578

Marksistowski eksperyment ... elity i marazm społeczeństwa... Z pozoru dziś przegrane przez nas wybory mogą być naszym przyszłym zwycięstwem… Najlepszym "lekarstwem" na marazm i przygnębienie jest wiara, nadzieja i miłość... uśmiech, praca i działanie! "Średnio podoba mi się wynik wyborów, bo mam wrażenie, że i tak nic się nie zmieni... Nie chcę ani rządów PiS ani PO, wiec mój głos to byłby tylko wybór mniejszego zła " Kolejny dzień wstaję, idę do sklepu, wykonuję podobne czynności i mam wrażenie, że nic się nie stało... Gdyby nie internet, telewizja, prasa nie wiedziałbym, że w Polsce kilka dni temu prawie połowa Polaków dokonywała jakiegoś wyboru swojej przyszłości. Nikt nie dyskutuje, nie zastanawia się, nic nie mówi... Świat płynie nadzwyczaj spokojnie... A mnie przypominają się czasy kiedy większość Polaków "była za a nawet przeciw", kiedy dyskusje o Polsce, nas samych, o jej przyszłości trwały nieraz nocami... Onegdaj wielu z nas w autobusie, w pracy, w domach roztrząsało przyczyny zwycięstwa lub porażki. Nasze emocje wyrażaliśmy krzykiem, dyskusją, gestykulacją i kłótniami wszelkiej formy... Teraz nic... marazm, "zwykły tumiwisizm"... I jakoś nie mogę pozbyć się myśli, że przez te 22 lata - mimo werbalnych deklaracji - udało się III RP dokonać w Polsce jednego: zamiast zbudowania społeczeństwa obywatelskiego i świadomego swojej wartości , tożsamości oraz przekonanego o możliwości demokratycznego decydowania o swoim losie stworzono masę spauperyzowanych, bezmyślnych istot niezdolnych do jakiejkolwiek refleksji, działania i przekonanych o swojej endogennej niemocy sprawczej... Tuż po wyborach w jednej z gazet (*) przeczytałem opinie wyrażane przez tych, którzy nie uczestniczyli w wyborach i sądzę, że oddają one obecny stan prymitywizmu społecznego, który udało się piewcom III RP skutecznie wykreować u większości Polaków... Jedna z kobiet była skłonna skonstatować tak: "Moje życie to moja rodzina i praca. Polityka jest dla mnie czymś odległym, a wynik wyborów ani mnie cieszy, ani jakoś za bardzo nie smuci. Niezależnie od tego, która partia zwyciężyła, to i tak przecież musimy żyć na własny rachunek".... Inna zaś, studentka podsumowała wybory słowami: "Średnio mi se podoba wynik wyborów, bo mam wrażenie, że i tak nic się nie zmieni, a całe to zamieszanie jest tylko po to, żeby wydać pieniądze na kampanię. Nie poszłam glosować, miałam zajęcia na uczelni. Nie chcę ani rządów PiS ani PO, wiec mój głos to byłby tylko wybór mniejszego zła"... I jeszcze młody mężczyzna zapewne z niechęcią zagaił: "Wynik wyborów jest dla mnie mało istotny. Nie głosowałem, nie głosuję i nie będę głosował. Mam wrażenie, że to, jacy ludzie zasiadają aktualnie w Sejmie, nie ma żadnego wpływu na moje życie. Dlatego lokale wyborcze staram sie omijać szerokim łukiem"... Przerażająco smutne są to stwierdzenia i jakże wygodne dla obecnych, miałkich elit społeczno-politycznych... W czasach realnego socjalizmu władza uważała, że najlepiej rządzić bezwolnym pijanym społeczeństwem, teraz wykreowali sobie bezwolne masy zrezygnowanych apadrytów (bezpaństwowców)...

Kryzys tożsamości europejskiej, kryzys państwowości polskiej... Pisałem już wielokrotnie o degradacji narodowej, polskiej tożsamości, ale chyba warto to powtarzać w nieskończoność i poszukiwać sposobów na jej odbudowę... Jesteśmy świadkami niewątpliwie kryzysu Państwa Polskiego i kryzysu cywilizacji europejskiej. U nas nie chodzi już tylko o samą PO i p.o. Premiera D. Tuska. Dotyczy to całej klasy politycznej po 1989 roku i również nas samych, Polaków - wyborców i nie wyborców. W Europie czynnikiem sprawczym owego kryzysu tożsamości cywilizacyjnej jest próba zbudowania anaturalnej i narzucanej totalitarnie marksistowskiej idei globalnej, jednorodnej wspólnoty "mas" w postaci tworu nazywanego Unią Europejską... czyli wyższą formą ZSRR... Jest symptomatyczne, że tak naprawdę ZSRR i cały sowiecki eksperyment obumarł w dużej mierze dzięki Polsce i Polakom... I nie łudźmy się, że współcześni twórczy kontynuatorzy tych idei w Brukseli o tym nie pamiętają... Stąd była ich tak wielka radość, gdy udało im się w 2003 roku uzyskać naszą zgodę na wejście do ich Unii Europejskiej... Ile to wtedy było radości Millerów, Michników i innych takich... a rozkład wyników owego referendum do dziś odzwierciedla strukturę geograficzną poparcia dla poszczególnych partii: zwolennicy utraty przez Polskę własnej suwerenności na rzecz globalnej, bezpaństwowej UE głosują dziś na "postępowe i nihilistyczne partie" a zwolennicy budowy i rozwoju państw narodowych w Europie Ojczyzn z reguły na PiS... Pozytywne reakcje na wyniki wyborów w Polsce zarówno Niemiec i jej UE oraz ZSRR (uhm... Rosję) przeplatane wyraźnym oddechem "ulgi" są zastanawiające... Niestety chyba powoli udało im się pozbyć problemu krnąbrnych Polaczków... Czy ostatecznie? Nie wiem i mam nadzieję, że nie... A jak do tego doszło?

Homo sowvieticus - twórczo rozwijany marksistowski eksperyment! Odzyskanie przez Polskę suwerenności i niepodległości po latach panowania "sowieckiego" nie stało się niestety przełomem moralno-etycznym całego Narodu a wprost przeciwnie: staliśmy się wzajemnie wyobcowanymi aspołecznymi jednostkami niezdolnymi do dbania o własną i naszych potomków przyszłość. Nie stworzyliśmy nowej jakości życia publicznego i prywatnego, która nakierowywałaby nas na przestrzeganie w codziennym życiu obowiązujących norm, zarówno prawnych, jak i moralnych. Takie pojęcia jak: patriotyzm, honor, ojczyzna, przyzwoitość, służba publiczna, uczciwość, praworządność zostały zrelatywizowane przez narzuconą nam globalistyczną współczesność a ich właściwa wartość stała się niejako anachronizmem, prawie nieprzystającym do rzeczywistości absurdem. Stąd chyba ten sukces RPP... Zbudowany (a raczej nieodbudowany i postsowiecki) sposób funkcjonowania naszego państwa nie sprzyjał i nie sprzyja zresztą owym wartościom. Polskie społeczeństwo nie wierzy dziś w demokrację (co widać w wyżej przedstawionych wypowiedziach), prawo i instytucje z nią i z praworządnym państwem związane jak: parlament, sądy, prokuraturę czy policję. Większość Polaków nie zna prawa i nie ma - ze względu na ubóstwo - do niego dostępu. Hermetyczność środowiska prawniczego i wiedzy prawniczej oraz przykład wielu nieprawidłowości i niedoskonałości prawnej RP tworzą w naszym społeczeństwie przeświadczenie, że obywatele nie są równi wobec prawa i nie mają na jakość swojej egzystencji żadnego wpływu. Ową nierówność - której czynnikiem sprawczym jest zamożność i pozycja społeczno-zawodowo-polityczna - widzą wszędzie: w swoim miejscu pracy, gminie, powiecie, urzędzie skarbowym czy też wreszcie w skali makro, czyli instytucjach takich jak rząd czy parlament. Przez te już 22 lata polskie elity polityczne nie były źródłem powstawania nowego, prawego Państwa. Stały się raczej w oczach jego obywateli synonimem małostkowości, karierowiczostwa, partyjniactwa i korupcji. Można powiedzieć, że "ryba psuje się od głowy" i tak też polskie elity postokrągłostołowe doprowadziły do zepsucia całego państwa oraz kreacji ludzkich antywartości cechujących większość Polaków. Podstawą był oczywiście brak rozliczeń z przeszłością i umożliwienie przestępcom komunistycznym swobodnego funkcjonowania i rozwoju w nowej Polsce. Ich sposób działania i wyznawane wartości życiowe stały się więc obowiązującymi w III RP. "Homo sovieticus" i jego cechy nie stały się więc w dwudziestodwuleciu 1989-2011 obiektem krytyki a wręcz przeciwnie: nastąpiło jego przepoczwarzenie w "kolorowe opakowanie", puste w środku.

Hipokryzja demokracji – Demokratyczna hipokryzja... I tacy, my Polacy, jesteśmy obecnie właśnie takim kolorowym opakowaniem, w środku pustym lub zawierającym cokolwiek cuchnącą treść. Taki jest też Donald Tusk i jego towarzysze. I dlatego też jesteśmy skłonni dalej głosować na niego i jego PO, od czasu do czasu bezmyślnie oddając głos na "nowy proszek, jeszcze lepszy od tego, który był jeszcze najlepszy dwa dni temu..."Bo czyż nie jest tak, że w swoim miejscu pracy - jeżeli mamy taką możliwość - po prostu kradniemy (np. papier do drukarki czy też czas poświęcając go na wykonywanie pracy niekoniecznie dla właściwego pracodawcy). Nie jest czasem tak, że - na miarę swoich możliwości - załatwiamy sprawy sobie i innym wykorzystując posiadane znajomości i układy. Czy nie jest czasem dla nas oczywistością otrzymywanie tzw.: "prowizji" od załatwienia jakiejś sprzedaży czy kontraktu. W skali mikro to często właśnie tolerujemy i tak się zachowujemy zazdroszcząc ludziom na "piedestale" nie władzy, ale właśnie profitów z nią związanych. Bo przecież... jakbyśmy byli na ich miejscu to tak naprawdę robilibyśmy takie same rzeczy: dobre dla nas osobiście chociaż może i ocierające się o granice prawa lub nawet korupcjogenne. A zasady służby publicznej, patriotyzm, uczciwość, postawa propaństwowca? To przecież takie absurdalne i wręcz śmieszne rzeczy... No może realizowane przez nas tylko werbalnie, w pięknych słowach a nie w pięknych czynach i postępowaniu.W demokracji liczy się głos większości a ta większość niestety dalej będzie popierała takiego D. Tuska i jego PO a przykład skutecznego Palikota i milionera będzie dla wielu marzeniem do spełnienia. Bo przecież są tacy jak ta większość: ze wszystkimi przywarami "homo sovieticus" i tolerująca (nawet poprzez brak reakcji) na co dzień działania nie zawsze zgodne z prawem, również tym moralno-etycznym. Tak naprawdę więc 22 lata demokracji stworzyło nam państwo gloryfikujące i przesiąknięte hipokryzją, w okowach której jesteśmy teraz skłonni (lub chcemy) uwierzyć w takie absurdy jak: niewinność i uczciwość Premiera oraz jego współpracowników, utożsamianie interesu PO z interesem Rzeczpospolitej, kalanie się w imię fałszywie pojętego pojednania Rosji i Niemcom czy też przemożną chęć wyjaśnienia afery przez samych zainteresowanych. Bo przecież tak naprawdę niczego złego nie zrobili i naprawdę chcieli wyjaśnić śmierć elit pod Smoleńskiem a kryzys jest wszędzie tylko nie u nas...

Ogłupiający, wszechmocny przekaz medialny Zbudowanie tak chorego państwa było możliwe oczywiście współcześnie jedynie dzięki przede wszystkim mediom. Wielu już pisało (ja też) o tym, że źródłem owej degrengolady jest szeroko pojmowana "michnikowszczyzna" w znaczeniu jakie nadał jej Rafał Ziemkiewicz w swojej książce: "Michnikowszczyzna. Zapis choroby" a ja mogę tylko sprowadzić ją do a'la apoteozy postaw charakteryzujących "homo sovieticusa" i twórczo go rozwijających w kierunku pokazanym w filmie Harrison Bergeron i mojej notce: Taka sobie kołomyja. Dziś nasza rzeczywistość to niestety czas przekazu medialnego. Szeroko - w sensie źródła jak i sposobu przekazu - rozumiane media/zjawiska ( TV, Radio, Internet, Kino, Prasa, Film, Seriale, Imprezy masowe, Demonstracje, Zebrania modlitewne, Reklama, PR, Publicity, etc.) w sensie werbalnego i pozawerbalnego oddziaływania na zwykłego człowieka stały się już nie czwartą, ale pierwszą władzą. I to władzą potężną. Są już nie tylko źródłem informacji o otaczającym nas świecie, nie tylko przekazują wiedzę, dostarczają rozrywki oraz innych wartości, ale stały się KREATOREM zbiorowych zachowań i określonych sposobów myślenia oraz stylów życia jednostek i ich grup. Niczym „bóg” są zarówno „panem” stworzenia, jak i „panem” unicestwienia większości wszelkich osób, rzeczy, zjawisk i zdarzeń. Oczywiście ogromne znaczenie przekazu medialnego nie jest niczym nowym. Od początków rozwoju ludzkości przekaz medialny (w rożnej formie) jest jej nieodłącznym elementem. Obok mowy bezpośredniej jest podstawowym, zbiorowym komunikatorem pomiędzy ludźmi, ich zbiorowiskami, organizacjami oraz kastami (rządzący – poddani). Przykładem mogą być starożytne Igrzyska czy tenże teatr. Niemniej dopiero wiek XX i czas obecny jest dla przekazu medialnego okresem wcześniej niespotykanej świetności i rozwoju. Nie analizując szczegółowo, intuicyjnie możemy powiedzieć, że stało się to możliwe dzięki postępowi techniczno-technologicznemu, którego efektem jest powstanie globalnego społeczeństwa informacyjnego (również nie wnikając w szczegółowe dywagacje na temat określonego jego znaczenia). Daje to właścicielom i dysponentom owych mediów wprost nieograniczone możliwości władania nad innymi. Daje władzę niemalże absolutną. Przekaz medialny jest bowiem najefektywniejszym instrumentem nie tylko zdobycia i utrzymania władzy politycznej, ale i materialnej oraz duchowej (emocjonalnej) nad człowiekiem. Przekaz ten decyduje też o tym jak postrzegamy świat i co oraz w jaki sposób się o nim dowiadujemy. Jak go de facto interpretujemy. Łatwo możemy zauważyć, że tak pojmowany przekaz medialny jest wprost wymarzonym instrumentem manipulowania tymże człowiekiem oraz jego myśleniem, zachowaniem, doborem oraz hierarchią realizowanych w życiu wartości . Stąd tak ważnym jest różnorodność jego źródeł i wielość sposobów jego artykulacji, czyli - w ogromnym skrócie – Wolność, Odpowiedzialność, Rzetelność i Niezależność Mediów (przekazu medialnego). Czy w sensie idealnego modelu możliwe jest takowe we współczesnym świecie? Nie będę odkrywczy jeżeli powiem, że NIE! Ale każdy z nas indywidualnie oraz zbiorowo winien mieć możliwość i umiejętność krytycznego spojrzenia na istotę przekazu medialnego. Powinien dostrzegać jego prawdziwy charakter, ale też sytuację, w której przekaz medialny jest nośnikiem obłudy, fałszu, kłamstwa lub zawoalowanego nacisku socjotechniczno-propagandowego. A jeżeli tego nie potrafi to za niego winny to czynić np. instytucje państwowe (w tym media publiczne) lub niezależni dziennikarze. Bezwartościowy świat medialnych kolorowych snów i prowincjonalizacja Polski. W Polsce kreowany świat przez media to miałkość i prymitywizm wartości… oraz kreowanie postaw takich, które czynią z nas, milionów Polaków bezwolne masy „wiecznie udających szczęśliwych tu i teraz”. Może nieraz warto się zastanowić, dlaczego właśnie w telewizji po raz kolejny do znudzenia leci jakiś Ferdek Kiepski, niezaradny fajtłapa i głupek pospolity zamiast serial o bezrobotnym zakładającym firmę i o jego kłopotach? Może wato przed obejrzeniem występu „Nergala”, jako jurora obejrzeć sobie jego jeden z teledysków, na których składa ofiary szatanowi. Ku refleksji może też warto zastanowić się, dlaczego w serialach widzimy tylko ciągnące się problemy sercowo-rodzinne w smutnych wersjach ostatecznie? Dlaczego polskie media dołują Polaków zamiast ich promować, wydobywać z nich piękno i powab, pokazywać ludzi sukcesu? Dlaczego polskie media kreują zakompleksianie Polaków zamiast dawać im wiarę w umiejętności i możliwości? Wielu nas zżyma się, że zamiast "wysokiej kultury" w telewizji czy innych mediach króluje miałkość, tania rozrywka i komercja. Można się zastanawiać, dlaczego, ale czemu się dziwić? Polska rzeczywistość jest tak szara, że aż przerażająca... Czyż można się dziwić, że Polacy uwielbiają programy dostarczające rozrywki, której nie mają - poza wielkimi aglomeracjami - na co dzień. W dużych miastach jest jakiś wybór. Zgoda. Ale wielu żyje we Włocławku, Ustrzykach Dolnych, Kołobrzegu, Kaliszu, Zielonej Górze i innych większych lub mniejszych miastach i wsiach. Tam już "nic nie ma", "nic nie dociera"... Nie wykształciliśmy Polski Samorządowej! Elitom (pseudoelitom, elytom) nie zależy na mądrym, wykształconym narodzie, bo trudniej nim rządzić. Miałkim elitom nie zależy na silnych samorządach, bo tracą władzę. A nie-Polakom nie zależy na silnej Polsce z oczywistych względów...

Czas na odbudowę, czas na szczęście! Może jednak, mimo wszystko nadszedł czas na budowę Nowej Polski, może obecne wyniki wyborów są dla nas ostrzeżeniem, niemal takim już ostatecznym dnem, od którego można „albo się odbić albo już niestety utopić ostatecznie”? Może warto dziś jednak udowodnić, że nas – jako Naród – nie można zatopić? Taka oddolna budowa ma dziś chyba sens głębszy niż nam się wydaje. Tym bardziej, że cisza telewizora zaczyna być coll a w Polsce już 700 tys. domów jest bez telewizora i zaczyna tworzyć opinionośną oraz opiniotwórczą elitę Polaków… według specjalistów ludzie Ci… "Świadomie nie mają telewizji, a nawet, jeśli mają, nie włączają jej. Dla reklamodawców jest to bardzo apetyczna grupa: ma wyższe wykształcenie, wysoko plasuje się też w hierarchii zarobków (...) Część (tych) osób przyzwyczaiła się do sposobu, w jaki działają media cyfrowe i telewizor wydaje się im urządzeniem wstecznym. Druga grupa, która rezygnuje z oglądania telewizji, to osoby, które po prostu nie chcą, by dyktowała im, co będą oglądać i zabierała wolny czas". A my jesteśmy przecież narodem dumnym i mądrym! Nie pozwalaliśmy nigdy sobą manipulować i z nas szydzić! Może teraz jeszcze tego nie widać, ale cała nasza historia to przeszło 1000 letnie Państwo Polskie. Państwo ludzi i Królów, Bohaterów i Męczenników, Ludzi Honoru! Państwo, którego nigdy nie mieli Ci wichrzyciele i piewcy Wybrańców Narodu! Tak naprawdę to my innych możemy uczyć naszej zaradności, inteligencji i pracowitości! Dziś próbuje się z nas zrobić wyjałowioną z wszelkich wartości "rzecz" niezdolną do bycia człowiekiem! Pogrążoną w marazmie i beznadziei. Mamy być w swojej masie łatwo sterowalnymi, zhomogenizowanymi w zakresie potrzeb zlepkami "istot cokolwiek oddychających jeszcze". Na szczęście nie da się i nigdy nie dało się z człowieka wyplenić człowieka... Wnętrza, ducha nie da się kupić ani sprzedać ani wymodelować! Największą wartością człowieka jest on sam! Bądźmy dalej ludźmi i starajmy się każdego dnia uszlachetniać i zwiększać naszą wartość! Wykorzystajmy w końcu nasz potencjał w każdym miejscu gdzie jesteśmy! Bądźmy dumni z naszej polskości! Kształćmy się i pracujmy dla dobra polski, naszych dzieci i nas samych! Powtórzę to, co kiedyś napisałem… Miejmy za maksymę to, co np. ja przyjmuję u siebie w działaniu: „Wszyscy wiosłujemy osobno ale i razem w jednym kierunku znamy cel podróży rozwój naszej Polski teraz i w przyszłości. Każdy z nas, proporcjonalnie do miejsca, w którym się znajduje, jest niezbędny w tej podróży i jest częścią osiągnięcia sukcesu, jakim jest dotarcie do jej celu”. I w tym wszystkim bądźmy szczęśliwi… Szczęście to codzienne odczuwanie własnego istnienia”… Czyli żyjmy tak, abyśmy kładąc się do snu mogli stwierdzić: tak dzisiaj żyłem, byłem, istniałem, coś zrobiłem, dałem komuś uśmiech, część siebie, coś zdziałałem dla siebie, moich bliskich i dalszych oraz Mojej Ojczyzny. Z pozoru dziś przegrane przez nas wybory mogą być naszym przyszłym zwycięstwem… Najlepszym "lekarstwem" na marazm i przygnębienie jest wiara, nadzieja i miłość... uśmiech, praca i działanie! Najlepszym "lekarstwem" na głupotę marksizmu jest walka z nim, walka dobrem, mądrością i miłością... Ku zastanowieniu i pokrzepieniu… Pozdrawiam Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad...

http://krzysztofjaw.blogspot.com/; kjahog@gmail.com

Prośba: "Jeżeli korzystasz z wikipedii to sprawdź, czy treść informacji nie została ocenzurowana przez administratorów/cenzorów polskiej jej wersji - porównaj treść hasła z jego brzmieniem na obcojęzycznych stronach wikipedii, szczególnie tej anglojęzycznej!" krzysztofjaw

Czy Kopernik był Niemcem? Sprawa sporu o narodowość Kopernika, choć wydawała by się prosta, od czasu do czasu wzbudza kontrowersje. Wynika to z nieznajomości historii początków państwowości Polski. Dlatego warto to wyjaśnić. Do zamieszczenia tego wpisu skłonił mnie wpis

http://jt.nowyekran.pl/post/30007,czy-kopernik-juz-jest-kobieta

Słowianie są ludem wykazującym duże przywiązanie do ziemi. Dla naszych ojców wartością była ziemia, Germanie, Celtowie to ludy bardziej wojownicze o scentralizowanej hierarchii. Oni budowali miasta, a styk z cywilizacją śródziemnomorską spowodował u nich rozwój rzemiosła. Stąd też w dawnej Polsce mieliśmy sytuację taką, że po polsku mówiła wieś, a w miastach często słyszało się mowę obcą. Ocenia się, że w średniowieczu do 50% ludności miejskiej miast na zachodzie Rzeczypospolitej posługiwało się językiem niemieckim. Luksus, że wszyscy Polacy mówią po polsku, to czasy dopiero po ostatniej wojnie. Praktycznie do czasu Rewolucji Francuskiej nie znano pojęcia obywatelstwa. Każdy wskazywał króla lub księcia, którego był poddanym. Tak ówcześnie rozumiano przynależność do kraju. Liczna populacja ludzi mówiących po niemiecku powodowała, że ludzie ci pod względem mowy nie asymilowali się szybko. Ale przecież nie do odrzucenia jest argument, że większość tej ludności napływowej to potomkowie Słowian zachodnich, którzy 300 lat wcześniej posługiwali się mową słowiańską. Arkona, świątynia Swaroga na wyspie Rugii, upada w roku 1068, Radogoszcz, centrum polityczne Redarów w roku 1125, Kopanica, dzisiejsza dzielnica Berlina, gród Sprewian w 1200. Czy mieli tę pamięć? Historycznie udowodnionym jest, że ludzie ci często w konfliktach zbrojnych opowiadali się za królem polskim. Nieraz przecież miasta pruskie opowiadały się za przynależnością do Polski, a nie do bliższego im językowo państwa Krzyżaków, czy też późniejszych Prus. Na ile w tym było poczucia wspólnoty, a na ile oddziaływały kwestie ekonomiczne, trudno dziś ocenić. Kopernik wywodził się właśnie z takich rodów, które przybyły do Rzeczypospolitej z zachodu. Bez wątpienia był poddanym króla Polski i to od kilku pokoleń. Ojciec i dziad Kopernika po mieczu byli kupcami krakowskimi. Ród po kądzieli to zamożni toruńscy mieszczanie. Dziad Łukasz Watzenrode w czasie konfliktu z Krzyżakami w roku 1460 pożyczył swojemu miastu ogromną sumę pieniędzy na obronę. Miasto spłaciło tę sumę rodzinie dopiero po jego śmierci. Biznes to, czy wyraz przynależności do Rzeczypospolitej? Analogicznie Mikołaj Kopernik w konflikcie z Krzyżakami również opowiada się po stronie Rzeczypospolitej. Również swoje prace dedykował królowi Polski. Kim więc był, Polakiem czy Niemcem? Bezspornie, był poddanym Króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów, której spadkobierczynią jest dzisiejsza Rzeczpospolita Polska. Tu się wychował, wykształcił, tu mieszkali jego przodkowie i przynależności swego domu do tego kraju bronił. Czy to nie wystarczające dla uznania jego polskości? No cóż, trzeba powiedzieć, że słabo promujemy naszych naukowców. Nie tak dawno rozmawiałem z angielką, która była przekonana, że Maria Curie Skłodowska pochodziła z Hiszpanii.

Faral

"Polska nie jest potrzebna ani Niemcom, ani Rosji”… Polska będzie albo wielka i zatriumfuje, albo skundlona i powoli zwiędnie. Nie ma innej opcji. Józef Piłsudski powiedział, że Polska jest skazana na wielkość. Wątpię, aby potrafił to wytłumaczyć, czy rozumiał co mówił, ze względu na jego poważne luki edukacyjne, on raczej wyczuwał pewne rzeczy intuicyjnie. Ale miał rację. Chodzi o to, że Polska będzie albo wielka i zatriumfuje, albo skundlona i powoli zwiędnie. Nie ma innej opcji. Schowanie się pod „opiekę” Unii Europejskiej oznacza w rzeczywistości na krótką metę demobilizację polskości, a na długą jej demontaż.Ponadto UE nie będzie Polski – w znaczeniu tradycyjnym – bronić przed zewnętrznymi wrogami, bowiem UE nie identyfikuje się z Polską jako państwem samodzielnym i jego interesami.EU może się interesować obszarem polskim z różnych względów, ale to nie to samo. Przecież EU nie jest przymierzem państw narodowych, tylko superpaństwem centralizującym post-kraje zatracające swoje jednorodne oblicze, a co najwyżej wyróżniające się nadal odrębnościami regionalnymi. Polska nie jest potrzebna ani Niemcom, ani Rosji. Widzi się ją jako przeszkodę do zacieśnienia współpracy między Berlinem a Moskwą. Polska nie służy wcale żadnym interesom amerykańskim, bowiem przeszkadza Waszyngtonowi dogadywać się a już to z Brukselą, a już to z Berlinem czy Moskwą. Polska nie jest też potrzebna krajom bałtyckim, Białorusi, Ukrainie, Czechom, Słowacji, czy Węgrom, bowiem Polska nie potrafi właściwie nic im w chwili obecnej zaoferować, a szczególnie rzeczy najważniejszej: bezpieczeństwa i możliwości dalszego rozwoju ich odrębnych kultur bez strachu przed kolejną ofensywą gospodarczą czy wojskową mocarstw ościennych. Polska jest tak samo słaba jak one. W obecnym układzie geopolitycznym miejsca na Polskę jako odrębnego i suwerennego gracza po prostu nie ma. W innym układzie, to inna sprawa. Ale trzebaby wznieść się poza UE i wyobrazić inne możliwości. Ale aby cokolwiek takiego sobie wyobrazić musi nastąpić kontrewolucja w nas samych, której wynikiem będzie odnowa duchowa i zmiana paradygmatu. W nowym układzie geopolitycznym Polska może być potrzebna po to, aby stała się sworzniem, który zorganizuje Intermarium. Kultura polska ma w sobie potencjał uniwersalny, który zakwitł chwilowo w dobie Jagiellonów i I RP, niestety zabrakło dyscypliny i wizji na jego zrealizowanie. Potencjał dalej istnieje, choć prawie nikt nie śmie o nim śnić.Gdy znajdą się śmiałkowie, panie i panowie, można zacząć taki program realizować. Niech elity rządzące pokazą najpierw, że potrafią chociaż wybudować nad Wisłą autostrady. Ale aby to się stało, Polska musi najpierw otrząsnąć się ze skundlenia. First things first. Jednym słowem potrzeba Kazimierza Wielkiego i jego dzieła. Gdy Polska powstanie z kolan, gdy wyemancypuje się z niewolniczego syndromu PRL, gdy zakwitnie gospodarczo, intelekutalnie i kulturowo, stanie się atrakcyjnym partnerem i magnesem dla sąsiadów.Sami wtedy do Polaków przyjdą. Co więcej, zwrócą oczy na Polskę jako na potencjalnego partnera możni tego świata. Na razie nie ma czym imponować, ani sobie, ani sąsiadom, a tym bardziej Europie czy światu. Trzeba się najpierw wziąć w garść i odbudować wewnętrznie. A to znaczy głębokie reformy wolnorynkowe i bezwzględne bezpieczeństwo, które może zapewnić jedynie polska force de frappe, ze strony wojskowości, oraz elektrownie atomowe, ze strony energetycznej. Nikt Polski za Polaków bronić nie będzie, bowiem nikt inny nie uważa Polskę za szczególnie ważną czy potrzebną. Polska jest potrzebna jedynie tym, którzy uważają, że Polska jest potrzebna. Czyli, takim, którzy myślą, że Polska jest jakimś dobrem, bytem wypełniającym rolę pozytywną, pożądaną. A tacy, co to uznają przede wszystkim identyfikują się jako Polacy. Robią to z wolnego wyboru, z wolnej woli. Łączy ich pewna wspólnota, oparta głównie na concensusie kulturowym, w większości niekwestionowanym, odruchowym, wynikającym z historii. Czyli można powiedzieć, że świadomymi Polakami są tylko ci, którzy uważają polskość i Polskę za wartość pozytywną. Idąc dalej, tylko ci, którzy uważają, że Polska jest potrzebna, winni być uznani za pełnoprawnych obywateli. Inni – tacy, co uznają, że Polskę należy zlikwidować, czy tacy, którzy mają to wszystko w nosie, nie powinni o Polsce decydować – gdyż nie mają ku temu prawa ani żadnych innych przesłanek. Negując czy lekceważąc Polskę, nie są bowiem Polakami. Z własnej, nieprzymuszonej woli. Naturalnie taki wywód można przeprowadzić o ile dogadamy się co do definicji Polski i Polaków.Logicznie można określić taki byt jak Polska jedynie na podstawie nagromadzonego przez ponad tysiąclecie materiału dowodowego. Polska jest sumą doświadczeń przeszłości i tradycji wyodrębnionych jako polskie i afirmujących polskość w rozmaitej postaci. Oznacza to, że polskość może być i zjednoczona, scentralizowana, jak i rozdrobniona, dzielnicowa, regionalna, wiejska, miejska, a nawet – a może i przede wszystkim – federacyjna i wielonarodowa. Ale kultura jest jej jedna, choć rozmaita. Pozwala to Polakom mieć rozmaite świadomości narodowe, czasami jednocześnie (np. tatarską, żydowską, kaszubską, śląską, czy ormiańską), ale jedną haute kulturę (polską). Podkreślmy ponownie, że koncepcja polskości ma sens tylko o ile wywodzi się z doświadczeń pokoleń, z polskiej tradycji.Czyli Polak to twór a posteriori. Trudno przecież sklecić Polaka w oderwaniu od historii, na podstawie aprioryzmu. Polak to nie homo sovieticus. Ludzie upierający się, że są Polakami, a jednocześnie odrzucający czy niszczący tradycję, z polskości w rzeczywistości się emancypują. Stają się post-Polakami, albo nie Polakami, szczególnie gdy wybierają dla siebie poza polską świadomość. Polskość bowiem to wybór kulturowy, a nie wypływający z postępowych etno-nacjonalistycznych mrzonek. (...) Rolą naszą jest krzewić realistyczny optymizm co do przyszłości. Mamy czasy saskie. Trzeba Szkoły Rycerskiej, trzeba reform, trzeba wiedzy. Trzeba zasypać przepaść między konfederatami barskimi i kościuszkowskimi reformatorami. Oby tym razem nie było za późno. Póki my żyjemy.

