251

Biskupi przemawiają – dzienniki wybierają „Jeżeli modlitwa przy krzyżu wywołuje publiczne zdziwienie, a nawet agresję, to trzeba się zastanowić nad bezpieczeństwem Polski, nad bezpieczeństwem polskiego ducha”, przestrzegał w Częstochowie w trakcie dożynek jasnogórskich metropolita szczecińsko-kamieński ks. arcybiskup Andrzej Dzięga. Na drugim krańcu Polski, w Wąwolnicy , w trakcie uroczystości w sanktuarium Matki Boskiej Kębelskiej arcybiskup Józef Życiński wzywał: „Nie wolno w otoczeniu krzyża rozwijać rozpolitykowanych dyskusji o pomnikach” i wskazywał, że chrześcijanie nie mogą być „bractwem pomnikowym”. Dość interesujące jest, jak w dzisiejszych gazetach rozkładają się informacje o jednym i drugim głosie czołowych przedstawicieli polskiego Kościoła.

„Polska the Times” w notatce “Komorowski na Jasnej Górze” informuje tylko o szczegółach wystąpienia prezydenta, ale słowem nie wspomina o homilii abp. Dzięgi. Obok w notce „arcybiskup Życiński o krzyżu” relacjonuje homilię metropolity lubelskiego i jego wskazanie, że krzyż nie może być podporządkowany żadnym, nawet najszlachetniejszym, celom - Chrześcijanie nie są bowiem bractwem pomnikowym, lecz wyznawcami Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego. Cel nie uświęca środków. Traktowanie krzyża jako środka do realizacji choćby najbardziej słusznych planów niesie niepokój, bo świadczy, że ktoś wyżej stawia swoje osobiste emocje niż prawdę o cierpieniu Chrystusa ukrzyżowanego. „Nasz Dziennik” skupia się na jasnogórskiej homilii metropolity szczecińskiego w tekście na pierwszej stronie pod tytułem „dobry gospodarz szanuje krzyż”. - Dopóki na polskich polach i przy polskich drogach krzyże są bezpieczne, dopóki każdy, kto szczerym sercem krzyż stawia albo się przy krzyżu zatrzymuje i może się bezpiecznie modlić – Polska jest bezpieczna – mówił ks. abp Andrzej Dzięga, który przewodniczył na jasnogórskim szczycie uroczystej Mszy św. połączonej z błogosławieństwem wieńców żniwnych. Podkreślił jednocześnie, że szacunek dla krzyża oznacza, że gospodarz pamięta, iż najważniejszym Gospodarzem jest sam Bóg. - Jak pisze w swojej relacji „Nasz Dziennik” – „słowa te (abp. Dzięgi) stały się tym bardziej wymowne, że w dożynkach jasnogórskich uczestniczył prezydent Bronisław Komorowski, który, niestety, zaraz po wygranych wyborach zapowiedział usunięcie krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego. Konsekwencje tego odczuwamy do dziś, widzimy choćby narastającą agresję wobec obecności symboli religijnych w miejscach publicznych. W kontekście tego, co dzieje się przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, metropolita szczecińsko-kamieński zwrócił uwagę, że “miejsce, gdzie stoi krzyż, jest ważne nie dlatego, że tam stanął ten znak, ale dlatego krzyż tam stanął, że to miejsce stało się ważne”. (…) Metropolita szczecińsko-kamieński ks. abp Andrzej Dzięga w homilii zwrócił uwagę, że motywem przewodnim przyniesionych wieńców jest krzyż. Komentując próby sprowadzenia znaku męczeństwa Chrystusa do dwóch nic nieznaczących desek, wskazywał, że mamy do czynienia z symbolem zbawienia zawsze, ilekroć patrząc na niego, człowiek myśli o Bogu. Wzywał Polaków do zadbania o wszystkie krzyże na polskich drogach. „Nasz Dziennik” informuje o homilii abp. Dzięgi, ale  pomija wąwolnicką homilię Abp Życińskiego. „Gazeta wyborcza”  w artykule „Dożynki w cieniu polityki” wybija  informację, że „napisy “Katyń” i “Smoleńsk”, a także 96 białych krzyży znalazło się na dożynkowych wieńcach przyniesionych na Jasną Górę”.    „Gazeta” podkreśla, że prezydent Bronisław Komorowski witany był przez przeora Jasnej Góry jako gość “szczególny i miły”. – Chcielibyśmy, aby był ojcem całego naszego narodu – mówił o. Roman Majewski o prezydencie. - Dożynki są okazją do wdzięczności, radości i poczucia dumy z efektów własnej pracy, własnego mądrego wysiłku, nawet w sytuacjach trudnych – mówił prezydent. Zachęcał, by Polacy byli dumni także z “plonów polskiej wolności”, która zaczęła się 30 lat temu, oraz z solidarności, nie tylko tej ze sztandarów, ale i tej międzyludzkiej, którą można było obserwować na terenach objętych powodzią.”

Aby nie było żadnych wątpliwości dziennikarze „GW” zaznaczają: „Jego (prezydenta) przemówienie zostało przyjęte uprzejmymi brawami, tak samo jak wystąpienie ministra rolnictwa Marka Sawickiego” . Akapit dalej reporterzy „Gazety” jednak piszą:   ”Z prawdziwym aplauzem rolnicy witali za to słowa kazania abp. Andrzeja Dzięgi, metropolity szczecińsko-kamieńskiego”. Czy pismo Adama Michnika sugeruje,  że oklaski dla Bronisława Komorowskiego były aplauzem „nieprawdziwym”? Według „Gazety”: (Abp Dzięga) mówił także o krzyżu, który jest częstym elementem dożynkowych wieńców. W tym roku na jednym z wieńców krzyży było 96, jak 96 ofiar smoleńskiej tragedii. – Dopóki na polskich polach i przy polskich drogach krzyże są bezpieczne, to Polska jest bezpieczna. Ale gdy modlitwa przy krzyżu wzbudza publiczne zdziwienie, a nawet agresję, trzeba sobie postawić pytanie o bezpieczeństwo polskiego ducha i o to, czy umiemy przy krzyżu stać – mówił abp Dzięga”. O homilii abp. Życińskigo  – zaskoczę Państwa – „Wyborcza” w poniedziałkowym wydaniu warszawskim nie wspomina ani słowa. Semka

CO RZĄD PLANUJE, A CZEGO NIE PLANUJE Jak wynika z przyjętego przez rząd projektu budżetu na rok 2011 dochody państwa wzrosną do 272 mld zł  (bez przelewów unijnych). To jest  o 23 mld zł – czyli ponad 9% więcej niż w roku 2010. Powinniśmy być dumni z tego, jak się rząd zatroszczył o państwo – czyli głównie urzędników.  Kłopot tylko w tym, że tempo wzrostu dochodów państwa ma być prawie  trzykrotnie wyższe niż założona dynamika wzrostu gospodarczego! No więc już wiemy, że rząd, któremu w końcu nie będzie przeszkadzał Prezydent, odważnie i zdecydowanie sięgnie do naszych kieszeni. Po pierwsze wyższy będzie VAT. O… 28,5%! Rząd co prawda twierdzi, uprawiając demagogię, że VAT wzrośnie o 1%. Więc ja też się zabawiłem w demagoga. Mamy 3 stawki VAT: 3%, 7% i 22%. Stawka 3% wzrasta do 5% czyli o... 66,6%!!! Stawka 7% wzrasta do 8% czyli o 14,4%. Stawka 22% wzrasta do 23% czyli o 4,5%. Można więc powiedzieć, że średnio jedna stawka wzrasta właśnie o 28,5% (66,6+14,4+4,5/3).

Ale zostawmy sztuczki arytmetyczne w spokoju. Bo rząd robi sztuczki całkiem realne. „W latach 2011-13 nie planuje się (podkreślenie moje) waloryzacji progów podatkowych PIT” - stwierdził Ludwik Kotecki. To ten sam wiceminister finansów, który utrzymywał przez klika miesięcy, że od 2012 roku, a już najdalej od 2013, będziemy mieć w Polsce euro. Widocznie mu się pomyliło z piłką kopaną. Zawsze ładniej brzmi dla ucha wyborców stwierdzenie, że „się nie planuje” waloryzacji progów, niż „się planuje zniesienie waloryzacji progów” – którą, póki co, „planuje" ustawa o podatku PIT! Więc rząd musi najpierw zaplanować, żeby posłuszni posłowie (których nazwisk za cholerę nie wymieni żaden wyborca) pod groźbą banicji – czyli nie wpisania na listy wyborcze w przyszłym roku budżetowym  – zechcieli uchwalić stosowną ustawę! Rząd planuje też, że w 2011 roku do budżetu wpłynie 9,2 mld zł z tytułu dywidendy. To o 5 mld zł więcej niż planowane  na rok 2010. Efekt był taki, że Zakłady Azotowe w Kędzierzynie wpadły w tarapaty bo musiały wypłacić dywidendę, na którą nie miały. W roku 2011 na dywidendę mógłby mieć PKO BP, ale akurat będzie musiał chyba kupić BZ WBK, więc parę miliardów z polskiego systemu bankowego wypłynie – ale to osobny temat. Rząd planuje też otrzymać z tytułu zysku NBP 1,7 mld zł. Czyli dokładnie o 1,7 mld zł więcej niż przewidywał budżet na rok 2010, który wypłaty z zysku NBP nie przewidywał w ogóle. Ale teraz nie tylko Prezydent jest przychylny rządowi, ale nawet i Prezes NBP. Rząd planuje też wprowadzenie „reguły wydatkowej”. Na pytanie o tę słynną regułę Mr. Google (pardon – poprawniej politycznie będzie chyba Pr. Google - od  „Person” skoro już Chairmana zastąpiła Chairperson) wyrzuca w ciągu 30 sekund 608.000 odpowiedzi! Rząd planuje więc  wprowadzenie reguły wydatkowej dla wydatków budżetu, które mają z roku na rok rosnąć nie więcej niż o wskaźnik inflacji + 1 pkt. procentowy. Prawda, że ładnie brzmi? Kłopot tylko w tym, że dokładnie to rząd planuje wprowadzenie reguły wydatkowej dla... 9% wydatków budżetu. Ergo - rząd NIE PLANUJE wprowadzenia takiego ograniczenia dla pozostałych  91% wydatków budżetowych. A to brzmi już znacznie gorzej. W Wielkiej Brytanii George Osborne – nowy Kanclerz Skarbu Jej Królewskiej Mości – zapowiedział zrównoważenie budżetu do roku 2015. No prawie... Deficyt ma spaść z 10% do 2%. Przy czym, odwrotnie niż w Polsce, ponad 75%  stanowić mają cięcia budżetowe – w tym także „świętych” wydatków socjalnych, a jedynie 25% podwyżki podatków – w tym VAT z 17,5% na 20% i akcyzy na alkohol i tytoń. Co ciekawe: „rynki finansowe” zareagowały entuzjastycznie na wystąpienie Osborne’a w Izbie Gmin. Rentowność obligacji brytyjskich spadła co oznacza zmniejszenie kosztów obsługi zadłużenia. Bo przecież przez te 4 lata trzeba będzie pożyczki zaciągać. Widać, że w Londynie w niektórych szkołach (i to nawet na historii którą ukończył Osborne na Oxfordzie) uczą jeszcze teorii „zmarłych ekonomistów”, którymi „nie zajmuje się” – jak sam oświadczył – Najlepszy Minister Finansów w Europie.

Gwiazdowski

Grać, nie ukrywać Doświadczenia III RP powodują, że sformułowanie “nie grajmy…” zapala dla mnie światełko ostrzegawcze. Tak się dziwnie składa, że przez ostatnie 20 lat maskowało ono chęć ukrycia czegoś. Fraza ta wyrasta z czasów PRL, gdy “nieodpowiedzialni politykierzy i ich otumanieni najemnicy grali…” – tu wstawić odpowiednią kwestię. Przejdźmy jednak do III RP, kiedy to postulat lustracji określony został jako “gra teczkami”. Sensu nie miało to żadnego, gdyż dopiero ujawnienie dokumentacji służb komunistycznych uniemożliwiałoby jakąkolwiek grę pochodzącymi z nich informacjami. Nie o sens jednak chodziło, a o ukrycie informacji. “Nie grać” znaczyło “nie ujawniać” i zachować dla wyłącznego użytku “odpowiedzialnych”. Dotyczyło to nie tylko lustracji. Od 10 kwietnia słyszymy apele o “niegranie tragedią smoleńską”. Tak naprawdę chodzi o wyjęcie tej sprawy z debaty publicznej. Premier Donald Tusk i jego medialni propagandyści w kółko powtarzają, że to sprawa dla niezależnej prokuratury. W rzeczywistości nawet najbardziej niezależny wymiar sprawiedliwości powinien podlegać społecznemu osądowi choćby w formie publicznej debaty. W tym jednak wypadku mamy do czynienia ze sprawą bez precedensu. W samolocie, na terenie ościennego kraju, z którym łączy nas splot konfliktowych relacji, ginie blisko 100 wysokich dostojników państwowych z prezydentem na czele. Zgoda na przekazanie zbadania przyczyn katastrofy temu krajowi podlega politycznemu osądowi od razu. Jeśli nie mamy o tym debatować – a w wyniku tego podejmować polityczne decyzje – to o czym? Obrońcy decyzji premiera kazali nam oczekiwać z jej oceną do ujawnienia efektów śledztwa. Czy niszczejący na smoleńskim lotnisku wrak polskiego samolotu, najważniejszy dowód materialny, którego – pomimo naszych monitów – nie udało się dotąd ani ogrodzić, ani przykryć brezentem, nie jest jakąś odpowiedzią? Niezależnie jednak od stanu śledztwa decyzja premiera miała charakter polityczny i tak winna być oceniana. A tragedia smoleńska wraz z jej okolicznościami winna prowadzić do zasadniczych, politycznych wniosków.Wildstein

Wirus grypy smoleńskiej Dawno nie widziałem takiej zgodności: wszyscy felietoniści "Angory" piszący o Smoleńsku podkreślali, że mamy do czynienia z wariactwem. Jedynie "Sobczak & Szpak" Sp. z n.n. zaatakowała samego WCzc. Antoniego Macierewicza, sprawę WCzc. Janusza Palikota odstawiając litościwie na bok. "Angora" postanowiła przyłożyć rękę do prognozowanego przeze mnie podziału Polski na "macierewiczowską" i "palikotową", publikując wywiad z obydwoma antybohaterami. W moich oczach p. Palikot wyszedł na trzy razy większego wariata niż Macierewicz - zapewne dlatego, że wywiad był trzy razy dłuższy. I, naprawdę: pełen kompletnych bzdur. Zresztą: Państwo to pewnie czytali. Nie mogę pojąć: co zrobiło się z tym człowiekiem? Gdy przystępował do pracy w "Komisji Palikota" (d/s likwidacji nonsensów w gospodarce) - to był naprawdę bardzo rozsądny facet. Przyjemnie się z Nim rozmawiało. W miarę, jak przekonywał się, że biurokracja nie popuści, więc nic się nie da z tym zrobić, popadał w coraz większą frustrację, zgorzknienie - wreszcie wystąpił z komisji i zaczął wymachiwać rozmaitymi takimi... Obecnie najwyraźniej oszalał do końca. Choć... być może w tym szaleństwie jest metoda? Absurdy p. Palikota każdy widzi. Zajmijmy się teraz absurdami z obozu Macierewicza. W teorię o sztucznej mgle nie uwierzy żaden myślący gimnazjalista. Pomijam nonsens techniczny: przecież taka mgła musiała obejmować dziesiątki kilometrów kwadratowych! Gdyby Rosjanie umieli ją wytworzyć - i umieściliby nad samym lotniskiem - to każdy idiota by się połapał, że coś tu nie w porządku. Wytworzenie takiej mgły wymagałoby ogromnych urządzeń, których nie da się sprawnie wywieźć - albo rozsypania chemikaliów, po których zostają ślady. Ale, pomijając technikę: PO CO? Gdyby Rosjanie naprawdę szykowali jakąś pułapkę na lotnisku, to mgła mogłaby pilota od wejścia w pułapkę odwieść! Co więcej: kontrolerzy odradzali pilotom lądowanie i polecali Witebsk albo Mińsk. Więc jest to NONSENS. Oczywiście: szefostwo lotniska mogło je zamknąć, wyłączyć radiolatarnie i powiedzieć: "Lećta, gdzie chceta - może se usiądziecie na szosie pod Katyniem?". Powinno to było zrobić: jeśli wojskowy "Iljuszyn" odmówił lądowania, to nie powinien tego robić samolot wiozący prezydenta. Nie zrobiło tego - bo w Moskwie im powiedziano, że wtedy "Polacy oskarżą nas o to, że uniemożliwiliśmy po raz kolejny Prezydentowi przylot do Katynia!". Czyli: znów, k***a, polityka! W normalnym kraju o lądowaniu decydują piloci i kontrolerzy - a nie politycy.

Domaganie się, by Amerykanie wyjaśnili nam, czy Rosjanie mogli zmajstrować taką mgłę - to tylko ośmieszanie Polski (na szczęście trwają ogórki). Żądanie, by ujawnili treść rozmowy Braci, to (a) wiara we wszechwiedzę Amerykanów; (b) w to, że się dla tak głupiego powodu przyznają, że podsłuchują prezydentów sojuszniczych państw; (c) oskarżenie polskich służb, że nie umieją zaszyfrować rozmów tak, by inni ich nie mogli odczytać... Natomiast twierdzenie, że Rosjanie strzelali do wydobywających się z wraku ludzi, to nie tylko kompletny absurd (kto mógł przeżyć... i jeszcze wyjść z samolotu o własnych siłach?), ale i obraza Rosjan. Dziwię się, że po czymś takim nie uznali Antoniego Macierewicza i innych takich za persona non grata; widocznie uważają, że dla wariatów trzeba być wyrozumiałym. Ciekawe, czy taką hipotezę wysuwałby oficjalnie WCzc. Jarosław Kaczyński, gdyby wygrał wybory? Bo niektóre państwa mogłyby to uznać nawet za powód do wypowiedzenia wojny! Ja na miejscu Rosjan na pewno postawiłbym ultimatum!

Urlop - koniecznie urlop! Znam Jarosława Kaczyńskiego od dziesiątków lat. W odróżnieniu od swego śp. brata jest to polityk przebiegły, zdecydowany - a ponadto wszechstronnie wykształcony i umiejący myśleć politycznie. Otóż to, co stało się obecnie z Prezesem PiS-u, jest trudne do pojęcia. Ten człowiek po prostu przestał rozumieć, co się do niego mówi! Ot, we czwartek w "Rzeczpospolitej" - dzienniku bardzo PiS-owi przychylnym - ukazał się felieton naczelnego redaktora, p. Pawła Lisickiego. Napisał on w nim m.in. rzecz banalną: "Zastanawiam się jednak, czy najważniejszym rezultatem walki o krzyż nie będzie otworzenie w Polsce drogi dla zapateryzmu. Czy obrazki z Krakowskiego Przedmieścia nie przyczynią się do wzrostu siły radykalnej, antychrześcijańskiej lewicy, której głównym postulatem stanie się walka z Kościołem i publiczną obecnością religii? I czy, paradoksalnie, winowajcami nie będą w pierwszej mierze Jarosław Kaczyński, który udzielił wsparcia protestującym, a z drugiej - Bronisław Komorowski, który odpowiada za nieprzemyślaną i nieskuteczną organizację przenosin?" Jest to zupełnie normalne, dialektyczne rozumowanie. Dokładnie takie samo, jak moje, gdy tłumaczyłem (bezskutecznie, jak wnoszę...) głosującym na JE Bronisława Komorowskiego, iż przyczyniają się do zwycięstwa PiSu w wyborach parlamentarnych. A gdyby dziś w Sejmie ktoś - np. p. Marek Jurek - chciał zmienić ustawę o aborcji - tak, by jej zakazać - to najprawdopodobniej skończyłoby się to zmianą ustawy w kierunku... przeciwnym. I p. Jurek byłby za to odpowiedzialny. Żołnierz ma prać, gdy każą. A polityk musi myśleć. Dziś usunięcie siłą krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego byłoby znakomitym prezentem dla ludzi walczących o klerykalizację Polski! Gdyby więc JE Bronisław Komorowski polecił to zrobić, byłby za tę klerykalizację odpowiedzialny - i dlatego tego (wbrew hong-wei-binom z SLD) nie robi.

Podobnie zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki było wysoce szkodliwe dla "twardogłowych" z PZPR i dlatego powinni oni - zamiast po cichu chwalić p. Grzegorza Piotrowskiego - dać mu kopa w tyłek ze słowami Talleyranda: "To gorzej niż zbrodnia: to błąd!" JE Bronisław Komorowski tego błędu nie zrobił. Tu drobna uwaga o "Problemie krzyża". Lewica katolicka, czyli PiS, przytacza Wielkie Argumenty Moralne za tym, by krzyż stał - a Lewica laicka plus pseudo-liberałowie przytaczają Ważkie Racje Moralne za tym, by go zaraz gdzieś wynieść. Natomiast Prawica - czyli np. ja - pytają po prostu: "Do kogo należy ten chodnik?". O ile wiem, jest w gestii dzielnicy Warszawa- Śródmieście. A więc to naczelnik tej dzielnicy - a nie prezydent czy prymas - jest uprawniony do podjęcia decyzji o tym, co ma na tym chodniku stać; podobnie jak tylko pilot - a nie prezydent, premier czy papież - był uprawniony do podjęcia decyzji, czy lądować w Smoleńsku. Decyzję musi zawsze podejmować JEDNA osoba! Po wysłuchaniu argumentów. Wracam do tekstu p. Lisickiego. Prezes PiS, zamiast skorzystać z okazji i zamilknąć, walnął z grubej rury: "Dla mnie najbardziej interesujące w tej sprawie jest pytanie, dlaczego pan Lisicki tego rodzaju bzdury, i to bzdury wierutne, odrażające, pisze". Po prostu nie zrozumiał! I obraził się!!! Proszę go zrozumieć: stracił brata, z którym był niesłychanie zżyty. Potem kampania prezydencka, w której w tym chorym środowisku, jakim stał się PiS, wszyscy wzajemnie podbechtywali się do walki z Wrogiem... Drogi Jarku! Inny by wziął urlop na Riwierze. Ale nie ty. Ty może pojedź na miesiąc do jakiegoś klasztoru - na kontemplacje... bo jeśli przestałeś rozumieć tak proste rzeczy?

Poczta monopolska Wbrew temu, co Państwu wmówiono, monopol prywatny istnieć nie może. Monopol może powstać dopiero, gdy popiera go reżym. A najłatwiej, gdy jest to po prostu monopol państwowy. Takim monopolem jest Poczta, nazywana obłudnie "Pocztą Polską". W rzeczywistości nie pracuje ona dla dobra Polaków - lecz dla III Rzeczypospolitej: pomaga jej obdzierać Polaków ze skóry. Początkowo "Poczta Polska" działała w tym charakterze w miarę sprawnie. Reżym ustawą zapewnił jej monopol. Dzięki temu opłaty za listy były dwa razy wyższe, niż gdyby robili to prywatni poczmistrze - i połowę różnicy brał sobie aktualnie okupujący Polskę reżym - II RP, PRL, III RP - bez różnicy. A połowa zostawała dla pracowników Poczty, jako premia za kolaborację. Działało to przez pewien czas w miarę sprawnie - jednak, jak wiadomo, rośliny cieplarniane wyradzają się. To samo działo się więc i z "Pocztą Polską". Obrastała w tłuszcz, domagała się coraz wyższych opłat, a świadczyła coraz gorsze usługi.

Doszło do tego, że trzeba było do tego monopolu dopłacać! Cóż: jak mawiał mój śp. Ojciec: "W Polsce nie może być kopalni złota - bo musiałaby być państwowa, a państwa nie stać na dopłacanie do każdego wydobywanego kilograma...".W efekcie III RP doszła do wniosku, że lepiej dopuścić prywatne konkurencyjne poczty - i obłożyć je podatkiem. Jednak jeszcze na dwa lata zagwarantowano poczcie "Polskiej" monopol na przesyłki o wadze do 50 g. Czyli na zdecydowaną większość listów. Polacy potrafili jednak obchodzić przepisy i za sanacji, i za okupacji niemieckiej, i za sowieckiej, i za PRLu - więc i pod obecną okupacją dają sobie dzielnie radę. Po prostu do listu dodaje się blaszkę, kalendarzyk reklamowy lub cokolwiek, by zwiększyć wagę do np. 52 g... i okazało się, że poczmistrze prywatni potrafią dwa razy cięższe listy wysyłać za opłatą 2,5 raza niższą, niż "Poczta Polska" listy dwa razy lżejsze! Kiedy prywatne poczty odebrały reżymowemu monopoliście 6 proc. rynku, co kolos zaczął udczuwać, "Poczta Polska" odwołała się do... Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Co ma z tym wspólnego elektronika - nie wiadomo, ale podobno, jak się chce psa uderzyć, to się kij znajdzie... No i posłuszny KIJ - pardon: UKE - orzekł, że dokładanie do listu czegokolwiek, by zwiększyć jego wagę, ma być... karalne!!! Tak!! Jak rozumiem, "Poczta Polska" będzie napadała na prywatnych listonoszów, wyrywała im listy i - nie dbając o tajemnicę korespondencji - otwierała! A potem jakaś komisja będzie sprawdzać, czy ten reklamowy notesik został dołączony do listu, bo nadawca sądził, że jest on odbiorcy potrzebny - czy w celu zwiększenia wagi przesyłki. Następnie karani będą ludzie wysyłający list na sześciu kartkach - bo gdyby pisali obustronnie na trzech, to list byłby lżejszy niż 50 g. Jest to kompletne szaleństwo - i przekonany jestem, że nawet Trybunał Konstytucyjny nie będzie potrzebny, by orzec sprzeczność tego pomysłu z kilkoma ustawami. Jednak samo to, że reżymowa poczta do spółki z reżymowym urzędem tak rozpaczliwie główkują, jak tu Polaków obrabować - dobitnie świadczy o "liberalizmie" obecnie niemiłościwie nam panującej ekipy! A - jeszcze jedno: poczta jest reżymowa również po to, by bezpieka mogła łatwiej przeglądać nasze listy! Na dzisiejszym chatcie pytano mnie: co się stanie, gdy rozpadnie się UE? Cóż: mamy świeże przykłady historyczne. Istniał sobie mianowicie Związek Sowiecki. Pewnego pięknego dnia w Puszczy Białowieskiej zebrali się prezydenci: Rosyjskiej FSRS, Ukraińskiej SRS i Białoruskiej SRS - i uchwalili, że ich republiki występują z ZSRS (Konstytucja ZSRS gwarantowała to prawo republikom "związkowym"!). Zaraz potem z ZSRS wystąpiły pozostałe republiki (Estonia, Litwa, i Łotwa zrobiły to jeszcze wcześniej) - i p. Michał Gorbaczow został prezydentem państwa, które nie miało terytorium, wojsk, policji... Nawet nie liczył, ilu "obywateli" chciałoby nadal pozostać "obywatelami" ZSRS. Ogłosił rozwiązanie Związku... I to samo zrobi p. Herman van Rumpuy...

Wybory niedługo. Mam prośbę do mieszkańców Warszawy. Politycy z Bandy Czworga walczą o głosy tych 77% warszawiaków, którzy uparcie chcą jeździć tramwajami i po bus-pasach. Twierdzę, że jest to liczba zawyżona. Jednak tak czy owak 23% to kierowcy... 77% : 4 = 19 ¾ . Zakładam, że p. Hanna Gronkiewicz-Waltzowa dostanie więcej – około 30%. Mając 23% spokojnie wchodzi się do II tury – a potem się zobaczy...na razie jednak sondaże daja mi tylko 9%. Trzeba to powiększyć... Specjalnym sposobem porozumiewania się kierowców jest CB-Radio. Na nieszczęście dla kierowców, ale na szczęście dla swoich konkurentów – p. HGW porozkopywała Warszawę. Prośba jest więc taka: Przy okazji korków, bezsensownych objazdów – podawać na CB jedno krótkie zdanie typu: „Cholera, tylko Korwin sobie z tym bałaganem poradzi”. Albo: "Na tych-tam to tylko Korwina trzeba”. Albo podobnie – w swoim stylu, swoim językiem. To musi być krótka fraza: CB nie służy do politycznych pogawędek. Natomiast odzew będzie prawie na pewno pozytywny. Proszę też powchodzić na portale i strony poświęcone motoryzacji – i tam suflować argumenty, które w poprzednich dniach podawałem! Z góry dziękuję.

Hodowla janczarów Wyobraźmy sobie, że na Polskę napada Irak... A, co – nie może? Jak III RP może wysłać wojska do Mezopotamii, to i Republika Iraku może wysłać do nas... I powiedzmy, że podbija cały kraj – i zaprowadzą reżym okupacyjny. Po czym generał sił okupacyjnych nakazuje, by wszystkie dzieci w wieku 5-19 lat posyłać do szkół, na których program polscy rodzice nie maja żadnego wpływu. Za nie posłanie dziecka do szkoły - kary. Prawie każdy z nas byłby oburzony – może nawet wybuchłyby jakieś rozruchy. Państwem okopującym obecnie Polskę jest sobie III Rzeczpospolita. I ten reżym wydaje rozporządzenie  że wszystkie dzieci w wieku 5-19 lat muszą chodzić do szkół, na których program polscy rodzice nie maja żadnego wpływu... Ku mojemu zdumieniu ogromna większość rodziców nie protestuje – i nawet dość ochoczo wyprawia 1 września swoje pociechy do szkół, by były tam poddawane reżymowej tresurze! Tymczasem sytuacja jest identyczna (a nawet gorsza!), niż gdyby szkoły prowadził reżym iracki... Otóż każdy świadomy rodzic ma jakąś swoją wizję wychowania i edukowania swojego dziecka. Niestety: nie może jej realizować: musi posłać dziecko do szkoły, w której jest ono uczone nie całkiem tego, co chcieliby rodzice. „Obywatele” III Rzeczypospolitej mają bardzo różne wizje optymalnej edukacji dla swoich dzieci – więc jeśli programy wszystkich szkół są układane w jednym ministerstwie, to co najwyżej część dzieci może być wychowywana tak, jak chcieliby rodzice. To chyba oczywiste. Ja np. uważam, że honor jest ważniejszy, niż edukacja i pieniądze – a ob. Grzdylak wpaja dziecku zasadę „Wełna-bawełna – byle była kicha pełna”. Rzecz jasna co najmniej jeden z nas będzie niezadowolony z wartości wpajanych dziecku w szkole. Ja  pragnę, by moje córki uczyły się pięciu języków, śpiewu, rysunku i literatury, ob.Grzdylak chciałby, by uczyły się gotować, szyć i sprzątać, a Pani Ministerka każe im uczyć się matematyki, fizyki i chemii. I tak dalej. Gdybyśmy to my wybierali szkołę dla swoich dzieci to przenigdy byśmy nie posłali córek do takiej, do jakiej chodzą. Ale musimy do takiej posyłać – i jeszcze płacić w podatkach za to, by uczono je czegoś, czego być może my nienawidzimy! I jest gorzej: bo polskie dziecko łatwiej zrusyfikować, niż z'arabizować. A jeszcze łatwiej wychować na Polaczka lub euro-polaka lub polo-sovieticusa. Im podobniejsze systemy wartości – tym  łatwiej  dzieci wykoleić (wg Pani Ministerki: „wprowadzić na właściwe tory” - oczywiście!). A ja już bym – z dwojga złego - wolał, by moje dzieci były uczone wartości wyznawanych w Iraku – niż „Wychowania seksualnego” połączonego z wszczepianiem „tolerancji dla homoseksualizmu”. Bo kultura, jaką mi ONI narzucają (a bynajmniej nie chodzi tylko o sprawy płci!) jest mi nie tylko obca: jest mi wstrętna! Tak, jak wstrętna była edukacja komunistyczna. JKM

07 września 2010 Miarą socjalizmu jest budżet. Między innymi oczywiście .Im jest większy- tym socjalizmu więcej. Im mniejszy- tym socjalizmu -  mniej. Gdyby cały budżet szedł na rozdawnictwo na przykład zasiłków socjalistycznych, to w krótkim czasie pogrążylibyśmy się w kompletnej paranoi.. Chociaż krok po kroku ku paranoi zmierzamy.. I nie da się tego zatrzymać, chyba, że władza się nagle opamięta.. I zwolni budowę socjalizmu.. A propos zwolnienia: Konduktor zwraca się do jadącego pociągiem Szkota:

- Pan ma bilet na pociąg osobowy, a to jest pociąg pospieszny. Na co Szkot: - Niestety nie mogę dopłacić różnicy, ale może pan powiedzieć maszyniście, aby zwolnił.. Żeby tak można było zrobić z budową socjalizmu, dopłacić różnicę, żeby trochę wolniej go budowano. .Żeby na przykład pani Maryla Rodowicz występująca w programie” Jaka to melodia” wyjaśniła nam dlaczego śpiewając, musi mieć na piersi  wielką, widoczną nawet z kuchni, nawet gdy telewizor jest w pokoju- czerwoną pięcioramienną gwiazdę bolszewicką (???) Czemu to służy?- jak pytała propaganda w poprzedniej komunie. No właśnie, czemu to służy? Czyżby było to jakieś misterium dla wtajemniczonych, jakiś znak ukryty, jakiś sygnał dla oglądających?  Czerwona gwiazda bolszewicka na piersi pani Maryli, której nie przeszkadzała „ komuna”, żeby robić karierę, żeby istnieć i  śpiewać. Ciągle na pierwszej linii  medialnej.. Do dziś… Właśnie niedawno, bo w lipcu, do marszałka Sejmu, ministra kultury i dziedzictwa narodowego, a także do parlamentarzystów wpłynął obywatelski- a jakże, wszak żyjemy w społeczeństwie obywatelskim-  projekt obywatelski z inicjatywy obywateli skupionych w Związku Zawodowym Twórców Kultury, a polegający na tym, żeby objąć obowiązkowymi ubezpieczeniami twórców kultury i ich rodziny(????)

Przy okazji: można byłoby zrobić reformę ministerstwa kultury i dziedzictwa  narodowego… Oddzielić kulturę od dziedzictwa narodowego .. Byłyby wtedy dwa ministerstwa , jedno od kultury, a drugie od dziedzictwa narodowego. No i byłoby dwóch ministrów, pracy mieliby mniej, mogliby się poświęcić zdecydowanie bardziej, jeden kulturze,  a drugi- dziedzictwu narodowemu.. Każdy rozbudowałby sobie dział administracyjny według własnych potrzeb i możliwości, a my byśmy za całość zapłacili jako podatnicy.. Zyskałaby – jak zawsze – polska kultura, a i dziedzictwo narodowe też by zyskało.. Jedynie my byśmy  stracili, ale co  to są starty podatnika wobec wieczności istnienia ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego? W każdym razie obywatelski projekt ustawy o ubezpieczeniu społecznym twórców kultury i ich rodzin cieszy się poparciem najważniejszych organizacji oraz środowisk  twórczych w Polsce.. Szkoda, że tylko „ najważniejszych”, a nie wszystkich.. Czeka obecnie na „ zielone światło” od polityków.. „Kultura jest naszym bezcennym dobrem. Myśląc o kulturze  i jej znaczeniu, nie możemy zapominać, że nie tworzą jej instytucje, tylko indywidualni twórcy. Dlatego istotne jest w jakich warunkach żyją i tworzą”- powiedział pan Krzysztof Dzikowski, przewodniczący Związku zawodowego Twórców Kultury.. I słuszna jego racja, że nie tworzą  kultury instytucje.. Tylko indywidualni twórcy. To po co  istnieje  rozległe ministerstwo kultury i dziedzictwa narodowego, które kultury nie tworzy? A jedynie na kulturze pasożytuje.. Dlaczego dla pana Dzikowskiego istotne jest „ w jakich warunkach żyją i tworzą” twórcy kultury? A inni ludzie, którzy pod przymusem łożą na twórczość kulturalną, nie interesują pana Dzikowskiego w jakich warunkach na tę kulturę łożą i że są pod ciągłym ostrzałem podatkowym? Nie byłoby podatkowej  salwy powitalnej, gdyby nie było armat.. Na zeszłorocznym Kongresie Twórców Kultury Polskiej w Toruniu obok wniosku o przygotowanie obywatelskiego projektu ustawy, która zapewniałaby twórcom kultury bezpieczeństwo emerytalno- rentowe i powszechne ubezpieczenie zdrowotne, pojawiły się postulaty dotyczące zwiększenia finansowania kultury z 0,35% PKB na 1% PKB(???) Dobrze, że nie do 5%. Nareszcie kulturę mielibyśmy na wysokim poziomie.. Tę upaństwowioną. I wiecie państwo czego jeszcze domagali się działacze tworzących kulturę pod siebie.. Żeby zapisać w ustawie, aby „ publiczna telewizja i radiofonia nie kierowała się wskaźnikiem  oglądalności przy układaniu ramówek programowych”(????) To tak jakby zapisać w ustawie futbolowej, żeby przy sprzedaży meczów, pardon- przy ustalaniu ramówki rozgrywek piłkarskich nie kierować się obecnością widzów na stadionach czy przed telewizorami.. To do kogo mają być adresowane programy kulturalne?.  Tylko do samych” twórców kultury” i tych zrzeszonych w związkach kulturalnych..? Sami sobie nawzajem, dla siebie i rodzin,  ale czyim kosztem.. Pracy nad projektem ustawy o ubezpieczeniu społecznym twórców kultury podjął się prof. Grzegorz Górski, kierownik Katedry Historii Państwa i Prawa na Wydziale Prawa  Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego  i jednocześnie członek Związku Zawodowego Twórców Kultury.. Pominąwszy już fakt, że sama nazwa związek” twórców kultury” jest przezabawna, bo kto jest „ twórcą kultury” i kto go za „ twórcę”  uważa.... Sami sobie nawzajem.. Na pytanie skąd pochodziłyby środki na ten eksperyment zabezpieczający społecznie, pan prof. Grzegorz Górski odpowiada: ”Ze składek opłacanych przez twórców kultury od uzyskiwanych przez nich honorariów, części opłat pobieranych z tytułu praw autorskich i pokrewnych, w tym opłat  od praw autorskich od utworów, których ochrona już wygasła, oraz z dotacji z budżetu państwa. Każde z wymienionych źródeł winno pokrywać ok.1/3 budżetu funduszu”(???) No dobrze… Jak się „twórcy kultury” zgodzą, żeby płacić ze swoich honorariów na zabezpieczenie społeczne- to ich problem, nie nasz.. Pieniądze pobierane z tytułu praw autorskich, to też nie nasz problem do pewnego stopnia.. Bo będą musiały wzrosnąć  opłaty za   emitowanie  muzyki w barach, kawiarniach i restauracjach.. No niechby tam.. Nie wiem jakie to są opłaty od praw autorskich od utworów, od  których ochrona już wygasła..(????) To znaczy związkowcy przywrócą znowu ochronę praw autorskich, które już wygasły.. Czego się nie robi w socjalizmie..?

