499

Przemilczane ludobójstwo Stalinowskie represje lat 1937-1938 objęły do miliona Polaków, obywateli Związku Sowieckiego Z profesorem Wojciechem Materskim, dyrektorem Instytutu Studiów Politycznych PAN, badaczem reżimu stalinowskiego rozmawia Łukasz Kudlicki

Jaka była sytuacja Polaków w ZSRS po traktacie ryskim, który w marcu 1921 roku zakończył wojnę polsko-bolszewicką i ustalił granicę polsko-sowiecką? Przez kilka lat po traktacie ryskim trwała repatriacja. Ludzie mogli optować, czyli zgłaszać się do wyjazdu, wybierając życie w Polsce. Ta akcja zakończyła się w czerwcu 1924 roku. Szacuje się, że po tej dacie na terenie ZSRS pozostało jeszcze około 1,5 miliona Polaków. Byli oni poddani krzepnącemu reżimowi komunistycznemu, podobnie jak i inne narody państwa „nowego” typu. Polski obwód autonomiczny (Polrajon) Marchlewszczyzna utworzony w 1925 roku na obszarze zamieszkałym przez zwarte skupiska ludności pochodzenia polskiego na Wołyniu w Ukraińskiej SRR miał być ośrodkiem przygotowującym kadry dla Polski komunistycznej. Jednak ten projekt zawiódł. Polacy z trudem poddawali się indoktrynacji, ale nie chcieli się wyrzec religii, a kolektywizacja wzbudziła u nich zdecydowaną niechęć. Władze nie mogły sobie pozwolić na takie odstępstwo od sowieckich reguł. W latach 30. pojawiły się okoliczności, które stały się bezpośrednią przyczyną brutalnych represji wymierzonych w tę ludność.

Czy polscy historycy mają dostęp do sowieckich dokumentów źródłowych w tej sprawie? Ostatnio sytuacja w tej kwestii nieco się zmieniła. Niedawno, w 2010 roku, ukazał się tom sowieckich dokumentów opracowany i samodzielnie wydany przez dr. Tomasza Sommera Rozstrzelać Polaków. Ludobójstwo Polaków w Związku Sowieckim w latach 1937-1938. Dokumenty z Centrali. Można tam znaleźć szereg ważnych źródeł, głównie proweniencji centrali NKWD. Są też dokumenty w Instytucie Pamięci Narodowej, które dotyczą szczytu operacji przeciwko Polakom. Historycy na ogół datują początek represji na 1933 rok, kiedy został aresztowany Bolesław Skarbek, działacz komunistyczny na Marchlewszczyźnie. Trzeba jednak liczyć od 1931 roku, czyli od aresztowania Sylwestra Wojewódzkiego.

Kim był Wojewódzki? To polski komunista, współzałożyciel Niezależnej Partii Chłopskiej, wcześniej oficer Legionów i pracownik Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, czyli wojskowego kontrwywiadu. Trafił on do Sowietów w ramach tzw. wymiany personalnej. W jej ramach oba państwa wydawały drugiej stronie własnych obywateli skazanych na najwyższy wymiar kary bądź na długoletnie więzienie – Sowieci głównie księży katolickich i agentów wywiadu, Polska – czołowych komunistów, dywersantów i także agentów wywiadu. Po wyjeździe w tym trybie do ZSRR Wojewódzki wkrótce został rozpoznany, jako były oficer, aresztowany i stracony. Był to początek akcji przeciwko Polakom, z czasem nazwanej „Operacją polską” bądź „Operacją przeciwko Polskiej Organizacji Wojskowej”.

Czy rzeczywiście była taka organizacja? Owszem, ale w latach wojny światowej. Po odzyskaniu niepodległości, w grudniu 1918 roku została wcielona do Wojska Polskiego. NKWD posłużyło się tą nazwą, sugerując, iż POW na terenie Sowietów nadal działała, jako dywersyjne podziemie. Oskarżenia o przynależność do POW wysunięto nie tylko w stosunku do Wojewódzkiego, ale wielu innych poddanych represjom Polakom obywatelom ZSRR. Były one głównym pretekstem rozpoczęcia „właściwej” rozprawy z nimi na skalę masową, czyli tzw. operacji polskiej. Prof. Wojciech Materski: W lipcu 1937 roku szef NKWD Nikołaj Jeżow wydał rozkaz dokonania ludobójstwa na obywatelach sowieckich pochodzenia polskiego

Były to działania na skalę ludobójstwa. Kiedy się zaczęły? Operacja na skalę masową zaczęła się w lipcu 1937 roku, kiedy szef NKWD Nikołaj Jeżow wydał specjalny rozkaz operacyjny, w którym kazał przyspieszyć działania przeciwko Polakom i faktycznie dokonać ludobójstwa na obywatelach sowieckich pochodzenia polskiego, przede wszystkim w dwóch okręgach autonomicznych, czyli na Dzierżyńszczyźnie i Marchlewszczyźnie. Rozkaz dawał trzy miesiące na zlikwidowanie Polaków. Potem był kilkukrotnie przedłużany, bo machina zbrodni nie dawała rady mordować tak szybko, jak tego sobie życzyła centrala. Ostatnie przedłużenie przeżyło samego Jeżowa w roli szefa NKWD, bo w listopadzie 1938 roku został stracony. Jego miejsce zajął Ławrientij Beria. Sankcjonujący mordowanie Polaków rozkaz operacyjny Jeżowa obowiązywał jeszcze do końca grudnia 1938 roku. Czyli operacja mordowania Polaków na skalę masową miała miejsce od lipca 1937 roku do grudnia 1938 roku. System zachowywał pozory praworządności: wyroki według maksymalnie skróconej procedury wydawały specjalne dwójki i trójki. Jednak często było tak, że dopiero po zamordowaniu rejestrowano ludzi i wpisywano wyrok, kiedy oni już nie żyli.

Ile ofiar pochłonęła specjalna operacja NKWD przeciw Polakom? Według pierwszej kategorii represji, czyli skazanych na karę śmierci, liczba ofiar wynosiła około 140 tysięcy. Łącznie z drugą kategorią represji – zsyłką i łagrami – dotyczyła miliona osób! Dla porównania polskie ofiary śmiertelne na Wschodzie od 17 września 1939 roku do maja 1945 roku to około 150 tysięcy ludzi. Czyli operacja polska NKWD jest z nimi porównywalna. Słusznie mówi się o polskiej hekatombie na Wschodzie w czasie wojny, ale o podobnej liczbie ofiar operacji NKWD z lat 1937? 1938 do niedawna nikt nie mówił, a mało, kto w ogóle o niej wiedział.

Jaki był profil społeczny ofiar akcji NKWD z lat 30? Obok szczególnie zawzięcie mordowanych polskich komunistów, działaczy społecznych i oświatowych, na ogół byli to ludzie prości, niewykształceni, którzy po prostu „siedzieli u siebie” – zostali na terenie ZSRS, bo granica odrodzonej Polski ich nie objęła. Należy pamiętać, że po zakończeniu masowej repatriacji w połowie lat 20. na terenie ZSRS zostało jeszcze około 1,5 mln Polaków. To jest ogromna liczba. Około miliona z nich zostało poddane represjom w zdecydowanej większości w latach 1937-1938.

Czy zachowały się jakieś świadectwa przedstawiające sposób dokonania zbrodni? Jest taka relacja J. Sinickiego o likwidacji jednej wsi na Marchlewszczyźnie na Ukrainie, która dobrze ilustruje sposób działania NKWD. „Oddział NKWD otoczył naszą wieś w nocy i od wczesnego ranka rozpoczęła się intensywna praca selekcyjna. Całą ludność podzielono na trzy grupy: pierwsza – mężczyźni, (których na podstawie doraźnych sądów Ťtrójkiť w większości natychmiast rozstrzeliwano w pobliskim lasku), druga – kobiety z małymi dziećmi (kierowano ich na wysiedlenie do obwodu kokczetowskiego w Kazachstanie) i trzecia – dzieci powyżej 10 lat (kierowano je do tzw. dietdomów-sierocińców) w celu wychowania na oddanych władzy radzieckiej patriotów ZSRR i całkowitego izolowania od jakichkolwiek związków z polskością”. W czasie podobnych akcji na Dzierżyńszczyźnie wymordowano nie mniej niż 10 tys. ofiar.

Zbrodnie te spełniają definicję ludobójstwa. Tak, to było ludobójstwo w czystej postaci. O ile w kwestii Katynia niektórzy prawnicy mają wątpliwości, co do charakteru ludobójczego, to w przypadku operacji z lat 30. nie ma żadnych wątpliwości. Mordowano Polaków właśnie za to, że byli Polakami. Jak już mówiłem, najczęściej dopiero po masowych mordach dorabiano procedurę wyroku wydawanego przez trójki i dwójki. Dzierżyńszczyzna to był obszar niewielkiego naszego powiatu wokół Dzierżyńska, czyli naszego Kojdanowa. Podobnie jak w dwóch polskich okręgach narodowościowych było w przypadku innych skupisk polskich, m.in. w Leningradzie czy Moskwie. Polaków aresztowano i mordowano, a potem dorabiano dokumenty, dopisując wyroki.

Jaki był powód, motyw reżimu stalinowskiego, który zdecydował się na wdrożenie operacji likwidacji Polaków na tak masową skalę? Motyw nie został wyraźnie wykrystalizowany. W kierownictwie partii panowało narzucone przez Stalina przekonanie, że polskie skupiska to środowisko prowokatorów, szpiegów, zdrajców itd. Impulsu do akcji upatrywałbym właśnie w psychice i psychozach Stalina, który alergicznie reagował na wszystko, co polskie. Miał zresztą pewne doświadczenia, które bardzo zaciążyły na jego nastawieniu. Jako komisarz frontu południowo-zachodniego w wojnie z Polską w 1920 roku nie spieszył się z udzieleniem pomocy atakującemu Warszawę Tuchaczewskiemu, co postawiło go w pozycji współwinnego klęski, nabawiło „kompleksu polskiego”. Drugie takie doświadczenie to komisja polska V Kongresu Kominternu w lipcu 1924 roku, kiedy całe kierownictwo Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, tzw. większościowców, wśród których byli Adolf Warski (Adolf Warszawski), Wera Kostrzewa (Maria Koszutska) i Max Horwitz (Maksymilian Walecki) oskarżono o trockizm i pod naciskiem Stalina rozpędzono. Zakonotował sobie, że ci polscy komuniści to trockiści, czyli właściwie zdrajcy. Zaczął się proces, który w lipcu 1938 roku doprowadził do krwawej likwidacji KPP. Bezpośrednim powodem operacji polskiej NKWD była klęska projektu Marchlewszczyzny, która miała być laboratorium produkującym sowieckich Polaków i aktyw przyszłej polskiej Armii Czerwonej, a także jej poprawionej wersji, powstałej w 1932 roku Dzierżyńszczyzny. W obu wypadkach system sowiecki poniósł klęskę. Ludzie byli oporni. Zawiodła koncepcja stworzenia aktywu dla przyszłej polskiej republiki komunistycznej. Dlatego m.in. do akcji weszło NKWD z operacją specjalną.

Pod pretekstem akcji klasowej uderzono w narodowość. Przecież tam nie było „klas posiadających”! Większość stanowili prości chłopi, którzy nieufnie przyjmowali rozwiązania sowieckie i czasem o tym wprost mówili, co już wystarczało do rozpętania terroru. A po pierwszej fali represji w ZSRS, rozpętanej u zarania sowieckiej państwowości przez CzeKa Feliksa Dzierżyńskiego, terror był uznany za najlepszą formę rządzenia: niszczył wrogów, zastraszał potencjalnych wrogów, dyscyplinował społeczeństwo. Dlatego terror nie ustawał, obejmując kolejne grupy: po białych i kontrrewolucjonistach zajęto się chłopami, nazwanymi kułakami, potem wrogami ukrytymi, szpiegami przemysłowymi, wrogami w wojsku itd. System opierał się na tym, że społeczeństwo było zastraszone, każdy na każdego donosił. Nieustannie tropiono wroga. Ta metoda obowiązywała również wśród komunistów, którzy później budowali PRL. Przecież Biuro Informacyjne Komunistów Polskich było specyficzną policją wewnętrzną, która miała weryfikować tych, których nie było w kartotekach i nie byli sprawdzeni. Tym zajmowali się Zawadzki, Różański, Radkiewicz: sprawdzali towarzyszy, do których nie mieli zaufania. Do których zaufania nie miał Stalin, bo Polska była taka, że nawet do komunistów stamtąd nie miał zaufania.

Państwo sowieckie miało odejść od kryteriów narodowościowych, obejmując rewolucją wiele nacji, ale jednak Stalin stosował kryteria narodowościowe w ramach represji. Kryterium narodowościowe zastosowano, ale na „nie”, to znaczy wskazywano, które narody nie nadają się na ludzi sowieckich, nie pasują do tego projektu. Były, zatem operacje przeciw Koreańczykom, Polakom, a potem i innym narodom. Nie miało znaczenia, że mordowano polskich komunistów, którzy chcieli likwidacji niepodległej Polski. Jednak w Związku Sowieckim uznano ich za ukrytych wrogów, trockistów, zdrajców, bo byli Polakami.

Czy wiadomo, jak wielki aparat represji został zaangażowany w operację przeciw Polakom? Operacja zaczęła się na dobre w 1934 roku, kiedy szefem OGPU, później NKWD, został Gienrich Jagoda (wł. Herszel Jehuda). We wrześniu 1936 roku zastąpił go Nikołaj Jeżow i to on osobiście wydawał kolejne rozkazy operacyjne, dyscyplinując podwładnych do bardziej sprawnego mordowania. Nastanie Ławrientija Berii w listopadzie 1938 roku paradoksalnie położyło kres tym represjom, które zakończyły się w grudniu 1938 roku. Paradoksem było, że po krwawych Jagodzie i Jeżowie nadejście Berii w roli szefa NKWD ocaleni Polacy odebrali, jako nastanie praworządności. Kolejne represje przeciwko Polakom rozpoczęły się „dopiero” w lutym 1940 roku, wraz z pierwszą masową zsyłką z terenów Drugiej Rzeczypospolitej, zagrabionych po agresji z 17 września 1939 roku. Potem była druga zsyłka w kwietniu, kiedy to, równolegle, NKWD zajęło się akcją likwidacji obozów jenieckich w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, znaną nam, jako zbrodnia katyńska.

Czy do wybuchu wojny w 1939 roku Polacy w kraju mieli świadomość zbrodni, jaka spotkała ich rodaków w ZSRS? Ależ skąd! Nasz wywiad, który na tle innych służb zachodnich całkiem nieźle radził sobie w Sowietach, miał jednak w tej sprawie tylko szczątkowe informacje. Stąd interwencja ambasadora Wacława Grzybowskiego, który pytał władze sowieckie, czy to prawda, że odbywa się operacja przeciw Polakom, że Marchlewszczyzna jest likwidowana. Ale usłyszał wyłącznie zaprzeczenia i stwierdzenia, że nic się nie zmieniło, a polski rejon funkcjonuje bez zakłóceń.