Prof. Marek Jan Chodakiewicz

Poznański indult – Jakub Pytel Dwie dekady w eklezjalnej krainie czarów, cz. I

«Na podstawie Motu Proprio Ecclesia Dei p. 6, c zezwalam grupie wnioskującej na posługiwanie się na przeciągu jednego roku w jedną niedzielę miesiąca mszałem rzymskim według wydania z roku 1962. (…) Zezwolenie dotyczy określonej grupy, która nie będzie się powiększać» (fragment indultu na celebrację Mszy św. w klasycznym rycie rzymskim wydanego 5 kwietnia 1994 r. przez abp. Jerzego Strobę). W czerwcu 2009 roku poznański biskup pomocniczy Grzegorz Balcerek celebrował w kościele pw. Świętego Antoniego Padewskiego na Wzgórzu Przemysła uroczystą Mszę św. z okazji 15. rocznicy wydania przez abp. Jerzego Strobę indultu, na mocy którego w stolicy Wielkopolski rozpoczęto regularne sprawowanie Najświętszej Ofiary wg mszału promulgowanego przez Jana XXIII. Mimo wspaniałej oprawy, niczym nie ustępującej podobnym celebracjom w katedrach i kościołach Zachodniej Europy, oraz udzielającego się uczestnikom podniosłego nastroju, trudno było oprzeć się wrażeniu, iż oto dokonują się uroczyste egzekwie nad umęczonym trupem najstarszego polskiego środowiska „indultowego”, którego członkowie przez lata, z uporem godnym lepszej sprawy, narażając dobro własnych dusz, starali się udowodnić, iż na warunkach określonych przez motu proprio Ecclesia Dei jest możliwe stworzenie czegoś więcej niż liturgicznych, „trydenckich” wsi potiomkinowskich. Z perspektywy dwóch kolejnych lat widać dobrze, że wrażenie uczestnictwa w panichidzie było najzupełniej słuszne, a wydanie przez Ojca Świętego Benedykta XVI motu proprio Summorum Pontificum i późniejszej instrukcji Universæ Ecclesiæ niewiele zmieniło w sytuacji poznańskich katolików wiernych Tradycji. Właśnie ta ich wierność sprawiła, że przez praktycznie wszystkie lata, które upłynęły od wydania dekretu abp. Stroby, byli programowo pozbawieni wszelkiej troski duszpasterskiej. Przy tej okazji same cisną się na usta słowa, że człowiek inteligentny uczy się na własnych błędach, a mądry na cudzych…

Początki Środowisko wiernych świeckich odwołujących się do łacińskiego dziedzictwa liturgicznego zaczęło kształtować się w Poznaniu na początku lat 90. XX wieku. W jego skład wchodzili głównie przedstawiciele katolickiej inteligencji, w przeważającej części ludzie młodzi, czynnie zaangażowani w działalność polityczną – przed rokiem 1990 przede wszystkim antykomunistyczną i niepodległościową (Ruch Młodej Polski, Wielkopolski Klub Polityczny Ład i Wolność, także Solidarność Rolników Indywidualnych), a później tworzący partie i stronnictwa odwołujące się do wartości chrześcijańskich i konserwatywnych (m.in. Zjednoczenie Chrześcijańsko­‑Narodowe). Wpływ na ich religijną świadomość – także w dziedzinie zagrożeń wynikających z reform posoborowych w Kościele, które w Polsce (nie licząc zmian w liturgii) były wówczas jeszcze mało zauważalne – wywierała publicystyka Jędrzeja Giertycha1, zamieszczającego w swej londyńskiej „Opoce” teksty dotyczące katolickiego tradycjonalizmu. Szczególne wrażenie na młodych katolikach nieodmiennie wywierał jego wciąż powielany tekst z 1969 r. zatytułowany W obliczu zamachu na Kościół, a także wydana w Anglii w 1983 r. książka ks. Michała Poradowskiego2 Kościół od wewnątrz zagrożony. Dużą rolę w budzeniu świadomości młodej poznańskiej katolickiej i konserwatywnej inteligencji wywarły także wydane w tzw. drugim obiegu książki W cieniu krzyża i Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy, których autor, emigracyjny pisarz i publicysta Józef Mackiewicz3, krytycznie ustosunkowywał się do ugodowej polityki Watykanu względem władz państw bloku komunistycznego, a także innych działań progresistów, w tym również destrukcji liturgii rzymskiej. Pierwszoplanową postacią ruchu katolickiego tradycjonalizmu w Poznaniu był niewątpliwie Marek Jurek, historyk, na początku lat 80 XX w. działacz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, współpracownik konspiracyjnego pisma „Polityka Polska” i emigracyjnych „Znaków czasu”, w niepodległej Polsce pełniący funkcje przewodniczącego Rady Naczelnej ZChN, członka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, a w końcu, w latach 2005–2007, marszałka Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej. To początkowo wokół niego skupiała się grupa katolików świeckich, w dużej mierze studentów, która w swych wyborach ideowych i życiu duchowym zaczęła odwoływać się do idei tradycyjnego katolicyzmu. To Marek Jurek w ramach spotkań duszpasterstwa akademickiego przy poznańskim kościele pw. Św. Stanisława Kostki opowiadał im o historii i bieżących wydarzeniach w ruchu Tradycji katolickiej w Europie, wyjaśniając genezę jego powstania i rolę, jaką odegrał w Kościele arcybiskup Marceli Lefebvre i inni duchowni przeciwstawiający się modernizmowi. Również w jego domu, a później przy ołtarzu św. Piusa X w poznańskim kościele farnym, odbywały się spotkania modlitewne, których uczestnicy rozważali tajemnice różańca świętego. To oni stali się z czasem zalążkiem późniejszej grupy wiernych, która wystąpiła do abp. Jerzego Stroby z prośbą o wydanie indultu na Msze św. sprawowane w rycie klasycznym. To również m.in. kontaktom Marka Jurka z tradycjonalistami z Europy Zachodniej poznańscy wierni zawdzięczali wizyty duchownych związanych z Bractwem Kapłańskim Św. Piusa X, takich jak ks. Jan Maria (Jean­‑Marie) Piotrowski czy ks. Paweł Crane SI, twórca miesięcznika „Christian Order”, a później księży Bractwa Św. Piotra – Franciszka Pozzetto, kapelana dorocznych pielgrzymek z Paryża do Chartres, Józefa Bisiga, ówczesnego przełożonego generalnego tego instytutu, czy Jana Emersona, wykładowcy historii Kościoła w seminarium w Wigratzbad. Podczas tych wizyt wielu poznańskich wiernych mogło po raz pierwszy uczestniczyć w „trydenckich” Mszach św., celebrowanych najpierw w mieszkaniach prywatnych, a później w poznańskich kościołach pw. Św. Stanisława Kostki na Winiarach oraz – przez dłuższy okres i za cichą zgodą ówczesnego rektora, ks. Adama Pawłowskiego – w kościele pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa na ul. Żydowskiej, gdzie w kwietniu 1993 r. odprawiono pierwsze tradycyjne rekolekcje wielkopostne4. Był to jeszcze czas, gdy poznańscy tradycyjni katolicy, wszyscy bez wyjątku, mówili o księżach, którzy otrzymali sakrę z rąk abp. Lefebvre’a: „nasi czterej młodzi biskupi”. Niebawem jednak miało się to zmienić.

Pierwsze kurialne potyczki Wiosną 1993 r. narzeczeni – pochodzący z diecezji kaliskiej studenci związani ze środowiskiem poznańskich tradycjonalistów – powołując się na zapisy motu proprio Ecclesia Dei wystąpili do kaliskiej kurii z prośbą o umożliwienie im zawarcia sakramentu małżeństwa według dawnego rytuału i wysłuchania Mszy św. dziękczynnej sprawowanej w klasycznym rycie rzymskim. Odmowa kanclerza, ks. kan. Jerzego Jeżowskiego, który w swym piśmie pytał „Czy Państwo Narzeczeni mogą powiedzieć że «czują się związani z liturgiczną tradycją»?”, i zaraz sam sobie udzielił odpowiedzi, pisząc, iż „nawet jeśli by mieli sposobność poznać teoretycznie «liturgiczną tradycję łacińską», to jeszcze nie upoważnia, aby «czuć się związanym z tą tradycją»”, była zaledwie przedsmakiem całego festiwalu absurdów, ignorancji i impertynencji, z którymi przez kolejne lata (patrząc z dzisiejszej perspektywy – niejako na własną prośbę…) musieli się zmagać tradycyjni katolicy w Poznaniu. 23 stycznia 1994 r. grupa 70 osób wystosowała do arcybiskupa metropolity poznańskiego prośbę o „umożliwienie stałego udziału we Mszy świętej odprawianej według tradycyjnego rytu rzymskiego”. Wierni napisali: „Waszą Ekscelencję będą zapewne interesować nasze intencje, więc chcemy oświadczyć, że pragnieniem naszym jest jak najlepiej świadczyć o naszej wierze katolickiej dla dobra naszych dusz, naszych rodzin i naszych bliźnich, dla zachowania katolickiej tożsamości naszej Ojczyzny. Swoją prośbę kierujemy do Waszej Ekscelencji zgodnie ze wskazaniami odpowiednich dokumentów wydanych przez Ojca Świętego, a szczególnie Motu Proprio «Ecclesia Dei»”. Sygnatariusze listu, nieposiadający jeszcze doświadczenia w kontaktach z urzędami kościelnymi i naiwnie nieświadomi, że kto pyta, ten otrzymuje odpowiedzi – choć najczęściej nie po swej myśli – napisali dalej: „Pragniemy również prosić Waszą Ekscelencję o błogosławieństwo dla naszych kontaktów z Bractwem św. Piotra”… Arcybiskup Stroba wcale się nie śpieszył. Po upływie dwóch i pół miesiąca oznajmił: „Na podstawie Motu Proprio «Ecclesia Dei» p. 6, c zezwalam grupie wnioskującej na posługiwanie się na przeciąg jednego roku w jedną niedzielę miesiąca mszałem rzymskim według wydania z roku 1962. (…) Zezwolenie dotyczy określonej grupy, która nie będzie się powiększać. Nie udzielam błogosławieństwa na kontakt z Bractwem świętego Piotra, ani na odwiedzanie wspomnianej grupy przez księży z tegoż Bractwa, jak również odprawianie przez nich Mszy św. lub wygłaszania nauk”. Czy w ten sposób miał się wyrażać zapisany w przywoływanym w liście biskupa papieskim motu proprio „szacunek do nastawienia tych, którzy czują się związani z liturgiczną tradycją łacińską” oraz „szerokie i wielkoduszne zastosowanie wydanych już dawniej przez Stolicę Apostolską zaleceń co do posługiwania się Mszałem Rzymskim według wydania typicznego z roku 1962”? Oto miała się odprawiać jedna Msza św. w miesiącu i to wyłącznie w obecności sygnatariuszy petycji (!). Dodatkowo faktyczny zakaz kontaktów z petrystami i jednoczesna odmowa delegowania celebransa, którego „wierni mieli sobie znaleźć” wśród miejscowego kleru, opóźnił pierwszą celebrację o ponad osiem tygodni, gdy w końcu prośbom wiernych uległ ks. kan. Zygmunt Chwiłkowski. „Wielkoduszność” rządcy archidiecezji sprawiła również, że miejscem celebracji „indultowych” Mszy św. uczyniono wewnętrzną kaplicę prowadzonego przez siostry serafitki domu pomocy społecznej dla dzieci i młodzieży niepełnosprawnej umysłowo – wiernym przemierzającym w drodze do kaplicy kolejne sale i korytarze ośrodka trudno było wyzbyć się wrażenia, iż są tam intruzami zakłócającymi domowy mir. Na dodatek wikariusz generalny, bp. Zdzisław Fortuniak, nie omieszkał przekazać celebransowi listy osób, które podpisały petycję i przez to były „uprawnione” do słuchania Mszy św. Ks. Chwiłkowski zachował jednak zdrowy rozsądek i nie sprawdzał owej „listy obecności”, apelując jedynie o to, by liczba obecnych wiernych znacząco nie przekroczyła liczby sygnatariuszy petycji. Pierwsza w Polsce „indultowa” Msza św. została odprawiona 12 czerwca 1994 r., w 2. niedzielę po Zesłaniu Ducha Świętego.

„Czyżby obawa?” W listopadzie tego samego roku Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X rozpoczęło działalność duszpasterską w Poznaniu. W nr 3 czasopisma Zawsze wierni ks. Karol Stehlin napisał: „Sobota, 12 listopada. Wprowadzamy się do naszego domu w Poznaniu, który odtąd będzie nosił imię św. Piusa X. Jednak, jak dotychczas, tylko niewielu ze sporej liczby wiernych w Poznaniu, przywiązanych do Tradycji, zdecydowało się ujawnić. Czyżby obawa?”. Ponad pół roku później w kolejnym numerze czasopisma ks. Stehlin znów pisze: „Jak duża byłaby nasza poznańska wspólnota, gdyby tutejsi wierni rozumieli, że w dzisiejszym kryzysie Kościoła nie tylko chodzi o to, by móc co cztery tygodnie uczestniczyć w tradycyjnej Mszy św., lecz także, by bronić naszej katolickiej wiary przed coraz silniejszym wpływem ekumenizmu. Tego jednak nie jest w stanie przekazać ksiądz, który tradycyjną Mszę św. odprawia nie z przekonania”.

I rzeczywiście – na kolejną, wystosowaną w maju 1995 r. prośbę o przedłużenie ważności indultu z roku poprzedniego, zwiększenie częstotliwości i zmianę miejsca celebracji Mszy na kościół Najświętszej Krwi Pana Jezusa, abp Stroba odpowiedział pismem, w którym dał wyraz przekonaniu, że celebracja w rycie klasycznym „stwarza niebezpieczeństwo kruszenia jedności” i że intencją Ojca Świętego, gdy wydawał motu proprio Ecclesia Dei, było niedoprowadzenie do sytuacji, w której nagle zostałyby zerwane „emocjonalne powiązania” tych, którzy „w momencie wydawania Listu [motu proprio] czuli się żywo związani ze Mszą św. Piusa V”. „[Papież] nie zamierzał jednak – kontynuował metropolita poznański – stworzyć sytuacji, w której grono im podobnych ciągle by się poszerzało. (…) Jestem osobiście przekonany, iż motywy, dla których proszą Panowie5 o przedłużenie zezwolenia mają charakter akcydentalny, choć Panowie może widzą to inaczej”. Arcybiskup poinformował, że nie zgodzi się ani na zmianę miejsca celebracji na kościół lub boczną kaplicę w kościele, ani na odprawianie częstsze niż raz w miesiącu. Osoby pytające ks. Chwiłkowskiego o powody, dla których Msza nie może być sprawowana w dostępnym dla wiernych kościele w centrum miasta, usłyszeli, że „jeszcze mógłby wejść ktoś postronny i byłoby zgorszenie”… Sędziwy ksiądz z pewnością nie miał na myśli zgorszenia natury moralnej, ale jego słowa i tak stanowiły znakomitą ilustrację dla stanu umysłów polskiego kleru ćwierć wieku po zakończeniu II Soboru Watykańskiego. Na kolejny dekret wierni czekali przez dwa miesiące, podczas których Msza św. nie była odprawiana. Siódmego września abp Stroba celebransem mianował ks. dr. hab. Ludwika Wciórkę, a miejsce celebracji zmienił na znajdującą się na obrzeżach miasta kaplicę domu zakonnego sióstr pasterek. W liście skierowanym do wiernych napisał: „Serdecznie życzę, by zezwolenie to prowadziło stopniowo lecz zdecydowanie do uczestniczenia jedynie we Mszy św. odprawianej we wszystkich kościołach archidiecezji i Kościoła Powszechnego”. W tym czasie z inicjatywy kilku wiernych – przede wszystkim Konrada Szymańskiego i Jana Filipa Libickiego – zaczęło ukazywać się w Poznaniu „Pismo poświęcone Tradycji Katolickiej – Nova et Vetera”. W spisie treści pierwszego numeru, który ukazał się na jesieni 1994 r., można znaleźć takie tytuły jak Źródłem kryzysu jest nowa liturgia, Trzecia rocznica śmierci Abpa M. Lefebvre czy Arcybiskup Lefebvre miał rację. Co więc sprawiało, że poznańscy tradycjonaliści, przyznając rację twórcy i duchowemu ojcu Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X, jednocześnie godzili się na najzupełniej nieuzasadnione szykany i brak dostępu do Mszy św., sakramentów i jakiejkolwiek formy duszpasterstwa? I to w sytuacji, gdy mogli skorzystać z posługi kapłana Bractwa Św. Piusa X! Powodów zapewne było kilka.

„Esbeckie metody” Pierwszy z nich z całą pewnością stanowiła niedostateczna świadomość wiernych co do rozmiarów kryzysu w Kościele. Trzeba pamiętać, że nie istniała wówczas platforma wymiany informacji równie efektywna, jak dzisiejsza sieć internetowa, a dostęp do publikacji, omawiających to zagadnienie, szczególnie polskojęzycznych (znajomość języków obcych nie była wówczas tak powszechna jak dziś), był bardzo ograniczony. Z najbardziej gorszącymi i poruszającymi wyobraźnię skutkami kryzysu miały więc do czynienia jedynie osoby wyjeżdżające za granicę, do krajów Europy Zachodniej, a tacy byli stosunkowo nieliczni. Drugim powodem była okoliczność, że duchownymi darzonymi przez poznańskich wiernych największym chyba zaufaniem byli założyciele Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra, którzy odwiedzali stolicę Wielkopolski na długo przedtem, zanim próby zorganizowanej pracy duszpasterskiej podjęło tam Bractwo Św. Piusa X. Trudno było oczekiwać, że księża Bisig i Emerson zanegują swe życiowe wybory – obaj opuścili abp. Lefebvre’a w 1988 r. – i będą przekonywać wiernych do istnienia w Kościele sytuacji nadzwyczajnej uzasadniającej korzystanie z jurysdykcji zastępczej, zalecając oddanie się pod opiekę duszpasterską Bractwa Św. Piusa X (ostatecznie zakazano im zresztą kontaktów z poznańskimi wiernymi). Kolejnym powodem obaw przed takim krokiem było wyniesione z czasów komunizmu przeświadczenie, że „biskupi wiedzą, co robią”, a wszelka, nawet najbardziej uzasadniona krytyka ich działań osłabia Kościół i godzi w osobę papieża Jana Pawła II, co zaledwie kilka lat po upadku komunizmu nadal stanowiło niemal akt narodowej zdrady – w końcu to właśnie konserwatywni katolicy najbardziej krytykowali środowisko „Tygodnika Powszechnego” za publicystykę, której ostrze było wymierzone w prymasa Stefana kardynała Wyszyńskiego. Dość powiedzieć, że jeden z poznańskich urzędników kurialnych nie oszczędził wiernym składającym kolejne urzędowe pismo niezwykle gorzkich słów, zarzucając im, że „esbeckimi metodami rozbijają Kościół”. W czasach, w których duchowieństwo, w odróżnieniu od wiernych, nadal całkiem niezasłużenie cieszyło się opinią odpornego na zakusy komunistycznej bezpieki, było to oskarżenie szczególnie ciężkie. Nie mniej ważnym (o ile nie najważniejszym) powodem było również polityczne zaangażowanie osób nadających ton poznańskiemu środowisku wiernych Tradycji łacińskiej i związana z tym konieczność zapewnienia sobie poparcia lokalnego duchowieństwa – nie tyle samych biskupów, co dziekanów i proboszczów, którzy wówczas zachowywali o wiele większy wpływ na katolicką opinię publiczną, niż ma to miejsce dziś, po 20 latach niepodległości, i dla których odwoływanie się do „niepotrzebnych tutaj «niemieckich» księży” (niezależnie nawet od tego, czy związanych z Papieską Komisją Ecclesia Dei, czy z FSSPX), stanowiło kamień obrazy.

Drogi się rozchodzą Przytoczone powody mogą brzmieć jak rodzaj usprawiedliwienia wyborów czynionych przez ludzi pochodzących ze środowiska, do którego należał (choć w czasach późniejszych niż wyżej opisywane) również autor tekstu, ale nie sposób nie zauważyć, że osobom związanym z ówczesną poznańską kaplicą FSSPX również nie starczyło determinacji, by dotrzeć do „indultowych” wiernych – nawet gdyby próby ich przekonania miały okazać się bezskuteczne. I nie jest to w żadnej mierze zarzut pod adresem księży Bractwa, którzy w Polsce początku lat 90. XX wieku znajdowali się w szczególnie trudnych warunkach wynikających z braku organizacyjnego zaplecza, bariery językowej czy przypinanej im łatki „schizmatyków”, ale właśnie pod adresem wiernych, którzy takie możliwości mieli, lecz z nich nie skorzystali. Być może to zaniechanie w jakiejś mierze przyczyniło się do tego, że dzisiejszy przeorat pw. Świętego Piusa X, kościół pw. Niepokalanego Poczęcia i szkoła Najświętszej Rodziny powstały nie w Poznaniu, ale w Warszawie. Ze wspomnień poznańskich wiernych, dziś związanych z FSSPX, a wywodzących się z dawnego „środowiska indultowego”, wynika bowiem, że wówczas nie bardzo zdawali sobie nawet sprawę z tego, gdzie dokładnie w Grodzie Przemysła mieścił się dziś już nieistniejący dom Bractwa, nie docierały do nich informacje o wykładach ks. Stehlina, nie wspominając o osobistych kontaktach między członkami obu środowisk. Warto więc zaznaczyć, że nie było wówczas – bo być nie mogło! – żadnej specjalnej niechęci pomiędzy poznańskimi „indultowcami” a „lefebrystami”6. Olbrzymi szacunek, jakim był darzony abp Marceli Lefebvre przez członków poznańskiego środowiska indultowego, może i świadczył o niekonsekwencji jego członków, lecz pozostaje faktem, któremu nie sposób zaprzeczyć. Jest to szczególnie widoczne z dzisiejszej perspektywy, gdy Bractwo znów rozpoczyna działalność w Poznaniu, a wiernymi proszącymi o opiekę duszpasterską są przede wszystkim osoby, które przed 17 laty występowały do abp. Jerzego Stroby z prośbą o indult. 27 kwietnia 1996 r. odbył się ingres nowego rządcy archidiecezji poznańskiej, którym papież Jan Paweł II uczynił bp. Juliusza Paetza, dotychczasowego ordynariusza łomżyńskiego, a wcześniej, w latach 1976–1982, prałata antykamery papieskiej. W październiku tego roku, po wygaśnięciu ostatniego indultu wydanego przez abp. Strobę, poznańscy jezuici w uzgodnieniu z zainteresowanymi wiernymi wystosowali do Kurii Metropolitalnej pismo z propozycją objęcia wiernych opieką duszpasterską i celebracji coniedzielnych Mszy św. Pismo zostało złożone na ręce wikariusza biskupiego, ks. Stefana Schudego. W odpowiedzi sekretarz abp. Paetza przekazał superiorowi ustną zgodę metropolity. Celebracje miały się rozpocząć 10 listopada 1996 r., co jezuici ogłosili w oficjalnych komunikatach. Wszystko to jednak było zbyt piękne, by mogło okazać się prawdziwe: 10 listopada, bez podania przyczyn, wycofano zgodę na coniedzielną celebrację Mszy św. w rycie klasycznym, a rozgoryczeni „organizatorzy Mszy” wydali komunikat adresowany do jej potencjalnych uczestników, w którym wyrazili smutek, poinformowali o zaistniałej sytuacji i poruszyli kwestię możliwości uczestnictwa we Mszach celebrowanych przez kapłana z Bractwa Św. Piusa X, apelując jednak o cierpliwość i wyrażając nadzieję na zmianę sytuacji – komunikat ten był jednocześnie pierwszym oficjalnie ogłoszonym stanowiskiem, w którym przedstawiciele poznańskiego środowiska wiernych Tradycji łacińskiej wprost odnieśli się do istnienia w Poznaniu apostolatu FSSPX. Cztery dni później grupa 86 wiernych wystosowała do abp. Paetza petycję, w której prosiła o pisemne potwierdzenie wydanej w październiku zgody na coniedzielną celebrację Mszy św., pytając jednocześnie, „czy naprawdę proszą o zbyt wiele; czy cotygodniowa Msza święta w dawnym obrządku zagraża jedności Kościoła?”. Po miesiącu oczekiwania wierni wystosowali następny list, w którym wyrazili zaniepokojenie faktem, że według dostępnych im informacji odpowiedź na ich prośbę i dekret w tej sprawie ma zostać przygotowany na podstawie listu Quattor abhinc annos z 1984 r., a nie na podstawie późniejszego i mniej restrykcyjnego motu proprio Ecclesia Dei. Również ten list pozostał bez odpowiedzi.

Wzruszenie abp. Paetza W końcu dekretem z 15 stycznia 1997 r. abp Paetz zezwolił na odprawianie dwóch Mszy św. w miesiącu, miejscem celebracji ustanawiając kościół pw. Najświętszej Krwi Pana Jezusa, a celebransem mianując ks. dr. Jerzego Szelmeczkę SI. W swym liście arcybiskup napisał: „Ufam, że prośba Państwa wynika z miłości do Boga i przywiązania do Kościoła, a jej spełnienie dopomoże do pełniejszego włączenia się w realizację nauki Kościoła zgodnie z Vaticanum II”. Prośba o audiencję została pominięta milczeniem. W październiku 1998 r. członkowie poznańskiego środowiska indultowego uczestniczyli w pielgrzymce do Rzymu na uroczystości dziesięciolecia wydania motu proprio Ecclesia Dei, podczas których wzięli udział w spotkaniu z papieżem Janem Pawłem II na placu Świętego Piotra i w konferencji z udziałem kard. Józefa Ratzingera. Zaproszono wówczas ks. Bisiga do ponownego odwiedzenia Polski, a wizyta ta doszła do skutku miesiąc później. Podczas swej wizyty w Poznaniu przełożony generalny Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra wraz z przedstawicielami poznańskich wiernych został przyjęty przez biskupa pomocniczego Zdzisława Fortuniaka. Księdzu Bisigowi towarzyszyli również klerycy Tomasz Dawidowski i Wojciech Grygiel. W odprawionej przez generała Mszy św. – bez wcześniejszej zapowiedzi – wziął udział abp Juliusz Paetz, który po zakończeniu celebracji przemówił do wiernych zebranych przed świątynią. Metropolita wyraził wzruszenie powodowane wspomnieniem własnej prymicji i zapewnił, że jego obecność świadczy, iż „wierni liturgii tradycyjnej znajdują się w sercu Kościoła”. Niespodziewana wizyta i słowa arcypasterza dały wiernym pewność, że kolejny dekret będzie dla nich hojniejszy. Tymczasem w kwietniu 1999 r. arcybiskup przedłużył do końca 2000 r. ważność poprzedniego dekretu, nie zmieniając jego warunków. Mimo próśb nie udzielono zgody na celebracje częstsze niż dwa razy w miesiącu. Gesty i słowa z okazji wizyty ks. Bisiga okazały się pustą kurtuazją. Restrykcje obowiązywały przez kolejne dwa lata, gdy w wyniku zupełnie nieoczekiwanych i początkowo niezrozumiałych okoliczności doszło do „odwilży”. Ω

Dwie dekady w eklezjalnej krainie czarów, cz. II W kwietniu 1999 r. arcybiskup Juliusz Paetz przedłużył do końca 2000 r. ważność poprzedniego dekretu, nie zmieniając jego warunków; mimo próśb, nie udzielono zgody na celebracje częstsze niż dwa razy w miesiącu. Gesty i słowa z okazji wizyty ks. Bisiga okazały się pustą kurtuazją. Jednak w związku ze śmiercią ks. dr. Jerzego Szelmeczki SI metropolita poznański był zmuszony powołać nowego celebransa Mszy „indultowych”. O chętnego do sprawowania w rycie klasycznym i opieki nad dość prężnym, a na dodatek aktywnym politycznie środowiskiem nie było łatwo. W końcu na osobiste prośby bp. Zdzisława Fortuniaka i ks. kan. Jana Stanisławskiego obowiązków tych podjął się ks. prał. Władysław Kołodziej, oficjał poznańskiego Sądu Metropolitalnego. Udzielona mu nominacja okazała się dla wiernych – mimo ich początkowych obaw, przydzielono im bowiem „kurialistę”, a nie doświadczonego duszpasterza – nader szczęśliwa. Ksiądz Kołodziej przez cały czas swej posługi wykazywał się wobec członków środowiska „indultowego” szczerością i życzliwością, ale także – dzięki autorytetowi, którym cieszył się w archidiecezji – był znakomitym rzecznikiem ich sprawy przed władzami duchownymi i miejscowym klerem. Pierwszym znaczącym owocem tej decyzji była milcząca zgoda poznańskiej kurii na propozycję zorganizowania w Poznaniu obchodów 900. rocznicy wyzwolenia Grobu Bożego w Jerozolimie, przypadającej w lipcu 1999 r. Jej głównym punktem była tradycyjna Msza św. sprawowana przez ks. prał. Kołodzieja w kościele pw. Świętego Antoniego Padewskiego, sanktuarium Matki Bożej w Cudy Wielmożnej – Pani Poznania, jednej z najważniejszych i najpiękniejszych świątyń stolicy Wielkopolski. Odbyła się również zorganizowana we współpracy z Poznańskim Towarzystwem Przyjaciół Nauk sesja naukowa poświęcona wyprawom krzyżowym, której główną prelegentką była uznana polska mediewistka prof. Alicja Karłowska­‑Kamzowa. Patronat nad uroczystościami objęła prof. Alicja Grześkowiak – marszałek Sejmu i dama zakonu bożogrobców, w komitecie honorowym znalazło się trzech poznańskich kawalerów maltańskich (wśród nich Marcin Libicki – wiceprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy), a także: Marek Jurek – członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, prof. Stefan Stuligrosz – twórca chóru „Poznańskie słowiki”, który zapewnił liturgii znakomitą oprawę, prezydent Poznania oraz jego zastępcy, wojewoda wielkopolski, przewodniczący rady miasta, a nawet znany poznański biznesmen Jan Kulczyk. W komitecie organizacyjnym zasiadło zaś kilku poznańskich radnych. Bogaty program obchodów, a przede wszystkim udział w nich wielu osób publicznych szybko zostały odczytane jako demonstracja wpływów tradycyjnych katolików, tak wobec poznańskiej kurii, jak całego grona liberalnych katolików, którzy na łamach „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej” krytykowali ideę obchodów. Organizowane z rozmachem „wydarzenia liturgiczne” stały się odtąd znakiem rozpoznawczym tego środowiska – znakiem, który z czasem zaczął wzbudzać coraz więcej kontrowersji również wśród katolickich konserwatystów.

