, jak trzeba upaść i przetoczyć się, żeby uniknąć obrażeń - ale zwykle robię to wtedy gdy widzę, co jest pode mną. Gogle noktowizyjne nie ułatwiają mi zadania.

Nie ma się nad czym zastanawiać, do cholery. Przyjmuję postawę i skaczę.

Ląduję na dole wcześniej, niż się spodziewałem i czuję potworny ból w prawej kostce. Przetaczam się, ale szkoda już się stała. Spadłem na ziemię jak kamień. Czekam na atak Chińczyków, ale nic się nie dzieje. Żołnierze wciąż biegają na oślep i nie wiedzą, gdzie jestem. Udaje mi się wstać. Krzywię się z bólu i kuśtykam stamtąd. Pieprzona kostka. Na pewno jej nie złamałem, ale wiem, że ją skręciłem. W ruchu ból stopniowo ustępuje. Nie jest tak źle. Na dole noktowizja działa trochę lepiej i mogę okrążyć budynki. Mijam pierwszy schron dla okrętu podwodnego i kieruję się do północnej części obozu. Za sobą wciąż słyszę krzyki i strzały, ale dym już się rozwiewa.

Hałas budzi resztę żołnierzy. Widzę ich głowy w uchylonych drzwiach i oknach koszar. Kuśtykając, wyglądam na kogoś stukniętego, kto idzie przez bazę. Jeden z facetów widzi mnie, ale jest za bardzo zaspany, żeby się zorientować, że jestem wrogiem.

To cud, że docieram do ogrodzenia. Kładę się na ziemi, wczołguję do dziury, którą wyciąłem wcześniej, i wydostaję na zewnątrz. Jestem wolny. Jeśli uda mi się oddalić od obozu i ukryć gdzieś w ciemności tak, żeby mnie nie znaleźli, może wyjdę z tego cało. Przecinam drogę i odchodzę poza zasięg świateł bazy. Przed sobą mam główną szosę do Fuczou. Pewnie na razie będę musiał jej unikać i schować się w jakimś rowie.

Nagle słyszę, że Chińczycy odpalają silniki swoich pojazdów. Rozszerzają obszar poszukiwań. Zmieniam kierunek i, oszczędzając skręconą kostkę, biegnę truchtem równolegle do szosy, ale trzymam się w mroku. Samochody wyjeżdżają wkrótce na drogę i zaczynają powolny patrol. Najwyraźniej wiedzą, że jestem niedaleko. Kiedy jeden z dżipów nagle staje i odwraca szperacze w moją stronę, padam na ziemię. Snopy światła krzyżują się nad moim leżącym ciałem, potem nieruchomieją. Słyszę, że otwierają się i zamykają drzwi pojazdu. Cholera.

- Sam! - mówi Lambert. - Jesteś otoczony! Wynoś się stamtąd!

Ktoś się zbliża. Żołnierze.

Chwytam SC-20K, upewniam się, że jest ustawiony na ogień ciągły i przygotowuję się do walki. Nie ruszam się, czekam na właściwy moment, a potem strzelam serią w kierunku nadchodzących ludzi. Moje pociski trafiają grupę mężczyzn w momencie, gdy odnajdują mnie i oświetlają szperacze. Żołnierze otwierają do mnie ogień i muszę znów paść na ziemię. Po chwili jestem przygwożdżony. Nie mogę nic zrobić. W moją głowę celuje tuzin luf karabinowych. Nie mam wyboru. Rzucam broń i podnoszę ręce do góry.

ROZDZIAŁ 35

Wiozą mnie dżipem z powrotem do obozu. Zabierają mi plecak, YW SC-20K, five-sevena, słuchawki i OPSAT. Opróżniają wszystkie kieszenie kombinezonu i zdejmują mi buty. Dwa pistolety przystawione do mojej głowy zmuszają mnie do posłuszeństwa. W czasie krótkiej jazdy do bazy słyszę w uszach głos Lamberta:

- Sam? Co się stało? Jesteś cały? Satelita cię zgubił.

Żeby mu odpowiedzieć, udaję kaszel. Unoszę prawą rękę do krtani, naciskam implant i mówię:

- Boli mnie gardło.

Chińscy strażnicy szturchają mnie lufami pistoletów - mam opuścić rękę. Kiwam głową, uśmiecham się i robię, co każą. Daleko w Waszyngtonie Lambert będzie wiedział, że jestem więźniem. Kiedy do standardowego wyposażenia penetratorów włączono implanty, opracowaliśmy szyfr do porozumiewania się z centralą. Stworzyliśmy hipotetyczne scenariusze, do których dopasowaliśmy odpowiednie słowa. Dopóki jesteśmy w stanie naciskać implanty krtaniowe i mówić, mamy kontakt z Wydziałem Trzecim. W obecności wroga najlepiej robić przy tym coś naturalnego, na przykład kichać lub kaszleć - stąd moja wiadomość dla Lamberta powiedziała mu wszystko, co musi wiedzieć.

Ale kiedy tylko dojeżdżamy do schronów dla okrętów podwodnych, żołnierz wiąże mi z tyłu ręce mocną nylonową linką. Mam nadzieję, że Lambert poczyni kroki, by spróbować mnie stąd wyciągnąć. Chyba że już jestem skreślony. Zawsze jest taka ewentualność. Zasady tej niebezpiecznej gry są takie, że jeśli wpadniemy w ręce wroga, to nie istniejemy. Jeszcze nigdy nie byłem w takiej sytuacji, więc nie wiem, jak poważnie potraktuje to Lambert. Ale wiem, że jednego penetratora skreślono, kiedy został aresztowany za szpiegostwo w Korei Północnej. Jeśli były inne takie przypadki, to nie słyszałem o nich. Chyba będę musiał przyjąć, że odtąd jestem zdany na siebie. Nie ma co liczyć na ratunek. To byłaby głupota.

Żołnierze prowadzą mnie do tymczasowego budynku, niedaleko kwatery głównej dowództwa. Jest zbudowany ze stali, aluminium, betonu i drewna. Okazuje się, że służy do wielu celów. Są tu biura i magazyny. Wtrącają mnie do celi o wymiarach mniej więcej trzy na trzy metry z pryczą w ścianie. Ląduję na podłodze. Wychodzą, zatrzaskują drzwi i ryglują je. Zostaję sam.

Podnoszę się i próbuję stanąć. Kostka wciąż mnie boli, ale przeżyję to. Siadam na pryczy i staram się wyrzucić z głowy wszystko, co mogłoby ograniczyć moją odporność na tortury. Kto wie, co ze mną zrobią? Najprawdopodobniej po prostu mnie rozwalą, ale nigdy nie wiadomo. Może użyją jakichś wymyślnych chińskich środków perswazji, żeby nakłonić mnie do ujawnienia sekretów NSA. Niczego się ode mnie nie dowiedzą. Tak naprawdę znam niewiele tajemnic, które mogłyby zaszkodzić naszemu rządowi. Wydział Trzeci dba o to. Co najwyżej mógłbym im opowiedzieć o strukturze organizacyjnej Wydziału Trzeciego, ale wątpię - nawet tego ze mnie nie wyciągną. Zamierzam milczeć bez względu na to, co ze mną zrobią.

Po około dwudziestu minutach ktoś otwiera celę. Wchodzą Mason Hendricks i Andriej Zdrok. Zamykają za sobą drzwi.

- Widzę, że już się rozgościłeś - zagaja Hendricks. - Przepraszamy. Nie chcieliśmy, żebyś czekał.

- Wal się, Mason - mówię.

Hendricks chichocze i odwraca się do Zdroka.

- Fisher to facet, który ma bogate słownictwo. - Zdrok się uśmiecha, ale patrzy na mnie lodowato. - Aha, znacie się? Andriej Zdrok, Sam Fisher.

- Otarliśmy się kiedyś o siebie, ale nigdy nie byliśmy sobie oficjalnie przedstawieni - odpowiadam. Proszę wybaczyć, że nie podaję ręki.

- Uważam, że powinniśmy go od razu zlikwidować - odzywa się Zdrok. - Jest zbyt niebezpieczny.

- Zaczekaj, przyjacielu, zaczekaj. Nie chcesz zobaczyć, jak cierpi? Po tych wszystkich szkodach, które wyrządził naszej organizacji? - pyta Hendricks. Zdrok milczy, ale widzę, że się zastanawia, czy dać mi wycisk.

Hendricks opiera się o ścianę.

- Pewnie chciałbyś usłyszeć jakieś wyjaśnienia, Fisher?

- Mam je gdzieś, Mason - mówię. - Jesteś zdrajcą i kupą gówna. To jest całe wyjaśnienie.

Hendricks marszczy brwi i ciągnie.

- Daj spokój, Fisher. Wiesz równie dobrze jak ja, że Stany Zjednoczone zmierzają w złym kierunku. Amerykańska polityka zagraniczna to szaleństwo. Po prostu przeszedłem do innego obozu. Nie mieszkam w Stanach,

Fisher. Pół życia spędziłem na Dalekim Wschodzie. Czas przestać się oszukiwać i robić to, co ci dyktuje serce.

- To znaczy przyłączyć się do handlarzy bronią, którzy zaopatrują terrorystów?

- Fisher, od lat pomagam Sklepowi. Robiłem to, kiedy jeszcze nawet o nich nie słyszałeś. Andriej nazywa mnie Dobroczyńcą. A to dlatego, że od dawna dostarczam Sklepowi mnóstwo informacji z myślą o doborze klientów.

- Ujawniasz tajemnice państwowe. Szkodzisz naszym własnym agencjom wywiadowczym.

- Być może - odpowiada Hendricks.

- Teraz wiem, dlaczego Szczęśliwym Smokom i Sklepowi zawsze udawało się być krok przede mną bez względu na to, dokąd się - wybierałem - mówię. - Miałeś dostęp do planów Wydziału Trzeciego. Lambert mi to powiedział. Ufał ci. Przez cały czas wiedziałeś, gdzie jestem. Nawet w Los Angeles. Wasz cyngiel Putnik wiedział dokładnie, gdzie będę.

- Zgadza się, Fisher. Oczywiście już nie współpracujemy ze Szczęśliwymi Smokami. Były między nami różnice zdań.

- Słyszałem.

- Teraz Andriej i ja zamierzamy razem prowadzić interesy. Opuszczam Hongkong. Ponieważ Andriej stracił dwóch wspólników - co zawdzięcza tobie - przyłączę się do niego w Sklepie. Przy moich znajomościach na całym świecie to będzie mądra inwestycja. Gdybym mógł ci zaufać, zaproponowałbym ci pracę w naszej organizacji. Przydałby się nam ktoś taki jak ty.

- Idź do diabła, Mason.

- Spodziewałem się takiej odpowiedzi, dlatego nie pytałem, co ty na to.

- Więc co się wydarzyło w twoim domu w Hongkongu? Kto tam spłonął zamiast ciebie?

Flendricks kręci głową i mlaska.

- Szkoda, że Yoshiko musiała zginąć. Lubiłem ją, ale po prostu była pod ręką. Pracowała w Purple Queen, wiesz. Co do zwłok mężczyzny, to dostarczył mi je Sklep. Porwali z ulicy białego faceta, umyli go i ubrali w moją piżamę. Musiałem coś zrobić, żeby Szczęśliwe Smoki i Wydział Trzeci myśleli, że nie żyję. Rozumiesz.

- Jasne. Dobra robota.

- Dzięki. Teraz mam inny problem. Muszę zmienić nazwisko i wygląd i sprzedać moją dawną posiadłość przez pośrednika. Nie chce mi się. Ale nie ma na to rady.

- Teraz możesz swobodnie pomóc obłąkanemu generałowi zaatakować bezbronny kraj i zmusić Stany Zjednoczone do nieingerencji. Przedsiębiorczy z ciebie facet, Mason.

- Widzę, że poznałeś nasz plan. Wiesz, jak zmusimy Stany Zjednoczone do nieingerencji, jak to delikatnie nazwałeś?

- Macie rosyjską głowicę jądrową i umieścicie ją w jednym z MRUUV--ów, który będzie na okręcie podwodnym skierowanym do Ameryki.

- Jestem pod wrażeniem, Fisher. Jeszcze dwie godziny temu nie wiedziałeś tego.