Ale obkładać podatkami biedaków w Polsce, których jest coraz więcej- to gorzej niż zbrodnia- to błąd! Biedni ludzie poprzez budżet będą musieli się zgodzić na utrzymywanie emerytur „ twórcom kultury” i ich rodzinom.. Wszystko w stosunku 1/3.. No właśnie : kto to jest? 1/3 mężczyzny, 1/3 kobiety i 1/3 diabła…  Oczywiście! Jan Maria Rokita.. Jak to powiedział  pan prezydent Bronisław Komorowski podczas uroczystości dożynkowych na Jasnej Górze:” Wszystko  z góry widać lepiej. Z Jasnej Góry” Jasno lepiej.. Ale pewnych rzeczy nie widać.. Widocznie! Choć z Jasnej Góry.. Jest to parafraza wyborczego hasła Platformy Obywatelskiej:”  Będzie lepiej . Wszystkim”. Ten sam sposób budowania hasła. Pierwszy człon, że lepiej. A drugi- że wszystkim. Terroryści ze związków zawodowych jakichś twórców kultury domagają się kolejnego haraczu na zabezpieczenia społeczne.. Każdy by chciałby. pożyć sobie na cudzy koszt.. Jak to w socjalizmie.. niemoralnym.. ale, że całość pilotuje kierownik Katedry Historii Państwa i Prawa z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego?? To katolicy też za niewolnictwem związkowo- zabezpieczającym  społecznie(????) To do Jasnej Cholery z takimi „ katolikami”..Pecunia non olet? WJR

O przejęciu odpowiedzialności za Polskę Jak wiadomo, każdy układ polityczny w pewnym momencie się załamuje. Cała sztuka polityczna polega w gruncie rzeczy na tym, by ten moment wyczuć i wykorzystać. Kto to zrobi, zgarnie całą pulę. I to raczej dzięki kombinacji przypadków niż własnym zdolnościom czy talentom. Jedyny warunek sine qua non to być zawsze gotowym. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że rządzący od 21 lat w Polsce układ okrągłostołowy swoje siły – zarówno intelektualne, jak i fizyczne – powoli wyczerpuje. Czy jednak jego upadek nastąpi szybko? Tego oczywiście nie wiadomo. Jednak pewne symptomy rozpoczynającej się agonii systemu już widać. W sondażu badającym poparcie dla kandydatów na prezydenta Warszawy JKM uzyskał 9 proc. a kandydat PiS zaledwie 16 procent. Ważne jest nawet nie tyle to, że przedstawiciel wolnościowców uzyskał rekordowe poparcie – bardziej rzuca się w oczy, że jedna ze stron podziału, wokół którego toczy się życie publiczne w Polsce, zaczyna zanikać. Wynik drugiej strony jest wciąż wysoki, ale być może tylko z poczucia braku alternatywy. Są i inne syndromy upadku. Oto Platforma Obywatelska odrzuca już otwarcie wolnościową część swego programu i ideowo wchodzi w buty dawnej Unii Demokratycznej i Unii Wolności – co musi się dla niej zakończyć katastrofą. A szef PiS Jarosław Kaczyński znów ożywia zakon Porozumienia Centrum i wzywa swych zwolenników do lojalności bądź do odejścia z partii, co brzmi jak zapowiedź przejścia w stan hibernacji. Zwolennicy wolności i prawicy nie powinni więc zasypiać gruszek w popiele, tylko być gotowi na to, co w dłuższej czy krótszej perspektywie jest nieuchronne – czyli na przejęcie odpowiedzialności za kraj i próbę wprowadzenia wolnościowych porządków. W tym celu, jak już pisaliśmy w poprzednich numerach, planowany jest jak najszerszy start zwolenników JKM w najbliższych wyborach. Wkrótce na stronie zamieścimy listę koordynatorów tego społecznego ruchu w wyborach samorządowych (dostępna również na stronie XL ewydania. Prosimy wszystkich chętnych o zgłaszanie się na listy i o pomoc w kampanii. W tej pracy chodzi nie tylko o sukces w samorządach, których marnotrawcze działanie trzeba zastopować, lecz przede wszystkim o tworzenie siły na kolejne wybory parlamentarne. Trzeba pokazać, że w Polsce są nie tylko prounijni socjaliści i postkomuniści, ale także nowoczesna wolnościowa prawica. Bo może to już teraz… Sommer

Realny ogląd sytuacji politycznej W chwili gdy Janusz Palikot ogłosił, że zakłada własny ruch, można chyba ogłosić niedługie zakończenie tego, co Stanisław Michalkiewicz nazwał kiedyś „porządkowaniem sceny politycznej”. Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, czteropartyjny polski system przekształci się w tzw. system partyjny hegemoniczny. Ruch Palikota nie jest jego własną inicjatywą. Tak jak i inne, tak i to posunięcie jest uzgodnione z Donaldem Tuskiem.

A w ocenie premiera sytuacja wygląda tak:

1) Kaczyński popełnił polityczne samobójstwo. Po śmierci brata miał niepowtarzalną szansę zmiany języka i wizerunku. Podjął tę próbę i dostał w pierwszej turze prawie 40% głosów. Jednak po wyborach zachowuje się jak szalony i przekształca partię w sektę polityczno-religijną. Sekta ta ma stały elektorat na poziomie 20-25%. To fanatycy, którzy nie opuszczą Kaczyńskiego. Odebranie tych ludzi PiS-owi jest niemożliwe. Ale ta retoryka powoduje, że PiS nie ma też szans na odebranie wyborców PO. Kaczyński stworzył 20-25-procentowe getto i odgrodził się murem od świata.

2) Koalicyjne PSL może nie przekroczyć 5% w wyborach parlamentarnych i istnieje groźba, że PO zostanie zmuszona do zawiązania koalicji rządowej z SLD, co byłoby kompromitujące. Niewielka jest szansa, że PO samodzielnie zdobędzie 231 mandatów.

3) Na lewicy od dna odbiło się SLD. Zamiast marginalizacji na 5% kandydat SLD dostał prawie trzy razy więcej głosów. Po zabetonowaniu się PiS, to SLD stanowi alternatywę dla PO. A więc tu jest wróg.

I tu wchodzi do walki Palikot, który radykalnie skręcił w lewo, ku tradycyjnym tematom socjalistycznym: aborcja, krzyż, państwo-Kościół, in vitro itd. Zapewne Palikot dostał od Tuska proste polecenie: „Panie Januszu, Napieralski urósł w siłę. Proszę zrobić mi w partii kontrolowany rozłam, ogłosić się lewicą i spuścić Napieralskiego na 5-7%”. Palikot dostanie zaraz mocne wsparcie, bowiem Napieralski wycina z SLD partyjnych „liberałów” na czele z Kaliszem i Olejniczakiem. Ludzie ci szybko zrobią rozłam w SLD i z błogosławieństwem Aleksandra Kwaśniewskiego utworzą lewicę z Palikotem. Jeśli tak się stanie, scena polityczna w Polsce zostanie zamknięta: na prawej flance 20-25-procentowe getto Kaczyńskiego, pozbawione kompletnie szans na dojście do władzy, na lewej flance 5-7-procentowe getto SLD. Jeśli dodamy do tego ok. 10% głosów oddanych na partie, które nie wejdą do Sejmu (PSL, WiP i pomniejszy plankton), razem daje to 35-42%. Reszta głosów dla PO-„prawicy” z Tuskiem i PO-„lewicy” z Palikotem. Czyli władza absolutna. Jak długo system ten się utrzyma? Do rezygnacji Kaczyńskiego z kierowania PiS. Nie wierzę w plotki o jego odejściu, dlatego system Tuska utrzyma się aż do naturalnych zmian pokoleniowych w PiS, czyli przez ok. 10 lat. Póki Kaczyński kieruje PiS i przemienia tę partię w sektę, póty Tuskowi nic nie zagraża, o ile zepchnie Napieralskiego do narożnika. Taka jest moja ocena ogólnej sytuacji politycznej. A co to oznacza dla prawicy? Prawda jest brutalna: skoro getto Kaczyńskiego będzie trwale odcięte od możliwości dojścia do władzy, jedyną mającą wpływ na państwo „prawicą” będzie nurt w PO reprezentowany przez Jarosława Gowina. Skoro przez lata szykują się nam samodzielne rządy PO-„prawicy” i PO-„lewicy”, to o obliczu Polski będzie decydować układ sił pomiędzy Gowinem i Palikotem. To, co nie będzie w PO, będzie mogło tylko przyglądać się temu, co realnie dzieje się w polityce. Wielokrotnie słyszałem, że na punkcie PiS mam „obsesję” i czynię rzecz odwrotną, niźli głoszę – nauczając, że istotą konserwatyzmu jest realizm polityczny, sam zachowuję się „nierealistycznie”, bowiem jedyną realną siłą na prawicy jest PiS. A więc – mimo wszystkich zastrzeżeń – w imię realizmu politycznego należy ją poprzeć, a może i zapisać się do niej. Dlatego też poparcie Jarosława Kaczyńskiego w drugiej turze wyborów miałoby być „mniejszym złem”. Z takim poglądem nie zgadzam się, bowiem popieranie PiS jest stanowiskiem zaprzeczającym politycznemu realizmowi. Od 2007 roku jest oczywiste, że PiS nigdy już nie dojdzie do władzy i nie będzie miał wpływu na losy Polski. Generał Jaruzelski – autentyczny mistrz politycznego realizmu (aż do zaprzaństwa) – naucza, że w polityce trzeba zawsze „iść z głównym nurtem”, a tenże „główny nurt” jest w PO, a nie pośród werbalnych radykałów ze Stronnictwa Smoleńskiego, skazanych na polityczne getto. Jeśli kierujący się politycznym realizmem konserwatysta ma ochotę taplać się w bagienku, to może zapisać się do PiS, ale to nie jest realistyczne stanowisko, bowiem partia ta nie ma perspektyw dojścia do władzy. Wpływ na Polskę PiS będzie miało zerowy. Realizm to zapisać się do nowego Frontu Jedności Narodu, czyli do PO, i wesprzeć „prawicę” tej partii na czele z Gowinem przeciwko „lewicy” na czele z Palikotem, broniąc jakoś w ten sposób (niemrawo – jak to w PO) katolicyzmu i tradycji narodowej. To w sporze PO-„prawicy” i PO-„lewicy” jest przyszłość Polski. Zamiast zapisywać się do PiS, lepiej wstąpić do WiP – szanse dojścia do władzy podobne, a przynajmniej nie będą człowieka zmuszać do ośmieszania się w postaci obrony socjalizmu i udziału w „śledztwie” smoleńskim Macierewicza. Aby nie było nieporozumień: proszę tych przemyśleń nie odczytywać, że oto Adam Wielomski wstępuje do PO. Nigdzie nie mam zamiaru się zapisywać. Mam zawód, pracy mi nie brakuje i nie mam powodu taplać się w tym bagienku. Nie interesuje mnie ani dieta poselska, ani radnego, ani stanowisko w administracji rządowej. Z polityki „czynnej” zrezygnowałem. Popierałem i popieram nadal wszystkie inicjatywy mające na celu odtworzenie polskiej prawicy. Dlatego popierałem Libertas w eurowyborach, a JKM w wyborach prezydenckich. I będę czynił to dalej. Mam jednak świadomość, że droga do odtworzenia prawicy jest usłana cierniami, a wynik jest mocno niepewny. Komentuję politykę wyłącznie „hobbystycznie”. Uważam jednak, że jeśli konserwatysta chce autentycznie mieć wpływ na przyszłość Polski, to przyszłość ta będzie się rozstrzygać w PO. Niestety. Adam Wielomski

Zlikwiduję bufet! Ponieważ wiele osób pyta, co ja właściwie będę robił jako prezydent m. st. Warszawy, odpowiadam: będę się zajmował tym, by Urząd Miasta robił jak najmniej. Oczywiście przy radykalnym zmniejszeniu liczby etatów… Pani Hanna Gronkiewicz-Waltzowa postępowała odwrotnie – zatrudniła 1700 nowych urzędniczek i urzędników. Co nieźle rozdęło budżet miasta. Prawie o tyle, ile wynoszą dotacje z UE… Pierwszą rzeczą, jaką zrobię, będzie niewątpliwie wstrzymanie budowy „Centrum Sztuki Nowoczesnej”. Pisałem o tym w „Najwyższym CZASIE!”. Ma to-to zająć kawał placu Defilad przed deficytowym Pałacem Kultury i Nauki im. Józefa Stalina – i byłoby oczywiście jeszcze bardziej deficytowe. Przypominam, że miasto oddało zamek w Jazdowie na „Centrum Sztuki Współczesnej” – i jest on wyraźnie niewykorzystany! Na to CentrSztuNow warszawiacy mieliby zapłacić 270 mln zł! Czyli pięcioosobowa rodzina zapłaciłaby ponad 500 złotych! Za co mogłaby w skupieniu oglądać np. wystawę probówek z potem, łzami, śliną, moczem i kałem wybitnego polskiego artysty – znanego ponoć na całym świecie, tylko w Polsce nie docenianego. Przystąpiłbym też czym prędzej do sprzedaży w ręce prywatne miejskich przedsiębiorstw. Dwa są w likwidacji: Wytwórnia Elementów Wielkopłytowych „Świderska”, Miejski Kombinat Modernizacyjno-Budowlany – a dwa działają: Miejski Kombinat Budowlany „Zachód”, Przedsiębiorstwo Budownictwa Uprzemysłowionego Warszawa-Północ. To samo dotyczy spółek. Zacząłbym oczywiście od Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego Sp. z o.o. – ale zaraz potem poszłoby 23 z 28 spółek, które posiada miasto. Cztery ostatnie sprzedawałbym nieco później. Natomiast natychmiast starałbym się pozbyć udziałów, które miasto posiada w 16 spółkach. Oczywiście posiada je tylko po to, by w ich radach nadzorczych poumieszczać Krewnych-i-Znajomych prezydenta i rajców. Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza udział Miasta (23%) w Towing Sp. z o.o. – co wyjaśnia, dlaczego Straż Miejska jest poganiana, by bez szczególnej konieczności odholowywać ludziom pojazdy – oraz w… spółce z o.o. Kupieckie Domy Towarowe! Tak – te same KDT, które p.Hanna Gronkiewicz-Waltzowa bezlitośnie wyeksmitowała, robiąc miejsce pod CentrSztuNow. Dla wyjaśnienia: Warszawa miała w KDT tylko 0,03% udziałów – niewątpliwie po to, by mieć kogoś w radzie nadzorczej – i podejrzewam, że pomimo rozwalenia budynku KDT, KDT Sp. z o.o. istnieje sobie nadal i ten ktoś nadal pobiera uposażenie. To na pierwsze trzy tygodnie urzędowania. Proszę jednak pamiętać, że najprawdopodobniej oddziedziczę już uchwalony budżet miasta, więc będę musiał dokonywać prawnych łamańców, by to przeforsować. Niewykluczone, że część działań będzie musiała poczekać rok. JKM

III RP to kraj pozorów Od programu „WC Kwadrans” upłynęło już kilkanaście lat… Jak – w Pana opinii – od tamtego czasu zmieniła się Polska? Zmieniła się na gorsze w tych kwestiach, które były tematem “WC Kwadransa” w wielu innych kwestiach zmieniła się na lepsze. No ale zmiany na lepsze nie powinny usprawiedliwiać upadku w innych dziedzinach. Owszem jesteśmy duuużo bogatsi niż 15 lat temu, mamy odnowione domy, wymienione okna, plazmowe telewizory, komputer w prawie każdym gospodarstwie domowym, owoce cytrusowe na co dzień… Mamy, mamy, ale “mieć” to tylko kawałek sukcesu - a co się porobiło z “być”. Co z wartościami? No na przykład gdzie się podziewa sprawiedliwość? Czy to sprawiedliwe, że były ubek, czy milicjant ma minimalną emeryturę w wysokości 6500, a jego ofiara dostaje niecałe 2000zł? czy to sprawiedliwe, że znamy z imienia i nazwiska mordercę Grzegorza Przemyka, znamy jego adres, i wypłacamy mu emeryturę kombatancką dla byłych pracowników resortu bezpieczeństwa, a le jednocześnie nie możemy tego znanego nam z nazwiska mordercy skazać za morderstwo? Czy to sprawiedliwe? Czy sprawiedliwe jest, że działacze komunistyczni z czasów PRL-u, którzy służyli interesom obcego mocarstwa, teraz są biznesmenami, bo w latach dziewięćdziesiątych przejęli majątek narodowy? Ja wtedy robiłem wspomniany “WC Kwadrans” i również wtedy zadawałem te pytania, tylko że wtedy miałem jeszcze nadzieję, że moje pytania nie pozostaną retoryczne. Dzisiaj już wiem, że mordercy dożyją spokojnej śmierci na wysokich emeryturach.

Poruszał Pan wówczas szereg tematów, które określane były mianem „politycznie niepoprawnych”. Łajano Pana za to, wyzywano od „faszystów”, „rasistów” itp… Brylował w tym zwłaszcza organ Adama Michnika… Czy dziś program w podobnej formule byłby w ogóle możliwy w jakiejkolwiek TV w III RP? Szaleństwo „politycznej poprawności” poszło chyba o kilka kroków do przodu, a w swojej książce sprzed lat, „Kołtun się jeży”, wspomina Pan, że już wówczas cenzurowano Pana program… A dzisiaj ludzie pytają czemu nie wznowię “WC Kwadransa”, ja zaś odpowiadam, że nie mam gdzie. Wtedy jeszcze trwał spór, moje poglądy były wprawdzie ostro krytykowane, a mnie wyszydzano, lub (w “Gazecie Wyborczej) nazywano wprost faszystą, ale jednak debata publiczna trwała - czyli było takie miejsce, gdzie można się było wypowiedzieć. Dzisiaj o takie miejsca trudno. Poza tym dzisiaj już jesteśmy w Unii, a w Unii można zostać ukaranym za nazywanie homoseksualizmu zboczeniem, bo w Unii to już nie jest zboczenie tylko preferencja - jedna z kilku normalnych opcji. Wniosek z tego taki, że nauka Kościoła Katolickiego stopniowo przestaje być legalna. No bo Katechizm poucza wyraźnie, ze grzech sodomski po pierwsze jest grzechem, po drugie bardzo ciężkim, po trzecie jest to odstępstwo od normy, czyli zboczenie, a nie jedna z opcji. W Kościele opcje to małżeństwo z kobietą lub celibat - to są dwie dostępne i równoprawne opcje, natomiast spółkowanie mężczyzny z mężczyzna jest takim samym “obrzydlistwem w oczach Boga” jak spółkowanie mężczyzny z owcą.

Co Pan czuł gdy śp. Lech Kaczyński, prezydent RP podpisywał w ubiegłym roku Traktat z Lizbony? Zażenowanie i złość. Ten Traktat to taki… bardzo cichy, dyskretny, aksamitny rozbiór Polski. Nawet się nie spostrzegliśmy, jak po raz kolejny utraciliśmy suwerenność. Polska ma teraz tyle samodzielności co Księstwo Warszawskie, lub Kraj Przywiślański. Każdą ustawę przed jej wprowadzeniem musimy konsultować z caratem. Carat musi wyrazić zgodę. Carat mieści się w Brukseli.

Jak określiłby Pan gospodarczy ustrój III RP? Ustrój pozorów. Kapitalizm jest pozorowany, demokracja pozorowana, swobody gospodarcze pozorowane. Jeśli któryś z Czytelników nie rozumie o czym mówię, to podam przykład: proszę się zastanowić, kto w Waszej gminie wygrywa przetargi na dochodowe zlecenia? Czy szeregowy obywatel bez układów ma szanse złapać prawdziwie intratne zlecenie? A kto w takim razie ma szansę? Kolesie? A kto to są ci kolesie? Stare towarzystwo z czasów komuny? A może ich dzieci? No to mają Państwo dowód, który od początku był w Waszych głowach! Dowód na to, że swoboda gospodarcza jest pozorna. I demokracja też jest pozorna. Tak twierdzę. Dowód? Ponad 70% Polaków jest za utrzymaniem kary śmierci dla gwałcicieli i brutalnych morderców. Gdyby demokracja działała, to głos 70% większości byłby uwzględniony w Kodeksie Karnym. A nie jest. Ponad 90% Polaków uważa, że nie powinno się płacić za publiczne miejsca parkingowe w mieście. Gdyby demokracja była prawdziwa, a nie pozorowana, to głos 90% większości byłby uwzględniony. I tak dalej i dalej. Państwo to wszystko wiedzą, tylko mało kto na co dzień o tym myśli.

Czy wszystko, co się dzieje w polskiej gospodarce nadaje się do krytykowania? Czy dostrzega Pan jakieś pozytywy?

Zawsze są jakieś pozytywy. Ale o pozytywach nie trzeba wiele gadać, bo w pewnym sensie pozytywy stanowią normę. No przecież normalnie jest wtedy, gdy jest dobrze w gospodarce, dobrze w szkole, dobrze w służbie zdrowia. A kiedy jest dobrze, kiedy silnik pod maską pracuje cicho i spokojnie, kiedy się nie psuje, to nawet go nie zauważamy - tak ma być, ma się nie psuć, ma chodzić cicho.  Krzyk podnosimy, gdy coś NIE działa dobrze. No i w gospodarce podobnie - krzyk podnosimy gdy coś szwankuje.

W którym kierunku powinny iść zmiany w sferze gospodarczej? Póki co rząd planuje podwyżkę podatku VAT, niewykluczony jest wzrost składek na ZUS… A premier Donald Tusk tłumaczy w telewizyjnym wystąpieniu, że podwyżka podatków jest niezbędna po to, byśmy mogli utrzymać wzrost gospodarczy… Czy to się w ogóle trzyma kupy? Na dzień przed wyborami premier Tusk zapewniał, że jesteśmy zieloną wyspą, a dzień po wyborach przekonywał, że mamy czarną dziurę w budżecie i trzeba się ratować. Nie jestem w stanie stwierdzić kiedy premier kłamał, a kiedy mówił prawdę. Ale jestem w stanie stwierdzić, że albo ta zielona wyspa była kłamstwem, albo jest kłamstwem czarna dziura. Tak czy owak jak mnie ktoś na tym szczeblu publicznie i bez żenady okłamie, to ja mu już nigdy potem nie wierzę.

Czy podróżując po różnych krajach trafia Pan na miejsca, gdzie panuje pełna wolność gospodarcza? Owszem i zawsze z wielką radością pokazuję te miejsca w programie. Ostatnio powtarzali odcinek z Brazylii pod tytułem „BIEDA”, a w księgarni można jeszcze kupić DVD z odcinkami z Amazonii na którym jest odcinek „MIASTO W DŻUNGLI”, no i odcinki z Meksyku też opowiadają o takich miejscach, gdzie żadna władza nam się nie wtrąca do interesów. Dlatego właśnie z taką radością przenoszę różne moje interesy do Ameryki Południowej.

Jak pod względem wolności gospodarczej kształtuje się sytuacja w krajach Ameryki Łacińskiej? W wielu z nich władzę sprawuje lewica, nie kryjąca ciągotek nacjonalizacyjnych, protekcjonistycznych, rewolucyjnych… W Ameryce Południowej władza jest najczęściej pyskata, ale nieskuteczna. Siedzi w stolicy i ma zbyt krótkie ręce, by dosięgnąć biznesów, które prowadzone są w głębi kraju. Są oczywiście wyjątki - Wenezuela zamienia się w kraj komunistyczny i tam swobody gospodarczej nie ma. No i Kuba.

Czy od ludów, które odwiedza Pan w najbardziej egzotycznych miejscach moglibyśmy się czegoś nauczyć? Jeśli tak to czego? Nie wiem co mam Panu odpowiedzieć. Najpierw musiałbym wypytać kto konkretnie miałby się uczyć, bo każdy jest inny i każdemu przydatne inne nauki. Musiałbym też wiedzieć, czy ta osoba to kobieta, czy mężczyzna, starzec, czy młodzian, a może dziecko. Musiałbym wiedzieć czy sprawny, czy inwalida… Bo na przykład inwalida mógłby się przede wszystkim nauczyć, że nie jest upośledzony, tylko wyróżniony. Otóż Indianie bardzo sobie cenią inwalidów. Wiedzą doskonale, że ślepiec lepiej słyszy i ma bardziej wyczulony węch od osób widzących. Dlatego ślepców wystawiają na nocną wartę, kiedy nic nie widać, natomiast potrzebny jest czuły słuch, a i węch nie do przecenienia, bo drapieżne koty - jaguary -  wyraźnie cuchną, to samo pekari. Osoby z padaczką traktowane są prawie jak święte - wszyscy się nimi opiekują, bo stan drgawek to jakby przejście do innego świata.

Ależ ludy te określane są u nas często mianem „zacofanych”, „prymitywnych” itp… Wielu „ludzi światłych” powie, że to chyba raczej one od nas powinny się uczyć: postępu, tolerancji, demokracji, równouprawnienia, parytetów… Ludzie tak mówią, bo nie byli wśród Indian. Nie mają pojęcia jak tam jest, więc gadają głupstwa.

A poważnie… Czy my moglibyśmy coś wnieść do ich kultury? Czy próbował Pan kiedykolwiek mówić im o Chrystusie, Kościele katolickim, zbawieniu? Przekonywać ich np. do naszej religii? Od tego są misjonarze. Ja się nie uchylam, ale też nie wchodzę w kompetencje osób, które poświęcają całe swoje życie robocie ewangelizacyjnej. Angażuję się za to bardzo mocno w pracę misyjną w Polsce (śmiech) - występuję ostro przeciw aborcji, przeciw zboczeńcom na ulicach, przeciw gołym cyckom w kioskach.

Co mogłoby – Pana zdaniem – uzdrowić atmosferę jaka od lat panuje w naszym kraju, a w ostatnich miesiącach szczególnie? Czy w ogóle jest to możliwe dopóki tzw. salon panuje nad ludzkimi umysłami? Jak to zmienić, jak odwrócić ten trend? Dlaczego ludziom tak łatwo nagle wmówić, że krzyża nie powinno być w przestrzeni publicznej, że jego miejsce jest w czterech ścianach kościołów? Przecież jeszcze niedawno większość Polaków nie zaprzęgała sobie tym głowy, krzyż był cały czas obok nas, z nami, a teraz nagle okazuje się, że prawie wszystkim ten krzyż przeszkadza… Różaniec, albo jakakolwiek inna modlitwa zmawiana regularnie i twardo. Klękasz człowieku i modlisz się wytrwale dla Ojczyzny ratowania. To może być jedna Zdrowaśka dziennie, ale za to CODZIENNIE, uporczywie, twardo. Takie namolne walenie w drzwi Pana Boga. Pukajcie, a będzie Wam otworzone.

Ksiądz Stanisław Małkowski, w wywiadzie jakiego niedawno udzielił naszemu portalowi stwierdził, że sprawa krzyża ma nie tylko wymiar polityczny. Dla niego ten wymiar jest najmniej istotny. Jak twierdzi, walka o krzyż ma przede wszystkim wymiar cywilizacyjny, duchowy, jest to wojna światów, wojna dobra ze złem… Co Pan o tym myśli? To samo co x. Małkowski. I nie mam nic do dodania.

W tym samym wywiadzie ksiądz Małkowski stwierdził również, że katastrofa smoleńska to „zbrodnia dokonana z zimną krwią”… Wymienia również nazwiska tych, którzy w jakimś sensie za nią odpowiadają… Czy podziela Pan tę opinię? Przyzna Pan, że to bardzo mocne słowa… Tej opinii nie słyszałem, więc jej nie potrafię skomentować. Natomiast na razie wszystkie znane mi dowody i poszlaki wskazują na Ruskich. Dlatego właśnie domagam się publicznie by śledztwo rozwiało moje podejrzenia w tym zakresie. Bo ja wcale NIE chcę, żeby się okazało, ze to zrobili Ruscy. Wie Pan jakie by to miało konsekwencje dla Polski? Więc ja chcę twardych dowodów wykluczających ruski udział w katastrofie. Na razie jednak śledztwo dostarcza dowodów i poszlak potwierdzających ten najgorszy scenariusz.

Na koniec… Sprzedaje Pan swoje książki w setkach tysięcy egzemplarzy, Pański program w TV oglądają miliony widzów, na spotkania z Panem przychodzą setki ludzi… Co by było gdyby nagle ktoś zawołał: „Cejrowski na prezydenta!”? Ludzie czasami wołają, ale nic z tego nie wynika. Nie mogę kandydować, gdyż byłem karany. Dostałem wyrok za krytykowanie pijackich ekscesów prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Kwaśniewski ostatecznie, po latach, przyznał się, że był pijany wtedy gdy o tym mówiłem, ale mojego wyroku jakoś nikt nie cofnął. Jako osoba karana nie mogę kandydować na urząd prezydenta RP.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Paweł Sztąberek

Kontroler lotów ze Smoleńska: czy kogoś się boi? Czy Paweł Plusnin, jeden z kontrolerów lotu, pracujących w Smoleńsku w dniu katastrofy polskiego TU-154, czuje się w jakimkolwiek stopniu odpowiedzialny za to, co wydarzyło się 10 kwietnia? Od kilku miesięcy wiele osób zastanawia się gdzie jest Paweł Plusnin, Internauci snują przypuszczenia, że mężczyzna ukrywa się. Dziennikarze Superwizjera postanowili go odnaleźć. Po kilku dnia poszukiwań dowiedzieli się, że mieszka na jednym ze smoleńskich osiedli. Znaleźli blok i mieszkanie. Nie wiedzieli, jak wygląda, sąsiedzi nie chcieli im pomóc, potem spotkanie z Plusninem utrudniała jego żona, która mówiła, że mąż jest chory i nadal w stanie silnego stresu. Ale w końcu udało się z nim spotkać. Mężczyzna kontaktu z reporterami unikał, ale nie uciekał przed nimi i choć widocznie zdenerwowany, kulturalnie rozmawiał z dziennikarzami, odpowiadając na niektóre z ich pytań. Dlaczego podawał załodze TU-154 zaniżoną widoczność? Dlaczego tak późno wydał komendę przejścia na drugi krąg? Czy czuje się winny tego, co się stało w Smoleńsku 10 kwietnia? Czy kogoś się boi? Do momentu rozmowy z reporterami Superwizjera wypowiedź Plusnina ukazała się w mediach tylko raz. W dniu katastrofy rosyjski kontroler lotów udzielił jedynego wywiadu rosyjskiemu portalowi internetowemu Life News. Powiedział wówczas m.in., że proponował załodze prezydenckiego TU-154 lądowanie na zapasowym lotnisku, ale załoga miała odmówić. Powiedział również, że wśród załogi wprawdzie były osoby znające język rosyjski, ale generalnie znajomość ta była słaba, trudność sprawiało załodze podawanie liczb w języku rosyjskim.
Fragment rozmowy Plusnina z dziennikarką Live News: Pyt: No, a dlaczego nie podali tego KWITU? Kont: A skąd mam wiedzieć? Dlatego, że słabo znają język rosyjski.
Pyt: A co? Wśród załogi nie było znających rosyjski? Kont: Byli, ale dla nich liczby (po rosyjsku przyp. tłum.) to jednak trudność. Osoby, które znały kapitana Arkadiusza Protasiuka, pilota rządowego TU-154, były zaskoczone słowami Plusnina. Według współpracowników i przełożonych Protasiuka, doskonale posługiwał się on językiem rosyjskim. Jak udało się ustalić dziennikarzom Superwizjera, w zeznaniach złożonych przed rosyjskimi śledczymi, przy udziale Wosjkowego Prokuratora Wojskowego płk. Ireneusza Szeląga, dwa dni po katastrofie, Plusnin tłumaczył, że jedynie przypuszczał, że załoga polskiego TU-154 mogła słabo znać język rosyjski. Przypuszczenie to miało się zrodzić na skutek tego, że 7 kwietnia 2010, w dniu kiedy do Smoleńska przyleciała delegacja premiera Tuska, "niektóre załogi polskich samolotów słabo znały język rosyjski". Plusnin opowiadał śledczym, że gdy zobaczył, że warunki na lotnisku Siewiernyj pogarszają się, zwrócił się do operacyjnego dyżurnego tzw. "Logiki", tj. sztabu kierującego lotnictwem wojskowo-transportowym Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej w Moskwie, aby rozważono możliwość skierowania polskiego samolotu na inne lotnisko. Nie chciał, by TU-154 wszedł w strefę obsługiwaną przez smoleńskie lotnisko, gdyż obawiał się ewentualnych problemów związanych z barierą językową. Gdy jednak doszło do kontaktu z załogą TU-154, Plusnin uznał, że włada ona wystarczająco językiem rosyjskim, by zrozumieć komendy wydawane przez dyspozytora lotów. Jak udało się dowiedzieć redakcji Superwizjera, zeznania te różnią się od tego, co Plusnin mówił śledczym w dniu katastrofy (i w dniu udzielenia wywiadu portalowi Life News) - 10 kwietnia powiedział, że przekazał Logice informację, że załoga polskiego samolotu słabo zna język rosyjski. Co wiadomo o podpułkowniku Pawle Plusninie? We wrześniu skończy 49 lat. Uczył się w Szkole Lotnictwa Cywilnego w Rydze. W trakcie nauki uczęszczał na kurs frazeologii lotniczej był to jego jedyny kontakt z nauką języków obcych. 10 kwietnia, w dniu katastrofy, od emerytury dzieliły go trzy dni. Na wieży kontrolnej na lotnisku wojskowym Siewiernyj 10 kwietnia pracował jako starszy kierownik. Z jego zeznań wynika, że tego dnia, około godziny 5 czasu rosyjskiego przeszedł badania w punkcie medycznym i został dopuszczony do kierowania ruchem lotniczym (z zeznań, do których dotarł dziennik "Rzeczpospolita" wynika, że drugi z kontrolerów, Wiktor Ryżanko, najpierw zeznawał, że przeszedł badania pozytywnie, potem, że badań w ogóle nie przeszedł, bo w punkcie zdrowia nikogo nie było). Wcześniej dokonał przeglądu pasa startów i ładowań oraz drogi manipulacyjnej. Przyjęcie lotniska odnotował w księdze "Przyjęcie i Zdanie Lotniska", po czym przyjął raport od dyżurnego łączności o tym, że środki łączności są sprawne. Sprawdził również raporty pogodowe (nie przewidywały one pogorszenia pogody) i wydał polecenia przygotowania służb wsparcia i ustawienia punktów strażackich i sanitarnych.
Około 7 rano w wieży kontrolnej pojawił się major Wiktor Ryżenko, kierownik strefy lądowania. Godzinę później pułkownik Nikołaj Krasnokutskij, zastępca dowódcy Jednostki Wojskowej w mieście Twer (z jednostki wojskowej w tym mieście został do Smoleńska oddelegowany również Ryżenko). O Krasnkutskijm niewiele wiadomo. Ten pilot wojskowy 1. klasy w latach 2007-2009 był dowódcą 103. Gwardyjskiego Krasnosielskiego Pułku Lotnictwa Transportowego, stacjonującego właśnie na lotnisku wojskowym w Smoleńsku. Dlaczego był w wieży kontroli smoleńskiego lotniska 10 kwietnia? Jaka była jego rola? Póki co, nie wiadomo. Ze słów Plusnina wynika, że "nie wykonywał on jakichś specjalnych obowiązków".
Ok. godz. 9:20 czasu rosyjskiego przyjął na lotnisku polski samolot Jak-40, w którym lecieli m.in. dziennikarze obsługujący uroczystość w Katyniu. Po polskim samolocie na lotnisku Siewiernyj wylądować miał rosyjski IŁ-76, jednakże ze względów pogodowych, odstąpił od lądowania i został przekierunkowany na lotnisko zapasowe "Wnukowo" w Moskwie.
Ok. godziny 9:20-9:25 (7:20-7:25 czasu polskiego) Plusnin miał dostać informację o tym, że polski TU-154 wystartował, około godziny 10:15 samolot nawiązał z nim kontakt. Plusnin twierdzi, że od razu poinformował załogę, że w Smoleńsku nie ma pogody i nie ma warunków do przyjęcia samolotu (przekazał załodze informacje: mgła, widoczność 400 metrów jak wynika z jego zeznań, była to błędna informacja, bo widoczność w rzeczywistości wynosiła 800 metrów, uznał jednak, że zaniżając ją, zniechęci załogę do lądowania w Smoleńsku). Poinformował również załogę o wyznaczonych lotniskach zapasowych (Mińsk, Witebsk, Wnukowo), które "do tego czasu zostały ustalone", ale ta miała odpowiedzieć, że stan paliwa pozwala na podejście do lądowania i ewentualne odejście na lotnisko zapasowe. Po wykonaniu przez samolot tzw. trzeciego skrętu (ok. 20 kilometrów od lotniska), Plusnin miał (według jego słów) wydać załodze komendę na kursie lądowania, nie schodzić poniżej 100 metrów, być gotowym do wyjścia na drugi krąg. Załoga miała odpowiedzieć zrozumiano. Po czwartym skręcie (ok. 17 kilometrów od lotniska), kiedy samolot wchodził na ostatnią prostą, kierowanie lądowaniem przejął Ryżenko, który na odległości ok. 1200-1500 metrów od pasa lądowania wydał komendę "horyzont" gdyż TU-154 obniżył się poniżej ścieżki zejścia. Odpowiedzią była według Plusnina cisza, dlatego sam wydać miał kilkukrotnie komendę "oddalić się na drugi krąg". Również nie otrzymał odpowiedzi. Jak twierdzi Plusnin, wszystkie jego rozmowy z załogą samolotu były zapisywane na taśmę magnetyczną, która została zabezpieczona przez funkcjonariuszy FSB.
Po kilku sekundach od wydania ostatniej komendy "oddalić się na drugi krąg", Plusnin usłyszał lekki wybuch, po czym kilkukrotnie wywołał sygnał wywoławczy "101". Odpowiedzią była cisza. Kontroler wydał wszystkim służbom ratunkowym komendę udania się w rejon przypuszczalnego upadku TU-154, gdyż nie słyszał dźwięku jego silników. Więcej już TU-154 nie zobaczył na ekranie wskaźnika samolotu. Dopiero wtedy zrozumiał, że samolot spadł. Jak opowiada Rafał Kowaleczko, drugi pilot Jaka-40, który lądował w Smoleńsku przed TU-154, jeden z kontrolerów ("niewysoki, grubawy , w wieku ok. 40-50 lat") wybiegł z wieży bardzo zdenerwowany. O zdenerwowanym mężczyźnie zeznaje również Artur Wosztyl "z wieży wyszedł kolejny mężczyzna w mundurze, wzrost około 160-165, krótko ostrzyżony, jasny blondyn, masywnej budowy ciała. Było widać, że jest zdenerwowany, trzęsły mu się ręce, odpalał papierosa". Przed kontrolerem z wieży, według Artura Wosztyla, miał wyjść mężczyzna w mundurze, który "udał się w kierunku pojazdów zabezpieczenia. Po chwili pojazdy ruszyły na sygnale". Załoga Jaka-40 rozmawiała z drugim z mężczyzn, który wyszedł z wieży, a który wyglądem przypomina Pawla Plusnina. Pytali go o ciśnienie, jakie podał TU-154 (na wysokości lotniska czy uśrednione ciśnienie na poziomie morza), kontroler był jednak tak zdenerwowany, że nie był w stanie odpowiedzieć na ich pytania. Beta Biel

Kupujemy czas czyli budżet na 2011 rok

1. Premier Tusk już parokrotnie publicznie mówił o kupowaniu czasu do wyborów na jesieni 2011 roku. Ostatni raz wtedy kiedy ogłaszał decyzję polityczną dotyczącą podwyżki stawek podatku VAT o 1 pkt. procentowy. Właśnie do opinii publicznej trafia coraz więcej szczegółów związanych z przyjętym przez rząd w poprzednim tygodniu projektem budżetu na rok 2011 i nawet życzliwi temu rządowi ekonomiści coraz mocniej mówią o nierealistycznych wielkościach makroekonomicznych zawartych w tym dokumencie. Można odnieść wręcz wrażenie, że Premier Tusk doszedł do wniosku,że przedłożenie przez rząd w Sejmie jakiegokolwiek dokumentu, który nazwie się projektem budżetu na rok następny zostanie przyjęte życzliwie, bo przecież dla rządu Platformy nie ma żadnej rozsądnej alternatywy. Taka jest bowiem od wielu miesięcy główna linia propagandowa najbardziej opiniotwórczych mediów.