Biskup z kraju papieża i posoborowe tabu Kolejnym dowodem życzliwości nowego celebransa była decyzja abp. Mariana Przykuckiego, emerytowanego ordynariusza szczecińsko­‑kamieńskiego, który na osobistą prośbę ks. prał. Kołodzieja i wbrew opinii nieprzychylnego sprawie nuncjusza abp. Kowalczyka zgodził się udzielić święceń kapłańskich grupie diakonów Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra, a wśród nich Polakowi, ks. Tomaszowi Dawidowskiemu. Zgoda abp. Przykuckiego znakomicie wpisała się w działania poznańskich wiernych, mające na celu umożliwienie księżom tego instytutu – w bliższej lub dalszej perspektywie – pracy duszpasterskiej w naszym kraju. Uroczystość odbyła się 1 lipca 2000 r. w kościele Matki Boskiej Zwycięskiej w bawarskim Wigratzbad. Wiadomość o tym, że biskup z Polski – ojczyzny Jana Pawła II, mającej stanowić wzorcowy przykład „udanych posoborowych reform liturgicznych”, gdzie katoliccy tradycjonaliści mieli być zjawiskiem tyleż egzotycznym, co niemal nieistniejącym – odprawił Mszę św. w rycie klasycznym, złamała pewnego rodzaju tabu. Nie tylko wprawiła w irytację nuncjusza, a w konsternację wielu członków Konferencji Episkopatu Polski, ale na dodatek odbiła się szerokim echem w katolickich środowiskach Europy Zachodniej. Przekonali się o tym pytani o sprawę poznańscy delegaci na zorganizowaną w Rzymie z okazji Roku Jubileuszowego konferencji Międzynarodowej Federacji Una Voce. Zgodna współpraca wiernych z wyznaczonym przez arcybiskupa celebransem, który cieszył się niemałym autorytetem, ale także odpowiednimi koneksjami – a co za tym idzie, sporą swobodą w decydowaniu o bieżących sprawach środowiska – zaowocowała złagodzeniem rygorów ustanowionych przez abp. Strobę i podtrzymywanych, choć już mniej zdecydowanie, przez abp. Paetza. Działo się to niejako metodą faktów dokonanych, bowiem ks. prał. Kołodziej uznał, że skoro został mianowany „opiekunem” środowiska, to nie po to, by nie wychodzić naprzeciw jego potrzebom. Odtąd nie tylko łatwiej i bez niepotrzebnych upokorzeń można było uzyskać zgodę na przyjmowanie sakramentów w rycie klasycznym (przede wszystkim ślubów i chrztów), ale także zwiększyła się częstotliwość sprawowania Mszy św., co z czasem było uzależnione jedynie od kwestii znalezienia dyspozycyjnego celebransa. Właśnie dlatego ks. prał. Kołodzieja, na prośbę wiernych, zaczęli wspomagać ks. kan. Stefan Patryjas, emerytowany proboszcz parafii pw. Świętego Jana Bosko w Luboniu, ks. Włodzimierz Wygocki, który już wcześniej chętnie służył poznańskim „indultowcom”, oraz ks. Andrzej Szczeszyński, proboszcz parafii w Wielowsi. W Grodzie Przemysła znów gościli księża spoza archidiecezji, w tym również pracujący w Wiedniu ks. Dawidowski. W lipcu 2000 r. odprawił on w Poznaniu swoje uroczyste prymicje, a w lutym 2001 r. głosił nauki i sprawował Msze św. podczas zorganizowanych przez poznańskich tradycjonalistów wyjazdowych rekolekcji w benedyktyńskim przeoracie w Lubiniu. Następnie, w marcu tego samego roku, w uzgodnieniu z wiernymi i na prośbę ks. Arnolda Devillersa, przełożonego generalnego petrystów, przybył do Polski ks. Józef Bisig, który w Poznaniu został przyjęty przez wikariusza generalnego bp. Zdzisława Fortuniaka. Podczas spotkania ustalono, że wraz z nowym rokiem akademickim ks. Dawidowski podejmie uzupełniające studia magisterskie na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Adama Mickiewicza7 i będzie służyć pomocą prałatowi Kołodziejowi przy celebracjach dla poznańskiego środowiska „indultowego”.

Sine populo Do Polski ks. Dawidowski przybył już w lipcu 2001 r., aby być kapelanem zorganizowanego przez poznańskich wiernych w Podgórzynie koło Jeleniej Góry wakacyjnego obozu językowego dla młodzieży. Poinformowany o charakterze przedsięwzięcia kanclerz legnickiej kurii wystosował do ks. Dawidowskiego list, w którym oznajmił, że ordynariusz diecezji „nie dostrzega wśród wiernych potrzeby odprawiania w rycie klasycznym św. Piusa V”, „ewentualny powrót do tego rytu mógłby być wśród nich przyczyną niepokoju i zamieszania”, a na dodatek, „jeśli Ksiądz ma pozwolenie odpowiednich władz na odprawianie poza parafią w rycie klasycznym, to na terenie Diecezji Legnickiej jej Biskup zezwala mu na sprawowanie w tymże rycie, jednak prywatnie – «sine populo» (łac. ‘bez ludu’)”. List podpisany przez kanclerza ks. Józefa Lisowskiego nie stanowił zaskoczenia, gdy idzie o treści zawarte w pierwszych dwóch punktach, jednak punkt trzeci był tak ewidentnym dowodem lekceważenia prawa, iż zażenowany, a pragnący pozostać w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem miejscowy proboszcz przyznał, że w Mszach „prywatnych” mogą brać udział wierni. Postanowił zatem nieznane staremu mszałowi określenie „sine populo” interpretować w zgodzie z pkt. 1 i 2 pisma, a więc „sine populo legnicensis” (‘bez ludu legnickiego’). W ten oto sposób zgromadzona w Podgórzynie poznańska młodzież mogła się cieszyć wolnością uczestnictwa w tradycyjnym katolickim kulcie. W październiku 2001 r. ks. Tomasz Dawidowski podjął studia teologiczne na Uniwersytecie Adama Mickiewicza i zamieszkał na plebanii parafii pw. Maryi Królowej na poznańskiej Wildzie. Miejscem celebracji nie był już mały kościółek przy ul. Żydowskiej ani kaplica Matki Bożej w kościele poznańskich franciszkanów, gdzie Msze św. były sprawowane o godzinie 16.00, lecz kościół sióstr miłosierdzia pw. Przemienienia Pańskiego. Niedzielna Msza św. była odtąd sprawowana przed południem, dzięki czemu nie tylko zwiększyła się frekwencja, ale w końcu, po wielu latach, wierni chcący wypełnić obowiązek niedzielny nie musieli rezygnować z życia rodzinnego i towarzyskiego. Msze św. były teraz odprawiane w jednej i tej samej świątyni nie tylko w niedziele i wszystkie święta, ale również w dni powszednie, po pewnym czasie ks. Dawidowski zamieszkał bowiem przy klasztorze szarytek. Regularne duszpasterstwo przyczyniło się do powiększenia grona ministrantów, zaczęto tworzyć scholę gregoriańską, rozpoczęły działalność „kręgi rodzin”, dzieci spotykały się na katechezach, odbywały się rekolekcje, a także organizowane w podpoznańskich Radzewicach dni powołaniowe dla młodych mężczyzn. Bardzo ważnym wydarzeniem tamtego czasu były również sprawowane w tradycyjnym rycie uroczystości Wielkiego Tygodnia i Triduum Sacrum, w których wielu wiernych miało okazję wziąć udział pierwszy raz w życiu. Ponadto członkowie środowiska należący do Klubu Inteligencji Katolickiej zorganizowali pod auspicjami tego stowarzyszenia Studium Filozofii Klasycznej Św. Tomasza z Akwinu, obejmujące roczny kurs z zakresu najważniejszych dziedzin filozofii. Wśród wykładowców znalazły się takie osobistości polskiego świata naukowego, jak prof. Dobrochna Dembińska­‑Siury oraz profesorowie Jerzy Gałkowski, Stanisław Pieróg i Marek Piechowiak. Z inicjatywy ks. Dawidowskiego środowisko „indultowe” wznowiło również działalność wydawniczą, zawieszoną w 1998 r. wraz z ukazaniem się ostatniego, 6/7 numeru pisma „Nova et Vetera” – w styczniu 2002 r. ukazał się pierwszy numer dwumiesięcznika „Ecclesia Dei”, opatrzony podtytułem „Biuletyn przyjaciół Bractwa Św. Piotra w Polsce”.

Rzeczywistość skrzeczy Przez cały ten okres dawały jednak o sobie znać napięcia między ks. Dawidowskim a coraz liczniejszą grupą świeckich, co później stało się jedną z przyczyn jego wyjazdu z Poznania i udaremnionej przez kurię próby zastąpienia go ks. Wojciechem Grygielem. Spoglądając z perspektywy czasu i czyniąc to możliwie najbardziej obiektywnie, trzeba stwierdzić, że był to skutek wielu czynników, pośród których największą bodaj rolę odegrały nadmiernie rozbudzone oczekiwania wiernych, którym młody ksiądz, pozbawiony potrzebnego doświadczenia i wsparcia wspólnoty kapłańskiej, nie potrafił podołać. Stawał się coraz bardziej osamotniony, a w dodatku co rusz dawała o sobie znać jego nieumiejętność poruszania się po grząskim gruncie, jakim był Kościół poznański w ostatnich miesiącach urzędowania arcybiskupa Juliusza Paetza, gdy Ostrów Tumski przypominał targany intrygami wersalski dwór. Wiernym pragnącym kanonicznego uregulowania obecności Bractwa Kapłańskiego Św. Piotra w archidiecezji poznańskiej dawało to powody do kolejnych, często zbyt emocjonalnych krytyk kierowanych pod adresem księdza. Nie bez znaczenia pozostawała również wewnętrzna sytuacja w Bractwie Św. Piotra, w którym od 1999 r. narastało wrzenie związane z otwartym buntem części młodych księży domagających się swobody celebrowania Mszy novus ordo i usunięciem – decyzją przewodniczącego komisji Ecclesia Dei kard. Castrillóna Hoyosa – z funkcji przełożonego generalnego tego instytutu sprzeciwiającego się birytualizmowi ks. Józefa Bisiga. Na pytanie o to, dlaczego podczas pobytu w Poznaniu ks. Dawidowski zaczął celebrować nową Mszę – czy dlatego, że zmienił poglądy, czy w nadziei, że zyska akceptację lokalnego duchowieństwa, czy może z obu tych powodów – odpowiedzi mógłby udzielić jedynie on sam. Bezsporny pozostaje fakt, że w ten sposób utracił zaufanie zdecydowanej większości poznańskich wiernych.

Skandal w pałacu arcybiskupim Tymczasem w Wielki Czwartek 2002 r., po kilku miesiącach, podczas których mir Kościoła poznańskiego co chwila zakłócały kolejne rozchodzące się lotem błyskawicy – również dzięki zaangażowaniu mediów – informacje o skandalu związanym z osobą jego ordynariusza, ogłoszono, że papież Jan Paweł II przyjął dymisję arcybiskupa Paetza z urzędu metropolity. Sprawa nie podzieliła miejscowego środowiska tradycyjnego, dobrze zorientowanego w sytuacji i w większości solidaryzującego się z osobami stającymi w obronie dobrych obyczajów. Wśród tych osób znajdował się również powszechnie szanowany ks. Marcin Węcławski, wildecki proboszcz, którego w tym czasie próbowano nawet usunąć z urzędu. Stolica Święta nowym ordynariuszem archidiecezji ustanowiła gnieźnieńskiego biskupa pomocniczego, ks. Stanisława Gądeckiego, biblistę specjalizującego się w „dialogu międzyreligijnym”. Nowy arcybiskup nie okazał się jednak miłośnikiem dialogu z tradycyjnymi katolikami, którzy szybko odczuli, że oto w Poznaniu skończyły się dla nich dobre czasy. Co więcej, w kolejnych miesiącach zaczęła docierać do nich świadomość, że arcybiskup Gądecki traktuje swobodę, którą cieszyli się w Poznaniu „indultowcy”, jako rzecz wymuszoną politycznymi naciskami w czasie, w którym jego atakowany i tracący autorytet poprzednik, zaniedbując sprawy archidiecezji, z coraz większą nerwowością szukał wsparcia miejscowych elit8. I nie miało znaczenia, że poznańscy tradycjonaliści nigdy takiego wsparcia abp. Paetzowi nie udzielili.

Requiem Jeszcze przez kilka miesięcy, mimo dobiegających z Ostrowa Tumskiego groźnych pomruków, sytuacja nie ulegała większym zmianom – w diecezji były pilniejsze sprawy, którymi należało się zająć. Jednak gdy tylko ks. Dawidowski ukończył studia magisterskie, obronił pracę pisaną pod kierunkiem ks. prof. Tomasza Węcławskiego9 i zaczął się ubiegać o przyjęcie na studia doktoranckie, 12 listopada 2002 r. został wezwany do pałacu arcybiskupiego. Metropolita poinformował go, że gotów jest udzielić mu zgody na dalsze studia pod warunkiem, że to one, a nie duszpasterstwo, będą stanowić „właściwy cel jego pobytu w Poznaniu, bowiem – kontynuował metropolita – nie ma możliwości, by zgodził się na kanoniczną instalację Bractwa Św. Piotra, a decyzja ta jest efektem konsultacji z nuncjuszem papieskim, abp. Kowalczykiem”. Ksiądz Dawidowski musiał obiecać, że zaprzestanie wydawania biuletynu „Ecclesia Dei” i „będzie pamiętał o tym, że w archidiecezji poznańskiej przebywa na prawach studenta”. 4 grudnia w kościele OO. Franciszkanów na Wzgórzu Przemysła już drugi raz – z inicjatywy środowiska poznańskich muzyków – odprawiono uroczystą Mszę św. za duszę Wolfganga Amadeusza Mozarta w rocznicę jego śmierci. Oprawę muzyczną stanowiła skomponowana przez salzburskiego artystę Missa pro defuncto. Celebransem był ks. Bernward Deneke, regens seminarium w Wigratzbad, diakonem ks. Dawidowski, a subdiakonem ks. Grygiel. Poznańscy tradycjonaliści – tak duchowni, jak świeccy – nie dopuszczali jeszcze do siebie, że żałobne tony muzyki Mozarta tym razem opłakują również ideę pobytu i posługiwania w Poznaniu, w jakiejkolwiek formule prawnej, księży petrystów. Pretekstu do działania dostarczyli władzom duchownym sami, uznając, iż nie należy rezygnować z wydawania biuletynu „Ecclesia Dei” i że wystarczy usunąć z jego tytułu patronat Bractwa Św. Piotra. W lutym 2003 r. abp Gądecki odwołał z funkcji celebransa Mszy „indultowych” ks. prał. Władysława Kołodzieja, powołując na jego miejsce ks. dr. Rafała Pajszczyka, również prawnika kanonistę. Z zamieszczonego w „Roczniku Archidiecezji Poznańskiej” wykazu „duszpasterstw specjalistycznych” zniknęła sąsiadująca z diecezjalnymi „Grupami AA” i „duszpasterstwem wędkarzy” „Grupa Bractwa św. Piotra”.

Trudna audiencja „Nie chcę, aby Poznań stał się centrum katolickiego tradycjonalizmu” – tak brzmiały pierwsze słowa mowy skierowanej 5 marca 2003 r. przez abp. Gądeckiego do przybyłych na audiencję przedstawicieli poznańskich „indultowców”10. W dalszych słowach metropolita poznański stwierdzał, że działalność ks. Tomasza Dawidowskiego daleko wykracza poza tę wynikającą ze stosownego dekretu, że pozwolenie wydane przez jego poprzednika na czas studiów tego kapłana właściwie już wygasło, że niepokoi go perspektywa przyjazdu do Poznania ks. Wojciecha Grygiela, bo to w naturalny sposób wzmocni duszpasterstwo, i że nie jest to jedynie jego zdanie, ale także prymasa Glempa. Arcybiskup Gądecki stwierdził, że ma świadomość, iż taką aktywnością, jaką przejawiają tradycjonaliści w Poznaniu, nie mogą się pochwalić wszystkie polskie środowiska „indultowe” razem wzięte. Jego niepokój budziło również rzekome – czy raczej potencjalne – mieszanie religii i polityki. Arcybiskup zaznaczył wprawdzie, że „ks. Dawidowski zapewnił go, iż takie rzeczy jak wykorzystywanie ambony do agitacji politycznej nie mają miejsca, ale… on i tak się niepokoi”. Ekscelencja poruszył także kwestię biuletynu „Ecclesia Dei” i złożonej przez ks. Dawidowskiego obietnicy zaprzestania jego wydawania. „Ksiądz zarzekał się – mówił metropolita – że pismo jest zgodne z Vaticanum II, ale… jego duch taki nie był”. Zmiana celebransa, mimo początkowo okazywanej kurtuazji, w znaczący sposób wpłynęła na atmosferę w środowisku. Księża Dawidowski i Grygiel – ten ostatni w czerwcu 2003 r. przyjął święcenia prezbiteratu – zdawali już sobie sprawę, że w Poznaniu, wobec sprzeciwu ordynariusza, zapewne niczego nie osiągną. Ksiądz Dawidowski wyjechał na placówkę FSSP do Czech, a ks. Grygiel, któremu kuria poznańska nie udzieliła misji kanonicznej, uniemożliwiając posługę, poświęcił się studiom, kontynuowanym później w Krakowie. Ksiądz dr Pajszczyk poinformował wiernych, że petrystów w coniedzielnych celebracjach zastąpią księża diecezjalni. Umieszczenie w grupie celebransów ks. prał. Jana Stanisławskiego, który u początków istnienia środowiska głosił dla jego członków rekolekcje, przekonując, że „przywiązanie do starego rytu jest przejawem sentymentalizmu, zainteresowania nowościami (sic!) i że Kościół poszedł do przodu”, zapowiadało to, z czym przez kolejne lata przyjdzie się zmagać poznańskim „indultowcom”. Prawdziwym szokiem była jednak odmowa udzielenia sakramentu ostatniego namaszczenia według dawnego rytuału. Wobec takiego obrotu spraw 20 października 2003 r. wierni, w akcie desperacji, wystosowali do swego ordynariusza list, w którym napisali, że nie rozumieją intencji, jakimi kieruje się wobec nich władza kościelna, ograniczając dostęp do Mszy św. i sakramentów sprawowanych według dawnych ksiąg liturgicznych, a przez to zmuszając ich do „przeżywania przełomowych momentów w życiu każdego katolika poza rodzinnymi parafiami – poza archidiecezją”. „Powierzając nasze sprawy decyzjom Waszej Ekscelencji – pisali sygnatariusze petycji – mamy nadzieję, że dziesięciolecie to wystarczający czas, aby móc rozeznać, że dane dzieło jest z Boga. My, obserwując trwanie i rozwój naszego środowiska mimo prób, przeciwności i szykan, oraz śledząc wieści, jakie płyną do nas z Rzymu, nie mamy żadnych wątpliwości i uczynimy wszystko, co w naszej mocy, aby uzyskać w naszym Kościele partykularnym równe prawa z innymi wspólnotami. Postrzegamy dziś naszą sytuację w Kościele poznańskim jako trędowatych, dla których brakuje miejsca wśród wielu wspólnot naszej archidiecezji. (…) Wydaje się zatem, że ograniczenie posługi kapłanów, którzy z racji przynależności do instytutów erygowanych na prawie papieskim mają szczególny charyzmat pomocy wiernym przywiązanych do dawnej liturgii, jest niezasadne i nieuchronnie otworzy pole do działania dla schizmatyków, czego w duchu troski o Kościół pragniemy wspólnie uniknąć”.

Trwanie Straszenie Bractwem Kapłańskim Św. Piusa X – bo to o nim najwyraźniej pisali sygnatariusze, sami uznawani przez władze kościelne za „kryptolefebrystów” – nie zrobiło żadnego wrażenia na abp. Gądeckim. Poznański metropolita doskonale bowiem rozumiał uwarunkowania, w jakich funkcjonowało środowisko zaangażowane politycznie, a przez to nieskore do wszczynania otwartego konfliktu z miejscową hierarchią. Przez kolejne lata poznańscy „indultowcy” musieli się więc zmagać z brakiem jakiegokolwiek duszpasterstwa i niechęcią celebransów, jeśli nie wobec nich samych, to wobec rytu Mszy, który tak kochali, ciesząc się krótkimi chwilami wytchnienia, jakimi były wywalczone drogą próśb, gróźb, nacisków, petycji i listów do komisji Ecclesia Dei okazjonalnie głoszone rekolekcje czy „w dyskrecji” sprawowane prywatne Msze. Nie do pozazdroszczenia było również traktowanie ich przez gospodarzy kolejnych świątyń, którzy poznańskich „indultowców” zasypywali obietnicami, zwykle bez pokrycia, upatrując możliwych korzyści – zwykle osiąganych, każdy bowiem z poznańskich kościołów, w których była sprawowana „indultowa” Msza św., w niedługim czasie przechodził gruntowny remont m.in. dzięki staraniom wiernych, a później okazywało się, że nie ma tam już dla nich miejsca… To, że Msza nadal jest sprawowana w pięknie odrestaurowanym kościele na Wzgórzu Przemysła, poznańskie środowisko „indultowe” zawdzięcza abp. Gądeckiemu, który dostrzegając chyba nieprzyzwoitość podobnych sytuacji, miał powiedzieć gospodarzom tej świątyni: „Chcieliście ich, to nadal ich sobie miejcie”. Przyjdzie być może jeszcze dogodny czas na artykuł bardziej szczegółowo traktujący o trudnych latach po odwołaniu ks. Kołodzieja i wyjeździe z Poznania księży Bractwa Św. Piotra. Tymczasem zaś należy ze współczuciem i wyrozumiałością zamilknąć, by jeszcze bardziej nie utrudnić życia religijnego tym wszystkim, którzy nie potrafią dostrzec głębi panującego w Kościele kryzysu i w sumieniu uznać prawomocności jurysdykcji zastępczej. Dokąd poznańskie środowisko „indultowe” tworzyli ludzie młodzi, głównie studenci, mogli sobie pozwolić na boje z kurią i własnym biskupem. Dziś, gdy są już ludźmi dorosłymi i posiadają własne rodziny, chcą zapewnić ich członkom – zwłaszcza dzieciom – właściwą, katolicką formację. Właśnie w odpowiedzi na tę palącą potrzebę duszpasterstwa, którego poznańscy tradycji katolicy są konsekwentnie i programowo pozbawiani przez własnego arcypasterza, powstała kaplica pw. Świętego Józefa, nad którą czuwają księża Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Skorzystają na tym wszyscy, zarówno wierni, jak i sam arcybiskup metropolita, za którego – bez chowania bezsilnej urazy – łatwiej będzie im się modlić. „Indultyzm” bowiem, mimo niedoskonałości tej analogii, można porównać do anglokatolicyzmu. W Anglii powiada się teraz, że nie ma większej niechęci od tej, którą czują anglokatolicy do swych protestanckich, anglikańskich „biskupów”, ale też nie ma większego przerażenia od tego, jakie odczuwają anglokatolicy na myśl o opuszczeniu swych pięknych świątyń i przeniesieniu się do skromnych kaplic. Nawet jeśli jest tam głoszona nieskażona błędem katolicka nauka… Ω

Jakub Pytel

Przypisy:

Ważnym wydarzeniem w życiu poznańskich tradycjonalistów był pogrzeb Jędrzeja Giertycha, którego doczesne szczątki zostały złożone na cmentarzu parafialnym w Kórniku koło Poznania. Zgodnie z wolą zmarłego Msza­requiem i obrzędy pogrzebowe zostały odprawione według dawnych ksiąg liturgicznych.

Ks. Michał Poradowski (1913–2003) – katolicki kapłan, teolog, filozof, socjolog i pedagog. W czasie II wojny światowej pełnił posługę kapelana Narodowych Sił Zbrojnych. Po wojnie zagrożony aresztowaniem przez komunistów przedostał się na Zachód i przez krótki czas pełnił służbę duszpasterską w II Korpusie Polskim we Włoszech. W 1946 r. osiedlił się we Francji, gdzie studiował prawo na paryskiej Sorbonie oraz nauki społeczne na Katolickim Uniwersytecie Paryskim, a następnie nauki polityczne w Fondation Nationale des Sciences Politiques, FNSP. W 1950 r. zamieszkał w Chile, gdzie przez ponad 40 lat wykładał na katolickich uczelniach tego kraju. Zasłynął jako znawca i wróg marksizmu oraz modernizmu w Kościele katolickim. Był płodnym pisarzem i publicystą, zmarł we Wrocławiu.

Józef Mackiewicz (1902–1985), pisarz i publicysta. Brał udział w wojnie 1920 roku. W latach 1939–1941 współredagował wydawaną w Wilnie „Gazetę Codzienną”. W 1943 r. wziął udział w ekshumacji ciał polskich oficerów zamordowanych w Katyniu sporządzają relację zatytułowaną Zbrodnia w lesie katyńskim. Od 1945 r. na emigracji, początkowo we Włoszech, następnie w Wielkiej Brytanii, a od 1954 r. w Niemczech. Był zdecydowanym antykomunistą, a zagrożeniu sowietyzacją poświęcił dużą część swojej twórczości.

W sierpniu 1992 r. Msze św. były sprawowane również w kaplicy domu SS. Elżbietanek przy ul. Łąkowej i w kaplicy Matki Boskiej Szkaplerznej w kościele pw. Bożego Ciała.

Listy były zwykle sygnowane przez dwóch przedstawicieli grupy osób wnioskujących w 1994 r. o pierwsze zezwolenie na celebracje Mszy św. w rycie klasycznym.

Uczciwie trzeba jednak przyznać, że w reakcji na rozpoczęcie w Poznaniu apostolatu Bractwa w środowisku indultowym powstał projekt nieco kuriozalnego oświadczenia, w którym można było przeczytać: „Chcemy iść drogą, którą wskazuje nam Ewangelia. «Proście, a będzie wam dane; szukajcie a znajdziecie; pukajcie, a będzie wam otworzone». Nie łudzimy się, że będzie to droga łatwa, ale czy mielibyśmy prawo mówić o obronie wiary, gdybyśmy na nią nie weszli? Dziś, gdy napotykamy na niej Bractwo Św. Piusa X, musimy, nie bez przykrości, ale stanowczo oświadczyć, że nie możemy korzystać z jego posług religijnych, które sprawowane są bez należnego mandatu naszego Arcybiskupa, nadto w sytuacji, gdy w naszym mieście możliwość udziału w tradycyjnej Mszy już istnieje. Czynimy to przez posłuszeństwo katolickie, w niczym nie pomniejszając szacunku dla dzieła życia arcybiskupa Marcelego Lefebvra, od którego wywodzi się wiele z prowadzących dziś normalną pracę w Kościele wspólnot religijnych i zakonnych. Zachowujemy też w sercu nadzieję, popierając ją gorącą modlitwą, że pewnego dnia i ta rana na ciele Kościoła zostanie uleczona”. Wśród wiernych nie było jednak zgody co do treści tego oświadczenia i nigdy nie zostało ono opublikowane.

Międzynarodowe Seminarium Duchowne Bractwa Kapłańskiego Świętego Piotra w bawarskim Wigratzbad nie posiada uprawnień państwowych, przez co nie może nadawać stopni naukowych.

Starania te zaowocowały m.in. Listem w obronie dobrego imienia abp. Juliusza Paetza, podpisanym 28 lutego 2002 r. przez kilkudziesięciu znanych poznańskich naukowców, rektorów wyższych uczelni, ludzi kultury i biznesmenów. Wśród sygnatariuszy nie było nikogo, kto byłby identyfikowany z poznańskim środowiskiem indultowym.

Temat pracy magisterskiej ks. Tomasza Dawidowskiego odwoływał się do pkt. 4 motu proprio Ecclesia Dei i brzmiał: Tradycja w pismach i wypowiedziach abp. Marcela Lefebvre’a.

Wiernych reprezentowali wówczas: prof. Kazimierz Świrydowicz, Mariusz Krzyszkowski, Jan Filip Libicki i Jakub Pytel. Obecny był również ks. dr Rafał Pajszczyk, nowo mianowany celebrans „indultowych” Mszy św.

Za:

Jakub Pytel: Poznański indult – Dwie dekady w eklezjalnej krainie czarów, cz. I – Zawsze wierni nr 9/2011 (148)

Jakub Pytel: Dwie dekady w eklezjalnej krainie czarów, cz. II – Zawsze wierni nr 10/2011 (149)

Przywrócić głowę korpusowi Józef Piłsudski szykując się do walki o niepodległość nie liczył na całe ówczesne społeczeństwo. Wiedział, że większości nie da się przekonać. Że będzie tkwić w starych formach rozbiorowego zniewolenia. „Samogonny Mefisto w leninowskiej kurtce posyłał w teren wnuczęta Aurory chłopców o twarzach ziemniaczanych bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach” - Zbigniew Herbert

„Niewątpliwie, ruch Solidarności w PRL nie był nigdy dążącym do obalenia komunizmu, lecz do ulepszenia go. Poprawienia, zarówno warunków ekonomicznych, jak i społecznych. – Więcej chleba i wolności! Był w tym konsekwentny. Zgodził się na dominującą rolę partii komunistycznej, byle w jej polsko–katolickim wydaniu” - Józef Mackiewicz