Jaki jest stan wiedzy Rosjan i rosyjskich historyków na ten temat? Czy z Pańskiego udziału w pracach Grupy ds. Trudnych można wnioskować o jakichś zmianach w tej sprawie? Jest grono znakomitych historyków rosyjskich, którzy badają te kwestie, często kosztem własnych karier. Poza tym jest środowisko „Memoriału”, które zawodowo poświęca się kwestiom praw człowieka. Jednocześnie z ich strony słyszymy refleksję, że w Polsce jest jednak inne podejście: nas w Polsce interesuje ustalenie imiennych list ofiar, a u nich nikt w takie szczegóły nie wchodzi, ogranicza się do suchych liczb. Nie tylko, dlatego, że Rosjanie mogą liczyć własne ofiary w miliony, ale też w konsekwencji dziesięcioleci edukowania społeczeństwa w duchu: jednostka niczym, masy wszystkim. Można powiedzieć, że za przykładem Polski i oni zaczęli rozumieć, iż zebranie wiedzy na temat poszczególnych represjonowanych osób, spisanie imiennych list ofiar, to czasem jedyna forma hołdu, jaki możemy oddać zamordowanym. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Za: Civitas Christiana - Nasz Głos - czerwiec-lipiec 2011 nr 6-7 (171-172)

Polska zdobycz 22 lipca był przez prawie pół wieku oficjalnym, najważniejszym świętem państwowym PRL, a zarazem przypomnieniem, że Polska Ludowa nie była suwerennym bytem państwowym, ale całkowicie zależnym politycznie, militarnie i gospodarczo od kolejnych władców Kremla. Święto 22 lipca komuniści ustanowili z okazji utworzenia pierwszego samozwańczego „rządu” PRL, czyli tzw. Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego – PKWN. W tej nazwie wszystko było kłamstwem: komitet nie był bowiem ani „polski”, ani „wyzwolenia”, ani „narodowy”. PKWN został utworzony w Moskwie na osobiste polecenie Stalina, a jego skład personalny ustalali: osławiony szef NKWD Ławrientij Beria oraz generał Iwan Sierow – wielkorządca NKWD na Polskę. PKWN został zainstalowany w Polsce przy pomocy sowieckich czołgów w momencie krytycznym dla sprawy polskiej w II wojnie światowej i na kilka dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Przewodniczącym komitetu został Edward Osóbka-Morawski, a członkami byli m.in. Jakub Berman, Stanisław Radkiewicz, Michał Rola-Żymierski, Hilary Minc, Franciszek Jóźwiak. Wszyscy oni byli zdrajcami – targowiczanami XX wieku, renegatami na służbie Rosji sowieckiej, tak samo jak ich następcy, m.in. Bierut, Gomułka, Cyrankiewicz, Gierek, Jaruzelski, Kiszczak. Wszyscy oni rządzili Polakami w imię rosyjskiej, a nie polskiej racji stanu. To właśnie 22 lipca 1944 roku rozpoczęły się w Polsce rządy Moskwy i sowieckie panowanie. Z historycznego punktu widzenia 22 lipca 1944 r. to jednoznaczna i bardzo ważna data. Ale warto i należy zwrócić uwagę na fakt, że brak wyraźnej cezury zakończenia tego sowieckiego panowania! 22 lipca 1944 roku Stalin jeszcze nie wiedział, czy udało mu się na stałe zdobyć Polskę. Ale już niespełna rok później, w czerwcu 1945 r., przed wyjazdem na konferencję „Wielkiej Trójki” w Poczdamie, sowiecki dyktator tak zdefiniował znaczenie podbitej przez Armię Czerwoną Polski: „To nie Niemcy, tylko Polska jest naszą największą zdobyczą wojenną!”. To zdanie Stalin – morderca, bandyta i ludobójca – wypowiedział w trakcie uroczystości w Moskwie w obecności półtora tysiąca najważniejszych sowieckich marszałków, generałów i dowódców. Ta definicja Stalina ma znaczenie ponadczasowe i jest znana w Rosji do dziś. Podobnie jak powiedzenie „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”, przypisywane hrabiemu Nikicie Paninowi – ministrowi spraw zagranicznych carycy Katarzyny II. Polska zdobycz od wieków stanowiła dla Rosji problem, bo to przecież jeszcze car Piotr I w 1709 r. sprecyzował miejsce Polski na mapie Europy oraz znaczenie dla rosyjskich planów imperialnych: „Polska dla Rosji jest pomostem do Europy, a Bałtyk to nasze okno na świat”. Minęła nie epoka, ale wiele epok. Żyjemy w XXI wieku i oto współczesna Rosja Władimira Putina usiłuje odzyskać „polską zdobycz”. To jest polityka strategiczna obliczona na wiele lat. Jej ewidentnym celem jest izolacja oraz osłabianie Polski na geopolitycznej mapie Europy i świata. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że data 10 kwietnia 2010 roku i „katastrofa smoleńska” stanowią newralgiczny moment tych działań Moskwy. Tę katastrofę mają w oczach ciągle wszyscy, nie tylko zresztą Polacy. Ale oto Rosjanie usiłują po kryjomu, podstępem odzyskiwać Polskę bardziej wyrafinowanymi metodami. Nawet za PRL nie byliśmy tak uzależnieni od dostaw gazu i ropy naftowej z Rosji jak obecnie. Rosja stara się od przełomu XX i XXI wieku energetycznie ubezwłasnowolnić najważniejsze państwa Unii Europejskiej, a Polskę w pierwszej kolejności. Obecnie okazuje się, że osławiony Gazprom, największy w Rosji i w świecie gigant energetyczny, ma szansę w jednej transakcji w Niemczech zyskać dostęp do rynku energetycznego kilku krajów, m.in. Czech, Słowacji i Polski. Gazprom właśnie negocjuje zakup udziałów w RWE – największym niemieckim koncernie energetycznym i jednym z największych w całej Unii Europejskiej. Moskwie chodzi o to, by rosyjski potentat został głównym udziałowcem RWE. RWE ma udziały nie tylko w Niemczech, ale też w krajach Europy Środkowej, a w Polsce jest właścicielem warszawskiej spółki energetycznej Stoen, która dostarcza prąd mieszkańcom Warszawy i ma 5 proc. udziałów w rynku sprzedaży energii elektrycznej w Polsce. RWE jest nie tylko sprzedawcą, ale też udziałowcem sieci przesyłowej w Czechach. Jeśli transakcja dojdzie do skutku, będzie mieć przełomowe znaczenie nie tylko dla niemieckiego rynku, dla którego Gazprom jest od lat głównym dostawcą gazu. Rosyjski potentat zyska pośrednio dostęp do odbiorców gazu i energii w kilku krajach, niegdyś przez pół wieku podbitych przez Rosję sowiecką. Niemiecki RWE, podejmując rozmowy z rosyjskim Gazpromem, zrobił to za „cichym przyzwoleniem” władz w Berlinie. Zatem gdyby obie firmy doszły do porozumienia, nie będą miały problemu z uzyskaniem akceptacji swoich rządów. Tak oto Gazprom, wykupując udziały w niemieckich koncernach energetycznych, załatwia sobie automatycznie wejście na rynki krajów, które bardzo się przed nim broniły. Nie będzie to wejście z fanfarami, ale wprost przeciwnie, tylnymi drzwiami, po cichu. Tak aby Polacy, zajęci kampanią wyborczą i walką pomiędzy PO i PiS, nawet nie zauważyli, że za prąd elektryczny będą płacili już nie firmie niemieckiej, ale rosyjskiej. Aby odzyskać „polską zdobycz”, Kreml nie potrzebuje w realiach XXI wieku używać czołgów i samolotów z czerwoną gwiazdą, nadal będącą symbolem rosyjskich sił zbrojnych. Rosja w XXI wieku stosuje swoje równie tradycyjne sprawdzone metody podstępu i bezwzględnej siły w polityce zagranicznej, tradycyjnie skierowanej przeciw Polsce. Józef Szaniawski

Autorytet wraca Być może Piesiewicz uznaje, że tak zwanemu wyborcy może powiedzieć wszystko, jeśli tylko staną za nim media – pisze publicysta „Rzeczpospolitej" W sprawie Krzysztofa Piesiewicza wszystko jest dwuznaczne. Dziennikarze często są upominani, aby się nią za bardzo nie zajmowali, gdyż w ten sposób stają się wspólnikami szantażystów. Cóż jednak zrobić, kiedy to sama ofiara koniecznie chce o sobie przypominać, z własnej woli wędruje na okładki tygodników i do wszelkich możliwych mediów oraz – przede wszystkim – zdecydowała się wziąć udział w wyborach do Senatu. Naczelnemu "Wprost" Tomaszowi Lisowi Piesiewicz deklaruje, że startuje po to, aby "nie poddać się podłości" i udowodnić swoją "odwagę". Biorąc pod uwagę, że to senacki immunitet ochronił adwokata od odpowiedzialności karnej w sprawie o używanie narkotyków (na początku oświadczył, że się go zrzeknie, ale potem zmienił zdanie), a ewentualny wybór chronić go będzie nadal, można uznać, że co najmniej nadużywa on tego słowa.

Na najwyższym diapazonie Piesiewicz lubi wypowiadać się na najwyższym diapazonie. W "Rzeczpospolitej" mówi, że płacił szantażystom, aby "odkupić swoją godność". Chociaż wydatkował sporo, taki pomysł nabywania czy choćby odzyskiwania godności wydaje się dwuznaczny, żeby nie powiedzieć: groteskowy. Jako przyczynę kłopotów Piesiewicz podaje swoją naiwność i łatwowierność. Po prostu adwokatowi z blisko 40-letnią praktyką, oskarżycielowi posiłkowemu w procesie morderców ks. Jerzego Popiełuszki, któremu w bestialski sposób zamordowano matkę, nie przyszło do głowy, że ludzie mogą być zdolni do takiej podłości jak dobrze przygotowany szantaż. Przypuśćmy, że tłumaczenie senatora Platformy Obywatelskiej potraktujemy serio. Co mówiłoby ono o jego inteligencji i wrażliwości? Czy oznaczałoby, że nie dostrzegał on skrajnego zła, nawet, gdy dosięgło jego najbliższych, dopóki ktoś nie zagroził mu osobiście? Czy chcemy, aby taka osoba reprezentowała nas w parlamencie? A może Piesiewicz uznaje, że tak zwanemu wyborcy może powiedzieć wszystko, jeśli tylko staną za nim media, naczelny tygodnika będzie mu basował w wywiadzie, a we wstępniaku w tym samym numerze stwierdzi, że jego start w wyborach to obowiązek?

Dziwna pułapka Piesiewicz tłumaczy nam, że sprawa przeciw niemu nie była zwyczajnym szantażem, ale jakąś bliżej nieokreśloną prowokacją, która miała wyeliminować go z życia publicznego. Komu więc i czym senator miał się narazić i kto przygotował nań pułapkę? Nie znamy żadnych jego działań w III RP, które mogłyby uzasadniać tego typu podejrzenia. Trudno, więc dociec, kto miałby na niego dybać, a Piesiewicz nie podsuwa żadnych tropów, ograniczając się do sugestii. Dość dziwne to zachowanie, a najprostszym wyjaśnieniem jest potraktowanie go, jako elementu strategii senatora służącej obronie jego immunitetu. Gdyż, jeśli byłaby to prowokacja, to rzeczywiście nie wolno byłoby ulec tym, którzy ją przygotowali. Tylko, kto miałby nimi być? Ubecy od Popiełuszki? Ale Piesiewicz nie podejmował przecież żadnych działań, aby tę ciągle nie w pełni rozwiązaną sprawę kontynuować. Morderstwo jego matki było rzeczywiście wstrząsające – znaleziono ją związaną dokładnie w taki sam sposób jak księdza Jerzego, – ale pomimo przypominania o tej tragedii nie są znane żadne przedsięwzięcia Piesiewicza w celu jej wyjaśnienia. Jego sugestie dotyczące prowokacji, jako właściwego tła wymierzonego weń szantażu zupełnie, więc nie przekonują. Długi czas Piesiewicz – przypominam: doświadczony adwokat – opłaca się szantażystom i odmawia ich ścigania, co nie wystawia mu najlepszego świadectwa. Jego tłumaczenia czy to na temat "odkupywania godności" czy empatii i zaufania, jakie żywił do szantażystów, przy równoczesnym opisie ich wyrachowania są absolutnie niewiarygodne i pogrążają go jeszcze bardziej. Dodatkowo – świadczą o zupełnym lekceważeniu odbiorcy. A sprawa rzeczywiście jest warta głębszej analizy. Abstrahując nawet od nieumotywowanej hipotezy prowokacji, fakt zastawiania sideł na jednego z bardziej znanych senatorów w Polsce, celebrytę, sławnego adwokata i scenarzystę – musi bulwersować. Oznacza poczucie zupełnej bezkarności ze strony przestępców i albo jest jeszcze jednym dowodem na słabość naszego państwa, albo ma jeszcze jedno dno.

Akty strzeliste Najbardziej szokuje w niej zachowanie organizatora całej operacji, Zbigniewa S. ps. Niemiec. Uprzednio skazany na dziewięć lat więzienia za gwałty i napady z bronią w ręku sutener ten był jednym z przywódców bojówek atakujących obrońców krzyża przed Pałacem Prezydenckim. Otóż, bez względu na typ charakterologiczny przestępca po sporej odsiadce, przeciwko któremu toczy się śledztwo, raczej się schowa w mysią dziurę, niż będzie podejmował w świetle kamer ryzykowne działania. I to przestępca, u którego nie widać śladów obłędu. Tymczasem Zbigniew S. przyjeżdżał regularnie przed Pałac Prezydencki swoim luksusowym mercedesem, aby wręcz grzać się w świetle kamer. Czyżby miał obietnicę immunitetu? To tym zachowaniem swojego głównego prześladowcy Piesiewicz powinien się zainteresować. Nie zrobił tego. Być może byłoby to zbyt ryzykowne dla powtarzającego o swojej odwadze senatora. W wywiadzie dla Tomasza Lisa wygłasza akty strzeliste do premiera Donalda Tuska. Przecież może zostać wybrany wyłącznie dzięki aprobacie establishmentu III RP.

Wolno wszystko? Wydaje się, że ma już ją w kieszeni. Janina Paradowska zdążyła zapowiedzieć, że będzie na niego głosować. Przecież istotą III RP jest uznanie, że ludziom z jej elit ("autorytetom") wolno wszystko i nic nie może ich skompromitować. Wywiad Lisa poprzedzony wstępniakiem, w którym naczelny tłumaczy swoim czytelnikom, jak należy go czytać, jest pod tym względem niezwykle poglądowy. Naczelny "Wprost" przechodzi do porządku dziennego nad wszelkimi niekonsekwencjami czy wręcz głupstwami, które z niebywałą egzaltacją wciska mu rozmówca. W pewnym momencie jednak odzywa się w nim czujność. Piesiewicz opowiada, że jeden z szantażystów powoływał się: "na dwóch wysokiej rangi hierarchów kościelnych. Więcej, wyjmuje z torby gratulacje od nich, książki z dedykacjami". – "Jeśli to był kościół garnizonowy, to od razu nasuwa się myśl, że jedną z tych osób był arcybiskup Głódź" – nie omieszka podzielić się swoją na ten moment przebudzoną czujnością redaktor Lis. "Myśl", którą formułuje, to czystej wody insynuacja. Wiadomo, że Głódź nie cieszy się sympatią salonu III RP. Każde podejrzenie przeciw niemu jest, więc mile widziane. Jeśli nawet to, co powiedział Piesiewicz, było prawdą – a całość jego wyjaśnień każe podchodzić do nich z niezwykłą rezerwą – to, czego dowodem jest dedykacja w książce? Lis może tego nie wiedzieć, ale każdy wieczór autorski kończy się sesją imiennych dedykacji dla z reguły nieznanych ludzi. No, ale sprawa jest oczywista. Z natury III RP wszystko świadczy na korzyść Piesiewicza, a wszystko przeciw Głódziowi. Wildstein

Dekoniunktura na giełdzie, a rząd Tuska dalej wyprzedaje majątek

1. Na początku lipca napisałem tekst pt., „Co jeszcze zdążą opędzlować”, w którym zwracałem uwagę na przyspieszenie wyprzedaży przez rząd Tuska tzw.” sreber rodowych”, czyli najcenniejszych składników naszego narodowego majątku. Pisałem tam między innymi, że „ rząd Tuska przymuszony dramatyczną sytuacją w finansach publicznych, (którą zresztą sam spowodował), zdecydował się wyprzedawać majątek publiczny na wielką skalę. W 2008 roku przyjął program prywatyzacji na lata 2008-2011, w którym znalazło się aż 800 spółek. Biorąc pod uwagę czas pracy Ministerstwa Skarbu i tą ilość spółek przewidzianych do sprzedaży, wychodziło na to, że minister, aby zdążyć, musiałby podpisywać, co 8 godzin jedną umowę prywatyzacyjną, a to są przecież setki sztuk dokumentów. Dlatego też zdecydowano się między innymi na rezygnację z tzw. analiz przed prywatyzacyjnych, co wcześniej było obowiązkową procedurą w procesie prywatyzacji. Można powiedzieć, że rząd Tuska „wyprzedaje na wyścigi” i często wręcz tylko po to, aby zapewnić na parę kolejnych tygodni płynność budżetu państwa..