2. W projekcie przyjęto więc 3,5% wzrost PKB, stosunkowo niską inflację wynoszącą 2,3%, bardzo niską stopę bezrobocia wynoszącą 9,9% i najbardziej eksponowaną wielkość, deficyt budżetowy wynoszący 40,2 mld zł,a więc aż o 12 mld zł mniejszy niż ten w roku 2010. Wzrost gospodarczy tylko z pozoru wygląda na realistyczny. W tym roku po II kwartałach wynosi 3% PKB dlaczego więc w roku następnym miałby nie być o 0,5 pkt. procentowego wyższy? Wątpliwości jest w tej sprawie kilka przy czym dwie z nich są naprawdę istotne. Pierwsza to informacje płynące ze USA. Tamtejsi ekonomiści coraz częściej mówią o nadejściu drugiej fali kryzysu finansowego, a w konsekwencji i gospodarczego, a prawdopodobieństwo jej wystąpienia oceniają od 30 do 60 % czyli bardzo wysoko. Druga to taka,że struktura wzrostu naszego PKB jest oparta głównie na popycie wewnętrznym (na 3,5% wzrostu PKB w II kwartale złożyły się spożycie ogółem 2,2 pkt , akumulacja 1,6 pkt (w tym popyt inwestycyjny -0,3 pkt, a wzrost zapasów 1,9 pkt) i popyt zagraniczny czyli tzw. eksport netto -0,3 pkt). Jeżeli jednocześnie w projekcie budżetu założono wzrost tzw. obniżonych stawek VAT o 2 punkty procentowe, podstawowej o 1 pkt procentowy to nieuchronnie będzie to oznaczało osłabienie popytu wewnętrznego, jak wynika z powyższego najważniejszego czynnika odpowiedzialnego za nasz wzrost gospodarczy. Tym czynnikiem mimo napływających środków europejskich nie będzie także popyt inwestycyjny ten bowiem już teraz zaczyna wpływać negatywnie na wzrost (czyli go obniża) podobnie jak eksport którego przyrost jest wolniejszy niż przyrost importu, a tym samym tzw. wskaźnik eksportu netto już teraz ujemnie wpływa na wzrost gospodarczy. Trudno spodziewać się jakiegoś gwałtownego przyrostu inwestycji, a także eksportu ze względu na wzmacnianie złotego między innymi poprzez działania samego ministra finansów (wymiana miliardów euro pochodzących z budżetu UE na złote na rynku, a nie w NBP), więc 3,5 % wzrost PKB w roku następnym może okazać się iluzoryczny.

3. Równie nierealne jest zmniejszenie stopy bezrobocia o ponad 2 pkt procentowe. Skoro bezrobocie na koniec tego roku będzie wynosiło 12,3% czyli będzie podobne jak na początku tego roku przy 3% wzroście PKB, to dlaczego przy 3,5% wzroście PKB w roku następnym bezrobocie ma spaść aż ponad 2,4 %pkt procentowego? Minister Rostowski tego nie wyjaśnia ale taki zapis pozwala mu przyjąć wyraźnie niższe dotacje budżetowe do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Funduszu Pracy jak i zapisać wyższe niż w rzeczywistości wpływy do Narodowego Funduszu Zdrowia. Wygląda więc na to,że wszystkie te wielkości makroekonomiczne nieźle wyglądają na papierze, a że będą miały mało wspólnego z rzeczywistością gospodarczą roku 2011, to tym na razie nie należy sobie zaprzątać głowy.

4. Ale w projekcie budżetu na 2011 rok są jeszcze inne zapisy, powodujące jego niską wiarygodność. Zapisanie 15 mld zł przychodów z prywatyzacji w sytuacji kiedy w tym roku ma ona przynieść aż 25 mld zł, wydaje się mało prawdopodobne, bo do sprzedania będą już mniej atrakcyjne składniki majątku, co przy słabiej koniunkturze na giełdzie nie pozwoli osiągać korzystnych cen. Zapisano również ponad 9 mld zł dochodów z dywidend ze spółek skarbu państwa choć już w tym roku kiedy dochody te mają wynieść tylko 4 mld zł z ich zgromadzeniem minister skarbu ma ogromne kłopoty (mimo upływu prawie III kwartałów zrealizował zaledwie 1/3 przewidywanych dochodów z dywidendy). Jest wreszcie po stronie dochodowej zapisane 1,7 mld zł wpłaty z zysku NBP, choć nie wiadomo jakim wynikiem finansowym w tym roku zakończy swoją działalność bank centralny, a ponadto do tej pory wpłata z zysku zawsze służyła spłacie zadłużenia , a nie finansowaniu bieżących wydatków budżetowych.

5. Z tego wszystkiego widać, że projekt budżetu na 2011 rok, został sklecony byle jak i oparty często na mało realistycznych wielkościach makroekonomicznych, byleby tylko przekazać go w terminie do Parlamentu. Rząd boi się jak ognia jakiejś poważniejszej dyskusji nad tym dokumentem ponieważ wyszło by na jaw, że na szeroką skalę stosuje kreatywną księgowość. A ujawnienie tego faktu może spowodować natychmiastową reakcję rynków, które zażądają za finansowanie polskiego długu znacznie wyższych odsetek . A to było by niesłychanie groźne dla możliwości obsługi długu przez polski budżet, gdzie już w tej chwili na ten cel przeznacza się ponad 40 mld zł rocznie. Znaczne podniesienie tej kwoty, oznaczało by po prostu poddanie w wątpliwość możliwości obsługi długu, a od tego tylko krok do sytuacji Grecji. Rządowi pijarowcy podpowiedzieli, dajemy więc nawet nierealistyczny projekt budżetu do Sejmu i kupujemy czas do wyborów parlamentarnych na jesieni 2011 roku. A po ich wygraniu naprawdę „was urządzimy”

Zbigniew Kuźmiuk

SPÓŁKI SPECJALNEGO ZAUFANIA Czy to przypadek, że wart 70 mln zł przetarg na remont Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem, wygrały: spółka, w której władzach zasiada absolwent Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie, oraz firma podejrzewana przez wywiad wojskowy o infiltrację przez FSB? I że spółki te zleciły remont rządowego Tu 154 spółce Aviakor z Samary, której właścicielem jest zaufany Putina, oligarcha Oleg Deripaska? W kwietniu 2009 r. spółka MAW Telecom Intl SA w konsorcjum z polską firmą Polit-Elektronik, reprezentującą przemysł rosyjski, wygrała przetarg Ministerstwa Obrony Narodowej. Ciekawe, że Polit-Elektronik nie jest nawet zarejestrowana w KRS, a jej właściciel prowadzi zwykłą działalność gospodarczą. Kontrakt o wartości prawie 70 mln zł obejmował remont główny, przedłużenie resursu technicznego i modyfikację obu rządowych Tu-154M Lux, remont główny 8 silników D-30KU, silnika TA-6A oraz agregatów zapasowych z apteczek technicznych samolotów. Zastanawiające, że przez MON pominięty został zarówno państwowy Bumar, który zajmował się wcześniej obsługą techniczną rządowych tupolewów (zlecając remonty podmoskiewskiemu przedsiębiorstwu WARS400 z Wnukowa), jak i Metalexport-S. Resort Bogdana Klicha odrzucił te oferty bez dokonania analizy cen, choć np. przedsiębiorstwo WARS400 dysponuje pełną dokumentacją tego samolotu, a także zatrudnia licencjonowanych ekspertów. Zakład w Samarze natomiast – co według informacji „Gazety Polskiej” podnosili specjaliści – nie ma doświadczenia i nie dawał gwarancji rzetelnego wykonania remontu. Specjaliści ci przypominali, że firma Aviakor z Samary przez sześć lat nie mogła się wywiązać ze zlecenia na remont czeskiego tupolewa. Jakie więc powody zdecydowały, że tym razem nie liczyła się cena, doświadczenie wykonawcy ani opinie ekspertów? I z jakiego powodu trzeba było ten remont zlecić wyjątkowo człowiekowi szczególnie zaufanemu, wręcz podporządkowanemu Władimirowi Putinowi.

Człowiek Komorowskiego Wiceprzewodniczącym rady nadzorczej MAW Telecom Intl SA jest generał broni w stanie spoczynku Henryk Tacik, który stracił stanowisko szefa Dowództwa Operacyjnego MON w kwietniu 2007 r., za czasów ministra Aleksandra Szczygły. Przyczyną jego dymisji miał być fakt, że w latach 1986–1988 studiował w Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie (słynnej „Woroszyłówce”), którą ukończył. Stanowiska utracili także wówczas szef sztabu Wojsk Lądowych oraz dwóch zastępców Tacika. Wszyscy studiowali na uczelniach wojskowych w ZSRR lub w NRD. – Gen. Henryk Tacik na początku lat 90. miał bogate kontakty z oficerami radzieckimi i uczestniczył w kilku imprezach towarzyskich w okolicach Walimia z udziałem wyższej kadry północnej grupy wojsk radzieckich w Polsce i kadry WP. O tych spotkaniach meldował przełożonym Zarząd II WSI, ale pozostało to bez reakcji najwyższego kierownictwa WSI. Potem gen. Tacik był przedstawicielem Polski w NATO. Zastanawiające, że oficerowie, których wówczas wysyłano do NATO, mieli w życiorysach „wątek rosyjski”, np. gen. Bolesław Izydorczyk. Gen. Tacik to człowiek Bronisława Komorowskiego, dobrze się znają i lubią – mówi nasz informator. Raport z Weryfikacji WSI wymienia Henryka Tacika wśród wysokich rangą dowódców wojska, zaangażowanych w działalność nielegalnego lobby na rzecz SILTEC. Firma ta specjalizuje się w produkcji urządzeń klasy Tempest, czyli budowanych zgodnie z technologią pozwalającą na stworzenie tzw. bezpiecznych stanowisk, zabezpieczonych przed podsłuchem elektronicznym. Na początku 2010 r. szczególne zainteresowanie sprzętem klasy Tempest wyraziła Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Związana z gen. Tacikiem spółka akcyjna MAW Telecom jest jednak przynajmniej znana w branży bezpieczeństwa, teleinformatyki i radiokomunikacji. Nie można tego powiedzieć o warszawskiej firmie Polit Elektronik, która wraz z MAW Telecom wygrała przetarg na remont Tu-154. Polit Elektronik nie ma strony internetowej, nie jest zarejestrowana w KRS. Jej właściciel Dariusz Kamiński prowadzi od 1993 r. zwykłą działalność gospodarczą. Jaka to działalność? Na stronie Polskiego Centrum Badań i Certyfikacji znajduje się informacja, że Polit Elektronik ma certyfikat na obrót materiałami wybuchowymi, bronią, amunicją oraz wyrobami i technologią o przeznaczeniu wojskowym lub policyjnym. Jak stwierdził jednak w rozmowie z „GP” jej właściciel, do tej pory firma nie handlowała ani bronią, ani amunicją.

FSB broni polskiej firmy Polit Elektronik jest od 2002 r. wyłącznym polskim przedstawicielem rosyjskiego Miga, a dokładniej: Russian Aircraft Corporation „MiG” – będącej w 100 proc. własnością Federacji Rosyjskiej. Dariusz Kamiński, właściciel Polit Elektronik, przyznał w rozmowie z „GP”, że jego firma współpracowała i współpracuje także z innymi spółkami rosyjskimi. W sierpniu 2005 r. MiG zawarł z Polit Elektronik – chodzi, przypomnijmy, o firmę prowadzącą zwykłą działalność gospodarczą! – kontrakt wart 18 mln rubli (637 tys. USD) na dostawę nowych części elektronicznych do samolotów bojowych Mig-29 należących do polskiej armii. Wkrótce okazało się jednak, że części przekazane przez MiG i współpracującą z nim prywatną rosyjską firmę Awiariemsnab polskim przedstawicielom i kontrahentom są wadliwe. Oszustwo, w wyniku którego Polit Elektronik Kamińskiego mógł stracić 18 mln rubli, wykryła... Federalna Służba Bezpieczeństwa Rosji. Jak dowiedziała się „GP”, feralny kontrakt – uratowany dziwnym trafem przez FSB – był pierwszym rządowym przetargiem wygranym przez Polit Elektronik. Według naszych informatorów, polskie służby już wówczas informowały o szczególnym zainteresowaniu Rosjan firmą Kamińskiego. – Niektórzy twierdzili, że FSB chodziło o rozpoznanie sytuacji w polskich siłach zbrojnych. Polskie firmy kupujące sprzęt i części zamienne od MIG RSK dawały taką możliwość, ponieważ realizowały kontrakty MON-owskie. Rosjan interesował plan modernizacji wojsk lotniczych w związku z wejściem do NATO i dostosowaniem naszych sił w ramach członkostwa w pakcie. O zainteresowaniu tym informował w połowie 2006 r. Oddział 36 Zarządu III WSI. Kierownictwo WSI nie podjęło jednak żadnych kroków, aby dalej zbadać sprawę spółki Polit Elektronik. Nie oceniono w ogóle, na ile mogła być infiltrowana przez FSB, pomimo że WSI miały informacje o aktywnym zainteresowaniu tą firmą rosyjskich służb specjalnych – mówi nasz informator. Gdy ministrem obrony narodowej został śp. Aleksander Szczygło, zaczął zlecać remonty samolotów bojowych i ich części polskim Wojskowym Zakładom Lotniczych. Wszystko z obawy przed uzależnieniem się od władz Rosji. Dariusz Kamiński, szef Polit Elektronik, narzekał wówczas w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że MON pomija jego firmę przy przetargach.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Sprawiedliwość po polsku: Członkowie zarządu banku BPH zarabiają średnio 266 tys. zł miesięcznie Członkowie zarządów największych firm z GPW zarabiali w ostatnim półroczu średnio 65 tys. zł miesięcznie – pisze “Parkiet”. Z analizy gazety giełdy wynika, że największe wynagrodzenia menadżerów są w bankach – tam średnia pensja była o 3 proc. większa niż przed rokiem i przekroczyła 140 tys. zł miesięcznie. W banku BPH na wynagrodzenia zarządu wydano znacznie więcej – ponad 11 mln zł, co w przeliczeniu na jednego członka zarządu daje przeszło 266 tys. zł miesięcznie. Drugie miejsce ze średnią płacą 232 tys. zł zajęli członkowie zarządu banku Pekao, a trzecie Banku Handlowego – po ok. 222 tys. zł miesięcznie. O ponad 211 proc. więcej niż przed rokiem zarobiło kierownictwo  PKO BP, który nie podlega już ustawie kominowej. W pierwszym półroczu na płace dla zarządu przeznaczono prawie 3 mln zł, podczas gdy rok wcześniej 950 tys. zł. Średnio członek zarządu tego banku zarobił 82 tys. zł miesięcznie.

(ks/Parkiet, pb.pl)

Antysemityzm w Komisji Europejskiej? Unijny komisarz ds. handlu Karel De Gucht stwierdził, że „nie należy nie doceniać wagi żydowskiego lobby na Kapitolu, w parlamencie amerykańskim. To najlepiej zorganizowana grupa nacisku, jaka tam istnieje”. Zdaniem Bronisława Wildsteina to typowy wyraz antyizraelskiej postawy wielu Europejczyków. - Nie należy także nie doceniać przekonań – poza lobby – przeciętnego Żyda, który nie żyje w Izraelu. W rzeczywistości wśród większości Żydów panuje przekonanie, że mają rację. A wiara jest czymś trudnym do obalenia racjonalnymi argumentami – mówił Belg w jednym z wywiadów. – Nawet laiccy Żydzi podzielają tę wiarę, że mają rzeczywiście rację. Nie jest więc łatwo nawet z umiarkowanym Żydem prowadzić dyskusję na temat tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie. To kwestia bardzo emocjonalna – dodał.

Wypowiedź ta wywołała kontrowersje w Zachodniej Europie. – Najwyraźniej oszczerstwa o żydowskim władztwie są akceptowane na najwyższym poziomie UE – komentował sprawę przewodniczący Europejskiego Kongresu Żydów, Mosze Kantor. Komisja Europejska odmówiła skomentowania słów De Gouchta. Sam polityk po pewnym czasie zdecydował się przeprosić za słowa, „które zostały źle zinterpretowane”. Publicysta „Rzeczpospolitej” Bronisław Wildstein nie widzi w słowach dygnitarza wyrazu antysemityzmu. – Antyizraelska postawa w Unii Europejskiej jest dość oczywista. Lewica zakłada, że Żydzi nie mają racji w konflikcie na Bliskim Wschodzie, bez względu na argumenty, jakimi się posługują – mówi portalowi Fronda.pl. Twierdzi, że wskazywanie na istnienie lobby żydowskiego w Waszyngtonie jest bardzo częste w Europie. – Nie sądzę, by było ono silniejsze, niż na przykład lobby irlandzkie. A w UE istnieje bardzo silne lobby antyizraelskie – mówi Wildstein. I dodaje, że krytyka Izraela jest na rękę środowiskom arabskim. – Te bardziej ortodoksyjne nie krytykują istnienia państwa Izrael dlatego, że jest to kraj żydowski, ale dlatego, że widzą w nim przyczółek Zachodu. A lewica wspiera wszystko, co atakuje cywilizację, w której funkcjonuje – uważa publicysta. Sks KOMENTARZ BIBUŁY: Zamieszczamy powyższą informację pochodzącą z portalu Fronda.pl z konieczną uwagą odnośnie do wypowiedzi Bronisława Wildsteina – warto w tym kontekście przypomnieć, że polskiego Żyda. Otóż stwierdzenie: “Twierdzi, że wskazywanie na istnienie lobby żydowskiego w Waszyngtonie jest bardzo częste w Europie. – Nie sądzę, by było ono silniejsze, niż na przykład lobby irlandzkie.” -  jest tak śmiesznie bałamutne, że mogło być wypowiedziane tylko przez osobę zainteresowaną pomniejszaniem skali wpływu lobby żydowskiego w USA. Gdyby słowa te pochodziły od osoby nie obeznanej z tematem, można byłoby sądzić, że chodzi o śmieszną naiwność, ale znany dziennikarz, intelektualista żydowski, ma w tym inne cele: właśnie pomniejszanie znaczenia najpotężniejszego lobby w Ameryce.

Tylko świnie siedzą w kinie. Potrzeba walki cywilnej Medialna nagonka na Jarosława Kaczyńskiego, mająca ugruntować jego fałszywy obraz wśród wyborców, jest działaniem jaskrawo antydemokratycznym. Po katastrofie smoleńskiej i zwycięstwie Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich PO przejęła całą władzę w Polsce. Prowadzona przez Lecha Kaczyńskiego polityka ochrony niepodległości przez współpracę z innymi państwami narażonymi na wpływy Rosji została przekreślona. Celem rządzących jest ścisła współpraca z Kremlem, o czym świadczy choćby niedawny udział szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa w naradzie polskich ambasadorów. Wszystko wskazuje na to, że zamiast wypracowywać twardą politykę wobec Rosji w ramach Unii Europejskiej rząd Donalda Tuska będzie najpierw konsultował polskie stanowisko z rosyjskimi politykami, a następnie przedstawiał wspólne ustalenia w Brukseli. Ktokolwiek pytał ironicznie, jaki interes mogłaby mieć Rosja w katastrofie smoleńskiej, ma szansę wrócić do rzeczywistości, bo ten interes właśnie jest realizowany. Otwartość rządzących na wpływy Rosji to poważny problem, który można rozwiązać wyłącznie drogą stricte polityczną. Żeby możliwy był powrót do racjonalnej polityki zagranicznej, trzeba poczekać do wyborów parlamentarnych i liczyć na masowe odwrócenie się Polaków od propagandy opartej na wychwalaniu społecznego egoizmu („Polska nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest nasze życie. Bo ono jest jedno”) i nienawiści do PiS. Tę propagandę rozpowszechniają dziś media masowe. Większość z nich dawno przekroczyła granicę dzielącą informację od manipulacji. Oczywiście, demokratyczne media mogą publikować różne opinie. Mają jednak również obowiązek rzetelnego informowania odbiorców o wydarzeniach publicznych. Tymczasem niemal każda taka informacja, poczynając od tytułu, a kończąc na zdjęciach, służy dyskredytacji Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS w sposób rażąco nieadekwatny do faktów kreowany jest na demiurga wszelkiego zła, symbol agresji i małostkowej żądzy władzy. Nawet jego milczenie bywa przez media interpretowane skrajnie negatywnie. Z kolei nikczemna retoryka niektórych polityków PO, w żaden sposób nie mieszcząca się w standardach debaty publicznej, przedstawiana jest w kategoriach happeningu lub uprawnionej krytyki społecznej. Ta długotrwała medialna nagonka na Jarosława Kaczyńskiego, mająca ugruntować jego fałszywy obraz wśród wyborców, jest działaniem jaskrawo antydemokratycznym. Wydawało się, że po 10 kwietnia główne polskie media zaczną w większym stopniu dbać o obiektywizm. Niestety, kolejne wydarzenia, jak obrona krzyża pod pałacem prezydenckim czy obchody trzydziestolecia „Solidarności”, prezentowane są w sposób całkowicie jednostronny. Nagonka na Jarosława Kaczyńskiego nasiliła się do tego stopnia, że nie ma już nic wspólnego nie tylko z elementarną przyzwoitością, ale i ze zdrowym rozsądkiem. Ponieważ demokratyczna debata praktycznie przestała istnieć, nie jest już moż… Wojciech Wencel

Zmiany w OFE w interesie zwykłych ludzi Gdyby przyjąć rozwiązania zaproponowane przez minister pracy Jolantę Fedak (PSL) deficyt budżetu państwa można zmniejszyć o ok. 22 mld zł rocznie. Czyli ponad cztery razy więcej niż na skutek podwyżki podatku VAT. Dodatkowo operacja ta nie będzie odczuwalna dla zwykłych ludzi i gospodarki jako całości. Dlaczego więc napotyka tak silny opór w rządzie? Co to są Otwarte Fundusze Emerytalne (OFE)? Na skutek reformy przeprowadzonej w 1999 r. Polacy mają możliwość wypracowania swojej emerytury z wykorzystaniem trzech ścieżek, zwanych filarami. Pierwsze dwa wynikają z podziału składki płaconej obowiązkowo i potrącanej z pensji każdego zatrudnionego. 12,22 proc. tej składki trafia do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, instytucji państwowej, która wypłaca świadczenia obecnym emerytom i rencistom. Będzie to też czynić w przyszłości. Jest to tzw. I filar. Pozostałą część składki w wysokości 7,3 proc. ZUS przekazuje do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Są to instytucje finansowe założone i prowadzone przez duże banki, głównie zagraniczne. Mają one na kontach założonych indywidualnie dla każdego, za kogo odprowadzana jest składka, gromadzić pieniądze potrącane z pensji. Pieniądze te mają być w naszym imieniu lokowane na rynkach finansowych w bezpieczne inwestycje i zarabiając powiększać kapitał, z którego potem będzie wypłacana nasza emerytura. Dzięki temu rozwiązaniu każdy ma wiedzieć co się dzieje z zarobionymi przez niego pieniędzmi. Dla osób urodzonych po 31 grudnia 1968 r. przynależność do wybranego OFE jest obowiązkowa. Jest to tzw. II filar. Jest jeszcze trzecia możliwość, czyli dodatkowe odkładanie na emeryturę w formie lokaty w banku, polisy ubezpieczeniowej czy konta w funduszu inwestycyjnym. Ta forma odkładania nie jest obowiązkowa i jeśli się na nią ktoś zdecyduje musi ponosić dodatkowe wydatki, ponad składkę potrącaną z pensji. Ale w pełni sam o wszystkim decyduje. Jest to tzw. III filar. Co się dzieje z pieniędzmi zgromadzonymi w OFE? Na koniec lipca 2010 r. w dyspozycji OFE było 201 mld zł. Kwota ta systematycznie rośnie, gdyż co miesiąc ZUS przekazuje tam należną część składki. W lipcu była to kwota 2,9 mld zł. Wpływają też zyski z poczynionych inwestycji. W Polsce jest 14 OFE. Z tego tylko 4 są w rękach instytucji finansowych w całości lub w części polskich. Reszta to duże korporacje międzynarodowe z takimi firmami jak ING, Generali, Aviva, Allianz, Nordea, Amplico, Axa i In. Najpierw po otrzymaniu składki OFE potrącają prowizję tytułem pokrycia swoich kosztów. Prowizja ta jest bardzo wysoka i oscyluje na poziomie ok. 10 proc. przekazanej kwoty. Biorąc pod uwagę średnią stopę zysku z bezpiecznych inwestycji finansowych można przyjąć, że przez pierwsze dwa lata nasza składka pracuje, aby zarobić na prowizję OFE. Jeśli obecne aktywa wynoszą 201 mld zł to można w dużym uproszczeniu przyjąć, że przez 10 lat zarządcy OFE na prowizji zarobili ok. 20 mld zł. Średnio rocznie ok. 2 mld zł. Czyli wartość budowy ok. 80-100 km autostrady. Spójrzmy teraz za co te instytucje finansowe każą sobie tak słono płacić. Ponieważ pieniądze gromadzone na wypłacanie emerytur muszą być maksymalnie bezpieczne, OFE mogą inwestować na giełdzie tylko do 40 proc. zgromadzonych środków, z tego do 5 proc. za granicą. Reszta Idze na zakup bezpiecznych papierów rządowych. Czyli budżet państwa coraz bardziej się zadłuża, aby pokryć różne zobowiązania. Emituje obligacje, które w znacznej części kupowane są przez fundusze emerytalne. Wytworzył się specyficzny łańcuszek powiązań i przepływów. Od pensji każdego pracownika potrącana jest składka, pobierana przez państwowy ZUS. Potem jej część państwo oddaje do OFE po to, aby one mogły od tego samego państwa kupić obligacje i na nich zarobić. Przez dziesięć lat OFE powiększyły kapitał przyszłych emerytów o ok. 22 mld zł pochodzący głównie z odsetek od rządowych obligacji zapłaconych przez podatników. W tym samym czasie pobrały prowizję w wysokości ok. 20 mld zł, którą w większości wytransferowały za granicę. Dodatkowo 5 proc. tego kapitału, czyli ok. 10 mld zł ulokowały za granicą, co finansuje obcą, a nie polską gospodarkę. Taki jest bilans pierwszej dekady funkcjonowania OFE. Kto na tym zyskał najwięcej widać gołym okiem. Co proponuje min. J. Fedak? Minister pracy Jolanta Fedak (PSL) od ponad dwóch lat proponuje zmiany w funkcjonowaniu II filaru systemu. Mianowicie chce zmniejszyć strumień środków kierowanych do OFE. Zamiast 7,3 proc. naszych pensji trafiałoby tam tylko 3 proc. Pozostałe 4,3 proc. zostałoby w ZUS. A ostatnio wobec pogarszającej się sytuacji budżetu postuluje, aby na dwa lata wstrzymać w całości przekazywanie środków do OFE. Powołuje się tu na przykład krajów nadbałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii, które w trudnych latach kryzysu tak uczyniły. Gdyby zawiesić przesyłanie składek do OFE deficyt budżetu państwa zmniejszyłby się o ok. 22 mld zł rocznie. A gdyby tylko zmniejszyć wysokość odpisu to budżet zyskałby ok. 10 mld zł rocznie. Dzieje się tak ponieważ państwo co roku dopłaca do ZUS kilkadziesiąt miliardów złotych, aby zapewnić obsługę bieżących wypłat. Gdy więcej pieniędzy ze składki zostanie w ZUS jego deficyt bieżący będzie mniejszy i budżet państwa też będzie musiał mniej dopłacać. Jak widzimy propozycje te dają o wiele większy efekt niż zaproponowana przez rząd podwyżka podatku VAT o 1 proc., która ma dać ok. 5 mld zł rocznie. Podwyżka ta oznacza podniesienie cen głównych produktów i obciąży zwykłych Polaków, w tym zwłaszcza emerytów, których poziom życia się przez to obniży. Przyjęcie zmian dotyczących OFE nie byłoby odczuwalne dla gospodarki i gospodarstw domowych zwykłych ludzi. Straty poniosłyby korporacje międzynarodowe kierujące OFE, bo ich wpływy z tytułu prowizji znacząco by zmalały, albo nawet przez dwa lata nie byłoby ich w ogóle. I to zapewne tłumaczy dlaczego jest tak silny opór przed wprowadzeniem tych zmian. Ale rząd nie powinien mieć wątpliwości czyj interes wybrać. Bogusław Kowalski

Społeczna doktryna Kościoła – Pierwszeństwo człowieka nad systemami Społeczna doktryna Kościoła może być pod­sumowana w podstawo­wej zasadzie pierwszeń­stwa człowieka: „(226. i 219.) Dotyczy to w szcze­gólności społecznej na­uki Kościoła, której świa­tłem jest właśnie prawda, celem sprawiedliwość, a główną siłą miłość… Głównym założeniem tej nauki jest teza, że konieczną podstawą, przy­czyną i celem wszystkich instytucji społecznych są poszcze­gólni ludzie…” (Jan XXIII, encyklika Mater et magistra) Kredyt Społeczny podziela tę samą filozofię. Clifford Hugh Douglas napisał w pierwszym roz­dziale swojej pierwszej książki zatytułowanej De­mokracja ekonomiczna: „Systemy są stworzone dla człowieka, a nie człowiek dla systemów i interes człowieka, któ­rym jest samorozwój, jest ponad wszystkimi systemami.” A papież Jan Paweł II napisał w swojej pierw­szej encyklice Redemptor hominis: „(16.) …Czło­wiek nie może zrezygnować z siebie, ze swojego właściwego miejsca w świecie widzialnym, nie może stać się niewolnikiem produkcji, niewol­nikiem swoich własnych wytworów. Cywilizacja o profilu czysto materialistycznym – z pewno­ścią nieraz wbrew intencjom i założeniom swych pionierów – oddaje człowieka w taką niewolę.” Wszystkie systemy muszą służyć człowiekowi, w tym również systemy finansowy i ekonomiczny: „Jako społeczność demokratyczna, bądźcie czujni na wszystko, co się dzieje w tym potęż­nym świecie pieniądza! Świat finansów to także świat człowieka, nasz świat, świat podległy su­mieniom nas wszystkich; również i on ma za­sady etyczne. Baczcie przede wszystkim na to, byście przez swoją gospodarkę i przez wasze banki świadczyli światu usługi pokojowe, a nie – być może pośrednio – przyczyniali się do wojny i niesprawiedliwości w świecie!” (Jan Paweł II, homilia podczas Mszy we Flüeli, Szwajcaria, 14 czerwca 1984 r.)

Zasada pomocniczości Prowadzi to do jednej z najbardziej interesują­cych zasad społecznej doktryny Kościoła, do za­sady pomocniczości: wyższe szczeble rządu nie mogą robić tego, co mogą rodziny i mniejsze sto­warzyszenia bliższe jednostce. Jest to przeciwień­stwo centralizacji (i rządu światowego): rządy ist­nieją po to, żeby pomagać rodzinom i mniejszym organizacjom, a nie po to, żeby je niszczyć i wchłaniać. Jeśli chodzi o szkoły na przykład, rolą państwa jest korekta systemu finansowego, tak żeby rodzice mogli kształcić swoje dzieci bez in­terwencji państwa. Byłoby to możliwe, gdyby każdy obywatel kraju otrzymywał dywidendę, a wtedy rodzice mogliby zrzeszać się i zakładać swoje własne szkoły. „(79.) …Mimo to jednak nienaruszalnym i niezmiennym pozostaje owo najwyższe prawo filozofii społecznej: co jednostka z własnej ini­cjatywy i własnymi siłami może zdziałać, tego jej nie wolno wydzierać na rzecz społeczeństwa; podobnie niesprawiedliwością, szkodą społeczną i zakłóceniem ustroju jest zabieranie mniejszym i niższym społecznościom tych zadań, które mogą spełnić, i przekazywanie ich społeczno­ściom większym i wyższym. Każda akcja spo­łeczna ze swego celu i ze swej natury ma cha­rakter pomocniczy; winna pomagać członkom organizmu społecznego, a nie niszczyć ich lub wchłaniać.” (Pius XI, encyklika Quadragesimo anno)

Rodziny pierwsze Ta sama zasada oznacza, że rodzina, podsta­wowa komórka społeczna, jest na pierwszym miej­scu przed państwem i że rządy nie mogą niszczyć rodzin i autorytetu rodziców. Jak stwierdza Ko­ściół, dzieci należą do swoich rodziców, a nie do państwa: „(9.) …Rodzina więc, czyli społeczność do­mowa, jakkolwiek bardzo mała, jest jednak prawdziwą społecznością i jest starsza od wszelkiego państwa; winna też mieć prawa i obowiązki swoje niezależnie od państwa. Udowodnione już wyżej prawo posiadania, które – jak widzieliśmy – przysługuje jednostce na podstawie prawa natury, należy zastosować do człowieka, będącego głową rodziny; przy czym – dodać musimy – prawo to tym większą ma siłę, im większą rodzinę dana jednostka swą opieką obejmuje.” „(11.) Chcieć więc, żeby władza świecka przenikała swym rządem aż do wnętrza domu, jest błędem wielkim i zgubnym… Władza oj­cowska jest tego rodzaju, iż ani zniknąć nie może, ani być pochłoniętą przez państwo… Jeśli zatem socjaliści, odsuwając w cień powagę ro­dziców, wprowadzają w jej miejsce opatrzność państwową, grzeszą przeciw naturalnej spra­wiedliwości i rozrywają jedność rodziny.” (Leon XIII, encyklika Rerum novarum)

„Państwo dobrobytu” Jak napisał Louis Even: „Ponieważ Cezar nie poprawia systemu finansowego, który tylko on może poprawić, zmuszony jest przekraczać swoje uprawnienia i przywłaszcza sobie nowe funkcje, używając ich jako pretekstu do two­rzenia nowych podatków – czasami rujnujących obywateli i rodziny. Cezar więc staje się narzę­dziem dyktatury finansowej, którą powinien zniszczyć i osobą uciskającą obywateli i rodziny, które powinien ochraniać.” Te nowe funkcje tworzą uciążliwą biurokrację, która nęka ludzi zamiast im pomagać. Papież Jan Paweł II pisał w encyklice Centesimus annus: „(48.) …Byliśmy w ostatnich latach świad­kami znacznego poszerzenia zakresu tego ro­dzaju interwencji, co doprowadziło do powsta­nia w pewnym sensie nowego typu Państwa – „Państwa dobrobytu”. Rozwój ten w niektórych Państwach miał na celu sprostanie licznym ko­niecznościom i potrzebom i zaradził ubóstwu i brakom niegodnym osoby ludzkiej. Nie obeszło się jednak bez przesady i nadużyć, które, zwłaszcza w ostatnich latach, spowodowały ostre krytyki „Państwa dobrobytu”, określa­nego jako „Państwo opiekuńcze”. Niesprawno­ści i niedostatki w Państwie opiekuńczym wyni­kają z nieodpowiedniego rozumienia właści­wych Państwu zadań. Także w tej dziedzinie winna być przestrzegana zasada pomocniczości, która głosi, że społeczność wyższego rzędu nie powinna ingerować w wewnętrzne sprawy spo­łeczności niższego rzędu, pozbawiając ją kom­petencji, lecz raczej winna wspierać ją w razie konieczności i pomóc w koordynacji jej działań z działaniami innych grup społecznych, dla do­bra wspólnego. Interweniując bezpośrednio i pozbawiając społeczeństwo odpowiedzialności, Państwo opiekuńcze powoduje utratę ludzkich energii i przesadny wzrost publicznych struktur, w któ­rych – przy ogromnych kosztach – raczej domi­nuje logika biurokratyczna, aniżeli troska o to, by służyć korzystającym z nich ludziom.” Większość dzisiejszych podatków jest niespra­wiedliwa i bezcelowa i mogłaby zostać wyelimi­nowana w systemie Kredytu Społecznego. Nie ma też żadnego powodu, dla którego miałaby istnieć obsługa długu – odsetki, które naród musi płacić każdego roku od swego długu narodowego. Nie ma sensu pożyczać na procent z prywatnych ban­ków pieniędzy, które państwo mogłoby tworzyć samo bez odsetek. Jak to już wyjaśnialiśmy wielokrotnie na ła­mach Michaela i o czym nasi stali czytelnicy po­winni wiedzieć, nie ma sposobu, żeby którykol­wiek kraj mógł wydostać się z zadłużenia w obec­nym systemie, ponieważ wszystkie pieniądze są tworzone jako dług: wszystkie pieniądze, które ist­nieją, wchodzą w obieg tylko wtedy, kiedy są po­życzone przez banki na procent. Banki tworzą ka­pitał, ale nie odsetki. Ponieważ jest niemożliwe spłacenie pieniędzy, które nie istnieją, długi muszą narastać. Natychmiast przychodzi tu na myśl przykład krajów Ameryki Południowej, które w okresie 1980-1990 zapłaciły 418 miliardów dolarów od­setek od oryginalnej pożyczki 80 miliardów dola­rów i wciąż są winne kapitał, chociaż spłaciły go więcej niż pięć razy! Przykłady takie jak powyższy spowodowały, że św. Leon napisał: „Chciwiec, który utrzymuje, że kieruje swego sąsiada w dobrą stronę, pod­czas gdy to wprowadza go w błąd jest niespra­wiedliwy i bezczelny… Ten, kto pośród innych zasad pobożnego prowadzenia się nie będzie po­życzał swoich pieniędzy na lichwę, będzie cieszył się wiecznym odpoczywaniem… podczas gdy ten, kto się bogaci z krzywdą dla innych zasłu­guje w zamian na wieczne potępienie.” Św. Jan Chryzostom napisał też: „Nic nie jest bardziej haniebne i okrutne niż lichwa.” W Kanadzie rzeczy mają się nawet gorzej: 93% długu narodowego wynoszącego 562 miliardy dolarów stanowią odsetki składane (odsetki od od­setek); tylko 7% (39 miliardów dolarów) repre­zentuje to, co rząd pożyczył od 1867 r., żeby uzu­pełnić braki w wydatkach, rzeczywistych wydat­kach na dobra i usługi. Pozostałe 523 miliardy do­larów pokrywa to, czego koszt pożyczki wynosił 39 miliardów dolarów! Według „Koalicji Jubileusz 2000” za każ­dego dolara płynącego jako pomoc dla biednych krajów każdego roku 8 dolarów kraje te wysy­łają z powrotem jako spłatę długu. (patrz rysu­nek) Co więcej, oblicza się, że 19 000 dzieci umiera każdego roku w biednych krajach z braku podstawowej opieki zdrowotnej (co spowodowane jest cięciami w programach socjalnych po to, żeby spłacać długi zagraniczne). Każda rozsądna osoba zdaje sobie sprawę, że wymaganie dalszej spłaty odsetek od długów, które zostały już spłacone wiele razy, jest działa­niem kryminalnym. Widzimy teraz, dlaczego Ko­ściół potępia lichwę (pożyczanie pieniędzy na pro­cent) i nawołuje do umorzenia długów. Kiedy ro­zumiemy, że pieniądze pożyczane przez banki są dosłownie tworzone z niczego, przez zwykłe po­ciągnięcie piórem (lub wprowadzenie cyfr do komputera), wtedy jest też łatwo zrozumieć, że długi mogą zostać umorzone, wymazane, zapo­mniane bez karania kogokolwiek.

Lichwa jest potępiona przez Kościół Sprawiedliwość wymaga, żeby pożyczko­biorcy spłacili to, co pożyczyli – kapitał, nie mniej, nie więcej. Św. Tomasz z Akwinu w „Summie teologicznej” tak podsumował nauczanie Kościoła na temat pożyczania pieniędzy na procent: „Jest napisane w Księdze Wyjścia (22,24): ‘Jeśli pożyczysz pieniądze ubogiemu z mojego ludu, żyjącemu obok ciebie, to nie będziesz po­stępował wobec niego jak lichwiarz i nie każesz mu płacić odsetek.’ Ten, kto pobiera lichwę za pożyczanie pieniędzy postępuje niesprawiedli­wie, ponieważ sprzedaje on to, co nie istnieje i takie działanie ewidentnie ustanawia nierów­ność i w konsekwencji niesprawiedliwość… Z tego wynika, że jest złem samym w sobie pobie­ranie opłaty (lichwa) za użycie pożyczonych pieniędzy i tak jak w przypadku innych wy­stęp­ków przeciwko prawu istnieje obowiązek zwrotu niesprawiedliwie zdobytych pieniędzy.” W odpowiedzi na przypowieść o talentach z Ewangelii (Mateusz 25:14-30 i Łukasz 19:12-27), która, na pierwszy rzut oka, wydaje się usprawie­dliwiać odsetki („Sługo zły i gnuśny!… Powinieneś był więc oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją wła­sność.”) św. Tomasz z Akwinu napisał: „Odsetki, o których wspomina Ewangelia muszą być roz­ważane w sensie metaforycznym; oznaczają one dodatkowe dobra duchowe, których domaga się od nas Bóg – Bóg, który zawsze chce, żebyśmy robili lepszy użytek z dóbr, powierzonych nam przez Niego i jest to dla naszej korzyści, a nie Jego.” Tak więc ten tekst Ewangelii nie może uspra­wiedliwiać odsetek, ponieważ, jak mówi św. To­masz, „argument nie może być oparty na metafo­rycznych wypowiedziach.”