„Zjawiska społeczne są NIE-OD-WRA-CAL-NE” - Stanisław Ignacy Witkiewicz

„Polacy przełkną każde gówno, byle ładnie opakowane” - Klaudiusz Wesołek

Czy powinno się mieć pretensje do zsowietyzowanego społeczeństwa, za to, że jest właśnie zsowietyzowane? Że wegetuje w stanie śmierci duchowej? I w związku z tym reaguje i dokonuje wyborów takich, jak chcą tego sowieccy programiści nastrojów mas? Instytucjonalna sowietyzacja naszego narodu zaczęła się oczywiście od 1944 r. Jej pierwsza faza była brutalna. Polegała na wytropieniu, zmuszeniu do upokarzającej współpracy z okupantem lub fizycznej eliminacji wszystkich ludzi pozostających wiernymi instytucjom, władzom i duchowi Wolnej Polski, zamordowanej przez działających wspólnie i w porozumieniu Niemców i Sowietów. Przy czym pierwszeństwo w tym mordzie rytualnym należy się Sowietom właśnie, mimo, że to Niemcy owego „pięknego lata” napadli nas chronologicznie wcześniej. Nie napadli by nas jednak, gdyby nie towarzysz Stalin i jego plany podpalenia Europy w celu eksportu rewolucji na Zachód. Co najważniejsze – to właśnie towarzysz Stalin „wywindował” hitlerowskie „bydlę na piedestał”, czyli kanclerski stołek w Niemczech. Zakazując niemieckim komunistom wchodzenia w sojusz z socjaldemokratami, którzy byli dla Kremla gorsi od narodowych socjalistów Hitlera, umożliwił tym ostatnim przejęcie władzy w parlamencie. Podżegacz wojenny – Hitler był ciekawszym osobnikiem dla Sowietów niż, słaba, pacyfistycznie nastawiona, skapcaniała socjaldemokracja, która nawet rewolucji porządnie zrobić nie potrafi. A właściwie nie chce. Tymczasem rewolucja była celem. A zatem Stalin wywindował Hitlera, a ten rozpoczął dzieło zniszczenia w naszej ojczyźnie. Po latach niemieckiej okupacji, mordowania elit, wywłaszczania narodu, rabunkowej gospodarki, na ziemie centralnej i zachodniej Polski wkroczyli sowieci, którzy mieli już ułatwione zadanie w dziele sowietyzacji. Zmęczone społeczeństwo stawiało właściwie niewielki opór. Gdyby nie postawa takich jednostek jak słynny Łupaszko, można by mówić wręcz o spektakularnej klęsce przed nowym okupantem. Tak niewielu ocaliło honor Wolnej Polski w morzu obojętności… I niestety honoru tego nie ratowała też hierarchia kościelna, która dosyć łatwo uległa pokusie współpracy z sowieckim okupantem w nadziei, że będzie łagodnie wyrywał paznokcie i bezboleśnie strzelał w potylicę. 14 kwietnia 1950 r. hierarchia kościelna z prymasem Wyszyńskim na czele, podpisała, jako pierwsza (!) w bloku komunistycznym porozumienie z komunistami. Było to w czasie, gdy w lasach dogorywała jeszcze niepodległościowa partyzantka, gdy prawdziwi bohaterowie ginęli w ubecko – enkawudowskich łapankach, a jeden z największych bohaterów nowożytnych dziejów Polski – rotmistrz Pilecki stał się ofiarą sowieckiego pokazowego „mordu sądowego”. Większość nazywa postawę polskich biskupów z owych lat „realizmem politycznym”. Ja pozostaję przy innym słowie. Tym na „z”. Trudno zatem winić całe społeczeństwo, skoro jego ojcowie, głowy powołane na swe urzędy, aby go prowadzić błądziły w ocenie rzeczywistości w jakiej przyszło im działać. A że błądziły, o tym świadczy m.in. wypowiedź prymasa Wyszyńskiego: „Kościół zawsze stał na stanowisku rzeczywistości i realizmu; rozmawiał z każdym państwem, które chciało z nim rozmawiać. Rozmawia, więc w Polsce i z państwem komunistycznym. To nie koniunktura na miesiąc czy rok. To zasada”. W zdaniu tym zawarty jest jeden podstawowy błąd myślowy, błąd który zagnieździł się w umysłach elit jeszcze w latach II RP. Błąd na który zwracali wielokrotnie uwagę: Marian Zdziechowski, Leon Kozłowski czy najostrzej Józef Mackiewicz. „Państwo komunistyczne”, nie jest normalnym państwem, z którym można rozmawiać tak jak rozmawia się z państwem demokratycznym czy monarchią. Jest tworem mafijnym, gangsterskim, na którego czele stoi szajka przestępców, których celem jest sowietyzacja podbitego społeczeństwa, stworzenie „człowieka nowego typu”, którego wykorzysta się następnie do eksportu rewolucji proletariackiej dalej. Ta mafia u władzy nie respektuje żadnych zasad. Każde porozumienie zawiera tylko taktycznie, aby wyrzucić je do kosza, gdy tylko przyjdzie nowy etap dziejowy. Ta mafia nie zna honoru i innych przestarzałych, „burżuazyjnych” wymysłów. Sam prymas Wyszyński przekonał się o tym bardzo szybko, gdy komuniści porzucili porozumienie, a jego samego w 1953 r. internowali. Mimo tego nauka poszła w las. W 1956 r. prymas Wyszyński wypuszczony przez komunistów bierze udział w kolejnej sowieckiej szopce – staje po stronie „polskiego października” i nowego sekretarza Władysława Gomułki, nakłania Polaków do pójścia na wybory i głosowania „bez skreśleń”. Tak narodziła się swego rodzaju świecko – kościelna tradycja „świętowania demokracji”, reaktywowana później przez komunistów i hierarchów w 1989 r. gdy rodziła się „chwalebna i sławetna” transformacja ustrojowa. I tak trwa do dziś. A zatem czy można mieć pretensje do ciała, któremu odrąbano głowę, że dygocze jak galareta w śmiertelnych konwulsjach, stając się już tylko korpusem? Truizmem jest stwierdzenie, że pozbawienie narodu elit, tchórzostwo tych, którzy pozostali, ale wybierają „realizm polityczny” oraz regularne ogłupianie go przez „elity” zastępcze, które świadomie i z premedytacją kłamią i manipulują, powoduje że można z nim zrobić co się chce. Że, cytując wspomnianego wyżej Klaudiusza Wesołka, można mu ładnie zapakować ekskrementy i kazać przełknąć, a on to zrobi, jednocześnie wychwalając swoją władzę pod niebiosa i opluwając rytualnie jej wrogów podczas „seansów nienawiści”. Nie jesteśmy zupełnie pozbawieni elit, ludzi, którzy swoją postawą zaświadczają o przywiązaniu do idei wolności narodu. Taka osobą była niewątpliwie Anna Walentynowicz. Takimi osobami są np. jej koledzy z Wolnych Związków Zawodowych: Andrzej Gwiazda czy Krzysztof Wyszkowski. Niestety nawet tak szlachetne postaci ulegały lub ulegają myśleniu życzeniowemu w stosunku do panującego systemu neosowieckiego. Może ta konstatacja nie obejmuje Andrzeja Gwiazdy, który pozostaje na całkowitym marginesie życia publicznego, ale już Krzysztof Wyszkowski ulegał takim omamom w okresie rodzenia się „sławetnej itd.” transformacji ustrojowej, gdy zaangażował się (podobnie jak bracia Kaczyńscy) w „wywindowanie” innego… ten tego… osobnika na wysoki urząd w PRL – bis, a mianowicie Lecha Wałęsy, znanego w pewnych kręgach jako… itd. Całe Wolne Związki Zawodowe powstałe po 1976 r. w PRL nr 1 były częścią sowieckiej manipulacji. W 1976 r. właśnie podpisano w Helsinkach Akt Końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, w wyniku którego strona sowiecka miała tolerować na swoim terenie istnienie „opozycji demokratycznej” w zamian za nieustającą pomoc Zachodu w utrzymywaniu sowieckich porządków w tej części Europy. Grono szlachetnych ludzi, wierzących w swoje ideały, stało się elementem sowieckiej strategii przygotowania gruntu pod operację zatytułowaną „upadek komunizmu”. Ktoś po prostu musiał to uwiarygodnić przed światem, a śmietankę spijali później takie… ten tego… osobniki jak Lech Wałęsa właśnie. Krzysztof Wyszkowski zorientowawszy się po 1989 r. „o co toczy się gra” i nagłaśniający to publicznie został zmarginalizowany i pozostaje na marginesie do dziś. Ale ten sam Krzysztof Wyszkowski nie uległby żadnym „transformacyjnym” omamom, gdyby do serca i co ważniejsze rozumu, podobnie jak inni szlachetni bojownicy o demokrację, wziął sobie słowa Józefa Mackiewicza, który w żadne „transformacje” komunizmu, ani pokojowe oddawania „raz zdobytej władzy” nigdy nie uwierzył. Niestety, nad czym ubolewam od pewnego czasu, pisarstwo Mackiewicza oraz innych antykomunistycznych pisarzy jest w Polsce, nawet jeśli pobieżnie znane to nie przyswojone. Stąd kolejne błędy tzw. prawicy. Perfidia sowieckich zarządców polską masą upadłościową nie skończyła się oczywiście po operacji roku 1989. Trwa w najlepsze do dziś. Jej efektem jest nie tylko ostatni znakomity wynik Ruchu Palikota, ale także sprawa smoleńskiej tragedii. W systemie sowieckim zarządza się nastrojami społecznymi poprzez kryzys. Oraz znaną już starożytnym zasadę „dziel i rządź”. Podzielenie społeczeństwa, skłócenie go, napuszczanie jednych grup na drugie jest normą. Było wykorzystywane jeszcze przez carów. A sowieci doprowadzili tę metodę do perfekcji. Po raz kolejny ta cześć społeczeństwa, która myśli patriotycznie i niepodległościowo wpuszczona została w kanał czegoś, co złośliwie można by nazwać przemysłem smoleńskim. No może słowo przemysł jest tu zbyt poważne. Raczej manufakturę smoleńską. Oczywiste jest, że katastrofa samolotu z prezydencką delegacją budzi wątpliwości i można domniemywać, że mieliśmy do czynienia z zamachem. Oczywiste jest, że należy zbadać wszelkie okoliczności i ukarać winnych czy to zamachu czy karygodnego zaniedbania, w przypadku gdyby zamach jednak nie miał miejsca. Ale że wszystkie ewentualne ślady zamachu, wszelkie dowody zostały już dawno zamiecione pod sowiecki dywan, prawdy nie poznamy chyba nigdy, podobnie jak prawdy o zamachu w Gibraltarze z 1943 r. I to właśnie jest najlepszym elementem rozgrywania polskiego społeczeństwa przez sowieckich zarządców. Ten chaos informacyjny pozwala na stałe ingerowanie w nastroje społeczne. Wykreowanie nowych, szczerze, mniej lub bardziej, patriotycznie nastawionych środowisk, które w przyszłości mogą stać się zarzewiem nowych partii, gdyby siła PiS –u jednak uległa osłabieniu. Nawet gdyby katastrofy pod Smoleńskiem nie było, z punktu widzenia sowietów i ich interesów, należałoby ją wymyślić. Patriotów, bowiem, nie znających Mackiewicza nie brakuje, tak jak nie brakowało ich za tzw. pierwszej Solidarności… Józef Piłsudski szykując się do walki o niepodległość nie liczył na całe ówczesne społeczeństwo. Wiedział, że większości nie da się przekonać. Że będzie tkwić w starych formach rozbiorowego zniewolenia. Do walki szykował się z niewielką grupą swoich wychowanków, pierwsza kadrową, która miała stać się zarzewiem nowego społeczeństwa. Jego elitą. Głową. Ich czyn – walka zbrojna, miał dać początek nowemu. W walce miały ukształtować się nowe charaktery. I my dziś również potrzebujemy nowej kompanii kadrowej, która mając świadomość konieczności walki, walki nawet zbrojnej, stanie się zaczynem nowej elity. Która nie rozpocznie swej drogi od przebierania nogami do zajmowania posad w neosowieckich instytucjach. Która gotowa będzie na ofiarę. Odrzuci kuszenie, już nie „samogonnych Mefistów”, ale eleganckich, dobrze ubranych i jeżdżących najlepszymi samochodami nowoczesnych komisarzy politycznych. Która obudzi zniewolonego idealnie ducha i przywróci drgającemu nerwowo korpusowi głowę. I „powróci do słowa”, które pozostawili nam antykomuniści w rodzaju Mackiewicza.

Łukasz Kołak

Gaz łupkowy - polski paszport dobogactwa Z prof. Mariuszem-Orionem Jędryskiem, geologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego, rozmawia Jacek Sądej - Wszyscy w Polsce mówią dziś o gazie łupkowym. Proszę powiedzieć, jak wielkie zasoby posiadamy i jakie korzyści z tego wydobycia mogą mieć Polacy? - To zależy, kto ocenia i kiedy. W 2006 r. z uporem szukałem inwestorów, eksperci uważali że gazu nie ma, wcześniejsze informacje o gazie w tego typu skałach zanegowano, wykonując wiele lat temu odwierty. Ale patrzeć - nie znaczy widzieć. Nie miałem wątpliwości, że rezydualny gaz jest w ilościach istotnych, bo od wielu lat prowadziłem badania dotyczące powstawania metanu i jego migracji w osadach. Poszukiwania jednak są drogie, a ryzyko ogromne - nie dziwię się, że nikt znaczący w Polsce nie chciał podjąć ryzyka. Dlatego szukałem inwestorów za granicą. Ja ich - nie oni mnie. W 2006 r. udało się wydać pierwsze w Europie koncesje na poszukiwania gazu w łupkach. W 2009 r. uważano, że zasoby gazu łupkowego w Polsce to co najmniej 1,4 bln sześc., potem 3 bln m sześc., a od pół roku szacuje się na 5,3 bln m sześc. A może być znacznie więcej, i to nie tylko w łupkach i nie tylko gaz - ropa naftowa również.
 - Możliwości wykorzystania naszych zasobów a działania polityczne to dwie, często rozbieżne, kwestie. Jak Pan ocenia postępowanie obecnej władzy w tym zakresie? Z informacji medialnych wynika, że koncesje na wydobycie gazu łupkowego sprzedawane są po zaniżonych cenach. - Do dobrego wykorzystania zasobów potrzebna jest wiedza. Pierwszym błędem rządu Donalda Tuska było to, że natychmiast zlikwidowano bazę ekspercką Gea, którą zorganizowałem rok wcześniej, społecznie działające ciała doradczo-kontrolne, takie jak Radę Geologiczną i powołane przeze mnie: Radę Górniczą, Honorowy Komitet Głównych Geologów Kraju, Komisję Geoekologii i Metod Analitycznych. To one miały zająć się m.in. sprawą gazu łupkowego, polskimi technologiami, strategią, ochroną środowiska, zyskiem. Na podstawie przygotowanych przeze mnie projektów ustaw od połowy 2008 r. miała działać Polska Służba Geologiczna jako agencja rządowa oraz nowe prawo geologiczne i górnicze. Mam wrażenie, że od listopada 2007 r. następowało niszczenie w czambuł tego. co zrobił „obrzydliwy” PiS. W sumie szkoda, że opublikowałem sprawozdanie ze swojej działalności na stanowisku Głównego Geologa Kraju, gdyż posłużyło ono do sprawniejszego, metodycznego niszczenia tego, co zrobiłem. Miało to znaczenie dla rozwoju polskich technologii geologiczno-górniczych, potencjału i perspektyw kolejnych odkryć zasobów surowców w Polsce (w tym złóż den oceanicznych), CCS (wychwyt i magazynowanie CO2 w strukturach geologicznych), podziemnej gazyfikacji węgla, prawa geologicznego i górniczego, służby geologicznej, wód podziemnych itd. Wycena koncesji to osobna sprawa - może to zrobić tylko rynek. Wydanie kilkunastu koncesji kilku podmiotom, w tym jednemu polskiemu, w różnych miejscach, jak najdalszych od siebie – tak, aby z raportów uzyskać jak najszerszą wiedzę o zasobach, ale także aby firmy te nie miały motywacji do samodzielnych działań poza kontrolą państwa - to było w ówczesnych warunkach dobrym gwarantem zabezpieczenia interesu Polaków i nadrabianiem braków ułomnego prawa oraz braku specjalistycznego organu państwa. Przerwanie koncesjonowania, przygotowanie prawne i organizacyjne Polski do wydawania nowych koncesji, a w tym czasie oczekiwanie na wyniki i rynkową wycenę wartości koncesji - było strategią do czasu powołania agencji rządowej, mającej zająć się m.in. tą sprawą. Bez współpracy z państwem firmy te po wykonaniu badań musiałyby albo przyjąć w 100 proc. nasze i uczciwe warunki, albo zrezygnować ze starania się o eksploatację - i to wyłącznie na podstawie kalkulacji ekonomicznej, a nie nacisków politycznych, mimo że prawo geologiczne i górnicze zapewniało i nadal zapewnia otrzymanie koncesji na eksploatację przez tego, kto ma koncesję na poszukiwania. Firmy te podjęły wielkie ryzyko i jeszcze zapłaciły po 300-400 tys. zł za jedną koncesją na poszukiwania - im należała się uznawana „nagroda za ryzyko”. Jednak przy następnych koncesjach byłyby już zupełnie inne warunki prawne - w pełni bezpieczne i kontrolowane przez państwo na każdym etapie. Błędem więc były wspomniane zaniechania i kontynuowanie wydawania koncesji. Moje alarmowanie nic nie pomagało.
- Ostatnio pojawiły się informacje, że do tej pory Ministerstwo Środowiska wydało 101 koncesji na wydobycie gazu łupkowego 25 firmom. Mimo iż żadna z koncesji nie należy do firm z rosyjskim kapitałem, podobno w rzeczywistości co piąta jest w rękach rosyjskich. Co Pan o tym sądzi? - Dziś najważniejsza sprawa z gazem łupkowym jest taka: państwo utraciło nie tylko kontrolę nad handlem koncesjami, ale straciło także ok. 100 mld zł (łącznie wzięło ok. 35 mln zł), a w koncesjach na eksploatację stracimy dużo więcej. Odwraca się dziś uwagę od tych strat, mówiąc o Gazpromie, Francji, Unii Europejskiej, ochronie środowiska - a może jeszcze usłyszymy o czymś innym. Są to tematy ważne, ale teraz drugorzędne. To, że sprawa wyszła od eurodeputowanych PO, i to w czasie kampanii, potwierdza, że mam rację - opinia publiczna jest najprawdopodobniej kierowana na boczny tor. Po wyborach, jeśli Platforma wygra, wszystko się wyjaśni, spacyfikuje się Komisję Europejską, środowiskowców, „wyprostuje” i ukryje dramatycznie wielkie straty Polaków. Premier obiecuje w reklamówkach wyborczych, że jego rząd „po znajomości” wywalczy w Unii miliardy złotych więcej niż zrobiłby to PiS - ale ten sam rząd Tuska doprowadził do strat rzędu 100 mld zł i ustawił nas na ścieżce strat kilkakrotnie większych. Media mówią o bohaterskiej walce premiera „o łupki”. Ale o przejęciu koncesji przez niepożądanych i blokujących wydobycie inwestorów alarmowałem publicznie 2 lata temu, a półtora roku temu premier Tusk dostał ode mnie list otwarty w tej sprawie. Od tego czasu wydano drugie tyle koncesji na tych samych, tragicznych dla Polaków, zasadach, mimo że już była pewność, iż posiadamy potężne złoża. Wartość koncesji jest powiększana o brak ryzyka i wartość kopaliny. Jeśli gaz na jednym obszarze koncesyjnym wart jest np. 50 mld zł, a koszt wydobycia, dystrybucji, podatków itd. wynosi np. 20 mld zł, to pozostała część to czysty zysk inwestora, którym powinien się podzielić z właścicielem złoża, czyli z Polską. Wydanie niemal wszystkich koncesji na poszukiwania - obligujące do wydania na zbliżonych zasadach koncesji na eksploatację - oznacza ograniczenie zysków z podatków (opłata eksploatacyjna, użytkowanie górnicze, CIT, VAT, czyli około 20 proc. wartości kopaliny - zamiast np. 70 proc.). Przykład Bułgarii, której Chevron zaproponował 300 razy większe opłaty za koncesję niż w Polsce, tylko potwierdza to, co od 2 lat głośno mówię, a wielkie media i rząd sprawę ignorują. Jeśli premier Tusk będzie dalej rządził, to nikt nie zauważy, że mamy 20 proc. zamiast 70 proc., bo te 20 proc. to i tak będzie przeogromna kwota, pozwalająca na ukrycie wielu błędów

- Jako pierwszy w Polsce rozpoczął Pan działania w kierunku poszukiwań gazu w łupkach. Jednakże pańska wiedza dla niektórych środowisk okazała się zbędna, a w dodatku Pana dobre imię za pośrednictwem prasy zostało narażone na szwank. Można odnieść wrażenie, że dla ludzi, którzy próbują zrobić coś dobrego dla Polski, nie ma miejsca… - Dziś są osoby atakujące mnie za to, że wydałem koncesje - myślę, że strategia, jaką przyjąłem, była dla Polski najkorzystniejsza z możliwych w tamtych okolicznościach prawnych, gospodarczych i politycznych. Wyobraźmy sobie tylko, co by było, gdybym wydał na poszukiwania gazu w łupkach 150 mln zł i odwierty skończyłby się fiaskiem! Byłoby: „eksperci mówili, że niczego nie ma, a PiS-owski profesor realizuje swoje chore ambicje - a tu brakuje na szczepionki dla dzieci” itd. Tak się stało w przypadku koncesji i niesłusznie odebranej dotacji na geotermalny odwiert poszukiwawczy w Toruniu. Dziś wiadomo, że miałem pełną rację – zresztą wygrałem w sądzie. Wydobycie w Toruniu, jak słyszałem, waha się od 300 do 650 m sześc./h, a zatłaczanie 350 m sześc./h. Oznacza to, że 2 otwory wydobywcze i 4 otwory zatłaczające rocznie będą mogły ogrzać cały Toruń i pozwolą utrzymać ogromne spa. Rządowi Tuska łatwiej przyznawać koncesje na gaz w łupkach w sposób nierozsądny niesprawdzonym podmiotom zagranicznym, a jednocześnie robić wiele, aby koncesja na geotermię nie została zrealizowana przez podmiot polski. Zresztą moje wypowiedzi w mediach publicznych były blokowane - bo jak inaczej nazwać działania, które nakazują internaucie dokonanie „opłaty technicznej” za to, aby podatnik, który płaci abonament RTV, mógł obejrzeć na stronnie TVP program archiwalny „Warto Rozmawiać” z moim udziałem, gdzie pokazałam prawdę o geotermii toruńskiej. Zbiegiem okoliczności, po następnym moim wystąpieniu, tym razem na temat gazu w łupkach, program zdjęto z anteny…
- Co w najbliższym czasie powinni zrobić politycy, aby nie zmarnować szansy, jaką daje gaz łupkowy, a Polakom umożliwić odpowiedni rozwój gospodarczy, bezpieczeństwo i niezależność energetyczną? - Najpierw chciałbym, aby politycy zrozumieli, że nie ma na świecie problemu deficytu surowców energetycznych - jest tylko geopolityka. Energia jest okazją do wprowadzania wielkich podatków i wielkich manipulacji, które wynikają zwykle z motywacji politycznych, a tylko czasem ze społecznych i środowiskowych. W nowym Sejmie i Senacie trzeba nam wielkiego kompromisu, zgody i współpracy - decyzji opartych wyłącznie na wiedzy, a nie emocjach, tak aby skierować gospodarkę polskimi zasobami na właściwe tory. To jest nasz paszport do stania się najbogatszym społeczeństwem…

Demokracja bez opozycji? Czy życzenie Jarosława Kaczyńskiego wypowiedziane pod adresem zwycięskiej Platformy Obywatelskiej w wyborczy wieczór 9 października, aby zabrała się teraz za walkę z kryzysem, a nie z PiS-em, znajdzie zrozumienie? Chciałbym się mylić, ale nie należy się tego spodziewać. Do Sejmu wszedł "produkt" PO i osobisty przyjaciel premiera oraz prezydenta Janusz Palikot, skandalizująca postać, psychopatycznie nienawidząca tradycyjnej, patriotycznej i katolickiej Polski, a szczególnie PiS i braci Kaczyńskich. Dziś jego "ruch" ku przerażeniu zwykłych ludzi stanowi trzecią siłę w parlamencie. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej, a więc po czterech latach władzy PO można było usłyszeć o fatalnych rządach PiS i błędach, jakie popełniło, co kosztowało rząd wiele wysiłku, aby "wyprostować sprawy".Tak tłumaczono zawalenie planu budowy polskich dróg i autostrad. Tradycyjnie też straszono "Kaczorem", który znowu wywołuje "wojenki", tendencyjnie wykoślawiając jego w gruncie rzeczy nic specjalnie nieznaczącą politycznie wypowiedź o Angeli Merkel. Strach przed ewentualną przegraną zmobilizował Platformę do uszczelnienia i tak już zmarginalizowanej NIK. Znowelizowana naprędce ustawa ograniczyła liczbę wiceprezesów do trzech i we wrześniu tego roku obecny prezes NIK Jacek Jezierski, jedyny wysoki urzędnik państwowy, jaki ostał się po rządach Prawa i Sprawiedliwości, otrzymał do pomocy Wojciecha Misiąga i Mariana Cichosza. Ten pierwszy to długoletni naukowiec z SGPiS w Warszawie, członek Komisji Planowania przy Radzie Ministrów w PRL, w latach 1989-1991 członek Rady Nadzorczej FOZZ, potem w Ministerstwie Finansów jako bliski współpracownik Leszka Balcerowicza. Marian Cichosz to były prokurator w PRL, potem senator IV kadencji wybrany z nominacji PSL. Inna "szybka", przedwyborcza ustawa to nowelizacja ustawy o dostępie do informacji publicznej, która de facto zamyka przed społeczeństwem możliwości pozyskiwania informacji o najważniejszych dziedzinach życia gospodarczego, w tym kulis prywatyzacji. Równie szybko przyjęto prezydencką ustawę o stanie wojennym oraz kompetencjach naczelnego dowódcy Sił Zbrojnych. Prezydent w sytuacji "zagrożenia w cyberprzestrzeni" może wprowadzić stan wojenny lub wyjątkowy. Czym w istocie są te zagrożenia, nie dowiedzieliśmy się, bo "zabrakło" czasu na dyskusję. Tuż przed wyborami zamknięto sprawę własności dziennika "Rzeczpospolita". Przy sympatii rządu Grzegorz Hajdarowicz stał się większościowym udziałowcem tego dziennika, w którym ukazują się krytycznie artykuły o PO i w którym nie dominuje opcja liberalno-lewicowa. Nowego właściciela widziano ostatnio na urodzinach Lecha Wałęsy wśród całej plejady elit PRL i III RP. Wspominam Lecha Wałęsę ze względu na jego ostatnie wypowiedzi. Kiedy zapytano go, jak ocenia wybory, odpowiedział, że zaskoczył go wynik PiS, gdyż partia ta nie zasługuje na tak wysokie poparcie. Tuż przed wyborami wspierał Janusza Palikota, który jego zdaniem jest "potrzebny parlamentowi". Chyba Palikot może już teraz wpiąć w klapę swojej marynarki zdjęcie Lecha Wałęsy. A wracając do wspomnianej na wstępie wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego z wieczoru wyborczego. Otóż należy wątpić, że zwycięska Platforma zajmie się w drugiej kadencji kryzysem, a nie Prawem i Sprawiedliwością. Powraca sprawa postawienia Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Zapowiedział to Grzegorz Schetyna: "Nie wiem, czy będzie to kwestia postawienia przed TS obu czy jednego, ale sprawa Kaczyńskiego i Ziobry wraca na agendę". Bo koalicję PO - PSL wspiera Palikot wraz ze swoimi 40 posłami, zawsze pomocny w walce z "pisowską" opozycją, którą w wyborach poparło ponad 4 miliony obywateli. Tym gorzej dla nich, bo partia rządząca zakłada, że takiej opozycji ma po prostu w Polsce nie być. Jeśli opozycja, to tylko taka jak za PRL. Konstruktywna i koncesjonowana. Wojciech Reszczyński

DŁUGI MARSZ Przegraliśmy. O przyszłości Polski zdecydowało kilka milionów osób zamieszkujących terytorium III RP, głosując bezpośrednio na partię władzy lub jej pomniejszych satelitów. Ponad 50 procent mieszkańców dokonało identycznego, choć biernego wyboru, decydując się na pozostanie w domach. Sytuacja jest klarowna i niepodważalna, a pomruki zadowolenia w Moskwie i w Berlinie zapowiadają bliski rechot historii. Nie ma potrzeby wskazywania czekających nas zagrożeń. Większość mieszkańców III RP nie jest nimi zainteresowana, zatem dokonany przez te osoby wybór należy traktować, jako dobrowolny akt samobójstwa i nie odmawiać im prawa do skorzystania z dobrodziejstw wolnej woli. Wynik wyborczy oznacza również porażkę opozycji i wskazuje, że nie istnieje dziś realna alternatywa dla układu rządzącego. Jest oczywistym dowodem na popełnienie kardynalnych błędów w trakcie kampanii wyborczej oraz rezultatem kumulacji wcześniejszych zaniechań. Poszukiwanie przyczyn zewnętrznych nie ma sensu, skoro nie wyciągnięto lekcji z poprzednich porażek. Jeśli niektórzy politycy PiS-u dywagują już, że „nie ma potrzeby rozliczeń” – okazują tym samym pogardę dla wyborców i stają w obronie własnych błędów. Można sądzić, że dopóki o strategii opozycji decydują ludzie pokroju Lipińskiego czy Hofmana - głównym efektem działań będą mandaty poselskie dla tych panów i postępująca marginalizacja PiS-u. Kolejnym – rozpad partii i tworzenie koncesjonowanej „prawicy”.

Trzeba natomiast zdecydowanie odrzucić głosy medialnych terrorystów domagających się głowy Jarosława Kaczyńskiego. Są zwiastunem czekającej nas kampanii zmierzającej do likwidacji opozycji i będą rozgrywane również przez środowiska fałszywych sojuszników. To głosy tych, którzy do dziś nie pogodzili się z faktem, że na pokładzie Tu 154 nie było dwóch braci Kaczyńskich. Jeśli z niedzielnych wyborów mamy odnieść jakąkolwiek korzyść, trzeba zrezygnować z kojącej i naiwnej retoryki oraz pokonać kilka groźnych mitów utrudniających jasne widzenie rzeczy. Zamiast rozdzierania szat bądź obrażania się na werdykt większości warto dokonać rewizji poglądów i pokusić się o prognozę na przyszłość. Po pierwsze: na podstawie wyniku wyborczego można przyjąć, że na terytorium III RP mieszkają zaledwie cztery miliony Polaków, którzy nie godzą się z hańbą obecnych rządów. Pora zaprzestać bałamutnych zapewnień, że żyjemy w społeczeństwie dojrzałym, mądrym i samodzielnym, które kształtuje swoje decyzje w sposób racjonalny i odpowiedzialny. Już ubiegłoroczne wybory prezydenckie dowiodły, jak łatwo zwieść Polaków opierając się na kłamstwie i nienawiści. Obecne pokazały zaś, że nie istnieje taki poziom upodlenia, którego mieszkańcy III RP nie byliby w stanie zaakceptować. Niech ta refleksja warunkuje pozostałe wnioski. Po wtóre, zatem: trzeba odrzucić mrzonki, jakoby układ rządzący miał wkrótce upaść i nie oczekiwać, że za rok bądź dwa odbędą się przyspieszone wybory parlamentarne. Podobne stanowisko uważam za jeden z najgroźniejszych mitów, a jego rozpowszechnianie za działania dezinformujące. Nie uwzględnia ono realiów III RP i pozbawia owe cztery miliony obywateli prawa do decydowania o swoim losie w zgodzie z prawdą i sumieniem. Jeśli dla doraźnych celów taki mit chce propagować opozycja – uczyni Polakom ogromną krzywdę i roztrwoni nawet ten skromny potencjał wyborców. Przekaz ten wypływa z gloryfikowania wizji pseudodemokracji oraz z definiowania naszej rzeczywistości poprzez mechanizmy i reakcje społeczne właściwe dla państw Europy Zachodniej. Mogą to być np.: pogarszająca się sytuacja bytowa obywateli, złe wskaźniki ekonomiczne, odzew na afery z udziałem rządzących czy sprzeciw wobec korupcji i cenzurze. W funkcjonalnych i dojrzałych demokracjach potrafią one doprowadzić do wybuchu niezadowolenia społecznego i wymusić zmianę ekipy rządzącej. W III RP podobne reakcje nie będą miały miejsca. Rachuby takie nie biorą, bowiem pod uwagę, że działający u nas układ wypracował skuteczne metody kanalizowania nastrojów społecznych przy jednoczesnym wyciszaniu lub przemilczaniu informacji niekorzystnych i krytycznych. Do tego celu służą głównie ośrodki propagandy zwane mediami, a jeśli ich osłona okazałby się niedostateczna – władza może liczyć na wsparcie organów ściągania i służb specjalnych. W III RP od dawna nie działają instytucje nadzoru nad poczynaniami rządu, zaś pozbawione wolnych mediów społeczeństwo podąża za głosem funkcjonariuszy medialnych i bezrefleksyjnie przyjmuje narzucony przekaz. Tak skorelowany aparat państwa, przy użyciu dezinformacji i cenzury oraz rozlicznych gier operacyjnych zapewnia sobie wpływ na kształtowanie poglądów i zachowań i jest w stanie zneutralizować każdy przejaw niezadowolenia społecznego. Przekładem skutecznego działania tego systemu jest ukrycie prawdy o tragedii smoleńskiej, czy wyciszenie setek afer tandemu PO-PSL. Mitolodzy „wcześniejszych wyborów” nie biorą pod uwagę, że mieszkańcy kraju nad Wisłą żyją w przeświadczeniu o istnieniu autentycznych mechanizmów demokracji i wykazują bezgraniczne zaufanie do ośrodków propagandy. Tego rodzaju wiara w połączeniu z upośledzeniem aktywnego myślenia, czyni z owych mieszkańców raczej marionetki niż świadomych obywateli. Takie społeczności nie są zdolne do buntu. Wymierają w poczuciu błogiego spokoju, a ich marzenia odnoszą się do koloru łańcucha, na którym są więzione. Tryumf tchórzostwa i postaw patologicznych, dopełnia wizji rozkładu. W świadomości społeczeństwa nie pojawią się, zatem żadne problemy mogące zakłócić reakcje stadne. Skutki kryzysu, wzrost cen, czy wysokie podatki zostaną przedstawione według sprawdzonego scenariusza. „Wy jesteście doskonali, tamci są zgnili ze szczętem. Już dawno żylibyście w raju, gdyby złość waszych wrogów nie stała na przeszkodzie” – pisał przed czterdziestu laty Kołakowski, wyjaśniając, czym jest „jasne orędzie” komunizmu. Z tej konkluzji wynika trzecia teza. Czeka nas długi i wyniszczający marsz. Większość z dzisiejszych czterech milionów pochłonie dżuma codzienności: przejdą na stronę „sytych umarłych”, stracą wiarę i zęby, zaszyją się w głąb siebie lub uciekną ze skowytem przekleństw. Marsz będzie tym dłuższy, że ani najbliższe ani kolejne wybory nie zmienią sytuacji Polski. Państwa realnego komunizmu nie upadają pod ciosami demokracji. Anektują jej fasadę, by ukryć własne draństwa, jednak nie po to, by oddać władzę obywatelom. Odzyskać ją można tylko w taki sposób, jak została narzucona. Możemy liczyć na zbieg korzystnych okoliczności lub przypadkową iskrę, która wyzwoli pożar. Pokładanie nadziei w demokracji byłoby równie niedorzeczne, jak wiara, że większość ma zawsze rację. Na tej drodze nie możemy oczekiwać żadnych sprzymierzeńców. Nie będą nim hierarchowie Kościoła, którzy w dążeniu do ideału Cerkwi przekroczyli boskie i ludzkie nakazy. Nie oczekujmy na wsparcie „demokracji zachodnich”, bo żadna z nich nie będzie umierać za polską prawdę. Entuzjastyczne reakcje unijnych rządów są zgodne z prawidłami historii, w których słaba i uległa III RP stanowi ucieleśnienie marzeń dawnych zaborców. Ci, którzy chcą przetrwać, muszą zacząć budować autentyczną wspólnotę: odtworzyć język, powołać media, propagować polską kulturę i styl życia. Każda gazeta, książka czy film wydane poza obiegiem propagandy mają odtąd wartość kamieni, z których powstanie solidna barykada. Stowarzyszenia i organizacje obywatelskie będą zaczątkiem wolnej społeczności, a oddolne inicjatywy i ruchy społeczne uderzą w monopol władzy. Podstawą takiej wspólnoty może być tylko rodzina, dom, środowisko zawodowe, krąg znajomych. Partia opozycyjna, jeśli chce przetrwać, musi zrezygnować z ciułania wyborców i zainicjować powszechny ruch obywatelski w oparciu o twardy, klarowny przekaz. Integracja na poziomie całego społeczeństwa i poszukiwanie więzi ze stronnikami obecnej władzy – wydają się niemożliwe. Nie możemy być razem, bo ich i nasze drogi prowadzą w różnych kierunkach, a obecna III RP jest rezultatem budowania takiej fałszywej wspólnoty. To państwo musi upaść, z jego mediami, instytucjami i samozwańczymi „elitami”. Mamidła „zgody narodowej” i bełkot rzeczników „porozumienia” służą podtrzymywaniu groźnej fikcji i konserwują wrogi, patologiczny twór. Nie ma dialogu z kimś, komu trzeba udowadniać, że tragiczna śmierć Polaków wymaga wyjaśnienia i pamięci.. Nie ma dialogu z łgarzem, skrytym za mianem dziennikarza, który z kłamstwa uczynił narzędzie pracy. Nie ma polemiki z chamem drwiącym z ofiar tragedii ani z umysłowym kaleką powtarzającym rosyjskie brednie. Szczególnie szkodliwe jest czerpanie z przekazu ośrodków propagandy, podążanie za ich wydzielinami i opiniami, zachłystywanie każdym śmieciem wytworzonym w rządowych rozgłośniach. Takie zachowanie wyróżnia osoby chwiejne, niezdolne do własnych ocen i samodzielnego myślenia. Jeśli dotyczy polityków opozycji lub środowisk deklarujących sprzeciw – jest dowodem ich słabości i intelektualnych ograniczeń, zaś obsesja polemiki z tezami propagandystów zawsze wyraża niepewność własnych racji, wskazuje na kompleksy i tchórzostwo. Zamiast dyskutować z oszustami lub tracić energię na odpieranie bełkotu idiotów – lepiej tworzyć niezależne środki przekazu i samodzielnie opisywać rzeczywistość. Pora również, by naiwną wiarę w zwycięstwo zastąpić rzetelną wiedzą o tym - jak wygrać, a w miejsce prostych definicji i dumnych haseł nauczyć Polaków historii i racjonalnego działania.. To postulaty minimum, zaledwie na przetrwanie. Chcąc osiągnąć więcej – trzeba obalić kolejne mity i przekroczyć zakazane granice. Zasłużyć na nienawiść i samotność, poczuć się mniejszością we własnym kraju. Czeka nas długi marsz. Tak długi, jak przewlekła będzie agonia III RP. Można zostać po drodze z milionami polskojęzycznych apatrydów lub dojść do wolnej Polski. Na tym będzie polegał wybór.