2. Przytoczyłem także 2 przykłady takiej bezsensownej wyprzedaży „sreber rodowych”. „W tamtym roku ni z tego ni z owego zdecydowano o sprzedaży 10% akcji naszego potentata miedziowego KGHM. Piszę potentata, bo to 6 na świecie producent miedzi, o czym pewnie wiedzą wszyscy, ale i 2 na świecie producent srebra, o czym już wiedzą nieliczni.

Za te akcje Skarb Państwa otrzymał 2 mld zł. Obecnie, czyli rok później za te same akcje można by otrzymać blisko 3,7 mld zł, a więc 1,7 mld zł „poszło się szczypać”, a to jest kwota, za którą można wybudować kilkadziesiąt kilometrów autostrady. W tym roku z kolei w ten sam sposób sprzedano 10% akcji PZU za 3 mld zł, a gdyby resort skarbu poczekał z tym jeszcze kilka tygodni to budżet państwa otrzymałby 220 mln zł dywidendy z tych akcji za 2010 rok. Nabywca za miesiąc, dwa, otrzyma premię za ten zakup, przejmując tę kwotę dywidendy”.

3. Niestety moje obawy, że ta wyprzedaż najcenniejszych składników polskiego majątku narodowego zdecydowanie przyśpieszy, zaczynają się potwierdzać i to mimo obecnej i przewidywanej w najbliższych miesiącach dekoniunktury na naszej giełdzie. Jak napisała wczorajsza „Rzeczpospolita” na swoich łososiowych stronach w Ministerstwie Skarbu Państwa trwają już ostatnie prace nad przygotowaniami do sprzedaży około 15% akcji banku PKO BP S.A. Właśnie kilka dni temu resort skarbu złożył w Komisji Nadzoru Finansowego prospekt emisyjny PKO BP S.A. i oczekuje, że komisja wyda zgodę na tę transakcję. Skarb Państwa ma w PKO BP ciągle ponad 50% akcji, bezpośrednio 40,99% i pośrednio poprzez Bank Gospodarstwa Krajowego kolejne 10,25% akcji. Na giełdzie jeszcze we wrześniu ma być sprzedana cała pula akcji posiadana przez BGK i około 5% akcji bezpośrednio z zasobów Skarbu Państwa. Usłyszymy, więc pewnie zapewnienia, że Skarb Państwa ciągle będzie miał w PKO BP pakiet kontrolny i że w związku z tym nie ma powodów do niepokoju. Skarb Państwa spodziewa się przynajmniej 7,5 mld zł przychodów z tej sprzedaży i pieniądze te bardzo przydadzą się Ministrowi Rostowskiemu w budżecie, bo jesień zapowiada się niezwykle ciężka.

4.Gołym okiem widać, że ta chaotyczna wyprzedaż majątku narodowego, odbywa się pod bieżące potrzeby budżetu państwa i że Minister Rostowski musi naciskać Ministra Grada, bo zaproponowanie sprzedaży tak cennych składników naszego majątku w sytuacji obecnej i przewidywanej bessy na polskiej giełdzie, wygląda wręcz na sabotaż. Chwieje się strefa euro i na jesieni tego roku może wręcz decydować się jej przetrwanie, co oznacza ucieczkę kapitału z tzw. rynków wschodzących w tym z Polski, dewaluację złotego i dekoniunkturę na giełdzie. Minister Skarbu o tym musi doskonale wiedzieć, a mimo to forsuje sprzedaż akcji, choć za rok mógłby za nie otrzymać przynajmniej parę miliardów złotych więcej. Co roku PKO BP wypłaca także wysoką dywidendę a więc budżet państwa jest zasilany dochodami z tego tytułu, a trzeba także pamiętać, że majątek sprzedaje się tylko raz. Być może w tej sprzedaży chodzi nie tylko o przejściowe zasilenie budżetu państwa Jeżeli akcje banku i to po korzystnych cenach (Skarb Państwa obawiając się porażki prywatyzacyjnej na pewno ustali niezbyt wygórowaną cenę tych akcji) nabędzie ze 200 -300 tysięcy indywidualnych inwestorów i za tydzień ,dwa będą je mogli odsprzedać ze sporym zyskiem, to przybędzie dokładnie tylu zadowolonych. A w jesiennych wyborach parlamentarnych każdy głos dla Platformy jest na wagę złota.

Zbigniew Kuźmiuk

Pięć uwag po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego. Polska niekoniecznie jest, ale bywa państwem prawa Pięć uwag po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego. Polska niekoniecznie jest, ale bywa państwem prawa.

Napisano już o nim dużo. Więc zaledwie pięć krótkich uwag.

1. Nie jest prawdą, że całe to orzeczenie to wielki cios w Platformę Obywatelską. Wbrew Igorowi Janke uważam na przykład, że przepis dotyczący jednomandatowych okręgów w wyborach do Senatu był korzystny dla partii rządzącej, bo to ona może w wielu mniejszych okręgach zdobyć pierwsze miejsce. Teraz w okręgach większych, gdy było kilka mandatów do obsadzenia czasem musiała się dzielić z popularnymi kandydatami opozycji (przykład Zbigniewa Romaszewskiego w Warszawie). Naturalnie pojawienie się bloku prezydentów miast nieco te kalkulacje skomplikowała. Ale ich nie podważyła

2. Według moich informacji wielodniowe narady Trybunału były naprawdę gorączkowe. Sędziowie miotali się między pokusą całkowitego obalenia kodeksu wyborczego, a poczuciem pragmatyzmu. Ostatecznie dokonali werdyktu salomonowego. Wielu wahało się do ostatniej chwili. Stąd absurdalna w moim przekonaniu obrona głosowania na odległość".

3. Choć wyrok jest połowiczny, można by rzec "kompromisowy", w najważniejszej dla opozycji sprawie zakazu billboardów i spotów sędziowie pokazali, że rozumieją konstytucję, jako zbiór norm naprawdę broniących praw obywatelskich. Wizja zakazu komunikowania się partii z wyborcami jest wizją rodem z jakiegoś nowego typu demokracji - i nie przekonają mnie argumenty, że podobne regulacje pojawiły się w niektórych krajach Europy Zachodniej, W Polsce, gdzie mamy do czynienia ze szczególnie rażącą nierównowagą we wpływach medialnych., oddanie roli pośredników w kampanii w ręce dziennikarzy wydaje mi się szczególnym nadużyciem.

4. Czas teraz na jakąś weryfikację innych nieżyciowych przepisów lub tylko ich interpretacji. Sytuacja, w której partia musi się tłumaczyć, że w przerwach między kampaniami agituje za swoim programem i swoim liderem, jest sprzeczna z logiką demokracji. Oczywiście na partie można nakładać ograniczenia, na przykład w możliwości wydawania na ten cel pieniędzy pochodzących ze wspólnego budżetu. Ale to partie powinny wybierać czas i formę przemawiania do wyborców. Bez tego nie ma wolności politycznej.

5. Salomonowy, ale w głównej kwestii broniący ducha demokracji wyrok Trybunału każe nieco inaczej spojrzeć na tezę, że PO wzięła już w Polsce wszystko. Tym bardziej, że często słyszymy, iż mamy już w Polsce coś na kształt systemu totalitarnego, PRL, Białoruś itd. Wyobraźmy sobie nawet w późnym PRL Jaruzelskiego czy na Białorusi Łukaszenki władzę przegrywającą coś dla siebie ważnego przed sądem. Zwłaszcza przed sądem wyłonionym w sporej części przez partię rządzącą. To by się nie mogło zdarzyć. Piotr Zaremba

Ach, jak kochamy demokrację! Pasjonują nas przesłuchania Murdocha, to bezwzględne szukanie prawdy. Ale u nas pytać nie wolno Ach, z jaką pasją, dociekliwością i radością informują wszyscy wokół o tym, co dzieje się w Wielkiej Brytanii po wybuchu afery z nielegalnymi podsłuchami uprawianymi przez (zamknięty już tabloid) "News of The World". Imperium Ruperta Murdocha trzęsie się w posadach, nie ma mowy o planowanych przejęciach, premier David Cameron pod ostrzałem, uwaga świata medialnego skupiona na sprawie. Słowem - święto, wręcz orgia demokracji. Do tego dramatyczne relacje z przesłuchania Murdocha i jego ludzi przed Izbą Gmin, izbą niższą parlamentu brytyjskiego. Padają ostre pytania, żadnej taryfy ulgowej. Staje przed posłami człowiek potężny, ale nikt nie twierdzi, że nietykalny. Odpowiada prywatny biznesmen, oligarcha zakumplowany z władzą, ale nikt nie dowodzi, że to przesłuchanie, tak ostre, jest zamachem na wolności biznesowe, że nic do tego politykom, bo prywatne. Stało się zło, doszło do przestępstw. Gdzie to się zaczęło? Gdzie jest błąd w systemie? Obowiązkiem polityków jest to sprawdzić. Teraz, natychmiast. Kilkanaście dni nieledwie minęło od wybuchu skandalu, a oni już ich wezwali. Na posiedzenie zwykłej komisji, Kultury, Mediów i Sportu. Jak dostarczyli wezwanie? Czy tam obowiązują prawa człowieka? A przecież - nikt nie zginął. Jednak politycy brytyjscy wiedzą, co to jest obowiązek, na czym polega odpowiedzialność za państwo. W smoleńskim błocie skonało 96 osób, polski prezydent, nasza elita polityczna i wojskowa. I pies z kulawą nogą nie miał okazji publicznie zapytać o cokolwiek ministra odpowiedzialnego za wojsko. Nikt nie przesłuchał szefa kancelarii odpowiedzialnego za organizację wizyty. Nikt nie drążył jak ze swoich obowiązków wywiązał się szef Biura Ochrony Rządu. Ten zamiast pytań dostał awans. A premier? Jak można pytać o odpowiedzialność premiera? Sami wiecie. Nie można. To byłoby bezczelnością. Sejm sam się sprowadził w tej sprawie do roli niemego klakiera niejasnych rządowych machinacji. A wszyscy mający wpływ na decyzję o tym, że nic nie trzeba robić, uznali, że bliżej nam do standardów Wschodu niż Zachodu. Bo przecież u nas nic nie jest oczywiste, czarne czy białe, u nas nie wolno ludzi tak bezpardonowo przepytywać. Szanujemy prawa człowieka. A poza tym komisje śledcze to cyrk. Tak orzekła przecież Janina Paradowska. Wcześniej oburzenie ich bezczelnością podzielił Trybunał Konstytucyjny i pozwolił właściwie pytać tylko tych, którzy sami się zgodzą. Na tematy dla nich wygodne. Ba, u nas już teraz nawet pytanie czy szanowany kiedyś senator, który jest negatywnym bohaterem straszliwie smutnej, ale przecież obciążającej jego osobiście, afery z prostytutkami, narkotykami i szantażem, powinien być nadal senatorem, jest, jak orzekł redaktor Lis, nagonką. O puencie, o tym, co naprawdę się zdarzyło, (bo może to operacja jakiejś mafii zbierającej haki na polityków? Jesteście pewnie, że nie?) nie ma mowy. Więc mamy ciszę. A że kochamy demokrację, pasjonujemy się tym jak Brytyjczycy rozliczają grzechy Ruperta Murdocha. Całym sercem jesteśmy z szukającymi prawdę. Kochamy prawdę. Pani Janina i pan Tomek też. Oboje skutecznie nas nauczają, na czym polegają standardy Zachodu. Tylko skąd do diabła je wzięli?

Michał Karnowski

Niegroźna swastyka. "Jest taki kamień pod Małym Kościelcem w Tatrach" Jest taki kamień pod Małym Kościelcem w Tatrach, w pobliżu szlaku prowadzącego z Doliny Gąsienicowej do Czarnego Stawu Gąsienicowego, który od wielu lat budzi zdziwienie sporej części turystów. Widnieją na nim, bowiem napis "Non omnis moriar" i swastyka. Upamiętnia on śmierć polskiego kompozytora i taternika, jednego z inicjatorów powołania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego - Mieczysława Karłowicza, który zginął tam podczas samotnej wędrówki narciarskiej w zwałach lawiny śnieżnej 8 lutego 1909 roku, w wieku zaledwie 33 lat.- Często niedoinformowani turyści kojarzą tzw. kamień Karłowicza z hitlerowskim symbolem, nie wiedząc o tragicznej śmierci wybitnego kompozytora w tym miejscu ani o pochodzeniu i pierwotnym sensie prastarego znaku swastyki. - powiedziała Polskiej Agencji Prasowej Angelika Pawlikowska ze Stowarzyszenia im. Mieczysława Karłowicza w Zakopanem. Właśnie, dlatego w nieodległym od miejsca śmierci wielkiego kompozytora schronisku Murowaniec na Hali Gąsienicowej zawiśnie we czwartek tablica wyjaśniająca historię i znaczenie wyrzeźbionej na kamieniu swastyki. "W starych chałupach góralskich swastyka, czyli krzyżyk niespodziany często występuje, jako element zdobniczy na belkach stropowych lub starych narzędziach. Karłowicz często krzyżykiem niespodzianym oznaczał górskie szlaki, a nawet sygnował nim listy do przyjaciół. Równoramienny krzyż o ramionach zagiętych pod kątem prostym znany jest niemal na całym świecie. Już w czasach starożytnych swastyka miała znaczenie magiczne i była symbolem szczęścia i powodzenia. Znak ten był również znany wśród Słowian na ziemiach polskich. W dwudziestoleciu międzywojennym symbol swastyki pojawił się w umundurowaniu niektórych formacji Wojska Polskiego m.in. Pułku Strzelców Podhalańskich" - przypomniała w depeszy Polska Agencja Prasowa.