1 listopada 1745 r. papież Benedykt XIV ogło­sił encyklikę Vix Pervenit zaadresowaną do bisku­pów włoskich, poświęconą lichwie i innym nie­uczciwym dochodom. 29 lipca 1836 r. papież Grzegorz XVI rozciągnął tę encyklikę na cały Ko­ściół. Mówi ona: „Natura grzechu zwanego lichwą ma swoje właściwe miejsce i źródło w kontrakcie po­życzki. Ten finansowy kontrakt uzgodniony między stronami żąda, z samej swej natury, żeby jedna osoba zwróciła drugiej tylko tyle, ile otrzymała. Grzech polega na tym, że czasami kredytodawca żąda więcej niż pożyczył. Zatem utrzymuje on, że należy mu się pewien zysk poza tym, co pożyczył, ale jakikolwiek zysk, który przekracza sumę, jaką pożyczył jest bez­prawny i lichwiarski. Nie można darować grzechu lichwy argumen­tując, że zysk nie jest wielki i prze­sadny, ale raczej umiarkowany i mały; nie można go też darować dowodząc, że dłużnik jest bogaty; ani argumentując, że pożyczone pienią­dze nie leżą bezczynnie, ale są wydane poży­tecznie, czy to dla powiększenia czyjegoś ma­jątku, czy kupna nowych nieruchomości, czy też zaangażowane w transakcje biznesowe. Prawo kierujące pożyczkami polega koniecznie na równości tego, co jest pożyczone i zwrócone; kiedy równość zo­stała ustanowiona każdy, kto żąda więcej łamie warunki pożyczki. Zatem, je­śli ktoś otrzymuje odsetki, musi je zwrócić zgodnie ze zobowiąza­niami sprawiedliwości…” Nauczanie Kościoła w tej sprawie jest zatem całkiem jasne, ale jak napisał w swojej książce „Pod znakiem obfitości” Louis Even: „Pomimo całego chrześcijańskiego nauczania, praktyka uczyniła tak duże postępy, że, żeby nie stracić w zawziętej konkurencji wokół ‘robienia’ pienię­dzy, każdy musi zachowywać się dziś, tak jakby to było naturalne, że pieniądz ‘robi’ pieniądz. Kościół nie odwołał swoich praw, ale stało się dla niego niemożliwe domaganie się ich stoso­wania.”

Dywidenda dla wszystkich Jak wyjaśnialiśmy w artykule zamieszczonym w poprzednim numerze (7) naszego pisma („Dwa ważne punkty Jubileuszu”), zamiast „Państwa do­brobytu” i całej jego biurokracji, system Kredytu Społecznego dostarcza bezwarunkowej dywidendy wszystkim obywatelom, od urodzenia do śmierci, jako udziałowcom naturalnych bogactw kraju i spadkobiercom wynalazków poprzednich genera­cji. Dywidenda ta nie będzie finansowana z podat­ków, ale przy użyciu nowych pieniędzy stworzo­nych przez naród, opartych na produkcji kraju. Jest to jedyne logiczne rozwiązanie dla pro­cesu zastępowania ludzkiej pracy przez maszyny. Jeśli ktoś chce upierać się przy zatrudnieniu każ­dego mężczyzny i kobiety w produkcji, chociaż produk­cja przeznaczona dla zaspokojenia podsta­wowych potrzeb jest już wykonywana z coraz to mniejszym użyciem ludzkiej pracy, wtedy muszą zostać stwo­rzone nowe prace, które są zupełnie bezużyteczne. I żeby usprawiedliwić te bezuży­teczne prace mu­szą zostać stworzone nowe sztuczne potrzeby przez lawinę reklam po to, żeby ludzie kupowali produkty, których naprawdę nie potrzebują. To jest to, co nazywamy „konsumery­zmem”. Podobnie, produkty będą wykonywane w czasie tak krótkim jak to możliwe, w celu coraz większej ich sprze­daży i coraz większego zysku, co spowoduje nie­potrzebne marnotrawstwo zaso­bów naturalnych, a także zniszczenie środowiska.

Swobodna twórcza praca Niektórzy obawiają się, że taka dywidenda bę­dzie zachęcała do lenistwa i że nikt nie będzie chciał pracować. Uwolnienie od konieczności pracy w celu produkcji artykułów pierwszej po­trzeby nie zakłada lenistwa. Oznacza to po prostu, że człowiek znajdzie się w sytuacji, gdzie będzie mógł uczestniczyć w takim rodzaju aktywności, która mu odpowiada. W systemie Kredytu Spo­łecznego nastąpi rozkwit aktywności twórczej. Największe wynalazki, najlepsze dzieła sztuki po­wstawały w czasie wolnym. Jak powiedział Douglas: „Większość ludzi woli być zatrudnionymi, ale przy rzeczach, które raczej lubią, niż przy zajęciach, których nie lubią wykonywać. Propo­zycje Kredytu Społecznego w żadnej mierze nie są pomyślane, by tworzyć naród próżniaków… Kredyt Społeczny pozwoli ludziom znaleźć się w takich miejscach pracy, w których będą oni za­dowoleni. Praca, którą wykonujesz dobrze jest pracą, którą lubisz, a praca, którą lubisz jest pracą, którą wykonujesz dobrze.” To właśnie w wolnym czasie człowiek może rzeczywiście rozwinąć swoją osobowość, rozwinąć talenty, które otrzymał od Boga i użyć ich roztrop­nie. Co więcej, to w wolnym czasie rodzice mogą zająć się swoimi religijnymi, społecznymi i ro­dzinnymi obowiązkami: wychowaniem dzieci, praktykowaniem wiary i pomocą swoim bliźnim. Wychowanie dzieci jest najważniejszą pracą na świecie. Ponieważ matka, która pozostaje w domu, żeby wychowywać swoje dzieci nie otrzymuje żadnego wynagrodzenia wielu będzie mówiło, że ona nic nie robi, że nie pracuje!

Wynagrodzenie dla matek w domu Faktem jest, że Kościół w swojej doktrynie społecznej również podkreśla wagę uznania pracy matek w domu przez wypłacanie im dochodu. Do­skonale spełniałaby to dywidenda Kredytu Spo­łecznego: „(19.) …Doświadczenie potwierdza, że na­leży starać się o społeczne dowartościowanie za­dań macierzyńskich, trudu, jaki jest z nimi zwią­zany, troski, miłości i uczucia, których dzieci nieodzownie potrzebują, aby mogły się rozwijać jako osoby odpowiedzialne, moralnie i religijnie dojrzałe oraz psychicznie zrównoważone. Przy­niesie to chlubę społeczeństwu, jeśli – nie prak­tycznie, nie pogarszając jej sytuacji w zestawie­niu z innymi kobietami – umożliwi kobiecie-matce oddanie się trosce o wychowanie dzieci, odpowiednio do zróżnicowanych potrzeb ich wieku. Zaniedbanie tych obowiązków spowo­dowane koniecznością podjęcia pracy zarobko­wej poza domem jest niewłaściwe z punktu wi­dzenia dobra społeczeństwa i rodziny, skoro uniemożliwia lub utrudnia wypełnienie pierw­szorzędnych celów posłannictwa macierzyń­skiego.” (Jan Paweł II, encyklika Laborem exer­cens) „(71.) …A jest straszliwym nadużyciem, które za wszelką cenę należy zwalczać, jeśli matki z powodu szczupłości zarobków ojca mu­szą poza domem szukać pracy zarobkowej z za­niedbaniem właściwych swych prac i obowiąz­ków, przede wszystkim wychowania dzieci.” (Pius XI, encyklika Quadragesimo anno) W październiku 1983 r. Stolica Święta opubli­kowała Kartę Praw Rodziny, w której wzywała do „wynagrodzenia za pracę w domu dla jednego z rodziców; powinno być tak, żeby matki nie były zmuszane do pracy poza domem z uszczerb­kiem dla życia rodzinnego, a szczególnie dla wycho­wania dzieci. Praca matki w domu musi być uznana i respektowana ze względu na jej war­tość dla rodziny i społeczeństwa.” (artykuł 10.) Podsumujmy to nasze rozważanie słowami pa­pieża Jana Pawła II z encykliki Redemptor hominis: „(16.) Stoimy tutaj wobec wielkiego dramatu, wobec którego nikt nie może pozostać obojętny. Podmiotem, który z jednej strony stara się wy­dobyć maksimum korzyści – z drugiej strony zaś tym, który płaci haracz krzywd, poniżeń – jest zawsze człowiek… Po tej trudnej drodze, po drodze koniecz­nych przekształceń struktur życia ekonomicz­nego, będzie można postępować naprzód tylko za cenę prawdziwej przemiany umysłów, woli i serc. Zadanie to wymaga sta­nowczego zaanga­żowania się poszczególnych ludzi oraz wolnych i solidarnych narodów.”

Alain Pilote

"Legendy" i "blacha" Precz z kretynizmem prawniczym, który w niedalekiej przeszłości skłaniał tylu mądrali do talmudycznych analiz, z których niezbicie wynikało, że prezydent nie ma nic do gadania w sprawach polityki zagranicznej, a tylko "współdziała" z premierem i właściwym ministrem! Wystarczyło, by zmienił się prezydent, a wszystkie dotychczasowe wątpliwości natychmiast straciły znaczenie. O ile prezydent Kaczyński prawie że "łamał konstytucję", o tyle prezydent Komorowski niczego nie "łamie", tylko zwyczajnie przejmuje inicjatywę w zakresie spraw międzynarodowych, a pierwsze zagraniczne tournee w Brukseli, Paryżu i Berlinie wygląda zarówno wobec premiera Tuska, a zwłaszcza - "właściwego ministra", czyli biednego Radosława Sikorskiego, na zwyczajny fakt dokonany. Deklarowanym celem prezydenta Komorowskiego jest "ożywienie trójkąta weimarskiego", który sprawiał wrażenie bardzo starego nieboszczyka, ale celem prawdziwym - zademonstrowanie samodzielności względem premiera Tuska, a zwłaszcza - ministra Sikorskiego, który najwyraźniej schodzi na plan dalszy i podczas gdy prezydent Komorowski na koniec wycieczki po Paryżu "biesiadował" z prezydentem Sarkozym - minister Sikorski asystował rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych Sergiuszowi Ławrowowi. Minister Ławrow oświecał polskich ambasadorów w sprawach międzynarodowych, zwłaszcza - z rosyjskiego punktu widzenia. Nie byłoby może w tym nic złego, gdyby nie okoliczność, że takie fetowanie ministra Ławrowa oznacza cichy pogrzeb Partnerstwa Wschodniego, które w swoim czasie minister Sikorski reklamował jako swój wielki sukces. O współczesnym wydaniu paktu "Ribbentrop-Mołotow" w postaci Gazociągu Północnego już nawet nie ośmielił się zająknąć. W przeciwnym razie - "dałaby świekra ruletkę mu!".  Więc z solenną miną nr 1 już tylko asystował ministrowi Ławrowowi, sprawiającemu wrażenie bardzo zadowolonego. Ale dlaczego minister Ławrow nie ma być zadowolony, kiedy Polska w podskokach przekształca się w "bliską zagranicę" - zgodnie z życzeniem wyrażonym przez premiera Putina 1 września ub. roku na Westerplatte? Katalizatorem tej przemiany była - jak szczerze wyznał minister Ławrow - "katastrofa smoleńska". Ale sama katastrofa nie spełniłaby roli katalizatora, gdyby nie zginął w niej prezydent. Zatem prawdziwym katalizatorem nie jest żadna tam "katastrofa", tylko - zmiana prezydenta, który demonstrując swoją niezależność nie tylko od "właściwego ministra", ale i samego premiera Tuska pokazuje, że sprawująca w Polsce rzeczywistą władzę razwiedka przechodzi na ręczne sterowanie. Kropką nad "i" była przekazana przez ministra Sikorskiego informacja o "kilkuset tysiącach stron" protokołów, jakimi strona rosyjska obiecuje zasypać polską prokuraturę. Zanim strona polska każdą z tych "kilkuset tysięcy stron" - na których mogą przecież znajdować się również opisy przyrody - przetłumaczy i przeanalizuje, markowanie polskiego śledztwa może przeciągnąć się nawet kilkadziesiąt lat, zwłaszcza że zarówno czarne skrzynki, wrak samolotu, jak i inne oryginalne dowody rzeczowe Rosjanie trzymają pod kluczem i polscy eksperci nie mogą ich nawet powąchać. I o to właśnie chodzi, na tym właśnie polega przywrócenie statusu "bliskiej zagranicy". I dopiero w tym kontekście możemy ocenić perspektywy skuteczności prób reanimacji "trójkąta weimarskiego" - jeśli prezydent Komorowski rzeczywiście nosi się z takim zamiarem. Jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści - mówi przysłowie, co w tym przypadku wykłada się tak, że będzie tak, jak postanowi Nasza Złota Pani Aniela ze swoim strategicznym partnerem Włodzimierzem Putinem. Skoro tedy sprawy międzynarodowe już się wyjaśniły, możemy spokojnie zająć się sprawami wewnętrznymi, wśród których na plan pierwszy wysuwają się uroczyste obchody 30. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych. Na zjeździe Solidarności w Gdyni doszło do wygwizdania premiera Donalda Tuska i nagrodzenia brawami Jarosława Kaczyńskiego, kiedy wspomniał, iż 30 lat temu warszawscy doradcy MKS-u starali się doprowadzić do odstąpienia od postulatu numer 1, jakim było utworzenie Wolnych Związków Zawodowych. Jarosławowi Kaczyńskiemu replikowała pani Henryka Krzywonos, apelując, by "nie buntował ludzi przeciwko sobie". Najwyraźniej po śmierci w smoleńskiej katastrofie Anny Walentynowicz, uważanej za "matkę Solidarności", pani Henryka Krzywonos została awansowana na "matkę zastępczą". Od strony fizycznej, z pani Krzywonos można by wykroić nawet dwie matki zastępcze, więc problemu nie ma, natomiast resztą zajęli się pierwszorzędni fachowcy od nadymania. Już następnego dnia po "robotniczym wystąpieniu" pani Krzywonos w Gdyni, odbyła się promocja książkowej biografii "pani Heni", do której wstęp napisała sama panna Kazimiera Szczukówna, zaś pozycję wydała Krytyka Polityczna. To zresztą jest zaledwie początek, bo wierny leninowskim przykazaniom o organizatorskiej funkcji prasy, niezawodny "Głos Cadyka" rozpoczął publikowanie zarówno entuzjastycznych pochwał pani Krzywonos, jak i obrzydliwych napaści. Najwyraźniej chodzi tu o dwie pieczenie: wsparcie "legendy pani Heni" z jednej i pokazanie odrażającego oblicza ciemnogrodu z drugiej strony. Na dźwięk znajomej trąbki natychmiast zareagowała nie tylko pani filozofowa Magdalena Środzina, podkreślając zalety kobiecości pani Henryki Krzywonos na tle obrzydliwego, samczego szowinizmu pozostałych członków Solidarności, ale również Jego Ekscelencja abp Józef Życiński, pryncypialnie krytykując "język gwizdów" i "partyjny związek zawodowy", jako objaw "patologii". Na tle tej znakomitej koordynacji nieprzyjemnym zgrzytem zaznaczył się wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku, oddalający pozew Lecha Wałęsy przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Według tego wyroku Wyszkowski nie musi przepraszać byłego prezydenta naszego państwa za ujawnienie, iż był on tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie Bolek. Ten wypadek przy pracy zostanie z całą pewnością naprawiony przez sąd apelacyjny, ale pokazuje, ile jeszcze jest niedociągnięć w pracy operacyjnej, zwłaszcza na odcinku niezawisłych sądów. No cóż; nie od razu Kraków zbudowano - dlatego właśnie grupa legendarnych postaci wystąpiła z inicjatywą, żeby odtąd rocznicowe uroczystości organizowało "państwo". Inicjatywa ta w prostej linii zmierza do utworzenia nie tylko Ministerstwa Prawdy, które będzie zatwierdzało obowiązujące wersje patetycznych "legend" dla legendarnych postaci, ale również - Ministerstwa Wolności, które będzie tropiło i karało każdą próbę podważenia zatwierdzonej legendy. Niezależnie od szykującej się ofensywy na "legendarnym" odcinku frontu, Platforma Obywatelska podjęła ofensywę na odcinku ideologicznym. Z inicjatywy posła PO Ireneusza Rasia, brata ks. Dariusza Rasia, osobistego sekretarza JEm. Stanisława kardynała Dziwisza, małopolscy, a być może wszyscy parlamentarzyści PO będą prezentowali proboszczom list napisany przez posła Rasia, zwracający uwagę, iż Platforma Obywatelska jest ugrupowaniem tak samo, a może nawet jeszcze bardziej patriotycznym niż inne i życzliwym Kościołowi. Listowi wtóruje JE bp Tadeusz Pieronek, w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" zarzucając biskupom, że większość z nich jest "zadymiona PiS-em". Przypomnienie przez posła Rasia dobrodziejstw materialnych, jakimi rząd PO-PSL obsypał Kościół, nosi przed wyborami samorządowymi charakter zarówno oferty, jak i szantażu w obliczu pogróżek SLD, że wkrótce zaprezentuje "pakiet ustaw światopoglądowych", m.in. o skasowaniu nauki religii w szkołach, likwidacji stanowisk kapelanów w instytucjach publicznych, rozszerzeniu dopuszczalności aborcji, dopuszczeniu tzw. związków partnerskich i tak dalej. Znaczy - albo "zadymienie PiS - em" - ale wtedy - PO poprze "pakiet", albo - odwrócenie sojuszów, to znaczy - nie żadne tam "odwrócenie sojuszów", tylko nawrócenie proboszczów na "apolityczność".  Nie jest to może alternatywa aż tak dramatyczna, jak za komuny, kiedy to proboszczom partia dawała wybór między Panem Jezusem a przydziałem blachy na pokrycie dachu kościoła, bo teraz alternatywa oznaczać może tylko wybór między blachą a PiS-em - ale zawsze coś. Ciekawe, co z tego wyniknie. Bernard Shaw zauważył, że Kościół anglikański prędzej wyrzeknie się 90 procent swoich dogmatów, niż 10 procent swoich dochodów. Wprawdzie mówił o Kościele anglikańskim, ale wobec postępów ekumenizmu, różnice międzywyznaniowe podobno są coraz mniejsze. SM

RODZINY OBURZONE SŁOWAMI GRASIA I TUSKA Część rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy jest oburzona słowami rzecznika rządu Pawła Grasia i broniącego go premiera Donalda Tuska. - To wpisuje się w skandaliczny stosunek obecnego rządu do sprawy katastrofy  - mówi nam Beata Gosiewska, wdowa po śp. wicepremierze Przemysławie Gosiewskim. W audycji w Radiu ZET rzecznik rządu Paweł Graś, odpowiadając na pytanie szefa klubu PiS Mariusza Błaszczaka, dlaczego w wyniku zderzenia z „czterdziestocentymetrową brzozą” odpadło skrzydło samolotu prezydenckiego, ironicznie powiedział: „bo ktoś je nadpiłował”. Premier Donald Tusk broni swojego partyjnego kolegi. - Jestem bardzo zadowolony z pracy ministra Grasia, w tej delikatnej i bardzo ciężkiej pracy, jaką jest informacja i ocena zdarzeń związanych z tragedią smoleńską. Myślę, że Graś wykazuje nadzwyczajną delikatność – stwierdził premier Tusk, komentując niedzielną wypowiedź rzecznika rządu. Rodziny ofiar, z którymi rozmawiał portal Niezalezna.pl, są oburzone tymi wypowiedziami. - Jest nam bardzo przykro, że rząd wchodzi w „buty” posła Janusza Palikota, który nieustannie obraża pamięć o naszych bliskich – uważa Magdalena Merta. Z kolei Ewa Kochanowska, wdowa po śp. dr Januszu Kochanowskim, Rzeczniku Praw Obywatelskich, mówi, że już ją nic nie zdziwi, jeżeli chodzi o podejście obecnego rządu do sprawy katastrofy. - Szkoda zdrowia na zajmowanie się tymi wypowiedziami. One nie mają nic wspólnego z prawdą, zdrowym rozsądkiem, a przede wszystkim z rzeczywistością. Do tej pory nie słyszałam, aby rządzący i prezydent Bronisław Komorowski powiedzieli na temat katastrofy coś wiarygodnego i prawdziwego – mówi nam Ewa Kochanowska. Beata Gosiewska nie kryje oburzenia postawą szefa rządu i jego rzecznika. - To kpiny z nas, naszych bliskich, a przede wszystkim z ofiar katastrofy. Przecież w niej zginęli również ich partyjni koledzy. Nie rozumiem, jak można urządzać sobie z tego z żarty. Od samego początku rząd bagatelizuje sprawę katastrofy i chce, by o niej jak najszybciej zapomniano, by nie istniał ten temat w publicznej debacie – uważa Beata Gosiewska. Szef klubu PiS Mariusz Błaszczak skierował wniosek do sejmowej Komisji Etyki Poselskiej o ukaranie rzecznika rządu. Mariusz Błaszczak we wniosku do Komisji Etyki Poselskiej napisał m.in., że „w sposób uwłaczający godności rodzin ofiar katastrofy TU 154 Paweł Graś żartował ze śmierci ich bliskich”.
(dk, Niezalezna.pl)

DRZEWA ZABIŁY POLAKÓW, A POMOGŁY ROSJANOM Polska Agencja Prasowa podała dziś, że w rosyjskiej Republice Komi lądował awaryjnie Tu-154. "Samolot osiadł na dawnym lotniskowym pasie startowym, na znacznej części porośniętym młodymi drzewami. Przyczyniły się one do złagodzenia skutków lądowania" - czytamy w depeszy PAP. W rosyjskim samolocie nastąpiła awaria instalacji elektrycznej. Ponieważ załoga zdawała sobie sprawę, że ma mało paliwa, podjęto decyzję o awaryjnym lądowaniu. Nikt nie odniósł żadnych obrażeń (na pokładzie było 81 osób), bo maszyna usiadła na dawnym pasie startowym - obecnie zarośniętym częściowo młodymi drzewami. Jeszcze raz przytoczmy depeszę PAP: "Przyczyniły się one do złagodzenia skutków lądowania".
 Mam nadzieję, że wkrótce poznamy więcej szczegółów tego zdarzenia, bo w świetle tego, co mówi się nam o katastrofie smoleńskiej, informacja o pozytywnej roli drzew przy lądowaniu Tu-154 może szokować. Przypomnijmy, że według oficjalnej wersji MAK polski tupolew stracił skrzydło i wylądował na "grzbiecie" (uśmiercając wszystkich pasażerów) właśnie wskutek kontaktu z drzewami. Czy jest więc możliwe, że 10 kwietnia 2010 r. drzewa zniszczyły Tu-154 i zabiły Polaków, a 7 września pomogły Rosjanom, "łagodząc skutki lądowania" takiego samego samolotu? Grzegorz Wierzchołowski

GDZIE JEST SZEF Chociaż Marek Cajzner, szef Radia dla Zagranicy, wiele dni przebywa za granicą, nie wiadomo było dotąd, czy poza krajem jest służbowo, czy korzysta z urlopu. Przy okazji jednego z wyjazdów zapytaliśmy go o to. Twierdził najpierw, że ma urlop, ale w rozmowie z nami zmienił zdanie, i w końcu przyznał, że jest w delegacji. Teraz dowiedzieliśmy się w Biurze Zarządu Polskiego Radia, nie ma śladu po delegacjach Cajznera Z prośbą o komentarz do sprawy nieobecności w miejscu pracy szefa anteny kierującego też w Polskim Radiu Komisją Etyki zwróciliśmy się do przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jana Dworaka. – Pracę poszczególnych dyrektorów w Polskim Radiu ocenia bezpośrednio Prezes Polskiego Radia powołujący ich na stanowiska – podkreślił przewodniczący. Prezes Jarosław Hasiński, którego również pytaliśmy o zarządzanie na odległość radiową anteną, przekazał nam, że do pracy dyrektora Cajznera nie ma żadnych zastrzeżeń. Choć Marek Cajzner pełni funkcję dyrektora Radia dla Zagranicy dopiero od marca tego roku, to w tym czasie przez 7 tygodni nie było go w kraju. Jak to wytłumaczyć, że nie jest potrzebny na miejscu, w radiu? Dodatkowo okazało się, że system pracy dyrektora nie wpływa na pobierane przez niego honorarium. Otrzymuje on podobne wynagrodzenie, jak pozostali dyrektorzy publicznych anten radia. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, jest to kilkanaście tysięcy złotych. Dyrektor księgowości w Polskim Radiu, Halina Adamczyk, nie chciała ujawniać szczegółów dotyczących zarobków dyrektora, ale zapewniła, że jego wynagrodzenie nie jest niższe niż innych szefów innych anten. Długi okres przebywania poza Radiem tłumaczyłaby konieczność wyjazdów w delegacje szefa anteny. Jednak Cajzner nie podróżował dotąd ani razu służbowo – zapewniono nas w Biurze Zarządu Polskiego Radia. Pierwszą odnotowaną delegacją Cajznera jest rozpoczęta w tym tygodniu wizyta w Kijowie. – W kosztach jego dotychczasowych podróży spółka nie partycypowała – poinformowało Biuro Zarządu.  – Nie ma informacji o delegacjach dyrektora Cajznera – przekonywał nas wiceszef tej komórki w radiu, Michał Kondrat. Sekcja spraw Zagranicznych w Polskim Radiu nie kupowała żadnych biletów lotniczych dla Cajznera, nie posiada też zaświadczeń o żadnych innych kosztach spółki w związku z jego wyjazdami. Jednocześnie wicedyrektor Kondrat stwierdził, że nadzorowanie kanału radiowego na odległość wydaje się dzisiaj możliwe. – Przy obecnej technologii wydaje się, że nie ma z tym problemu – stwierdził Kondrat. Kłopotu z pozostawaniu poza miejscem pracy dyrektora Radia dla Zagranicy nie ma też zarząd. Kierujący Polskim Radiem unikają jednak odpowiedzi na pytanie, jak wyglądają kolegia redakcyjne Radia dla Zagranicy, na których nie pojawia się jego dyrektor. Zanim ustaliliśmy to w inny sposób, zarząd spółki nie udzielał nam również odpowiedzi na to, czy wyjazdy Cajznera były delegacjami, czy urlopami, oraz ile czasu przebywał on poza Polską, pełniąc funkcję w Radio O ocenę tej sytuacji zwróciliśmy się do przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zapytaliśmy, czy to etyczne, że szef Radia dla Zagranicy, a jednocześnie szef Komisji Etyki, wiele czasu spędza poza Polską, poza miejscem pracy. – To pytanie wykracza poza moje kompetencje. Proszę zwrócić się do duchownego lub innego  uznanego autorytetu moralnego – odpowiedział Jan Dworak. Pomimo obarczenia funkcjami w Polskim Radio, dyrektor Marek Cajzner znajduje także czas na wyjazdy do Krakowa, gdzie prowadzi wykłady na Uniwersytecie Jagiellońskim na Podyplomowych Studiach Zarządzania Mediami. W nadchodzącym semestrze tematem omawianym przez Cajznera będzie „Wartość publiczna w mediach na przykładzie BBC”. Uniwersytet otwiera studia dla pracowników instytucji medialnych i reklamuje się znanymi nazwiskami wykładowców. Oprócz Marka Cajznera zaliczonego do grupy „sterników mediów” wykłady poprowadzą medioznawcy, profesorowie tacy jak Walery Pisarek czy Tomasz Goban-Klas. O tym, jak zarządzać medialną firmą producencką, nauczać ma Witold Bereś, a oprócz tego rolę wykładowcy przewidziano dla Kamila Durczoka. Maciej Marosz

Luki w życiorysie czerwonej Janinki Janina Paradowska (ur. 1942) – polska publicystka polityczna, związana z tygodnikiem Polityka i radiem TOK FM, prowadzi program Puszka Paradowskiej w Superstacji. Zaliczana jest do medialnego salonu i uchodzi za opiniotwórczą dziennikarkę. Jednocześnie sama uważa się oczywiście za niezależną i obiektywną, jak niejeden z tuzów salonu medialnego. Paradowska jak większość jej kolesi oczywiście płynie z prądem obowiazujacym na salonach i słuchając jej ocen, wypowiedzi niejeden wziąłby ja za rzecznika prasowego Tuska. Jednocześnie jej ulubionym zajęciem jest zwalczanie opozycji. Najcięższe ciosy kieruje w stronę Kaczyńskiego, chociaż nie ma jej również po stronie SLD czyli tam, skąd jej korzenie. Dzisiaj Jasia przefarbowała się.
Przybrała barwy blue - orange i odgrywa rolę prawicówki liberalnej Bo dzisiaj taki jesst trend a Janinka lubi być trendy. Kilka lat wcześniej trendy było wielbić Millera i pisać peany ku czci "boskiego" Olka. Kilkadziesiąt lat temu trendy była PZPR i Pardowska też wtedy była po linii i na bazie. Idolem Paradowskiej, starej komuszycy jest dzisiaj nie kto inny jak naczelny cham IIIRP, czyli świński ryj z gumowym wackiem. Chamskie zachowanie i inwektywy wypisywane przez tego biłgorajskiego ćwoka sa dla Janinki wyżynami inteligencji a jego dowcipy pod adresem ofiar katastrofy smoleńskiej to żarty z górnej półki kipiące smakiem i geniuszem. - Gosiewski we Włoszczowie? Oczywiście, że tak Z zaciekawieniem, chociaż coraz mniejszym, bo niestety wszystko jest do bólu przewidywalne, czekam na reakcje po kolejnych wpisach na blogu Janusza Palikota. Czekam, czy ktoś wreszcie wyrwie się z tej sztampy natychmiastowego potępienia i zanim potępi przez chwilę się zastanowi, co też autor miał na myśli, co w tym samym czasie powiedzieli inni, kto i gdzie, jakie granice przekroczył? Najbardziej odważni zdobywają się na stwierdzenie ? Palikot mówi czasem rzeczy ważne, ale niepotrzebnie skandalizuje i tym szkodzi Platformie. Tak mówią nawet ci, których o sympatie do PO bardzo trudno podejrzewać. Tych odważnych natychmiast zakrzykują jednak ci, którzy wołają: skandal, to się już w głowie nie mieści, wyrzucić go z partii. Tak wołają także ci, którzy do tej partii nie należą, a więc nie jest to ich sprawa. Nikt nikogo nie zmusza do zapisywania się dziś do partii, a ci, którzy już się zapisali zawsze mogą z niej wystąpić, kiedy im się coś bardzo nie podoba, ponadto nikt nie ma obowiązku głosowania na PO, a więc te argumenty nie mają sensu. Ostatnio Palikot zasłynął wpisem, że na peronie we Włoszczowie widziano Gosiewskiego, więc pewnie i inni z prezydenckiego samolotu żyją uprowadzeni przez ruskich. I zakończył rzecz stwierdzeniem o powszechnym szaleństwie, co dla naszej obecnej sytuacji wydaje się puentą wyjątkowo trafną. Nie wszystkie słowne ?figury? Palikota uważam za najwyższej próby, czasem niepotrzebnie zbytnio szarżuje, ale uważam, że akurat moment na taki ?skandalizujący? wpis jest wyjątkowo stosowny i nie uważam go za jakiś wielki skandal. Raczej za groteskowy opis tej nierzeczywistości, jaki po katastrofie stwarzały kręgi radiomaryjne i ich okolice i których nie poniechały do dziś. Co więcej te wersje, choć nie w tak skrajnej postaci, upowszechniają się i trafiają do głównego nurtu. W ostatnich dniach wypowiedziano ponadto zdania o wiele bardziej skandaliczne.-.......... http://paradowska.blog.polityka.pl/?p=250 Zerkając w życiorys Paradowskiej dostrzegłam w nim wiele pustego miejsca, białych plam, a może czarnych i stąd te braki w informacji. Janina Paradowska jest absolwentką wydziału polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. W zawodzie dziennikarza rozpoczynała pracę w Kurierze Polskim pod koniec lat 60., pisząc reportaże społeczne. Z chwilą wprowadzenia w Polsce stanu wojennego (13 grudnia 1981), jak wielu innych działaczy PZPR, oddała swoją legitymację partyjną. W czasie trwania stanu wojennego podjęła pracę w redakcji Życia Warszawy, gdzie pracowała na różnych stanowiskach, również po jego zakończeniu. W "ŻW" Paradowska pełniła funkcję między innymi kierownika działu politycznego. Pracowała również w dziale kulturalno-oświatowym. Od 1991 roku jest komentatorką polityczną tygodnika Polityka. Jest również inicjatorką spotkań pod nazwą Salony „Polityki”, na których gości czołowych polityków, biznesmenów, przedstawicieli mediów i świata kultury. Miała swój udział w Aferze Rywina, usuwając z wywiadu z Leszkiem Millerem we wrześniu 2002 (na prośbę Adama Michnika) fragment dotyczący owej afery. Pracowała w TVP, gdzie od maja 1993 do czerwca 1994 prowadziła program publicystyczny "Gorąca Linia" w Jedynce. Co Paradowska robiła między końcem lat 60-tych a stanem wojennym poza tym, że była działaczką PZPR? Tego Wikipedia niestety nie podaje. Wiemy, że oddana była i jest Michnikowi i spełni każde jego polecenie. Wiemy również, ze nagród jej nie skąpiono. Paradowska jest laureatką nagród: Pruszyńskich, Bocheńskiego i wielokrotnie Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Zajęła 2. miejsce w rankingu 50 najbardziej Wpływowych Kobiet w Polsce magazynu "Home&Market", została nagrodzona Złotą Akredytacją do Sejmu jako najlepsza dziennikarka prasy ogólnopolskiej. Zdobyła tytuł Najlepszego Dziennikarza Roku 2002 - Grand Press. Z inicjatywy Renaty Gluzy z miesięcznika Press, który przyznał ten tytuł, dodatkową nagrodą był występ w teatrze. Paradowska wystąpiła 13 i 14 stycznia 2007 w warszawskim teatrze Kwadrat w farsie Raya Cooneya i Johna Chapmana Nie teraz kochanie jako pani Frencham (w miejsce Barbary Rylskiej). Organizacja tego występu wymagała zezwolenia związków zawodowych aktorów, ponieważ Janina Paradowska nie jest zawodową aktorką. Może te nagrody mają związek z tym "tajemniczym" okresem wyjętym z metryki Pardowskiej? Nie wiem. A bardzo bym chciała wiedzieć, bo jak widać ciekawe są życiorysy tuzów polskiego "dziennikarstwa." Szczególnie tych przefarbowanych na blue - orange czerwonych lisów. http://pl.wikipedia.org/wiki/Janina_Paradowska

ps.Pośmiejmy się Janinko troszkę, tak jak śmiałaś się z tego żartu o "Gosiu". Podobno dla Ciebie super był. To ja mam lepszy według mnie. Pani Jasiu, widziałam Pani męża, w Odessie, pływał sobie w Morzu Czarnym, stylem - na wznak. Z falami walczył i fal nie pokonał. Dobry żart, prawda wielbicielko inwektyw Palikota? kryska

Przebiegły komunista Niesiołowski"(...) Jarosław Kaczyński fałszuje historię i robi to, co komuniści. Do wydarzeń, które były ważne dla nich, oni dopisywali z politycznych powodów postacie, które nie odegrały żadnej roli w tych wydarzeniach, i fundowali własnych bohaterów." Tak bełkotał dziś w Radiu ZET Niesiołowski, koń Tuska którego ten zrobił wicemarszałkiem sejmu. Właściwie życiorys Niesiołowskiego i jego stan psychiczny po kolejnych wizytach u lekarzy specjalistów wystarczy za komentarz. I po sprawie. Sprawa ta jednak dotyczy nie tylko Niesiołowskiego. Do poziomu swojego marszałka dostosowało się wielu posłów i senatorów PO. Każdy, kto wsłuchał się choćby w wystąpienie Kaczyńskiego na jubileuszu Solidarności wie, że nic takiego ni miało miejsca. Kto bowiem nie odegrał roli w powstaniu Wolnych Związków Zawodowych? Lech Kaczyński, Andrzej Gwiazda, Alina Pieńkowska, Anna Walentynowicz? Brednie Niesiołowskiego powoli stają się "normalką" w życiu politycznym. Nie od dziś wiadomo, że muchołap jest osobą wysoce pazerną na kasę i zaszczyty, toteż każdy kto mu powierzy stanowisko i zapłaci, ma w nim szczekaczkę, czy też maszynę do plucia i besztania. Wprawdzie arsenał jego wyzwisk dawno już osłuchał się i raczej zaczyna denerwować, niż śmieszyć, ale politykom PO to wystarczy. Tacy wielbiciele odgrzewanych kotletów. Ciekawym eksperymentem było by podpłacenie Niesiołowskiego i wydanie mu polecenia plucia na Wałesę. Kładę rękę.... Mam pewność, że za 5-6 lat, gdy PO już trafi szlag, Stefan Niesiołowski swoje "niegodziwości, łgarstwa, fanatyków nienawiści i resztę" skieruje wobec Tuska z przyległościami, a może i Wałęsie się dostanie? Będą jaja.... Póki co zwyczaje komunistów zapożyczyła właśnie Platforma Obywatelska. Prym wiedzie rzecz jasna koń Niesiołowski, tak uroczo kablujący już na pierwszym przesłuchaniu po aresztowaniu członków "Ruchu". Uczynny Stefan pomagał Ludowej Władzy - to się ceni. Właściwie warto zastanowić się, czy to była głupota, konformizm, strach czy może kolaboracja. Ocenę pozostawiam czytającym. To Niesiołowski na czele wiernej gwardii umniejsza dokonania osób, które z narażeniem życia, w imię idei solidaryzmu postawiły się komunie, a klei mit Heni Krzywonos (zwanej Henia z akumulatorkiem), która według własnej relacji zatrzymała już zatrzymany tramwaj. Może to dalekowzroczność Niesiołowskiego, która każe mu zadbać o własne interesy po rozpadzie PO? Mości sobie zawczasu gniazdko w postkomunistycznych kręgach Jolanty Kwasniewskiej, która z Panią Krzywonos się nad wyraz kumpluje. Przebiegły ten Stefan. yarrok