Aleksander Ścios

Czysta antycywilizacja w Sejmie Reprezentacja Ruchu Palikota w Sejmie stanowi nową formę legitymizacji antychrześcijańskiego radykalizmu w polskim życiu publicznym. Nigdy dość przypominania, że rządy Platformy Obywatelskiej cztery lata temu rozpoczynały się deklaracjami niechęci względem katolickiego Radia Maryja. To wtedy błyskawicznie i bez zważania na elementarne reguły odebrano WSKSiM dotację na odwiert geotermalny. Kadencja Sejmu i rządu kończyła się ponownym podniesieniem analogicznych tematów. Zaczął spełniać się dawno przewidywany na tych łamach czarny scenariusz polegający na wykorzystaniu procesu cyfryzacji telewizji do wykluczenia katolików z tej sfery społecznej komunikacji. Symboliczny charakter miała także nieobecność Donalda Tuska na beatyfikacji Jana Pawła II. Już wtedy realizował ogłoszony nieco później program “nieklękania przed księżmi”. Już przy pierwszych nieprzyjaznych aktach zwracano uwagę, że budują one szerszą, antychrześcijańską atmosferę w kręgu świeckiej władzy publicznej. Jakże mylili się ci, którzy sądzili, że to specyficzna sytuacja dotycząca jedynie redemptorystów z warszawskiej prowincji i ich świeckich współpracowników. Klimat antyklerykalizmu, ale także agresji wobec symboli religijnych, obecności wiary w życiu publicznym narastał w odniesieniu do katolicyzmu, jako takiego. Atmosfera duchowej mobilizacji, którą przyniósł okres żałoby narodowej po katastrofie smoleńskiej, beatyfikacje ks. Jerzego Popiełuszki i Jana Pawła II zmobilizowały tylko krajowe i zagraniczne centra antyewangelizacji.

Hodowanie Palikota Wewnątrz Platformy nabierała kształtu i mocy poczwarka “palikotyzmu”. Łagodne sankcje partyjne dla lubelskiego skandalisty nie stanowiły przeszkody dla jego działalności. Przez długi czas można się było domyślać realizacji scenariusza polegającego na przejęciu przez Platformę elektoratu lewicy. PO miała jawić się, jako partia posiadająca nurt zainteresowany radykalną “świeckością” państwa i rewolucją kulturową spod znaku dewiacji seksualnych. Względnie dobry wynik Grzegorza Napieralskiego w wyborach prezydenckich dowiódł nieskuteczności tej strategii. Wówczas rozmachu nabrało tworzenie nowej formacji politycznej Palikota. Byłoby jednak naiwnością sądzić, że opisywane procesy były wyłącznie skutkiem cynicznych zabiegów wokół utrzymania lub zdobycia władzy. Oblicze społeczne zachodu Europy kształtuje tzw. nowa lewica. Jej poprzedniczki – ideologie modernistyczne, stanowczo coś twierdziły i zmierzały do wprowadzenia nowego porządku poprzez przemoc (komunizm, narodowy socjalizm) albo rewoltę kulturową (socjaldemokracja). Nowe wcielenie choroby cywilizacji zachodniej przyjęło już postać czystej antycywilizacji. Jej programem jest demontaż więzi społecznych, a nie ich zmiana na lewicową modłę. Benedykt XVI nazwał to dyktaturą relatywizmu. Ekspansja tej zarazy docierała stopniowo do różnych aspektów kultury polskiej. W rolę sztuki zaczęła wchodzić stopniowo antysztuka (podarta Biblia i krzyż z puszek wsparte wyrokiem sądowym), nauki – antynauka (studia genderowskie), moralności – antymoralność (PR, czyli kłamstwo w życiu społecznym, prawodawstwo antyrodzinne), religii – antyreligia (satanizm, powszechność sądu: wszystkie religie są równie dobre). Głównymi kanałami inwazji antykultury były przez dwadzieścia lat media i system edukacji (zdominowany mentalnie na pewnym poziomie przez “Gazetę Wyborczą”). To właściwe podłoże umożliwiające sukces wyborczy Ruchu Palikota. Jest on antycywilizacyjnym stronnictwem politycznym i jako taki bezwzględnie powinien być traktowany przez opinię publiczną identyfikującą się z chrześcijańsko-klasyczną kulturą polską.

Wyborcza legitymizacja rewolty Reprezentacja Ruchu Palikota w Sejmie stanowi nową formę legitymizacji antychrześcijańskiego radykalizmu w polskim życiu publicznym. Walka z odrodzeniem się syndromu chadecko-endeckiego leżała już u podstaw układu zawartego przy Okrągłym Stole. Światopoglądowy bój toczył się w latach 90., w okresie największych wpływów “Wyborczej”. Nurt “świeckości” i permisywnej “europejskości” miał także reprezentację polityczną w ramach przepoczwarzających się partyjnych ekspozytur “salonu” i postkomunistów, a także Samoobrony. To antychrześcijańskie przesłanie było jednak zawsze załącznikiem do łatwo dającej się zidentyfikować grupy zupełnie innego interesu: postkorowskiej lewicy laickiej (UW), uwłaszczonej nomenklatury (SLD) czy osób wykluczonych ekonomicznie w III RP (Samoobrona). Poprzez sukces wyborczy Palikota po raz pierwszy zbudowany na negacji Dekalogu program uzyskuje legitymizację, stając się stronnictwem politycznym w Polsce. Ten dramatyczny przełomowy moment w życiu publicznym jest asumptem do szczególnego rachunku sumienia dla katolików. Jak do tego doszło? Dlaczego katolicka opinia publiczna jest nieskuteczna w zaszczepianiu społeczeństwa przed chorobą zapateryzmu? Jakie znaczenie miała dla takiego obrotu sprawy nieprawdopodobna wręcz nadreprezentacja w dyskursie publicznym “Kościoła otwartego” niespotykająca się z ortodoksyjnym sprostowaniem. Jak często zabrakło nam odwagi, męstwa i determinacji w obronie Kościoła?

Prognozy i wyzwania W czasach, gdy nie rozprawiano tyle o tolerancji, wykluczeniu społecznym itp., antycywilizacyjne jednostki i społeczności były kwitowane jednym słowem: margines. Janusz Palikot to nietypowy przypadek człowieka, który osiągnąwszy w życiu osobistym wiele, dobrowolnie stał się “człowiekiem z marginesu” i z “marginesu” ulepił swój ruch, jego program i listy wyborcze. “Palikotyzm”, jako autentyczny destrukcyjny radykalizm powinien spotkać się z bezwzględnym ostracyzmem. Dla naszej cywilizacji jest, bowiem tym samym, czym antysemityzm dla opiniotwórczych kręgów lewicowego Zachodu i części Bliskiego Wschodu. Bojkot wszystkiego, co ze sobą niesie, bez względu na umizgi, po które PR-owsko niejednokrotnie sięgnie, może być jedynym skutecznym środkiem powstrzymania relatywistycznej kulturowej równi pochyłej. Jak niegdyś dekomunizacja, tak dziś depalikotyzacja jest poza tym jedynym sposobem okazania miłosierdzia osobom uwikłanym w antycywilizacyjną rewoltę społeczną. “Abstynencja” od udziału w życiu publicznym to pierwszy krok do nawrócenia dla społeczników, którzy oddali się na służbę antydekalogowi. “My chcemy dobra Kościoła. Produktem naszych działań jest czyste dobro. (…) Wyprowadzenie religii ze szkół, rozdzielenie państwa od Kościoła, likwiduje miliony konfliktów i jak najbardziej wyjdzie Kościołowi na dobre. (…) Dlatego nie chodzi o walkę, ale o to, aby w służbie Kościoła coś dla tego Kościoła zrobić”. Doskonale znane przesłanie publicystów tzw. Kościoła otwartego odnajdujemy w powyborczy poranek, jako… samointerpretację Ruchu Palikota. Specjalista od “marketingowego zaklinania rzeczywistości”, jak sam o sobie mówi, i współtwórca sukcesu wyborczego antychrześcijańskiego rokoszu Piotr Tymochowicz odbiera nie tylko przywództwo Grzegorzowi Napieralskiemu, ale także ulubione zajęcie publicystom “Tygodnika Powszechnego”. Jest nim ratowanie Kościoła przed nim samym, troska, aby “ten kraj nie był skansenem średniowiecza”, uprawianie “antyklerykalizmu, który nie jest antyklerykalizmem” (cytaty z wywiadu dla Onet.pl z 10.10.2011).

Intelektualne igraszki specjalistów od dialogu z satanistami sprzysiężone z odwiecznym prostackim antyklerykalizmem zaowocowały dzięki determinacji Palikota wytworzeniem reprezentacji politycznej ruchu dechrystianizacyjnego w Polsce. Jego parlamentarna obecność rozpoczyna się od przysięgi wytrwania w walce o świeckość państwa. Otwierają się dwa warianty: udziału Ruchu Palikota w rządzie i jego pozostania w opozycji. Oba są bardzo niekorzystne. W rządzie koalicyjnym z udziałem partii antychrześcijańskiej ministrem edukacji będzie Magdalena Środa, osoba afiszująca się ze swoim pogardliwym stosunkiem do Biblii. Palikot w opozycji nie cofnie się przed żadną postacią antycywilizacyjnego radykalizmu. Pozbawi także PiS wyłączności w roli znaczącej i widocznej w debacie publicznej opozycji. W powyborczy poranek w kawiarni, gdzie piszę te słowa, mimochodem słyszę przy sąsiednim stoliku rozmowę dwudziestoletnich wyborców Palikota. Rozważają, czy naprawdę zalegalizuje “prochy”. Powątpiewają, ale cieszą się, że może skutecznie wykluczyć “obciachową masakrę”, którą symbolizuje dla nich PiS… To doskonałe przypomnienie, że odpowiedź na “palikotyzm” w życiu publicznym nie może być tylko negatywna. Pozytywne, ale i stanowcze działanie doskonale oddaje hasło: krucjata. Nie obawiał się po nie sięgnąć ks. kard. Stefan Wyszyński, ogłaszając społeczną krucjatę miłości. Tym słowem posługuje się zainspirowany przez Jana Pawła II ruch łączący radykalną abstynencję z działalnością pro-life i obroną chrześcijańskiego obyczaju. W obliczu komunizmu ks. kard. Karol Wojtyła podkreślał, że zmasowanej dechrystianizacji trzeba przeciwstawić intensywną chrystianizację. We współczesnej Polsce oznacza to ewangelizację, która nie sprowadzi się do rozmywającego dialogu; odbudowę kultury chrześcijańskiej, niesprowadzającą się do udekorowania laickiego status quo religijnym gestem; przywracanie obyczaju chrześcijańskiego w codzienności modelowanej przez “Dzień dobry TVN” i seriale. Oznacza również aktywny udział w polityce uwzględniający nie tylko godziwość celów i środków, ale także skuteczność działań. Radosław Brzózka

Szkoda Polski? Donald Tusk wygrywając wybory tylko zdał kolokwium, ale prawdziwy egzamin dopiero go czeka. Z reformowania zamiast puszczania ciepłej wody z kranu oraz z rzeczywistych umiejętności zwalczania kryzysu, gdy już nie można się zadłużyć na 300 mld zł, gdy w kieszeniach Polaków nie ma już zapasów, które poczynili, kiedy rząd PiS obniżył podatki. Wbrew pozorom Platforma nie miała trudnego zadania. Gdyby była tak atakowana jak PiS, jej wyborcy tak odczłowieczani, jej liderzy tak znieważani, jej program tak wykoślawiany, a jej działania tak deprecjonowane, to po sześciu latach polityki miłości Platforma zdobyłaby tyle głosów, ile obecnie SLD. Zaledwie kilkanaście godzin po zamknięciu lokali wyborczych Donald Tusk zajął się tym, co lubi, a co dla Polaków nie ma żadnego znaczenia. Okazuje się, że teraz najważniejsze jest to, żeby Grzegorz Schetyna był zależny bezpośrednio od niego, co umożliwia tylko funkcja ministra, a nie marszałka Sejmu. Ona pozwala przy innych ministrach wygłaszać impertynencje powtarzane później publicznie i osłabiające pozycję osoby tak traktowanej. Donald Tusk przekonał się, że „zsyłając” Grzegorza Schetynę na stanowisko marszałka Sejmu tylko go wzmocnił, bo nie miał nad nim kontroli, a jako osobę formalnie statusowo wyższą od siebie nie mógł go łajać i napominać, co Schetyna wykorzystał. Teraz przeciwko Schetynie Tusk może wystawić swoją ulubienicę Ewę Kopacz, która oczywiście nie nadaje się na marszałka Sejmu, ale chodzi tylko o to, by osłabić Schetynę i zrobić z Sejmu maszynkę do głosowania, bo ustępujący marszałek mimo licznych wad starał się zachowywać jakieś pozory przyzwoitości. Wyborcy, mimo dużego wsparcia Platformy, dali też Donaldowi Tuskowi i jego partii kilka nauczek. Pierwszą dostał Jacek Rostowski, bałwochwalczo przedstawiany, jako najlepszy minister finansów tysiąclecia, którego w Warszawie poparło ledwie ponad 10 tys. osób. Co dowodzi, że dla wyborców Rostowski jest nikim, a jego kierowanie ministerstwem finansów zostało ocenione, jako kompletna porażka. W dodatku najwybitniejszy ponoć minister rządu uzyskał w Warszawie dwuipółkrotnie gorszy wynik, niż w mniejszym okręgu łódzkim Cezary Grabarczyk, najbardziej obśmiany i skompromitowany minister Tuska. Czyli nawet Grabarczyk budzi lepsze skojarzenia niż ulubieniec premiera. Spektakularną porażką jest też przegrana głównego propagandysty rządu Pawła Grasia z wiceprezes PiS Beatą Szydło, mimo że Graś miał do dyspozycji wielki aparat partii i niemal codziennie pojawiał się obok Donalda Tuska we wszystkich stacjach telewizyjnych. Bardzo znamienne jest też to, że nieustannie plujący na Antoniego Macierewicza (Piotrków Trybunalski) Stefan Niesiołowski dostał w porównywalnym okręgu (lubuskim) o około 5 tysięcy mniej głosów od posła PiS i nawet nie był zwycięzcą w tym okręgu, co oznacza, że bezwstydna agresja bywa ukarana, choć w mniejszym stopniu niż Niesiołowski na to sobie zasłużył. Tym razem ekipa Donalda Tuska nie ma już żadnej wymówki, nie ma, na kogo zwalić odpowiedzialności za zaniechania, lenistwo, brak pomysłów i woli działania. Jeśli mimo to jej rządy będą jałowe, to znaczy, że mamy w Polsce Meksyk, gdzie przez 71 lat rządziło ugrupowanie, które zdaje się być dla PO niedoścignionym wzorcem - Partia Instytucjonalno-Rewolucyjna. Ale wtedy można powtórzyć za klasykiem, czyli prezydentem Bronisławem Komorowskim: „Szkoda Polski”. Stanisław Janecki

Brrrr! Zacząłem się bać! Pojawienie się postaci z „czarnej szafy” komunizmu, ich czcicieli i młodych zbójów z Krakowskiego Przedmieścia w polskim sejmie, to nie sprawa polityczna – to kwestia naszego bezpieczeństwa. Począwszy od niedzielnego wieczora media nieustannie analizują fakt pojawiania się na polskiej scenie politycznej nowej formacji: Ruchu Palikota. Szukając genezy tego zjawiska, które dopiero da o sobie znać, sięgam pamięcią do przeszłości. Zacznijmy od początku, od stanu wojennego: ponad 100 ofiar, totalne bezprawie i bezkarność. Zomowcy, milicja i SB, wspierana przez kłamliwą propagandę, a także prokuraturę i sądy mogą uczynić z człowiekiem wszystko – zabić, stłuc, rozjechać samochodem ciężarowym. Tak, ten starszy pan stojący nieopodal lidera formacji Palikota, to Jerzy Urban, były rzecznik rządu PRL, który zajmował się w latach 80 gnojeniem ludzi, w tym błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki. W powszechnej pamięci pozostał, jako ten, którego artykuły – jak zeznawał Grzegorz Piotrowski – motywowały funkcjonariuszy SB do działania, czyli do zamordowania kapłana. Przestępcy – jak mówili w czasie procesu toruńskiego – nie mogli znieść mieszania się ludzi Kościoła w sprawy polityczne. W latach 90. Urban kontynuował swą pracę na rzecz ośmieszenia Kościoła i jego ludzi – w tygodniku „Nie”. Jego małżonka z kolei, wydająca „Złego” m.in. dopuściła do obiegu publicznego okładkę swego pisma, na której widniało zdjęcie zjadanej przez robactwo twarzy zmarłego dziecka. Tuż obok Palikota i Urbana kolejna postać z przeszłością, redaktor antychrześcijańskich „Faktów i Mitów”, w którym pisywał morderca ks. Jerzego, Grzegorz Piotrowski. I jeszcze jeden poseł na sejm RP, pan Wojciech Penkalski, którego biografia w swej pełnej krasie dopiero się nam ujawni; na razie wiemy, że był więźniem, przestępcą i kryminalistą. Jak się okazało, ta informacja, (bo innych nie było) stała się powodem, dla którego został wybrany. Kolejne osoby „grzeją” się w tle tej zacnej gromadki: pan Biedroń, homoseksulista, który żąda, by wszyscy myśleli tak jak on; ponieważ niektórzy jeszcze nie chcą, już znalazł głównego złego: Kościół katolicki i jego nauczanie. I jeszcze pewna pani, której skomplikowana jaźń na temat jej (jego) płciowości wystarczyłaby kogokolwiek reprezentować w polskim parlamencie. Te wszystkie osoby, i wspierające ich „lobby”, mają, zatem bogatą przeszłość. Nie odcinają się od niej, więcej – z powodu swych dotychczasowych dokonań udało się im zebrać głosy Polaków. Sojusz przestępców, osób nawołujących do łamania prawa, z młodszą pokoleniowo radykalną grupą „zapaterowców”, którzy dali o sobie znać na Krakowskim Przedmieściu: plucie na ludzi, obrażanie chrześcijan, profanacja, prowokowanie modlących się, by zmusić ich – jedynie przy aktywnych kamerach – do nieprzemyślanych reakcji: to zbiorowy wizerunek tej części parlamentarzystów Niepodległej. Państwo polskie i ich najwyżsi urzędnicy – począwszy od Pana Prezydenta, za sprawą jego wywiadu dla „Gazety Wyborczej”, a skończywszy na Pani Prezydent Warszawy, praktykującej katoliczki, której podległa straż miejska zajmowała się ochroną przestępców, by mogli łamać konstytucję, w końcu Juliuszu Braunie, który nie odróżnia już nosicieli dobra od czcicieli zła - dopuścili do obecnego stanu serc i umysłowości. Ok. 10% społeczeństwa przyznało się do tego, iż są zainteresowani w łamaniu norm społecznych. Scenariusz kolejnych zdarzeń jest, zatem łatwy do przewidzenia. Dopiero na końcu tej logicznej drogi pojawić się musi kolejny morderca kolejnego kapłana. Po drodze będzie zdejmowany krzyż z sali polskiego sejmu, a katechetom w szkołach zaczną uczniowie – bronieni przez parlamentarzystów – zakładać kosze na śmieci. Kolejne wydarzenie, którego celem stanie się wyrugowanie z życia publicznego osób niesłusznie myślących i mówiących, to wtrącenie katolika do więzienia, najlepiej w oparciu o zarzut krzywoprzysięstwa. A potem już tylko z górki…..podpalone kościoły, zgwałcone zakonnice, jako nowy pomysł na artystyczna ekspresję, i koza połykająca w rytm satanistycznej muzyki Nergala Najświętszy Sakrament. Czy to wolne żarty? A jaką mamy gwarancję, że tak się nie stanie, skoro już poznaliśmy ojców założycieli Ruchu. A ilu nie poznaliśmy! Pojawienie się postaci z „czarnej szafy” komunizmu, ich czcicieli i młodych zbójów z Krakowskiego Przedmieścia w polskim sejmie, to już nie jest sprawa polityczna – to kwestia naszego bezpieczeństwa. Ja się boję o swoje dzieci, wnuki. Taki jest efekt Waszych zabaw – panie i panowie! Jan Żaryn

Młodzież robiona w trąbę po raz kolejny Czy tylko młodzież? Nie moi drodzy My wszyscy. Czy jesteśmy robieni w trąbę, od lat w prymitywny stalinowski sposób? "Nie ważne, kto jak głosuje ważne, kto liczy głosy"? Kto znowu robi w konia młodzież już raz "zrobioną" przez PO? Na trop "odrobinę" szokujących wniosków dotyczących PKW i ogólnie procesu wyborczego i politycznego w Polsce doprowadziła mnie praca nad "programem" i działalnością tworu o nazwie Ruch Palikota. Ale po kolei. Jakiś czas temu jeszcze jak Palikot "raczkował" wysłałem do wszystkich większych partii politycznych maila z prośbą o program gospodarczy i wyliczenia dotyczące tego programu - studium wykonalności, czyli wyliczenia czy propozycje się bilansują. Z żadnej partii nie dostałem odpowiedzi, po prostu tego nie mają, ale im bliżej wyborów rozpoczął się wysyp "programów" partii i zacząłem się im przyglądać. Wpadł mi w ręce program Ruchu Palikota, który jest idiotycznym zbitkiem hasełek, niepodpartych żadnymi wyliczeniami i żadnymi sensownymi argumentami one się po prostu nie składają logicznie. Ale o tym będzie osobny wpis, tak, więc zostawmy to. Im bardziej jest nadmuchiwany balon o nazwie Palikot tym bardziej przyglądam się temu, co robi i jak robi i co najważniejsze, KTO robi mu dobrze. O tym, że to pomysł PO napisano już wiele tekstów, że to twór służb też, tak więc i to ... Zostawmy. Ja chciałbym się skupić na tym jak to się stało, że nadmuchano tak balon Palikota, w jaki sposób. Jakich użyto narzędzi, kto to zrobił i w jaki sposób? Jak to się stało, że można dmuchać balonik Palikota? Jakie okoliczności temu sprzyjają? Spróbujmy przeanalizować fakty ich konsekwencje. Każde wydarzenie jak w "efekcie motyla" powoduje zmiany na "wielką" skalę. W przypadku TEJ KAMPANII ZMIAN JEST ZBYT DUŻO I ZBYT DUŻO KORELACJI, trudno wierzyć w przypadki. Popatrzmy na kilka wydarzeń z tej kampanii i z czym one się wiążą.

Krok 1. Powstaje Ruch Palikota. Wydawca konserwatywnego prokościelnego "Ozon" zostaje z dnia na dzień skrajnym lewakiem. Z wpisanymi na sztandary nośnymi lewacko populistyczno liberalnymi hasełkami. Doprawdy paradne połączenie.

Krok 2. 4 sierpnia 2011 Prezydent RPogłaszatermin wyborów na 9 października.

Krok 3. 5 sierpnia 2011 tuż po ogłoszeniu daty wyborów (waham się co napisać) nagle schodzi z tego padołu... Andrzej Lepper.

Krok 4. Rozpoczyna się okres rejestracji komitetów wyborczych. PKW będąc ponad prawem odstrzeliwuje całą masę małych komitetów wyborczych między innymi KWW OLW Nowego Ekranu z późniejszymi konsekwencjami tegoż kroku dotyczącymi Nowego Ekranu i dalszych perturbacji wyborczych.

Krok 5. Po zarejestrowaniu komitetów rozpoczyna się proces zbierania list z poparciem w okręgach wyborczych. W tym miejscu drobna dygresja w tej sekwencji zdarzeń. Pojawia się w tej całej układance przysłowiowa skórka od banana, na której ten cały proces mało się nie wyłożył, czyli rzeczony wyżej Komitet NE i jego skarga na orzeczenie PKW orazwyrok Sądu Najwyższego. Ma to niebagatelne znaczenie, gdyż od tego momentu sporo osób tak naprawdę zaczyna się przyglądać prawu wyborczemu, działaniu PKW i procesowi zatwierdzania list poparcia. Bo to, że PKW złamała prawo to jest jak 2x2=4. Dodatkowo w toku mojego wywodu ma gigantyczne znaczenie pewne zdarzenie opisane przez Pawła Pietkuna(Paweł jakbyś mógł mi podesłać linka to go dokleję) o okólniku wydanym przez PKW dla OKW w sprawie sprawdzania list poparcia KWW OLW Nowego Ekranu, który nakazywał OKW jedynie sprawdzenie ILOŚCI PODPISÓW na listach KWW OLW Nowego Ekranu, bez weryfikacji prawdziwości danych osób podpisanych na tych listach. Czyli NE mógł złożyć listy wypełnione na kolanie przez 1 osobę i ... zostałby zarejestrowany w ... Całym kraju. Musiałem zrobić tą dygresję gdyż ma to wielkie znaczenie dla pewnych wniosków zawartych na końcu tej notki, ale idźmy dalej.

Krok 6. Dochodzimy do rejestracji list poparcia w okręgach i tu następuje sekwencja zdumiewających zdarzeń.

- Nie zostaje zarejestrowany Komitet Janusza Korwin Mikkego.

- Przy moim niebotycznym zdziwieniu nie zostaje też zarejestrowany połączony Komitet Marka Jurka i UPR niekorwinowskiego.

- utrącono wielu kandydatów do senatu koalicji Prezydentów miast w tym między innymi Marka Króla i Annę Kalatę (Samoobrona?!)

Dlaczego? Z jakiej przyczyny PKW robi to co robi i naraża się maksymalnie na zarzuty, by uwalić te komitety, oba nie zostały zarejestrowane w okręgu Warszawskim gdzie ... głosuje POLONIA w większości młodzi ludzie(!!!). Działanie PKW jest tym dziwniejsze, iż wcześniej pojawia się rzeczony wyżej okólnik dotyczący braku weryfikacji podpisów na listach NE?! Więc można nie cedzić list jak bułkę przez bibułkę? Można. Dlaczego zrobiono to w stosunku do wspomnianych dwu komitetów? W kontekście następujących po sobie od tygodni magla medialnego w rodzaju: Młodzi głosują na Palikota, Idol Młodzieży czy tego typu tekstów jak z Gazety Wyborczej "Palikot triumfuje w szkołach) (osoby odpowiadające za PR Palikota mają swoje korzenie w GW), nastepuje wykreowanie mody i bycia cool. Młodzież, która zawsze głosowała na Korwina czy UPR nagle z dnia na dzień została pozbawiona swoich reprezentantów, między innymi w najliczniejszym okręgu warszawskim. Nagle z dnia na dzień musi się rozejrzeć za kimś nowym niepochodzącym z "układu", by spełnić swój "obywatelski" obowiązek. Śmiem twierdzić, że gdyby UPR niekorwinowskie nie połączyło się z Markiem Jurkiem to Marek Jurek by zarejestrował listy w całym kraju. W całej tej układance chodzi o... Młodzież. Jeszcze przy błędach wizerunkowych JKM-a uwiarygadniającego Palikota poprzez debaty, w których Palikot się nie spierał z Korwinem, ale wręcz spijał mu z dziubka słowa. JKM nawet się nie zorientował, że dostał z pomocą tych debat od Palikota pocałunek śmierci, a zrażona do PO, zraniona, wściekła, zglanowana bezrobociem i brakiem perspektyw, MŁODZIEŻ stała się PO raz kolejny łatwym łupem dla manipulatorów. Manipulatorów, którzy nie wahają się naruszyć fundamentów demokracji - wolnych i praworządnych wyborów, by utrzymać się u władzy. Obserwowali Państwo marsze wyzwolenia konopii? Nie od wczoraj libertyńskie skrzydło dawnego UPR popierało tą inicjatywę, co zrobił Palikot, od dłuższego czasu kreuje się na libertyna. Co zrobią zwolennicy Korwina czy UPR z braku laku lepszy?.. Kit? Stare powiedzenie "Qui bono"?! Kto zyskał ten to uczynił? Kto zyskał? Kto to uczynił?

Krok 7. Palikot apeluje do wyborców Samoobrony o głosowanie na jego ugrupowanie. Pamiętajmy Samoobrona z powodu śmierci Leppera jest zatomizowana i zupełnie w tej chwili rozbita.

Krok 8. 21.09.2011 Gowin dostaje rolę "pożytecznego idioty" (ciekaw jestem, czy "przypadkiem" w czasie rozmowy przed wywiadem ktoś w luźnej rozmowie mu tego nie podsunął, mógłby sobie przypomnieć) i chyba, jako pierwszy porównuje publicznie Ruch Palikota z Samoobroną, a jakże w kierowanym przez Lisa tygodniku "Wrost" należącym do grupy medialnej Point Group, która... Podobno odpowiada za PR Ruchu Palikota, jak to opisał w swojej notce Demaskator. Sprawa zostaje sprawnie powielona w wielu mediach i młotkowana od wielu dni.Ba powiem więcej pożyteczni idioci z obozu PiS również się walnie do tego i radośnie przyczyniają bez zrozumienia, do czego to wszystko zmierza. Po przejęciu młodzieży Korwinistów i UPR warto sięgnąć po Samoobronę rozbią śmiercią Leppera?

Krok 9. W dalszym ciągu uwiarygadnia się się Ruch Palikota poprzez sondaże, artykuły pisane pod młodzież, celebrytów, którzy nieśmiało pojawiają się w tle Palikota. Ostatnio na konferencji Palikota na planszy w tle dostrzegłem ze zdziwieniem wypowiedź Wojewódzkiego odnoszący się do jakiejś sprawy i podpisany jego nazwiskiem Wojewódzki. Jakoś nie dostrzegłem odżegnania się Wojewódzkiego od wykorzystywania jego wizerunku w kampanii wyborczej przez Palikota. Pomopowania młodzieży ciąg dalszy? Mam nieodparte uczucie deja vu z kampanii PO 4 lata temu. Panie Wojewódzki to PO już jest be? Ot odwieczny dylemat jak zjeść ciastko i mieć ciastko? Jak poprzeć Palikota nie robiąc kuku PO? Vide Wojewódzki 2 października we Wprost. Warto zauważyć, które media wspierają Palikota czynnie: Kandydat Ruchu Palikota był na szkoleniu w TVN, czy wspomnianych tekstów z GW.