Ponieważ ten starożytny symbol w latach 20 ubiegłego wieku zawłaszczyli naziści, czyniąc go najpierw godłem NSDAP, a później całej III Rzeszy Niemieckiej, od tej pory swastyka kojarzy się na świecie, a szczególnie w Polsce jednoznacznie negatywnie. - Umieszczając w tatrzańskim schronisku tablicę chcemy, aby krzyżyk niespodziany widniejący na kamieniu Karłowicza przestał kojarzyć się nazizmem i uświadomić turystom jego pierwotne znaczenie - wyjaśniła Pawlikowska. Fundatorami tablicy są mieszkający w Paryżu miłośnicy muzyki kompozytora Nina i Aleksander Woronieccy. Znajdzie się na niej także opis historii schroniska Murowaniec, która w dużej mierze pokrywa się z dziejami polskiego taternictwa. Jerzy Bukowski

21 lipca 2011 "demokrację mamy ładną, tu kradną , i tam kradną"ą" - śpiewa pan Andrzej Rosiewicz w jednej ze swoich piosenek Może dlatego go nie puszczają demokraci w radio i telewizji. Bo oni nie kradną- oni” źle” wydają nasze pieniądze, jak stwierdza w swoich raportach NIK.. I przechodzi dalej do porządku dziennego. A ONI dalej źle” wydają nasze pieniądze. I tak w kółko- demokratyczny Macieju.. Ostatnio PEFRON-e jakieś 300 milionów, w ministerstwie zdrowia pod okiem pani Ewy Kopacz- 500 milionów.. O takiej sumie mówi pan Borkowski, jeden z prezesów od czegoś tam -niepotrzebnego. To jest wszystko mały pikuś.. Socjalizm redystrybucyjny w imię postępu.. Lista leków refundowanych kosztuje nas podatników 40 miliardów złotych.. Skala złodziejstwa jest ogromna.. Przy budżecie 320 miliardów złotych już z kotwicą budżetową, myślę, że 2/3 spokojnie idzie w błoto.. Odsetki od zaciągniętych długów- 40 miliardów złotych. Składka unijna- 16 miliardów. W błoto głupoty i kompletnego nonsensu.. Nie licząc decyzji władz III Rzeczpospolitej, dotyczącej przyjazdu gejów do Polski na Paradę Miłości.. Mogli przyjeżdżać bez wiz ,a więc o 50 dolarów mniej. Ponieśliśmy straty, jako naród. Dlaczego tylko geje?? A niepełnosprawni? Dla niepełnosprawnych też jest coś wyśmienitego i apetycznego. Parytety już powoli wchodzą w życie uprzywilejowując niepełnosprawnych.. Przypomina to punkty za pochodzenie z minionej rzekomo epoki.. Epoka uprzywilejowania wcale nie minęła- wprost przeciwnie. Coraz więcej uprzywilejowanych.. Jeszcze za moich czasów studenckich były punkty za pochodzenie na studia. Jak ktoś był synem robotnika- to dostawał kilka punktów dodatkowo? Żeby łatwiej mu było się dostać na uczelnię.. Na razie nie ma jeszcze punktów dla niepełnosprawnych, żeby mogli się łatwiej dostać na uczelnie, ale powoli, spokojnie.. Nie wszystko na raz.. Jak to się mówi - nie od razu Kraków zbudowano? Punkty dla homoseksualistów też będą, dla mniejszości, ras nie ma - więc dla ras nie będzie.. Na razie Platforma Obywatelska Unii Europejskiej poinformowała, że jeszcze w tej kadencji demokratycznego Sejmu chce wprowadzić preferencje dla osób niepełnosprawnych przy zatrudnianiu w administracji państwowej..(???) Widzicie państwo, na razie w administracji państwowej, a potem w pozostałych dziedzinach i segmentach naszego życia. Według proponowanych zmian w ustawach, pierwszeństwo w zatrudnianiu będzie miała osoba niepełnosprawna, jeśli znajdzie się w gronie pięciu najlepszych kandydatów spełniających stawiane wymagania. Ma to na razie dotyczyć tylko tych publicznych pracodawców, którzy nie osiągną 6% wskaźnika w zatrudnianiu osób niepełnosprawnych. Informacja o tym, czy dany urząd osiąga 6 % wskaźnik, ma się znaleźć w ogłoszeniu o konkursie ofert. Wygląda na to, że nie ustanie pęcznienie administracji państwowej, zwanej eufemicznie- „publiczną”, aż do całkowitego zatracenia nas - podatników.. Dlaczego akurat 6% wskaźnik? Diabeł administracji wie! Równie dobrze może być 8%, a dlaczego nie 50%?? Nie ma tylu niepełnosprawnych, ale jak tak dalej pójdzie, to ich liczba wzrośnie gwałtownie, szczególnie w okolicznościach psychicznych, które pogorszą się zdecydowanie po wprowadzeniu kolejnych „równości” w naszym życiu.. Bo nie może być tak, ze każdy, jeśli chce się ubiegać o stanowisko, wykazuje się jedynie kompetencjami, a nie innymi cechami, które nie mają nic wspólnego z merytorycznością sprawy. Równie dobrze, można preferować, nie niepełnosprawnych, a wysokich, powyżej 185 cm wzrostu, lub niskich, o wysokości 140 cm wzrostu. Można preferować rudych, albo blondynów. Kobietę, zamiast mężczyzny, heteroseksualistę, zamiast homoseksualisty, mieszkańca wsi, zamiast z miasta, leworęcznego zamiast praworęcznego, niewidzącego- zamiast widzącego, znajomego- zamiast nieznajomego.. Chociaż na ogół toleruje się znajomego, najlepiej z rodziny.. Tzw. polityka parorodzinna. Ale z tej samej partii - jak najbardziej.. Wszystko zostaje w rodzinie partyjnej.. Pół biedy jak cały pomysł dotyczyć będzie tylko biurokracji. Jest nam wszystko jedno, czy pasożytuje na nas, – jako podatnikach - pełnosprawny, niepełnosprawny, Murzyn, zezowaty, wysoki czy niski, czy jest to kobieta, czy mężczyzna, czy zaspokaja swój popyt seksualny w ten czy w inny sposób.. Nie ma to nic do rzeczy! Będzie dla nas kolejnym obciążeniem.. Gorzej jak ustawodawcy wpadną na pomysł, żeby ten mechanizm zatrudniania zaszczepić sektorowi prywatnemu. Dopiero będzie Sodoma z Gomorą.. Przy szypułkowaniu truskawek trzeba będzie zatrudnić 1% niepełnosprawnych niemających rąk, albo do noszenia skrzynek 1% niepełnosprawnych bez nóg.. W każdej firmie będzie 1% homoseksualistów, 2 % kobiet w ciąży, 3 % mniejszości etnicznych i 2 % działaczy partyjnych, ale tylko tych, którzy zajmowali miejsca na listach partyjnych w jakichkolwiek wyborach, ale miejsca od pierwszego do szóstego w dół.. Zresztą ten ostatni pomysł jest jak najbardziej stosowany, ale demokratyczne partie nie przyznają się do tego. Idą w zaparte, że nie ma to nic wspólnego z zatrudnianiem po linii partyjnej. Dobrym przykładem jest pan minister Cezary Grabarczyk z Platformy Obywatelskiej, który w podległych mu instytucjach zatrudnił pół Łodzi swoich kolegów, ale wyszło, że to nie jest prawda.. No i tak zostało! „W ubiegłym roku 700 osób niepełnosprawnych przeszło pozytywne kwalifikacje do pracy w słusznie cywilnej, ale jedynie 10 % z nich zostało zatrudnionych. Nowe przepisy powinny znacznie poprawić sytuację, dając osobom niepełnosprawnym pracę, a jednostkom publicznym - kompetentnych i zaangażowanych pracowników”(???) – Twierdzi pan poseł Sławomir Piechota z Platformy Obywatelskiej.. A ci, których przyjęto w ramach tych 90% pełnosprawnych nie są” kompetentni i zaangażowani”? To należało przyjąć „kompetentnych i zaangażowanych” niepełnosprawnych.. Od razu, a nie pichcić kolejną ustawę na siłę równościową.. Tym bardziej, że konstruowana ustawa jest sprzeczna z 32 artykułem Konstytucji, który brzmi: „Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne”(pnk1) oraz” Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny”. A preferowanie kogoś jest dyskryminacją, czy też nią nie jest? I skąd wiadomo, że do urzędów nie przyjęto tych, co nic nie potrafią, chociaż są niepełnosprawni? I jedyną ich cechą jest niepełnosprawność? A piekarz nie przyjęty do „pracy” w urzędzie jest dyskryminowany, czy nie? Bo on też chce i stanowi mniejszość.. O posady upomną się też kloszardzi - Oni też chcą pracy: „w urzędach - i też są dyskryminowani. Przede wszystkim, dlatego, że nie mają pracy.. Oczywiście Trybunał Konstytucyjny z pewnością stwierdzi, że nowa ustawa o niepełnosprawnych jest zgodna z Konstytucją, jako trzecia, czy czwarta izba parlamentu, której orzeczenia są nieodwołalne.. Licząc rząd - to czwarta, bez rządu - trzecia.. BO w demokratycznym państwie prawnym ustawy projektuje rząd - jako organ wykonawczy. Zresztą ministrowie wykonawczy zasiadają w ławach poselskich, jako ustawodawcy… Niektórzy nawet są sędziami, nie tylko w naszych sprawach... Naprawdę jest coraz śmieszniej, bo na przykład, jeśli ktoś nie pracuje i pobiera zasiłek z budżetu państwa, na który to zasiłek składają się wszyscy ci, co zasiłków nie pobierają, to jest to zgodne z art. 32 Konstytucji, czy też nie?” Wszyscy są wobec prawa równi, „czy też nie? Są równi i równiejsi. Ci, co płacą - są równi, a ci, co pobierają- równiejsi. Najbardziej równi z równiejszych są ci, co te zasiłki rozdzielają. Czyli biurokracja socjalna. I tego Trybunał Konstytucyjny nie widzi.. Cały system rozdawnictwa socjalistycznego nie jest czasami nie zgodny z art.. 32, bo oparty jest na kradzieży i tworzy równych i równiejszych.. Na pewno nie równych wobec prawa.. Bo albo wszyscy dostają zasiłki, albo nie dostaje ich nikt! Poza tym prawo ma rozstrzygać sporne sprawy, a nie na jednych nakładać obowiązek - a innych uprzywilejowywać.. To nie jest równość wobec prawa. Już nie mówiąc o równym traktowaniu przez władze publiczne.. Jednych się upycha u rzędach, a innych nie- i to po linii niemającej nic wspólnego z merytoryką.. Tak jakby pilotów i kapitanów statków wybierać po linii seksualnej, niepełnosprawnej, płciowej.. Ma decydować znajomość rzeczy! Ale idziemy w innym kierunku, razem z tymi, którzy nas tam prowadzą.. Piekło dopiero przed nami.. bo dobrymi chęciami zawsze ono jest wybrukowane.. WJR

Trybunał trochę "przesalomonował" Trybunał Konstytucyjny dopuszczając stosowanie kodeksu wyborczego juz w najbliższych wyborach parlamentarnych, mocno nadwyrężył zasadę 6-miesięcznej ciszy legislacyjnej przed wyborami. Nadwyrężył zasadę, którą sam wcześniej stworzył.

1. Wcale się nie napawam zwycięstwem w Trybunale, bo nie mecz tam się odbywał, tylko ważny proces konstytucyjny, o znaczeniu daleko wybiegającym poza najbliższe wybory. Rozstrzygnięcie Trybunału dotyczyło przecież fundamentalnych zasad interpretacji i rozumienia Konstytucji i to w najważniejszych ustrojowych kwestiach państwa.

2. Wyszedłem z Trybunału uspokojony rozstrzygnięciem, że głosowanie w wyborach parlamentarnych i prezydenckich musi się odbywać w jeden dzień, bo Konstytucja tak stanowi. Wydawało się to oczywiste, a jednak posłowie PO dowodzili przed Trybunałem, ze wyraz "dzień" równie dobrze może oznaczać dwa lub więcej dni. Co ciekawe, wśród członków Trybunału znaleźli się sędziowie, którzy też tak uważali - że "dzień" to mogą być dwa dni. Tak interpretując Konstytucję można by dojść do wniosku, że wyraz "prezydent" może równie dobrze oznaczać dwóch prezydentów, w związku, z czym możemy sobie wybrać drugiego prezydenta, niech Bronisław Komorowski ma konkurencję. Na szczęście większość Trybunału uznała, że "dzień", to dzień, a więc wybory muszą być jednodniowe.

3. Obaliliśmy przed Trybunałem absurdalny zakaz bilbordów i spotów. Absurdalny zakaz, bo dlaczego to ustawodawca ma narzucać partiom metody komunikacji z wyborcami? Jest wolność słowa, jest wolność pozyskiwania i rozpowszechniania informacji - dlaczego to ustawodawca arbitralnie ma narzucać - plakaty tak, bilbordy i spoty nie?

Pan premier Tusk mówił - szkoda pieniędzy. To niech swoich na bilbordy nie wydaje, a od cudzych mu wara. Jedna partia oblepi swoimi plakatami wszystkie słupy w mieście, a druga ustawi jeden bilbord pod supermarketem - jej wybór, jej sprawa, a ludzie to ocenią. A pieniądze na kampanię i tak musza się zamknąć w określonym ustawowo limicie. Tysiąc plakatów czy jeden bilbord - jedno i drugie kosztuje tyle samo, a kandydaci niech wybierają, co wolą. Oczywiste, prawda? A ile trzeba się było naprzekonywać...

4. Zakaz spotów był wadliwy nie tylko z uwagi na naruszenie wolności informacji, ale także tryb uchwalenia. Świeżo uchwalony, jeszcze dymiący kodeks wyborczy został nazajutrz znowelizowany, bo nowy koalicjant - PJN - przypomniało sobie, że warto by zakazać spotów, bo PiS jest w spotach mocny. Uchwalono zakaz w trybie ekspresowym, a ustawa z Sejmu na sygnale wieziona była do podpisu prezydenta, niczym krew dla chorego. A Trybunał powiedział - basta! Tak się ustaw nie uchwala. Na marginesie dodam, że kodeks wyborczy jeszcze nie wszedł w życie (wejdzie 1 sierpnia) a już był nowelizowany cztery razy. Kpina państwa prawa, tak można to jedynie skwitować.

5. Trybunał, mocno w tej sprawie podzielony, odrzucił nasze zarzuty, co do głosowania przez pełnomocników. Przyjmuję to z szacunkiem, choć zdania nie zmieniam - głosowanie przez pełnomocnika to zabranie komuś głosu i to opieka przez wykluczenie. Człowiekowi niepełnosprawnemu należy pomóc w dotarciu do lokalu wyborczego, a nie zamknąć go w domu, zabierając sobie jego głos. Zwolennicy pełnomocnictwa mówią - trzeba mieć zaufanie do ludzi. Tak mówią, a jednak wychodząc z domu zamykają drzwi na klucz.

6. Trybunał podzielił też nasz zarzut, co do wejścia w życie kodeksu wyborczego w takim terminie, że prezydent mógł dowolnie zarządzić odbycie wyborów według starego lub według nowego prawa. Trybunał uznał to za niezgodne z Konstytucją, ale salomonowym wyjściem uznał, ze mimo tej niekonstytucyjności kodeks wyborczy jednak może mieć zastosowanie do najbliższych wyborów. Moim i nie tylko moim zdaniem (sześciu sędziów TK złożyło zdania odrębne) Trybunał "przesalomonował" w tej sprawie i zaprzeczył swojej dotychczas twardej linii orzeczniczej, że na 6 miesięcy przed wyborami obowiązuje 6 miesięczna "cisza legislacyjna”, czyli zakaz zmian prawa wyborczego. Ta cisza została ewidentnie naruszona, a skoro tak, Trybunał powinien wykluczyć stosowanie kodeksu w najbliższych wyborach. Nie czyniąc tego sprawił, że święta zasada ciszy legislacyjnej jest już mniej święta i można ją będzie omijać przy pomocy różnych legislacyjnych sztuczek. Trybunał podważył zasadę, którą sam swoim orzecznictwem stworzył. To może być zły precedens.

7. Przeszły też w Trybunale jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu, które skarżyliśmy nie z uwagi na to, że są jednomandatowe, ale dlatego, że zostały wadliwie uchwalone, w drodze poprawki senackiej, bez pełnej procedury ustawodawczej. Trybunał nie podzielił tego zarzutu, czym ba daleko przesunął granice senackich poprawek. Skoro na zasadzie poprawki można wprowadzać całkiem nowe instytucje prawa wyborczego, to właściwie nie ma granicy poprawek. Senat może wszystko i należy się zastanowić, czy w ogóle Sejm jest jeszcze potrzebny. Ale ok, niech będą okręgi jednomandatowe. PO niby się cieszy, ale przygryza wargi, bo w blokach stoi już ze swoimi kandydatami Rafał Dutkiewicz. "Obywatele do Senatu" PiS-owskim kandydatom za wiele nie odbiorą, ale PO-wskich mogą zmasakrować.

Utrzymanie jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu to było pyrrusowe zwycięstwo PO, wynik wyborów niechybnie to potwierdzi.