- Już zawiadomiłem Wydział Trzeci, co knujecie. Nie uda wam się to. W oczach Hendricksa pojawia się błysk wściekłości.

- Łżesz, Fisher. Nie powiedziałeś Wydziałowi Trzeciemu ani słowa. Ostatni raz skontaktowałeś się z nimi mniej więcej wtedy, kiedy zostałeś złapany, i nic im o tym nie mówiłeś. Chyba po prostu to analizowałeś i nie miałeś czasu złożyć raportu. Monitoruję całą łączność Wydziału Trzeciego, Fisher. Inaczej skąd bym wiedział o każdym twoim kroku?

Ma rację. Wierzę mu. Miał pełny dostęp do naszych przekazów satelitarnych i mógł słuchać moich rozmów przez implanty.

Hendricks wyjmuje coś z kieszeni marynarki. Wręcza to dyskretnie Zdrokowi, który uśmiecha się szeroko po raz pierwszy, odkąd wszedł do celi.

- Andriej ma coś dla ciebie. Chce, żebyś wiedział, że docenia to, co zrobiłeś dla niego i dla Sklepu.

Zdrok jest w czarnych skórzanych rękawiczkach. Trzyma kastet. Wsuwa go na palce prawej dłoni i robi z tego wielkie przedstawienie. Hendricks pokazuje mi, żebym wstał. Nie mam wyboru - podnoszę się z pryczy. Podchodzi do mnie z tyłu, opasuje mnie w torsie ramionami i unieruchamia.

- Nie próbuj żadnych sztuczek z twojego repertuaru krav magi, Fisher - ostrzega. - Jestem całkiem dobry w samoobronie. - Wiem, że mówi prawdę.

- Panie Fisher - odzywa się Zdrok i zbliża do mnie - w ciągu ostatniego roku bardzo pan zaszkodził mojej firmie. Z wielką przyjemnością odwdzięczę się panu.

Unosi pięść, celuje starannie w mój żołądek i uderza mnie z całą siłą na jaką go stać. Kiedy kastet trafia mnie w splot słoneczny, mam wrażenie, że eksplodował mi brzuch. Jeszcze nigdy nie czułem takiego bólu. Dostaję mdłości i otacza mnie ciemność. Padam na stalową podłogę jak worek kartofli i ledwo to pamiętam.

Mija kilka dni. Wiem to, bo mniej więcej co dwanaście godzin strażnicy przynoszą mi porcję mokrego letniego ryżu. Pora posiłku to wyjątkowo przyjemne przeżycie. Ręce mam wciąż związane za plecami i muszę jeść z miski na podłodze jak pies. Dwa razy dziennie zabierają mnie do kibla. Jeśli akurat wtedy nie potrzebuję tam iść, to mam pecha. Jeśli muszę tam iść, kiedy nie ma ich w pobliżu, żeby mnie zaprowadzić, to też mam pecha. Ale mogę powiedzieć z zadowoleniem, że jeszcze nie zrobiłem z siebie kupy gówna. Większość czasu trzymają mnie w celi. Prawie od tygodnia. Czuję się bardzo samotny.

Brzuch boli mnie jak cholera. Na splocie słonecznym mam paskudnego siniaka i obawiam się, że mogę mieć obrażenia wewnętrzne. Pierwszego dnia widziałem krew w moczu i stolcu, ale to przeszło. Mimo to część ciała między klatką piersiową a kośćmi biodrowymi stale mnie boli i jest bardzo wrażliwa na dotyk. Tamto pęknięcie żeber, którego doznałem w Los Angeles, jeszcze pogarsza sprawę. Zdrok naprawdę zdrowo mnie walnął kastetem. Mam nadzieję, że nie pękła mi śledziona ani nic w tym rodzaju. Gdyby tak się stało, pewnie byłoby ze mną dużo gorzej. Nie jestem lekarzem, ale przypuszczam, że gdybym miał uszkodzone narządy wewnętrzne, to byłbym umierający. Chyba powinienem być wdzięczny, że jest tak, jak jest.

Dlaczego jeszcze mnie nie zabili, do cholery? Za każdym razem, kiedy przynoszą mi żarcie lub zabierają mnie do kibla, proszę o rozmowę z Hendricksem albo z kimś innym. Chińscy strażnicy ignorują mnie i po prostu robią swoje. Po co tu siedzę tyle czasu? Nie rozumiem tego. Nie przysyłają lekarza, żeby obejrzał mój brzuch, trzymają mnie w izolacji, a jednak dają mi jeść.

Wydział Trzeci się nie odzywa. Może rzeczywiście mnie skreślili. Myślałem, że Lambert czy Coen lub ktoś inny skontaktuje się ze mną przez implanty i powie mi coś. A tu nic, cisza w eterze. Radiostacja milczy.

Kilka razy słyszałem na zewnątrz ruch - okrzyki żołnierzy, pojazdy, nawet samoloty w powietrzu. Wczoraj brzmiało to tak, jakby cała kompania opuszczała obóz. Od tamtej pory panuje głucha cisza.

Nagle drzwi się otwierają i wchodzi Mason Hendricks w towarzystwie Iwana Putnika, który trzyma sportową torbę. Siedzę na pryczy i się nie ruszam. Hendricks wita mnie, ale nie przedstawia mi swojego kumpla.

- Jak się czujesz, Fisher? - pyta.

Miażdżę go wzrokiem.

Parska.

- Tak dobrze? Wyglądasz strasznie. - Szturcha mnie w brzuch, aż się krzywię. - Masz tu paskudnego siniaka.

- Czego chcesz? - pytam.

- Niczego. Pomyślałem tylko, że może po tylu dniach samotności chciałbyś mieć towarzystwo i usłyszeć jakieś wiadomości ze świata.

Czekam z ciekawością na dalszy ciąg, ale staram się nie okazywać zainteresowania.

- W bazie została tylko załoga szkieletowa. Generał Tun razem z resztą ludzi są na fregacie u wybrzeży Tajwanu. Niedługo rozpocznie się atak.

- Hendricks patrzy na zegarek. - Mniej więcej za godzinę. Najpierw bombardowanie z powietrza, potem uderzenie z morza.

Wzdycham, ale wychodzi z tego jęk.

- Tak, wiem, Fisher. Nie jest dobrze. I wiesz co? Stany nie zrobią nic, żeby temu zapobiec. Owszem, przez kilka ostatnich dni z naszej strony padały mocne słowa i prezydent chyba właśnie rozmawia na osobności z przewodniczącym ChRL. Ale generał Tun oświadczył dziś rano Organizacji Narodów Zjednoczonych, że jeśli Stany Zjednoczone choćby kiwną palcem w obronie Tajwanu, użyje przeciwko nam swojej „tajnej broni". Chiny twierdzą, że nie są za to odpowiedzialne, ale nie zamierzają mu przeszkodzić.

Hendricks zaczyna spacerować tam i z powrotem. Ciągle mówi. Putnik stoi nieruchomo i świdruje mnie wzrokiem. Ma upiorne spojrzenie. Naprawdę wygląda jak Rasputin.

- Chiński okręt podwodny „Mao" dotarł dziś w pobliże Los Angeles. Z jego wyrzutni torpedowych wystrzelono trzy MRUUV-y. Dwa wabiki i jeden uzbrojony w głowicę bojową. Zanim Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych zdążyła zlokalizować okręt, „Mao" wycofał się na wody międzynarodowe. Bombę można zdetonować ręcznie z pulpitu sterowniczego na okręcie lub tutaj, z budynku dowództwa. Andriej Zdrok, Oskar Herzog i ja będziemy mieli przyjemność obserwować rozgrywający się dramat. Mieliśmy wyjechać w zeszłym tygodniu, ale generał Tun zaproponował nam, żebyśmy zostali. Nie mamy się gdzie podziać, więc poczciwy generał zaoferował nam bezpieczne schronienie w tutejszej bazie przynajmniej do końca tej całej sprawy. Pomoże nam przenieść kwaterę główną Sklepu i prawdopodobnie zastąpi w naszej firmie generała Prokofiewa.

- A co ze mną? - pytam.

- Ach, co z tobą? Pewnie jesteś ciekaw, dlaczego jeszcze żyjesz. Możesz za to podziękować generałowi Tunowi. Kiedy tylko się zorientował, że wpadł mu w ręce penetrator Agencji Bezpieczeństwa Narodowego, wydał rozkaz, żeby zostawić cię przy życiu - na razie. Chyba chciał się zastanowić, co z tobą zrobić. Może chce zrobić z ciebie coś w rodzaju karty przetargowej w rozmowach ze Stanami Zjednoczonymi. Naprawdę nie wiem. Powiedziałem generałowi, że to głupi pomysł, ale mnie nie posłuchał. W każdym razie to wszystko jest już nieważne. Niedawno dostaliśmy wiadomość, że już nie interesujesz generała. W sytuacji, kiedy rozmowy między Chinami i Stanami Zjednoczonymi nic nie dają i Amerykanie nie mogą przeszkodzić w ataku na Tajwan, bo Los Angeles zostałoby zniszczone, gdyby to zrobili, generał doszedł w końcu do wniosku, że nie jesteś mu potrzebny. Więc obecny tu Iwan zgłosił się na ochotnika, by cię pożegnać. Na zawsze.

Putnik szczerzy do mnie zęby. Więc to tak. Trzymali mnie tu jak zwierzę, a teraz czas na rzeź. Dobra. Skończmy to.

- Niestety, Iwan nie zna angielskiego. Chciał, żebym ci powiedział, że nie będzie się spieszył. Jest ciekaw, ile bólu może znieść taki twardy penetrator jak ty. Prowadzi badania w tej dziedzinie, rozumiesz. Zapewniłem go, że chętnie dostarczysz mu danych statystycznych. Zostawię was teraz samych. Żegnaj, Fisher.

Hendricks stuka w drzwi i strażnik odryglowuje je. Zatrzaskują się za nim i zostaję sam z moim egzekutorem. Cholera, szkoda, że nie mogę użyć rąk. Mógłbym załatwić tego faceta, wiem to. Tylko niech to będzie uczciwa walka. Błagam.

Putnik zdejmuje wolno kurtkę. Pod spodem ma T-shirt. Otwiera swoją torbę sportową i wyjmuje rolkę taśmy, jaką bokserzy owijają dłonie przed włożeniem rękawic. Przyglądam się, jak metodycznie owija ręce i od czasu do czasu uderza pięścią w otwartą dłoń. Potem wyciąga dwa noże. Jeden jest długi i wąski jak sztylet. Drugi to Rambo wielkości amerykańskiego noża myśliwskiego. Putnik kładzie oba na podłodze obok swojej torby. Patrzy na mnie, uśmiecha się i kiwa głową. Jest gotowy.

Nie tracę czasu. Skaczę z pryczy i walę go bykiem w brzuch. Wpada z hałasem na ścianę. Nie przerywam ataku i kopię go raz za razem. W końcu udaje mu się chwycić mnie za bosą stopę i wykręcić ją gwałtownie. To akurat kostka, którą zwichnąłem tydzień temu, i ból powraca. Nie mogę powstrzymać krzyku i ląduję na podłodze.

Putnik wstaje i już się nie uśmiecha. Rusza naprzód i wymierza mi szybkie kopnięcie w obolały brzuch. Potworny ból paraliżuje mnie skutecznie na kilka sekund. Putnik okrąża mnie. Najwyraźniej chce mi dołożyć. Ale kiedy staje za mną, dochodzę do siebie na tyle, że przetaczam się na plecy i wbijam mu stopy w krocze. Facet wrzeszczy, cofa się i łapie za pachwinę, jakbym mu ją podpalił. Uśmiecham się szeroko, z satysfakcją. Podnoszę się i próbuję go kopnąć w pierś. Ale jest na to przygotowany i rzuca się na mnie, rycząc jak dzikie zwierzę. W wytrzeszczonych oczach ma obłęd i jeszcze bardziej przypomina stare zdjęcia Rasputina. Skacze na mnie jak tygrys i obaj padamy na podłogę. Próbuję go zrzucić z siebie, ale zaciska mi palce na gardle. Ze związanymi rękami mogę tylko podrygiwać jak ryba wyciągnięta z wody i mieć nadzieję.