Krok 10. 3 października 2011 Janusz Maksymiuk(Brutus Leppera?) ogłasza, że Samoobrona w wyborachpoprze Ruch Palikota (całość tutaj). "Dla mnie Palikot idealnie wpasowuje się w nasz program". Paradne Lepper katolik, a jego przydupas zostaje zwolennikiem lewackiego antyklerykała?! Nie szkodzi, że Maksymiuk to tylko odłam Samoobrony, komunikat jest jasny. Kim jest Janusz Maksymiuk? Kim był przy Andrzeju Lepperze? Czy śmierć Leppera to przypadek z którego tylko skorzystano, czy ... ?

Krok 11. no właśnie do wyborów jeszcze kilka dni... Pożyjemy zobaczymy, tak to się robi w POlandii. Póki, co nakreśliłem mniej więcej kalendarz zdarzeń. Ale komentarz i esencja tej notki dotyczy pra źródła tego procesu. Prawa wyborczego i PKW. Ta korelacja dziwnych zdarzeń zaprowadziła mnie do Okręgowej Komisji Wyborczej w Warszawie w ramach działań i pytań zatroskanego wyborcy i blogera. Jako informatyka będącego w związku małżeńskim ze statystykiem(kobietą; coś mnie tknęło i pomyślałem sobie o jednej rzeczy w kontekście odrzucenia list poparcia dla Korwinistów np. w Warszawie. Statystyka to nauka oparta o liczby. Im większe liczby tym błąd statystyczny powinien być mniejszy, sondaże są robione w oparciu o ok. 1000 osób, a tu OKW ma do przebadania próbę 5000 osób (więcej, ale o tym zaraz). Czyli próba losowa jest dość pokaźnych rozmiarów. Idąc tym tokiem rozumowania postanowiłem się dowiedzieć, jaki jest procent odrzuconych podpisów na listach różnych partii!!! I chciałem porównać te wyniki z odrzuceniami na listach Korwina. Procentowo wyniki powinny być ZBLIŻONE!!! W tym celu zadzwoniłem do PKW czy mogą mi udostępnić takie dane statystyczne. Tu doznałem pierwszego uniesienia brwi ze zdziwienia, później mi się podnosiły tylko jeszcze wyżej dziś chyba mam je na czubku głowy. PKW nie posiada takich danych! PKW nie weryfikuje sprawdzenia list dokonanych w OKW, jedynie w przypadku protestu komitetu prosi o przesłanie list poparcia tego komitetu. A co jak komitet nie składa protestu, bo go zarejestrowano, ktoś sprawdza czy OKW nie popełniła błędu?

Jestem dość upierdliwy czasami, udało mi się dowiedzieć, że takie dane może mieć jedynie OKW. Miałem zadzwonić do wszystkich OKW?! Pomyślałem sobie, że to by była przesada, więc tydzień temu zadzwoniłem do OKW Warszawa. Miły Pan, a później Pani z biura powiedzieli mi, że oni nie mają jednak niestety takich danych, jedynie OKW, ale oni się zbierają tylko raz na tydzień właśnie było zebrania, kolejne spotkanie będzie we wtorek 4 października. Odczekałem tydzień i dzwonię do OKW Warszawa w dniu wczorajszym. No Komisji nie ma ale ... jest sekretarz. Ufff, to jestem w domu jak jest sekretarz komisji to jest super będą protokoły i dowiem się liczb. Ja umysł ścisły jestem. Rozmawiałem z Panią Lubaczewską, która przedstawiła się jako sekretarz OKW Warszawa. Podaję link, żebyście nie szukali jak ktoś będzie chciał potwierdzić informacje, które uzyskałem, każdy może to sprawdzić w swoim okręgu. Otóż moi drodzy procedura weryfikacji podpisów na listach jest następująca: OKW dostaje listy i ... liczy arkusze. Nie zlicza ilości podpisów jedynie arkusze, a następnie poddaje je weryfikacji. Pani nie była w stanie mi wytłumaczyć na podstawie, jakich wytycznych procedur odbywa się weryfikacja przy czym raz nazywała to weryfikacją raz przeliczaniem podpisów na listach poparcia kandydatów do np. sejmu. OKW liczy(weryfikuje) te podpisy i uwaga, jeżeli komitet złożył np. 3000 na 5 tys. wymaganych to oczywiście odrzuca wniosek o rejestrację w tym okręgu. Jeżeli komitet złożył 20 tys. podpisów to Komisja nie weryfikuje(liczy - sam nie mogę się zdecydować) ich wszystkich tylko dolicza (weryfikuje) do 5000 potrzebnych i resztę zamyka w szafie. Stąd Pani próbowała mi wytłumaczyć, że OKW na podstawie takiej procedury podejmuje decyzję o rejestracji Komitetu lub braku tej rejestracji. Mówię Pani Lubaczewskiej w porządku, ale chyba Państwo mają protokoły z tego liczenia(weryfikacji) list tzn., w którym Państwo stwierdzają przeliczono np. 7345 podpisów z 23456 złożonych przez komitet x i z racji zatwierdzenia 5000 podpisów zaprzestano liczenia. A Pani Sekretarz mi na to. NIE. Protokół stwierdza jedynie czy Komitet uzyskał wymaganą liczbę podpisów czy nie. Dopytuję się dalej, to w takim razie, kto kontroluje Państwa pracę. Nikt pada odpowiedź. Jedynie w przypadku protestu wyborczego OKW jest zobowiązana do przesłania list do PKW. No cóż drąże dalej temat, a jakbym chciał sprawdzić czy Państwo dobrze policzyli te podpisy pod listami poparcia to co ... Ja mogę nawet przyjść do OKW i samemu to przeliczyć. O nie proszę Pana. Tam są dane osobowe. Więc nie wytrzymałem i wypaliłem z wątpliwością, która mnie naszała:

A co w przypadku, kiedy ja Państwu nie wierzę, że Państwo wykonali rzetelnie swoją pracę i np. doprowadzili do sytuacji, że Państwo bardzo "rzetelnie" skontrolowali listy Korwina, a zupełnie nie zatrzymali się nad listami np. Palikota, PO, PJN, PSL czy PiS? Co ja mam zrobić? Pani stwierdziła, że listy można udostępnić tylko uprawnionym organom, czyli np. sądowi. Więc się pytam to co, mam składać taką prośbę w ramach protestu wyborczego? Szanowni Państwo piszę to żeby uzmysłowić Państwu, że w naszym procesie wyborczym w tych wyborach dzieją się rzeczy przedziwne i zdumiewające. Jak się Państwo zastanowią, to PKW i OKW mogą zrobić z każdej partii wiatrak. Mało tego, kto mi zagwarantuje, że z PKW do OKW nie poszedł podobny do wzmiankowanego okólnika o treści następującej:

Prosimy OKW o nie weryfikowanie podpisów na listach np. Ruchu Palikota, PO i PSL w przypadku list tych komitetów wystarczy dokonać przeliczenia ilości złożonych podpisów na listach. Kto mi zagwarantuje, że tak nie było? Ja w świetle tego, co wyprawia PKW w tych wyborach, w świetle historii dmuchania balona Ruchu Palikota, skrajnie nie ufam PKW. Co by było jakby PKW odrzuciła np. listy PiS? Bano się, że będzie ostre kryterium uliczne? Czy PiS jest tego świadome, czy wszyscy grają w to samo? A co jeżeli Ruch Palikota tak naprawdę nie złożył wymaganych prawem podpisów w stosownej liczbie okręgów, albo np. PO albo inna partia? Doszły mnie słuchy, że np. w Gdańsku i innych miejscowościach nikt nie widział, żeby Ruch Palikota zbierał podpisy. Zastrzegam, nie wiem czy wszędzie tak było nie jestem w stanie tego zweryfikować. Być może zbierał. W każdym bądź razie w Gdańsku ni z tego ni z owego pojawili się z całą stertą podpisów. Czy dokonano rzetelnej weryfikacji list poparcia? Chciałbym zobaczyć listy podpisów zweryfikowane przez OKW Ruchu Palikota. Mało tego powiem więcej chciałbym zobaczyć ile podpisów odrzucono zanim doliczono do 5 tys. na listach PO, PiS, PJN, PSL. Chciałbym mieć pewność, że % odrzuconych podpisów na wszystkich listach jest mniej więcej taki sam, bo losowa próba 5 tys. powinna statystycznie dać podobne rezultaty. Sprawdzić tego nie mam jak, chyba tylko poprzez protest wyborczy!!! Jeżeli nikt nie weryfikuje procesu sprawdzania list w OKW to chyba najwyższy czas byśmy zrobili to my - Wyborcy jedynym danym nam narzędziem przez władzę ułomnym, bo ułomnym, ale jednak protestem wyborczym. Dlatego popieram i będę popierał inicjatywę Sztab Wolnych Wyborów, niezależnie od tego, kto jaką łatkę będzie chciał przypiąć tej inicjatywie, bo albo mamy demokrację, albo mamy Polskę jak za batiuszki Stalina: Nie ważne, kto jak głosuje ważne, kto liczy głosy.

Edit suplement:

Krok 11: Kolejny element układanki na swoim miejscu- Była posłanka Samoobrony Sandra Lewandowska (ta od nacierania pleców) popiera Palikota.

Krok 12: Pstryk kolejny puzzel: Emigrancja głosuje w pierwszej kolejności na PO później na Palikota(20%??)widzicie już, dlaczego uwalono JKM i UPR w Warszawie? vide krok 6.

PS. Słowo się rzekło parę słów na temat "programu" Palikota. Mariovan

Tusk i Palikot zniszczą w kleszczach PSL PSL i Pawlak w czasie kampanii wyborczej byli tolerowani przez media, grupy interesów za nimi stojące. Media nie pomagały PSL, ale też go nie niszczyły. Niedługo to się prawdopodobni skończy. PSL i Pawlak w czasie kampanii wyborczej byli tolerowani przez media, grupy interesów za nimi stojące. Media nie pomagały PSL, ale też go nie niszczyły. Niedługo to się prawdopodobni skończy. Stratedzy od inżynierii społecznej i propagandy planują zapewne, w jaki sposób po wyeliminowaniu SLD najskuteczniej wyeliminować teraz PSL. Tutaj należy wrócić do gigantycznego sponsoringu medialnego, jaki otrzymał od grup interesu stojących za mediami Palikot. Co jest takiego w programie Palikota, że zasłużył i wciąż zasługuje sobie na takie wsparcie. Oczywiście jednym z głównych powodów było wyeliminowanie z polskiej sceny politycznej SLD, silnie prorosyjskiej, chociażby z powodu naszpikowania tej formacji ludźmi po różnych przeszkoleniach w Rosji i co za tym idzie rzeszą rosyjskich agentów. Proniemiecka lewica Palikota zastąpi już wkrótce prorosyjska lewicę SLD. Co ciekawe manewr likwidacji SLD był asekurowany z dwóch stron? Na wszelki wypadek gdyby nie udała się sztuczka z Palikotem Tusk gwałtownie przechylił Platformę na lewa stronę. Był to n a tyle ważne, że Tusk zaryzykował w tym manewrze rozdarcie Platformy ze względu na jej konserwatywne skrzydło. Tusk, aby temu zapobiec próbował nawet pozbyć się Gowina, co mu się nie udało.

Cóż takiego zamierza programowo zrobić Palikot. Co może mieć wspólnego Palikot z planem wyeliminowania PSL. Otóż powstała w tej chwili długo wyczekiwana sytuacja eksterminacji dużej grupy społecznej Polaków. Chodzi o rolników. Palikot zapowiedział w swoim programie likwidacje KRUS. Kidawa Błońska stwierdziła, że Platforma jest przygotowana do „rozwiązania” tego problemu. W pewnym momencie Platforma i Palikot zagłosują za likwidacją KRUS, a kto wie czy dodatkowo, aby całkowicie dobić rolników nie obłożą ich podatkiem dochodowym i VAT em. Polscy rolnicy w tej chwili to jedyna grupa społeczna niepoddana na wielka skale eksploatacji ekonomicznej. Płaca umiarkowane obciążenia takie jak KRUS, czy podatek rolny. Nie płacą podatku dochodowego. Dzięki likwidacji KRUS i wprowadzeniu drakońskiego ZUS, a być może i podatku dochodowego zostaną osiągnięte dwa cele. Pierwszy to wywłaszczenie z majątku parę milionów Polaków. Uznanie gospodarstwa rolnego za przedsiębiorstwo, a do tego sprowadzają się całe zabiegi o likwidację KRUS spowoduje obłożnie gospodarstw rolnych haraczem ZUS w wysokości 2 tysiące złotych miesięcznie na gospodarstwo. Gospodarstwa są z reguły współwłasnością małżonków, dlatego będą płaciły podwójny. Oznacza to obciążenie na poziome około 24 tysięcy złotych rocznie. W ciągu pięciu lat jest to około 1000 tysięcy złotych. Duża część polskich rolników tego nie wytrzyma, i ich gospodarstwa pójdą pod młotek. Dziwnym zbiegiem okoliczności gigantyczna podaż ziemi pochodzącej z wywłaszczonych dzięki KRUS owi gospodarstw, trafi na rynek i będzie sprzedawana po bardzo zaniżonych cenach w momencie, kiedy osoby niebędące obywatelami polskimi, a głownie chodzi o Niemców, niemieckie koncerny będą mogli bez ograniczeń ją kupować. Nastąpi gigantyczny transfer ogromnych połaci ziemi, Ziem Zachodnich w ręce niemieckie. Bez likwidacji KRUS i wywłaszczenia Polaków z ich gospodarstw taki transfer, na taką skale nie nastąpi. Po prostu chłopi nie będą musieli ziemi sprzedawać, czy być literalnie licytowani prze komorników. W wypadku utrzymania KRUS wzrost zakupów ziemi przez Niemców spowoduje wzrost jej ceny, tak, że żywioł polski będzie mógł utrzymać własność, gwarantującą jego trwanie na Ziemiach Zachodnich. Drugim celem jest poddanie następnej kilkumilionowej grupy Polaków wyzyskowi ekonomicznemu. Po utracie ziemi do fabryk trafią masy wywłaszczonych rolników, którzy zostaną obłożeni jak reszta Polaków drakońskimi podatkami. PSL to faktycznie związek zawodowy broniący ludzi płacących KRUS. Likwidacja KRUS pozbawi racji bytu PSL. Do tego zmasowany medialny terror propagandowy wymierzony w tą partię jej liderów doprowadzi do jej zejścia ze sceny politycznej. PSL zdaje sobie z tego sprawę i dlatego na pewno zażądał od Tuska wyraźnych zapisów w umowie koalicyjnej dotyczących utrzymania KRUSU. Tusk się nie zgodził, stąd pat i przedłużenie działania rządu. Platform musi teraz rozegrać PSL. Zatrzymać je, chociaż na chwilę w koalicji, a potem w dogodnym momencie po wcześniejszym przygotowaniu medialnym razem z Palikotem zlikwidować KRUS Z jednej strony Tusk nie może się zgodzić na pozostawienie KRUS, a z drugiej ma ograniczone możliwości koalicyjne. Dla PSL w obliczu likwidacji KRUS u jest przejść do opozycji, porozumieć się z PIS i czekać. To 185 głosów. Tusk nie może wejść w koalicję z Palikotem, bo konserwatywne skrzydło Platformy może dokonać rozłamu. Może 30 głosów. A jawna lewicowo lewacka koalicja plus kryzys może się nie spodobać społeczeństwu i wypadki mogą się różnie potoczyć. Platform musi teraz rozegrać PSL. Zatrzymać je, chociaż na chwilę w koalicji, a potem w dogodnym momencie po wcześniejszym przygotowaniu medialnym razem z Palikotem zlikwidować KRUS. I wikłając PSL swoje rządzenie i ta decyzję doprowadzić do zaniku tej partii. Warto tu przypomnieć postulat Pawlaka referendum w sprawie wprowadzenia dla wszystkich Polaków jednakowego niskiego KRUS/ZUS w wysokości 120 złotych miesięcznie i jednakowej sprawiedliwej emerytury po ukończeniu 65 roku życia. Elektorat PSL jest konserwatywny i prawicowy i blisko mu do elektoratu PiS. Razem stanowią około 40 procent, a jeśli uwzględnimy zjawisko synergii to może to przyciągnąć kolejnych i w przypadku przedterminowych wyborów rozbić Platformę. Oczywiście to są tylko przypuszczenia. Chociaż w notce, która napisałem ponad rok temu w sierpniu 2010 roku udało mi się pewne rzeczy przewidzieć. Zatytułowałem ją „Czy Palikot utworzy proniemiecką centrolewicę i usunie SLD „ napisałem „Palikot od pewnego czasu odgraża się, że jeśli go wyrzucą z Platformy Tuska, albo nie dadzą miejsca w zarządzie to opuści Platformę Obywatelską i utworzy własna, prywatną niejako partie. Partię centrowo lewicową. Osobiście słuchając poglądów Palikota, które staną się zapewne programem jego nowej zabawki, jego prywatnej partii będzie to raczej partia lewicowo skrajnie lewicowa. Jednym słowem wojująca, agresywna, wykorzystująca przemoc państwa w stosunku do słabszych, fanatyczna lewica. Wsparta przez prywatne koncerny medialne jest w stanie rozjechać prorosyjską lewicę Napieralskiego, SLD z przybudówkami. „.. więcej Marek Mojsiewicz

Jeszcze raz do zwolenników i wyznawców JKM (NP) We wszystko mogę uwierzyć, ale nie w to, że Janusz Korwin Mikke nie potrafił zorganizować tak prostej operacji, banalnej, z którą poradził sobie nawet Ziętek. JKM nie prowadzi żadnej działalności politycznej, tylko fanklub, z którego żyje.

Wstęp. Zanim Palikot wziął się za budowanie, no właśnie, nie wiadomo, czego, bo partia to przecież nie jest, przynajmniej na razie, zrobił pogłębione, solidne badania: „gdzie się wbić?”. Bez badań było jasne, że na polskiej estradzie politycznej zabetonowanej parodią centroprawicy PO i trochę lepszą wersją konserwatywno-społecznej prawicy PiS, miejsca jest tyle, co na PJN. Słynne spotkanie pani polityk do wynajęcia, Kluzik-Rostkowskiej, z Palikotem, najprawdopodobniej temu miało służyć. PJN-owcy wystraszyli się współudziału w takiej egzotyce, jaką w efekcie zgromadził Palikot. Jak się skończyło każdy widzi i musiało się tak skończyć, ponieważ mamy do czynienia z niczym innym jak socjotechniką, inżynierią społeczną w czystej postaci. Po tym jak się naraziłem wyznawcom Janusza Korwina Mikke, bo zwolennicy nie tylko mnie zrozumieli, ale przyznali mi rację, będę się narażał dalej i konkretnie. RPP przez procedurę rejestracji list przeszedł bez najmniejszego kłopotu, czemu się niejeden dziwił. A niby, dlaczego miałby nie przejść? Tymochowicz zrobił prosty rachunek społecznego sumienia. W Polsce spokojnie znajdzie się jakieś 3 do 5% fanatyków pod szyldem LGBT, tyle samo radykalnych antyklerykałów, w podobnej liczbie „biznesmenów”, którzy chcą kręcić lody. W końcu nie brakuje starych rzetelnych komuchów, czy to o pochodzeniu lewicowo-żydowskim, czy radzieckim, którzy poprą każdą karykaturę nadwiślańskiego kraju i tutaj komendę wydał Urban. Oczywiście te procenty się nie sumują, bo spokojnie „homoś” może być antyklerykałem i zwykle jest, spokojnie szemrany biznesmen może być byłym esbekiem i zwykle jest. Jednak w sumie, cała ta reprezentacja daje odpowiednią liczbę głosów, to nie jest 10% społeczeństwa, tak źle w Polsce nie jest, przy frekwencji poniżej 50%, mamy mniej niż pięcioprocentowy margines, który przy urnie cudownie się pomnożył. Do czego zmierzam? Do bardzo prostej rzeczy. Palikot na starcie miał się, do kogo zwrócić, miał kilka reprezentacji społecznych, które na starcie dawały mu pewne głosy i tak miało być, takie było założenie – łatwy chleb. Tak samo sprawę załatwiła PPP, z tym, że im wystarczyli związkowcy, aby przejść. A teraz spróbujmy odpowiedzieć, dlaczego nie udało się zebrać podpisów NP? Bardzo prosty powód – NP nie miała się, do kogo zwrócić w skali grup społecznych. Pytam o elementarną rzecz. Która grupa społeczna pójdzie za ofertą JKM z definicji? Odpowiedź – żadna. Zwolennicy i wyznawcy pocieszają się, że kierują swoją ofertę do 15% myślących Polaków, to jest target wirtualny i w żaden sposób nie przypisany do JKM. Co to znaczy inteligentna część społeczeństwa? Dokładnie nic i wszystko, zatem JKM kieruje swoją ofertę do wszystkich lub do nikogo i oba kierunki są ewidentnym politycznym oraz socjologicznym błędem. Na co może liczyć JKM w swojej działalności? Dokładnie na to samo, na co liczy muzyk, aktor, pisarz, na grupę wiernych zwolenników, nic poza tym. I tak się stało, zasięg JKM pozwala ustawić konkurs na blogera roku pod patronatem Onet. Jego reprezentacja, to fanklub i poza fanklub nigdy nie wyjdzie, przy takiej „polityce”, jaką prowadzi. Chciałbym powiedzieć, że to już wszystkie złe informacje dla NP i JKM, ale przecież jest jeszcze PJN, który popełnił sporo więcej błędów, a ofertę kierował do tego samego wirtualnego elektoratu, tylko nazwał go sobie inaczej: „ci, którzy mają dość wojny PiS i PO. Wszyscy mają dość, samo PO i PiS, pewnie też, czyli znów, zamiast grupy docelowej mamy czyste fantasmagorie. Te same błędy, jednak PJN udało się zrejestrować komitety i żeby było śmieszniej, dokładnie przy takim samym potencjale wyborczym jak od lat ma JKM. PJN dostała lekko ponad 2% głosów, zatem stały potencjał Korwina, lekko ponad 200 tysięcy, coś jak polski fanklub Cristano Ronaldo na „fejsie”. Śmiesznie mało, ale wystarczająco dużo, żeby zarejestrować listy. Porażki JKM w tym obszarze, nie da się usprawiedliwić niczym innym, jak brakiem organizacji, logistyki, bo zaangażowania było w tej grupie, aż nadmiar. Prawda jest taka, że kolejne internetowe wpisy JKM, co trzeba i należy robić, nie były żadnym instruktażem, ale tym, co JKM robi najlepiej – ekscentrycznym filozofowaniem. Organizacja polega na działaniu sprowadzonym do skutecznego minimum. Mapa Polski jest znana od lat, PKW podzieliła ją nawet na konkretne okręgi. W każdym okręgu wystarczyło postawić jednego człowieka, który ma jedno zadanie – zebrać odpowiednią liczbę głosów. Czasu na to jest Z, a codzienny raport od każdego człowieka pokazuje, w jakim jesteśmy miejscu. Raport nie tylko z liczby, ale z metody. Ten, który zbiera najwięcej opisuje metodę zbierania głosów, ten, który zbiera najmniej robi to samo. Tym prostym sposobem, w ciągu kliku dni mamy optymalną metodę zbierania podpisów, który nawet najbardziej tępy działacz powinien opanować. Przypuszczam, że złotą metodą nie jest stolik pod parasolem, ale akcja „door-to-door” i w dodatku na litość: „wie Pan/Pani, ja tu tylko dorabiam na studia”. Proste, każdy akwizytor to potrafi, a w NP pono sami giganci intelektu i żaden nie wpadł na model postępowania. Wniosek końcowy z tych analiz pewnie zaskoczy i zwolenników NP i pozostałych, obojętnych na losy partii. We wszystko mogę uwierzyć, ale nie w to, że Janusz Korwin Mikke nie potrafił zorganizować tak prostej operacji, banalnej, z którą poradził sobie nawet Ziętek. JKM nie prowadzi żadnej działalności politycznej, tylko fanklub, z którego żyje. Jego całą rację bytu zabiłoby wejście do sejmu, kapitał JKM tkwi w podziemiu, tutaj może się kreować na dysydenta systemu i zwyczajnie, przyzwoicie z tego żyć, w datku, jako salonowa postać. Owszem do TV nie wpuszczają, bo, po co, wystarczy, że w TV mówią, a mówią sporo. Mało mnie obchodzi, jak kto sobie układa życie, ale pomijając wszelkie domysły, kto zacz Pan JKM: mason, Żyd, radziecki agent, jedno jest pewne. JKM skutecznie i od 20 lat poprzez kompromitację idei, blokuje jakikolwiek rozwój ugrupowania o charakterze liberalnie gospodarczym i konserwatywnie obyczajowym. Kto uważnie czytał, ten wie, że teoretycznie JKM doskonale zdefiniował grupę docelową, w Polsce bez problemu znajdzie się 5% zdeklarowanych liberałów i jeszcze więcej konserwatystów, co w efekcie przekłada się na 10% wyborców? Tylko przy takiej organizacji i przekazie, który jest skierowany nie do grup społecznych, ale do fanklubu JKM, o tych grupach, jako zjednoczonej reprezentacji można zapomnieć. Pojęcia nie mam, czy to jest zadanie JKM, czy hobby wraz ze sposobem na życie, stwierdzam jedynie fakt. JKM jest do bólu skutecznym hamulcowym i dopóki będzie obecny, jako polityczny ekscentryk, w Polsce liberalny konserwatyzm, zatem normalna w świecie i obecna w parlamentach reprezentacja polityczna, będzie kojarzona z taką samą egzotyka jak Ania Grodzka, czy posłanka Sobecka. Chętnie podejmę rzeczową polemikę ze zwolennikami JKM, a i samym guru, bo ten stan rzeczy to maligna, z której warto wyjść. PS. Przypomnę, że JKM już chyba trzeci raz przyznał, że zwolennicy JKM przeszli do JP (III). A tutaj sprawdźcie Szanowni zwolennicy i wyznawcy JKM, jakie są konsekwencje Waszej działalności: Zbudujemy więcej tą samą ekipą w budowie!

Czy wiesz, jak i za ile jesteś nadzorowany? Gdzie można instalować kamery monitoringu? Jakie dane przechowuje System Informacji Oświatowej? Czy wegetarianie budzą obawy organów ścigania? Odpowiedzi na te pytania można znaleźć w raporcie pt. “Nadzór 2011 – Próba podsumowania”, który dziś został wydany przez Fundację Panoptykon. Wielu Czytelników DI [Dziennika Internautów] zapewne zna Fundację Panoptykon, jako jedną z organizacji pozarządowych zainteresowanych kwestiami regulacji internetu. Głównym celem tej organizacji jest jednak walka o prawa człowieka w tzw. społeczeństwie nadzorowanym, co dziś mocno wiąże się z nowymi technologiami. Wydany przez fundację raport pt. Nadzór 2011 – Próba podsumowania może przede wszystkim uświadomić czytającemu, jak wiele problemów łączy się z tymi formami nadzoru, do których już się przyzwyczailiśmy. Dobrym przykładem są choćby monitoring wizyjny, będący przedmiotem badań i debat w różnych krajach, ale raczej nie w Polsce.

Podgląda, kto chce i jak chce Raport zwraca uwagę na to, że rzeczywista skala wykorzystania monitoringu w Polsce jest zagadką, nikt, bowiem nie prowadził odpowiednich badań ani statystyk. Nie istnieje akt prawny, który w sposób kompleksowy regulowałby warunki korzystania z monitoringu. Zresztą tylko nieliczne państwa (np. Belgia, Dania, Francja, Hiszpania) zdecydowały się na wprowadzenie takich regulacji. Częstszym przypadkiem jest rozproszenie przepisów w różnych dokumentach. Efekt jest taki, że choć wszystkich obowiązują ogólne zasady ochrony prywatności, to w praktyce z monitoringu korzysta kto chce i jak chce. Nie ma jasnych zasad dotyczących okoliczności, w jakich można wykorzystywać monitoring; miejsc, gdzie nie może być on stosowany; oznaczania przestrzeni objętej monitoringiem; praw osób objętych monitoringiem etc. Zazwyczaj też mówi się, że monitoring to rozwiązanie tanie, ale w raporcie Panoptykonu czytamy, że roczne utrzymanie jednej kamery w Warszawie kosztuje ponad 34 tys. zł. Na rozbudowę monitoringu w 2011 r. przewidziano 2,5 mln zł, na jego modernizację – 450 tys. zł, a na utrzymanie Zakładu Obsługi Systemu Monitoringu – prawie 13,9 mln zł. Zdarza się, że kamery montowane są w miejscach intymnych, takich jak toalety czy przebieralnie, czasem nawet bez wiedzy podglądanych. Zdarza się również, że nagrania są przekazywane mediom albo wyciekają do internetu i rzadko sprawdza się, na jakiej zasadzie media je wykorzystują. To nie stwarza sytuacji komfortowej.

Inne problemy Tylko jeden rozdział raportu Fundacji Panoptykon dotyczy monitoringu wizyjnego. Kolejne roztrząsane w nim problemy to retencja danych telekomunikacyjnych, wymiana informacji między organami ścigania, system informacji medycznej oraz system informacji oświatowej (SIO), o którym wspominaliśmy w DI. Tematem godnym wyróżnienia jest właśnie SIO. Katalog danych gromadzonych w systemie ma być bardzo szeroki. Poza imieniem, nazwiskiem i numerem PESEL do SIO trafi długa lista informacji: od miejsca zamieszkania przez dane o uczestnictwie w zajęciach dodatkowych, wynikach egzaminów, korzystaniu z pomocy materialnej po informacje o wypadkach na terenie szkoły czy uzyskaniu karty rowerowej. Wśród informacji zbieranych w SIO znajdą się również dane wrażliwe, dotyczące np. rodzaju niepełnosprawności, korzystania z poradni psychologiczno-pedagogicznej itd. Wszystkie te dane trafią do centralnej bazy prowadzonej przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Będą zbierane przez całą ścieżkę edukacyjną: od przedszkola aż do przyjęcia na studia. Każdy będzie miał w tej bazie coś znacznie ciekawszego niż profil na Facebooku. Zbierane będą także dane dotyczące nauczycieli. Anonimizacja danych uczniów nastąpi po 5 latach od dokonania ostatniego wpisu. W przypadku nauczycieli będzie to 10 lat. SIO to przykład bardzo daleko idącej ingerencji w prywatność, która stwarza ryzyko dużych nadużyć i może przynieść niewielkie korzyści. Warto, bowiem pamiętać, że zbieranie wrażliwych informacji o ludziach nie powinno się odbywać na tej podstawie, że “dane mogą się przydać”. Ingerencja w prywatność powinna być lepiej uzasadniona. W nagłówku tego tekstu pojawiły się pytanie: “Czy wegetarianie budzą obawy organów ścigania?”. Odpowiedź i wiele innych ciekawostek można znaleźć w raporcie Fundacji Panoptykon. Marcin Maj

Czy możliwy jest Budapeszt w Warszawie? Jarosław Kaczyński wyraził nadzieję, że Polska podąży drogą Węgier, a PiS powtórzy sukces Fideszu. Czy jest to możliwe? - zastanawia się Grzegorz Górny, redaktor naczelny Pisma Poświęconego "Fronda", kawaler Rycerskiego Krzyża Zasługi dla Republiki Węgierskiej. Fidesz Viktora Orbana rządził na Węgrzech w latach 1998-2002, a następnie przez dwie kadencje (2002-2010) pozostawał w opozycji. Wrócił do władzy w 2010 roku, odnosząc bezprecedensowe zwycięstwo i zdobywając we wspólnym bloku z chrześcijańskimi demokratami 68 proc. mandatów, co dało mu większość konstytucyjną. Główną przyczyną sukcesu tej partii stało się doprowadzenie kraju do głębokiej zapaści gospodarczej przez rządzących socjalistów. Część komentatorów uważa, że w Polsce możliwe jest powtórzenie scenariusza węgierskiego, jeśli rządy PO doprowadzą do kryzysu, który dotknie mocno większość obywateli. Wariant taki nie jest wykluczony, gdyż istnieje wiele podobieństw między sytuacją Polski a Węgier. Istnieje też jednak wiele różnic, które stawiają taką możliwość pod znakiem zapytania.

1. Istnieje różnica w potencjale wyborczym Fideszu i PO. Podczas przegranych wyborów w 2002 roku na Fidesz oddano 41 proc. głosów, a w 2006 roku – 42 proc. głosów, podczas gdy na PiS z kolei w 2007 roku – 32 proc., a w 2011 – 29 proc. Fidesz odnotowywał w tym czasie tendencję wzrostową, a PiS spadkową.

2. Przez osiem lat (2002-2010) Fidesz był jedyną parlamentarną partią opozycyjną. Nie miał, więc żadnego wielkiego konkurenta, który mógłby punktować w sejmie potknięcia rządu i zbierać owoce niezadowolenia gospodarczą sytuacją kraju. Obecnie PiS będzie siedział w opozycyjnych ławach razem z dwoma formacjami lewicowymi.