8. No dobrze, dość na razie zajmowania się Konstytucją RP, a teraz, jako człowiek renesansu wracam do moich - nie ubliżając nikomu - baranów, buraków i świń, czyli do Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej, w końcu przecież za to mi płacą. Janusz Wojciechowski

NBP ma bielmo na oczach Złoty się chwieje, spada dynamika produkcji przemysłowej, słabnie eksport, giełda leci w dół. Kilku spółkom giełdowym coraz bardziej grozi realne bankructwo. Grecji i Irlandii grozi bankructwo, a obligacjom Włoch i Hiszpanii możliwość wysokich rentowności powyżej 6 proc. Kanclerz Merkel ostrzega „Nie liczcie na szybkie i spektakularne rozstrzygnięcia problemów Grecji. Politycy Unii i eksperci ostrzegają, że wspólna waluta euro wisi na włosku, a system bankowy Europy jest w złej kondycji. W latach 2007-2010 r. straty europejskich banków sięgnęły 1 bln euro. Komisarz ds. rynków M. Barnier ostrzega, że banki muszą znaleźć dodatkowe pieniądze na własne kapitały, ograniczyć pazerność i ryzykanctwo na koszt podatników i klientów, dokonać wewnętrznej przemiany. Bazylea III zakłada, że banki europejskie będą musiały podnieść kapitały do 2019r. aż o 423 mld euro. Koszty ratowania całego europejskiego systemu bankowego sięgną 2 bln euro. Bankierzy buntują się coraz gwałtowniej przeciwko ponoszeniu kosztów ratowania bankrutów i samej strefy euro. Prezesi największych europejskich banków knują, potajemnie się spotykają i naradzają licząc potajemnie straty z powodu kryzysu greckiego, które mogą sięgnąć astronomicznych sum rzędu od 20 – 50 mld euro. Zarzewie buntu rozkwitło nawet w samym Europejskim Banku Centralnym. Szef EBC J.C.Trichet ostrzega, że nie będzie tolerował bankructwa Grecji czy Irlandii i skupował obligacji bankrutów, jego zastępca twierdzi, że EBC może być bardzo elastyczne w tej mierze. Co na to nasze NBP? Cały w skowronkach, prawdziwa oaza spokoju. Przedstawiciele NBP uważają, że gwałtowny wzrost wartości franka jest korzystny dla Polski, bo pomaga eksportowi. Ciekawe czy pomaga też importowi i 700 tys. kredytobiorców. NBP nie obawia się wpływu sytuacji w Grecji czy USA na polską gospodarkę, nie ma podobno obaw o bezpośrednie przełożenie się tej sytuacji na Polskę twierdzi członek zarządu NBP Z.Sokal. Cała Europa się boi, z niepokojem obserwują to Stany Zjednoczone, EBC, MFW i tylko nasza chata skraja „bezpieczna zielona wyspa” w kosmosie. Polski bank centralny nie widzi ani bezpośredniego zagrożenia jak i negatywnego wpływu na kurs walutowy złotego, ani na polską gospodarkę. NBP twierdzi też, że europejskie stres testy banków były rygorystyczne i wiarygodne, gdy jednocześnie cały świat się z nich śmieje. Eksperci twierdzą, że tym prymusom testów bankowych w Europie będzie potrzeba szybko 50 – 80 mld euro. I są wśród nich duże banki obecne w Polsce. Czyżby NBP nie zauważył komunikatu agencji Bloomberga, że to właśnie złoty należy do walut najbardziej zagrożonych na skutki europejskiego kryzysu, że banki karzą sobie już płacić po 3,60 – 3,70 za franka, a średni spread walutowy waha się dziś pomiędzy 20-25 groszy. Drogi frank i drożejące euro już uderzyło w konsumpcję, która znacząco jeszcze spadnie. Zagranica pomału wycofuje się z GPW w ramach niwelowania strat. To przecież nowa prognoza NBP zapowiada obniżenie tempa wzrostu polskiego PKB na ten rok jak i 2012 i 2013. Produkcja przemysłowa na eksport, sprzętu elektrycznego spadła aż o 30 proc., maszyn i urządzeń o blisko 12 proc. Czy to mało? Zarówno Grecja jak i sytuacja Irlandii, obligacje krajów PIIGS jak i wartość franka, dolara i euro mają fundamentalny wpływ na stabilność polskiego systemu finansowego, systemu bankowego w Polsce jak i polską gospodarkę. Kto tego nie rozumie błaznuje i lekceważy niebezpieczeństwa, od których aż gęsto w europejskim powietrzu. Przed nami przecież sezon europejskich burz nie tylko w pogodzie, a burze są dla Polski bardzo groźne, jak widać za oknem. Chwilowe uspokojenie na rynku walutowym nie wyklucza gradobicia. Janusz Szewczak

Wołające o pomstę do nieba zapisy w Kodeksie Wyborczym Po chwilowej euforii towarzyszącej ogłoszeniu przez TK werdyktu w sprawie niekonstytucyjności niektórych przepisów Kodeksu Wyborczego (dawniej ustawa Ordynacja Wyborcza) i konstytucyjności innych, odezwały się głosy rozsądku. Dotyczą one głównie możliwości głosowania za pośrednictwem pełnomocnika oraz głosowania korespondencyjnego. Głosować przez pełnomocnika może wyborca niepełnosprawny o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności oraz taki, który najpóźniej w dniu głosowania kończy 75 lat. Korespondencyjnie może głosować wyborca niepełnosprawny o znacznym lub umiarkowanym stopniu niepełnosprawności w rozumieniu ustawy z dnia 27 sierpnia 1997 r. o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych. Głosowanie przez pełnomocnika lub korespondencyjne w kraju nie powinno nastręczać członkom komisji i mężom zaufania specjalnych problemów, jeśli się uwzględni okoliczność, że dotyczy to osób niepełnosprawnych bądź w podeszłym wieku. Zgoła inaczej sprawa się przedstawia poza obszarem kraju. Tam do głosowania oprócz obywateli polskich uprawnieni są również obywatele Unii Europejskiej, odnośne przepisy, bowiem stanowią:

Art. 62. Wyborca, o którym mowa w art. 35 § 1, może głosować korespondencyjnie. Informację o możliwości oraz zasadach głosowania korespondencyjnego konsul podaje łącznie z obwieszczeniem, o którym mowa w art. 16 § 3.

Art. 35. § 1. Wyborcy przebywający za granicą i posiadający ważne polskie paszporty lub w przypadku obywateli Unii Europejskiej niebędących obywatelami polskimi posiadający ważny paszport lub inny dokument stwierdzający tożsamość wpisywani są do spisu wyborców sporządzanego przez właściwego terytorialnie konsula. Ten jeden przepis uprawniający obywateli Unii Europejskiej do współdecydowania o składzie Sejmu i Senatu Rzeczpospolitej Polskiej stawia na głowie wszelkie nasze wyobrażenia o niezawisłości i podmiotowości Państwa Polskiego. Liczę na Państwa, że pomożecie znaleźć sposób na zmianę tego przepisu jeszcze przed wyborami, bo jego utrzymanie pozwoli konsulom podległym Radkowi Sikorskiemu wpisać na listy wyborcze taką ilość obywateli UE, jaka będzie potrzebna do zaprowadzenia rządów absolutnych Platformy Obywatelskiej przez następne dziesięciolecia.

PS. Last but not least. Głosowanie za pośrednictwem pełnomocnika jaskrawo narusza przepis art. 96 ust. 2 Konstytucji RP stanowiący, że "wybory do Sejmu są powszechne, bezpośrednie, i odbywają się w głosowaniu tajnym."

Antonioiwaldi

E- podręczniki. Socjalistyczny Rząd okrada nas na żywca. Mojsiewicz "Prawa autorskie należy wykupić ryczałtem. Nie od sztuki sprzedanego papierowej i elektronicznej podręcznika Na przykład za 100 tysięcy za jeden podręcznik. Zezwolić na bezpłatne drukowanie w wersji papierowej i elektronicznej.” Różne są metody okradania współczesnego chłopstwa pańszczyźnianego przez mafię urzędniczą. Najprostszy to podatki. Propagandowo wyłudzane wzorem najwytrawniejszych oszustów na chorą matkę, operacje dziecka, niepracującego nie ze swojej winy ojca. Czyli na opiekę społeczna, lecznictwo i tego typu szczytne cele. To, że tak nie jest, że rząd chorych, bezrobotnych, inwalidów i niepełnosprawnych traktuje jedynie, jako przykrywkę najlepiej pokazuje, co jest priorytetem finansowym rządu. Przykładowo dla rządu Tuska priorytetem, ba jednym z najgłówniejszych celów rządu III RP, jest płacenie odsetek od długu publicznego, czyli tak zwana obsługa długu publicznego. Kwoty, które rząd Tuska przeznacza na odsetki dla głównie małej grupki właścicieli i beneficjentów pracujących dla nielicznych banków i instytucji finansowych jest tej wielkości, co.. Budżet na ochronę zdrowia blisko 40 milionów Polaków. Być, a raczej na pewno podstawowym celem istnienia większości rządów III RP jest zaciąganie coraz większego długu. Nawet nie samo zaciąganie, ale płacenie odsetek od niego, tak zwana obsługa długu publicznego. Co ciekawe, im większy dług, tym gorsza sytuacja finansowa państwa i tym większa stopa ryzyka, czyli wysokość odsetek wyższa? Czyli im gorzej dla Polski tym lepiej dla pożyczających, im więcej pieniędzy pożyczy się na przykład Tuskowi tym gorzej dla Polaków. Bo co robi Tusk, gdy ze względu między innymi na wysokość zaciągniętych długów pogarsza się sytuacja gospodarcza i finansowa kraju i obywateli. Musi nie zmniejszyć, ale zwiększyć kwoty przeznaczone na odsetki. Ale co robić, jeśli jest zbyt mało pieniędzy w budżecie. Tusk znalazł sposób. Należy ciąć koszty np. leczenia Polaków, szczególnie, co trafnie zauważyła posłanka PO Mucha starszych. Problem pańszczyźnianej, socjalistycznej służby zdrowia III RP to osobny problem. A jeśli to nie pomoże to podnieść podatki. Tradycja okupacyjny w stosunku do społeczeństwa rządów III RP jest zabranie polskim rodzinom ostatniej bułki, aby zanieść ją lichwiarzom. I teraz wracamy do współpracy rządu, nie tylko Tuska zresztą z całym szeregiem przepompowni pieniędzy z portfeli Polaków do różnego rodzaju feudalnych pijawek. Oto jeden z procederów wyłudzania miliardów złotych od Polaków, w którym uczestniczy rząd III RP Rzeczpospolita „Podręczniki będą mogły być publikowane tylko w wersji elektronicznej, np. na płycie lub w Internecie. A te, które wydano na papierze, będą musiały mieć także postać elektroniczną – takie zmiany chce wprowadzić resort edukacji. Wczoraj skierował do konsultacji rozporządzenie w tej sprawie. „....”Po co ta zmiana? Resort tłumaczy, że używanie e-książek upowszechni nowoczesne technologie w szkole i odciąży tornistry. Poza tym uczeń będzie mógł wybrać, z jakiej wersji podręcznika korzystać: papierowej czy elektronicznej. Żurawski przekonuje, że jest jeszcze jedna zaleta: e-podręczniki powinny być tańsze, bo wydawcy nie będą ponosić kosztów druku i dystrybucji, gdy treść umieszczą w sieci. Jednak prezes Polskiej Izby Książki Piotr Marciszuk uważa, że takie książki nie będą tańsze. – Tak samo trzeba zapłacić autorom. Ich przygotowanie też kosztuje – zaznacza. Jego zdaniem obowiązek wydawania e-podręczników może nawet spowodować wzrost cen tych wydawanych tradycyjnie. – Niewielu uczniów kupi e-podręcznik, bo szkoły nie są przygotowana do ich używania i koszty przymusowej produkcji będą rekompensowane ceną papierowych książek – tłumaczy.”...( źródło )

Sytuacja i sposób prowadzenia sprawy e-podręczników kojarzy mi się z typową gierką gangu urzędników na wyłudzenie dużej łapówki. Bo rynek praktycznie przymusowych podręczników to lukratywna reglamentowana branża dająca wielomiliardowe zyski. Opracowałem już dawno temu rozwiązanie, które jest tak oczywiste, że nie wierzę, że minier od edukacji Tuska nie ma przynajmniej kilku opracowań i analiz idących tym samym tropem co ja .Oczywiście znowu abstrahuję tutaj od patologicznego socjalistycznego systemu edukacji, dla której zwykły bon edukacyjny to wyzwanie ponad miarę. Prawa autorskie należy wykupić ryczałtem. Nie od sztuki sprzedanego papierowej i elektronicznej podręcznika, ale w całości. Na przykład za 100, czy 200 tysięcy za jeden podręcznik. Zezwolić na bezpłatne drukowanie w wersji papierowej i elektronicznej. Można za parę, kilkanaście milionów złotych zaoszczędzić Polakom Kilkunastu miliardów złotych Dla osób i szkół, które wymagają wersji drukowanej małe drukarenki drukowałyby je za parę groszy. Proste. To nie jest proste, to jest za proste. Ile w końcu można wziąć łapówki od 100 tysięcy złotych honorarium, a ile za pilnowanie, kryminalne koncesjonowanie procesu wyłudzania kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu miliardów złotych od polskich rodziców. Targ teraz zapewne trwa jak wysoka będzie ta łapówka za ustalenie horrendalnych opłat za wykupowani e podręczników. Ministerstwo zapewne po dogadaniu się, co do wysokości łapówki wprowadzi procedury maksymalizujące szczelność eksploatacyjnego systemu np. poprzez obligatoryjny zakup przez uczniów tylko poprzez szkoły. Uwarzam rze moje podejżenia som bezpodstawne. Żond Tuska jest pżeciesz najóczciwy. Błędy w ostatnich dwóch zdaniach wprowadziłem niecelowo. Marek Mojsiewicz