Nagle, zupełnie jakby chmury burzowe postanowiły się otworzyć i uwolnić ulewny deszcz, powietrze wypełnia wysoki dźwięk nadlatującego pocisku rakietowego. Następuje eksplozja i budynek trzęsie się tak, że Putnik spada ze mnie.

Przez moment obaj się nie ruszamy. Słyszymy na zewnątrz strzały, wrzaski i okrzyki. Potem znów strzały. Putnik wstaje i stuka w drzwi. Nikt nie przychodzi, żeby je otworzyć. Zabójca wygląda na zaniepokojonego.

Drugi przeraźliwy gwizd jest jeszcze głośniejszy niż pierwszy. Tym razem pocisk trafia w tymczasowy budynek, w którym jesteśmy. Uczucie jest takie, jakbyś znalazł się w środku próżni - masz wrażenie, że powietrze wokół ciebie imploduje i fizyczne otoczenie traci swoją normalną konsystencję. Wydaje mi się, że gdzieś spadam, ale nie ma dokąd. Wiem tylko, że świat wokół mnie przestaje istnieć i zastępuje go dym i płomienie.

ROZDZIAŁ 36

Oszołomiony wierzgam nogami, odpycham od siebie gruz i próbuję ocenić szkody. Najpierw czuję zapach prochu strzelniczego i płonącego metalu. Potem widzę nad sobą błękitne niebo i białe obłoki i uświadamiam sobie, że budynek, w którym byłem, został rozerwany na kawałki. Jestem pokryty popiołem i odłamkami stali, aluminium i betonu, ale chyba cały. Tylko ręce mam ciągle związane, cholera.

Wszędzie wokół mnie znów rozlegają się strzały. Widzę Chińczyków prowadzących w biegu ogień do żołnierzy. Ci ludzie nie są w mundurach. Wyglądają na jakichś partyzantów. Na głowach mają czerwone chusty. Cywile! Cywile zaatakowali bazę!

Przetaczam się i trafiam na jakąś poszarpaną metalową krawędź, która przecina mi ramię. Przez chwilę klnę, potem wpadam na pomysł. Usadawiam się tak, że opieram nadgarstki na ostrej krawędzi i bardzo ostrożnie zaczynam trzeć o ząbkowany metal linką, która od tygodnia krępuje mi ręce. Kaleczę sobie skórę, ale jestem gotów to wytrzymać przez kilka sekund, żeby się uwolnić. Po minucie linka pęka. Czuję ból w ramionach, kiedy wyciągam je zza pleców po raz pierwszy od kilku dni, ale to nic. Co za ulga. Skaleczenia na rękach krwawią, ale mam to gdzieś.

Odpycham resztę gruzu i siadam prosto. Wtedy dostrzegam Iwana Putnika. Leży pod kawałkiem betonowej podpory. Nie wygląda zbyt dobrze.

Strzały są coraz bliżej. Widzę oddział wycofujących się żołnierzy, którzy prowadzą ogień do nacierającej grupy cywilów. Wojsko nie daje sobie rady z atakującymi. Są dobrze uzbrojeni i nieustępliwi. Jeden z nich trzyma proporzec i nagle wszystko rozumiem. Rozpoznaję chińskie pismo i godło Szczęśliwych Smoków. Jon Ming jednak mnie posłuchał. Triada wreszcie próbuje powstrzymać generała Tuna. Mam tylko nadzieję, że nie jest za późno.

Putnik jęczy i się porusza. Litościwy ze mnie sukinsyn; zdejmuję z niego pylon i klepię go lekko w twarz.

- Hej! - wołam. - Nic ci się nie stało? - Potem przypominam sobie, że nie zna angielskiego, i powtarzam to po rosyjsku. Putnik otwiera oczy i patrzy na mnie niewidzącym wzrokiem. Ma trudności z koncentracją. W końcu mnie poznaje i warczy.

W niespodziewanym wybuchu energii wbija mi brutalnie kolano w bok. Z bólu tracę oddech i upadam tyłem na płonące drewno i metal. Parzę sobie plecy i w panice przetaczam się w bok. Putnik wstaje, otrzepuje się z sadzy i rusza na mnie. Krav maga uczy, żeby walczyć tak, jakby od zwycięstwa zależało twoje życie. Jeśli to oznacza, że musisz stosować chwyty poniżej pasa, rób to. W krav madze nie ma zasad.

Toteż łapię kawałek płonącego drewna obok mnie i rzucam Putnikowi w twarz. Drewno się rozpada, Rosjanin się cofa i przyciska dłonie do oczu. Ignoruję ból w boku, podnoszę się i wymierzam mu potężne kopnięcie w brzuch. Zgina się wpół, wciąż oślepiony rozżarzonymi drzazgami w oczach. Jego pozycja umożliwia mi atak z tyłu. Opasuję mu szyję ramieniem i duszę go. Siłuje się ze mną, gdy unoszę go do góry za głowę. Zacieśniam chwyt i szepczę po rosyjsku:

- To za Katię, skurwielu.

Szarpie się i wierzga jak dzika bestia, ale nie puszczam go. Po moich cierpieniach w ciągu ostatniego tygodnia jego niezdarne próby samoobrony są żałosne. W końcu, po trzydziestu czy czterdziestu sekundach, zabójca słabnie. Walczy wolniej i mniej skutecznie, wreszcie wiotczeje w moich ramionach. Wtedy przekręcam mu gwałtownie głowę. Trzask pękających kości brzmi jak muzyka. Puszczam go i trup osuwa się na ziemię jak szmaciana lalka.

Baza jest w ruinie. Nie wiem, czego użyła triada do ataku na obóz, ale to z pewnością jakaś ciężka artyleria. Jak na ironię większość ich uzbrojenia pochodzi ze Sklepu. Wychodzę z gruzów i uświadamiam sobie, że muszę dziwnie wyglądać. Jestem w chińskiej piżamie, bosy, zakrwawiony i posiniaczony.

Przede mną wyrastają dwaj uzbrojeni członkowie triady i wykrzykują jakiś rozkaz. Jestem zbyt oszołomiony, żeby go zrozumieć. Próbuję im powiedzieć moją najlepszą chińszczyzną, że jestem amerykańskim jeńcem. Nie rozumieją.

- Cho Kun, Jon Ming - mówię.

Ich twarze się ożywiają. Kiwają z zapałem głowami i pokazują, żebym poszedł za nimi. Ledwo mogę chodzić, więc jeden z nich podtrzymuje mnie trochę. Idziemy w kierunku plaży, gdzie płoną schrony dla okrętów podwodnych. Grupa członków triady stoi przed nienaruszonym budynkiem dowództwa i wymachuje w powietrzu automatami. Wydają jakieś okrzyki, zapewne zwycięstwa. Tłum mężczyzn rozstępuje się i widzę w środku Jona Minga. Celuje z pistoletu w głowę klęczącego człowieka. To Andriej Zdrok.

Ming dostrzega mnie i uśmiecha się szeroko. Wszyscy jego ludzie odwracają się w moją stronę. Zdrok patrzy na mnie ze strachem i nienawiścią. Jego drogi garnitur jest ubrudzony sadzą, jeden rękaw marynarki ledwo się trzyma. Zdrok ma rozcięte czoło nad okiem, ale poza tym chyba nic mu się nie stało.

- Strasznie pan wygląda, panie Fisher - mówi Ming.

- I tak się czuję odpowiadam. - Dzięki za przybycie.

- Cała przyjemność po naszej stronie. Niech pan zobaczy, kogo tu mamy. Co z nim zrobić, panie Fisher? - pyta Ming.

- Był uzbrojony?

- Tylko w to. - Ming pokazuje mi kastet, którym Zdrok przywalił mi w brzuch. Biorę go i wkładam na prawą rękę. Zdrok wytrzeszcza oczy i kręci w panice głową.

- Nie! - krzyczy. - Nie!

Uderzam go z całej siły w twarz, miażdżę mu nos i prawdopodobnie gruchoczę kość pod spodem. Wrzeszczy i pada na ziemię. Triada wiwatuje.

- Facet jest pański - mówię do Minga i pozwalam, żeby kastet zsunął mi się z ręki.

Wykończony i słaby toruję sobie drogę do budynku dowództwa, żeby zobaczyć, co z niego zostało. W środku walają się trupy i zniszczony sprzęt. Na podłodze widzę wygięte zwłoki Masona Hendricksa. Tułów jest podziurawiony kulami. Martwy Oskar Herzog, również trafiony pociskami, leży na roztrzaskanym pulpicie sterowniczym, który mógłby posłużyć do unieszkodliwienia MRUUV-a.

Naciskam implant w krtani.

- Pułkowniku, jeśli pan tam jest, muszę z panem koniecznie porozmawiać. - Ale odpowiada mi cisza. - Pułkowniku Lambert? Coen? Niech ktoś się odezwie.

Dostaję mdłości i zawrotów głowy. Osuwam się na krzesło. Jestem bliski utraty przytomności, gdy wchodzi Ming i kuca przy mnie.

- Panie Fisher - mówi. - Są tu Amerykanie. Szukają pana.

ROZDZIAŁ 37

Znów przeżywam we śnie różne rzeczy. Śpię niespokojnie jak w gorączce. Śni mi się, że jestem z powrotem w Towson w Marylandzie, ćwiczę w mojej sali i trenuję z Katią krav magę. Potem uczę małą Sarę pływać na basenie bazy wojskowej w Niemczech. Sielankę przerywają obrazy Andrieja Zdroka i Iwana Putnika i nagle robię uniki przed pociskami. Ostatnia część tego wszystkiego jest przerażająca. Wydział Trzeci skreślił mnie i zostawił własnemu losowi, żebym zgnił w chińskim więzieniu. Widzę, jak się starzeję, chudnę i marnieję, aż w końcu nie mam po co dalej żyć.

A potem się budzę. Pierwsza rzecz, na której skupiam wzrok, to twarz pułkownika Lamberta. Uśmiecha się głupkowato i mówi:

- Witaj na pokładzie, Sam.

Mam język jak z ołowiu i sucho w ustach.

- Cześć - odpowiadam. O co mu chodzi z tym pokładem? Potem czuję lekkie kołysanie. - Gdzie ja jestem, do cholery?

- Na pokładzie USNS „Fisher" - wyjaśnia. „Fisher"? Stosowna nazwa. Przypominam sobie, że to jeden z LMSR-ów Dowództwa Transportu Morskiego Marynarki Wojennej, duży rorowiec, rozwijający średnią prędkość, używany głównie do przewozu ludzi, ekwipunku i pojazdów. - Jak długo tu jestem? - pytam.

- Około ośmiu godzin. Wczoraj po południu przerzuciliśmy cię samolotem na Hawaje i daliśmy ci środek uspokajający, żebyś lepiej spał. Kilka godzin później załadowaliśmy cię na „Fishera".

- Dokąd płyniemy?

- Do Kalifornii. Będziemy tam za trzy godziny. Jak się czujesz? Sprawdzam, czy jestem cały. Wszystko mnie boli. Najbardziej brzuch, ale chyba jest lepiej, niż było.

- Chyba dobrze. - Próbuję usiąść i uświadamiam sobie, że jestem pod kroplówką i obandażowany w pasie. - Co jest grane?

- Musisz odzyskać siły, Sam. Byłeś odwodniony i nie jadłeś nic treściwego przez... ile, tydzień?

- Coś koło tego.

- Na pewno ucieszy cię wiadomość, że twoje narządy wewnętrzne są w porządku. Nie ma żadnych groźnych uszkodzeń. Pękła ci otrzewna, ale jakimś cudem nie nabawiłeś się zapalenia. Lekarz powiedział, że to mogło się bardzo źle skończyć, może nawet śmiercią, ale widocznie ktoś na górze czuwa nad tobą. Otrzewna zaczęła się sama zrastać i jesteś na dobrej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Lekarz powiedział, że najprawdopodobniej dzięki temu, że prowadzisz zdrowy tryb życia, masz bardzo silne mięśnie brzucha i codziennie machasz milion „brzuszków" czy co tam robisz. Jesteś żywym dowodem, że ćwiczenia i dieta mogą uratować życie. Co ci się właściwie przytrafiło?