Podpiłowane skrzydło a sprawa polska Słynna wypowiedź pana Grasia i jeszcze słynniejszy komentarz do niej premiera Tuska zainspirowały mnie do powrotu do krainy dzieciństwa, a ściślej mówiąc do szkoły podstawowej, by na podstawie zdobytej wtedy wiedzy z fizyki sprawdzić, czy do złamania brzozy o średnicy 40 cm konieczne jest podpiłowanie skrzydła samolotu tak dużego, jak TU-154. Energia kinetyczna samolotu: Ek=mv2/2 Z przedstawionych powyżej obliczeń wynika, że energia z jaką samolot taki, jak TU-154 uderzy w drzewo, wynosi 217 014 KJ i jest ponad 280 razy większa od energii uderzenia w drzewo samochodu o wadze 2 ton, poruszającego się z prędkością 100 km/h. Bez bawienia się w obliczenia wytrzymałościowe (uczniowie gimnazjum nie uczą się o udarności i nie obliczają belek) można więc przypuszczać, że o ile samochód o wadze 2 ton jadący z prędkością 100 km/h może takiej brzozy nie złamać (co na polskich drogach można zaobserwować na co dzień), to uderzenie 280 takich samochodów jednocześnie (lub jednego pojazdu o wadze 560 ton) z prędkością 100 km/h zapewne skończy się całkowitym zniszczeniem drzewa. Można to zobrazować inaczej – wyobraźmy sobie los brzozy o średnicy 40 cm, która stanie na drodze ważącej około 70 ton lokomotywy, jadącej z prędkością 280 km/h – czyli z taką samą energią, z jaką leciał samolot. Wiem, co teraz powiedzą sceptycy – że nie można porównywać np. lokomotywy z delikatniejszą znacznie strukturą skrzydła samolotowego, zbudowanego ze znacznie lżejszych materiałów, które nie zachowuje się w czasie kolizji z drzewem jak lokomotywa. Można sobie wyobrazić, że gdyby samolot uderzył słabą i wąską końcówką skrzydła w brzozę, to być może drzewo odcięłoby tę część skrzydła niczym brzytwa. Ale można z dużą dozą prawdopodobieństwa przyjąć też, że im bliżej kadłuba samolotu skrzydło uderzy o drzewo, tym mniejsza będzie szansa, że to skrzydło zostanie odcięte, a nie brzoza złamana. Tylko że w tym wypadku to brzoza złamała się o skrzydło, więc to raczej samolot wyszedł z tej kolizji zwycięsko… Poza różnicą w masie i prędkości pojazdów, a więc i energii zderzenia, istnieje jeszcze jedna przyczyna, dla której nie można porównywać skutków zderzenia samolotu i samochodu z drzewem. Otóż samochód uderza w drzewo blisko miejsca, w którym tkwi ono sztywno w ziemi i raczej nie może się ugiąć, łagodząc skutki kolizji. Natomiast lecący samolot uderza w drzewo na większej wysokości, gdzie drzewo może odgiąć się pod wpływem działającej siły i łatwiej się złamie. Czyli to zjawisko też działa raczej na korzyść samolotu. Jeżeli do tego dodamy pęd powietrza i pracę silników odrzutowych, które dodatkowo będą działać na drzewo, to opowiadanie, że drzewo o średnicy 40 cm może odłamać skrzydło samolotu i zmienić tor lotu tak wielkiej maszyny można między bajki włożyć. Reasumując – przeraża mnie nie tylko oczywisty brak kultury obu panów, który okazali wypowiadając się publicznie w tej sprawie – jeden na temat piłowania skrzydeł samolotu, a drugi chwaląc delikatny i kulturalny sposób ujęcia tego problemu przez tego pierwszego. Przeraża mnie przede wszystkim fakt, że ster władzy w naszym kraju dzierżą ludzie, którzy pod względem wiedzy z podstawowych przedmiotów na poziomie obecnego gimnazjum nie mogą konkurować nawet z uczniami tych szacownych instytucji. Pluszak

Ojciec niemieckiego "cudu" gospodarczego Ludwig Erhard urodził się 4 lutego 1897 roku w Furth w rodzinie kupieckiej. Ojciec późniejszego twórcy niemieckiego cudu gospodarczego popierał partię Eugena Richtera, zdeklarowanego zwolennika wolnego handlu. Młody Ludwik po skończeniu szkoły średniej, został w 1916 roku powołany do wojska. Na froncie został ciężko ranny i jako inwalida wojenny powrócił do rodzinnego miasta, gdzie skończył studia kupieckie. Następnie podjął studia na uniwersytecie we Frankfurcie nad Menem, które skończył w 1925 roku uzyskując stopień doktora nauk politycznych. W czasie Wielkiego Kryzysu pracował nad planami jego przezwyciężenia przez wspieranie konsumpcji. Dzięki wsparciu prof. Franza Oppenheima otrzymał posadę naukową w Wyższej Szkole Handlowej w Norymberdze, gdzie utworzono instytut zajmujący się badaniem rynku. Wkrótce związał się z ordoliberałami,  których jednym z założycieli był profesor uniwersytetu w Fryburgu Walter Eucken,  wydawca pisma „Ordo”, od którego wzięła się późniejsza nazwa nurtu ordoliberalizm. Innym ordoliberałem był Wilhelm Röpke, który po dojściu Hitlera do władzy wyjechał do Turcji, a potem do Genewy, gdzie napisał swoje najsłynniejsze dzieło: „Kryzys społeczny czasów współczesnych”. Ordoliberałowie zdecydowanie przeciwstawiali się gospodarce centralnie planowanej oraz koncepcjom Keynes’a, obwiniając interwencjonizm państwowy za kryzys gospodarki wolnorynkowej. Röpke zwalczał również korporacjonizm, uważając że korumpuje on grupy zawodowe poprzez przyznawanie im różnych prerogatyw, które stoją w sprzeczności z resztą społeczeństwa. Te sprzeczne interesy wedle niego powinny być rozwiązywane jedynie na drodze wolnej konkurencji. Równocześnie ordoliberałowie krytykowali racjonalizm jako podstawową ideę liberalizmu, wskazując, że liberałowie uczynili z rozumu swoisty mit, podnosząc go do roli siły historycznej, zdolnej kreować prawa dziejowe. Rozum zaś – ich zdaniem – powinien być jedynie sędzią związanym stanem faktycznym i warunkami stwierdzonymi doświadczeniem. Dzieckiem liberalizmu ekonomicznego i racjonalizm dla Röpkego był ekonomizm, który był nie tylko cechą liberalizmu, ale również i socjalizmu. Na temat „niewidzialnej ręki rynku” wypowiadał się również niepochlebnie Erhard słowami „fikcja przedstabilnej harmonii”. Mimo tych różnic, ordoliberałowie nie podważali egzystencji i funkcji samoregulacji rynku. Krytyka ordoliberalna skierowana była nie przeciwko zasadzie samoregulacji, ale odrzucała niewystarczające ramy instytucjonalne, a co za tym idzie zabezpieczenie samego procesu gospodarczego. Klasycznemu liberalizmowi zarzucano niedocenianie ustrojowego znaczenia państwa w dziedzinie gospodarczej oraz nieuwzględnianie ludzkiego zachowania w procesie gospodarczym. Ordoliberalizm chciał nadać świadomą formę wolnego rynku, jak powiedział Röpke, „która będzie obiektem ciągłej i aktywnej polityki”. Nie odnajdując odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące współczesności w liberalizmie, skierowali swoją uwagę ku konserwatyzmowi. Z pozycji czysto konserwatywnych krytykowali takie wartości jak racjonalizm, indywidualizm czy postępowość. Koncepcja wolności u ordoliberałów polegała na jej samoistnym ograniczeniu tak, aby nie była nadużywana i nie przerodziła się w niewolę, co jej często zarzucano. Euglen łączył wolność z moralnością, pisząc: „Tylko wolna wola umożliwia poznanie i urzeczywistnienie wiążącego moralnego ładu na świecie. Tylko wolny człowiek może dzięki obserwacji i samodzielnemu myśleniu przybliżyć się do prawdy”. Wolność powinna być zakotwiczona w obyczajach i kodeksach narodu, a to zakotwiczenie powinno być ogólnym obowiązkiem i najwyższą wartością wspólnoty. Wolność dla ordoliberałów była ściśle powiązana z odpowiedzialnością. Polityka państwa winna pomagać ustanowić ład naturalny i moralny. Duże znaczenie przywiązywali do roli religii oraz Kościoła, jako instytucji, która wraz z państwem, powinna kształtować ład. Uważali również, iż osoby majętne zobowiązane są do wykorzystywania swego bogactwa nie tylko dla siebie, ale i dla społeczeństwa. Byli zdania, iż bycie zamożnym zobowiązuje. Podkreślał to m.in. Erhard w książce „Dobrobyt dla wszystkich”. Koncepcje Erharda znacząco odbiegały od wojennej polityki gospodarczej nazistów, dlatego też w 1942 roku został zmuszony do odejścia z uczelni. W czasie pracy poznał wielu przemysłowców, którzy utworzyli prywatny Instytut do spraw Badań Przemysłu, w którym znalazł zatrudnienie. W 1944 roku Erhard napisał rozprawę „Finansowanie wojny i konsolidacja długów”, w której przedstawił własną koncepcję reformy gospodarczej, zakładającej wprowadzenie gospodarki wolnorynkowej. Rozprawa ta została zauważona w Ameryce, w rezultacie czego, po zakończeniu wojny, w październiku 1946 roku amerykański gubernator Bawarii powołał go na ministra handlu i rzemiosła. Erhard propagował konieczność przejścia z gospodarki nakazowo-rozdzielczej, którą naziści wprowadzili w 1936 roku, a alianci kontynuowali po wojnie, ku gospodarce wolnorynkowej. W okupowanych Niemczech panował głód, a ludzie cierpieli z powodu braku podstawowych artykułów. Marka nie miała żadnej wartości, a barter zastępował pieniądz. Większość Niemców nie wierzyło w wolny rynek, mając w pamięci „sukcesy” gospodarki planowej za czasów nazistów. W październiku 1947 roku został przewodniczącym Specjalnego Zarządu do spraw Pieniądza i Kredytu, przygotowującej w tajemnicy reformę walutową (w obiegu wciąż były marki z czasów Hitlera). W marcu 1948 roku obradująca we Frankfurcie rada gospodarcza (zalążek niemieckiego parlamentu) wybrała go na dyrektora Zarządu Gospodarki Zjednoczonych Obszarów Gospodarczych. Nowe stanowisko dało Erhardowi okazję do wcielenia w życie swojego programu, choć nie było to łatwe, gdyż wszystkie liczące się niemieckie partie polityczne uważały za konieczne wprowadzenie jakiejś formy socjalizmu. Program uważanej za prawicową CDU uchwalony w roku 1947 głosił: „Planowanie i kierowanie gospodarką są przez długi czas konieczne w jak najszerszym zakresie”. Przewidywał też upaństwowienie kopalni i hut. Chadecy twierdzili wręcz, że ich celem jest zbudowanie demokratycznego socjalizmu. Tylko dzięki niebywałej pewności i sile argumentów Erharda, członkowie rady gospodarczej dali mu się przekonać i zaaprobowali przygotowaną przez niego ustawę znoszącą wszystkie przepisy o planowaniu gospodarczym i reglamentacji, czyli idącą dokładnie pod prąd programów partii, które reprezentowali. Tak się jednak stało, 18 czerwca 1948 roku 50 głosami „za” przy 36 „przeciw” ustawa została uchwalona. Posiedzenie to, co warto podkreślić, odbyło się w ścisłej tajemnicy. Władze okupacyjne nic o nim nie wiedziały. Nie wiedziały też, jakie decyzje na nim zapadły. W dwa dni później – 20 czerwca - przeprowadzono wymianę pieniędzy. Miejsce marki Rzeszy (RM) zajęła marka niemiecka (DM). W tym dniu Ludwig Erhard dał też wolność gospodarce. Zrobił to w sposób naprawdę niezwykły. Wykorzystał w tym celu ślepe posłuszeństwo swych rodaków wobec władzy. Była to niedziela, nie było w pracy nikogo, kto mógłby mu przeszkodzić. Erhard wydał i rozesłał stosowne rozporządzenia, po czym w przemówieniu radiowym powiadomił, że unieważnił kartki żywnościowe, zniósł kontrolę cen itd.  Nie miał prawa robić tego bez porozumienia z władzami okupacyjnymi, ale gdyby poprosił je o zgodę, nigdy by jej nie dostał. Wszystkie jego polecenia zostały skrupulatnie wykonane przez odpowiednie urzędy. W poniedziałek rano Niemcy obudzili się w całkiem innym ustroju, a on został wezwany przed oblicze generała Luciusa Claya, dowódcy amerykańskich wojsk okupacyjnych. Podobno rozmowa zaczęła się od pytania pewnego pułkownika: „Jak pan śmiał rozluźnić nasz system racjonowania w sytuacji tak wielkich niedoborów żywności!” Erhard odpowiedział: "Ależ panie pułkowniku, ja nie rozluźniłem systemu racjonowania, ja go całkowicie zniosłem!" . „Odtąd jedyną <kartką>, jakiej będą potrzebowali ludzie, będzie marka niemiecka i będą oni ciężko pracować, by ją zdobyć. Poczekajmy, a przekonamy się.”     Wtedy odezwał się generał Clay: „Panie Erhard, moi doradcy mówią mi, że popełnia pan straszliwy błąd”. Erhard miał mu odpowiedzieć: „Niech pan ich nie słucha, generale, moi doradcy mówią mi to samo. Generał Clay musiał się szybko zdecydować, czy chce wystawić się na pośmiewisko, czy udawać, że wszystko stało się za jego wiedzą i wolą. Wybrał to drugie. Bardzo szybko okazało się, że Erhard nie popełnił błędu. Niemcy zaczęły się rozwijać w oszałamiającym tempie. Sklepy zapełniły się towarami. Jego powodzenie oznaczało jednak kres marzenia wielu polityków i zwykłych ludzi o socjalizmie. Walczyli o jego spełnienie jak mogli. W listopadzie 1948 roku wybuchł strajk generalny. Strajkujący domagali się odwołania reformy, ale Erhard nie ustąpił. Jeszcze w tym samym roku Erhard uwolnił płace, dzięki czemu osłabił potęgę związków zawodowych. Stopniowo ceny zaczęły spadać, równocześnie spadło bezrobocie i wzrosły płace. „Cud” gospodarczy rozwiązał też problem bezrobocia wśród milionów przesiedleńców oraz uciekinierów z NRD. Erhard prowadził politykę ograniczania wydatków budżetowych, co skutkowało nadwyżką budżetową. Równocześnie dzięki otwarciu się rynków bardzo szybko rósł eksport. Niemcy w pierwszym dziesięcioleciu po wprowadzeniu reformy rozwijały się w tempie 7% rocznie. Marka niemiecka stała się jedną z najstabilniejszych walut na świecie. Po przeprowadzonych wyborach parlamentarnych i powstaniu rządu Adenauera, został ministrem gospodarki, które to stanowisko piastował aż do 1963 roku. W czasie wojny w Korei, w marcu 1951 roku amerykański Wysoki Komisarz John McCloy zażądał ”modyfikacji”  gospodarki niemieckiej, które miały zwiększyć wpływ państwa na gospodarkę. Chodziło o to, żeby można było szybko przestawić niemiecki przemysł na produkcję zbrojeniową, a to trudno zrobić inaczej, niż poddając gospodarkę kierownictwu państwa. Erhard miał świadomość, że Niemcy będą się rozwijać dobrze, jeśli reguły ustalone w 1948 roku pozostaną niezmienione. Tłumaczył to tak: „Gospodarka nie jest pacjentem, którego można bez końca operować”. Pod jego wpływem kanclerz Adenauer zdecydował się na odrzucenie amerykańskich nacisków. Okazało się to bardzo korzystne dla kraju. Erhard stał się ojcem niemieckiego „cudu” gospodarczego. Jak inni ordoliberałowie postulował deproletaryzację ludności poprzez upowszechnienie własności. Postulaty te zostały wprowadzone dzięki małym przedsiębiorcom, rzemieślnikom i rolnikom. Oparto się na tych warstwach nie tylko ze względu na ich pozytywne cechy, takie jak oszczędność, rzetelność, uczciwość, tradycjonalizm, ale dlatego, iż właśnie dzięki nim mogła się urzeczywistnić dekoncentracja i decentralizacja. Małe przedsiębiorstwa, zakłady i gospodarstwa zapewniały zasadę utrzymania konkurencji. Tu też realizował się postulat odpowiedzialności za swój zakład, gospodarstwo, firmę. Innym środkiem deproletaryzacji było upowszechnienie dobrobytu. Jego program  wyrażały dwa hasła: „Dobrobyt dla wszystkich” i „Dobrobyt przez konkurencję”. To zaś wykluczało aktywną politykę państwa w sferze socjalnej. Ordoliberalna polityka społeczna polegała na kształtowaniu warunków życia społeczeństwa umożliwiających „najlepsze dopasowanie się indywiduów”. Polityka miała być oparta na zasadzie subsydiarności, a wszelka pomoc powinna pochodzić najpierw od najbardziej zdecentralizowanych instytucji, a w szczególności od rodziny jako podstawy zdrowego społeczeństwa. Erhard sprzeciwiał się koncepcji „państwa dobrobytu”, które ubezwłasnowolnia ludzi i tworzy z nich poddanych państwa. „Byłby to – mówił Erhard - doprawdy stan groteskowy, gdybyśmy najpierw płacili wszystkie podatki, a potem ustawiali się w kolejce po to, żeby na zabezpieczenie egzystencji otrzymać z powrotem od Państwa własne środki”. Do tych dwóch postulatów dochodziła jeszcze odpowiedzialność podmiotów gospodarczych: „Rozwiązanie problemów społecznych leży nie w rozdziale, ale w multiplikacji produktu socjalnego”. Erhard sprzeciwiał się doraźnym akcjom i postulował takie działanie państwa, które byłoby całościowe i nastawione na określony ład. Postulaty ordoliberałów – Euckena i Röpkego  zostały w prowadzone w życie przez Erharda na polu gospodarczym. Z tego też względu określa się ich jako „ojców” społecznej gospodarki rynkowej, która odniosła tak duży sukces, że socjaldemokracja i „zieloni” zaczęli się do niej odwoływać i na swój sposób wypaczać jej oryginalne znaczenie.

Wybrana literatura:

T. Kaczmarek, P. Pysz – Ludwig Erhard i społeczna gospodarka rynkowa

T. Pszczółkowski – Ordoliberalizm

U. Zagóra-Jonszta – Ordoliberalizm a społeczna gospodarka rynkowa Niemiec

T. Juszczak – Ordoliberalizm. Historia niemieckiego cudu gospodarczego

Godziemba

Krew na rękach Postarzał się car ojczulek, postarzał. Już nawet gołąbka własnymi rękami nie mógł zadusić. Siedział na tronie złoty i zimny. Tylko broda mu rosła do podłogi i niżej. Rządził wtedy kto inny, nie wiadomo kto. Ciekawy lud zaglądał do pałacu przez okno, ale Kriwonosow zasłonił okna szubienicami. Więc tylko wisielcy widzieli co nieco. Zbigniew Herbert Proszę  Państwa, kilka godzin temu mój świat rozpadł się w kawałki. Usiłuję go sobie złożyć od nowa, ale idzie mi to niesporo. A wszystko to stało się za sprawą następującej informacji: Podejmując członków Klubu Wałdajskiego w poniedziałek wieczorem w Soczi nad Morzem Czarnym, szef rosyjskiego rządu zadeklarował, że nie zamierza wtrącać się w postępowanie przeciwko Chodorkowskiemu. - Jest to sprawa sądowa, nie będę się wtrącać, ale ten człowiek ma krew na rękach - przytoczył słowa premiera Rosji Michnik w wypowiedzi dla agencji RIA-Nowosti. Rosyjska agencja przekazała, że zdaniem szefa "Gazety Wyborczej", mówiąc o sprawie Chodorkowskiego, Putin okazał emocje - o ile odpowiadając na inne pytania, mówił spokojnym tonem, żartował, o tyle w tym wypadku jego intonacja była inna. Michnik powiedział we wtorek radiu Echo Moskwy, że przy pytaniu o Chodorkowskiego rosyjski premier zmienił się na twarzy, mówił o nim, jakby chodziło o mordercę, bandytę. Redaktor naczelny "Gazety Wyborczej" podkreślił, że uważał za swój obowiązek zapytać Putina o Chodorkowskiego. O uwagach Putina na temat b. szefa Jukosu opowiedział także niemiecki politolog Alexander Rahr. Jego wypowiedź przytoczyła z kolei agencja ITAR-TASS.
Rosyjskie media przypomniały, że nie pierwszy raz premier próbuje oskarżyć Chodorkowskiego o morderstwa. W zeszłym roku, odpowiadając za pośrednictwem TV na pytania obywateli, Putin przypomniał o sprawie b. szefa służby bezpieczeństwa Jukosu Aleksieja Piczugina, oskarżonego o zorganizowanie kilku morderstw i skazanego na karę dożywotniego pozbawienia wolności. - Jest jasne, że działał w interesie i na polecenie swoich mocodawców - oświadczył wówczas szef rządu Rosji.

W mojej naiwności myślałem, że - jak wszyscy - wiem o premierze pułkowniku Putinie sporo.
Wiedziałem o jego szóstym dan w judo.
Wiedziałem o jego miłości do wielorybów, niedźwiedzi, tygrysów i labradorów.
Wiedziałem o jego talentach pływackich i wędkarskich.
Wiedziałem o jego zamiłowaniu do zdjęć z gołą klatą.
Wiedziałem o jego płynnym niemieckim, przewyższającym nawet talenta naszego nieocenionego premiera.
Wiedziałem o jego krzyżyku na piersi i głęboko chrześcijańskiej naturze.
Wiedziałem o jego oczach z napisem "demokrata" inkrustowanym na dnie tak wyraźnie, że tylko źli starcy ze wzrokiem spaczonym jak senator McCain widzą na tym dnie coś zupełnie innego.
Wiedziałem, że  jego wielkoduszności nie wadzi nawet, gdy gawiedź w państwach wasalnych swawolnie przebiera się za symbol męskości z jego nazwiskiem. W każdym razie irytuje go to mniej niż lokalne władze i prokuraturę.
Wiedziałem, że imperialistyczne gadzinówki w rodzaju Wall Street Journal czy Economist nazywały go wprost, haniebnie i fałszywie faszystą (jak oszczercze  jest to miano wobec ideowego bolszewika, nie trzeba chyba tłumaczyć), a inna imperialistyczna gadzinówka Washington Post oskarżyła go o pieczołowitą rekonstrukcję systemu rozmontowanego przez Gorbaczowa (jak gdyby to mógł być zarzut i jak gdyby sam Gorbaczow świadomie chciał był cokolwiek rozmontowywać).
Wiedziałem, że został członkiem rosyjskich Hells Angels o pseudonimie Abaddon.
Nie wiedziałem natomiast, jak głęboko porusza nim informacja o krwi na czyichś rękach. W swojej tępocie nie umiałem sobie wyobrazić, że fizycznie brzydzi go towarzystwo morderców i bandytów. Dopiero teraz dotarło do mnie, że zdaniem  premiera pułkownika Putina zatrudnianie w służbie bezpieczeństwa ludzi oskarżanych o zorganizowanie kilku morderstw stawia pracodawcę na zawsze poza obrębem cywilizowanej wspólnoty, na dnie hańby i ohydy. Że w oczach tak sprawiedliwego człowieka jak Władimir Władimirowicz choćby najsurowsza karna odpowiedzialność za podobny czyn - łącznie z latami obozu pracy na Syberii - nie wystarczyłyby na odkupienie winy i przywrócenie do ludzkiej społeczności.  Żadnego tam asperges me hyssopo et mundabor, nie na tym świecie. Gdy premier pułkownik Putin dowiaduje się o takich ekscesach, rzecze raka i wypluwa z ust swoich. (Na miejscu, powiedzmy, generałów Kiszczaka czy Jaruzelskiego modliłbym się, aby srogi ów sędzia nie badał nigdy zbyt dokładnie osiągnięć ich podwładnych.) Po tej informacji poczułem się jak Szaweł na drodze do Damaszku. W błysku objawienia zrozumiałem, że wszystkie informacje z ostatnich lat połączyłem w konstrukcję spaczoną i obłąkaną. Że - ze złej woli - mylnie ścigałem ciemnymi myślami ostatnich sprawiedliwych na ziemi. Że bogactwo  duszy i czystość motywacji premiera pułkownika Putina musi pozostać dla takiego płaza jak ja nieprzeniknioną tajemnicą, przed którą mogę tylko w akcie skruchy się ukorzyć. Muszę wyrzucić wszelką truciznę, wszelkie kłamstwo i wszelki jad ze swej duszy, wszystkie tzw. powszechnie znane fakty, którymi reakcja mami słabsze głowy i charaktery. Co też niniejszym wpisem niezdarnie czynię.
II Biorąc pod uwagę wrażliwość jego duszy, Władimir Władimirowicz Putin musiał mieć szczególnie ciężką karierą zawodową. Spędził ją bowiem w organizacji, która morderstwo i skrytobójstwo podniosła do rangi sztuki. Jedna z maksym KGB, chętnie cytowana przez p. Aleksandra Ściosa, głosi: Każdy głupiec potrafi popełnić morderstwo, ale trzeba być artystą by popełnić naturalną śmierć. Aby w pełni docenić masochistyczny rys Władimira Władimirowicza, przypomnijmy, że przynależność do tej organizacji i zasługi jej oddane uważa za swój największy tytuł do dumy. Oświadczał wprost, że jej członkiem zostaje się na całe życie. Po objęciu w 1999 roku stanowiska premiera Federacji Rosyjskiej zwrócił się do sali pełnej swoich kolegów: Jesteśmy znów u władzy, tym razem na zawsze. Do tego stanowiska Władimir Władmirowicz Putin doszedł po serii wybuchów w blokach mieszkalnych. Wybuchy te pochłonęły życie około trzystu osób. Trzystu skrytobójczo zamordowanych ludzi. Oficjalnie za sprawców uznano muzułmańskich terrorystów, których śladów jednak przedziwnym trafem nigdy nie znaleziono. Oficjalnie też stały się jedną z dwóch głównych przyczyn drugiej wojny czeczeńskie - obok rajdu na Dagestan dokonanego przez Szamila Basajewa. Człowieka, którego oddziały już w czasach wojny abchaskiej  były trenowane przez GRU. Dziesięć lat później Siergiej Stiepaszyn - poprzednik Putina jako premier -  otwarcie przyznał, że druga inwazja na Czeczenię  była zaplanowana już na pół roku przed "zamachami terrorystycznymi". Skąd zresztą wniosek, że ciekawi kulisów wojny z Gruzją  AD 2008 lub katastrofy smoleńskiej AD 2010 powinni uzbroić się w cierpliwość i czekać przez kilkanaście lat na szczersze wywiady ludzi z bezpośredniego otoczenia Putina i Miedwiediewa... ale odbiegam od tematu. Druga wojna czeczeńska pochłonęła od 25 do 50 tysięcy zabitych lub zaginionych Czeczenów oraz 11 tysięcy zabitych żołnierzy rosyjskich. Jeśli mnie pamięć nie zwodzi, Grozny określano jako najbardziej zniszczone miasto w Europie od Warszawy w 1944. Setki tysięcy ludzi zostały oddane na łaskę i niełaskę rosyjskich dowódców, czeczeńskich watażków i promoskiewskich milicji.
W samej rosyjskiej armii w ciągu tylko jednego roku (2002) 500 żołnierzy - siła równa jednemu batalionowi - zginęło za sprawą sadyzmu oficerów i popularnej "fali", nie w trakcie walk. Najsłynniejsza dziennikarka, która o tych sprawach pisała, została - jak pamiętamy - zabita przez "nieznanych sprawców" akurat w sam dzień urodzin pułkownika Putina, wówczas dla odmiany prezydenta FR.  Był to, jak bardzo szybko nam wyjaśniono, taki złośliwy dowcip - źli ludzie, którzy szczerze pułkownika Putina nie znosili, postanowili w ten sposób zszargać jego nieposzlakowane imię przed światem. (Myśmy zresztą to już i wcześniej w Polsce przerabiali - kiedy np. jacyś serdecznie nie znoszący generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego ludzie zamordowali cenionego przez nich księdza Popiełuszkę, aby wbić klin pomiędzy władzę a naród. Na szczęście i wtedy, i teraz po Smoleńsku zatryumfowały siły rozsądku i odpowiedzialności, które pozwoliły tym zdarzeniom stać się tym, czym miały się stać: fundamentami nowego ładu politycznego) Aby przykre to zdarzenie przyniosło dobre owoce, pułkownik Putin objął śledztwo osobistym nadzorem i powierzył  swojemu asowi atutowemu, prokuratorowi Czajce. Który nadzoruje oprócz sprawy Politkowskiej także sprawę Aleksandra Litwinienki (z jaką zgrozą i odrazą Władimir Władimirowicz musi myśleć o mocodawcach tego mordu!) i Chodorkowskiego właśnie. Oraz, a jakże, śledztwo smoleńskie. Wydaje się niestety, że premier pułkownik Putin ma wielu wrogów. Jego syzyfowe starania o  wyeliminowanie z życia publicznego w Rosji ludzi ze skłonnością do skrytobójstw i zabójstw najzupełniej jawnych są wciąż dalekie od pełnego sukcesu, choć tyle już na tej drodze osiągnięto. Jego podwładni ostentacyjnie grają mu na nosie nawet za granicą - oprócz Litwinienki w Wielkiej Brytanii mordując także Umara Israilowa w Austrii, Zelimkhana Jandarbijewa w Katarze, Sulima Jamadajewa w Dubaju czy wreszcie ostatnio generała-majora Jurija Iwanowa w Turcji. A co dopiero w samych granicach Federacji Rosyjskiej! Nawet stopień pułkownika czy generała nie chroni przed nagłymi zejściami. Przypomnijmy: dowódca generała Iwanowa z czasów służby w Północnokaukaskim Okręgu Wojskowym zginął dwa lata temu jak raz w katastrofie samolotu. Organizator spotkania szefa administracji Jelcyna z Szamilem Basajewem w 1999, pułkownik GRU Anton Surikow został otruty w listopadzie zeszłego roku. W czerwcu tego samego roku w Moskwie zginął generał major Konstantin Pietrow - w okolicznościach do dziś niewyjaśnionych. Jeśli cofniemy się nieco w czasie, przypomnimy sobie np. straszliwy pech generała Aleksandra Liebiedia, który rozbił się w 2002 w helikopterze. A jakie szatan wyprawia harce, jakie się diabły szamocą wśród niższych rang i zwyczajnych cywili! Weźmy chociażby takich dziennikarzy. Politkowska Politkowską, ale popatrzmy na tę na przykład listę. Wychodzi grubo ponad dwieście trupów od 1999 roku. Ograniczmy się tylko do autorów, pracowników i współpracowników Nowoj Gazety i wyliczmy zastosowane metody zabójstw: młotkiem na klatce schodowej i śmierć po dwumiesięcznej śpiączce (Igor Domnikow, 2000), postrzał w Czeczenii (Wiktor Popkow, 2001, umiera po dwóch miesiącach) zatrucie niemożliwą do zidentyfikowania substancją (Jurij Szczekoczikin, 2003, śledztwo czterokrotnie wznawiane i umarzane), egzekucja w windzie własnego domu (Politkowska, 2006), egzekucja w centrum Moskwy (Ananstazja Baburowa i Stanisław Markiełow, 2009), porwanie i egzekucja w Czeczenii (Natalia Estemirowa, 2009, ciało znaleziono w Inguszetii). Przypominam: mowa wyłącznie o jednej gazecie. Zachęcam do kliknięcia w powyższy link i samodzielnej lektury listy, razem z przyczynami śmierci. Z czysto kronikarskiego obowiązku wspomnę już tylko np. o wojnie gruzińskiej w 2008 roku - z bombami kasetowymi w Gori, Ruisi i Karbi (jedna z nich zabiła holenderskiego dziennikarza Stana Storimansa), z trzydniowym bombardowaniem "wyzwalanego" Tskhinvali, z czystkami etnicznymi wzdłuż całej granicy południowej Osetii. Mógłbym ten wpis ciągnąć znacznie dłużej, ale chyba możemy już przejść do konkluzji.
III Jak musi w takim razie wyglądać proces myślowy i życie emocjonalne premiera pułkownika Putina? Po wczorajszym wyznaniu redaktora Michnika usiłuję to sobie wyobrazić tyleż bezustannie, co bezskutecznie. To tak, jak z ostatnią okładką Przekroju: w wiadomościach coraz częściej pojawiają się rzeczy, przy których Biesy zaczynają się wydawać nudną, mieszczańską, realistyczną cegłą.
Jeżeli sama myśl, że ktoś jest świadomym pracodawcą morderców, że ma krew na rękach poraża pułkownika Putina tak, że natychmiast zmienia mu się mimika, że przestaje panować nad intonacją, że delikwenta najchętniej utopiłby w łyżce wody - jak ten nieszczęśnik wytrzymuje z kamienną twarzą te wszystkie spotkania ze swoimi generałami, pułkownikami, funkcjonariuszami, tajniakami i ekspertami? Patrzy po nich i myśli: który to ancymon jest odpowiedzialni za kolejne szaleństwo, za całą tę rzeźnię? Gienadij? Andriej? Misza? Wszystkim im przecież tak dobrze z oczu patrzy i muchy nie skrzywdziliby... Znowu wszystko będzie na mnie, czy nie możecie po prostu się przyznać? Poczem wraca do domu, kładzie się na łóżku, ciężko wzdycha i nie może zjeść kolacji. Jak straszliwie musi znosić cały ten kult Stalina, Dzierżyńskiego czy Andropowa - hydrę, która bez przerwy wznosi łeb pomimo jego tytanicznych wysiłków edukacyjnych i moralizatorskich! Przecież ci faceci niemal dorównywali Chodorkowskiemu - nic, tylko zatrudniali morderców i skrytobójców w aparacie bezpieczeństwa. Właściwie poza tym nie mieli większej pasji i treści życia. Jest jednak coś, co jeszcze trudniej mi sobie wyobrazić od meandrów słowiańskiej duszy Władimira Władimirowicza. Otóż Klub Wałdajski, o którego spotkaniu tak dramatycznie i smakowicie opowiedział nam redaktor Michnik, skupia znanych publicystów, politologów, ekonomistów, historyków i byłych polityków głównie z Europy, USA i Japonii, którzy specjalizują się w sprawach Rosji. Słyszymy: to najwyższej klasy międzynarodowi specjaliści od Rosji. Ciekawe swoją drogą, czy z Polski do zadawania pytań łapie się ktokolwiek poza Adamem Michnikiem czy Leszkiem Millerem, ale nie to najbardziej mnie frapuje. Ja po prostu chciałbym zobaczyć wyraz twarzy tych wszystkich publicystów, politologów, ekonomistów, historyków i byłych polityków, najlepszych ekspertów od Rosji we wszechświecie, kiedy pułkownik Putin użył zwrotu krew na rękach albo mówił o zlecaniu zabójstw służbie bezpieczeństwa. To musiała być wielka scena. czepiec

Dajmy Nobla Smudzie i Lacie Szalony plan doborowego duetu Lato - Smuda, by wzorem Niemców w naszej drużynie narodowej występowali farbowani reprezentanci, przybiera bardzo niebezpieczne rozmiary i już niedługo staniemy się po raz kolejny pośmiewiskiem. Oczywiście, Grzegorz z Frankiem nie kumają, że zastosowana przez nich łapanka nie ma nic wspólnego z niemiecką reprezentacją, gdyż u naszych zachodnich sąsiadów, owszem, występują "stranieri", ale to piłkarze, którzy od lat posiadają obywatelstwo niemieckie, swoją karierę tam rozpoczynali i doskonale władają tamtejszym językiem. Przykłady Olisadebe, Rogera, Obraniaka, Matuszczyka potwierdzają, że nasza reprezentacja nie ma nic wspólnego z niemieckim systemem selekcji, a jest typową drużyną, w której sfrustrowani obcokrajowcy mają okazję wypromowania swoich wątpliwych umiejętności. Klasycznym, patologicznym przykładem w tym temacie jest zwerbowanie do polskiej kadry jakiegoś tam Boenischa (kiedy dla Niemców zdobył tytuł ME w kategorii U-21, nic nie wspominał o Polsce), który z rozbrajającą szczerością oświadczył: "Czekałem na szansę w dorosłej reprezentacji Niemiec, ale ponieważ telefonu nie było, to wybrałem Polskę". Czyli z braku laku i kit dobry. Boenisch otrzymał tymczasowy paszport. Do tej pory byłem przekonany, że służy on do swobodnego poruszania się po krajach Unii w przypadku zagubienia autentyku, a nie do przyzwolenia do występu w najbardziej prestiżowej drużynie. A tak na marginesie, to ciekawe, kto skombinował ten haniebny, tymczasowy świstek i na jakie nazwisko został wydany: Boenisch czy Pniowski. Jak ćwierkają wróble na sośnickich dachach, takie właśnie nazwisko nosiła pewna rodzina, która na własne życzenie wyjechała do "Rajchu". Ostatnio Adam Matuszczyk, przyjaciel Łukasza Podolskiego, ujawnił, że "Poldi" powiedział mu, iż nie może zrozumieć, czemu Polska w tak dobrym składzie kompromitująco przegrywa. Oj, Łukasz, gdybyś poznał bliżej szefów PZPN i sztab kadry, to wszystko byś zrozumiał. PS Dyżurnym zwolennikom (czytaj "bezinteresownym wazeliniarzom") PZPN i Franciszka, którzy zachwycają się grą naszych kopaczo--biegaczy w meczu ze słabiutką Ukrainą, proponuję, by po planowanym wtorkowym zwycięstwie nad rezerwowymi kangurami zgłosili duet Lato - Smuda do nagrody Nobla lub zgłosili się dobrowolnie na kontrolne badania do... Tworek. Jan Tomaszewski