Więcej odpowiedzialności Nielegalną działalność tabloidu "News of the World" bada specjalna brytyjska komisja, a robi to otwarcie dzięki telewizyjnej transmisji. Ten najbardziej poczytny w Wielkiej Brytanii brukowiec i z pewnością szmatławiec (tak powszechnie mówiono o podobnych pismach, zanim wymyślono słowo "tabloid"), ordynarnie szpiegował polityków, aktorów, sportowców i innych tzw. celebrytów, a także rodziny żołnierzy, którzy zginęli w Iraku i Afganistanie. W celu zdobycia sensacyjnych informacji opłacał hakerów internetowych, prywatnych detektywów, policję i pewnie tajne służby. Warto obserwować, jak władze i opinia publiczna na Wyspach poradzą sobie z "aferą podsłuchową" i jakie wynikną z tego dla nas wnioski, gdyż rynek medialny w Polsce nie wypracował dotąd żadnych własnych wzorców, bo od lat zapatrzony jest ślepo w "zachodnie standardy medialne", a niekiedy w białoruskie. Szczególnie interesujące wydają się te wątki dochodzenia komisji, które wskazują na silne związki polityki z mediami. Były dziennikarz "News of the World" Andy Coulson znalazł zatrudnienie u premiera Davida Camerona, jako medialny doradca. Jemima Khan, szefowa tego tabloidu, co trzeba oddać Murdochowi, zamkniętego w iście błyskawicznym tempie, uznała za "niesprawiedliwe", że "News of the World", jako jedyne pismo, zostało oskarżone o bliskie kontakty z politykami i policją. I to z pewnością jest prawda. Mówi się też o częstych spotkaniach magnata medialnego Ruperta Murdocha z premierem Cameronem, a przy okazji przywołuje się te fakty, które świadczą o decydującym wpływie koncernu Murdocha na wyniki wyborów parlamentarnych, i to od wielu już lat. Bratanie się polityków z mediami nie jest obce także nad Wisłą. Ani władza, ani media nie widzą tu dla siebie żadnego zagrożenia, wręcz przeciwnie, wspólne zdjęcia uśmiechniętych polityków i dziennikarzy są na porządku dziennym. Symbiozę tych dwóch światów, i to na najwyższym szczeblu, ilustrują najnowsze zdjęcia prezydenta Bronisława Komorowskiego z szefem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Janem Dworakiem na łódce halsującej jezioro Dargin na Mazurach. (A jaka przy okazji wspaniała i darmowa reklama dla jednej z wielu "wybranych" firm czarterowych; zdjęcia na oficjalnej stronie internetowej prezydenta). Urlopowana z "Gazety Wyborczej" na czas kadencji poselskiej szefowa Komisji Kultury i Środków Przekazu Iwona Śledzińska-Katarasińska, z pewnością związkom z tą właśnie gazetą zawdzięcza swoją funkcję, sprawowaną zresztą z najwyższą gorliwością. Nie znaczy to oczywiście, że droga od dziennikarstwa do polityki sama w sobie jest czymś złym. To jednak, jak często traktowana jest, jako wręcz naturalna, potwierdza jedynie silne związki łączące te dwa światy - politykę i media. Właściciele i wydawcy brytyjskiego brukowca zostali oskarżeni o korupcję i nielegalne zbieranie informacji, czyli podsłuchy. Tą drogą zdobywa się dziś najwięcej informacji, a Polska znajduje się w czołówce państw europejskich, w których liczba legalnych podsłuchów jest największa. A ile jest nielegalnych? Aż dziewięć służb specjalnych ma u nas prawo wejścia do operatorów sieci komórkowych w celu sprawdzenia bazy danych, billingów czy lokalizacji telefonów. W ubiegłym roku założono ponad 20 tysięcy legalnych podsłuchów i zgłoszono ponad milion zapytań do operatorów o dane telekomunikacyjne. Przypominam te szokujące zestawienie głównie, dlatego, że zagraniczne media działające w Polsce, w tym "nasze" tabloidy, z pewnością czerpią w ten sposób wiele swoich medialnych informacji. Liczba tzw. przecieków z prokuratorskich śledztw, ujawnionych informacji z tajnych dochodzeń, posiedzeń komisji też o tym świadczy. Telewizją zaś wyspecjalizowaną w podsłuchach, stosującą wręcz metody pracy operacyjnej charakterystycznej dla tajnych służb specjalnych, jest TVN. Dobrze, gdy dzięki temu wykryją jakąś oszustkę posługującą się fałszywym dokumentem ukończenia studiów wyższych, gorzej, gdy za zgodą wybranej posłanki zakładają podsłuch w jej pokoju sejmowym, aby podsłuchać, co ma jej do powiedzenia inny poseł, tak się składa, że z partii uznanej za wrogą dla tzw. elit III RP. Zapewne podobną logiką działania musiała się kierować poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska, pisząc swój projekt opinii dla szefa KRRiT Jana Dworaka, (którego posadę uratował przyjaciel prezydent, przyjmując sprawozdanie KRRiT), w "sprawie swobody wykonywania zawodu dziennikarskiego". Napisała w niej o "czynnej i słownej napaści na dziennikarzy mediów" w czasie pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę przez jej "niektórych uczestników". Uznała to "za ograniczenie możliwości wykonywania zawodu i pogwałcenie zasad wolności słowa". Opinia zawiera też liczne propagandowe wezwania pani poseł pod adresem organizatorów pielgrzymki, m.in. do "potępienia i przeprosin", "wyciszenia emocji budujących atmosferę nienawiści", "przestrzegania prawa". O ile nielegalne podsłuchy są przestępstwem, z czym się wszyscy zgadzają, o tyle poświadczanie nieprawdy przez deputowaną, szefową komisji, równocześnie byłą i wciąż obecną, bo urlopowaną, dziennikarkę "Gazety Wyborczej", już nie. Kiedy zapytano Murdocha seniora, czy czuje się odpowiedzialny za to, co się stało, odpowiedział, że nie, gdyż to ludzie go zawiedli i oszukali. Zapewne poseł Śledzińska-Katarasińska także nie będzie się poczuwała do odpowiedzialności za publiczne kłamstwo, powielone przez wszystkie media w Polsce, gdyż to ludzie wprowadzili ją w błąd. Tylko, że za błędy - własne oraz tych, którym ufamy, reprezentujemy czy zatrudniamy - też powinniśmy ponosić odpowiedzialność, również prawną. Brak takiej odpowiedzialności, ucieczka od niej, jest jedną z cech totalitarnego myślenia i działania. Wojciech Reszczyński

„Eksperci” za niemieckie pieniądze - Kiedy w Polsce postawi się sprawę jakichś sprzeczności interesów polskich i niemieckich, a te sprzeczności są zupełnie oczywiste, to pojawia się natychmiast duża grupa publicystów czy naukowców-publicystów, którzy nigdzie nie pisząc, że biorą granty niemieckie czy wręcz w istocie żyją na niemieckich etatach, bronią interesów niemieckich w sposób bezpośredni. Ta opinia Jarosława Kaczyńskiego, wyrażona w jednym z najnowszych wywiadów, zwróciła szczególną uwagę „Gazety Wyborczej”, która (w numerze z 8 lipca) piórem swego niemieckiego korespondenta postanowiła „obśmiać” prezesa PiS. Bartosz T. Wieliński stwierdził mianowicie, iż „ludzi zajmujących się w polskich mediach Niemcami nie jest wielu i łatwo znaleźć tych, którzy pracują za euro z budżetu RFN”, po czym wymienił nazwisko prof. Zdzisława Krasnodębskiego, wykładowcę uniwersytetu w Bremie. „Opłacany przez Niemców Krasnodębski swoich mocodawców w swoich tekstach wprawdzie nigdy nie oszczędza (swego czasu dostało się nawet stewardessom Lufthansy), ale przecież nigdy nie wiadomo, jakie publicysta ma ukryte intencje. Sprawa pokazuje też, jak daleko sięga niemiecki spisek. Przecież do tej pory prof. Krasnodębskiego bez zastrzeżeń uważano za głównego intelektualistę PiS” – kończy swój komentarz red. Wieliński.

Każda partia ma fundację Trudno oprzeć się wrażeniu, że cały ten tekst powstał jedynie po to, by sprowadzić do absurdu realny problem, o którym dobitnie powiedział prezes PiS. Nie chodzi, bowiem o to, że ten czy ów naukowiec wykłada na niemieckiej uczelni, (co w dzisiejszym świecie jest normą), lecz o cały system faktycznego korumpowania polskich elit przez instytucje ściśle powiązane z niemiecką polityką. Największą taką instytucją jest Fundacja Konrada Adenauera, działająca w Polsce od jesieni 1989 r. Jest ona związaną z Unią Chrześcijańsko-Demokratyczną (CDU), czyli partią kanclerzy Helmuta Kohla i Angeli Merkel. Zresztą każda niemiecka partia posiada nad Wisłą swoje przedstawicielstwo: socjaldemokraci z SPD mają Fundację im. Friedricha Eberta, liberałowie z FDP (współrządzący dziś z CDU) – Fundację im. Friedricha Naumanna, Zieloni – Fundację im. Heinricha Bölla, a postkomuniści z Lewicy – Fundację im. Róży Luksemburg [sic! - admin].

Centrum Reitera czy Adenauera? Niewątpliwie to jednak chadecy wiodą prym w penetrowaniu polskiego życia publicznego. Ich Fundacja Adenauera jest np. głównym „partnerem” Centrum Studiów Międzynarodowych, które przedstawia się, jako „niezależny, pozarządowy ośrodek analityczny, zajmujący się polską polityką zagraniczną i najważniejszymi dla Polski problemami polityki międzynarodowej”. Prezesem CSM jest Janusz Reiter, pierwszy ambasador III RP w Niemczech (1990-1995), a później w USA (2005-2007), z wykształcenia germanista, (notabene – jak premier Tusk – kaszubskiego pochodzenia), w latach 80 publikujący w prasie niemieckiej. Dodajmy, że został odznaczony Krzyżem Wielkim Zasługi z Gwiazdą i Wstęgą RFN. W gronie współpracowników CSM znajdziemy także Piotra Burasa, kolejnego mocno nagłaśnianego eksperta ds. niemieckich, stałego publicystę „Gazety Wyborczej”. W jego dorobku znajdują się też książki, np. antologia „Pamięć wypędzonych”. Także i Buras jest niemieckim stypendystą – Fundacji Volkswagena, którą niegdyś założył rząd niemiecki wraz z landem Dolna Saksonia ze środków z prywatyzacji firmy Volkswagen.

Wszystkie posady Wóycickiego Reiter i Buras należą do najczęściej pojawiających się w mediach specjalistów od spraw niemieckich. Podobnie zresztą, jak Kazimierz Wóycicki, również związany z Centrum Studiów Międzynarodowych. Wóycicki to dawny współpracownik Tadeusza Mazowieckiego z redakcji „Więzi”, dzięki czemu na początku lat 90 został redaktorem naczelnym „Życia Warszawy”, potem dyrektorem Instytutów Polskich w Dusseldorfie i Lipsku, a wreszcie szefem szczecińskiego oddziału IPN (2004-2008). Ostatnio kandydował na prezesa całego IPN, ale Rada Instytutu odrzuciła jego kandydaturę, gdy wyszło na jaw, że należy do Platformy Obywatelskiej. Wóycicki, który w latach 80 studiował na Uniwersytecie Fryburskim, jako stypendysta Fundacji Adenauera, jest autorem wielu publikacji na tematy niemiecko-polsko-żydowskie. Jego sposób myślenia dobrze ilustruje tekst przygotowany na konferencję Fundacji Adenauera w Rydze w 2007 r., a zatytułowany „Europejski konflikt pamięci”. Pisał tam m.in.: „Historia Holocaustu w niewątpliwy sposób przyczyniła się do tego, że na II wojnę światową zaczęto patrzeć coraz bardziej i przede wszystkim od strony jej ofiar, nie zaś od strony zmagań militarnych czy historii politycznej. Pamięć o Holocauście nie pozwala w żaden sposób wojny heroizować, co było powszechnym nawykiem narodowych historiografii. Tylko tak pisana historia może służyć pojednaniu, bowiem ofiary po wszystkich stronach cierpiały jednako i świadomość tego cierpienia miała przybliżać i jednać zwaśnione strony”. Wniosek z tego, że „narodowe historiografie” należy odrzucić, a uznać za równorzędne cierpienia np. Polaków i Niemców. Nic dziwnego, że również Wóycicki został odznaczony Krzyżem Zasługi na wstędze Orderu Zasługi RFN.

„Europejczyk” Krzemiński Ale najbardziej znanym polskim dziennikarzem specjalizującym się w tematyce niemieckiej jest bez wątpienia Adam Krzemiński. W redakcji tygodnika „Polityka” pracuje od 1973 r., czyli od czasów, gdy pismem kierował Mieczysław F. Rakowski. Od wielu lat jest także stałym współpracownikiem hamburskiego tygodnika „Die Zeit”, którego jednym z wydawców był Helmut Schmidt (warto przypomnieć, że zarówno Schmidt – wówczas jeszcze kanclerz RFN – jak i środowisko „Die Zeit” faktycznie poparli wprowadzenie stanu wojennego w Polsce), a także innych niemieckich czasopism. Był również współzałożycielem polsko-niemieckiego kwartalnika „Dialog”, wydawanego przez niemiecki Federalny Związek Towarzystw Niemiecko-Polskich, a współfinansowanego przez berlińskie MSZ (w latach 90 polskim partnerem „Dialogu” został gdański „Przegląd Polityczny”, wydawany przez środowisko Donalda Tuska). W maju 2002 r. Krzemiński wraz z Adamem Michnikiem wystosowali list otwarty do kanclerza Niemiec i premiera Polski, w którym proponowali utworzenie… Centrum Wypędzonych we Wrocławiu, co miało być alternatywą dla projektu Eriki Steinbach, by powołać takie Centrum w Berlinie. Tłumacząc swoją inicjatywę, obaj autorzy stwierdzili: „W wariancie wrocławskim bynajmniej nie chodzi o to, by odebrać Niemcom miejsca pamięci ich ofiar czy o wyrywanie zębów Związkowi Wypędzonych. Chodzi o rzeczywistą europeizację historii narodowych w wieku XXI, w którym UE otrzyma swój ostateczny kształt, a większość narodów Europy podporządkuje się wspólnej woli politycznej i poczuciu przynależności do tej wspólnoty europejskiej, której przejawem jest nie tylko euro, ale także prace nad konstytucją europejską, która być może pozwoli nam niebawem powiedzieć w naszych językach narodowych: We, the people of Europe…”.Niespełna rok wcześniej ten sam Krzemiński zwrócił się z listem otwartym do Andrzeja Wajdy, aby ten nakręcił film o zbrodni w Jedwabnem, gdyż – jak stwierdzał publicysta „Polityki” – „wypływają na wierzch polskie upiory – ludowy antysemityzm, ksenofobia i nacjonalistyczna parafiańszczyzna. Wystarczy włączyć Radio Maryja albo posłuchać »głosu ludu« tam na Podlasiu, Kurpiach, Mazowszu, a może i na Pańskiej Suwalszczyźnie”.

Paweł Siergiejczyk

http://www.naszapolska.pl

Należy wspomnieć jeszcze o Fundacji Roberta Schumana, która „jest organizacją pozarządową i ponadpartyjną. Naszym celem jest mobilizowanie obywateli do angażowania się w proces jednoczenia Europy. Rozwijamy programy, które uczą wykorzystania szans, jakie daje nam członkostwo w UE, współpracujemy z wieloma środowiskami w Unii i poza nią, by lepiej poznać i respektować wspólne wartości demokratyczne”. Wszystkie owe „pozarządowe” organizacje są utrzymywane głównie z niemieckich funduszy państwowych. – admin.

Komunizm to nie totalitaryzm, czyli wyrok TK w sprawie symboli komunistycznych Postkomuniści skupieni w Sojuszu Lewicy Demokratycznej odnieśli sukces przed Trybunałem Konstytucyjnym, występując w obronie symboli komunistycznych. Za niezgodny z ustawą zasadniczą TK uznał przepis przewidujący karanie za produkcję i przechowywanie z zamiarem rozpowszechniania symboli komunistycznych. Podobne przepisy obowiązują odnośnie symboli faszystowskich i „innych totalitarnych”. Wniosek ws. zbadania uchwalonej w 2009 r. nowelizacji Kodeksu karnego złożyła w Trybunale Konstytucyjnym grupa posłów SLD. Przed nowelizacją z 2009 r. kodeks karny przewidywał karanie jedynie za publiczne propagowanie „faszyzmu lub innego ustroju totalitarnego”, albo nawoływanie do nienawiści, np. na tle różnic narodowościowych. O dziwo (?) w Polsce, kraju tak doświadczonym najgorszym z totalitaryzmów, komunizm nie został uwzględniony w kodeksie karnym. Posłowie SLD powołali się na niezgodność karania za propagowanie komunizmu z polską konstytucją, a także Europejską Konwencją Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz Międzynarodowym Paktem Praw Obywatelskich i Politycznych. Zakwestionowany przez postkomunistów przepis mówił o karaniu tego, kto przygotowuje do rozpowszechniania – np. przez produkcję lub przechowywanie – druk, nagranie lub inny przedmiot będący „nośnikiem symboliki faszystowskiej, komunistycznej lub innej totalitarnej”. TK przychylił się do zastrzeżeń posłów SLD i uznał, że gdy mowa o propagowaniu komunizmu zapis staję się… niejasny (!). Prezes TK – Andrzej Rzepliński – powiedział, że „nieokreśloność” przepisu może stanowić zagrożenie dla wolności słowa. Podobnych wątpliwości nie było w przypadku faszyzmu bądź „innego totalitaryzmu”, choć znane są próby podciągnięcia pod ten przepis działalności czy symboliki polskich nacjonalistów. „Trybunał przyjął, że odpowiedzialności karnej nie może podlegać posługiwanie się przedmiotami, których znaczenie może być wieloznaczne” – powiedział Rzepliński. Tym samym uznano, że posługiwanie się symbolem sierpa i młota czy wizerunkami Lenina albo Stalina nie musi oznaczać propagowania komunizmu czy sympatii względem tej ideologii. Podczas gdy używanie znaków runicznych, flagi amerykańskich konfederatów czy nawet Szczerbca lub Falangi bywało wielokrotnie przedmiotem zainteresowań policji, sądów i prokuratur, a przeciwko posługującym się tymi symbolami toczone były liczne postępowania, TK uznaje, że wizerunek sierpa i młota jest wieloznaczny a zakaz jego eksponowania godzi w wolność słowa. Rzepliński jest przekonany, że zapis zakładający karalność produkcji, przechowywania i rozpowszechniania materiałów propagujących totalitaryzm, z wyjątkiem określonego fragmentu, (czyli komunizmu), zasługuje, by być częścią polskiego prawa, ponieważ zapobiegnie to doświadczeniom XX wieku i wyśle jasny sygnał do społeczeństwa, jakie postawy nie mogą być akceptowane. Karniści nazywają to prewencją ogólną. Mający na swoim koncie sto milionów istnień ludzkich komunizm nie został zakwalifikowany, jako postawa nieakceptowana. Jak to możliwe? Posłowie SLD posłużyli się zabiegiem. Chodzi o niekaranie producentów gadżetów z symbolami komunistycznymi, jeśli są one wytwarzane w ramach działalności artystycznej, edukacyjnej, kolekcjonerskiej lub naukowej. Podobnego traktowania nie mogą oczekiwać osoby produkujące i rozpowszechniające symbole innych systemów totalitarnych. Popularne m.in. na ubraniach wizerunki Che Gueavry, sierp i młot, traktowane przez polityków SLD oraz sporą część medialnych komentatorów, jako żart i pomysł ich penalizacji stanowiły jeden z argumentów wnoszących o wymazanie z ustawy komunizmu, jako totalitaryzmu. Wtorkowy wyrok TK jest ostateczny. Fragment przepisu o zakazie promowania komunizmu straci moc z chwilą wpisania do dziennika ustaw. Na podstawie: PAP

http://autonom.pl/

News Corp: syjonistyczne imperium medialne Organizacje żydowskie i syjonistyczne w USA, Australii i Wielkiej Brytanii z niepokojem przyglądają się procesowi Ruperta Murdocha, medialnego giganta, właściciela korporacji News Corp. Skandal, jaki wybuchł po ujawnieniu metod, jakimi posługiwali się pracownicy mediów Murdocha (chodzi m.in. o podsłuchy telefoniczne oraz łapówki dla policjantów i dziennikarzy), może według nich zaszkodzić medialnemu koncernowi znanemu z proizraelskiej działalności, a także medialnemu wizerunkowi Izraela, o który starannie dbały jego wydawnictwa.