- Andriej Zdrok walnął mnie w brzuch kastetem. Lambert omal nie wybucha śmiechem.

- Rozumiem, że odpłaciłeś mu z nawiązką.

- Tak? Co się z nim stało?

- Wpadł w ręce Chińczyków. Jest w szpitalu w Fuczou, pewnie w jakimś kiepskim. Mocno mu przyłożyłeś, Sam. Ma pękniętą część twarzową czaszki i zapadnięty prawy oczodół. Jeśli przeżyje, stanie w Chinach przed sądem oskarżony o terroryzm i szpiegostwo. Eddie Wu też. Złapali go, kiedy próbował uciec z bazy generała Tuna.

- Zaraz. Co się rozegrało w bazie? Triada...

- Twoja rozmowa z szefem Szczęśliwych Smoków najwyraźniej odniosła skutek. Z Hongkongu wyruszył trzystuosobowy oddział. Ostrzelali bazę pociskami Stinger i moździerzowymi, a potem wdarli się do środka i zajęli ją. Oczywiście większość ludzi Tuna była już gdzie indziej. Szczęśliwe Smoki nie wiedziały o tym, ale pięć kilometrów dalej stała w pogotowiu chińska armia i czekała na rozkazy z Pekinu. Mieli powstrzymać generała.

Takie rozkazy nie nadeszły. Kiedy nasze satelity szpiegowskie wykryły, co się dzieje, CIA zmontowała oddział udający ekipę Czerwonego Krzyża. Poprosili Chińczyków o pozwolenie na lot rozpoznawczy nad bazą i dostali je. Wszystko tylko po to, żeby cię zlokalizować. Wiedzieliśmy, że żyjesz. Sygnalizowały nam to twoje implanty.

- Dlaczego się do mnie nie odezwaliście, pułkowniku? Myślałem, że jestem... Myślałem, że spisaliście mnie na straty.

- Nie będę cię okłamywał, Sam - odpowiada Lambert. - Omal cię nie skreśliliśmy. Gdyby Tun zaatakował Tajwan i zmusił nas do konfrontacji z Chinami, tak by się stało. Nie bylibyśmy w stanie wyciągnąć cię stamtąd. Nie mogliśmy się z tobą skontaktować, bo Mason Hendricks monitorował naszą łączność. Musieliśmy siedzieć cicho. Przepraszam, Sam.

Kiwam głową i wzruszam ramionami.

- A co z triadą?

- Większość uciekła. Kiedy zaatakowali obóz, Pekin wydał chińskim siłom rozkaz do natarcia na bazę. To było krótko po tym, jak ewakuowała cię CIA. Triada się rozproszyła, bo praktycznie są zdrajcami. Sytuacja jest bardzo dziwna. Uważamy, że Chińczycy chcą, żeby generał Tun poniósł porażkę, zanim uderzy na Tajwan, bo wtedy nic musieliby go powstrzymywać i zachowaliby twarz. Ale jeśli czegoś nic spieprzy, będą zmuszeni udzielić mu poparcia. Zwolennicy twardej linii w Pekinie są po jego stronie. W każdym razie niektórych członków triady złapano i najprawdopodobniej zostaną oskarżeni o zdradę.

- A co z Jonem Mingiem?

- O ile wiemy, uciekł.

- I na Tajwanie nic się nie dzieje?

- Na razie nie. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny minęły spokojnie. Tun grozi nam głowicą jądrową znajdującą się u wybrzeży Kalifornii. Nie zdradził jej dokładnej lokalizacji. Mam nadzieję, że ty wiesz coś więcej.

- Owszem. - Relacjonuję wszystko, czego się dowiedziałem, że okręt podwodny Tuna wystrzelił trzy MRUUV-y w pobliżu Los Angeles, że jeden z nich jest uzbrojony w głowicę jądrową, a ponieważ pulpit sterowniczy w bazie w Fuczou został zniszczony, MRUUV-y są sterowane tylko z okrętu podwodnego. Lambert potwierdza, że Stany Zjednoczone wiedziały o obecności chińskiego okrętu podwodnego na wodach amerykańskich, ale - dodaje - teraz pływa po wodach międzynarodowych, gdzie nie można go ruszyć. Dowództwo Systemów Morskich Marynarki Wojennej dostarczyło Annie Grimsdottir wszystkie specyfikacje MRUUV-a profesora Jeinsena. Anna pracuje teraz nad tym, żeby przekierować sterowanie, gdyby została znaleziona właściwa „Barrakuda". W ich zlokalizowaniu pomogą satelity.

- I co zrobimy z tymi gównami, jak je namierzymy? - pytam. Lambert mruga do mnie.

- Zapytam lekarza, czy możesz wstać z łóżka. Chcę ci coś pokazać.

LMSR-y to najnowsza klasa okrętów Dowództwa Transportu Morskiego Marynarki Wojennej, które służą do przemieszczania ze Stanów Zjednoczonych w rejon działań ciężkiego sprzętu brygady lub dywizji albo wsparcia bojowego korpusu. LMSR-y mogą przerzucić do miejsca przeznaczenia cały oddział taktyczny amerykańskich wojsk lądowych, łącznie z pięćdziesięcioma ośmioma czołgami i czterdziestoma ośmioma innymi pojazdami gąsienicowymi. Do tego ponad dziewięćset ciężarówek i innych pojazdów kołowych. Przewożą ekwipunek i pojazdy potrzebne do wypełniania misji humanitarnych, jak również prowadzenia działań bojowych. Te jednostki pływające nowej konstrukcji mają ładownie o powierzchni ponad trzydzieści pięć tysięcy trzysta metrów kwadratowych, czyli prawie ośmiu boisk futbolowych. LMSR ma pochylnię rufową i przesuwną pochylnię do obsługi dwóch burtowych furt ładunkowych, co usprawnia wjazd i zjazd transportowanych pojazdów. Ruch kołowy wewnątrz ułatwiają pochylnie między pokładami. Dwa bliźniacze żurawie obrotowe o udźwigu stu dziesięciu ton umożliwiają załadunek i rozładunek okrętu tam, gdzie nie wystarczają urządzenia portowe lub w ogóle ich nie ma. Komercyjne lądowisko dla helikopterów jest używane w dzień do awaryjnych lądowań i właśnie w ten sposób znalazłem się na pokładzie. „Fisher" to pokazowy egzemplarz LMSR-a.

Kiedy tylko lekarz odłącza mnie od kroplówki i pozwala opuścić izbę chorych, Lambert prowadzi mnie przez tuzin korytarzy i włazów do ładowni. Oprócz różnych pojazdów wojskowych widzę trzy dziwolągi o wyglądzie skuterów wodnych z przyszłości. Lambert prosi marynarza o zapalenie światła, żebym mógł dokładnie obejrzeć ten wehikułów.

- Nasza marynarka wojenna nazywa to CHARC wyjaśnia Lambert, wymawiając to słowo, jakby chodziło o rekina. - Skrót oznacza szybki zamaskowany rozpoznawczo-bojowy pojazd nawodny. Słyszałeś o nim?

- Chyba coś czytałem o tym projekcie - odpowiadam. - Niech mi pan opowie więcej.

- Ten pojazd skonstruował Lockheed-Martin do ochrony nawodnych jednostek pływających marynarki wojennej przed szybkimi uzbrojonymi łodziami i okrętami podwodnymi. CHARC będzie pomocniczym środkiem reagowania na zagrożenia w pasie nabrzeżnym, z którymi ma dziś do czynienia marynarka wojenna, między innymi na zmasowane ataki małych łodzi i działania zaczepne okrętów podwodnych o napędzie dieslowsko--elektrycznym. Pamiętasz, co spotkało USS „Cole"? CHARC powstał w odpowiedzi na tamten incydent.

- Groźnie wygląda - mówię. I tak jest. CHARC ma około dwunastu metrów długości i kokpit dla jednej lub dwóch osób, umieszczony na szczycie dwóch poziomów pływaków. Pewnie jest wygodny w transporcie?

- Zgadza się. Można go obniżyć, żeby zmieścił się w skrzyni o wymiarach trzy i sześć dziesiątych na trzy i sześć dziesiątych na dwanaście metrów i przewozić na pokładzie lub w ładowni. To taki helikopter szturmowy, tyle że nie lata, a porusza się po wodzie na platformie wykonanej w technice SWATH, czyli dwóch kadłubów o małej powierzchni płaszczyzny pływania. Jest niewielki, nie do zidentyfikowania i kuloodporny. Może atakować błyskawicznie. Jego uzbrojenie to pociski rakietowe Hellfire, dwudziestomilimetrowe działka, czterdziestomilimetrowe granatniki i torpedy. Dodaliśmy miny morskie, które opadają na dno i rozwalają wszystko na swojej drodze. Marynarka wojenna będzie używała tego pojazdu do patrolowania płytkich wód pasa nabrzeżnego. Najlepsze jest to, że CHARC może przez długi czas trzymać się nisko w wodzie, a potem wyskoczyć do góry i szybko dotrzeć do podejrzanego miejsca, jeśli jest taka potrzeba. A jest naprawdę szybki.

Przesuwam ręką po bocznej powierzchni pojazdu.

- Bardzo ładny - mówię.

- A teraz najciekawsze - ciągnie Lambert. - Konstruktorzy zainstalowali kilka urządzeń do zbierania danych wywiadowczych, które nam się przydadzą. Pojazd potrafi też lokalizować i niszczyć miny w płytkich wodach i wykrywać promieniowanie. Licznik Geigera i sonar informują pilota o obecności niebezpiecznych materiałów i obiektów.

- CHARC znajdzie MRUUV-y.

- Właśnie. Inna fajna sprawa to nadajnik naprowadzający. Pilot nosi go przy pasie, jeśli z jakiegoś powodu opuszcza pojazd, na przykład żeby zanurkować, CHARC podąża za nim na powierzchni sterowany automatycznie.

- Jak wierny pies, cholera. Super. Muszę to wypróbować - mówię. - Ma pan pod ręką instrukcję obsługi?

- Zaraz, zaraz, Sam, nie tak szybko. Nie jesteś jeszcze w formie. Pokazałem ci to tylko...

- Co to znaczy, nie jestem w formie? Żartuje pan? - Nie może mnie wykluczyć z walki. Nie teraz. Nie po tym, co przeszedłem.

- Sam, mamy na pokładzie komandosów Navy SEAL. Oni będą pilotowali pojazdy CHARC.

- Ja też jestem komandosem Navy SEAL, pułkowniku. Dobrze pan wie, że muszę to zrobić.

- W Navy SEAL byłeś ponad dwadzieścia lat temu, Sam. I dopiero co wstałeś ze szpitalnego łóżka. Bądź realistą! Zamierzamy zwodować te pojazdy o świcie. To już za cztery godziny!

- O rany, pułkowniku! Przecież pan wie, że mogę to zrobić. Nic mi nie jest. Czuję się doskonale. Zna mnie pan. - Czuję się fatalnie, ale nie zamierzam pozwolić, żeby ktoś inny wykonał to zadanie.

- Sam, jeśli znajdziemy MRUUV-y, ktoś będzie musiał zanurkować i rozbroić bombę. W pełnym oporządzeniu nurka. Nie dasz rady. Jesteś chory. Ta operacja jest zbyt ważna. Przykro mi. Sam.

Nie wiem, co powiedzieć. Jestem taki wkurzony, że przyłożyłbym facetowi, ale oczywiście nie zamierzam tego zrobić. W głębi duszy wiem, że ma rację. Gdybym był na jego miejscu, podjąłbym taką samą decyzję. Kiwam z westchnieniem głową i odchodzę.

- Sam...

- Nie ma sprawy, pułkowniku. Niech ktoś mnie zaprowadzi do mojej kwatery, jeśli ją mam.

Głośne pukanie do drzwi wyrywa mnie ze snu. Najpierw mam wrażenie, że wali się przegroda, potem przytomnieję i wracam do rzeczywistości. Zapalam lampę nad moją koją. - Proszę - wołam. Wyświetlacz zegara pokazuje mi, że spałem dwie godziny. Pułkownik Lambert daje krok do środka małej kajuty. Przepraszam, że ci przeszkadzam, Sam. Mogę wejść? Jasne. - Podnoszę się do pozycji siedzącej i przecieram oczy. - O co chodzi?