SZCZURY "Przez blisko pół wieku, do końca XVII stulecia, w Wicekrólestwie Neapolu panoszyły się demoralizacja, korupcja, pogarda dla praw Boskich i ludzkich, niechęć do pracy, obojętność, apatia, atrofia oporu przeciw obcemu panowaniu. Dżuma zabiła w ocalałych, w ich dzieciach, wnukach i prawnukach smak, wartość i godność życia zrzeszonego, ze wszystkimi jego blaskami i nędzami." – napisał Gustaw Herling-Grudziński w epilogu „Dżumy w Neapolu”. Jeśli literatura ma nam pomóc w zrozumieniu rzeczywistości, nie istnieje passus bardziej celny dla opisania stanu do jakiego doszliśmy po 20 latach „wolnej od komunizmu” Polski. W swoim opowiadaniu Herling-Grudziński nawiązywał metaforycznie do stanu wojennego. Jestem pewien – mówił po latach – że skutki dżumy stanu wojennego trwają nadal, a ja dla celów literackich przedłużyłem je w tym opowiadaniu na pokolenia, aż do prawnuków. (...) Bo stan wojenny dla życia społecznego był procesem strasznym i jeszcze długo  będziemy się z niego w Polsce otrząsać. Stan wojenny był po prostu ponownym procesem intensywnej sowietyzacji...” Czy o czasach dzisiejszych autor „Innego świata” nie powiedziałby, że stanowią kontynuację tamtej dżumy, która miała zabić w nas wspólnotę narodu i zepchnąć Polaków na drogę transformacji, w skarlałą formę „człowieka sowieckiego”? Znając antykomunizm Herlinga i jego sprzeciw wobec „wielkiego zamazywania” można sądzić, że użyłby dziś tych samych słów dla opisania procesów z jakimi mamy do czynienia. Jeśli dla rządów z okresu stanu wojennego wspólnota społeczna była śmiertelnym zagrożeniem, a każdy przejaw wolnej myśli rodził lęk przed prawdą - musiały zarazić dżumą całą przestrzeń zbiorową, czyli, jak napisał Herling – zabić w ocalałych, w ich dzieciach, wnukach i prawnukach smak, wartość i godność życia zrzeszonego". O nią przecież, o wielkość odnalezioną we wspólnocie, która chciała aktywnie współtworzyć własną rzeczywistość, toczyła się wówczas walka. I toczy nadal. Dlatego każdy przejaw tej wielkości, a nawet wspomnienie o niej, wyrosłe z ideałów roku 1980 jest dziś ponownie zabijane i spychane w otchłań rozmyślnych  sporów i konfliktów. Podobnie – więź, jaką poczuliśmy po 10 kwietnia ma zostać zasypana warstwą szyderstwa, obłudy i kłamstw. To Herling przypomniał kiedyś, że ostateczna walka rozegra się między złodziejami pamięci i okradanymi z niej narodami, społeczeństwami, jednostkami. Te słowa, brzmią dziś jak proroctwo. Ci sami, którzy przywlekli dżumę do naszych czasów, korzystając z wielkiej mistyfikacji „transformacji ustrojowej” postępują z nami niczym szczury roznoszące zarazę, gotowe na wszystko, byle tylko zachować prawa własnego gatunku. Ich fałsz, wylewający się z telewizorów, sączony jadem dziennikarskich bredni nie jest niczym innym, jak camusowską dżumą, za którą  umierały z zakrwawionymi pyskami tuż pod stopami ludzi”. Nawet państwo, którego namiastkę nam stworzyli przypomina przeklęty Oran – miasto zadowolone z gnuśnej doczesności, „pozbawione ptaków, drzew i ogrodów” – tego wszystkiego, co mogłoby zburzyć bezmyślność oranowskich obywateli i wzbudzić w nich niebezpieczne pragnienia.  Oni sami nie dostrzegają tego braku, zaprzęgnięci w hermetyczną codzienność, zaślepieni wrzaskiem mediów i poddani własnym słabościom, rzuconym niczym ochłap - namiastka  wolności.  Nawet tragiczne zdarzenie, na skalę 1000 letniej historii nie zdołało wyrwać ich ze ślepoty i marazmu. Jak w Oranie – utracili poczucie wspólnoty i zdolność dokonywania wyborów, pozwalając, by zatryumfował cyniczny głos miernot bełkoczących o "wykorzystywaniu tragedii smoleńskiej". Należało im odpowiedzieć - tak, tę tragedię trzeba koniecznie wykorzystać, trzeba ją wydobyć - by Polacy zrozumieli do czego prowadzi nienawiść, przyjęta jako program polityczny; czym kończą się spory sterowane przez "trzeci element" wrogiego mocarstwa, jaką cenę trzeba zapłacić w obronie pamięci. Ci w Smoleńsku zginęli po to, byśmy potrafili "wykorzystać" ich ofiarę. Czyż szczury roznoszące dżumę nie wiedziały, że "jeśli epidemia się rozszerzy, swobodniejsze staną się również obyczaje. Ujrzymy mediolańskie saturnalia na skraju grobów" i to, co powinno przerazić stanie się obrazem powszednim? Dlatego zobaczyliśmy zgraję naigrywającą się z krzyża i usłyszeliśmy o zmarłych słowa, jakich nie wypowiadano dotąd w Polsce. Zło nienazwane i nie napiętnowane stało się częścią „normalnego” życia i niczyjej uwagi nie zaprzątają „umierający w ukryciu”. Nie są tematem dla mediów, „bowiem szczury umierają na ulicy, a ludzie w domu”. Jeśli ktoś sądzi, że przywołuję ten literacki obraz, by raz jeszcze opisać rzeczy dla wielu oczywiste lub epatować retoryką „Dżumy”  – jest w błędzie. Użyłem go, ponieważ zawiera w sobie nie tylko narrację odpowiadającą naszej rzeczywistości, ale przede wszystkim objawia środek na pokonanie niszczącej patologii. Środek uniwersalny. Jeśli kogoś to dziwi niech pamięta, że sam Camus, umieścił na początku swojej książki motto autorstwa Daniela Defoe: "Jest rzeczą równie rozsądną ukazać jakiś rodzaj uwięzienia przez inny, ukazać coś, co istnieje rzeczywiście, przez coś innego, co nie istnieje”. Wiedza o dżumie  nie pozostawia złudzeń. Musimy wiedzieć, że będzie zabierała kolejne ofiary, a to, czego jesteśmy świadkami może być zaledwie początkiem epidemii. Wszystko, co człowiek może wygrać w grze dżumy i życia, to wiedza i pamięć – mówi jeden z bohaterów Camusa. Niewiele, gdy odnosi się do jednostek. Wszystko – jeśli dotyczy narodu. Wierzyliśmy przecież, że w historii jest coś więcej niż tylko fakty i statystyka. Wierzyliśmy, że istnieją postawy nie tylko społeczeństwa, ale i narodów, których nie można przewidzieć, które nie tylko zależą od konkretnych czynników gospodarczych i społecznych, ale od rzeczy trudnych do uchwycenia, tajemniczych, nieprzewidywalnych. Sprawa tragedii smoleńskiej, wiedza o jej przebiegu i przyczynach, ale też pamięć o ofiarach to obrona przed dżumą. Tak konieczna, jak serum podawane mieszkańcom Oranu. „Ta myśl może się wydać śmieszna, ale jedyny sposób walki z dżumą to uczciwość.” – mówi inny z bohaterów. I zapewne jest śmieszna, gdy widzimy jak żyją nieliczni uczciwi, „nieprzystosowani” do polskiej codzienności, zepchnięci na jej margines. Ale to oni są wolni od zarazy, skoro dżuma atakuje egoizmem, obojętnością, ślepotą wobec potrzeb innych ludzi. Atakuje tych, którym dobro miesza się ze złem, „uduszonych siłą bezkształtu”, któremu nie potrafią się przeciwstawić ani go odrzucić. Wiemy również, że dżuma polega na zaczynaniu od nowa, a tym nowym musi być budowanie wspólnoty, „ godność życia zrzeszonego” ,której tak bali się twórcy stanu wojennego, jak groźna jest dla dzisiejszych decydentów. Oni i ich medialni akolici chcą nam zabrać wielkość tej wspólnoty, nie tylko dlatego, że prowadzi do odbudowy tożsamości narodu, tworząc z „masy” świadome jednostki, ale też po to, byśmy nadal trwali w poczuciu bezsilności, przekonani, że najlepszym rozwiązaniem jest odizolowanie się od brudnej i nikczemnej sfery politycznej, w której chodzi już tylko o pieniądze, wpływy i stanowiska, byśmy uwierzyli,  że wobec ogromu zła jesteśmy bezradni i skazani na los mieszkańców Oranu. Ścios

Czy polski rząd wspiera Gazprom? Autorski przegląd prasy “Czy wynegocjowany pod patronatem wicepremiera Waldemara Pawlaka kontrakt nie podważa sensu budowy terminalu w Świnoujściu, gdzie ma docierać płynny gaz z Kataru, co z kolei wspiera minister skarbu Aleksander Grad?” – pyta o polsko-rosyjską umowę gazową Andrzej Godlewski w “Polska The Times”. “Paradoksem jest również to, że jeszcze w 2009 r. polscy politycy szukali w Unii sojuszników do rozmów z Rosją. Twarde warunki postawione przez Gazprom wydawały się do przełamania tylko przy pomocy z UE. Tymczasem dziś polscy ministrowie jadą do Brukseli, by przekonywać, że Rosjanie nie chcą wyrządzić nam krzywdy, a cała umowa z nimi jest z pewnością zgodna z unijnym prawem”. Godlewski zwraca uwagę, że “Komisji Europejskiej nie podoba się teraz m.in. to, co kiedyś nie podobało się również w Warszawie. Oto przy okazji umowy gazowej Polska przyznaje spółce zależnej od Gazpromu monopol na tranzyt rosyjskiego gazu przez polskie terytorium. Jak to wyjaśnić? Czyżby Bruksela bardziej poważnie niż władze w Warszawie traktowała dawne polskie postulaty dotyczące bezpieczeństwa energetycznego? Gdyby tak było, znaczyłoby to, że KE jest prawdziwym strażnikiem interesów polskich konsumentów i firm, którzy nie powinni przepłacać za energię”. Ta umowa jest niezwykle tajemnicza i mało zrozumiała. Podobne pytania zadał wczoraj w “Wyborczej” Andrzej Kublik: “Kto się spodziewał, że rząd wda się w konflikt z UE, aby utrzymać monopol Gazpromu i pomóc Rosjanom torpedować reformy europejskiego gazownictwa?” I przypominał: “Wiosną przepisy rugujące Gazprom z gazociągów przygotował rząd Litwy, a zapowiada je Estonia.To jest zgodne z tzw. trzecim pakietem reform, które mają zliberalizować gazowy rynek UE i zmniejszyć zależność Europy od Gazpromu – o co polskie władze zabiegały od lat. Teraz to wszystko rząd przekreśla, walcząc z Brukselą o utrzymanie monopolu Gazpromu w rurze jamalskiej, zamiast skorzystać z tej pomocy. Gorzej – rząd nie idzie pod prąd reform UE, ale może im jeszcze zaszkodzić. Bo zdaniem urzędników z Brukseli Gazprom celowo narzuca nam umowę sprzeczną z europejskim prawem, aby sprawdzić, czy UE zdoła zreformować gazowy rynek. A rząd zachowuje się tak, jakby był zakładnikiem Gazpromu. Jeszcze trochę, a Polska zyska miano konia trojańskiego Gazpromu w Europie” – pisze Kublik. Dlaczego tak się dzieje? To są bardzo ważne pytania do premiera Tuska Janke

Kaczyński o Bracie .Zastąpi Wałęsę jako symbol Solidarności „"Lech Kaczyński w naturalny sposób może być dziś postrzegany przez wielu jako wielka postać solidarnościowa" - mówi w wywiadzie dla "Gazety Polskiej" Jarosław Kaczyński”… Kaczyński zauważa, że jego brat jako pierwszy prezydent wolnej Polski docenił działaczy „Solidarności” i dlatego "w naturalny sposób może być dziś postrzegany przez wielu jako wielka postać solidarnościowa". "Tego boją się ci, którzy dziś tak bezczelnie pomniejszają jego rolę. Obawiają się, że w obliczu niechybnej kompromitacji Wałęsy to Lech Kaczyński stanie się symbolicznym patronem ruchu solidarnościowego. Oto przyczyna blokowania upamiętnienia dorobku tragicznie zmarłego prezydenta" - mówi Jarosław Kaczyński o zmarłym bracie. Były premier wspomina o tym, co robił Lech Kaczyński w sierpniu 1980 roku. "Był obecny w drugiej fazie, i tę obecność można liczyć w dniach, a nie w godzinach". Według Jarosława Kaczyńskiego, jego brat "otrzymał zadanie rozmów z negocjatorami". "Miał ku temu predyspozycje, przede wszystkim jako świetny prawnik, zresztą napisał część porozumienia „..( źródło )

Mój komentarz Wielkie starcie dwóch  systemów  wartości , dwóch światopoglądów . Starcie ogniskujące się  wokół dwóch ikon je symbolizujących Lecha Kaczyńskiego i Lecha Wałęsy .Dwa potężne obozy , koncerny medialne ze swoimi mediami , kościół . O zaciekłości , bezwzględności i niezwykłej brutalności tego starcia niech świadczy bezprecedensowe szykany ,  atak Tuska, jego rządu, Platformy i mediów na Uniwersytet Jagielloński. Jak  ważna musi być dla Platformy, Tuska , dla utrwalenia   związanego z tym obozem światopoglądu  osoba , ikona Lecha Wałęsy , że Tusk zdecydował się na ten barbarzyński , łamiący prawo do wolności słowa i wolności badań naukowych  , desperacki ruch. Chodzi o sprawę obrony pracy magisterskiej a potem publikacji książki Zyzaka o Lechu Wałęsie. Tusk i Platforma zdecydowały się na zastosowanie metod rodem z reżymów komunistycznych , miedzy innymi szykanowaniem wyrzuceniem z pracy , wykorzystaniem sądownictwa , do próby zakazu publikacji. Świadczy to tylko o ogromnej wadze ikony Lecha Wałęsy dla obozu Tuska i Platformy. O wybitnym talencie politycznym Jarosława Kaczyńskiego świadczy zbudowanie kontry ikony dla światopoglądu obozu Platformy , kont ikony dla Lecha Wałęsy. Ikony , legendy Lecha Kaczyńskiego. Symptomatyczne jest to , że Niemcy akceptują budowę prze Tuska kultu Wałęsy , a równocześnie z przerażeniem obserwują proces budowy legendy Lecha Kaczyńskiego . O niesmacznej często walce establishmentu styropianowego o legitymizacje nieudolnego , często służalczego udziału w aktualnej polityce wielu polityków , legitymacji bycie wśród zdradzonych później robotników świadczy żart. Pyta synek tatusia byłego oficera SB . Ty jako oficer prowadzący jednego z liderów podejmowałeś kluczowe dla  Solidarności decyzje , więc  też powinieneś być zaliczony do grona jej historycznych przywódców. Synku , taka na to patrząc to ja teraz  jestem jednym z przywódców państwa . Wałęsa  boi się robotników , unika ich jak ognia . Robotnicy to nie Platforma z jej ambiwalentnym podejściem do donosicielstwa , donosicieli ,  kapowania . Jarosław Kaczyński ma szanse zrealizować to co zamierza. Niedługo zapewne rusza strajki, manifestacje. Może już niedługo zobaczymy strajkujących robotników , manifestacje uliczne z portretami Lecha  Kaczyńskiego. Z pewnością prawda historyczna ma tutaj drugorzędne znaczenie . Ile wstydu byśmy się najedli , gdyby ówczesny szef IPN Kurtyka zrealizował  groźbę  pogłębienia badań i ich opublikowani dotyczących zwykłego złodziejstwa pieniędzy pochodzących z darowizn zagranicznych przez zapewne wielu współczesnych autorytetów moralnych . Marek Mojsiewicz

Piszą o JKM... No, i dobrze! P. dr Krzysztof Rybiński, b. v-Prezes NBP, odbył chat na forum „Pulsu Biznesu(2012 - rok próby dla Polski Były wiceprezes NBP Krzysztof Rybiński rozmawia z czytelnikami pb.pl o nadchodzącym krachu, rządzie, inwestycjach, Chinach, emeryturach, WIG20, strefie euro... JKM: Jakie byłyby skutki ekonomiczne i społeczne, gdyby zrealizować postulaty Janusza Korwin-Mikkego? Żeby je zrealizować Polska musiałaby wystąpić z Unii Europejskiej. Postulaty JKM to kwintesencja kapitalizmu, jeszcze nikt nie wymyślił lepszego systemu gospodarczego. Bez szans do przeprowadzenia w socjalnej Europie. Jak już opadłby kurz po szoku, to Polska rozwijałaby się w tempie 10 proc. rocznie.Radovicious: Myśli pan o karierze politycznej?
Nie, choć wiele osób mi to sugeruje.

Mirek: Co mogłoby nakłonić pana do pracy w rządzie? W rządzie mógłbym zaakceptować tylko stanowisko premiera, gdybym miał za sobą stabilną większość sejmową. Żeby przeprowadzić konieczne reformy i odejść po czterech latach w poczuciu dobrze spełnionej roboty. Ale nie planuję takiej kariery.

Zbigniew: Jakie zmiany wprowadziłby pan, gdyby dzisiaj został ministrem finansów? W sferze finansów publicznych żadnych. Sejm przed wyborami odrzuciłby wszystkie reformatorskie ustawy (KRUS, mundurówki etc.) Za to próbowałbym zreformować obecne regulacje otoczenia biznesu, które są wrogie dla firm. Trzymam kciuki za ministra Jassera, mądry człowiek, tylko może nie mieć wsparcia.

Paweł: Co pan myśli o wprowadzeniu kwoty wolnej od podatku giełdowego? Mamy 100-miliardową dziurę budżetową. Nie ma miejsca na obniżki żadnych podatków.

Konan: Proszę wskazać największy błąd i najlepsze posunięcie obecnego rządu. Błąd – zaniechanie reform. Sukces – mistrzostwo świata w pijarze.

Marek: Czy dostrzega pan tendencję do autoograniczania się ekonomistów w krytyce wobec działań i planów rządu Tuska z obawy o możliwe reperkusje? Tak. Widzę, jak niektórzy moi znani koledzy inaczej się wypowiadają w mediach, a inaczej prywatnie (bardziej krytycznie). I mają ku temu podstawy. Kilkakrotnie mnie ostrzegano przed ostracyzmem, kilka razy mi grożono (na przestrzeni minionych 10 lat). Jakoś przetrwałem i nie zatraciłem wyrazistości poglądów.

Zygmunt: Ile lat zajmie Polsce powrót na ścieżkę wzrostu PKB powyżej 5 proc.? Bez reform już nigdy nie wrócimy na tą ścieżkę. Z reformami – jakieś 3 lata.

Smurfetka: Który rok będzie kluczowy dla polskiego budżetu – 2010, 2011, 2012...? 2012. Jeżeli nie będzie reform, to doświadczymy poważnych turbulencji finansowych.

Piotr: Jeśli sytuacja na giełdzie wyprzedza sytuację w gospodarce, a perspektywy dla polskiej gospodarki są obiecujące (wzrost PKB, konsumpcji, inwestycji itd.), to kiedy  WIG20 osiągnie poziom 3000 punktów ? W Polsce będzie przejściowe ożywienie wzrostu w 2011 r. (kumulacja inwestycji finansowanych środkami unijnymi), potem znowu będzie gorzej. Nie wiem, czy giełda zareaguje na tymczasową poprawę, czy będzie dyskontowała długofalowe spowolnienie. Polecam artykuł IMF z 1-go września, gdzie piszą o ryzyku bankructwa USA. Jak rynki zaczną wyceniać to ryzyko, to 3000 punktów nie osiągniemy w tej dekadzie.

Chris: W co pan inwestuje? Przede wszystkim w dzieci. Czekam na poważną korektę na światowych rynkach finansowych.

Radovicious: Jak ocenia pan ryzyko wystąpienia bańki na rynku obligacji? Prawdopodobieństwo jest bardzo wysokie, bo Ben Helikopter będzie drukował pieniądze jeszcze przez jakiś czas. To są procesy nieliniowe i z reguły zaskakują rynki.

Janusz: Kiedy nastąpi krach na rynku obligacji w USA? Na pewno nastąpi w ciągu kilku lat, będzie powiązany z obniżeniem ratingu USA.

Piotr R.: Jak ocenia Pan sytuację na rynku nieruchomości w Chinach? Bańka, która albo pęknie, albo władze rozładują ją w sposób kontrolowany.

Marek Koschmidder: Wspólna waluta jest dobrym pomysłem dla rozwoju krajów strefy  euro. Lecz przypadek Grecji (i nie tylko) pokazał, że nie wszyscy jej członkowie dorośli do wprowadzenia euro. Czy dalej opłacalne jest jak najszybsze przystąpienie do strefy euro? A jeśli nie, to kiedy będzie właściwy moment? Nie ma reform, więc dziura budżetowa nie pozwoli nam na wstąpienie do EMU w ciągu najbliższych kilku lat. Jak będą reformy, to wtedy jak najszybciej, ale tylko po dobrym kursie, czyli w przedziale 4.00 – 4.50.

Christer: Niedawno jeden z banków zalecał nam model szwedzki, czyli wypełnianie kryteriów, zapowiadanie wejścia, ale pozostawanie poza strefą euro. Co pan na to? O modelu szwedzkim będziemy mogli mówić, jak osiągniemy szwedzkie wskaźniki zatrudnienia i innowacyjności. Dla Polski lepsze byłoby wejście do euro po dobrym kursie poparte ambitnymi reformami.

Krzychu: Niepokoi mnie grzebanie rządu, przy OFE i całym systemie emerytalnym. Przeczuwam, że – tak jak pan pisał na swoim blogu – zostaniemy gołodupcami na stare lata. Co ten rząd i kolejne rządy powinny zrobić, żeby uchronić system przed zapaścią? System emerytalny w Polsce jest demograficznie zbilansowany. W przyszłości będziemy mieli takie emerytury jakie składki żeśmy odprowadzili do systemu. Problemy ZUS wynikają z niezdolności polityków do przeprowadzenia reform: KRUS, służb mundurowych i podniesienia wielu emerytalnego. Problemem nie jest zapaść systemu, tylko to, że za 30-40 lat będziemy mieli głodowe emerytury.

myśl i bogać się: W co powinien inwestować młody człowiek, który może odłożyć zaledwie 200-300zł na miesiąc, by za 20-30 lat nie martwić się o swoją przyszłość? W siebie. Szkolenia, budowanie kapitału relacji. Jak coś zostanie to w akcje w Chinach, ale uwaga na timing.

Chupacabra: Czy nie lepiej dać ludziom względną wolność i pozwolić im samym na inwestowanie oszczędności? Nie można pozwolić ludziom, żeby sami oszczędzali według własnego uznania, bo niektórzy wszystko wydadzą i na stare lata przyjdą do pana z żądaniem, żeby pan ich utrzymywał. I będzie pan musiał, bo w cywilizowanym europejskim kraju ludzie nie mogą umierać z głodu na ulicach.

AlCapone: Kiedy wybuchnie rewolucja i nastąpi likwidacja wielkokapitalistycznej burżuazji i kapitalizmu ? W 2023 roku.

Przemek: Jest nowy ambasador Chin w Polsce. Od czego zacząć z nim współpracę? Zapewnić, że Chiny są naszym strategicznym partnerem, zaprosić do kilku ważnych ciał konsultacyjnych, obiecać, że już nigdy nie zaprosimy Dalaj Lamy na oficjalną wizytę, ale będziemy aktywnie wspierać rozwój Tybetu dzięki działaniom organizacji pozarządowych. Jak to zrobimy, to w ciągu roku inwestycje z Chin wzrosną wielokrotnie, a polscy przedsiębiorcy będą mieli łatwiejszy dostęp do Chińskiego rynku.

Jakub: Przyjąłby pan fotel szefa NBP? Jeśli tak, to dlaczego? Tak. To najlepsze miejsce pracy dla ekonomisty w Polsce. Świetni ludzie, bardzo profesjonalni, nieograniczony budżet, można zrobić wiele dobrego dla Polski.

uri_brodsky: Jak Pan rozumie konstytucyjny zapis o tym, że ustrojem gospodarczym w Polsce jest społeczna gospodarka rynkowa? Czy taki ustrój w Polsce faktycznie obowiązuje? Jeśli tak, to w jakim stopniu? Jeśli nie, to dlaczego?

Nigdy nie zajmowałem się badawczo porównywaniem systemów prawnych, więc na temat zapisów konstytucyjnych nie mam silnie wyrobionej opinii. Uważam, że w Polsce zbyt dużo decyzji jest podejmowanych na podstawie uwarunkowań prawnych, a zbyt mało na bazie sensu biznesowego. Byłoby dobrze tak zmienić konstytucję, że odwrócić te proporcje. Jeżeli gospodarka jest rynkowa i konkurencyjna, to społeczeństwo ma się dobrze. Jeżeli jest za dużo socjalu i przepisów  a za mało rynku (tak jak teraz w Polsce) to gospodarka rozwija się słabo.

Marek: W jakich nowych technologiach, widzi Pan potencjał do impulsu, który by pomógł dźwignąć wzrost gospodarczy? Obecnie nie widzę takiego potencjału w Polsce.  Nie ma żadnej efektywnie realizowanej strategii rządowej, która pomogłaby taki potencjał osiągnąć, na razie jesteśmy dumni że w końcu lejemy kilometry asfaltu. Za to mamy najlepszych studentów informatyki na świecie, gdyby w nich zainwestować to takie innowacje mogłyby się rozwinąć. Był nawet taki projekt opracowany przez polskich informatyków, ale minister edukacji nie chciała dać pieniędzy.

Robi: Czy będą wiceprezesem NBP, był Pan zwolennikiem jak najszybszego wprowadzenia w Polsce euro? Czy gdybyśmy mieli spełnione wszystkie kryteria w roku 2006, 2007, to czy chciałby Pan, aby Polska zdecydowała się od razu na przyjęcie euro? W styczniu 2005 roku przedstawiłem na posiedzeniu RPP analizę SWOT wejścia do ERM2 w pierwszej połowie 2005. Rekomendowałem rozpoczęcie tej procedury, RPP nie podzieliła mojego zdania. Gdybyśmy wtedy się zdecydowali, Polska prawdopodobnie weszłaby do EMU 1 stycznia 2008 roku po kurie około 4 złote za euro.

uri_brodsky: Czy coraz to nowe i stale przedłużane programy pomocowe państw i banków centralnych oraz ich efekty, to wg Pana dowód na skuteczność, czy nieskuteczność polityki Keynesowskiej? Krótkookresowo polityka Keynesowska okazała się skuteczna, globalna recesja była krótka i płytka. W długim okresie będziemy ponosili koszty tej polityki (czyli olbrzymiego długu publicznego) w postaci niskiego tempa wzrostu.

Aleksander: Dlaczego Pan odszedł z firmy Ernst & Young? Miałem inne propozycje.

Eugenia: Czy gospodarka Ameryki uniknie większego spowolnienia? Spowolnienia nie uniknie, ale trudno dzisiaj ocenić jego skalę.

JosephMcNull: Jaki Pańskim zdaniem jest najkorzystniejszy dla polskiej gospodarki kurs przejścia ze złotego na euro? 3,5 zł? Dobry byłby kurs w przedziale 4.00 – 4.50.

Grzegorz: Wszyscy mówią o kryzysie, ale czy w dzisiejszych czasach jest w ogóle możliwy taki kryzys jak w latach 30.? Tzn. z ogromnym bezrobociem, totalną nędzą i głodem? Czy tylko będzie to się objawiało tym, że ewentualnie o 1/3 zmniejszą się nasze zarobki? Świat rozwinięty czeka dekada wolnego wzrostu, czy będzie stracona dekada jak w Japonii, na ten temat zdania są podzielone.

Jan: Jak Pan ocenia projekt rekomendacji KNF dot. ograniczenia kredytów walutowych do 50% portfela banków i jakie to może mieć skutki? Zgadzam się z KNF. Komisja dba o stabilność sektora finansowego i taka decyzja jest potrzebna, żeby uniknąć węgierskiego scenariusza.

Radovicious: Czy uważa Pan, że Polsce grozi wzrost inflacji w przyszłym roku? Tak z powodu podwyżki VAT i wzrostu cen żywności. Ale potem wzrost się osłabi, więc podwyżki stóp procentowych to byłby błąd w sztuce, powtórka błędu z 1999-2000 roku.

Radovicious: Czy zgodzi się Pan ze stwierdzeniem, że analiza techniczna to największa bujda XX wieku? Napisałem w 1994 roku jedną z pierwszych w Polsce książek do analizy technicznej (dostępna tylko w dobrych bibliotekach;), więc nie mogę myśleć że to bzdura. Dużo ludzi tego używa, więc trzeba znać ważne poziomy wsparcia i oporu, przydaje się to timingu.

uri_brodsky: Jak ocenia Pan potrzebę likwidacji licencji maklera i doradcy inwestycyjnego? Nie zastanawiałem się nad tym głębiej. Jakaś weryfikacja umiejętności w zawodach zaufania społecznego jest potrzebna, ale nie wiem czy konieczna jest licencja, może wystarczyłaby polisa ubezpieczeniowa, słaby specjalista - wysoka stawka, dobry specjalista – niska stawka.

uri_brodsky: Jak długo może utrzymać się na świecie obecny system bankowy (fractional-reserve)? Bardzo długo, bo nie ma realnej alternatywy.

Misio: Czy zauważa Pan, że Europa i USA coraz mniej produkują realnych, materialnych dóbr i żywności - czym to się może skończyć? Wszak usług konsultingowych do garnka nie włożymy... Przyszłością krajów rozwiniętych są usługi. WTO powinno dokończyć liberalizację handlu żywnością która powinna być produkowana w biednych krajach i eksportowana na cały świat, dzięki temu te kraje wyszłyby z biedy, bo na jałmużnie z Banku Światowego daleko nie zajadą (ryba zamiast wędki). 

Mirek: Co motywuje pana Profesora do pracy? Staram się pracować, jeżeli jednocześnie sprawia mi to przyjemność. Na przykład moim hoby jest pisanie artykułów, więc dużo piszę. Lubię wyzwania, takim wyzwaniem była na przykłąd praca w NBP, gdzie wspólnie ze świetnymi ludźmi udało się zrobić dużo dobrych rzeczy.

uri_brodsky: Czy przewiduje Pan, że Polska lub inny wysokorozwinięty kraj zawiesi w przyszłości spłatę swoich długów? W jakiej perspektywie czasowej? Tak, w ciągu 2-3 lat Grecja zrestrukturyzuje swoje zadłużenie.

Darek: Wielu ekonomistów twierdzi, że bardziej niekorzystne dla gospodarki byłoby zwiększenie stawek podatków dochodowych niż składki rentowej. Twierdzą przy tym, że wzrost składki rentowej jest mało zauważalny a podatku już tak (i tym samym na popyt wewnętrzny). Jak dla mnie jest tutaj raczej myślenie o własnej kieszeni niż o gospodarce. W rzeczywistości bowiem, mało odczuwalne podwyższenie składki może dotyczyć osób przekraczających próg płacenia składki, ale już dla większości osób jest to nawet bardziej odczuwalne, gdyż składka jest liczona od większej podstawy (przy podwyżce oczywiście o tę samą ilość p.p.). Byłbym wdzięczny za Pana stanowisko (zależy mi jednak na konkretnych argumentach a nie tylko hasłach). Jedno i drugie zwiększa klin podatkowy i zniechęca do zatrudniania, przez co jest negatywne dla wzrostu gospodarczego. Większość modeli pokazuje, że dla wzrostu gospodarczego mniej szkodliwe jest podniesienie podatków pośrednich niż podnoszeni klina podatkowego.

Marian Zawór: Jaka jest, Pańskim zdaniem, odpowiednia relacja długu publicznego do PKB w Polsce? Nie ma takiej wielkości, to zależy do wielu czynników, na przykład od długookresowego tempa wzrostu, od poziomu stóp procentowych. Z pewnością poniżej 50% PKB).

JKM: Jakie byłyby skutki ekonomiczne i społeczne, gdyby zrealizować postulaty Janusza Korwin-Mikkego? Żeby je zrealizować Polska musiałaby wystąpić z Unii Europejskiej. Postulaty JKM to kwintesencja kapitalizmu, jeszcze nikt nie wymyślił lepszego systemu gospodarczego. Bez szans do przeprowadzenia w socjalnej Europie. Jak już opadłby kurz po szoku, to Polska rozwijałaby się w tempie 10% rocznie. Ocenę uważam za pesymistyczną, liczyłbym raczej powyżej 12% - ale opinia p. Doktora jest trzeźwa. Proponuję zresztą przejrzeć sobie cały ten chat. Przy okazji zauważyłem, że p. Rybiński skrytykował politykę JE Donalda Tuska na stronach „Financial Times”:http://blogs.ft.com/beyond-brics/2010/09/06/poland-the-economic-mad-men-might-be-right/

{kiper602} napisał, że »wstawił o tym „demota”«; nie mam pojecia, o co chodzi – ale podaję ten link dla leniwych. {meldunek} twierdzi, że „komuś zależy na reklamowaniu JKM” - i cytuje „Wiadomości” ONET.pl: ( W Warszawie znikną ograniczenia prędkości? Zniesienie ograniczeń prędkości, przywrócenie zielonych strzałek umożliwiających skręt w prawo na czerwonym świetle, oraz likwidacja dużej części sygnalizatorów świetlnych - takie pomysły na przekonanie wyborców przygotował sztab Janusza Korwin-Mikkego - kandydata na prezydenta Warszawy. Sam polityk potwierdził te informacje. - Strzałki powrócą - mówi w rozmowie z Onet.pl Korwin-Mikke. - Ich likwidacja spowodowała tylko większe korki i wydłużyła czas jazdy. Jednak to nie jedyna zmiana forsowana przez polityka. - Zamierzam usunąć większość ograniczeń utrudniających życie kierowcom, przede wszystkim ograniczenia prędkości. Tych ograniczeń, które są teraz, prawie nikt nie przestrzega, co sprawia, że ludzie tracą szacunek dla przepisów i prawa - dodaje. Zdaniem Korwin-Mikkego, jego koncepcje pozwolą też lepiej wykorzystać służby odpowiedzialne za porządek. Według polityka, Straż Miejska i policja, zamiast chować się z radarami po krzakach, będą odpowiedzialne za walkę z chuligaństwem i ograniczanie uciążliwej, drobnej przestępczości. Wszystko to ma poprawić poziom życia mieszkańców stolicy.To już nie pierwsze koncepcje Korwin-Mikkego dotyczące zmian w stołecznej komunikacji. Wcześniej polityk zapowiadał likwidację tzw. buspasów, usunięcie części niepotrzebnych torowisk tramwajowych i budowę drugiej linii metra.). Hmmmm. Zapewne przypadek. Ale wcale bym się nie zmartwil, gdyby „ktoś”doszedl do wniosku, że jednak miałem rację... „Większa jest radość w Niebie z jednego grzesznika nawróconego, niż z 99 sprawiedliwych” - kto to powiedział? JKM

08 września 2010 Socjalizm jako najwyższy etap " rozwoju" gospodarczego.. Na razie, bo w myśl założeń Karola Marksa, ma nim być komunizm- ale on będzie zbudowany później. Wszystko po kolei. Pani premier Margaret Thatcher twierdziła, że „ socjalizm jest najbliższą kuzynką komunizmu”. Co jest prawdą. Ale gdy ona rządziła w Wielkiej Brytanii, nie mogło być mowy o budowie socjal-komunizmu. To była prawdziwa Żelazna Dama.. Konserwatywna Żelazna Dama. .Twardo rozprawiła się z brytyjskim górnikami broniącymi dotowanych kopalń. U nas wkrótce wszystko będzie dotowane,  bo model gospodarczy idzie w tym kierunku- a więc socjal- komunizm będziemy mieli wcześniej niż nam się wydaje. Tylko niewielu to zauważy. Wszystko dotowane- a nad tym wszystkim panująca biurokracja. Czy  to nie piękne? To jest prawdziwy majstersztyk… Zbudować komunizm podczas gdy naród tego nie zauważa.. Naprawdę jestem pełen podziwu dla rządzących Polską ekip okrągłostołowych.. Gdzie są ci wszyscy, którzy rzekomo walczyli z komunizmem??? Na razie pani minister od naszego zdrowia , pani Ewa Kopacz z „ liberalnej” Platformy Obywatelskiej- w ramach” wolnego rynku’, bo socjaliści nazywają wolnym rynkiem budowę socjalizmu- wystarczy pozamieniać słowa, szykuje sztywne marże na leki refundowane(????) Od kiedy to administracyjne ustalanie marż ma coś wspólnego z wolnym rynkiem?? Sztywne ustalanie marż, tak jak cen- to biurokratyczny socjalizm, a nie wolny rynek. Jeszcze wolny rynek był do tej pory, dopóki pani Kopacz nie ustalała marż. Teraz będzie sztywny socjalizm lekowy.. Nie dość, że funkcjonuje coś tak kuriozalnego jak lista leków refundowanych , czyli nonsens polegający na tym, że państwo- ku radości producentów leków- dopłaca im z budżetu państwa do produkowanych przez nich leków(????) To tak jakby istniała lista refundowanych rodzajów chleba.. I  Ministerstwo Chleba dopłacałoby do niektórych gatunków, a do niektórych nie dopłacało. Żeby biedni mogli sobie kupić taniej chleb, kosztem trochę bogatszych.. Oczywiście największe pożytki  ciągnie z tego biurokracja. To ona decyduje kto ma znaleźć się na tej zaczarowanej liście leków refundowanych. W końcu jest do podziału pomiędzy listowiczów suma 8 miliardów złotych(???) Suma niebagatelna, zważywszy,  że żeby znaleźć się na takiej liście, wystarczy dogadać się  z rządzącymi nią urzędnikami. I po to jest to tzw. Ministerstwo Zdrowia. Bo chyba nikt nie ma złudzeń, że Ministerstwo Zdrowia  może istnieć w innym celu. Tak jak istnieć Ministerstwo Chleba. Dlatego , że go jeszcze  nie ma- mam jeszcze tańszy chleb.. Od leczenia są lekarze, a nie biurokracja, które nie leczy, lecz rozdziela nasze pieniądze , ukradzione nam podczas  ustalania łupów    w czasie  konstruowania ustawy budżetowej- przez biurokrację.. Leki są między innymi  tak drogie- bo istnieje Ministerstwo Zdrowia. I Każdy z dziesiątek urzędników musi wziąć  wynagrodzenie, musi mieć opłacony ZUS, muszą być samochody służbowe, kierowcy służbowi, sekretarki, ogrzewane pomieszczenia, i sterty papierów, które na stałe są przypisane do urzędników zdrowotnych. A jak są chorzy to biegną do prywatnego lekarza, żeby ich wyleczył, i żeby nadal mogli budować dla nas ten nonsens, w postaci państwowej służby zdrowia i list leków refundowanych, za jedyne 8 miliardów złotych.. Gdyby ten bałagan zorganizowany przez lata przez  urzędników ktoś nagle zlikwidował, pacjenci zaobserwowali by jedynie wielki spadek cen leków.. Ale do tego należałoby ustanowić wolny rynek leków, w tym refundowanych.. Na razie Ministerstwa Chleba nie ma, ale jak rządy będą tak przebiegały jak do tej pory, to chleba zabraknie- kartki nic nie pomogą- i będzie musiało być powołane Ministerstwo Chleba z olbrzymim zapleczem biurokratycznym, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach- w socjalizmie biurokratycznym- nie wyobraża sobie  ministerstwa bez urzędników, których przybywa  w naszym socjalizmie  w tempie 20 000 rocznie(!!!!) Chyba z tym wynikiem możemy spokojnie wpisać się do Księgi Ginesea.. W czym udział mają kolejne ekipy socjalistyczne, które nadzorują budowę najszczęśliwszego ustroju świata.. Od dwudziestu lat. Paradoksalnie po wprowadzeniu wolnego rynku przez panów Wilczka, Rakowskiego i Jaruzelskiego. Pan  generał Jaruzelski do tej pory o tym nie wie, że wprowadził w Polsce wolny rynek... Rewolucjoniści spod znaku Solidarności walczyli w 1980 rok- czego 30 rocznicę obchodziliśmy niedawno- o kartki na mięso, o wolne soboty, o dopłaty  drożyźniane.. I to nic nie pomogło.. Rewolucjoniści przegrali! Natomiast socjalistyczna władza wprowadziła na spokojnie w roku 1988, w grudniu w Polsce wolny rynek.. Od którego przez dwadzieścia lat odeszliśmy już bardzo daleko... Bo wymaga tego socjalizm europejski.. Jak już Platforma Obywatelska wprowadzi sztywne marże na leki refundowane i urzędnicy padną na placu boju o socjalizm marżowy, jak przeprowadzą tysiące kontroli sprawdzających, czy w całej Polsce są utrzymane takie same marże, jak wypalą hektolitry benzyny podczas tych kontroli, zapiszą kilometry  protokołów pokontrolnych, natrudzą się niesłychanie za nasze pieniądze, odwalą kawał nikomu niepotrzebnej roboty, wtedy przystąpią do budowy…. systemu pobierania podatku od starości, zwanym też roboczo „podatkiem od niedołężności”(???) Bo taki jest następny krok w kierunku bodowy socjalizmu biurokratycznego.. Na razie rzucili w media temat, będzie dialog i dyskusja, a najlepszy w tym dialogu jest oczywiście pan Michał Boni, który jak tylko przeprosił nas wszystkich, za donosicielstwo podczas poprzedniego socjalizmu, pracując dla Służby Bezpieczeństwa, natychmiast – ze zdwojona energią – przystąpił do budowy nowego, lepszego , Lepszego, bo  europejskiego.. Socjaliści wykorzystują fakt, że każdy kiedyś będzie stary i być może, ale nie koniecznie niedołężny i czas pomyśleć, żeby każdy  zaczął myśleć o starości, a urzędnicy mu w tym pomogą, żeby zebrać odpowiednią sumę do wspólnej puli państwowej, i żeby urzędnicy tą kupą sobie porządzili, tak jak na przykład porządzili sobie Funduszem Demograficznym, który właśnie zabrali sobie do własnych potrzeb, a uzbierało  się tego wiele, bo ponad 7, 5 miliarda złotych.. Fundusz Demograficzny rozkradali, to dlaczego nie mieliby rozkraść Funduszu Niedołężnego. Czy Starczego? Jak tam go ostatecznie nazwą.. „Status niedołężnego” uzyska się  nie w drodze losowania, tylko odpowiedni lekarz to stwierdzi.. Tak jak orzecznicy w ZUsie stwierdzają komu się należy renta, a komu nie.. Efekt jest taki, że zdrowe byki są na rencie, a prawdziwi inwalidzi skomlą pod drzwiami ZUS-u o rentę.. Nie każdego stać na łapówkę. Podobnie będzie ze stwierdzaniem starości.. Kto da łapę- będzie kwalifikowany jako starzec, kto w łapę nie da- pozostanie młodym.. O tym kto jest stary, a kto młody będą decydowali biurokratyczni lekarze w nowo utworzonym systemie stwierdzania o starości  i młodości. I  nic nie dostanie  z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, oczywiście i pardon, bo taki już jest- z Funduszy Gwarantowanych Świadczeń Starczych. Ma być Fundusz Ubezpieczenia Niedołężnego  I nad tym Funduszem będzie nadzór biurokratyczny, a nad tym nadzorem jeszcze jeden nadzór, a jak będzie taka potrzeba, żeby zatrudnić swoich i swoich zaprzyjaźnionych, to powoła się jeszcze jeden nadzór. A co to szkodzi, że nad jednym nadzorem będzie jeszcze jeden nadzór? Czy ktoś widział kiedyś socjalizm biurokratyczny bez nadzoru biurokratycznego? To nie byłoby wtedy socjalizmu.. A socjalizm musi być! Bo gdzie podzieją się wszystkie te nieroby, którym marzy się życie na  cudzy koszt i kosztem tych, którzy jeszcze pracują naprawdę..? Socjalizm nie prowadzi do rozwoju bo oparty jest o dzielenie  , lecz do zastoju, którego jesteśmy świadkami obecnie. Rozwój powoduje jedynie kapitalizm oparty o prywatną własność na wolnym rynku.. Ale tego nie doczekamy? Wcześniej zbankrutuje socjalizm, może wtedy, na gruzach, Rakowski, Jaruzelski i Wilczek znowu wprowadza ustawę wolnorynkową? To znaczy pan Rakowski już nie.. Ale co zrobił – to nasze? A że inni socjaliści zaprzepaścili? Historia musi znowu zatoczyć koło.. Żeby fortuna się do nas uśmiechnęła. Na razie będziemy grzęznąć w socjalizmie.. I tyle naszego! WJR