Rupert Murdoch oraz szef ADL Abraham Foxman „Jego publikacje i jego media były wobec Izraela bardziej sprawiedliwe niż pozostałe” – powiedział Malcolm Hoenlein, wiceprzewodniczący Konferencji Przewodniczących Największych Amerykańskich Organizacji Żydowskich, wyrażając nadzieję, że proces nie będzie miał wpływu na działalność News Corp. Medialne imperium Murdocha to m.in. gazety takie jak The Wall Street Journal, Times of London, The Australian, a także szereg tabloidów [Popularna nazwa to "szmatławiec" - admin] takich jak The Sun czy New York Post. Jest on również właścicielem wpływowej stacji telewizyjnej Fox News w USA i posiada 39% udziałów brytyjskiego nadawcy satelitarnego British Sky Broadcasting. W 1995 roku był założycielem neokonserwatywnej gazety The Weekly Standard, którą sprzedał rok później. Żydowscy liderzy zgodnie twierdzą, że poglądy Murdocha na kwestie izraelsko-palestyńskie i wrażliwość na sytuację Izraela w świecie świadczą o jego głębokiej wiedzy i trosce o państwo żydowskie, jako kraj „oblężony i izolowany”. „Mój punkt widzenia jest prosty: żyjemy w świecie, w którym toczy się ciągła wojna przeciwko Żydom” – powiedział Murdoch na obiedzie wydanym na jego cześć przez syjonistyczną Ligę Przeciwko Zniesławieniu (ADL). „Gdy Amerykanie myślą o antysemityzmie na myśl przychodzą im wulgarne karykatury i ataki z początku XX wieku. Dziś wygląda na to, że większość ataków przychodzi z lewicy. Często ten nowy antysemityzm przebiera się w szatę uzasadnionego sprzeciwu wobec Izraela” – mówił Murdoch. 80-letni Murdoch odwiedzał Izrael wielokrotnie i spotykał się z wieloma jego liderami. W 2009 roku został uhonorowany przez Amerykański Kongres Żydowski. Na zorganizowanej przez Kongres konferencji mówił o potrzebie „pokonania terrorystów w Izraelu, aby Żydzi mogli przetrwać w Europie i USA”. Murdoch znany jest, jako wielki przyjaciel diaspory żydowskiej, nawet pomimo drobnych scysji, do jakich doszło po tym, gdy w programie Fox News prezenter Bill O’Reilly bronił filmu Mela Gibsona „Pasja” przed atakami ze strony żydowskich organizacji. Gdy przedstawiciele organizacji żydowskich zarzucili prezenterowi Fox Glenn’owi Beck’owi „antysemickie teorie spiskowe” na temat finansisty Goerge’a Sorosa, Murdoch nakazał Beck’owi spotkanie z liderami organizacji żydowskich. Beck odszedł z Fox w zeszłym miesiącu. „Jest coś budującego w moich osobistych relacjach z nim”- mówi o Murdochu lider australijskich Żydów, Isi Liebler. Dodał, że Murdoch rozumie Żydów, zna Izrael i postrzega to państwo, jako dzielny i słabszy kraj w starciu z wrogami, podczas gdy reszta świata uważa Izrael za okupanta. Australijscy Żydzi doceniają proizraelską działalność Murdocha już w latach 70-tych, gdy podległe mu tytuły usprawiedliwiały poczynania państwa żydowskiego. Podkreślają, że idee jego firmy wskazują na to, że sprawa Izraela jest mu bliska i że ukształtował on swoje media na proizraelską modłę. O wpływie Murdocha na kształt jego mediów mówi były dziennikarz Times of London, zatrudniony w nim od 1981 do 1988 roku wieloletni korespondent wojenny na Bliskim Wschodzie i krytyk Izraela – Robet Fisk. Powodem jego odejścia do The Independent była – jak to określił – „zbędna ingerencja w jego twórczość”. Fisk mówi o ingerencji Murdocha u redaktorów naczelnych poszczególnych tytułów, „którzy rozumieli, że chciałby on aby jego media odzwierciedlały jego światopogląd”. Fisk powiedział, że Times of London stał się niczym innym, jak proizraelskim tytułem pozbawionym jakiejkolwiek niezależności redakcyjnej. Zeznający przed komisją parlamentarną w Wielkiej Brytanii Murdoch stracił szansę na przejęcie British Sky Broadcasting i został zmuszony do zamknięcia jednego ze swoich tytułów, News of the World, wokół którego wybuchł skandal podsłuchowy. Pytanie, które krąży teraz wśród żydowskich organizacji brzmi czy imperium Murdocha wobec zaistniałego kryzysu zachować swoje jednoznacznie proizraelskie stanowisko?

http://autonom.pl

Jest wręcz zabawne to wzajemne obrzucanie się komplementami przez Żydów – admin.

Epilog afery Michnika Co ma wisieć - nie utonie. Młyny - ach! Chciałem napisać: „młyny sprawiedliwości”, ale przecież w tej sprawie chodzi nie tyle o sprawiedliwość, co raczej o zemstę. Więc nie tyle młyny sprawiedliwości - że to niby mielą powoli, ale przecież mielą, co raczej cytat z Poety:, „ale zemsta, choć leniwa, nagnała cię w nasze sieci”. Chodzi mi oczywiście o wyrok 8 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 2 lata, jaki niezawisły sąd wymierzył Aleksandrze Jakubowskiej za to, że do rządowego projektu ustawy na własną rękę wprowadziła zmiany, które uniemożliwiłyby spółce „Agora” przejęcie za psie pieniądze telewizji „Polsat”. W tej sprawie „logiki nie ma” - jak zauważył Aaronek, bohater znanej anegdotki z 1968 roku. Jak wiadomo, w 1968 roku wielu Żydów, wśród których znaczną część stanowili stalinowscy zbrodniarze, skwapliwie skorzystało z okazji by nie tylko czmychnąć z cudnego raju na zgniły zachód, ale jeszcze obciągać grubą rentę z tytułu prześladowań doznanych od polskich antysemitników. W związku z tym pojawiła się wspomniana anegdotka o Aaronku. Dyrektor szkoły spotyka Aaronka na szkolnym boisku podczas lekcji, więc pyta go, dlaczego on nie w klasie. Na co Aaronek odpowiada:, bo logiki nie ma, panie dyrektorze. - Jak to logiki? - pyta zaskoczony dyrektor. - No tak - odpowiada Aaronek. - Bo ja, panie dyrektorze, zesmrodziłem się i pan nauczyciel wyrzucił mnie za drzwi. I teraz oni wszyscy siedzą tam w tym smrodzie, a ja - na świeżym powietrzu. Ale - incipiam, bo na przykładzie tej sprawy można lepiej zrozumieć, co stało się w Polsce w 2005 roku i co stało się w ubiegłym roku na Węgrzech. Oto w roku 2001 Sojusz Lewicy Demokratycznej uzyskał ponad 40 procent głosów w wyborach, co niemal umożliwiło mu samodzielne utworzenie rządu, Jendka Leszek Miller dobrał sobie do koalicji PSL, które, jak wiadomo, charakteryzuje się 100-procentową zdolnością koalicyjną, czyli mówiąc po chamsku - może z każdym. Prawdziwym programem tej zacnej partii jest, bowiem przyssanie się do jednej, a jeszcze lepiej - kilku dójek Rzeczypospolitej i dojenie, ile tylko się da - oczywiście dla dobra Polski, bo wiadomo, że co dobre dla chłopa, to dobre i dla Polski. Chłopem zaś jest każdy - chyba, że jest babą. Więc oprócz PSL Leszek Miller dobrał sobie jeszcze Marka Pola, jako resztówkę Unii Pracy, odtwarzając w ten sposób sojusz robotniczo-chłopski. I kiedy wydawało się, że cała Polska leży przed robotniczo-chłopskimi sojusznikami z rozłożonymi nogami - w klubie gangsterów doszło do nieporozumień na tle podziału łupów. W lipcu 2002 roku ujawnił się wierzchołek góry lodowej w postaci Lwa Rywina, który przyszedł do redaktora Adama Michnika z propozycją korupcyjną. Rywin - dobry kupiec - chciał żeby Michnik dał mu 17,5 mln dolarów łapówki za możliwość przejęcia za psie pieniądze „Polsatu”, który w tym celu zostałby odpowiednio zdołowany przez stosowne organy naszego demokratycznego państwa prawnego. Ale Michnik - jeszcze lepszy kupiec! On pomyślał sobie, że jak on nagra korupcyjną propozycję Rywina, a potem będzie tym nagraniem straszył premiera Millera, to on dla świętego spokoju odda jemu Polsat za darmo. To, po co on ma płacić Rywinu 17,5 miliona dolarów, nu? Ale premier Miller - jeszcze lepszy kupiec! On pomyślał sobie, że jak on będzie Michniku robił nadzieję i w ten sposób przetrzyma go na bezdechu, chociaż z pół roku, to potem Michnik będzie mógł mu „skoczyć”. I tak się stało. Wprawdzie Michnik Rywina nagrał, ale współpracownicy Millera robili Michniku i Wandzie Rapaczyński rozmaite nadzieje, przedstawiali kuszące perspektywy, a czas mijał. Wreszcie Michnik zorientował się, że chytry Miller wystrychnął go na dudka, więc kazał redaktoru Smoleńskiemu z wielkim przytupem ogłosić skargę na złego Millera pod pozorem demaskatorskiego wyniku sławnego „dziennikarskiego śledztwa”. Ajajajajajajaj! Powstała sejmowa komisja śledcza, która próbowała wyciągnąć od Rywina, kto go do Michnika z tą propozycją wysłał: „Powiedz Lwie, no powiedz Lwie, kto do „Agory” wysłał cię?” Ale Rywin milczał jak zaklęty, pamiętając zapewne o rosyjskiej mądrości ludowej, że „kto nie wie, ten śpi w poduchach, a kto wie - tego wiodą w łańcuchach”. Uprzedzając fakty dodajmy, że nic mu to nie pomogło, bo za karę został pociągnięty do odpowiedzialności wraz z własnym synem pod pretekstem posługiwania się fałszywymi zaświadczeniami lekarskimi. Widać, że redaktor Michnik, przynajmniej w tym zakresie, kieruje się zaleceniem Biblii, nakazującej mścić się za winy ojców na dzieciach aż do dziesiątego pokolenia. Zresztą mniejsza z tym; gdyby nawet ci Żydzi pozagryzali się nawzajem do ostatniego, to przecież mała szkoda - krótki żal. Wracając do komisji, to i z Michnika wypuściła ona sporo powietrza tak, że musiał chronić swój moralny autorytet za murami sławnej „tajemnicy dziennikarskiej”. Rada w radę uradzono tedy, że winna jest Aleksandra Jakubowska, bo dopisała, czy przeciwnie - z rządowego projektu ustawy kazała wykreślić słowa „lub czasopisma”. W rezultacie jedynym wygranym okazał się Zygmunt Solorz, który z kandydata wytypowanego do wyszlamowania wysforował się wkrótce na najbogatszego człowieka w Polsce, wyprzedzając nawet sławnego Jana Kulczyka. Zresztą, kto wie - może właśnie tak miało być, a te wszystkie Michniki zostały tylko wykorzystane w charakterze ślepego instrumentum? Nawiasem mówiąc, dopisanie lub wykreślenie z projektu słów: „lub czasopisma”, chociaż intencjonalnie miało posłużyć do stworzenia możliwości wyszlamowania „Polsatu”, nie miało większego znaczenia, boć przecież projekt, to tylko projekt, nad którym potem deliberuje Wysoka Izba aż w trzech czytaniach. Waga, jaką sejmowa komisja, a za nią - prokuratura i niezawisły sąd przywiązały do tego samowolnego dopisku pokazuje, jaką mądrością rządzony jest nasz nieszczęśliwy kraj; co tam jakiś rządowy buc zapisze piórem, tego Sejm nie wyrąbie i toporem. Teraz zresztą nawet nie buc rządowy, tylko buc brukselski - w związku z tym w gronie posłów Prawa i Sprawiedliwości pojawiła się myśl, by w ogóle zaprzestać samodzielnego projektowania ustaw. I słusznie - bo czyż istnieje lepszy sposób obrony interesu narodowego? Tak samo myślał abisyński cesarz Hajle Selasje po zajęciu Abisynii przez Włochy. Wyemigrował do Anglii i tam, pewnego razu, jakiś Anglik rozpoznał go w Hyde Parku w Londynie. - Jak to, to Wasza Wysokość nie zajmuje się już Abisynią! - A po co - odparł z godnością cesarz. - Przecież zostawiłem tam włoskiego wicekróla! Więc chociaż na początku wydawało się, iż cała Polska leży z rozłożonymi nogami przed sojuszem robotniczo-chłopskim, na skutek owych nieporozumień na tle podziału łupów, którego wierzchołkiem była „afera Rywina”, a właściwie - afera Michnika - w roku 2004 doszło do takiej dekompozycji „grupy trzymającej władzę”, że Siłom Wyższym nie pozostało nic innego, jak przejście na ręczne sterowanie naszym nieszczęśliwym krajem. Wyrazem tej desperackiej decyzji o politycznej dekonspiracji był sierocy rząd premiera Belki - szczęśliwego posiadacza aż dwóch pseudonimów operacyjnych - podobnie zresztą jak charyzmatyczny premier Buzek. Do rządu premiera Belki nie przyznawała się - jak pamiętamy - żadna parlamentarna frakcja, a rząd ten mimo to rządził sobie wesoło, powiększając dług publiczny o 20 mld dolarów w ciągu roku. Ale natura nie znosi takiej politycznej próżni i miejsce pozostawione po rozpadzie grupy trzymającej władzę zajął Jarosław Kaczyński na czele PiS. Ponieważ Siły Wyższe nie były na razie w stanie wykorzystać zdekomponowanego Sojuszu Lewicy Demokratycznej w charakterze antykaczyńskiej zapory, przekazały wszystkie atuty w postaci dyspozycyjności agentury i kontrolowanych przez razwiedkę niezależnych mediów i czarnej kasy. Wprawdzie skutków rozpadu grupy trzymającej władzę i naporu zorganizowanego przez PIS, wspomagany przez Radio Maryja nie udało się zneutralizować, niemniej jednak rząd Prawa i Sprawiedliwości został szczelnie obstawiony, a nawet częściowo infiltrowany przez agenturę, dzięki czemu w roku 2007 sytuacja została przez razwiedkę opanowana i wybory - jak Pan Bóg przykazał - wygrała Platforma Obywatelska. Wprawdzie i ona - to znaczy - ścisłe jej kierownictwo - próbowało trochę wyemancypować się spod kurateli Sił Wyższych, doprowadzając do aresztowania wiosną 2008 roku Petera Vogla - ale próba ta zakończyła się dotkliwym skarceniem premiera Tuska nie tylko za pośrednictwem afery hazardowej, ale również - poprzez zakaz kandydowania w wyborach prezydenckich, które wygrał protege razwiedki Bronisław Komorowski. Z obfitości serca usta mówią, więc rozumiemy uczucie ulgi i radości, które skłoniło generała Dukaczewskiego do otworzenia sobie szampana na wieść o zwycięstwie swego faworyta. Jednak od wiosny, kiedy to nastąpiło przebudzenie nawet SLD-owskiego parku jurajskiego widzimy, że grupa trzymająca władzę ponownie się skonsolidowała. Zatem Platforma Obywatelska, niczym ów Murzyn, co to zrobił swoje, będzie chyba powoli politycznie traciła na znaczeniu, nawet, jeśli zostanie ilościowym zwycięzcą jesiennych wyborów - bo prawdopodobnym kierownikiem politycznym nie tylko koalicji, ale i pana prezydenta zostaną Siły Wyższe - o czym świadczy choćby objęcie funkcji ekologicznego doradcy prezydenta przez Józefa Oleksego. Ponieważ podstawowym zadaniem czekającym konstytucyjne władze naszego nieszczęśliwego kraju po wyborach będzie pojednanie z Rosją i poddanie naszego kraju szlamowaniu przez bezcenny Izrael, którzy lepiej od Józefa Oleksego dopilnuje, żeby przy tych wszystkich zbliżeniach III stopnia nie doszło, aby do polucji? SM