Lambert siada na końcu koi.

- Przyszedłem poprawić ci humor. Czekam na dalszy ciąg.

- Otóż jeden z naszych komandosów Navy SEAL... Krótko mówiąc, facet ma, cholera, jakieś pieprzone zatrucie pokarmowe. Czy coś takiego.

Co pół godziny rzyga i rośnie mu gorączka. Lekarz mówi, że zatruł się żarciem albo złapał jakiegoś wirusa. Zwolniło się... eee miejsce w jednym z pojazdów CHARC. Nagle jestem całkowicie rozbudzony.

- Czy to znaczy...?

- Możesz w to wejść, Sam, jeśli nadal chcesz.

- Oczywiście, że chcę!

- Ubierz się i przyjdź do tej samej ładowni, w której byliśmy wcześniej. Dopasujemy ci skafander płetwonurka i zapoznamy cię z podstawami obsługi pojazdu. Jesteśmy godzinę drogi od Los Angeles, więc chcemy jak najszybciej zacząć operację. - Wstaje i idzie do drzwi. - Mam tylko nadzieję, że nie będę tego żałował.

- Bez obaw, pułkowniku - odpowiadam. - I dziękuję.

Dwaj komandosi Navy SEAL, młodzi faceci - przynajmniej w porównaniu ze mną - to podporucznik Max Carlson i chorąży Ben Stanley. Kiedy wchodzę do ładowni, czuję ich sceptyzm. Patrzą na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „Kim, do cholery, jest ten stary zgred?" Przedstawiam się i ściskam im dłonie. Są uprzejmi, ale nie wyglądają na zachwyconych, że dołączam do zespołu.

Pułkownik Lambert stoi z boku i stara się nie przeszkadzać. Oficer dowodzący, porucznik Don Van Fleet, wita mnie i zwraca się do nas:

- Nie mamy dużo czasu, panowie. Właśnie dostałem wiadomość o ataku na Tajwan. Nasze siły czekają, aż znajdziemy i zneutralizujemy bombę. Z każdą minutą ginie coraz więcej Tajwańczyków. O ile wiem, siły generała Tuna zbombardowały Tajpej i zażądały od tajwańskiego rządu kapitulacji. Oczywiście spotkały się z odmową. Nastąpił atak z morza i teraz armia Tuna prowadzi natarcie na plażach wyspy. Sytuacja jest kiepska, zwłaszcza że nasza marynarka wojenna siedzi tutaj z palcem w dupie. Poruczniku Carlson, daję panu pięć minut na przeszkolenie pana Fishera w obsłudze pojazdu CHARC. Dwie minuty później zaczniemy operację. Zanim ustąpię miejsca pułkownikowi Lambertowi, są jakieś pytania?

Kręcimy przecząco głowami. Lambert występuje naprzód.

- Dostaliście schematy MRUUV-ów. Detektory pojazdów CHARC zostały zaprogramowane na wykrywanie metalowych obiektów takiej wielkości, jaką naszym zdaniem mają MRUUV-y. Ponadto zasięg liczników Geigera jest ustawiony na piętnaście metrów pod powierzchnią morza. Mamy nadzieję, że MRUUV-y nie pływają głębiej, bo poniżej piętnastu metrów tracimy skuteczność. Waszym najlepszym narzędziem będzie sonar, który zarejestruje echo każdego obiektu takiej wielkości. Niestety będziecie też prawdopodobnie wyłapywali różne formy życia w morzu - rekiny, może delfiny, ale miejmy nadzieję, że nie wieloryby. NSA monitoruje trzy podejrzane rejony przybrzeżne. Na podstawie wstępnych odczytów z niektórych naszych boi rozpoznawczych zawęziliśmy obszar poszukiwań do Santa Monica i Venice, Marina Del Rey i Playa Del Rey. Uważamy, że z taktycznego punktu widzenia te trzy miejsca są najbardziej sensownymi celami. Poruczniku Carlson, pan patroluje sektor Playa Del Rey. Chorąży Stanley, pan bierze Marina Del Rey. Fisher, ty masz Santa Monica i Venice.

- Kiedy zlokalizujecie ewentualnego MRUUV-a, będziecie musieli włączyć tryb czuwania w swoim pojeździe i zanurkować, żeby uzyskać potwierdzenie detekcji. Sprawdźcie, czy działają wasze nadajniki naprowadzające. Kiedy się upewnicie, że macie MRUUV-a, zameldujecie o tym i dostaniecie od nas dalsze instrukcje. Są pytania?

Zgłasza się Carlson.

- Czy ta bomba może wybuchnąć, kiedy tam będziemy?

- Generał Tun mówi, że zdetonuje ją tylko wtedy, jeśli jego siły zostaną zaatakowane przez kogoś spoza Tajwanu - odpowiada Lambert. - Ale nigdy nie wiadomo. Zawsze istnieje takie ryzyko.

- Będziemy musieli rozbroić głowicę? - pyta Stanley.

- Mój zespół w Waszyngtonie pracuje nad tym. To, co zrobimy po znalezieniu bomby, będzie zależało od wielu czynników. Kiedy ją zlokalizujecie, po prostu zameldujcie o tym.

Nie ma więcej pytań, więc możemy zaczynać. Carlson niechętnie zapoznaje mnie z tajnikami obsługi pojazdu CH ARC. Wydaje się to dość proste. Dałby sobie z tym radę każdy, kto umie jeździ na skuterze wodnym. Dostaję też standardowe wyposażenie nurka Navy SEAL. Oprócz wojskowego skafandra z neoprenu, dają mi unowocześniony aparat oddechowy LAR-V z zamkniętym obiegiem powietrza i wielkim zbiornikiem tlenu, reflektor, głębokościomierz, zegarek, kompas i światło chemiczne. Przymierzam nową maskę Aqua Sphere, która podobno nie przecieka i jest zaskakująco wygodna; wielofunkcyjne buty AMPHIB na każdy teren, które sprawdzają się dobrze w wodzie i poza nią; płetwy Rocket II do wkładania na buty; i rękawice HellStorm NaviGunner do operacji podwodnych. Każdy z nas ma pojedynczą butlę ze sprężonym powietrzem i pas narzędziowy z tym, co może się przydać, kiedy napotkamy MRUUV-a.

Wsiadamy do naszych pojazdów i opuszczają nas do wody. Podobnie jak MRUUV, CHARC jest wykonany w technice SWATH. To zapewnia mu stabilność dużego statku, zwrotność małej jednostki i wysoką prędkość na wzburzonym morzu. Płaszczyzna pływania to płaszczyzna poziomego przekroju kadłuba statku na powierzchni wody. CHARC ma dwa dolne kadłuby, które przypominają okręty podwodne i są całkowicie zanurzone; ponad powierzchnią morza pojazd wygląda jak katamaran ze skuterem wodnym na szczycie. Ruchy statku powodują fale na powierzchni morza, które wytwarzają siły działające na kadłub i rosnące wraz z głębokością zanurzenia jak w okręcie podwodnym. Siły te można ograniczyć, zmniejszając płaszczyznę pływania na wysokości linii wodnej. Ale celem techniki SWATH nie jest zminimalizowanie ruchów statku kosztem jego mocy i szybkości czy ładowności. Aby zredukować ruchy i przyspieszenia do takiego poziomu, by ludziom nie groziła choroba morska, a sprzęt nie był narażony na uszkodzenia, dobiera się odpowiednią powierzchnię płaszczyzny pływania i stosuje zanurzone kadłuby. Każdy statek wodny wykonany w technice SWATH będzie miał ponad dwukrotnie mniejszą powierzchnię płaszczyzny pływania niż jednokadłubowiec o tej samej wyporności. Kiedy ja służyłem w Navy SEAL, nie mieliśmy takich zabawek! Pogoda jest typowa dla południowej Kalifornii - bryza, słońce, rozproszone obłoki. Słońce wzeszło niedawno i jest jeszcze zima, przy szybkiej jeździe byłoby dość chłodno, gdyby nic mnie nie chroniło przed żywiołami. Siedzę za sterami w kuloodpornym kokpicie i czuję się trochę jak w myśliwcu. Osłona kabiny jest dźwiękoszczelna, toteż słychać tylko przyjemny warkot, który mógłby mnie łatwo uśpić w innych okolicznościach. Przyrządy są jasno oświetlone i znajduje się je intuicyjnie; małpa mogłaby to pilotować. A najlepsze, że w środku pachnie tak jak w nowym samochodzie. Uwielbiam to!

CHARC sunie gładko. Aż trudno uwierzyć, że to Pacyfik - ocean jest wzburzony, ale pojazd wydaje się ślizgać po powierzchni. Wkrótce jestem milę od molo w Santa Monica i widzę diabelski młyn i inne atrakcje lśniące w porannym słońcu. Zmniejszam szybkość i koncentruję się na wskazaniach detektorów. Pode mną przepływają ławice ryb. Na dnie leży nieruchomo duży metalowy obiekt, najprawdopodobniej zatopiona motorówka.

- Jestem na pozycji - mówię do interkomu. Dwaj komandosi Navy SEAL i ja jesteśmy podłączeni do systemu telekomunikacyjnego ComLink „Fishera". Lambert i zespół Wydziału Trzeciego monitorują też operację przez moje implanty. Chyba powinienem uważać na swój język.

- Przyjąłem - odpowiada Carlson. - Będę ma mojej pozycji za około dwadzieścia sekund.

- Ja też - odzywa się Stanley.

I zaczyna się. Pracowicie przeczesujemy morze. Nudne zajęcie. Po trzydziestu minutach wszyscy trzej jesteśmy zgodni, że nasze zadanie przypomina szukanie igły w stogu siana. Każdy z nas ma do sprawdzenia od osiemdziesięciu do stu kilometrów kwadratowych oceanu.

- Pułkowniku, jest jakaś szansa na skierowanie do poszukiwań większej liczby ludzi i pojazdów CHARC? - pytam.

- Już to załatwiliśmy, Sam - odpowiada Lambert. - Są w drodze, ale zanim tu dotrą, będzie południe.

- Obawiam się, że do tego czasu nie znajdziemy nic wartego nurkowania.

- Szukajcie.

Na linię wchodzi Anna Grimsdottir.

- Nasze boje wyłapały w waszych trzech sektorach szesnaście obiektów, które mogą być MRUUV-ami. Podam każdemu z was odpowiednie współrzędne. W tej chwili trudno nam określić, czy te obiekty są w ruchu. Będziecie musieli to ustalić.

Wszyscy trzej dostajemy od niej współrzędne w naszych sektorach. Po trzech minutach dopływam do pierwszego miejsca. Obiekt jest nieruchomy. To zatopiony wrak. Grimsdottir podaje mi następną pozycję, która jest o milę bliżej brzegu. Docieram tam po czterdziestu sekundach i znów jestem rozczarowany.

Taka zabawa trwa godzinę, w końcu Stanley woła:

- Hej, chyba mam jednego!

Grimsdottir pyta go, co sygnalizują detektory. Odpowiedź jest obiecująca. Obiekt porusza się z szybkością „Barrakudy", ma odpowiedni kształt i wielkość.

- Nurkuję - mówi Stanley.

Carlson i ja kontynuujemy poszukiwania i niecierpliwie czekamy na sukces. Mija sześć minut i w końcu słyszymy meldunek Stanleya:

- Potwierdzam znalezienie MRUUV-a.

Grimsdottir pyta go, czy ma jakiś odczyt na liczniku Geigera, ale tym razem odpowiedź jest przecząca. To nie MRUUV z bombą.

- Wysadzić go w powietrze - rozkazuje porucznik Van Fleet. Stanley potwierdza przyjęcie rozkazu i informuje nas, że uzbraja miny. To silne ładunki wybuchowe, ale nie aż tak, żeby mu coś groziło, kiedy jest nad nimi.

- Zrzucam miny - mówi. Czekamy na fajerwerki.

Potworny huk w naszych słuchawkach brzmi zupełnie inaczej - jest dużo głośniejszy. Po kilku sekundach słyszymy tylko zakłócenia. Potem wszyscy mówią naraz.