Dwa felietony o braciach Rasiach Bracia Rasiowie i księża-patrioci Ambitni bracia, tak jak w czasach komunizmu, starają się różnymi metodami zjednać Kościół dla partii władzy Parę lat temu bracia Dariusz i Ireneusz Rasiowie związali się mocno z kardynałem Stanisławem Dziwiszem. Pierwszy z nich, ksiądz, uzyskał awans na sekretarza kardynalskiego, drugi, poseł i szef małopolskiej PO (wcześniej członek PiS), został łącznikiem pomiędzy kurią krakowską a swoją obecną partią. Wykorzystując te relacje, obaj bracia nie tylko budują na nich swoje kariery, ale też przy ich pomocy starają się powiązać archidiecezję krakowską ze strukturami PO. Taki mały, prymitywnie sklecony sojusz ołtarza z tronem, którego efektem były wizyty kandydatów PO w czasie kampanii wyborczych na kardynalskich salonach oraz pseudorekolekcje organizowane dla posłów i senatorów, oczywiście z PO. Dlaczego tylko dla nich? Niektórzy księża żartują, że widocznie stosowana jest ewangeliczna zasada: "nie zdrowym, ale chorym potrzeba lekarza". Księża - którzy na ogół mają już dość szarogęsienia się braci - żartują także, że poseł Ireneusz Raś bardzo chciałby decydować o nominacjach w archidiecezji krakowskiej, a jego starszy brat ks. Dariusz pragnie ustalać kolejność nazwisk na liście wyborczej PO. Niby to żart, ale rzeczywiście duchowni pragnący awansu nisko kłaniają się panu posłowi, a młodzi i ambitni aktywiści partii władzy starają się zaprzyjaźnić z księdzem sekretarzem. Do niedawna działalność braci Rasiów można było traktować z przymrużeniem oka. Jednak ostatnio sprawa stała się poważna. Otóż poseł Raś przed wyborami samorządowymi skierował do wszystkich księży coś w rodzaju listu pasterskiego, zachęcającego do współpracy z jego partią. Zastosował przy tym chwyt poniżej pasa, wypominając proboszczom, ile który z nich dostał pieniędzy na odnowę kościoła. Jest to metoda prosta jak konstrukcja cepa: będziesz popierał PO - dostaniesz pieniądze na remonty i adaptacje, nie będziesz - nie dostaniesz. Poseł wraz z podwładnymi ma ten list roznosić osobiście, naśladując przy tym świadków Jehowy. Kardynał, wierny partii władzy, wobec tej ingerencji polityków w sprawy kościelne wymownie milczy. Gdyby bracia Rasiowie czytali moją książkę "Księża wobec bezpieki", to z pewnością by zauważyli, że powyższa metoda jest kopią postępowania innej partii władzy - Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która starała się utworzyć ruch lojalnych wobec niej tzw. księży-patriotów. Nie cofano się przed szantażem i prowokacją, ale także przekupywano duchownych, którym obiecywano pieniądze na remonty i utrzymanie kościołów. Jak mawiał jeden z ubeków, "większe efekty niż kij daje marchewka". PO w Małopolsce ma niskie notowania, co wykazały kolejne wybory. Stare przysłowie mówi: Jak trwoga, to do Boga. Partia władzy może ponieść porażkę nawet w samym Krakowie. Nie ma więc wątpliwości, że ambitni bracia pójdą za ciosem. Ks. Dariusz ma dostęp do wielu poufnych spraw w archidiecezji i do księży w niej pracujących. Ciekawe, co będzie dalej - może jednak kij, a nie marchewka. Trzeba to będzie uważnie obserwować. A konfratrom radzę, aby list Rasia spokojnie wrzucili do kosza, a jego doręczycielom dali po świętym obrazku i batoniku. Nie takie bowiem rzeczy archidiecezja krakowska przechodziła w czasach komunistycznych. No, chyba że któryś z kapłanów chciałby szybko zrobić karierę - wtedy powinien wręczyć kopertę, i to nie z dobrowolnym datkiem, ale z podpisanym aktem lojalności wobec PO. Pisząc o dziwnych zachowaniach niektórych ludzi Kościoła, nie mogę nie wspomnieć mszy św. pod Trzema Krzyżami w Gdańsku, którą na zaproszenie abp. Sławoja Leszka Głódzia koncelebrowałem wraz z innymi kapelanami "Solidarności". Msza św. była uroczysta, a kazanie metropolity naprawdę bardzo dobre. Niestety, świąteczny nastrój popsuła obecność abp. Juliusza Paetza z Poznania, zarejestrowanego w 1978 r. w aktach wywiadu PRL jako kontakt informacyjny o pseudonimie "Fermo" i odsuniętego w 2002 r. od funkcji ordynariusza za molestowanie homoseksualne kleryków. Niektórzy księża aż oniemieli na ten widok. Hierarcha nic sobie jednak z tego nie robił. Widocznie dlatego, że liturgii przewodniczył abp Józef Kowalczyk, który w sprawie molestowania stał wiernie po jego stronie. Sprawa Paetza to przykład fatalnego rozwiązywania trudnych spraw w Kościele. Jeżeli b. metropolita jest niewinny, to powinien być przywrócony na swój urząd. Jeżeli jednak ponosi winę, to do chwili zadośćuczynienie swym ofiarom nie powinien uczestniczyć w oficjalnych wydarzeniach. Na koniec rzeczy bardzo budujące. 28 sierpnia uczestniczyłem wraz z innymi księżmi w mszy św. w Smardzowie k. Wrocławia, odprawianej za dusze 135 Polaków zamordowanych przez UPA w Baryszu. Po liturgii pod pomnikiem złożono urnę z ziemią z Kresów. Na uroczystość przybyła cała społeczności wiejska, w tym wiele dzieci. Duża to zasługa sołtysa Edwarda Skiby. Na podobną uroczystość w imieniu ks. kustosza Adama Szubki zapraszam 12 bm. o g. 11.00 do sanktuarium Matki Bożej w Bogdanowicach k. Głubczyc, gdzie czczony jest obraz z Monasterzysk k. Buczacza. Po mszy św. spotkanie miłośników Kresów Wschodnich. Do pozytywnych spraw trzeba zaliczyć także uzyskanie zgody na budowę pomnika Pomordowanych Kresowiam w Chełmie oraz nadanie imienia skwerom Sybiraków i Kresowian w Raciborzu. Brawa dla odważnych samorządowców i działaczy społecznych!
Ora et cola bora Od paru dni mamy do czynienie w Małopolsce z dość zaskakującą sytuacją. Otóż tuż na progu samorządowej kampanii wyborczej poseł Ireneusz Raś, szef małopolskich struktur Platformy Obywatelskie (wcześniej radny miasta Krakowa z ugrupowania konkurencyjnego), wymyślił sobie, że wraz z swymi towarzyszami partyjnymi odwiedzi wszystkich siedmiuset księży proboszczów archidiecezji krakowskiej? Dlaczego akurat tylko krakowskiej, choć na terenie Małopolski leżą także parafie diecezji kieleckiej, tarnowskiej i bielsko-żywieckiej? Odpowiedź jest prosta w archidiecezji krakowskiej bowiem pracuje jego brat, ksiądz Dariusz Raś, sekretarz księdza kardynała. Pan poseł pukając do drzwi plebani przynosi swój list, napisany na kształt listu pasterskiego księży biskupów. W liście tym wylicza, ile który proboszcz dostał pieniędzy na odnowę kościoła. Jest to metoda prosta jak konstrukcja cepa - będzie popierał Platformę Obywatelską, to dostaniesz pieniądze na remonty i adaptacje, nie będziesz to nie dostaniesz. Oczywiście kuria krakowska w tej sprawie milczy jak zaklęta. Nie wiem, czy bracia Rasiowie czytali moją książkę "Księża wobec bezpieki". Gdyby jednak ją przeczytali, to zauważyliby, że powyższa metoda jest kopią postępowania innej partii władzy, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która starała się utworzyć ruch tzw. "księży-patriotów", lojalnych wobec niej. Nie cofano się przed szantażem i prowokacją, ale także przed przekupywanie duchownych, którym także obiecywano pieniądze na remonty i utrzymanie kościołów. Jak mawiał jeden z ubeków, „większe efekty niż kij daje marchewka”.  PO w Małopolsce ma słabe notowania, co wykazują kolejne wybory. Stare przysłowie mówi: Jak trwoga to do Boga. Kiedyś w archidiecezji krakowskiej królowała benedyktyńska zasada „ora et labora”, czyli módl się i pracując. Teraz tę zasadę, trzeba zweryfikować na „ora et colabora”, czyli módl się i współpracując, Oczywiście tylko i wyłącznie z posłem Ireneuszem Rasiem. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Optymistyczne wieści z Rosji Niby Rosja kraj mlekiem i miodem płynący, a tu W. Putin twierdzi, że się spekulanci pojawili. To w związku z galopującymi cenami żywności, które po suszy i pożarach spowodowały prawdziwy run na sklepy. Wprawdzie, jak zapewnia nas „Głos Rosji” (http://polish.ruvr.ru/2010/08/27/17601001.html), zboża braciom Moskalom nie zabraknie – będzie i na chleb, i na pasze, gdyż zapasy są jeszcze z ubiegłego roku, no ale już na stronie BBC pisze się o prawdziwej panice i, by tak rzec, szale zakupów, w nieco odmiennym niż w konsumpcyjnej cywilizacji, znaczeniu (http://www.bbc.co.uk/news/business-11163536). Dla Rosji wprawdzie pocieszające jest to, że np. Pakistan jest już na krawędzi krachu gospodarczego (http://polish.ruvr.ru/2010/09/07/19265462.html), ale wspominając o tym, zwraca się też uwagę, że zadłużenie FR w ostatnich latach wzrosło dwukrotnie i wynosi 105 miliardów dolarów. Ceny podstawowych produktów wzrosły tam w sierpniu o 30%, donosi reporter BBC, toteż ludzie zaczęli wykupywać przeróżne towary w obawie przed brakami zaopatrzenia, co zdaniem „władz rosyjskich” prowadzi (obok działań wspomnianych już spekulantów) do dalszych podwyżek cen. Już w niektórych regionach Rosji myśli się o sprowadzaniu zboża i mleka z Chin i innych krajów. Oczywiście te wszystkie wiadomości powinny nas tylko cieszyć, gdyż jeśli Moskwa z czekistami padnie, co daj Panie Boże, bo w Rosji tylko głód może do wybuchu społecznego doprowadzić, to Polska odzyska jakieś szanse na podniesienie się z klęczek, ale nie powinniśmy zbyt szybko wpadać w stan euforii, wiemy bowiem z dziejów poprzedniego peerelu, że gdy w Rosji czegoś brakowało, to zwyczajnie darła, co jej było potrzebne, z krajów przez nią okupowanych, tzn. tfu, z nią zaprzyjaźnionych. My zaś, czego należy mieć świadomość, jesteśmy w stanie coraz gorętszej przyjaźni z braćmi Moskalami, więc wypada się raczej nastawić na gospodarcze ratowanie Rosji przez „zieloną wyspę” (nie głupio zresztą kombinują ciemniacy podnosząc podatki, zawsze bowiem z tego jakąś rezerwę się utrzepie). Nie ma w tym ratowaniu Rosji nic dziwnego, kiedyś się od niej pożyczało, teraz można i jej coś pożyczyć, zwłaszcza że promoskiewski gabinet ciemniaków chce w tej dziedzinie prześcignąć nawet czerwonych i zawrzeć taką umowę gazową, która nawet eurokratom nie za bardzo się podobała (http://biznes.gazetaprawna.pl/artykuly/446278,unii_nie_podoba_sie_polski_kontrakt_gazowy_z_rosja.html), ale w końcu jakoś ich przekonano, że w tej umowie nie ma nic zdrożnego (http://polish.ruvr.ru/2010/09/07/19253005.html). Kiedyś, tj. w pradawnych przedakcesyjnych czasach, nam mówiono, że „jak nie Unia to Białoruś”, a tu właśnie „w Unii” Polska zyskuje coraz wyraźniejszy status takiej jakby Białorusi. No ale skoro ma takich „białoruskich polityków”, to przecież jest to naturalna kolej rzeczy. Grunt jednak, że śledztwo w sprawie tego, co się wydarzyło w Smoleńsku 10 kwietnia, w ekspresowym tempie dobiegło końca. Tę szybkość w dochodzeniu do prawdy można wyjaśnić tylko rosyjskim profesjonalizmem. Właściwie to już 10 kwietnia w przeciągu pierwszych kilkudziesięciu (jeśli nie kilkunastu) minut po katastrofie Rosjanie już wiedzieli, co się stało, no ale te parę miesięcy wytężonej pracy potrzebowali na znalezienie dowodów. To tylko tępaki na Zachodzie potrzebują czasami lat badań i wywracania pod mikroskopem każdego znalezionego kawałka na pobojowisku, by wyjaśnić jakąś lotniczą katastrofę. W Rosji wystarczy rzut oka na drzewa i już wszystko wiadomo – resztę zresztą potrafią dośpiewać eksperci z odpowiednim stażem w służbach, na których to ekspertów potem mogą się powoływać śledczy (a eksperci na śledczych i jakoś to hula). Wprawdzie, jak pisze Niezależna (http://www.niezalezna.pl/article/show/id/38657), dopiero co jakiś rosyjski tupolew 154 awaryjnie wylądował na drzewach i nikomu się nic nie stało (http://www.rian.ru/incidents/20100907/273112504.html), ale nie zapominajmy, że tam nie było prezydenckiej delegacji i kozakujących pilotów. Poza tym dajmy Rosji trochę optymizmu, gdy zaczynają się u niej czasy planowych niedoborów. FYM

„Kto chce w Polsce awansować…” Z medialnego jazgotu, kto był w stoczni i wiele tam znaczył, a kogo nie było lub był tylko przez godzinę i się bał, jedno wynika niezbicie: że najmniej było tam robotników. No, może się gdzieś plątali jako statyści historii, ale nie odegrali ważnej roli. W żadnym wypadku nie dostrzega się dziś w wydarzeniach Sierpnia elementu robotniczej samoorganizacji przeciw władzy (a kysz, podrzucać takie pomysły w czasach, gdy władzę mamy najlepszą z możliwych!). Jak to kiedyś uroczyście zwrócił się Lech Wałęsa do owych chętnie przywoływanych “dziesięciu milionów”: “dziękuję, że mnie słuchaliście”. Przybyli różnymi drogami aktywiści i doradcy, uświadomili, zorganizowali i poprowadzili masy, i tak narodziła się nowa władza, która bohatersko i bezkrwawo podziałkowała się ze starą, ku pożytkowi reform. To właśnie świętowaliśmy. Owszem, jest w tej nowej władzy paru z pochodzenia robotników, ale tylko takich, którzy awansowali czy raczej zostali awansowani do establishmentu. Dziennikarka “Gazety Polskiej” zrobiła coś tak prostego, że nikt inny na to nie wpadł: wpisała w archiwum “Gazety Wyborczej” nazwisko “Henryka Krzywonos”. I okazało się, że pierwsza wzmianka o istnieniu bohaterskiej tramwajarki pochodzi z roku 1995. Choć, jak dziś wiemy, odegrała decydującą rolę w strajku, zatrzymała tramwaj i uniemożliwiła zakończenie strajku po spełnieniu postulatów płacowych, zaczęła istnieć, dopiero gdy wstąpiła do Unii Wolności – a status powszechnie znanej bohaterki uzyskała, dopiero gdy publicznie (i oczywiście spontanicznie) ochrzaniła Kaczyńskiego.To dowód, że elity III RP bynajmniej nie są zamknięte. Każdy ma otwartą drogę do znaczenia i sławy, nawet prosty pracownik fizyczny. A jeśli ktoś brzydzi się z niej skorzystać, to już sam sobie winien. RAZ

Mam dość Kaczyńskiego i PiS-u!

1. Mam dość Kaczyńskiego i PiS-u ! Mam dość szarpania ich i rozwlekania na wszystkie strony świata w telewizjach, gazetach, radiach. W lodówkach i żelazkach jeszcze ich nie ma, ale to tylko kwestia czasu. ! Kaczyński to, śmo, owo!  PiS tamto, siamto, owamto!, Od rana do wieczora wszędzie!Tego się nie da słuchać! Ludzie, czy wyście powariowali?

2. Ja owszem, mógłbym żalić się na PiS, bo ma on negatywny wpływ na moje losy, Z jego poręki  zostałem ponownie europosłem i teraz męczę się i haruję dla Ojczyzny, choć jako adwokat, nieco już wypromowany, mógłbym harować mniej, a zarabiać więcej. Mam powody, a jednak się nie użalam. A wy?

 3. Wasz los przecież od PiS-u nie zależy. Już od ładnych kilku lat to nie PiS podwyższa wam podatki czy zabiera wcześniejsze emerytury, to nie PiS zadłuża was po uszy, to nie PiS za wasze pieniądze zatrudnia kolejne dywizje urzędników. Więc dlaczego do cholery wciąż zajmujecie się PiS-em?

4. Polska polityka stoi na głowie. W normalnej demokracji jest tak, że opozycja krytykuje władzę, a władza odpiera zarzuty. W Polsce jest odwrotnie – to władza atakuje opozycję, a opozycja się broni. Albo i nie broni. W Polskim  Radio rozmowa z prominentnym posłem PO Rafałem Grupińskim. Dwanaście minut. Trzy minuty o sprawach różnych, dziewięć minut o PiS-e.  PiS zajmuje się tematami zastępczymi, zamiast zajmować się sprawami ważnymi dla państwa. - ubolewał aksamitnym głosem poseł Grupiński, po czy dodał zatroskany, że to może  powodować rozleniwienie Platformy. Aż chciałoby się zapytać – jeszcze większe rozleniwienie?

5. W Zetce tradycyjna rozmowa, zakłócająca śniadanie w siódmy dzień tygodnia. O czymże bełkot? Oczywiście o Kaczyńskim i o PiS-e! Huzia wszyscy! Osamotniony poseł Błaszczak już nie wiedział, w którą stronę się odgryzać. Brzęczą talerze, a biesiadnicy z redaktor Olejnik na czele najchętniej by Błaszczaka nadziali na widelec i kroili na plasterki tępym nożem. Nawet starszy pan Żelichowski z PSL-u też hajda na PiS i dalejże rozbawiać przypowieścią o chamach i warchołach.

6. Przeglądam portale informacyjne – niemal w każdym na pierwszym miejscu Kaczyński. Co Kaczyński powiedział, albo czego nie powiedział, albo co ktoś powiedział o tym co Kaczyński powiedział albo nie powiedział, Tudzież analizy psychologiczne Kaczyńskiego i rysy jego osobowości. A w tygodnikach dogłębna analiza strukturalna PiS-u – tu radiomaryjni, tu talibowie, tam zakon PC, tam znów reformatorzy, ten trzyma z Ziobrą, tamten z ojcem dyrektorem, owamten zaś chce dać dyla do PO. A o Platformie cicho. Nawet Palikota – od kiedy zaczął dzielić Platformę – w mediach mniej,

7. Raz jeszcze oświadczam, że mam tego dość! I domagam się stanowczo, wręcz żądam: Mniej PiS-u i Kaczyńskiego, więcej Platformy i Tuska!

Czy polskie rolnictwo dotrwa do lepszych czasów?

1. Na pojęcie postępu i nowoczesności w rolnictwie w Polsce patrzy się ciągle przez komunistyczne okulary. W czasach PRL-u za postępowe uznawano wszystko co wielkie. Za nowoczesne i postępowe uważane były spółdzielnie produkcyjne i PGR-y, natomiast rodzinne gospodarstwa chłopskie uważane były za syndrom zacofania. Zapyziały chłop na furmance ciągnionej przez chudego konia – to był stereotypowy obraz i symbol niedostosowania polskiej wsi do nowych czasów. Ten stereotyp myślenia o wsi pokutuje do dziś. Nierzadko słychać żale, ze polska wieś zmienia się zbyt wolno, że jeszcze się nie zamieniła z gospodarstw rodzinnych w wielkie farmy. Niektórzy by chcieli, aby Polska w 6 lat po wejściu do UE składała się już wyłącznie z tysiąchektarowych farm i boleją, że jeszcze tak się nie stało.

2. Tymczasem w Europie w szybkim tempie zmienia się sposób postrzegania rolnictwa, zmienia się wizja jego rozwoju. W debatach w Parlamencie Europejskim coraz częściej i dobitniej mówi się o tym, że potrzebujemy rolnictwa zrównoważonego, chroniącego środowisko i klimat, produkującego zdrową żywność. Jest to zresztą zjawisko nie tylko europejskie, ale i światowe. Zdrowa ekologiczna żywność jest coraz chętniej kupowana i coraz bardziej poszukiwana. Konsumenci  gotowi są płacić więcej, byleby mieć pewność, że kupiują żywność zdrową. Zaczyna się doceniać wartość i znaczenie małych gospodarstw jako miejsca produkcji zdrowej żywności i alternatywy dla rolnictwa farmerskiego.

3. Prawie dwa miliony niewielkich gospodarstw rodzinnych, które dla niektórych wydają się balastem polskiej wsi, mogą za niedługo stać się jej prawdziwym skarbem. Żywność organiczna i ekologiczna, zdrowa żywność jest  poszukiwana i będzie poszukiwana coraz bardzie. Coraz więcej ludzi będzie skłonnych płacić więcej, byle mieć pewność, że spożywa zdrowe produkty żywnościowe.

Polskie gospodarstwa rodzinne są najlepiej przygotowane do produkcji takiej właśnie zdrowej żywności. Żaden kraj nie ma dla zdrowej produkcji rolniczej takiego naturalnego potencjału, jaki ma obecnie Polska. Polskie rolnictwo ma przede wszystkim dobre gleby, niezniszczone nadmiarem chemii, gleby znakomicie nadające się do produkcji zdrowej żywności. Polska jest jeszcze krajem wolnym od upraw GMO, co też jest niebagatelnym atutem.

4. Rzecz w tym, czy polskie rolnictwo rodzinne przetrwa do lepszych czasów, które niewątpliwie nadejdą. Dziś  polskie gospodarstwa rodzinne walczą o przetrwanie. Znaczna ich część ograniczyła produkcje i trwa w uśpieniu, gdyż większość dziedzin produkcji rolniczej jest nieopłacalna. Jest jeszcze ziemia, są zabudowania, są ręce do pracy, ale te ręce poszukują dla siebie innego zajęcia, gdyż z rolnictwa wyżyć się nie da. Gdy spotykam się z mieszkańcami wsi, zwykle pytam – kto z państwa jest stuprocentowym rolnikiem - takim, który żyje wyłącznie z pracy w gospodarstwie?. Na stu obecnych na sali podnoszą się trzy-cztery ręce....

5. Kluczową sprawą dla przetrwania polskich gospodarstw rodzinnych, ich dotrwania do widocznych już na horyzoncie lepszych czasów są unijne dopłaty. Trzeba uczynić wszystko, by ich poziom w Polsce został zwiększony i wyrównany do poziomu, który ma bogatsze od naszego (ale też robiące bokami) rolnictwo niemieckie czy francuskie. W nierównej konkurencji, na nierównych warunkach, polskie rolnictwo przetrwało kilka lat, ale nie przetrwa następnych kilku ani tym bardziej kilkunastu. Rolnicy zaczną wyzbywać się ziemi, likwidować gospodarstwa, zacznie się masowy exodus ze wsi do miast. Oby do tego nie doszło, bo na horyzoncie już widać lepsze czasy dla rolników w Europie, a także i w świecie. Ziemi pod uprawę jest coraz mniej a ludzi na świecie coraz więcej. Do 2050 roku produkcja żywności musi wzrosnąć o 70 procent. Na horyzoncie widać lepsze czasy dla rolników i dla całej gospodarki żywnościowej. .Nasze rodzinne gospodarstwa rolne, o ile przetrwają, mogą się stać dla  prawdziwym skarbem polskiej gospodarki.

6. Przetrwanie jak największej liczby gospodarstw rodzinnych jest rzeczą polskiej racji stanu. Niestety przyszłość rolnictwa nie jest racją stanu dla obecnego rządu, który traktuje rolnictwo jako sprawę drugorzędną. W II połowie 2011 roku Polska ma sprawować prezydencję w Unii Europejskiej, w tym czasie zapadać będą kluczowe decyzje dotyczące przyszłego budżetu oraz przyszłości Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej. Polski rząd nie uczynił spraw rolniczych swoim priorytetem w ramach prezydencji. Zamiast  pierwszym szeregu walki o możliwie największą pomoc dla rolników i o wyrównanie wielkości tej pomocy między starymi i nowymi krajami członkowskimi, polski rząd chowa się w tej sprawie za plecami Francji. Prezydent Komorowski jeszcze niedawno mówił, że nie ma problemu wyrównania dopłat dla polskich rolników, gdyż dopłaty wyrównają się same, co jest oczywistą nieprawdą.Taka postawa rządzących to niezrozumiały błąd, Polska jest bowiem najbardziej rolniczym krajem Unii Europejskiej, ma największa liczbę rolników, ma wciąż wielki potencjał i jest w ścisłej czołówce europejskiej w większości dziedzin produkcji rolniczej. Nie wolno tego stracić przez złą i nieodpowiedzialna politykę. Jeśli ta polityka się nie zmieni, jeśli nie zmieni się polityczne podejście do spraw wsi i rolnictwa, na postawione na wstępie pytanie – czy polskie rolnictwo dotrwa do lepszych czasów? – będę musiał odpowiedzieć, że nie jestem tego pewien. Janusz Wojciechowski

Święto Solidarności i SBJego święto dzisiaj, w tę rocznicę / Czarnych tłumów, krwi, szału, wściekłości...” – pisał Tuwim w wierszu „Quatorze juillet” o majstrze rzeźnickim, wybierającym się na uroczyste obchody rocznicy rewolucji francuskiej. Ten parafiański, a w dodatku, na domiar złego - tubylczy rzeźnik, nie dorastający nawet do pięt poetycznym wyobrażeniom o uczestnikach francuskiej rewolucji, strasznie Tuwima brzydził – ale to przecież właśnie takie typy tę rewolucję robiły. W „Nieboskiej komedii” chór rzeźników powiada: „Obuch i nóż to broń nasza – szlachtuz, to życie nasze. – Nam jedno: czy bydło, czy panów rżnąć (...) dla panów woły, dla ludu panów bić będziem”. Ale tak to już jest z tak zwanymi inteligentami, to znaczy – dyletantami, którzy własne urojenia biorą za rzeczywistość. „Tak się historii kolo kręci, że najpierw są inteligenci, co maja szczytne ideały i przeobrazić chcą świat cały. (...) Kochają Ludzkość i Człowieka, ale człowieka przez „C” duże – ideę, która buja w chmurze, toteż ich żywy człowiek wścieka, gdyż będąc tej idei cieniem, zarazem jest jej wypaczeniem” – arcytrafnie zauważył w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański. Ale poeta, zwłaszcza klasy Tuwima, ma prawo do chimer. Wybaczamy mu je w zamian za wzruszenia, które budzi w nas jego poezja. Co innego z ubekami. Nie ma powodu, by cokolwiek im wybaczać tym bardziej, że wcale o to nie proszą. Przeciwnie – znowu się stręczą jako sól ziemi czarnej. Czasy się jednak zmieniają. Minęły lata i na świecie pojawiła się kolejna, bodajże już trzecia ubecka generacja. Jakże odmienna od swoich protoplastów, mało piśmiennych starszych torturantów i ich jaskrawo wymalowanych, tlenionych blondyn, albo ognistych brunetek. Na przykład pani redaktor Anita Werner z TVN zupełnie tamtych nie przypomina; gustownie się ubiera, zna obce języki i nawet jest pewna, z której strony którą kłaść łyżeczkę. A przecież, gdy przychodzi odpowiednia chwila, to i ona, podobnie jak i tamci, rzuca się na swoją ofiarę z okrzykiem: „przyznaj się”! Tym razem udało się jej dopaść Andrzeja Gwiazdę, z którego próbowała wydusić wyznanie, że się „wstydzi” za to, co stało się w Gdyni, na uroczystym zjeździe NSZZ „Solidarność” z okazji 30 rocznicy podpisania porozumień sierpniowych. A stało się to, że większość uczestników tego zjazdu nie chciała „świergolić” według pożądanego scenariusza, ze to niby „wszyscy wygrali i wszystkim należą się nagrody”, tylko dała wyraz swoim antypatiom i sympatiom politycznym. Antypatiom – do prezydenta Komorowskiego i premiera Tuska, a sympatii – do Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego akurat Andrzej Gwiazda, czy zresztą ktokolwiek inny miałby się z tego powodu wstydzić – tego niepodobna pojąć. No, ale co tu pojmować, kiedy w TVN niczego pojmować nie trzeba. Tam słucha się rozkazów, więc skoro już padł rozkaz, że cała Polska dziś się wstydzi („Żydzi, Żydzi, cała Polska was się wstydzi!”), no to trzeba, żeby w imieniu Polski ktoś się przyznał. Akurat los padł na Andrzeja Gwiazdę, ale tu pani Werner miała pecha, bo Andrzej Gwiazda się nie przyznał. Kiedyś wzięłoby się go na konwejer i nie byłoby problemu, no ale czasy, jako się rzekło, się zmieniły i na razie obowiązuje łagodna perswazja. Jednak rozkaz jest rozkazem, więc w tej sytuacji, niejako w zastępstwie, przyznać się musiał będący akurat pod ręką pan Stanisław Ciosek. Przyznał się w zastępstwie, bo w odróżnieniu od Andrzeja Gwiazdy, na to przesłuchanie do TVN dostał wezwanie nie w charakterze podejrzanego, tylko raczej – oskarżyciela posiłkowego. Dał temu zresztą wyraz, wtrącając uwagę o „dzieworództwie”. Konkretnie rozchodziło mu się, wicie, rozumicie, o to, że do czego to podobne, żeby rocznicę porozumień sierpniowych Solidarność obchodziła sobie tylko we własnym gronie, żeby tę rocznicę sobie zawłaszczała? Przecież skoro podpisane zostały porozumienia, to Solidarność, a właściwie nawet nie Solidarność, bo jej przecież jeszcze nie było, tylko dwóch tajnych współpracowników SB: Lech Wałęsa, Marian Jurczyk i prawdopodobnie agent, jeśli nie oficer - Jarosław Sienkiewicz - sami ze sobą tych porozumień nie podpisali. Podpisali je z partią („moją partią” – zaznaczył Stanisław Ciosek) – zatem, skoro w tę rocznicę Solidarność wypina piersi, to najwyższy czas, żeby doceniony został również wkład partii. Mogła przecież użyć siły, ta siła była - ciągnął pan Stanisław Ciosek – ale nie użyła. Krótko mówiąc – nadszedł czas, by zwycięstwem sierpniowym Solidarność podzieliła się z partią i SB. Na pierwszy rzut oka to trochę zaskakujące, ale nie da się ukryć, iż w tej propozycji jest pewna logika. Weźmy dla przykładu 8 maja, obchodzony na Zachodzie jako rocznica zakończenia wojny w Europie. Tego dnia generał pułkownik Alfred Jodl w imieniu wojsk lądowych, Wilhelm Oxenius w imieniu Luftwaffe i Hans Georg von Friedeburg w imieniu Kriegsmarine podpisali w kwaterze generała Eisenhowera w Reims kapitulację Wehrmachtu. Ale ponieważ Stalin nie był pewien, czy kapitulacja ta – podobnie jak Andrzejowi Szczypiorskiemu chrzest – przyjmie się od jednego razu, to 9 maja ceremonię powtórzono w kwaterze marszałka Żukowa z udziałem feldmarszałka Wilhelma Keitla, von Friedeburga i generała pułkownika Hansa Jurgena Stumffa. Dlatego rocznica kapitulacji Wehrmachtu i pobiedy Krasnej Armii w Moskwie obchodzona jest 9 maja. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że gdyby Adolf Hitler nie objął w Niemczech władzy i nie wywołał II wojny światowej (chociaż premier Putin uważa, że przyczyną II wojny nie był wcale Adolf Hitler, tylko – traktat wersalski, więc zgodnie z nieubłaganymi prawami dziejowymi II wojna wybuchłaby również wtedy, gdyby Hitler umarł w dzieciństwie na koklusz), to ani Jodl, ani Keitel nie miałby czego podpisywać, a generał Jaruzelski – czego świętować. Zatem radosne święto 9 maja zawdzięczamy komu? A komuż by, jeśli nie Adolfowi Hitlerowi? Tak samo z Solidarnością. Gdyby Stalin nie narzucił Polsce komunizmu, to ani w czerwcu 1956 roku, ani w marcu 1968 roku, ani w grudniu 1970 roku, ani w czerwcu 1976 roku, ani wreszcie w sierpniu 1980 roku nie byłoby przeciwko czemu się buntować, partia nie musiałaby podpisywać żadnych porozumień z agentami SB, bo w ogóle by jej nie było, więc nie byłoby również najmniejszych szans na pojawienie się Solidarności. Lech Wałęsa nie musiałby skakać przez płot, ani samodzielnie z żoną i dziećmi – jak w swoim czasie pochwalił się do portugalskiej teleiwzji - obalać komunizmu, Tadeusz Mazowiecki nie musiałby przez całe dziesięciolecia ćwiczyć się w „postawie służebnej”, a generał Jaruzelski – wybierać „mniejszego zła”. Kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek byśmy o tych legendarnych postaciach usłyszeli? Ale Józef Stalin komunizm Polsce narzucił, więc - zgodnie z logiką zaprezentowaną 30 sierpnia przed kamerami TVN przez Stanisława Cioska – jemu i przede wszystkim jemu zawdzięczamy możliwość uroczystego obchodzenia rocznicy Sierpnia 1980. Dlatego tylko patrzeć, jak w ramach naprawiania historycznych zaniedbań, obok, a właściwie zamiast Pomnika Poległych Stoczniowców w Gdańsku – bo ma on przecież formę znienawidzonych krzyży – stanie pomnik Józefa Stalina. SM

Armia Klicha nie obroni Polski

Polska kupiła F-16, który jest samolotem tzw. IV generacji. Obecnie w lotnictwie następuje jednak zmiana generacyjna uzbrojenia. W innych armiach zaczną wkrótce wchodzić na uzbrojenie samoloty V generacji (F-35). Polska nie ma pieniędzy na zakup najnowszych aparatów, a więc za kilka lat ponownie będziemy mieli przestarzałe samoloty Z prof. KUL dr. hab. nauk wojskowych Romualdem Szeremietiewem, byłym ministrem i wiceministrem obrony narodowej, rozmawia Marta Ziarnik Jak ocenia Pan wyposażenie naszych Sił Powietrznych? – Mamy w Polsce 48 nowoczesnych samolotów F-16. Będą jednak one zdolne do wykonywania zadań bojowych, zdaje się, dopiero w 2018 roku. Ponadto na uzbrojeniu znajduje się jeszcze 31 myśliwców Mig-29 (będą wycofane do 2025 roku) i 44 stare szturmowce Su-22, przewidziane na złom za sześć lat. Wkrótce w ogóle nie będzie jednak odrzutowych samolotów szkoleniowych, ponieważ iskry (54 maszyny) znikną z Dęblina w przyszłym roku. Stosunkowo liczne jest natomiast lotnictwo transportowe: 11 nowych samolotów CASA (plus 1 zamówiony), 3 używane amerykańskie C-130 Hercules (łącznie będzie ich 5) i 17 samolotów bryza (zamówiono dodatkowo 12). Będziemy mieli malejącą z czasem liczbę samolotów bojowych, żadnych do szkolenia pilotów i pokaźną flotę do transportowania żołnierzy.

Na szkolenia dla pilotów i paliwo brakuje pieniędzy… – W tej kwestii w 2009 roku pojawił się meldunek generała Anatola Czabana, ówczesnego szefa Szkolenia Sił Powietrznych. Pisał on, że w 2008 roku nie udało się zrealizować żadnego z zadań szkoleniowych w Siłach Powietrznych, a na rok 2009 w lotnictwie brakowało ponad 50 proc. paliwa. Sądzę, że wystarczającym komentarzem w tej kwestii jest odejście ze służby p.o. szefa lotnictwa – gen. Krzysztofa Załęskiego, który według nieoficjalnych doniesień uznał, że nie ma wpływu na system szkolenia pilotów i planowanie lotów.

Obserwujemy, że nie lepiej jest w pozostałych rodzajach sił zbrojnych, o czym świadczą chociażby odejścia ze służby kolejnych generałów. – To prawda. Dymisji było sporo. Pamiętamy spektakularne odejście dowódcy Wojsk Lądowych – gen. Waldemara Skrzypczaka. Wymowna jest także niedawna dymisja gen. Wiesława Michnowicza, który od lipca ubiegłego roku stał na czele Zarządu Szkolenia P-7 Sztabu Generalnego WP. Dymisję złożył na dwa lata przed końcem swojej kadencji. Generał Michnowicz odpowiadał za szkolenie polskiej armii. Zrezygnował ze stanowiska, bo nie było pieniędzy na to, za co odpowiadał jako szef P-7. Mówienie w tej sytuacji o profesjonalizacji armii jest ponurym żartem.

Jako wiceminister obrony narodowej prowadził Pan przetarg na zakup samolotów F-16. Jednak w pewnym momencie został Pan usunięty ze stanowiska. – Nie dane mi było dokonać wyboru samolotu, ponieważ w lipcu 2001 roku media fałszywie oskarżyły mnie o łapownictwo. To zaś uruchomiło prokuraturę. Po kilku latach zostałem uniewinniony, ale przedtem premier Jerzy Buzek – na wniosek ministra Bronisława Komorowskiego – usunął mnie z MON. Nie mogłem więc zakończyć przetargu, tak jak planowałem, a 14 września tego samego roku samolot F-16 wybrała komisja kierowana przez wiceministra Janusza Zemkego z SLD.

Z jakich powodów wybrano wówczas właśnie F-16? I dlaczego nie skorzystaliśmy z innych opcji zakupu, np. szwedzkich gripenów? – Jak już mówiliśmy, w 2001 roku byłem przewodniczącym komisji ds. zakupu samolotu wielozadaniowego, ale to wcale nie oznacza, że musiał być kupiony właśnie F-16. Mieliśmy trzy oferty. Poza tym amerykańskim samolotem był jeszcze szwedzko-brytyjski JAS-39 Gripen i francuski Dassault Mirage 2000. Były one porównywalne, jeśli chodzi o właściwości bojowe. O wyborze konkretnego samolotu miały więc zdecydować cena i tzw. offset, czyli korzyści, jakie miała odnieść polska gospodarka w związku z tym zakupem. Nie wiem jednak, jakie były szczegółowe przesłanki tej decyzji.