3. Węgierska Partia Socjalistyczna, która rządziła przez dwie kadencje, była ugrupowaniem postkomunistycznym i ciążyło na niej odium uczestnictwa w starym reżimie. Jej krach w 2010 roku przypominał upadek SLD w 2005 roku. Wówczas jednak w Polsce beneficjentami klęski lewicy stały się dwie formacje odwołujące się do korzeni solidarnościowych: PiS i PO. Platforma – w odróżnieniu od węgierskich socjalistów – ma, więc szerszą legitymizację społeczną i nie ciąży na niej balast komunizmu.

4. Żelazną bazę elektoratu węgierskich socjalistów stanowili ludzie starsi, zwłaszcza emeryci (lewica na Węgrzech w 2002 roku wygrała wybory, gdyż kandydat na premiera Peter Medgyessy obiecał podwyżki emerytur o 50 proc., co spowodowało gremialne głosowanie na niego właśnie emerytów – lider socjalistów słowa zresztą dotrzymał, dzięki czemu stary elektorat długo trwał przy lewicy). W odróżnieniu od postkomunistów główną siłą elektoratu Fideszu byli zawsze ludzie młodzi (sam Fidesz powstał zresztą, jako młodzieżówka i do 1993 roku mogły do niego należeć tylko osoby przed 35 rokiem życia). W tym kontekście PiS musiałby wykonać olbrzymią pracę, żeby przekonać do siebie młodzież.

5. Po przegranych wyborach w 2002 roku Fidesz zaczął tworzyć sieć lokalnych komitetów obywatelskich, których powstało w całym kraju ok. 10 tysięcy (plus 2 tysiące poza granicami Węgier). Orban namawiał też Węgrów do samoorganizacji społecznej i zakładania różnych organizacji, które zagospodarują przestrzeń publiczną. W ten sposób animował powstanie ruchu, który w dużej mierze wyniósł go do władzy. Dzięki tej sieci lokalnych inicjatyw mógł komunikować się ze społeczeństwem, omijając wielkie media, które były mu wrogie i nieprzychylne. W podobny sposób zdobył przewagę w Internecie.

6. Orban stworzył swój wizerunek nie tylko człowieka wierzącego, przywiązanego do tradycji, lecz także śmiałego modernizatora, gotowego reformować zapóźniony kraj. Przez lata przebywania w opozycji przygotowywał się do objęcia rządów, zebrał ekipę kompetentnych fachowców, stworzył solidny program. Gdy wybuchł kryzys, wyborcy mieli wrażenie, że głosują na Orbana nie tylko, dlatego, że nie mają innego wyjścia, ale przede wszystkim, dlatego, że to on jest w stanie pokazać wyjście z kryzysu.

7. Orban dokonał przeciągnięcia na swoją stronę części elektoratu lewicowego, głównie za pomocą referendum socjalnego, które odbyło się wiosną 2008 roku. Fidesz tak skonstruował pytania referendalne, że mógł potem wystąpić w roli obrońcy zdobyczy socjalnych, zaś rządzący socjaliści byli im przeciwni.

8. Jako współpracowników Orban dobrał sobie młodych ludzi, którzy dobrze wypadali wizerunkowo w mediach, jak np. Peter Szijjarto, kreując tym samym publiczny obraz partii. Nie bez znaczenia jest fakt, że sam Orban ma 48 lat, (gdy w 1998 roku obejmował rządy, był najmłodszym premierem w Europie), lubi grać w piłkę, ma piękną żonę i pięcioro dzieci, – co bardzo ociepla jego medialny obraz.

9. Fidesz należy do Europejskiej Partii Ludowej, a sam Orban jest wiceprzewodniczącym tej chadeckiej międzynarodówki. To powoduje, że ataki na niego za granicą nie są tak gwałtowne jak na Kaczyńskiego. Owszem, Orban jest obiektem zmasowanej krytyki w Brukseli, ale do ataków tych nie przyłącza się EPL, która jest największą frakcją w europarlamencie, a nawet część przywódców broni Orbana.

10. Orban walczył zawsze o prawa Węgrów za granicami kraju (w Rumunii, Słowacji, Serbii, Ukrainie) i był głównym inicjatorem uchwalenia dla nich Karty Węgra. Dzięki temu może liczyć na poparcie większości Węgrów, którzy przeprowadzili się z sąsiednich krajów i przyjęli węgierskie obywatelstwo. Tego typu punktów można wymieniać jeszcze więcej. Wniosek, jaki płynie dla PiS-u z węgierskiego doświadczenia, jest jednak następujący: nie wystarczy czekać na kryzys, aż władza sama wpadnie do rąk – trzeba w tym czasie wykonać gigantyczną (i sensowną) pracę.

GRZEGORZ GÓRNY

Co się stanie 11.11.11? Za równo miesiąc będziemy mieli do czynienia z niezwykłą datą. 11 listopada 2011 roku daje nam w skrótowym zapisie zapis daty składający się z samych jedynek. Czy to coś oznacza? 11 listopada kojarzy się Polakom przede wszystkim z rocznicą odzyskania niepodległości w 1918 roku, ale oto co stało się tego dnia w historii:

W 1673 roku doszło pod Chocimiem do spektakularnego zwycięstwa wojsk polsko-litewskich dowodzonych przez króla Jana III Sobieskiego nad wojskami tureckimi,

W 1918 Niemcy podpisali zgodę na zawieszenie działań wojennych w wagonie kolejowym w lasku Compiegne we Francji. Dokument wszedł w życie o godzinie 11.

W 2004 Organizacja Wyzwolenia Palestyny potwierdziła śmierć Jasera Arafata (przyczyny nie są znane do dziś). Kilka minut później nowym przewodniczącym OWP został Mahmud Abbas. Te wydarzenia z wielu względów mają charakter przełomowy, jednak sama liczba 11 ma jeszcze wiele innych istotnych znaczeń. Zwróćmy uwagę na kilka ważnych wydarzeń z ostatnich lat i relacji między nimi:

11 września 2001 - ataki terrorystyczne na Nowy Jork (WTC) i Waszyngton (Pentagon),

Kilka ciekawostek:

Data zamachów: 11.09 czyli 1+1+9=11,

Nazwa New York City liczy 11 liter,

Pierwszy samolot, który uderzył w WTC był lotem numer 11,

Lot 11 liczył 92 pasażerów - 9+2=11,

Drugi z samolotów, lotu numer 77 (wielokrotność 11) liczył 65 pasażerów - 6+5=11

11 września jest 254 dniem roku 2+4+5=11

W 2001 roku minęło 83 lata od zakończenia I-szej i 56 lat o d końca II-giej Wojny Światowej:

8+3=11

5+6=11

Co ciekawe 11 września 1991 prezydent George Bush wygłosił w Kongresie przemówienie na temat Nowego Porządku Świata:

<object width="320" height="266" class="BLOGGER-youtube-video" classid="clsid:D27CDB6E-AE6D-11cf-96B8-444553540000" codebase="http://download.macromedia.com/pub/shockwave/cabs/flash/swflash.cab#version=6,0,40,0" data-thumbnail-src="http://3.gvt0.com/vi/wqRCdfUUrPc/0.jpg"><embed width="320" height="266" src="http://www.youtube.com/v/wqRCdfUUrPc&fs=1&source=uds" type="application/x-shockwave-flash"></object>

11 marca 2004 - ataki terrorystyczne w Madrycie,

gdy datę zamachów zapiszemy wg metody anglosaskiej: 3/11/2004 czyli 3+1+1+2+4=11

do zamachów doszło równo 911 dni po atakach w USA,

fala powodziowa w Japonii,

fot. ChiefHira

11 marca 2011 - trzęsienie ziemi i tsunami zalewające japońskie wybrzeże,

Jak widzimy liczba 11 powtarza się w tych przypadkach wielokrotnie. Na czym polega ta cała “magia” 11-tki? Liczba 11 ma szczególne znaczenie w mistyce okultystycznej. W numerologii jest to liczba mistrzowska, podobnie jak 22 czy 33 itd. Liczba 11 oznacza wizję, 22 wizję i akcję, zas 33 możliwość kierowania światem. Wszystkie razem tworzą trójkąt oświecenia, iluminacji,

Według Żydów 11 jest złą liczbą, co sprawia, że niemożliwe jest istnienie imienia, które składałoby się z 11 hebrajskich liter. Jest ona symbolem męczeństwa, Dekalog posiada 10 przykazań, według Św. Augustyna 11 oznacza grzech, Ta dziwna koincydencja w występowaniu liczby 11 a przy tym także jest numerologiczne znaczenie sprawiają, że możemy zgadywać, co wydarzy się 11 listopada. W sieci nie brakuje krytyków takiego podejścia wskazujących, że charakterystyczne liczby bardzo łatwo jest rozpoznać po fakcie, ale jest to w zasadzie niemożliwe ad hoc. Przekonajmy się sami i 11 listopada śledźmy wiadomości bardzo dokładnie. Orwellsky

12 października 2011 Dalej będą ssać.. Średniowieczne katedry budowane w stylu gotyckim z takimi szpiczastymi wieżami miały porywać dusze chrześcijan do nieba. Taki był zamysł budowniczych i dzięki temu mamy dzisiaj takie piękne katedry, oparte na porywaniu duszy, które cieszą oko i wprawiają w zachwyt zmysły. Stałem dwa lata temu przed katedrą w Toledo – sześćdziesięciotysięcznego miasteczka leżącego w Kastylia La Mancha- 70 kilometrów od Madrytu. Tam urodził się między innymi Alfons X Mądry czy El Greco. I tam jest słynna twierdza na wzgórzu-Alkazar, gdzie konserwatywni i wierni tradycji żołnierze generała Franco bronili się podczas wojny antychrześcijańskiej w Hiszpanii. Wytrwali i Bóg przeszedł im z pomocą. Razem z generałem Franco. Potem wspólnie pokonali komunistów w Hiszpanii. Tej czerwonej zarazy, która spaliła dwadzieścia tysięcy hiszpańskich kościołów. Jaką karę dać członkowi czerwonej zarazy, który podpalał takie piękne, ze szpiczastymi wieżami kościoły i katedry? Czy samo rozstrzelanie wystarczy? Czy może łamanie kołem i rozrywanie na strzępy przez konie? Po Katedrze w Burgos, której przepiękne zdjęcia zamieszcza ostatni numer przepięknie wydawanego dwumiesięcznika ”Polonia Chrystiana”, Katedra w Toledo jest najpiękniejszą budowlą w Hiszpanii. Byłem w środku, więc wiem i widziałem.. Taki natłok piękna, że aż zapiera dech… I przepiękne kaplice: Capilla de San Juan, Capilla Major, Capilla Mazarabe czy Capilla Santiago. No i ten zamek nad brzegiem Tagu - Castillo de San Servando. O widokach z góry miasteczka Toledo - nie wspomnę.. Można stać godzinę i więcej- i patrzeć myśląc, a potem pomyśleć, żeby znowu popatrzeć. Nie znam hiszpańskiego, co utrudniało mi kontakt z tubylcami, ale…. Prawdopodobnie za dwa tygodnie zaczynam naukę hiszpańskiego, jak tylko zbierze się zespół ludzi, którzy chcą się tego języka uczyć. Jestem po zaliczce.. I – przyznam się Państwu-, że mnie to wyzwanie odrobinę przeraża. Bo to cztery godziny w tygodniu, a nie dysponuję specjalnie wolnym czasem. Ale się zdecydowałem, a jak się zdecydowałem- zaczynam. Tym bardziej, że mam dwie płyty hiszpańskojęzycznych przebojów, których tekstów nie rozumiem.. No może oprócz- Cambio Dolor.. Chciałbym pojechać do Hiszpanii jeszcze - ile tam różnego rodzaju skarbów, jeśli oczywiście rządy Tusko- Pawlako-Napieralsko-Kaczyńskiego- nie doprowadzą Polski do kompletnej ruiny. Jak rządy republikańskie w Hiszpanii.. Demokracji – mać - im się zachciało.. Republikańscy demokraci zrujnowali Hiszpanię - Franco musiał ją potem odbudowywać. Ale co zniszczyli bezpowrotnie - to zniszczyli.. Banda czerwonych barbarzyńców.. U nas pojawił się czerwony Palikot, chociaż wcześniej był wydawcą” Ozonu” i otoczył się czerwoną hołotą - w tym czerwonymi czarownicami, walczącymi z reszkami cywilizacji łacińskiej.. Przypomina mi to wojnę domową w Hiszpanii.. Naprzeciwko siebie stanęli: republikanie czerwoni jak sukno matadora - i rojaliści – wierni Kościołowi i tradycji. Na razie poseł republikański Palikot będzie usuwał krzyże zewsząd, eliminował Kościół z przestrzeni publicznej, a później - kto wie - wzorem Republikanów czerwonych - kazał zamieniać Kościoły na magazyny, w których będzie trzymał marihuanę, rozdawaną młodzieży.. Strażnikami marihuany będą wyłącznie homoseksualiści i transwestyci oraz trensseksualiści. Być może inni homorewolucjoniości. Znowu barbarzyńcy u bram.. I niech ktoś nie myśli, że poseł Palikot chce wprowadzenia swobodnego handlu narkotykami, tylko, dlatego, że jest zwolennikiem wolnego rynku. To taka gra! Domorosła młodzież chce ćpać.. I dlatego na niego głosowali.. To im zrobi dobrze. Może by raczej pomyśleć o przywracaniu tradycyjnych zasad a nie pojenia młodzieży marihuaną poza zasadami i z nudów - bo ubywa pracy? Ale dlaczego wspomniałem o szpiczastych wieżach katedr średniowiecznych,? Bo kojarzą mi się one ze szpilami ostrymi jak brzytwa, które to szpile wbijają mi codziennie jacyś jegomoście sfrustrowani, którzy frustrację wylewają na moim blogu, jakby własnych nie mogli sobie pozakładać i tam wylewać żale i smutki, że są tak nabierani przez rządzących Polską urwisów, którzy bez skrupułów i nachalnie zakręcają rzeczywistość i urabiają świadomość ludzką. I z pewnością na nich oddają swój demokratyczny głos.. Najpierw się oddają demokratycznie i głosowo, a potem atakują mnie o byle, co.. Nierząd - nawet demokratyczny- nie jest w Polsce karalny.. No i czerpanie dochodów z nierządu demokratycznego- też nie jest karane. Wolno nawet kłamać demokratycznie. Ile demokratyczna dusza zapragnie, jeśli oczywiście demokraci nie sprzedali dusz diabłu, za pożytki płynące z demokracji.. Pożytki płynące dla nich - bo przecież nie dla nas.. Dla nas z demokracji są same zmartwienia, bo demokratyczną drogą większości- odbiera nam się krok po kroku - wolność.. Niczym wolność w czerwonej Hiszpanii. Jakiś czerwony diabeł z pudełka się wyrwał, bo napisałem słowo ”uledz”, a powinienem - według niego napisać słowo ”ulec”, i podobno pouczam wszystkich, i robię błędy ortograficzne. Nie wiem, co na to Państwowa Komisja Ortograficzna - jeśli jest taka - i co ona ustaliła.. A mam to - jak powiedział pan Janusz Korwin-Mikke na Rynku Krakowskim w sprawie rządzących Polską - w d….e. Jeśli publicyści, poeci, pisarze, muzycy, pieśniarze, bardowie i inni swobodni ludzie- chcieliby się przejmować regułami, jakie ustanawiają różne państwowe komisje - to niczego twórczego by nie wytworzyli.. Wszystko byłoby takie samo i nie byłoby piękna różnorodnego, ale byłaby sztampa ustalona... Tak jak współczesna nowomowa partyjna i wyborcza… Czy da się tego słuchać? Znawcy języka podpatrują jedynie kształt języka, a nie go usztywniają swoimi pomysłami.. Tak jak w gospodarce.. Zamiast wolnego rynku- mamy usztywnianie rynku. Ja na przykład lubię bawić się językiem pisanym, bo mi to sprawia frajdę i nikt nie musi tego czytać, bo nie ma przymusu czytania moich felietonów. Każdy może- we własnym zakresie –podjąć decyzję i bawić się słowem razem ze mną. Albo napisać sobie felieton samemu. Jeśli oczywiście potrafi i jak ktoś będzie go czytał. A jak nie podoba mu się słowo „uledz”, którego użyłem - o ile pamiętam za profesorem Bartyzelem, to nich zajrzy do felietonu pana Janusza Korwin-Mikke z 25 października 2007 roku i przeczyta sobie, co tam pan Janusz w sprawie słowa ”ulec”- czy ”uledz”- napisał.. I niech przestanie koncentrować się na różach - kiedy płoną lasy.. Niech się skupi raczej na treści, choć wiem - domyślam się - że jest to człowiek, który oddany duszą i ciałem Platformie Obywatelskiej nie może zdzierżyć mojego punktu widzenia na rządy PO. Przy założeniu oczywiście, że nie pozbył się duszy.. Jak ktoś kocha lub nienawidzi- to trudno u niego o zdrowy rozsądek.. Miłość i nienawiść zaślepia.! Miłość i nienawiść to emocje, to kategoria emocjonalna, a nie rozumowa. Człowiek składa się oprócz ciała i duszy, z emocji i rozumu, który każdemu z nas dał sam Pan Bóg.. Są potrzebne ,i emocje i rozum.. Jedyną radą na myślenie, jest pozbycie się emocji podczas procesu myślenia. No i zacząć myśleć. Wiem, wiem, wiem- to bardzo trudne, szczególnie, gdy człowiek jest zakochany politycznie i demokratycznie.. I jest przyssany politycznie i demokratycznie do swoich faworytów przyssanych do państwowego koryta.. I wysysają propagandą z niego rozum.. I dalej będą ssać.. WJR

Unieważniamy wybory - podpisz protest wyborczy Zaskarżcie wybory z nami. Sztab Wolnych Wyborów zorganizowany pod patronatem Nowego Ekranu przygotowuje komplementarny protest wyborczy ujawniający wszystkie przestępstwa i nadużycia PKW oraz manipulacje mające wpływ na wynik. Sztab Wolnych Wyborów zrzesza różne partie, organizacje, komitety, których bierne i czynne prawo wyborcze zostało naruszone działaniami przestępczymi organów ustawodawczych (uchwalenie Kodeksu Wyborczego niezgodnego z Konstytucją), Państwowej Komisji Wyborczej (bezprawne wykluczenie z wyborów, złamanie kalendarza wyborczego), Okregowych Komisji Wyborczych (bezprawne odrzucenie kandydatów do Senatu i odmowa zarejestrowania list), Sądu Najwyższego (nierozpatrzenie odwołania, brak nadzoru nad PKW) i Obwodowych Komisji Wyborczych (manipulacje wynikami wyborów). Do Sztabu Wolnych Wyborów zbierającego się w siedzibie Nowego Ekranu należą między innymi: Kongres Nowej Prawicy, Unia Polityki Realnej, Prawica Rzeczpospolitej Marka Jurka, Samoobrona, Środowisko JOW, Wierni Polsce Suwerennej, Partia Elektorat, Komitet Wyborczy Sklepowicza, Anna Kalata, Marek Król i wiele innych podmiotów. Dzięki tak szerokiej współpracy, a także bieżącym doniesieniom od członków obwodowych komisji wyborczych Nowy Ekran dysponuje bogatym materiałem dowodowym dokumentującym niespotykany w demokratycznym świecie poziom zmanipulowania wyborami do Sejmu i Senatu. Z dowodów tych zamierzamy skorzystać i wnieść kompleksowy protest wyborczy do Sądu Najwyższego, w którym wykażemy bezprawne wykluczenie z wyborów kilkuset (sic!) kandydatów, pod którym podpisze się większość zrzeszonych komitetów i rzesze wyborców. Protest właśnie zaczął "się pisać", ale nie możemy czekać z akcją zbierania podpisów do czasu jego opracowania, bo czym większa ilość podpisanych wyborców tym trudniej Sądowi Najwyższemu będzie sprawę zamieść pod dywan. Mamy, bowiem tylko 7 dni na złożenie protestu wyborczego wraz z dokumentami. Dlatego już teraz WZYWAMY wszystkich wyborców przekonanych, że wybory zostały zmanipulowane, sfałszowane lub w taki sposób zostały złamane ich procedury, że mogło mieć to wpływ na wynik DOKLIKNIĘCIA i POWIĘKSZENIA PONIŻSZEGO SZABLONU, WYDRUKOWANIA, ZAPEŁNIENIA PODPISAMI i PRZESŁANIA NA ADRES NOWEGO EKRANU (ul. Nowy Świat 54/56, 00-363 Warszawa).

Protest wyborczy musimy złożyć najpóźniej do wtorku 18.10. zatem szablony z podpisami musimy otrzymać najpóźniej do poniedziałku 17.10.. Prosimy osoby zdecydowane pomóc w podważeniu wyniku wyborów do bezzwłocznego podpisania się pod protestem razem z rodziną i znajomymi także zainteresowanymi praworządnością wyborów w Polsce oraz wysłania dokumentu priorytetem, kurierem, lub przynieść go osobiście do Redakcji Nowego Ekranu. Uwaga: prosimy o conajmniej jeden e-mail kontaktowy doczepiony do przesyłki, to celem weryfikacji prawidłowości podpisów.

Gdy protest wyborczy zostanie opracowany i zaakceptowany przez organizacje natychmiast opublikujemy jego treść na Nowym Ekranie. Oczywiście nie ma ograniczeń, by zszeszone w sztabie organizacje składały swoje niezależne protesty z innym rozłożeniem akcentów, jeśli chodzi o argumenty, ale protest komplementarny, świetnie udokumentowany i podpisany przez setki (a może tysiące) osób z pewnością będzie Sądowi Najwyższemu najtrudniej odrzucić. A jeśli nie odrzuci, to w powtórzonych wyborach może sie okazać, że po zdemaskowaniu faktycznego stanu finansów państwa na koniec roku PO straci połowę wyborców, po zarejestrowaniu kilku komitetów prawicowych okaże się, że PIS wejdzie do Sejmu nie tylko wygrany, ale z naturalnymi koalicjantami, a Palikot zostanie opuszczony przez zbuntowaną młodzież (po jego wczorajszej wypowiedzi, że nie upiera się przy legalizacji konopii) i tym razem nie przekroczy progu.

Liczymy na Państwa aktywność. To bardzo ważne, bo jak powiedział NE Przemysław Wipler z Prawa i Sprawiedliwości, który własnie dostał mandat poselski, jeżeli TE wybory nie zostaną unieważnione, to oznacza, że w Polsce nie można unieważnić wyborów. Krótko mówiąc, jeśli dziś będziemy bierni i pozwolimy na tak skandaliczną kpinę z wyborców, to bądźmy pewni, że następne wybory władze sfałszują w całości, bez potrzeby zachowania pozorów i odwracającego uwagę sztafarzu, a na pewno z poczuciem bezkarności, bez strachu przed konsekwencjami karnymi, protestem społecznym czy skandalem międzynarodowym. Nie możemy na to pozwolić.. Jednocześnie wzywamy wszystkie osoby, które osobiście były świadkami manipulacji wyborczych, złamania prawa, fałszerstw, nadużyć albo zostały pokrzywdzone przez PKW lub OKW do przekazywania nam informacji na adres: redakcja@nowyekran.pl - gwarantujemy dyskrecję i zachowanie tajemnicy dziennikarskiej, co do źródła informacji, jeśli tylko o to zostaniemy poproszeni. Prosimy także o przesyłanie wszelkich materiałów dowodowych. Przy analizie wiarygodności nadużyć nie będziemy się zajmować sympatiami politycznymi źródła informacji, interesuje nas, bowiem fakt złamania prawa wyborczego i mozliwość jego potwierdzenia, a nie czy zgłosi to wyborca PiS, SLD czy Polskiej Partii Pracy. Proszę o powielanie i linkowanie tej notki. Łażący Łazarz

Chcemy zrobić rewolucję Stefczyk.info: Platforma wygrała wybory. Wielu komentatorów uznało to za porażkę PiS. Pan też ma takie wrażenie? Wojciech Cejrowski: Dziwiło mnie, że dziennikarze mówią o porażce PiS-u, a posłowie oraz politycy związani z tą formacją nie reagują na to. Drugie miejsce na podium to nie jest porażka, 30-procentowe poparcie to nie jest porażka. To jest radykalne zwycięstwo nad tymi, którzy zostali daleko w tyle. Następny wynik, 10 procent, to duża różnica. Jeśli pierwsza partia ma niecałe 39 procent, a druga ponad 30 to różnica jest mała. To oznacza, że obie te partie wygrały, obie mają poparcie dużej części Narodu.

Jednak zwycięstwo przypadło Platformie, nie PiS-owi? A my chcieliśmy te wybory wygrać? Chcieliśmy przejąć g…o, które narobił Tusk i jego spółka. Chcieliśmy sprzątać to wszystko. Niech oni sprzątają, niech się borykają z kłopotami, które sprawili. Wcale nie byłoby dobrze, gdyby PiS przejął władzę obecnie. Władzę trzeba przejąć trochę później. Najpierw rządzący muszą się utopić w tym szambie. Dopiero wtedy błogosławieństwem Bożym byłoby przejęcie władzy. Obecnie wygrana Jarosława Kaczyńskiego byłaby straszną karą dla niego.
Skąd Pana zdaniem wzięło się 10-procentowe poparcie dla Janusza Palikota? Nie wiem, czy Palikot podobnie, jak Lepper został wykreowany przez służby specjalne, ale to jest ten sam typ osobowości i zjawiska politycznego. Andrzej Lepper powstał na zamówienie i wzrastał na wkurzeniu społeczeństwa. On odwoływał się do rolników, którzy ucierpieli na polityce Leszka Balcerowicza. Palikot powstał w ten sam sposób, choć wspierają go inne grupy społeczne. Jego elektorat stanowią ludzie marginesu, którymi nie zajęła się żadna partia polityczna. Postawy zarówno Leppera jak i Palikota przypominają estetyką Jakuba Szelę. To najgorsza możliwa motywacja ludzi wkurzonych, którzy będą podrzynali gardła komukolwiek się trafi. Takie grupy wkurzonych chciałoby się, żeby zagospodarował Kościuszko, a nie Szela. Czekamy, więc na Kościuszkę. Jarosław Kaczyński musi stać się Kościuszką, musi wszystkich ludzi zebrać, złożyć im pewną polityczną ofertę i razem z nimi robić insurekcję.
Palikot to jednak również wychowanek PO Palikot został urodzony i wychowany przez Donalda Tuska. O tym trzeba mówić, gdzie się da i przypominać. Bowiem premier oczywiście będzie się teraz od niego odcinał. Trzeba, więc wypominać Tuskowi ten grzech. Naród musi się obudzić.
Ludzi wkurzonych w Polce nie brakuje? Gdy ostatnio poszedłem do sklepu, zaskoczyła mnie wielka kolejka. Kilkadziesiąt osób stało karnie w ogonku. Gdy spytałem, co „rzucili”, jeden z wkurzonych mężczyzn powiedział, że czekają na koszyki, by wejść do sklepu. Tymczasem dwadzieścia metrów dalej był inny sklep, w którym panowały pustki. Jednak ludzie woleli czekać w kolejce, ponieważ ten oblegany sklep miał promocję na cukier. Potencjał wkurzonych ludzi jest w Narodzie spory. Oni na razie nigdzie nie ruszyli, ale często wystarczy zapałka, by coś zaczęło się dziać, by powstał jakiś ruch, powstanie, kolejna Solidarność. To się zacznie niepostrzeżenie.
Widząc dobry wynik Palikota wiele osób spodziewa się ostrych ataków np. na Kościół. Pan się tego obawia? Dyskurs musi się zaostrzyć. Przecież my chcemy zrobić rewolucję. My nie chcemy reformować gównianego systemu, jak nie chcieliśmy reformować komunizmu. Bez sensu jest wprowadzanie reform do złego systemu. To jakby reformować diabła. Z nim się jednak nie rozmawia i nie dyskutuje. W teologii jest powiedziane, że trzeba się modlić egzorcyzmem i prosić Siły Niebieskie o oddalenie złego. A nie wdawać się w jakieś dyskusje. Z tym systemem też nie dyskutujemy, czekamy, żeby go obalić, albo na moment, w którym sam się rozsypie. Na szczęście Unia Europejska rozpada się ekonomicznie. Zresztą robi to w identyczny sposób, jak Związek Sowiecki. Staje się biurokratycznym molochem niewydolnym finansowo. Czekamy, więc na odpowiedni moment, by wejść w tę szczelinę z naszą wolnością i odtwarzać Rzeczypospolitą na kolejnych gruzach. Zaostrzenie sytuacji byłoby dobre, chyba, że przyjdzie z zewnątrz…
Wojna jest możliwa? A dlaczego nie? Przecież w Afryce mieszkają miliony ludzi, którzy za plecami mają Saharę, a przed sobą płytkie morze Śródziemne, które można pokonać pontonem w dwa dni. Po jego przepłynięciu można stanąć na żyznych ziemiach południowej Europy. Boję się wojny w Europie. Ona jest realnym zagrożeniem i jest dość blisko. Może przyjść piechotą z Turcji, z Maroka, z Grecji. Gdzie ci wkurzeni mają pójść? Ludzie z rewolucji arabskiej, czy z południa Europy mogą jedynie pójść na bogatszą Europę Północną. I wtedy przypominają się słowa mistyków, że Polska ma być zbawieniem Europy. Wielu z nich mówi, że Europa będzie zbawiona przez nasz kraj. Więc my musimy się odpowiednio mocno modlić. I robić to co możliwe po ludzku, by ulepszać nasz kraj.

Rozmawiał Stanisław Żaryn

Mieczysław Burchert o wyniku wyborów W imieniu Prezesa, Partii i własnym dziękuję wszystkim za pomoc w tegorocznej kampanii wyborczej. Przegraliśmy, ale nie polegliśmy. Jak na partię, która nie tylko nie uczestniczyła w debatach, ale nawet była całkowicie pomijana w mediach, kiedy te relacjonowały kampanie wyborczą i jak na partię startującą tylko w połowie okręgów, osiągnęliśmy i tak niezły wynik. Gdybyśmy mogli zarejestrować listy we wszystkich okręgach nie byłoby to 2,2%. Doszłyby jeszcze głosy:

1. Osób, które zostały przekonane przez media, ze my w ogóle nie zarejestrowaliśmy list.

2. Osób, które uznały, że w przypadku zarejestrowania list w 21 a nie 41 okręgach nie mamy szans.

3. Części osób, którym nie dane było zobaczyć nas w debatach.

4. Części osób, które oddały swój głos na Ruch Palikota, mimo że na jego listach był transwestyta i szef organizacji gejowskiej, tak bardzo chciały zmian. Przypominam, ze dopóki media pokazywały i Palikota i nas, to mieliśmy 2 razy lepsze wyniki w sondażach niż Ruch Palikota.

5. Części osób, które w ogóle nie zagłosowały, bo nie widziały żadnej odpowiadającej im partii, a nie dane im było poznać poprzez media nas.

6. Części osób, które zagłosowały na PJN, które miało wyraźnie lepsze wyniki w tych okręgach, w których my nie zarejestrowaliśmy list.

7. Części głosów z zagranicy i ze statków, gdzie JKM miał zawsze parokrotnie lepsze wyniki niż w kraju, a skąd nie uzyskaliśmy ani jednego głosu, bo nie zarejestrowaliśmy okręgu nr 19 – Warszawa 1.

Ile mogliśmy uzyskać? Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Niech każdy odpowie sobie sam, ale sądząc z wyników Ruchu Palikota mamy prawo domniemywać, że spokojnie przekroczylibyśmy 5%. Dlaczego nam się nie udało? Po pierwsze, dlatego, ze nie zarejestrowaliśmy w porę dostatecznej ilości list. Ale czy tylko, dlatego? Czy winne jest 20 okręgów, które nie zarejestrowały swoich list? Oczywiście zawinili, ale czy złożone przez nich listy zostałyby zarejestrowane przed północą 30-go? Okręg rybnicki złożył swoją listę o 10.00 rano, a podwarszawski o 13.00, a mimo to oba zostały zarejestrowane po 30-tym, przy czym podwarszawski po tygodniu... Oczywiście mogliśmy złożyć już na parę dni przed terminem poprawne listy z podpisami we wszystkich 41 okręgach, tyle, że... żadna z partii tego nie zrobiła! Co do finansów. W wyborach prezydenckich wydaliśmy na kampanię ok. 200 000 złotych, a więc na zdobycie jednego głosu wydaliśmy bodajże 67 groszy! A więc czwarte miejsce wyborach prezydenckich osiągnął JKM wydając najmniej na pozyskanie jednego głosu, bo PO wydało o ile pamiętam 17 złotych na uzyskanie jednego głosu.