- Stanley? Chorąży Stanley?

- O mój Boże!

- Co się stało?

- Widzieliście to?

- Gejzer wody miał chyba ze dwadzieścia metrów wysokości! Porucznik Van Fleet ucisza wszystkich.

Obawiam się, że to była pułapka, wyładowana silnym materiałem wybuchowym. Kiedy w MRUUV-a trafiły miny Stanleya, eksplozja rozerwała jego pojazd na kawałki. No cóż. Chyba musimy zmienić strategię.

ROZDZIAŁ 38

Właśnie dostałem wiadomość z Białego Domu - oznajmia mi pułkownik Lambert przez implanty. Podporucznik Navy SEAL nie słyszy go. - Prezydent zamierza za trzydzieści minut wydać naszym siłom rozkaz wkroczenia do akcji bez względu na to, czy znajdziemy tę głowicę jądrową, czy nie. Na Tajwanie giną ludzie, oddziały generała Tuna są na przedmieściach Tajpej. Prezydent uważa, że Tun blefuje.

- Czy Chiny nie wystąpią w obronie swojego generała? - pytam.

- Tego nie wiemy. Wiceprezydent rozmawia na osobności z przewodniczącym ChRL. Nie jesteśmy informowani, jak przebiega dialog na linii Pekin-Waszyngton. W każdym razie mamy trzydzieści minut.

- Więc niech Anna da mnie i Carlsonowi coś do roboty.

- Pracuję nad tym, Sam - wtrąca się Grimsdottir. - Sprawdzam dwie ewentualności w twoim sektorze i jedną w sektorze porucznika Carlsona. Daj mi jeszcze pięć minut, żebym mogła to zawęzić do najlepszej opcji. - Jest bardzo opanowana i skupiona w stresujących sytuacjach, kiedy komuś innemu już by puściły nerwy.

Zbliżam się do molo w Santa Monica i patrzę uważnie na ekran sonaru w poszukiwaniu czegoś niezwykłego. Co kilka sekund mam słabe echo ryb. Na dole jest mnóstwo śmieci, a to powoduje ciągłą reakcję wykrywacza metalu. Zaczynam się orientować, co oznaczają różne sygnały, więc nie tracę zbyt wiele czasu na przyglądanie się czemuś, co potem okazuje się nieważne.

- Sam, mam współrzędne dla ciebie - odzywa się Grimsdottir, odczytuje je i dodaje: - Jest tam jakiś ruchomy obiekt, większy niż to, co widziałeś do tej pory.

- Już tam płynę.

Pokonuję pojazdem około czterystu metrów w kierunku południowym i wypatruję na ekranach jakichś sygnałów. Na dole rzeczywiście coś jest. Metalowy obiekt porusza się powoli, ma mniej więcej dwa metry długości i około metra średnicy. Jeszcze bardziej obiecujące jest to, że licznik Geigera zaczyna wariować. Robię kilka zdjęć sonarowych i wysyłam je do Wydziału Trzeciego. Cały czas trzymam się nad obiektem. Oceniam jego szybkość na jakieś piętnaście węzłów. W tym tempie za niecałe pół godziny będzie bardzo blisko wybrzeża.

- Nurkuj, Sam - mówi Lambert. - Anna uważa, że to MRUU V.

- Przyjąłem.

Ustawiam silnik na bieg jałowy, opuszczam na twarz maskę i wkładam do ust regulator aparatu oddechowego. Przewrót z pojazdu na plecy powoduje rozciągnięcie mięśni brzucha i ból, ale ignoruję to i opadam w dół. Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz nurkowałem. Ale to jak jazda na rowerze, tego się nie zapomina.

Pod powierzchnią jest mroczno i niezbyt czysto. Wody przybrzeżne wzdłuż Los Angeles należą chyba do najbardziej skażonych na świecie, a jednak ludzie cały czas się tu kąpią. W tej odległości od lądu spodziewałem się bardziej przejrzystej wody, ale nic z tego.

Włączam lampę, przesuwam snopem światła po dnie oceanu i znajduję obiekt. Zgadza się, to MRUUV, taki sam, jaki widziałem w schronie dla okrętów podwodnych w Chinach. Dziwne uczucie zobaczyć go tutaj. Lśni jak srebro, wzdłuż jego korpusu świeci się jasno kilka kontrolek. Pod wodą jeszcze bardziej przypomina ogromny pojemnik na cygaro, z którym kojarzył mi się wcześniej.

Wynurzam się szybko, wdrapuję na pokład mojego pojazdu i nadaję wiadomość.

- Miałaś rację, Anno. To MRUUV. A licznik Geigera o mało nie wyskoczy z obudowy.

- Doskonale - mówi Lambert. - Zostań nad nim, Sam. Bądź w pogotowiu, dopóki nie zdecydujemy, co zrobić z tym cholerstwem.

- Dobra, ale pospieszcie się. Nie przepadam za atomowymi zabawkami.

- Sam, słyszysz mnie, kiedy jesteś pod wodą? - pyta po kilku minutach Anna.

- Tak.

- To wracaj na dół.

Drugi przewrót z pojazdu na plecy i znów jestem pod powierzchnią. Zapalam światło chemiczne i umieszczam w uchwycie, żeby widzieć, co jest przede mną.

- Sam, chciałabym, żebyś popłynął wzdłuż MRUUV-a i czegoś poszukał - kontynuuje Anna. - Daj mi znak OPSAT-em, że tam jesteś.

Doganiam pojazd podwodny, trzymam się półtora metra nad nim i wciskam przycisk OPSAT-u.

- W porządku. Widzisz prostokątny panel na wierzchu? Powinien być zaraz za anteną na dziobie.

Widzę go. Pokrywa ma mniej więcej sześćdziesiąt na trzydzieści centymetrów. Wpisuję do OPSAT-u: TAK.

- Dobra. Teraz wsiądź na MRUUV-a jak na motocykl. Będziesz musiał odkręcić ten panel.

Mam wsiąść na to coś?! Ona chyba żartuje? Takie cholerstwo eksplodowało pod biednym chorążym Stanleyem. Skąd mam wiedzieć, że to nie wybuchnie, kiedy tego dotknę? Wpisuję to pytanie do OPSAT-u.

- Sam, to nie wyleci w powietrze od samego dotyku. Musi być zabezpieczone przed lekkimi wstrząsami i uderzeniami na dole. Od chwili wystrzelenia z okrętu podwodnego prawdopodobnie zawadziło już o skałę lub dwie. Nie mówiąc o rybach czy innych formach życia. Bez obaw, nic ci się nie stanie.

W porządku. Przyspieszam trochę, żeby zrównać się z MRUUV-em, potem sięgam w dół i chwytam się dziobu. Staram się nie trząść, kiedy to robię, i na szczęście „Barrakuda" płynie spokojnie dalej. Przez kilka sekund pozwalam jej ciągnąć mnie przez wodę, potem opuszczam się na jej grzbiet. Jadę teraz jak na delfinie.

TAK.

- Dobra. Teraz zdejmij tę pokrywę. To jedyny sposób, żeby się dostać do pułapki i, jeśli się nie mylę, również do systemu sterującego i bomby.

Wyciągam z pasa narzędziowego śrubokręt i zabieram się do roboty. Panel jest przykręcony dwunastoma śrubami i usunięcie wszystkich zajmuje mi kilka minut. Chowam je do sakwy przy pasie na wypadek, gdyby miały się jeszcze przydać. Zdejmuję pokrywę i trzymam w jednej ręce. Żeby pracować obiema, muszę ścisnąć MRUUV-a udami.

- Możesz wyrzucić ten panel. Już nie będzie ci potrzebny. - Dobra, w takim razie, niech sobie płynie. Pozbywam się go i sygnalizuję to. - W porządku. Teraz zajrzyj ostrożnie do środka komory. Domyślam się, że masz światło chemiczne? Powinieneś zobaczyć ładunek plastiku przymocowany gdzieś wewnątrz i zapewne owinięty nieprzemakalnym materiałem. Ma prawdopodobnie kształt cegły i wychodzą z niego przewody.

Znalazłbym go bez jej opisu. Rozpoznawanie ładunków wybuchowych to część mojej pracy. I jestem całkiem pewien, że potrafię go rozbroić bez jej instrukcji. To dość proste.

- Musisz ustalić, który przewód jest dodatni, a który ujemny. Oba biegną do...

TAK.

- Aha, rozumiem, wiesz, co robisz. Przepraszam.

Trzeba po prostu odłączyć materiał wybuchowy od zapalnika. Gdzieś pewnie jest czujnik, który włącza zapalnik, ale nie muszę się tym przejmować. Przecinam właściwe przewody szczypcami do cięcia drutu i powinno grać.

TAK.

- Dobra. Teraz powinieneś mieć dostęp do systemu sterującego. Widzisz wewnątrz komory coś o wyglądzie zamkniętego laptopa?

TAK.

- Spróbuj go otworzyć.

Otwieram. Wygląda dokładnie tak jak laptop. Ma klawiaturę i monitor. Wygaszacz ekranu wyświetla chińskie pismo i pojawia się logo GyroTechnics.

- W porządku, teraz musisz wejść do głównego menu. Wciśnij pierwszy lepszy klawisz.

TAK.

Komputer żąda hasła.

- „TajwanOOO" - mówi Anna Grimsdottir. Jestem zaskoczony, że to wie. Wygląda na to, że wróciła do gry. Wpisuję hasło.

- Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale mam wiadomość. - To pułkownik Lambert. - Trzydzieści minut minęło i prezydent wydał zapowiedziany rozkaz.

Cholera, jak to szybko zleciało.

- W tej chwili nasze siły atakują generała Tuna. Marynarka, lotnictwo, marines - wszyscy. To będzie prawdziwe piekło dla jego małej armii. Niech to szlag! Co to oznacza? Czy Tun zdetonuje bombę?

- Pracuj dalej, Sam - mówi spokojnie Grimsdottir. - Tun będzie musiał się skontaktować z okrętem podwodnym i wydać rozkaz zdetonowania głowicy. Nie zrobią tego, dopóki im nie powie.

Mam nadzieję, że się nie mylisz, siostro. Dobra, idźmy dalej. Anna instruuje mnie, jak wejść do głównego menu. Wszystko jest po chińsku, co utrudnia mi trochę zadanie. Powiedziałbym, że Grimsdottir zna chiński „dość dobrze", a ja „zadowalająco", razem więc wypadamy całkiem nieźle, zgadza się? Dokładne przetłumaczenie poleceń komputera to kluczowa sprawa.

Kiedy już jestem w menu, Anna tłumaczy mi wiele zakodowanych poleceń. Trudno jest pisać na klawiaturze, jadąc w mętnej wodzie na MRUUV-ie. Światło chemiczne wystarcza, ale w rękawicach i całej reszcie łatwo się pomylić. Kilka razy muszę używać klawisza Backspace. W końcu mam wszystko wpisane i naciskam Enter. Widok na ekranie się zmienia i jest dostępnych kilka opcji, wszystkie po chińsku.

- Będziesz musiał wybrać „Kurs" albo „Kierunek", coś w tym rodzaju. TAK. Znajduję opcję, którą można przetłumaczyć jako „Kurs", i wybieram ją. Na ekranie pojawia się informacja o obecnym kursie.

Potem dzieje się coś dziwnego. W komorze zapala się czerwona kontrolka i zaczyna powoli błyskać. Mówię o tym Grimsdottir.

- O nie - odpowiada. - Jeśli to jest to, o czym myślę, to uzbroili bombę. Sam, widzisz tam jakiś wyświetlacz z odczytem cyfrowym? Coś o wyglądzie zegara odliczającego?

Nie cierpię zegarów, które odliczają czas w dół! Tak, widzę go. Musiał ruszyć przy dziesiątej, bo teraz jest na nim dziewiąta pięćdziesiąt dwie i wskazania malejąco sekundę.