Amerykański produkt nie był najtańszy, dlatego Stany Zjednoczone w zamian za wielomiliardowy zakup zobowiązywały się w ramach offsetu do inwestycji i transferu technologii… – W Polsce funkcjonuje nieprawdziwy obraz offsetu. Oczekiwano przecież, że Amerykanie po zakupie F-16 wydadzą w Polsce miliardy dolarów na inwestycje. Tymczasem wymieniane kwoty są zwykle wynikiem różnych przeliczników i mnożników, zaliczania inwestycji już dokonanych, czyli tzw. preoffsetu, itp. Przyjęte 6 mld offsetowych dolarów nie pokrywa się z kwotą 6 mld realnych dolarów. W rzeczywistości będzie ich o połowę mniej i mają się pojawić w ciągu 10 lat. Do tego mamy kłopoty z właściwym rozliczaniem kwot offsetowych.

Jak z perspektywy czasu ocenia Pan zakup właśnie F-16? – Współczesny samolot bojowy to bardzo droga broń. Trzeba dobrze zastanowić się przy podejmowaniu decyzji. Polska kupiła F-16, który jest samolotem tzw. IV generacji. Obecnie w lotnictwie następuje jednak zmiana generacyjna uzbrojenia. Kłopot mamy taki, że w innych armiach zaczną wkrótce wchodzić na uzbrojenie samoloty V generacji (F-35). Polska z racji braków finansowych nie ma pieniędzy na zakup najnowszych aparatów, a więc za kilka lat ponownie będziemy mieli przestarzałe samoloty. Chyba nie potrzeba w tym miejscu dodatkowego komentarza.

Inny problem stanowią przyszłe remonty tych samolotów, ponieważ Amerykanie nie zgodzili się, aby F-16 remontowały inne kraje, które za tą samą usługę żądają kilka razy mniej pieniędzy. – W 2007 roku pojawiły się doniesienia prasowe o sfinalizowaniu rozmów z Amerykanami w sprawie uruchomienia w Wojskowych Zakładach Lotniczych nr 2 w Bydgoszczy centrum serwisowego samolotów F-16. Okazuje się, iż wielokrotnie powtarzane oczekiwanie wykorzystania WZL-2 do wsparcia eksploatacji F-16 w Siłach Powietrznych RP, sygnalizowane co najmniej od 2004 roku, pozostaje tylko możliwością. Zapowiadanego centrum ciągle nie ma. Nie mogę też zrozumieć, dlaczego nie możemy obsługiwać naszych “efów” tak, jak chcemy.

Prezydent Bronisław Komorowski podczas wizyty w Łasku w ubiegłą sobotę powiedział, że F-16 będą u nas używane w 2016 roku i pozostaną w eksploatacji do przynajmniej roku 2030. – Samoloty Mig-29 będą na uzbrojeniu do 2025 roku, a F-16, według prezydenta Komorowskiego, tylko pięć lat dłużej. Rodzi się więc wątpliwość, po co w 2002 roku kupiono nowe samoloty. Dla tych pięciu lat? Jakimi samolotami będą latali nasi piloci po roku 2030? Dziesięć lat temu przekonywałem, aby Polska włączyła się do amerykańskiego programu JSF samolotu V generacji, jak to zrobiły inne państwa NATO. Zamierzałem pożyczyć dwie-trzy eskadry używanych F-16, przeszkolić pilotów i zbudować infrastrukturę pod amerykański sprzęt. Polska po kilku latach kupiłaby samoloty V generacji i to byłby już F-35. Dzięki takiemu działaniu mielibyśmy czas na przygotowanie ludzi i logistyki i – co równie ważne – mielibyśmy najnowocześniejsze samoloty. Niestety, premier Jerzy Buzek odrzucił moje propozycje, wskazując, że odłożenie zakupu w czasie pozbawi rząd AWS korzyści offsetowych.

Statki powietrzne są na uzbrojeniu nie tylko Sił Powietrznych. – Swoje lotnictwo mają Wojska Lądowe i Marynarka Wojenna. W działaniach lądowych ważną bojową rolę odgrywają śmigłowce, które w przypadku Sił Powietrznych pełnią funkcje pomocnicze. Polskie siły zbrojne posiadają około 240 śmigłowców. Tylko część z nich jest względnie nowa (PZL W-3 Sokół, PZL SW-4). Większość pochodzi z lat 1975-1989. Stąd ich niska sprawność, wynosząca zaledwie 47 proc. stanu (dane z 2008 roku). Do tego wojska lądowe nie mają nowoczesnego śmigłowca uderzeniowego. W tej kategorii mamy tylko 35 ponad 20-letnich Mi-24. Sztab Generalny WP wskazywał na konieczność zakupu 150-156 śmigłowców. MON deklarowało, że ma środki na 51 maszyn. W październiku ubiegłego roku minister Bogdan Klich zapowiedział, że w latach 2013-2018 kupi 26 śmigłowców. Nie było wśród nich śmigłowców uderzeniowych. Teraz, gdy rząd zamierza obniżyć procent PKB na obronę, wątpię, aby nawet ten okrojony projekt śmigłowcowy został zrealizowany.

A w jakim stanie znajduje się lotnictwo Marynarki Wojennej? – Lotnictwo morskie posiada 11 samolotów i 17 śmigłowców przeznaczonych do wykonywania zadań rozpoznawczych i ratowniczych. Ma też 15 śmigłowców do zwalczania okrętów podwodnych (jedenaście z nich to Mi-14 z połowy lat 70. ubiegłego wieku). Po wycofaniu myśliwców Mig-21 marynarka nie ma ani jednego samolotu bojowego. Nie wiem więc, jakie samoloty mają wykonywać zadania bojowe nad Bałtykiem.

Jakie znaczenie ma silne lotnictwo dla bezpieczeństwa Polski? – Zagrożenia militarne bezpieczeństwa państwa mogą pojawić się na lądzie, morzu i w powietrzu. Przyjmujemy, że w obecnym położeniu geopolitycznym Polsce nie grozi napaść na lądzie. Ponadto w razie takiej napaści agresor musi wcześniej dokonać mobilizacji sił i skoncentrować jednostki w rejonach wyjściowych do ataku. Takie działania przy obecnych środkach rozpoznania trudno jest ukryć. Teoretycznie powinniśmy mieć czas, aby przygotować obronę kraju. Inaczej jest w przypadku ataku z powietrza lub morza. Samolotów, rakiet oraz okrętów można użyć z zaskoczenia. Polska, chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo, musi więc dbać o obronę swojej przestrzeni powietrznej i morskiej. Tymczasem Siły Powietrzne mogą takie zadania wypełnić w stopniu ograniczonym, natomiast stan obrony przeciwlotniczej kraju i Marynarki Wojennej jest katastrofalny.

Minister Bogdan Klich w czasie uroczystości objęcia zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi przez prezydenta Komorowskiego powiedział, że przekazuje dobre wojsko. Prezydent nie jest w tym względzie szczególnie wymagający, jako minister obrony zapewniał, że “polski pilot poleci na wrotach od stodoły”. – Oceniając lotnictwo, widać, że obrona polskiego nieba nie jest według MON zadaniem najważniejszym. Szef ministerstwa obrony chełpi się, że w krótkim czasie stworzył “profesjonalną” armię zawodową. Ta armia, według norm taktycznych, będzie w stanie obronić 1 procent powierzchni kraju. Tragicznym obrazem stanu bezpieczeństwa kraju jest organizacja i wykonanie lotu do Smoleńska 10 kwietnia br. Państwo polskie nie potrafiło zadbać o bezpieczeństwo prezydenta RP i najwyższych dowódców wojskowych. Nie wydaje mi się, aby to wszystko upoważniało kogokolwiek do odczuwania dumy. Dziękuję za rozmowę.

Służby specjalne badają działalność fundacji G.Sorosa na Ukrainie Służba Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU) interesuje się działalnością fundacji Widrodżennia (Odrodzenie), finansowanej przez amerykańskiego miliardera George’a Sorosa – poinformował dyrektor fundacji Jewhen Bystrycki. Organizacje społeczne, z którymi współpracujemy, podniosły alarm, że przychodzą do nich funkcjonariusze SBU i wypytują o projekty, które z nimi realizujemy. Interesuje ich, które z naszych przedsięwzięć mogą mieć wpływ na sytuację związaną z planowanymi na koniec października wyborami władz lokalnych – powiedział Bystrycki. Wyraził jednocześnie przypuszczenie, że zainteresowanie SBU kierowaną przez niego fundacją wynika z obaw władz, iż finansowane zza granicy organizacje pozarządowe mogą działać na zlecenie rządów państw trzecich. W lipcu ministerstwo spraw zagranicznych Ukrainy ostrzegło dyplomatów z Niemiec, USA, Polski i Rosji, że działalność na Ukrainie organizacji pozarządowych koordynowanych przez te przedstawicielstwa powinna być zgodna z zadaniami statutowymi organizacji. MSZ oznajmił wówczas, że takie organizacje jak fundacja Widrodżennia, polska Fundacja im. Stefana Batorego, niemieckie fundacje im. Friedricha Eberta i Konrada Adenauera “stale okazują istotną pomoc dla licznych pożytecznych społecznie inicjatyw regionalnych i ogólnoukraińskich”.

Jednocześnie przedstawiciele MSZ, zwracając się do szefów przedstawicielstw dyplomatycznych USA, Rosji, Niemiec i Polski, podkreślili wagę bezwzględnego przestrzegania przez organizacje pozarządowe ich zadań statutowych i prawodawstwa Ukrainy. W czerwcu ukraińskie władze zatrzymały na kijowskim lotnisku niemieckiego politologa Nico Langego, szefa ukraińskiego biura niemieckiej fundacji im. Konrada Adenauera. Kilka godzin był przetrzymywany przez ukraińskie służby, które odmawiały mu wjazdu na Ukrainę. Przyczyną były prawdopodobnie krytyczne wypowiedzi politologa pod adresem władz ukraińskich. Na wjazd pozwolono mu dopiero po interwencji władz Niemiec. Za: pap i gazeta.pl

Skrzynki i wrak do zwrotu – kolejny apel do polskiej prokuratury i rządu Przedstawiciele Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego poinformowali, że zostały zakończone prace wyjaśniające przyczyny katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem. MAK pisze teraz raport końcowy - Zwracamy się do prokuratury i premiera Donalda Tuska, aby natychmiast zażądał przekazania czarnych skrzynek i wraku samolotu Tu-154 i by umożliwiono polskim ekspertom zbadanie miejsca katastrofy – powiedział Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu smoleńskiego. Jest to reakcja na zapowiedzi komisji badającej w Rosji okoliczności katastrofy prezydenckiej maszyny, że zakończyła swoje badania i przygotowuje raport końcowy. - To dobra wiadomość, cieszymy się z niej wszyscy – skomentował Macierewicz zapowiedzi Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego o “praktycznym” zakończeniu prac. Wczoraj wiceprzewodniczący MAK Oleg Jermołow poinformował, że eksperci zakończyli prace wyjaśniające okoliczności katastrofy w Smoleńsku i zaczęli pisać raport końcowy. Ma to potrwać od półtora do dwóch miesięcy. W związku z tym przewodniczący parlamentarnego zespołu smoleńskiego domaga się od władz polskich, aby te wystąpiły o zwrot czarnych skrzynek. – Jeżeli prawdą jest, że zakończono badania nad przebiegiem katastrofy, to znaczy, że czarne skrzynki nie są konieczne stronie rosyjskiej i Polska powinna je natychmiast odzyskać. To znaczy, że zostały zakończone tajemnicze badania DNA w kokpicie i protokoły sekcji zwłok, których nie chciano nam dotychczas przekazać, że już są pełne i powinny znaleźć się w rękach polskich. To samo dotyczy wraku samolotu – mówi poseł PiS. Chce także, aby polscy eksperci zbadali zarówno wrak, jak i miejsce katastrofy. – Najwyższy czas, aby polscy eksperci mogli dokonać badań tego wraku – podkreśla Macierewicz. – Gdzie znajduje się kokpit? – pyta z kolei posłanka Anna Sikora, której zdaniem kluczowe dowody dotyczące katastrofy mogą zawierać właśnie resztki kokpitu samolotu, których nie widać na zdjęciach przedstawiających pozostałości samolotu. MAK przekazał wczoraj polskiemu przedstawicielowi Edmundowi Klichowi osiem tomów akt. Mają one trafić do kraju pocztą dyplomatyczną prawdopodobnie jutro. Jednak jak się okazuje, są to dokumenty już w Polsce znane i dlatego pełnomocnicy rodzin ofiar oceniają, że mają one niewielkie znaczenie. Dokumenty dotyczą bowiem remontu kapitalnego m.in. silników, jaki Tu-154M przeszedł w 2009 r. w zakładach lotniczych Awiakor w Samarze. – Nie mnie je oceniać. Sam nie jestem w stanie ich przeanalizować. Będzie je analizowała w Polsce grupa pana Millera [szefa MSWiA] – mówi polski przedstawiciel przy MAK. Jedynym novum są wyniki eksperymentu przeprowadzonego na symulatorach lotu. Odtwarzano na nich kilka modeli podejść polskiego Tu-154M do lądowania. Podczas jednej symulacji, gdy założono, że odejście samolotu ma nastąpić z wysokości 20 metrów, nastąpiła katastrofa. – Próby zostały przeprowadzone w czerwcu lub lipcu; nie pamiętam dokładnej daty. Odbyły się na symulatorze na lotnisku Szeremietiewo. Zostały wykonane cztery zejścia w różnych konfiguracjach, w różnych warunkach. W wariancie odejścia z 20 metrów samolot zderzył się z ziemią – powiedział Klich. Dodał, że w części “lotów” sam uczestniczył jako drugi pilot. Jak poinformował Jermołow, w najbliższym czasie MAK ma przekazać również dokumenty potwierdzające kwalifikacje zawodowe oraz poziom wyszkolenia ogólnego i specjalistycznego kontrolerów lotów z lotniska Siewiernyj w Smoleńsku, którzy pracowali tam 10 kwietnia. Macierewicz zarzucił polskiej prokuraturze wojskowej zaniechanie ujawnienia zapisów z trzeciej czarnej skrzynki. – Najwyższy czas, żeby opinia publiczna zapoznała się z treścią tzw. polskiej czarnej skrzynki – rejestratora ATM, która to treść jest przynajmniej od trzech miesięcy w rękach prokuratury – stwierdził, podkreślając, że jej ujawnienie zapowiadał prokurator generalny Andrzej Seremet. – Jego zapis jest zupełnie fundamentalny do ustalenia rzeczywistych przyczyn katastrofy – ocenił. Poseł zapowiedział również, że zwróci się do sejmowej Komisji Etyki Poselskiej o ukaranie posła PO i rzecznika rządu Pawła Grasia za jego niedzielną wypowiedź w Radiu Zet. Rzecznik stwierdził wówczas, że skrzydło prezydenckiego samolotu odpadło po zderzeniu z brzozą o średnicy 40 cm, ponieważ… “ktoś je nadpiłował”. Macierewicz wezwał też premiera do wyciągnięcia konsekwencji wobec rzecznika. – Wydaje się, że jeżeli premier Donald Tusk nie zdymisjonuje natychmiast pana Grasia, to będzie znaczyło, że jego wypowiedź charakteryzuje stosunek rządu do katastrofy – czyli kpin ze śmierci 96 osób – argumentował poseł. Zenon Baranowski

Zamach założycielski Związku Europejskiego Piotr Skwieciński miał rację. W swoim artykule „Rozgrywka z Polską – to nie żadna polityka” (Rzeczpospolita, 3 września 2010) piętnował, że zamieszczony przez Siergieja Karaganowa tekst w „Rossijskiej Gazietie” i przedrukowany w skróconej formie tydzień temu w „GW” nie doczekał się, żadnej dyskusji w mediach, komentarzy ani analiz politologów pomimo, że jest to przecież wypowiedź człowieka bliskiego Kremlowi na temat nowej strategii Rosji. I nie tylko Rosji Rzeczywiście jest tak jak napisał Pan Piotr, artykuł ten został kompletnie w Polsce przemilczany. Ja jednak dziwię się zdziwieniu tego wytrawnego dziennikarza. Biorąc pod uwagę, bowiem ujawniony rodzaj wizji przyszłości, jaka stoi za dzisiejszą strategią Rosji, obecne warunki i kierunki „rozwoju” Unii Europejskiej, okoliczności ostatnich wydarzeń dotyczących Polski oraz działania TusKomorowskiego duetu – dziwić się, co najwyżej należy, że „Gazeta Wyborcza” w ogóle Karaganowa przedrukowała. Jak sądzę zrobiła to z rozpędu, bo prostu kolejny analityczny tekst Braci-Rosjan dotyczący UE. Potem jednak do środowiska salonowego dotarło jak jest niebezpieczny, ile pytań prowokuje i gdzie może prowadzić jego komentowanie. Jeszcze, nie daj Boże ktoś by zaczął kojarzyć fakty! Nie ma głupich! I tak właśnie nastała „morda w kubeł”. Nastała, bo musiała, po prostu takie są realia i media. Doprawdy, Panie Piotrze, zero zdziwienia. Ja jednak nie zamierzam milczeć i przybliżę wszystkim, co wykombinowali Moskale wraz z Berlińczykami (bo przecież nie z Brukselą) i co z tego dla nas wynikło oraz jeszcze wyniknie. Wizja przedstawiona przez Karaganowa jest klarowna i genialna w swej prostocie: (tu cytat). Rosja i Europa powinny dążyć do stworzenia wspólnego Związku Europy i do włączania do niego państw, które dotąd jeszcze nie określiły swej orientacji: Turcji, Ukrainy, Kazachstanu itp. Trzeba dążyć do Związku, a nie do biurokratycznych form partnerstwa, choćby strategicznego. Nie będzie łatwo, ale gra jest warta świeczki Związek Europejski - podobnie jak UE - może zostać stworzony mocą jednego dużego traktatu oraz czterech umów regulujących główne sfery współpracy oraz wielu drobnych umów sektorowych. Pierwszy duży traktat może dotyczyć utworzenia wspólnego obszaru strategicznego zakładającego ścisłą koordynację polityk zagranicznych. Miękka siła Europy mogłaby się połączyć z twardą siłą niemałego potencjału strategicznego Rosji. Ktoś może powiedzieć, że UE nie jest dla nas partnerem. Ale zaraz odpowiem mu, że powinniśmy być zainteresowani wzrostem jego wpływów. Słaba Europa będzie osłabiać Rosję. Drugą kluczową umową mógłby być traktat energetyczny ustalający w Europie jednakowe warunki dostępu firm do złóż, dróg transportowych (czego chce UE) i sprzedaży (czego domaga się Rosja). Taki kompleks mógłby odegrać w dzisiejszej wielkiej Europie tę samą rolę, którą kilkadziesiąt lat temu odegrała Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Trzecia umowa powinna stworzyć wspólną przestrzeń gospodarczą i technologiczną z jasnymi zasadami przemieszczania się kapitałów, towarów i ludzi. Być może w perspektywie powinna się ona przekształcić we wspólny obszar celny. I wreszcie - być może najważniejsze - utworzenie wspólnej przestrzeni humanitarnej, kulturalnej i edukacyjnej z ruchem bezwizowym, masową wymianą studentów i stworzeniem w perspektywie wspólnego rynku pracy. Taka perspektywa będzie wymagała dążenia do budowy podobnych instytucji politycznych oraz jednakowego szacunku dla praw człowieka. Ale jak pokazuje doświadczenie UE, unifikacji kultur nie będzie. Będzie za to wzrastać ich przenikanie. Być może trzeba będzie bardziej tolerancyjnie odnieść się do demonstracji gejów, ale zmniejszą się za to możliwości, żebyśmy mogli zachowywać się po świńsku. Nie bacząc na ewidentny idealizm i trudność realizacji idei Związku Europy, uważam tę ideę za niezbędną i realistyczną. Jako rosyjski Europejczyk wierzę w wielkie wartości europejskie - w racjonalność i rozum. W świecie przyszłości Rosja i Europa (UE) działające wbrew sobie skazane są na degradację i osłabienie. To nieracjonalne i nierozumne. Karaganow ma Rację. Idea jest dziś jak najbardziej realistyczna. Rozumieli to od lat nie tylko Rosjanie, ale i finansjera Europy Zachodniej. Trzeba bowiem sobie zdać sprawę z ekstraordynatoryjności obecnej sytuacji historycznej. Bodźcem i kopem rozwoju dla wielkich biznesów były od zawsze wojny. To one nakręcały przemysł, logistykę, innowacyjność, produkcję żywności i giełdy. Oczywiście tam, gdzie działania wojenne nie dotarły. To wojny były źródłem wielkich fortun i rozwojów całych branż, regionów oraz państw, które na nich robiły interesy. W obecnych czasach „niestety” mamy blisko 70-letnie status quo, gdy trzeba robić globalny biznes w czasach pokoju (lokalne wojenki to za mało). W tej sytuacji europejskie kraje obracające największym kapitałem takie jak Niemcy, Francja, Włochy czy Wielka Brytania (chociaż jej to dotyczy w mniejszym stopniu) łakomie patrzą na rynek rosyjski ponad 200 mln konsumentów, nieograniczone surowce i bezkresne przestrzenie, które można by zagospodarować. Perspektywa tym bardziej kusząca wobec groźby gospodarczej dominacji imperiów finansowych z USA i Chin. Stworzenie Związku Europejskiego byłoby wprowadzeniem do globalnej rozgrywki wielkiego gracza o niesłychanym potencjale i dynamice rozwoju. Gra warta świeczki, zwłaszcza, że Rosji można ofiarować w zamian to, co chętnie się da, lub na czym finansistom z Niemiec i Francji najmniej zależy: swobodny dostęp do nowych rynków zbytu surowców; udział w przemyśle zbrojeniowym; nowe technologie; dominację polityczną nad przestrzenią Europy Środkowej, która to dopiero z tej dominacji się uwalnia i jeszcze nikogo nie przyzwyczaiła do swej niezależności: oraz ograniczenie demokracji poprzez implementację bizantyjskiej kultury prawno-politycznej polegającej na odejściu od wartości uniwersalnych i ograniczeniu wolności szarych obywateli w myśl zasady, iż ustalanie praw, racji stanu i obowiązujących zwyczajów to niezbywalne prerogatywy WŁADZY. Aby jednak na taki układ pójść, trzeba mu stworzyć warunki formalne, oraz przygotować mentalnie lud, by głupio się nie burzył. W tym celu opracowano projekt konsolidacji władzy w Unii Europejskiej na zasadach megapaństwa, z własnym rządem, polityką zagraniczną, armią i prawem nadrzędnym. Tak powstała najpierw Konstytucja Europejska, a po jej odrzuceniu Traktat Lizboński. Proszę zwrócić uwagę, że wyparcie z tego aktu prawnego odwołania się do chrześcijańskich wartości i korzeni Europy, jest właśnie realizacją „przygotowania mentalnego”. Wartości mają pozostać puste, być swoistym wakatem, które wypełni Imperator. W ta pustkę wchodzą na razie lewackie zapateryzmy (to taktyczny ukłon w kierunku kosmopolitycznej socjaldemokracji, prężnie działających we wszystkich krajach i wspierających plany „rozwoju” Europy), ale tak będzie tylko do czasu. Gdy powstanie Związek Europejski nowy gabinet władzy dzielonej głównie między Rosję a Niemcy, ustali fundamenty, na jakich należy budować nową, posłuszną, pracowitą i konsumpcyjną społeczność imperium. Oczywiście, jeszcze nie wszystko jest podawane otwartym tekstem, ale należy zauważyć, iż ten misternie przygotowywany projekt nabrał przyspieszenia i jest dziś w fazie przedkońcowej realizacji. Wystarczy znów sięgnąć do Karaganowa: Na szczycie Rosja - UE w listopadzie zeszłego roku ogłoszono "partnerstwo dla modernizacji". A 1 czerwca na szczycie w Rostowie nad Donem to "partnerstwo dla modernizacji" stało się przedmiotem głównego oświadczenia. Unia przestała pouczać Rosję, a Moskwa zrezygnowała z podejrzliwej ostrożności. Kute jest, więc żelazo póki gorące. Warunki zewnętrzne dla powstania Związku Europejskiego są także niezwykle sprzyjające, ale krótkotrwałe. Chiny jeszcze są zbyt słabe i zbyt mocno skoncentrowane na wewnętrznym rozwoju, natomiast USA – jedyny liczący się przeciwnik, który mógłby pomieszać szyki – odwróciły swoją afroamerykańską twarz od Europy. Barack Obama - wywindowany sprytnie na Prezydenta na fali niskiej popularności Busha, oraz lewackiej głupawce, stworzonym dzięki jeszcze sowieckiej, a potem rosyjskiej agenturze wpływu (Anna Chapman, nie była przecież ani jedyna ani najważniejsza) – uznał odmiennie niż wszyscy jego poprzednicy, że Ameryce się opłaca konsolidacja europejska, ponieważ Rosja jako członek megapaństwa straci swoją uciążliwą nieobliczalność, a poza tym z Wielkim łatwiej jest grać i robić interesy niż z rozdrobnionymi. Tym samym Ameryka włączyła swoje zielone światło i pozbawiła swego wsparcia uciążliwym, i wciąż brużdżącym Projektowi Polakom. No właśnie, czas byśmy przeszli do meritum, a więc do tezy zawartej w tytule postu. Karaganow powiedział jeszcze rzecz następującą: Rosję kryzys pozbawił naftogazowych iluzji. A zarazem nie doprowadził do wzrostu poczucia zagrożenia i poszukiwania nowych wrogów. To dość rzadkie dla naszego kraju zjawisko pewności siebie z rozumieniem własnych słabości. Nowy realizm doprowadził do sukcesów w polityce zagranicznej. Nikomu nie ustępując, w końcu uznaliśmy zbrodnię katyńską i zachowaliśmy się naprawdę wielkodusznie wobec Polski i jej bólu. Teraz wystarczy przyznać, że cały Związek Radziecki był ogromnym Katyniem dla naszych narodów. Choć jeszcze 2 lata temu: (12 Maj 2008)  Oficjalnych przeprosin za Katyń nie będzie, bo inaczej chcielibyście odszkodowań - mówi prof. Siergiej Karaganow, doradca Putina I taka oto jest geneza zmiana stanowiska Rosji. Mydlenie oczu i ukłony w imię realizacji tego, co najbardziej i ostatecznie się opłaca. Bo Polska jest i była – wbrew wciskanej nam propagandzie – istotnym elementem polityki Rosji, mającym na celu usunięcie ostatnich przeszkód w realizacji Wielkiego Planu.

A jak wielki to plan musimy nareszcie sobie zdać sprawę. Związek Europejski to projekt wykraczający swym zasięgiem cywilizacyjnym poza wszystko to co się dzieje współcześnie, a nawet działo się w XX wieku. Siłowe pomysły Hitlera i Stalina, choć dla nas rzeczywistogenne to przy nim małe miki, gdyż mogły przebudować świat tylko na tyle, na ile zdążyłyby przy niewielkiej zdolności (oczywiście w skali historii, a nie pojedyńczego człowieka) do przetrwania. ZE to projekt na miarę trzeciego tysiąclecia. Pierwszy raz bowiem w historii zdarzyło się tak, że stworzenie euroazjatyckiego mocarstwa, od Gibraltaru po Czukotkę, nie jest elementem sprzecznych interesów Rosji i Niemiec, ale jest głównym i forsowanym projektem zbieżnych interesów Nowej Rosji, Pokojowych Niemiec, Postępowej Francji, Mafijnych Włoch i wielu innych państw zachodnich. Przy takim froncie działań i gdy są już odpowiednie warunki by nową strukturę powołać na podstawie bilateralnego układu dwóch rządów Rosji i UE – nikt nie będzie zawracał sobie głowy negocjacjami z każdym z poszczególnych państw. Po prostu dokona się tego ponad głowami państw niechętnych i ich społeczeństw. Jest tylko jeden warunek, państwa niechętne – identyfikowane tutaj jako państwa środkowoeuropejskie – muszą być zatomizowane, rozgrywane pojedynczo, w konflikcie ze sobą i po kolei. Jeśli ktoś, będzie chciał tę grupę skonsolidować i prowadzić politykę zgodną z racją stanu ich narodów – to jest on głównym wrogiem, którego należy bezwzględnie zniszczyć. Bo wprawdzie Wielki Plan Związku Europejskiego ma ziścić się bez podbojów i wojen, ale determinacja jego realizacji (ze względu na bliskość sukcesu) jest tak wielka, że kto stanie na drodze tego należy dezintegrować politycznie lub zabić. Sęk w tym, że taki wróg rzeczywiście istniał. Był nim Prezydent Lech Kaczyński i wraz ze swoim zapleczem politycznym dowodzonym przez brata Jarosława. Ta bliźniacza bliskość obydwu polityków nie dawała szans na ich poróżnienie. Nie można było politycznie oderwać od siebie coraz mocniejszego lidera międzynarodowego z pomysłem na region i potrafiącego prowadzić skuteczną politykę antyimperialną (kazus Gruzji) od szefa największej polskiej partii opozycyjnej, który jest nie tylko ośrodkiem stojącym na straży zwalczanych wartości chrześcijańskich, nie tylko pokazał na co go stać wetując w 2006 r. przyjęcie unijnego mandatu na negocjacje nowego porozumienia UE z Rosją, ale wręcz stanowi wciąż realne zagrożenie dla reprezentującego finansjersko-rosyjskie interesy Rządu Tuska. W przypadku tych braci sprawdzone metody agenturalne można było o kant dupy potłuc. Dlatego ich tak nienawidzono oraz zwalczano. Istniała jeszcze szansa, że dzięki opinii medialnej i farmazonom zachodnim stracą z czasem wpływy w polskim społeczeństwie. Takie działanie nie przyniosło jednak efektów zadowalających. Wbrew bowiem rozgłaszanym opiniom Lech Kaczyński umacniał swoja pozycję wpływowego gracza międzynarodowego, a mocodawcy Tuska po serii kompromitacji i afer swojego pupila zaczęli się obawiać o wybory w 2011 r.. Zresztą, co do wyborów prezydenckich też wcale nie byli spokojni. Kolejne afery (Tusk coś zrobił eliminując CBA, ale czy to wystarczy), nieznane konsekwencje ujawnienia zdrajców w Aneksie do Raportu z Likwidacji WSI, fatalna sytuacja finansowa zadłużonego państwa i wciąż silne propaństwowe ośrodki medialne – wszystko to mogło zrobić psikusa i oddalić Związek Europejski na wiele lat, lub święte nigdy. W polityce na taka skalę nie może być miejsca na przypadek i poważne ryzyko. Kaczyńskich trzeba się było pozbyć skutecznie, Wielki Projekt jest zbyt ważny by mieć skrupuły, należało ich Zabić! Powstał, więc plan Zamachu, dzięki któremu nad niepokornym krajem zostanie przejęta kontrola przez dwa proeurozwiązkowe ośrodki decyzyjne, Prezydencki – Rosyjski i Rządowy-Niemiecki, a prokatolicka opozycja zostanie skutecznie wyeliminowana. Zamach musiał być spektakularny, eliminujący wszystkie ośrodki zagrożenia (np. by przejąć Aneks dot. WSI musiał zginąć Szef Kancelarii Prezydenta i Szef BBN-u) i skutecznie zatuszowany poprzez niedopuszczenie do śledztwa polskich patriotów.

Przygotowano grunt. Po listopadowym szczycie „partnerstwo dla modernizacji” reprezentant Europy ustalił z reprezentantem Rosji datę i miejsce – postanowiono wykorzystać uroczystości Katyńskie, stanowiące swoista gwarancje takiego a nie innego składu „wystawionej” polskiej delegacji prezydenckiej. Tusk wycofał się z kandydowania na prezydenta oddając pałeczkę reprezentacji Moskwy a samemu pozostając na czele rządu. By uśpić na moment czujność Ameryki (wciąż niepewnej gdyż Obama okazał się zadziwiająco słaby) zrobiono szopkę z prawyborami i wystawieniem także Sikorskiego. Było to korzystne, ponieważ i media koncentrowały się na tej szopce zamiast na okolicznościach przygotowywania dwóch Katyniów. Wykorzystując okazję, Rosja postanowiła ugrać przy okazji swoje taktyczne interesy związane z penetracją NATO. Mieli już szyfranta Zielonkę, ale nie mieli urządzeń do deszyfracji i odpowiedniej wiedzy na temat siatki kontaktów. Upadek prezydenckiego samolotu dawało okazję by wypełnić tą lukę. Było też parę wpadek, wyciek informacji i konieczność uciszenia Grzegorza Michniewicza, Dyrektora Generalnego Kancelarii Premiera, który w odróżnieniu od Tomasza Arabskiego nie był we wszystko wtajemniczony, ale generalnie Zamach się udał. Nie zginął "niestety" Jarosław Kaczyński, który nie wsiadł na pokład, bo został przy chorej matce, ale dzięki temu zamachowcy mogli się przekonać jak potrzebny był ten plan. Ku ich, bowiem zdziwieniu, Jarosław, posiadający jeszcze gorszą niż brat prasę i dużo większy elektorat negatywny, był o krok od wygrania wyborów prezydenckich. Zaniepokoił ich też na początku fakt zabicia także Kandydata Lewicy na prezydenta, ale szybko się okazało, że śmierć Szmajdzińskiego jest tak naprawdę na rękę młodej, zapaterowskiej socjaldemokracji marzącej o nowych, partyjnych porządkach i chętnie zapomną o tym postkomuchu w zamian, za przychylne media, dopuszczenie ich do udziału w torcie, oraz pomoc w kompromitacji tradycji chrześcijańskich. Teraz, po zamachu (przy czym samo słowo „zamach’ zostało w mediach zakazane) Polska przestała przeszkadzać. Usłużny Komorowski rozpoczął antychrześcijańską krucjatę, poleciał pokłonić się w imieniu Rosji Szefowej Niemiec oraz urzędnikom z Brukseli (tylko dla polskiej opinii publicznej kolejność była inna), oraz oddał na pastwę Rosji Gruzję i zrezygnował oficjalnie z polityki Polski, jako regionalnego lidera. W tej sytuacji, kolejne działania osłonowe dla misji Komorowskiego rozpoczęli też przedstawiciele Rosji, za pomocą dezinformacji: „Komorowski nie jest oczywiście politykiem o nastawieniu prorosyjskim, ale jest to polityk-realista. Jest to polityk, dla którego tak samo, jak dla premiera Donalda Tuska kształtowanie stosunków z Rosją jest ważnym czynnikiem strategicznym. W danej sytuacji zwycięstwo Komorowskiego dla Rosji jest korzystniejsze", powiedział Aleksiej Makarkin. Ze swej strony przewodniczący Prezydium Rady ds. Polityki Zagranicznej i Obronnej Siergiej Karaganow uważa, że do polepszenia stosunków rosyjsko-polskich doszłoby niezależnie od tego, kto zwyciężyłby w wyborach prezydenckich. „Nawet w przypadku przegranej Komorowskiego, polityka Polski byłaby bardziej pragmatyczna i wyważona, niż wcześniej. Przyczyna tkwi w tym, że Polska uświadamia sobie nieskuteczność polityki ugodowej wobec Stanów Zjednoczonych", oświadczył Siergiej Karaganow w wywiadzie dla agencji Interfaks.  http://polish.ruvr.ru/2010/07/06/11624864.html

Ze swojej strony Tusk, będący od niedawna kawalerem „Żelaznego Krzyża z Liśćmi Dębu” lub innego, równie znamiennego odznaczenia dla Niemieckich bohaterów, rozpoczął realizacje planu „Utrzymanie Się u Władzy”, który to jest kluczowy, by do powołania Związku Europejskiego doszło w ciągu najbliższych 5 lat. Kolejna wolta Polski byłaby, bowiem nie do zniesienia i dopuścić do niej nie można. Żadnych, więc reform nie będzie, by nie burzyć społeczeństwa, zamiast tego będzie za to nagonka polegająca na pozbawieniu opozycji twarzy, jej wartości znamion wartości uniwersalnych oraz stworzeniu takiego nastroju, że każda krytyka Prezydenta, Rządu lub wspominanie o Smoleńsku i jego ofiarach będzie nie tylko passé, ale wręcz interpretowane jako agresja, pieniactwo i chęć konfrontacji. To tak na wszelki wypadek, jakby rządy trzeba było utrzymać siłą. Przy tym projektanci Euroazjatyckiego kołchozu nie maja obaw o lojalność Tuska i Komorowskiego. Jako udziałowcy i beneficjenci Zamachu stali się de facto nie tylko zakładnikami swoich mocodawców, ale także zakotwiczeni jako dobrowolni strażnicy swoich własnych interesów. Jarosław Kaczyński to zapewne rozumie, dlatego zdaje sobie sprawę, że jedynym sposobem skutecznej obrony Polski i Polaków przed działaniem cwaniaków, mających sprowadzić nasz Kraj do poziomu podrzędnego województwa bez żadnych możliwości samostanowienia i obrony przed wynarodowieniem jest demaskacja zamachowców przed krajową i międzynarodową opinią publiczną, ujawnienie ich zdrady oraz intencji. Nic innego niż Śledztwo Smoleńskie się nie liczy, nic innego nie ma znaczenia i nic innegonie pokrzyżuje antypolskich Rosyjsko-Niemieckich planów. Tak to z grubsza wygląda. Przepraszam za uproszczenia, podyktowane są one specyfiką blogosfery. Mam nadzieję, że teraz już nie będą padać pytania pożytecznych idiotów typu „A po co Rosjanie mieliby dokonać zamachu?”. Odpowiedzi, bowiem na to udzielił sam Karaganow, guru rosyjskiej geopolityki.

Można się jeszcze zapytać o Białoruś. Czyz ona także nie stoi na drodze Związkowi Europejskiemu. Owszem, stoi – ale stać przestanie w dowolnym momencie. Łukaszenka ma tak złą opinię międzynarodową jako dyktator i tak złą reputacje u swoich sąsiadów, że Rosja może tam pod byle pretekstem dokonać zamachu stanu lub nawet wkroczyć militarnie. Ja myślę jednak, że nawet to nie będzie potrzebne, Łukaszenka to żądny władzy człowiek interesu i pójdzie na każdy układ w imię poprawy swojego wizerunku i gdy zorientuje się, że nie ma żadnych szans. ŁŁ

Ps. Redaktorze Skwieciński, czy rozumie już Pan dlaczego pomimo publikacji w Gazecie Wyporczej temat nie był w Polsce szeroko dyskutowany i komentowany?

Źródła i inspiracje:

http://wyborcza.pl/1,76498,8304987,Zwiazek_Europy__ostatnia_szansa_.html#ixzz0yjEKYzi7

http://wyborcza.pl/1,76498,8304987,Zwiazek_Europy__ostatnia_szansa_.html

http://www.wprost.pl/ar/?O=104545

http://www.money.pl/archiwum/wiadomosci_agencyjne/pap/artykul/rosja;karaganow;dla;nowego;porozumienia;miedzy;rosja;a;ue;brak;obiektywnej;podstawy,204,0,252620.html

http://wiadomosci.dziennik.pl/opinie/artykuly/64578,karaganow-w-polsce-wygral-zdrowy-rozsadek.html

http://www.rp.pl/artykul/530564-Skwiecinski--Rozgrywka--z-Polska.html

http://pl.shvoong.com/law-and-politics/international-relations/2044542-postawmy-na-zwi%C4%85zek/

http://wiadomosci.onet.pl/blogi/kurzastopa.blog.onet.pl,414089730,blog.html

http://www.niepoprawni.pl/blog/215/smolensk-tlo-dlugofalowej-strategii-cz-1

Łażący Łazarz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
251
MERCEDES R 251 2006pl
251
ref soc 251, Dokumenty(2)
250 251
251 Live overcome
07 39 251 O ODPADACH
151 193 251 inf 06[1] 2002
kryminologia zagadnienia id 251 Nieznany
2004 2005 wojewodzki testid 251 Nieznany (2)
11 strona 251
Poznaj C++ w 24 godziny cz 2 (od 251 strony)
Mazowieckie Studia Humanistyczne r1996 t2 n1 s246 251
Ramka(251)
251
251 Zakłócenia koncentracji w procesie uczenia się
251
251

więcej podobnych podstron