Nawet media nie brały pod uwagę Leppera, który nie wydał nic na pozyskanie jednego głosu, bo jak sam napisał: „Nie wydałem nic, bo brałem z magazynu partyjnego”. Tym razem wydaliśmy tylko ok. 100 000 złotych uzyskując 1,1% poparcia mimo braku obecności w mediach, a nawet przy takim informowaniu o nas, z którego wynikało, ze nie startujemy. Jeżeli inne partie wydają oficjalnie milion złotych na uzyskanie 1% głosów (a gdzie nieoficjalne wydatki i niepoliczalne zyski wynikające ze wsparcia mediów), a my wydajemy 10 razy mniej, to znaczy, że jesteśmy bardziej sprawni od innych partii. Dlaczego więc przegraliśmy? Bo oczywiście popełniliśmy wiele błędów.

1. Zawinił Sztab, ale z oceną Sztabu wstrzymałbym się do ostatecznych wyników, w tym wyników finansowych, bo jak mawiał Napoleon, do wygrania wojny potrzebne są trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze...

2. Zawiniły okręgi, które nie zarejestrowały swoich list, ale to też wymaga głębszej analizy, bo my nie stworzyliśmy sprawnej siatki w terenie mając już istniejąca Partię, a stworzył ją Palikot organizując wszystko od zera.

3. Zawiniła Warszawa nie rejestrując swojej listy i w tym wypadku nie ma okoliczności łagodzących. Ktoś nawalił.

Przede wszystkim zaś popełniliśmy błąd podstawowy. Skoro wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że mamy szansę wejść do Sejmu w tych wyborach, powinniśmy pamiętać o tym, że „system” na to nie pozwoli i tym bardziej się sprężyć, a my „pracowaliśmy w normalnym tempie”, co więcej pozyskując wyjątkowo mało środków finansowych na kampanię. Mieczysław Burchert

Unia chce zabrać oszczędności Polaków Ekonomiści biją na alarm! Komisja Europejska chce ratować zagrożone kryzysem zagraniczne banki kosztem… oszczędności Polaków. Proponowane przepisy umożliwią, bowiem obcym bankierom wykorzystanie pieniędzy z należących do nich polskich banków na uzupełnienie strat poniesionych w krajach macierzystych. Przygotowany przez Komisję Europejską dokument „Unijne ramy zarządzania w sytuacji kryzysu w sektorze finansowym” pomoże zagranicznym bankom wyciągać pieniądze ze swoich polskich oddziałów. KE chce, żeby można było w ramach grupy bankowej swobodnie przerzucać środki z dobrze prosperującego banku w Polsce do będącego w tarapatach banku w innym kraju. To oznacza, że gromadzone przez lata oszczędności Polaków mogą ulotnić się jak kamfora. Groźbę tę dostrzega Komisja Nadzoru Finansowego. - Pomysły KE są niebezpieczne dla rynków goszczących, takich jak Europa Środkowo-Wschodnia. Nie powinniśmy płacić za problemy spowodowane przez kraje, w których nadzór bankowy nie był tak skuteczny jak w Polsce – stwierdza Stanisław Kluza, szef KNF.

Zachodnie banki mogą przenieść koszty kryzysu na Polskę - To bardzo realne i poważne zagrożenie dla naszych banków, bo będzie sprzyjało rozprzestrzenianiu się i przenoszeniu kosztów kryzysu na inne kraje – potwierdza jego obawy Ireneusz Jabłoński, ekspert ds. bankowości Centrum im. Adama Smitha. - Przepływ pieniędzy ma się odbywać na zasadach nierynkowych, czyli z „pokrzywdzeniem” banku przekazującego swoje środki. Nie ma też żadnych mechanizmów rekompensowania poniesionych strat dla kraju, z którego zostały przekazane pieniądze. Dlatego konieczne jest wręcz wprowadzenie zakazu swobodnego przekazywania pieniędzy w ramach jednej grupy bankowej w różnych krajach – dodaje. Prof. Elżbieta Mączyńska z SGH, szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego, dostrzega kolejne zagrożenie. – Sytuacja, gdy banki wiedzą, że mogą liczyć na pomoc banków zależnych, sprzyja prowadzeniu przez nie ryzykownych posunięć. Jeśli zasadniczo nie zmienią się regulacje sektora bankowego, to zagrożenie operacjami spekulacyjnymi będzie narastało – mówi.

Bruksela nakłania do hazardu moralnego - Wprowadzenie tych regulacji byłoby niebezpieczne, bo będzie sprzyjało rozprzestrzenianiu się kryzysu i przenoszenia jego kosztów na inne kraje – uważa Ireneusz Jabłoński, ekspert ds. bankowości z Centrum im. Adama Smitha. - Rozwiązanie proponowane przez KE sprzyja tzw. hazardowi moralnemu, czyli pokusie nadużycia. Bo banki będą ryzykował wiedząc, że mogą pokryć ewentualne straty – mówi prof. Elżbieta Mączyńska, szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.

http://www.se.pl

Zgubny brak wyrazistości ... istotny brak nawoływania do Różańca za Polskę, do powszechnej modlitwy, do krucjaty za grzechy narodowe. Wybory ukazały, jak bardzo brakuje autorytetów, mocnych, uczciwych, nieposzlakowanych przewodników politycznych Prawica oddała w Polsce całkowicie media, przede wszystkim telewizję publiczną. I dziś jest efekt - wyborczy. Ponad rok temu, podczas Rady Programowej Polskiego Radia, były prezes PR wygadał się, że wydał dyrektywę redakcjom: Program 1 miał zmienić czym prędzej adresata: ze słuchacza w przedziale wieku 40-65, czyli o przewidywalnych, staroświeckich poglądach, nakazano zmianę na słuchacza w wieku 18-30, który miał dostać papkę rozrywkowo-muzyczną, bo "Polskie Radio musi nadganiać w wyścigu o komercyjnego słuchacza". Nieważne było dla tego decydenta, że Polskie Radio jest publiczne, więc misyjne, i że ani powinno, ani nie musi żyć z komercji. Ma być papka antenowa. Przed wyborami było zupełnie jasne: radio odcięło dostęp do rzetelnych publicystycznych programów, a prawicowi kandydaci i ich programy oraz szeroka informacja o realnym stanie polskiego państwa nie miały już szans się przebić. Tylko jedna partia była słuszna, ta, która przejęła pełną kontrolę nad publicznym radiem, a jego decydenci nie dostrzegali już nic niestosownego, by np. pracowali tam na państwowych etatach dziennikarze o satanistycznych przekonaniach, z wizerunkami diabła na identyfikatorach pracowniczych. Nie było, komu protestować, nie było do kogo wnieść sprzeciwu, nasi reprezentanci oddali media bez boju.

Potrzebni politycy z twarzą Nie ma mediów "obiektywnych". Z ekranów TVP bije nijakość - jeśli są wyraziste osobowości, to negatywne. Niestety, to efekt sytuacji od paru lat budowanej przez tych, którzy bezpardonowo przejmowali media publiczne w ostatnich latach. Na antenach publicznej telewizji i radia agresywni i upokarzający rozmówców dziennikarze prowadzący spotkania przedwyborcze, chucpiarscy politycy wciskający wyborczy kit widzom, gdy "z urzędu" politycy prawicowi mieli prawo, z którego nie korzystali, do interweniowania zarówno w sprawach programowych, jak i personalnych, gdy chodziło o obsadę stanowisk decyzyjnych. Prawica oddała media dawno i za efekt wyborów niech wini samą siebie. Byłam wielką zwolenniczką mądrości śp. Lecha Kaczyńskiego, jestem pełna podziwu dla uczciwości i niebywałej determinacji Jarosława Kaczyńskiego. Ale chciałam być świadomym wyborcą. Widziałam brak mocnych, wyrazistych osobowości w PiS. Kogo promuje prawica? Patrząc oczami filmowca, widzę wianuszek ugrzecznionych panów i nikomu nieznanych, a dobrze ułożonych ślicznych panien bez konkretów. [oj, niektóre miały „konkrety”... Ale to za mało, by nas uwieść politycznie MD] Mówi się, że dobro nie jest wizualne, dobro jest wręcz nudne... Ale to nieprawda! Uczył nas - katolików - mediów, bycia w nich sam Papież Jan Paweł II. Ojciec Święty nie ćwiczył z nikim zachowań przed kamerą, nie używał pudru i innej charakteryzacji, jego siłą był autentyzm prawdy, którą nam wszystkim objawiał poprzez media. Cóż dzisiaj stoi na przeszkodzie, by nasi przywódcy byli wyraziści, mocnym głosem nawołujący do prawdy, do naprawiania upadającej Ojczyzny? Na przeszkodzie stoi jedynie ich własny brak charakterów, brak zdecydowania, w co mają wierzyć i jakie wartości wyznawać. Aby być kimś, trzeba być osobą.

Media dla swoich W studiu powyborczym w TVP1 i TVP Info defilada tych samych prowadzących, tych samych polityków. Główna antena publiczna taka sama jak za Gierka - propaganda sukcesu w pełni. Peany na cześć Tuska w ustach byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza to nic nowego, od dawna wiedzieliśmy, komu służył i jak "użył" ufności Lecha Kaczyńskiego, by go efektownie, medialnie opuścić. PiS oddało TVP i Polskie Radio cichutko, bez wrzawy. Nie podniesiono protestów wobec podziału koncesji na platformie cyfrowej i wyeliminowania jedynej katolickiej Telewizji Trwam. Nie było publicznych protestów przeciwko bezprawnemu dławieniu inwestycji dla regionu, dla Torunia - odwiertów geotermalnych. Nie było jasnego stawania w polu "prawda" przeciwko kłamstwu w sprawie in vitro czy w obronie prześladowanych w mediach duchownych. Brak wyrazistości gubi. W czasie wieczoru wyborczego w telewizji nikt nie podniósł kwestii braku równego dostępu do publicznych mediów dla wszystkich. TVP i PR stały się, na wiele miesięcy przed wyborami, tubą wyborczą PO i Janusza Palikota, dyskretnie "wpuszczano" Waldemara Pawlaka. Nie ma mediów publicznych, są media monopartyjne. Nic nowego w Polsce. Spuścizna po Peerelu. Radiokomitet pacyfikował wizerunek świata, kontrolował wszelkie informacje, manipulował stosunkiem widzów do wiary, do faktów informacyjnych. A jednak "Solidarność" wygrała. Wtedy mieliśmy wielkich przywódców Polski w Kościele. Jan Paweł II nigdy nie dopuściłby do takiego stanu zakłamania podstawowych prawd etyczno-moralnych w mentalności Polaków. Prymas Tysiąclecia, ks. kard. Stefan Wyszyński, był niepodważalnym autorytetem i duchowym przewodnikiem Polaków, wtedy przy nim, przy nich obu, nic nam, katolikom, nie myliło się - co jest białe, co czarne, co jest prawdą, a co bolszewickim kłamstwem, nie podawano w wątpliwość istnienia szatana, nie poddawano pod dyskusję "co to jest grzech", nie zaciemniano granic między "prawem do coraz wyższej jakości życia" tak dziś głoszonej, jak nagroda w sekcie, przez premiera Tuska, a między krzywdą bezsilnych, którym już niewiele można odebrać. Warto dodać, że Prymas Wyszyński całkowicie był odcięty od dostępu do mediów, ale ofiarnie i codziennie używał ambony! Rocznie głosił co najmniej 500 kazań. I choć ludzie mieli telewizory i radia w domu, to tłumnie chodzili słuchać wyrazistej, czytelnej Bożej mądrości swojego Prymasa.

"Drugi Budapeszt" Gdy Jarosław Kaczyński wołał z ufnością: "Będziemy mieć drugi Budapeszt tu, w Warszawie!", red. Piotr Kraśko od razu pospieszył z ironicznym "tłumaczeniem na polski", że oto "kiedyś mieliśmy mieć drugą Japonię, potem drugą Irlandię". I już radośnie można było podśmiewać się z przegranego PiS. W nawoływaniu do "drugiego Budapesztu" pobrzmiewa istotny brak nawoływania do Różańca za Polskę, do powszechnej modlitwy, do krucjaty za grzechy narodowe. Moja główna obserwacja z wieczoru powyborczego: nie da się być trochę katolikiem, a trochę nim nie być. Nawet jeśli przywódcy tej klasy, co Jarosław Kaczyński, ktoś zdołał wmówić, że "Różaniec jest taki niepolityczny", a ostre, zdecydowane, wyraziste stawanie w obronie jedynych katolickich mediów to "niepolityczne ośmieszanie wizerunku wyborczego", to niestety wmówiono mu dryf wizerunkowy - rozpływanie się w bezkształtnej masie nijakich, niewyrazistych. Te wybory ukazały, jak bardzo brakuje autorytetów, mocnych, uczciwych, nieposzlakowanych przewodników politycznych - czytelnych, jednoznacznych. Jak bardzo brakuje wyrazistych, rzetelnych dziennikarzy. Jasne się stało, dlaczego postrachem w Polsce może być mała, skromna katolicka telewizja, jedyne okienko polskich katolików. Anna T. Pietraszek   

Już 2 dni po wyborach dowiedzieliśmy się, że potrzebny jest nowy

1. Ledwie zakończyły się wybory i PKW zdążyła ogłosić ich wyniki, a już po posiedzeniu starej Rady Ministrów dowiedzieliśmy się, że konieczne jest przedstawienie nowego projektu budżetu na rok 2012. Ten poprzedni został przyjęty przez ten sam rząd dwa tygodnie temu i przekazany do Sejmu 30 września ba w kampanii rządzący Platforma i PSL zapewniali, że w takim kształcie chcą go uchwalić do końca tego roku. Co się zmieniło w tej sprawie przez ostatni tydzień? W zasadzie niewiele, Platforma wygrała wybory, chce tworzyć z dotychczasowym koalicjantem nowy rząd, (choć wczoraj dowiedzieliśmy się także, że do końca roku rządził będzie ten stary, a nowy powstanie dopiero „pod choinkę”), więc powoli trzeba się zacząć przyznawać, że przed wyborami w sprawie finansów państwa obowiązywała „totalna ściema”.

2. Wiodące media przyjęły tak diametralną zmianę stanowiska rządu Tuska w sprawie budżetu z daleko idącym zrozumieniem, uznając, że takie podejście jest oczywiste, bo przecież zmieniły się realia gospodarcze. Wprawdzie już w czerwcu tego roku projekt budżetu przyjęty po raz pierwszy przez rząd Tuska był kontestowany przez większość ekonomistów, nawet tych przychylnych rządowi. Zwracali oni uwagę, że wzrost gospodarczy w 2012 roku, nie wyniesie 4% PKB jak przyjęto w budżecie, a raczej będzie się mieścił w przedziale 2-3% PKB, głównie ze względu na wyraźne spowolnienie gospodarek krajów strefy euro, a w szczególności gospodarki niemieckiej. Oznacza to ich zdaniem ni mniej ni więcej tylko zawyżenie dochodów podatkowych według ostrożnych szacunków o około 20 mld zł. A w projekcie budżetu minister Rostowski przewidywał wzrost wpływów podatkowych aż o 9% w stosunku do roku 2011. Jeżeli weźmiemy pod uwagę wpływy podatkowe w latach 2008-2010 to w każdym roku były one mniejsze od tych planowanych, choć mieliśmy do czynienia ze wzrostem gospodarczym i wyższą niż planowana inflacją, a nawet podwyżką stawek podatku VAT, to optymizm Rostowskiego w szacowaniu wpływów podatkowych na rok 2012, już wtedy wyglądał wręcz kuriozalnie.

3. Ale tych nierealistycznych wielkości w projekcie budżetu było znacznie więcej. Wskaźnik bezrobocia miał wynieść na koniec grudnia 2012 roku 10%, bo zdaniem Rostowskiego bezrobocie na koniec tego roku będzie wynosiło 10,9%, choć na koniec sierpnia wynosiło 11,6%, a w ostatnim kwartale tego roku będzie już tylko rosło. Kompletnie nierealistyczne są średnioroczne kursy złotego w stosunku do euro i dolara wynoszące odpowiednio 3,87 zł i 2,85 zł. W sytuacji ucieczki inwestorów zarówno z rynku giełdowego jak i walutowego trudno sobie wręcz wyobrazić osiągnięcie przez złotego takich średnich poziomów kursów. Konsekwencją tego będzie wyższy poziom tej części długu publicznego, która jest wyrażona w walutach obcych. Dewaluacja złotego o 10% jak to się stało ostatnio, to przyrost wartości tej części długu aż o 20 mld zł, a więc blisko 1,5% PKB, a to z kolei może powodować gwałtowne przekroczenie przez dług publiczny tzw. progów ostrożnościowych, czyli 55% PKB i 60% PKB. Jeżeli dołożymy do tego nierealistyczny poziom deficytu budżetowego (35 mld zł), a w konsekwencji zakładanego długu publicznego, który na koniec 2012 roku ma wynieść 836 mld zł, podczas gdy już w połowie tego roku wynosił 812 mld zł, a do końca roku prawdopodobnie przekroczy poziom przewidywany przez ministra finansów dopiero za rok, to już wtedy widać było, że rząd Tuska przygotował optymistyczny dokument tylko na wybory.

4. W ciągu najbliższych kilku tygodni dowiemy się zapewne, że do Sejmu trafi obszerna autopoprawka budżetowa i ten nowy projekt zaboli nas wszystkich bardzo mocno, a znając Platformę, tych mniej zamożnych zaboli najmocniej.

Już pierwsze dni po wyborach pokazują, więc, że kłamanie w kampanii wyborczej popłaca, kłamstwem można wygrać wybory, a zaraz po ich rozstrzygnięciu z rozbrajającą oświadczyć, że zmieniły się okoliczności, więc i zmiana decyzji jest usprawiedliwiona. Sprzyjające media dadzą w tej sprawie osłonę medialną i po sprawie. Zbigniew Kuźmiuk

Witucki Wasalem Wizjonerow? Goraczkowe szukanie inwestora dla TVN moze skonczyc sie klapa. Co dalej ? Tu pojawja sie na nowo pytanie na temat umowy pomiedzy TPSA i TVN, podpisanej dokladnie rok temu, pod troskliwym okiem czlonka rad nadzorczych TPSA i TVN, Wieslawa Rozluckiego. Glownym udzialowcem TPSA jest francuski France Telecom, ale prezes TPSA mieszka na codzien w III RP, w ktorej glownymi udzialowcami sa wizjonerzy. Prezes Maciej Witucki jest czlonkiem zarzadu organizacji PKPP Lewiatan, zasiada tam obok Wojciecha Kostrzewy z ITI. PKPP Lewiatan kieruje towarzyszka Bochniarz, dlugoletni czlonek rady nadzorczej ITI. Dla pewnosci, Wieslaw Rozlucki, wspoltworca pierwszych polskich milionow ITI (w odroznieniu od milionow panamskich) na plecach slynnej transakcji Exbudu Balcerowicza i Bieleckiego (nota 1) zasiada w radach nadzorczych TVN i TPSA. 14 pazdziernika 2010, TPSA i TVN podpisaly tzw. dlugoterminowa umowe o wspolpracy. Oczywiscie obie strony zaprzeczaja ze umowa moze miec tez ew. podloze kapitalowe, niemniej samodzielnie myslacy eksperci wskazuja na mozliwosc istnienia tzw. tajnej czesci umowy, ktora z racji tego ze jest tajna moze zawierac niespodzianki. Nie wiadomo czy francuski udzialowiec TPSA, czyli France Telecom, zna wszystkie szczegoly tej umowy. To samo dotyczy rady nadzorczej, za wyjatkiem oczywiscie niezastapionego Wieslawa Rozluckiego. Jezeli wiec ITI nie znajdzie tego wymarzonego inwestora gotowego slono przeplacic za TVN, czy TPSA podejmie sie misji specjalnej ? Skoro 28-o letni Tobias Solorz moze kupic na kredyt Polkomtela, to o wiele starszy Maciej Witucki moglby tez kupic na kredyt TVN. TPSA i TVN maja podobny free float: 45% akcjonariatu. A polscy akcjonariusze gieldowi sa jak wiemy potulni, daja pieniadze i o nic sie nie pytaja.

Contal Management AG "Contal" to skrot od slowa "Continental" uzywany w jezyku hiszpanskim. Contal International Inc byla firma-przykrywka dzialajaca w latach 80-tych w USA, pod ktora byli podczepieni Wejchert i Walter. Contal Management AG Szwajcaria byla spolka-matka. Legenda mowi ze Wejchert i Walter dorabiali sie w Contalu sprzedajac polskie kasety wideo wsrod Polonii w Chicago. Co tam oni sprzedawali Polonii w Chicago, gdzie rezydowal Edward Mazur, wiedza tylko zainteresowani plus kilku pulkownikow. W kazdym razie spolka nie nosila nazwy "Janek & Mariusz Polish Video" czy tez "Polish Chips Inc" ale "Contal International Inc", nazwy ktora nic nie znaczy i znaczy wiele, tak jak np. "Universal Exports" z filmow Jamesa Bonda. Okragly Stol w Polsce i blyskotliwa kariera Grzegorza Zemka w FOZZ wprowadzily duze zmiany w dzialalnosci Contal International Inc. 11 lipca 1990 powstala w Szwajcarii spolka zarzadzajaca Contal Managment AG. Osobami ktore byly uprawnione do zarzadzania kasa spolki Contal byly najpierw: Jan Wejchert, Mariusz Walter, Joseph Ackermann, Patrick Shortall i Heidi Simm.

9 pazdziernika 1991 roku Bruno Valsangiacomo zastapil Josepha Ackermanna a Richard Elminger zastapil Patricka Shortalla. Heidi Simm, tak jak wczesniej Barbara Trautweiler (zalozycielka ITI Holdings SA w Luksemburgu), rozplynela sie w powietrzu. Kongres Kobiet Henryki Bochniarz i Barbary Labudy, promujacy prawa kobiet w biznesie, wtedy jeszcze nie istnial. Wejscie do akcji Kasjera ITI z Zurichu, Bruno Valsangiacomo, w 1991 roku zwiazalo sie z dwoma zdarzeniami:

(i) Spolka Contal International Inc zostala rozwiazana w 1991 poniewaz USA stalo sie oficjalnym przyjacielem post-PRLu a Warszawe opuscil Przedstawiciel Naczelnego Dowodcy Sil Zbrojnych Ukladu Warszawskiego w Wojsku Polskim, gen. plk. Wladimir Siwienok, jako ze Uklad Warszawski zostal rozwiazany.

(ii) nazwa spolki Contal Management AG zostala zmieniona na ITI Management AG, tak aby odzwierciedlic transformacje zakonczonej operacji Contal w operacje ITI. Patrick Elminger opuscil spolke w 1994 roku, ale dziala wciaz w radzie nadzorczej spolki Kasjera ITI z Zurichu, Bruno Valsangiacomo, o nazwie FFF Fincoord Finance Coordinators AG.  Irlandzki ksiegowy Patrick Shortall, opuscil spolke w 1993 roku i rozplynal sie w powietrzu.  W 2001 roku, z kolei Wejchert i Walter zostali poproszeni o opuszczenie ITI Management AG, ktore przechrzczono z kolei na ITI Services AG, spolke w ktorej rzadzi do dzisiaj jednoosobowo prawa reka Valsangiacomo, Romano Fanconi.  Romano Fanconi jest sekretarzem rady nadzorczej ITI Holdings SA i czlonkiem rady nadzorczej TVN SA. Trzyma wszystko pod kontrola.

ITI Services AG ma zadziwjajaco duzy kapital, 100.000 frankow szwajcarskich, wiekszy niz kapital spolek holenderskich ktore sa nominalnymi wlascicielami np. Polpharmy Staraka. Byc moze duzy kapital ITI Services AG jest na miare duzych wyzwan, ktore stoja przed ta wizjonerska spolka ?   Stanislas Balcerac

Nowa Prawica – przyczyny klęski Ta kampania została przegrana nie teraz, nie z winy Państwowej Komisji Wyborczej, ale została przegrana już na początku tego roku przez samego Janusza Korwin-Mikkego, który zamiast wykorzystać dobre wyniki z wyborów prezydenckich i samorządowych i budować szeroką prawicę poszedł w zupełnie innym kierunku oddając partię w ręce starych działaczy UPR. Taka drużyna gwarantowała oddanie w tych wyborach walkowera. Drużyna, która od 20 lat nie wygrała żadnego meczu nie miała szans stać się nagle „czarnym koniem”, jeżeli w jej składzie znaleźli się zawodnicy przyzwyczajeni do wiecznej przegranej, bez podstawowej wiedzy i umiejętności gry, w której od lat starają się brać udział.

Destrukcja partii od wewnątrz Przez kilka miesięcy ta ekipa nie potrafiła napisać prostego programu partii. Problemy z rejestracją, nazwą partii (równolegle występowało kilka różnych nazw kojarzących się z JKM) to była codzienność w pierwszym półroczu 2011 roku. Przez prawie rok (w roku 2010) prowadziłem biuro prasowe przy komitetach wyborczych Janusza Korwin-Mikkego, a z członków założycieli znalem może ze 3-4 osoby, a świadczy to tylko o tym, że ci ludzie nie brali aktywnie udziału przy żadnej z dwóch wcześniejszych kampanii. Jednak to właśnie na nich postawił prezes obecnej Nowej Prawicy. Decyzje, które podejmowała ta grupa „fachowców” zaowocowały obecną klęską wyborczą. Wystarczy wspomnieć o zniszczeniu własnej młodzieżówki, która się całkiem sprawnie organizowała. Pomysł ograniczenia wieku członków młodzieżówki do 21 lat zaowocował tym, że jak policzyli sobie szefowie młodzieżówki, liczba członków spadła im do 3 osób. Taki to z lekka ponury żart zafundowały własnej partii dziadki z UPR. „Żart” ten miał konkretne przełożenie na kampanię wyborczą. Brak młodzieżówki sprawił, że kolejny szef sztabu pod koniec kampanii szukał ludzi do rozpowszechniania materiałów propagandowych (ulotki, plakaty) i oferował za to pieniądze(!) żeby tylko jakichkolwiek chętnych znaleźć.

Klęska zbiórki podpisów została zaplanowana Od kiedy okazało się, że jednym z dwóch koordynatorów na kraj od zbiórki podpisów został Dariusz Wodnicki, było pewne, że z tą zbiórką będą problemy. Człowiek, który przy dwóch poprzednich kampaniach (prezydenckiej i samorządowej) nawalał za każdym razem właśnie przy zbiórce podpisów, wiadomo było, że nawali po raz kolejny. I tak się stało. Zresztą Wodnicki pożegnał się z ta funkcją jeszcze w trakcie zbiórki. Nawalił w kraju, nawalił w Warszawie, w której był wiceprezesem oddziału warszawskiego. To, że prezes Janusz Korwin-Mikke nie wystartował to jest efekt tego, że w Warszawie były również problemy ze zbiórką, którą nadzorował Wodnicki. Ostatecznie warszawska lista nie została zarejestrowana przez PKW, a to właśnie na tej liście JKM był „jedynką”.

A było światełko w tunelu Jeszcze przed kampanią wyborcza takie światełko pojawiło się wraz z Kongresem Nowej Prawicy, (od którego potem partia przyjęła swoją nazwę), jaki odbył się w połowie kwietnia w Pałacu Kultury w Warszawie. Wydawało się, że może jednak jest szansa na zbudowanie szerszego ruchu prawicowego. Była to nadziej złudna. Janusz Korwin-Mikke dalej brnął w kierunku budowania partii opartej na jednym nazwisku i jednym środowisku, środowisku byłych działaczy UPR. Na listach wyborczych Nowej Prawicy zabrakło, więc znanych nazwisk, zabrakło przedstawicieli znaczących środowisk prawicowych. To, że Nowa Prawica nie dogadała się ze starym UPR-em jest w dużej części również winą JKM, który w swoich tekstach publicystycznych zbyt często po prostu potrafi obrażać innych ludzi. A później jest zdziwienie, że ludzie nie chcą się z nim, jako politykiem układać i negocjować (inna sprawa na ile w ogóle intencje UPRu były w tym wypadku czyste).

„Fachowcy” ze sztabu Przed kampanią wyborczą, pełnomocnik Komitetu Wyborczego Nowej Prawicy i jednocześnie wiceprezes KNP, Mieczysław Burchert (na zdjęciu z lewej) zapewniał mnie osobiście, że sztab wyborczy jest świetnie przygotowany (teraz ten sam świetnie przygotowany sztab krytykuje na swoim profilu na facebooku) i że to najlepiej przygotowany sztab ze wszystkich, jakie ona znał, jeśli chodzi o wszystkie poprzednie wybory. Mieczysław Burchert kłamał otwarcie. Zdawał sobie doskonale sprawę, że w tym sztabie są osoby, które zwyczajnie nawalą, ale również takie osoby, które sobie po prostu nie poradzą, ze względu na brak doświadczenia i odpowiedniej wiedzy. Wspomniany Dariusz Wodnicki to jedna z osób wcześniej na siłę lansowanych przez wiceprezesa Burcherta. Podobnie jak Paweł Sadowski, który po tym jak tylko został prezesem oddziału warszawskiego KNP całkowicie zniknął i przestał działać. W Sadowskim Burchert upatrywał przyszłość Nowej Prawicy. No to dziś ta przyszłość Nowej Prawicy została właśnie zrealizowana. Inna lansowana przez Burcherta osoba to Tomasz Dalecki, który został szefem biura prasowego. I podobnie jak w przypadku Wodnickiego również tutaj było więcej niż pewne, że będzie klapa. Kilka tygodni przez wyborami Dalecki sam zrezygnował z funkcji. Za jego kadencji biuro wysyłało raptem po kilka komunikatów miesięcznie do mediów. Wbrew temu, co pisał ówczesny szef sztabu, Adam Woch, który zapewniał, że informacje wysyłane są codziennie. Efektem takiego działania biura prasowego było m.in. to, że jeszcze kilkanaście tygodni przed wyborami w sondażach zamiast Nowej Prawicy pojawiała się nieistniejąca partia Wolność i Praworządność.

Stracona szansa Prawda jest taka, że w zasięgu ręki był w tym roku Sejm. Wystarczyło tylko kontynuować tę linię budowy, która została zapoczątkowana pod koniec kampanii prezydenckiej. W kampanii samorządowej główny nacisk został postawiony na organizacje struktur. I te struktury zaczęły całkiem dobrze funkcjonować, a wybory samorządowe pokazały gdzie jeszcze jest w tym względzie bardzo dużo do zrobienia. Tomasz Sommer, który był pełnomocnikiem wyborczym w wyborach samorządowych, zwracał po wyborach uwagę prezesowi, że należy ruszyć właśnie do tych okręgów, w te rejony kraju, gdzie ze strukturami jest najgorzej. Zostało puszczone to mimo uszu. I to też jest jeden z efektów, że Nowa Prawica miała problemy ze zbiórką podpisów i w efekcie nie zarejestrowała list wyborczych w całym kraju. Poza tym przy tych wyborach zostali całkowicie odsunięci od pracy ludzie, którzy pracowali przy dwóch poprzednich sztabach. Nie było, więc kontynuacji budowy silnej partii, silnego i sprawnego zespołu fachowców, tylko kontynuacja budowy starego, dobrego i poczciwego UPR.

Ludzi żal Najbardziej żal jednak tych ludzi, którzy zaangażowali swój czas i pieniądze wierząc, że tym razem się uda. Ludzi nowych w działalności partyjnej. Tymczasem, znając od środka realia tego środowiska było niemal pewne, że to się nie uda. I po raz kolejny zostanie zmarnowany ludzki wysiłek i entuzjazm. Że kolejne osoby raz na zawsze zostaną zniechęcone do jakichkolwiek działań politycznych, społecznych. I to jest prawdziwa i największa szkoda, jaka jest od lat wyrządzana przez to środowisko. Jerzy Wasiukiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
578
578 649
Dz U 2006 83 578
Dz U 2006 83 578 Samodz funkcje techn w budown
Dz-U-1998-Nr-91-poz-578
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 578 KPC, Postanowienie Sądu Najwyższego - Izba Cywilna z dn
Dz U 1998 Nr 91 poz 578
578 579
578
Dz U 2006 83 578
578
578
578-587, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
f nachmias metody?dawcze w naukach społV8 578
578
Dziennik Ustaw z 06 r Nr? poz 578 w sprawie samodzielnych funkcji technicznych w budownictwie
578
578

więcej podobnych podstron