- Dobra, Sam, masz mało czasu i musisz pracować szybko. Zainstalowano tam program diagnostyczny, który przed eksplozją bomby automatycznie sprawdza cały system. Wszystkie testy potrwają około dziesięciu minut i po ich zakończeniu nastąpi wybuch. Postaraj się zignorować odliczanie i wróć do laptopa. Chciałabym, żebyś wpisał ten nowy kurs. - Dostaję dane i próbuję je wprowadzić, ale ciągle naciskam nie te klawisze. Cholerne rękawice. W końcu je ściągam, żeby móc poruszać palcami z trochę większą precyzją. Woda jest zimna, ale można wytrzymać. Choć jestem pewien, że jeśli będę pod powierzchnią zbyt długo, zgrabieją mi ręce.

Wreszcie wprowadzam nowy kurs, ale nagle zmienia się z powrotem na poprzedni! Co za cholera? Mówię o tym Grimsdottir.

- Niech to szlag - odpowiada. - MRUUV jest kontrolowany z okrętu podwodnego. Widzą na swoim monitorze to samo, co ty, więc wiedzą, że ktoś manipuluje przy systemie sterującym. Muszę pomyśleć, jak ich odciąć. Zaczekaj.

Zaczekaj?! Ta pieprzona bomba jądrowa niedługo wybuchnie! Zegar pokazuje już ósmą czterdzieści trzy! „Barrakuda" trzyma stały kurs prosto na molo w Santa Monica, a ja siedzę na tym cholerstwie.

Wpisuję do OPSAT-u pytanie: MOŻNA JAKOŚ ROZBROIĆ TĘ BOMBĘ?

- Nie w takim krótkim czasie, Sam - odpowiada Grimsdottir. - Cicho, daj mi pomyśleć.

W porządku. Zaczynam się zastanawiać, jakie szkody wyrządzi ta bomba, jeśli eksploduje w zatoce Santa Monica. Tylko zgaduję, ale powiedziałbym, że natychmiast zniknie pół Los Angeles. Hollywood, Beverly Hills, Santa Monica, Venice... Puff! Miliony ofiar. W kraju chaos ekonomiczny. Efekt domina powoduje oczywiście zamieszanie w gospodarce światowej. Trzecia wojna światowa. Z Chinami.

Nie mogę do tego dopuścić.

- Sam! Wpisz dokładnie to, co ci podyktuję - odzywa się Grimsdottir. - I zanim naciśniesz Enter, sprawdzimy, czy się nie pomyliłeś.

Długie to i skomplikowane, ale robię, co mi każe. Melduję, że skończyłem, i Grimsdottir powoli czyta wszystko jeszcze raz, żebym się upewnił, że dobrze to wpisałem. Wciskam Enter i na monitorze natychmiast wyświetlają się bardzo szybko różne kody. Po dziesięciu sekundach wszystko znika z ekranu.

Nie! Coś padło? Co się stało?

Zaczynam wpisywać do OPSAT-u wiadomość, co się dzieje, ale Grimsdottir mnie uprzedza.

- Powinieneś mieć pusty ekran, kiedy komputer przetwarza dane. Szkoda, że nie powiedziała mi tego wcześniej!

TAK.

- Dobra. Teraz wróć do menu ustawiania kursu i wprowadź jeszcze raz nowe współrzędne.

Wykonuję jej polecenia i powtarzam to, co zrobiłem wcześniej. Tym razem nowe współrzędne pozostają na ekranie. Udało nam się odłączyć od okrętu podwodnego.

Nagle MRUUV zaczyna zataczać szeroki łuk. Zawraca ze mną na grzbiecie i oddala się od wybrzeża. Ale porusza się cholernie wolno. Mówię o tym Grimsdottir.

- Będziemy musieli zwiększyć jego szybkość. Wróć do głównego menu. Możesz?

Zegar pokazuje czwartą trzydzieści pięć. Zaczynam się denerwować. Pierwsza próba mi nie wychodzi i trafiam z powrotem do menu ustawiania kursu. Za drugim razem udaje mi się wejść do głównego menu i jestem gotowy. Teraz ja wyprzedzam Grimsdottir. Widzę opcję „prędkość" i zaczynam podnosić Scroll.

- Znajdź opcję regulacji szybkości. Potem... o, widzę, że już tam jesteś. Dobra robota, Sam.

MRUUV przyspiesza i coraz trudniej utrzymać się na nim. Zerkam w górę i widzę ciemne kształty pływaków. To mój Cl 1ARC podąża za mną na powierzchni. Nadajnik naprowadzający działa doskonale.

- Spróbuj go rozpędzić do co najmniej sześćdziesięciu węzłów. Z taką szybkością musi płynąć, żeby oddalić się w porę na bezpieczną odległość od miasta. Możesz też opuścić jego dziób o dwadzieścia stopni. Chcemy, żeby zszedł głębiej.

Naciskam jeden z klawiszy sterujących i udaje mi się wprowadzić „Barrakudę" w nurkowanie, ale to cholerstwo porusza się zbyt wolno. Komputer reaguje opornie.

Zegar pokazuje trzecią dwadzieścia.

- Osiągnąłeś czterdzieści węzłów, Sam. Jeszcze trochę.

Szybkość daje mi się teraz we znaki. Od mocnego ściskania MRUUV-a zaczynają mnie boleć nogi. Muszę się też trzymać jedną ręką. Drugą obsługuję komputer.

- Pięćdziesiąt węzłów, Sam.

Na zegarze jest druga czterdzieści osiem.

Szybko płynę, cholera. Nie wiem, jak długo jeszcze się utrzymam. A co zrobię przy sześćdziesięciu węzłach? Po prostu zeskoczę? I co dalej? Zegar wyświetla drugą dwadzieścia dziewięć.

- Sześćdziesiąt! Uciekaj, Sam! Wynurz się i wsiądź do swojego pojazdu! Już!

Puszczam MRUUV-a. Wyprzedza mnie i pruje dalej. Przez kilka sekund unoszę się nieruchomo w wodzie i obserwuję go. Znika w niebieskozielonej ciemności.

- Uciekaj, Sam! Już!

Słowa Grimsdottir wyrywają mnie z chwilowego zamroczenia. Natychmiast się odwracam i zaczynam wznosić najszybciej jak mogę. Cholera, jak daleko jestem od tego pieprzonego wybrzeża? Chcę zapytać Grimsdottir, czy zna moją pozycję, ale nie mogę sobie pozwolić na to, żeby się zatrzymać i napisać pytanie. Jeśli moje życie kiedykolwiek zależało od mojego wyszkolenia w Navy SEAL, to na pewno teraz.

Zbliżam się do powierzchni, gdzie czeka CHARC. Kiedy tylko wynurzam głowę, patrzę w kierunku brzegu, żeby zobaczyć, czy w ogóle jest widoczny. Owszem, parę mil ode mnie. Ale wiem, że w wodzie odległości są mylące. Chwytam się pojazdu, wdrapuję do kokpitu, zapinam uprząż i zamykam osłonę kabiny. W ciągu pięciu sekund zawracam i rozpędzam się do dużej prędkości. Lambert miał rację, to maleństwo jest szybkie! Wkrótce osiąga sto trzydzieści kilometrów na godzinę.

Brzeg jest coraz bliżej. Zaciskam ręce na sterach i koncentruję się wyłącznie na tym, żeby znaleźć się jak najdalej od tej cholernej bomby. CHARC dochodzi do granic swoich możliwości. Praktycznie ślizga się po powierzchni morza z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Molo w Santa Monica i diabelski młyn rosną w oczach. Jestem prawie u celu.

Nagle świat wokół mnie jakby się zapada. Ogłuszająca fala dźwiękowa dosłownie popycha pojazd naprzód. Mam wrażenie, że pędzę z jakąś nieprawdopodobną szybkością. Wiruję w kompletnej ciemności, w stanie całkowitej nieważkości, zupełnie bezbronny. Dzwoni mi boleśnie w uszach, nie wiem, gdzie jestem, nie mogę przestać się obracać i...

ROZDZIAŁ 39

Tak zwana bitwa o Tajwan trwała niecałe cztery godziny. Pierwsze dwie należały do generała Lana Tuna i jego małej, ale doskonale wyposażonej armii lądowej i floty. Choć dysponował wystarczającą siłą ognia niszczycieli i fregat, nie doczekał się wsparcia powietrznego z chińskiej bazy lotniczej w Cuanczou, na które liczył. Światowe media mocno wyolbrzymiły skutki zbombardowania Tajpej z jego okrętów. Pierwsze doniesienia mówiły o dziesiątkach tysięcy śmiertelnych ofiar i zniszczeniu miasta. W rzeczywistości zginęło kilkaset osób i ucierpiała jedna piąta metropolii. Zanim wszystkie okręty desantowe generała wysadziły jego armię na wyspie, siły tajwańskie zaczęły odpierać inwazję. Tun patrzył ze zgrozą z pokładu jednego z niszczycieli klasy Luda w Cieśninie Tajwańskiej, jak jego szanse na zajęcie wyspy maleją z każdą minutą. Nie zostanie bohaterem narodowym Chińskiej Republiki Ludowej.

Potem, mimo ostrzeżeń kierowanych pod adresem Stanów Zjednoczonych, że ma potężną broń, do akcji weszli Amerykanie. Okręty US Navy stacjonowały wokół wyspy przez cały czas. Ich dowódcy obserwowali, co się dzieje, i czekali na chwilę, kiedy decydenci w Waszyngtonie wydadzą rozkaz ataku. Tun zagroził Stanom Zjednoczonym, że jakakolwiek próba powstrzymania go spowoduje zniszczenie dużego amerykańskiego miasta. Przez pierwsze dwie godziny inwazji Amerykanie nie robili nic. Kiedy tylko stało się jasne, że armii Tuna nie uda się zdobyć przyczółka, amerykańskie niszczyciele ruszyły i otworzyły ogień do okrętów generała. W rzeczywistości rozkaz ataku został wydany, zanim w zatoce Santa Monica znaleziono uzbrojonego MRUUV-a, i zbiegł się z pierwszymi oznakami klęski Tuna.

Generał rozkazał załodze okrętu podwodnego „Mao" zdetonować bombę jądrową. Głowica była zaprogramowana na eksplozję po zakończeniu dziesięciominutowych testów diagnostycznych. „Mao", bezpiecznie ukryty w głębinach Pacyfiku, nie miał powodu obawiać się środków odwetowych. Załoga musiała tylko dopilnować, żeby nastąpił wybuch bomby.

Toteż wiadomość, że głowica wprawdzie eksplodowała, ale mile od kalifornijskiego wybrzeża i bardzo głęboko pod wodą, była dla Tuna strasznym ciosem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego MRUUV nie znajdował się bliżej lądu. Co poszło nie tak? Plan nie miał prawa się nie powieść. Choć wybuch wywołał w Los Angeles trzęsienie ziemi, które spowodowało poważne straty, nie doszło do takiej katastrofy, jaką sobie wyobrażał Tun.

Generał skontaktował się z Pekinem i poprosił o wsparcie reszty Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Politbiuro odmówiło pomocy. Tun był zdany na siebie. Chiny nie zamierzały choćby kiwnąć palcem w jego obronie. Kilku wojskowych na wysokich stanowiskach zaprotestowało przeciwko decyzji politbiura, ale nie mogli zrobić nic więcej. Gdyby inne niezależne regiony wojskowe przyłączyły się do Tuna, zaangażowani w to generałowie byliby skończeni. W Chinach najpierw uważano, że arogancki syn narodu postąpił ryzykownie, lecz słusznie, atakując Tajwan, ale potem harde dziecko stało się kłopotliwe i trzeba było się go wyprzeć.

Tun nie wiedział też, że przewodniczący ChRL wydał Stanom Zjednoczonym pozwolenie na powstrzymanie go. Politbiuro musiało tak zrobić, żeby zachować twarz przed resztą świata. Detonowanie bomb jądrowych u wybrzeży innych krajów nie jest akceptowaną formą dyplomacji. Chiny zgrabnie zrzuciły na Tuna winę za „niefortunny incydent" i wyrzekły się go. W czwartej godzinie konfliktu amerykańska marynarka wojenna zatopiła torpedami niszczyciel klasy Ludo z Tunem na pokładzie. Generał i jego cały sztab poszli na dno. Krótko potem jego siły na brzegu zostały zmuszone do poddania się. Amerykanie i Tajwańczycy otoczyli armię inwazyjną i przekazali ją władzom chińskim. Większość podwładnych Tuna miała stanąć przed sądem za zdradę.

W czasie tych wszystkich wydarzeń Andriej Zdrok leżał w szpitalnym łóżku w Fuczou. Od ciosu Sama Fishera pękła mu czaszka i wkrótce zapadł w śpiączkę. Odtąd był w stanie krytycznym. Lekarze robili, co mogli, żeby uratować mu życie, ale w Fuczou nie mieli do tego odpowiednich warunków.

Władzom chińskim bardzo zależało na tym, żeby Zdrok odpowiedział za przestępstwa, które popełnił w ich kraju, ale nie doszło do tego.

Jak na ironię, Andriej Zdrok umarł spokojnie w łóżku dokładnie w tym samym momencie, kiedy u wybrzeży Kalifornii eksplodowała głowica jądrowa, którą dostarczył generałowi Tunowi. Do pewnego stopnia jego ostatni wielki kontrakt na dostawę broni był sukcesem.

Tyle że Sklep przestał zagrażać pokojowi na świecie.

ROZDZIAŁ 40

Znów budzę się w szpitalnym łóżku. Nie mam pojęcia, jak się tu znalazłem ani ile czasu minęło, odkąd dosięgnęła mnie eksplozja. Szczerze mówiąc, kiedy teraz o tym myślę, trudno mi uwierzyć, że żyję. Widzę, że mam rękę w gipsie i zabandażowane dłonie. Przy łóżku jest kroplówka, a wokół taka sama aparatura medyczna jak zwykle. Ale o dziwo nic mnie nie boli i nic mi nie dolega. Czuję się bardziej wypoczęty niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich tygodni. Jedyny mały problem to to, że jestem głodny i mam sucho w ustach. W polu widzenia pojawia się twarz ładnej pielęgniarki. Uśmiecha się.

- Witam! - mówi. - Obudził się pan! Jak się pan czuje?

Mój głos brzmi jak pocieranie garścią gwoździ o papier ścierny. - Dobrze.

- Pójdę po lekarza. Zaraz wrócę.

Po kilku minutach do sali wchodzi lekarz Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych.

- Dzień dobry, panie Fisher - mówi. - Nazywam się Jenkins. Jak pan się czuje?

- Dobrze - powtarzam. - Tylko chce mi się pić.

- Nie dziwię się. Siostro, proszę dać partu Fisherowi trochę wody. Pielęgniarka wsuwa mi do ust rurkę. Wciągam do przełyku chłodny płyn.

Smakuje bosko. Sama rozkosz.

- Gdzie ja jestem? - pytam.

- W bazie lotniczej Edwards - odpowiada lekarz. -Jak... długo?

- Trzy dni.

- Byłem nieprzytomny przez trzy dni?

- Przez większość tego czasu. Niekiedy odzyskiwał pan przytomność na kilka minut. W gorączce. To normalne po takim urazie.

- Co się stało? Pamiętam eksplozję...

- Pancerz pojazdu CHARC i oporządzenie płetwonurka uratowały panu życie. Fala tsunami niosła pana jak kawał dryfującego drewna i wyrzuciła na plażę w pobliżu molo w Santa Monica. To cud, że pan nie zginął, ale CHARC to wytrzymała maszyna. Ma pan tylko złamaną rękę i mnóstwo siniaków i skaleczeń.

- A co... co z promieniowaniem?

- Właśnie tego nie jesteśmy pewni, ale uważamy, że wszystko będzie w porządku - mówi lekarz. - Bomba wybuchła głęboko pod wodą. Większość promieniowania pozostała pod powierzchnią. Zginęło mnóstwo stworzeń morskich. Na naszych plażach leżą tysiące martwych ryb, wielorybów, rekinów, delfinów. Tragedia. Przypuszczamy, że fala, która pana niosła, dotarła do brzegu, zanim rozprzestrzeniło się promieniowanie. Powietrze wcale nie jest teraz bardziej skażone niż przed eksplozją.

Kręcę głową.

- Nie do wiary.

- Wojsko zabrało pana z plaży, zanim zjawiły się tam media - ciągnie lekarz. - Nikt pana nie widział. Niech pan teraz odpocznie, panie Fisher. Wszystko będzie dobrze. Pielęgniarka przygotuje panu niewielki posiłek i zobaczymy, jak pan go przyjmie. Od chwili przywiezienia pana tutaj karmiliśmy pana dożylnie. Zawiadomię pułkownika Lamberta, że wrócił pan do rzeczywistego świata. Cieszymy się z tego. Jest pan bohaterem.

Klepie mnie po ramieniu.

Po pysznym posiłku, złożonym z galaretki owocowej i piwa imbirowego, oraz obietnicach, że trochę później dostanę bogatszy w proteiny lunch w postaci jajek, mam gościa. Do sali wchodzi pułkownik Lambert, cały w uśmiechach, i naprawdę się cieszę, że go widzę.

- Jak się czujesz, Sam?

- Dobrze, pułkowniku. Jestem prawie gotowy do wyjścia stąd.

- Pewnie będziesz musiał tu zostać jeszcze dzień lub dwa. Trzeba cię bardzo dokładnie przebadać. Byłeś cholernie blisko wybuchu jądrowego, wiesz o tym.

- Tak, choć niewiele pamiętam.

- Założę się, że masz mnóstwo pytań.

- A ja się założę, pułkowniku, że pan już wie, o co chcę zapytać, więc może mi pan po prostu opowie, co się działo, kiedy byłem w krainie niebytu?

Lambert bierze sobie krzesło i siada przy łóżku.

- Powiem to wprost, Sam. Uratowałeś Los Angeles. I Wydział Trzeci.

- Jak to?

- Groziło nam obcięcie funduszy. Komitet w Waszyngtonie oznajmił, że to zrobi, ale teraz się wycofał. Senator Coldwater i dyrektorzy innych agencji przysyłają nam gratulacje. Podejrzewam, że FBI i CIA plują sobie w brodę, że nie wykorzystały szansy przechwycenia tamtych MRUUV-ów, co praktycznie powinno być rozegrane właśnie w ten sposób. Ale tak się złożyło, że to my mieliśmy informacje wywiadowcze i byliśmy tam pierwsi. Pokazałeś, co potrafimy, Sam. Dzięki.

- To znaczy, że mam z głowy ocenę moich osiągnięć za ten rok? Lambert się uśmiecha i kontynuuje.

- Ale wybuch bomby spowodował pewne szkody. Los Angeles przeżyło trzęsienie ziemi o sile pięciu i trzech dziesiątych stopnia w skali Richtera. Najwięcej zniszczeń jest wzdłuż morza i wokół LAX. Władze federalne przygotowują pomoc dla poszkodowanych.

- Mogło być gorzej.

- Zdecydowanie. Dalej na północ tsunami uderzyła w Topangę, Santa Monica, Venice i Marinę Del Rey i tam też są duże straty. Przypuszczamy, że właśnie tak wylądowałeś na brzegu - porwała cię tsunami albo jedna z mniejszych fal, które ją poprzedzały.

- Kto mnie znalazł i gdzie?

- Straż Przybrzeżna natrafiła na twój pojazd na plaży blisko molo w Santa Monica. CIIARC był mocno uszkodzony, ale ty tkwiłeś bezpiecznie w środku. O dziwo, tsunami nie pozostawiła po sobie wielkich zalewisk, z wyjątkiem Parku Stanowego Topanga dalej na północ. Większość terenów mieszkalnych między parkiem a Santa Monica to teraz rozległe kałuże do kolan. Liczbę ofiar śmiertelnych szacuje się na mniej więcej pięćset pięćdziesiąt osób. Zaginęło około stu małych statków, które w chwili wybuchu bomby były na morzu. Obawiam się, że ich załogi też będziemy musieli spisać na straty. Stale sprawdza się poziom promieniowania, ale nie jest tak źle, jakby się mogło wydawać. Wyobrażam sobie, że plaże będą zamknięte przez rok lub coś koło tego. Gospodarka też ucierpi, i to mocno. Ale, jak przed chwilą powiedziałeś, mogło być gorzej. To nie była na szczęście taka tsunami, jak na Oceanie Indyjskim rok temu. Gdybyś nie zmienił kursu tamtego MRUUV-a, wiele spraw wyglądałoby zupełnie inaczej.

Pocieszające wiadomości. Nie mieści mi się w głowie, że aż tyle zależało ode mnie.

- Jak przedstawia się sytuacja międzynarodowa?

Lambert najpierw relacjonuje mi przebieg konfliktu na Tajwanie, potem mówi, że stosunki między wyspą i Chinami wróciły zasadniczo do poprzedniego status quo. Jak jest na linii Pekin-Waszyngton, na razie trudno powiedzieć. Za wcześnie na to.

- Chiny nie biorą na siebie odpowiedzialności za całą tę historię z bombą. Winią za to wyłącznie generała Tuna i Sklep. Oczywiście Tun już nie żyje, a Sklep przestał istnieć, więc to wygodne kozły ofiarne. Przypuszczam, że nasz rząd wyda jakieś oświadczenie potępiające atak Tuna na Tajwan i delikatnie da do zrozumienia, że Chiny mogły zrobić więcej, żeby go powstrzymać. Ale to nie nasz problem. Niech zajmą się tym przedstawiciele narodu.

- Sklepu naprawdę już nie ma. Trudno w to uwierzyć.

- Tak, ale nie myśl, że twoja rola się skończyła, Sam. Na świecie jest mnóstwo innych wrogów.

- Wiem, ale mam nadzieję, że da mi pan co najmniej półroczny urlop.

- Nawet roczny, Sam. Zasłużyłeś na to.

- Pan chyba żartuje.

- Mówię poważnie. Ale jest jeden haczyk.

- Jeśli to nagły wypadek...

- Zgadza się.

- Spodziewałem się tego. Zawsze jest jakiś nagły wypadek. Lambert się śmieje. Ja też zdobywam się na uśmiech.

- Jak ci się pracowało z Frances? I z Anną po jej powrocie? - pyta. Muszę powiedzieć prawdę.

- Były wspaniałe, pułkowniku. Niech pan im da podwyżki.

- Już to zrobiłem. Ty też dostaniesz ładną premię. Aha, to mi przypomniało, że mam dla ciebie niespodziankę.

- Nie cierpię niespodzianek - mówię.

- Ta ci się spodoba. - Wstaje i idzie do drzwi. - Nigdzie nie odchodź, zaraz wracam.

- A gdzie, do cholery, miałbym odejść?

Lambert znika za progiem. Mam chwilę, żeby popatrzeć przez okno. Na bezchmurnym niebie świeci jasne słońce. Wiosna jest tuż-tuż i mógłbym przysiąc, że na dworze ćwierkają ptaki. Kto by pomyślał, że zaledwie trzy dni temu w tym rejonie eksplodowała bomba jądrowa?

Lambert zagląda do sali.

- Zostawię cię teraz z twoim gościem. Później pogadamy. Trzymaj się. Sam.

- Dobra, pułkowniku. Zaraz, z jakim gościem?

Otwiera szerzej drzwi i moje serce śpiewa, kiedy widzę, kto to jest.

- Cześć, tato!

Sara podbiega do łóżka i całuje mnie mocno w policzek. Obejmuję ją wolną ręką i przytulam. Lambert puszcza do mnie oko i zamyka drzwi.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tom Clancy Splinter?ll Szach Mat
Tom Clancy Polowanie Na Czerwony Pazdziernik
Tom Clancy Suma wszystkich strachów tom 1
Tom Clancy Cykl Zwiadowcy (4) Walkiria
Tom Clancy Suma wszystkich strachów tom 2
Tom Clancy Cykl Zwiadowcy (1) Wandale
Tom Clancy ?ntrum 5 Rownowaga (Mandragora76)
Tom Clancy ?kret tom 2
Tom Clancy ?ntrum 5 Równowaga
Tom Clancy Cykl Zwiadowcy (4) Walkiria
04 Tom Clancy - Walkiria, Cykl Zwiadowcy (t)
Tom Clancy Oblezenie v 1 1
Tom Clancy Cykl Przygody Jacka Ryana (07) Suma wszystkich strachów (2)
Tom Clancy Cykl Przygody Jacka Ryana (07) Suma wszystkich strachów (1)

więcej podobnych podstron