GRY WYBORCZE W TECHNOLOGII IT Od długiego czasu grupa rządząca prowadzi zakrojone na ogromną skalę przygotowania do październikowych wyborów. Co najmniej od roku trwa sondowanie nastrojów społecznych, mnożą się prowokacje z udziałem ludzi służb i ośrodków propagandy. Przyspieszono tzw. procesy prywatyzacyjne, sprzedając m.in. firmy strategiczne dla bezpieczeństwa państwa. Pod osłoną rozlicznych wrzutek medialnych i tematów zastępczych, rząd PO-PSL poszerza również uprawnienia służb specjalnych oraz wprowadza regulacje służące nadzorowaniu i pacyfikacji społeczeństwa. Zakres i różnorodność tych akcji wskazują, że obecny układ działa w poczuciu realnego zagrożenia, mając świadomość, że utrata władzy przez PO-PSL przyniesie Polakom prawdę o okolicznościach tragedii smoleńskiej. Proces ten w konsekwencji doprowadzi do osądzenia osób odpowiedzialnych za katastrofę, skompromituje „elity” powielające kremlowską dezinformację i zakończy się upadkiem tworu zbudowanego na kłamstwie „transformacji ustrojowej”. Dla układu rządzącego, stawka zbliżających się wyborów jest na tyle wysoka, że uzasadnia stosowanie każdego środka, nie wykluczając fałszerstw wyborczych i rozwiązań siłowych. Ważnym składnikiem przygotowań są poszczególne akty prawne, dotyczące przebiegu wyborów. Dzisiejsza koalicja strachu, posiadająca sejmową większość, może dowolnie naginać przepisy, konstruując je w taki sposób, by służyły interesom rządzących. Przykładem może być Kodeks wyborczy, przyjęty przez Sejm 3 grudnia 2010 roku. Przewiduje on możliwość przeprowadzenia dwudniowych wyborów, wprowadza jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu, zakazuje publikacji płatnych ogłoszeń i audycji wyborczych, zabrania prowadzenia kampanii billboardowe, umożliwia głosowanie przez pełnomocnika oraz głosowanie korespondencyjne, stwarzając tym samym sposobność do rozlicznych fałszerstw i nadużyć wyborczych. Ponieważ Kodeks ma wejść w życie 1 sierpnia br., o tym, czy stosowane będą nowe przepisy, czy dotychczasowe zdecyduje Bronisław Komorowski. Wszystko, bowiem zależy od tego, kiedy prezydent zarządzi wybory, przed końcem lipca, czy w pierwszym tygodniu sierpnia. Tym samym, na trzy miesiące przed wyborami nadal nie są znane nawet podstawowe reguły ordynacji wyborczej. Z niezrozumiałych przyczyn, ta fatalna, ograniczająca prawa opozycji ustawa została w momencie uchwalenia wsparta głosami PiS-u, a dopiero później zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego. W dniu, w którym trafi do Państwa obecny numer Gazety Polskiej, Trybunał podejmie decyzję dotyczącą wniosku grupy posłów opozycji. Niezależnie od rozstrzygnięcia TK, ostateczną decyzję w kwestii terminu i czasu trwania wyborów podejmie Bronisław Komorowski. Stwarza to wręcz idealną sytuację dla grupy rządzącej, która z całą pewnością musi znać prawdziwe intencje swojego partyjnego kolegi. Wprawdzie przed kilkoma dniami Komorowski zapowiedział, że wyznaczy termin wyborów na 9 października i będą one jednodniowe, zastrzegł jednak, że ostateczna decyzja zostanie ogłoszona na początku sierpnia. Nie można wykluczyć, że obietnica Komorowskiego powstała w związku z zapowiedzią PiS-u o wezwaniu elektoratu do bojkotu pierwszego dnia wyborów oraz pomysłem powołania Korpusu Ochrony Wyborów. Istnieją przesłanki, by nie traktować tej obietnicy, jako wiążącej. Jeśli przyjąć, że rząd Tuska zna prawdziwe zamiary prezydenta, warto zwrócić uwagę na treść rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji w sprawie szczegółowych wymagań w zakresie ochrony lokali obwodowych komisji wyborczych w czasie przerwy w głosowaniu. Jest to projekt z dn.7 lipca br., a zatem powstał już po zapowiedzi Komorowskiego o jednodniowych wyborach. Regulacje zawarte w tym rozporządzeniu mówią wyraźnie o „ochronie lokali obwodowych komisji wyborczych, w czasie przerwy w głosowaniu", po „zakończeniu głosowania w pierwszym dniu głosowania”, co może sugerować, że rząd Tuska przygotowuje się jednak do wyborów dwudniowych, a niewiążąca deklaracja Komorowskiego stanowi humbug wypuszczony na potrzeby opozycji. Powinniśmy pamiętać, że jeszcze na początku czerwca br. Komorowski orzekł, że „w interesie polskiej demokracji jest to, żeby jak najwięcej ludzi chciało i mogło uczestniczyć w wyborach” i zapowiedział: „dwudniowe wybory będę oceniał z tego właśnie punktu widzenia”. Jeśli nawet Trybunał Konstytucyjny uzna wybory dwudniowe za sprzeczne z Konstytucją lub orzeknie, że nowe przepisy w ogóle nie będą dotyczyć najbliższych wyborów, grupa rządząca ma jeszcze spory arsenał środków, by nie dopuścić do wygranej PiS-u. Próby szykan sądowych wobec lidera opozycji czy zapowiedź wniosku o Trybunał Stanu, można traktować, jako działania sondujące reakcje społeczne. Pozwalają absorbować uwagę środowisk opozycyjnych, tworzą korzystną dla władzy atmosferę propagandową i służą generowaniu nowych konfliktów. W najbliższym czasie można spodziewać się kolejnych tego typu prowokacji. Jakkolwiek mogą poważnie utrudnić kampanię wyborczą PiS-u, nie one jednak wydają się najgroźniejsze. Rząd Tuska, sprawując dziś tzw. prezydencję w UE znajduje się, bowiem w sytuacji na tyle kłopotliwej, że miałby problem z wytłumaczeniem się z otwartych działań represyjnych wobec opozycji. Dlatego wystąpienie europosłów PiS na forum PE i poinformowanie opinii międzynarodowej o zamordystycznych zapędach „liberałów” z PO, należy uznać za doskonałe, prewencyjne posunięcie. Tego rodzaju mocne wypowiedzi powinny stanowić przeciwwagę dla rządowej propagandy i towarzyszyć Tuskowi podczas całego okresu przewodnictwa w UE. Jeśli w najbliższych miesiącach nie nastąpią żadne przełomowe zdarzenia, ostatnią linią obrony grupy rządzącej może stać się sama procedura wyborcza. Warto pamiętać, że kluczowe znaczenie dla prawidłowego wyniku wyborczego będzie miał tryb przekazywania danych za pośrednictwem sieci elektronicznych, a następnie sposób ich obliczania przez Państwową Komisję Wyborczą. Tą procedurą partia opozycyjna zdaje się jednak w ogóle nie interesować. Tymczasem PKW dokonała już wyboru firm, które zajmą się obsługą październikowych wyborów. Łącza do sieci publicznej i infrastrukturę techniczną dla Krajowego Biura Wyborczego ma zapewnić spółka ATM S.A, wybrana w bezprzetargowym trybie zapytania o cenę. Przypomnę, że spółka ATM jest producentem rejestratora lotniczego zamontowanego w samolocie Tu-154 M. Po katastrofie smoleńskiej w mediach ukazała się informacja, że na pokładzie oprócz rosyjskich czarnych skrzynek znajdował się także polski rejestrator – ATM-QAR/R 128 ENC, zapisujący odczyty z urządzeń samolotu. Podczas katastrofy miał on ulec częściowemu zniszczeniu, ale ocalał nośnik, który umożliwił odczytanie danych. Formalnie rejestrator ATM należy do sił powietrznych, jednak faktyczną opiekę nad nim sprawowała Służba Kontrwywiadu Wojskowego. W marcu br. biegli zatrudnieni w ATM .S.A. odczytali informacje zapisane w czarnej skrzynce. Choć rzecznik NPW płk Zbigniewa Rzepa zapewniał wówczas, że opinia biegłych ma być gotowa w ciągu kilku dni, do dziś nic nie wiemy o efektach pracy ekspertów z ATM. Według komunikatu PKW wyboru oferty ATM. S.A. dokonano ze względu na niską cenę usługi. Z informacji zamieszczonych na stronie spółki wynika, że nigdy wcześniej nie obsługiwała ona wyborów parlamentarnych. Drugą z firm wyłonionych do elektronicznej obsługi wyborów jest spółka cywilna Pixel Technology. Ta łódzka firma już kilkakrotnie była bohaterem skandali związanych z wadliwym funkcjonowaniem systemu informatycznego. W 2002 roku Krajowe Biuro Wyborcze do współpracy przy wyborach zaprosiło samorządową organizację - Związek Powiatów Polskich, który za 6,5 mln zł miał skomputeryzować terenowe komisje wyborcze. Związek za ponad 3 mln zł zatrudnił, jako swoich podwykonawców programistów z Pixela. Oprogramowanie użyte przez firmę zawierało jednak błąd, który wpłynął na opóźnienie w obliczaniu wyników wyborów samorządowych. „Wadliwa architektura części stworzonego przez nas oprogramowania spowolniła przesyłanie danych wyborczych do centralnej bazy danych w Krajowym Biurze Wyborczym. Wpłynęło to także na nadmierne obciążenie systemu i spowolnienie przetwarzania w nim danych wyborczych" – stwierdził wówczas Tomasz Szeler, dyrektor Pixel Technology s.c. w oficjalnym komunikacie przekazanym PAP. PKW zadecydowała, że sporządzi ekspertyzę wyjaśniającą przyczyny niewydolności systemu informatycznego oraz zwróciła się z prośbą do NIK o podjęcie postępowania kontrolnego w Krajowym Biurze Wyborczym (KBW) w zakresie wykorzystania środków na obsługę informatyczną wyborów samorządowych. NIK miała również ustalić przyczyny niewydolności systemu informatycznego. Minęły zaledwie dwa lata i KBW ponownie wybrało firmę Pixel Technology na wykonawcę systemu informatycznego Platforma Wyborcza. Umowę ze spółką podpisano do końca 2006 r. Obejmowała obsługę siedmiu różnych wyborów do Sejmu i Senatu oraz prezydenckich w 2005 r. i samorządowych w 2006 r. Zwracano wówczas uwagę, że KBW dokonało wyboru Pixela, mimo, że w ogłoszeniu o przetargu na wybór dostawcy Platformy Wyborczej wyraźnie zaznaczono, iż "w przetargu mogą wziąć udział oferenci niewykluczeni na podstawie art. 19 ust. 1 i art. 22 ust. 7 Ustawy o zamówieniach publicznych". Pierwszy z nich mówił zaś, że "z ubiegania się o udzielenie zamówienia publicznego wyklucza się (...) dostawców i wykonawców, którzy w ciągu ostatnich 3 lat przed wszczęciem postępowania nie wykonali zamówienia lub wykonali je z nienależytą starannością". Najwyraźniej KBW zapomniało, że firma Pixel brała udział w nieudanym projekcie budowy systemu obsługującego wybory samorządowe w 2002 r i w ogóle nie powinna zostać dopuszczona do przetargu.

O Pixelu usłyszeliśmy ponownie w 2006 roku, gdy w trakcie wyborów samorządowych spółka musiała w ekspresowym tempie dostarczyć komisjom wyborczym w całej Polsce nową, poprawioną wersję systemu komputerowego. Dotychczasowy groził, bowiem błędami w trakcie przeliczania głosów na mandaty. W efekcie do komisji wyborczych wysłano komunikat PKW, która poleciła ponowne przeliczenie głosów za pomocą nowej wersji systemu w gminach liczących powyżej 20 tys. mieszkańców. Pojawia się pytanie: dlaczego, pomimo tylu złych doświadczeń PKW nadal powierza spółce Pixel wykonanie i obsługę oprogramowania wyborczego? Co decyduje, że niewielka spółka cywilna, o której działalności niemal nic nie wiemy otrzymuje tak poważne, państwowe zamówienia? Warto pamiętać, że Pixel Technology obsługiwała również proces obliczania wyników głosowania w wyborach prezydenckich 2010 roku. Sprawa jest istotna, bowiem od działania sieci przesyłowych, za które ma odpowiadać ATM oraz oprogramowania spółki Pixel będzie zależał prawidłowy przebieg najbliższych wyborów parlamentarnych, a w szczególności proces naliczania oddanych głosów. Jakiekolwiek błędy bądź awarie systemu mogą wywołać zasadne wątpliwości, co do ostatecznego wyniku wyborczego, a w efekcie wpłynąć na radykalizację nastrojów społecznych. Łatwo przewidzieć, czym skończy się przedłużanie procedury liczenia lub jak zareagują wyborcy na informację o różnicach w obliczaniu głosów, zwłaszcza, jeśli o końcowym zwycięstwie zadecyduje niewiele punktów procentowych. Czy taki scenariusz był brany pod uwagę przez grupę rządzącą? Partia opozycyjna nie ma obecnie możliwości, by na jakimkolwiek etapie skontrolować prawidłowość danych przekazywanych drogą elektroniczną. Za tę, szczególnie odpowiedzialną czynność odpowiadają, bowiem pełnomocnicy ds. obsługi informatycznej, nadzorujący pracę operatorów obsługujących obwodowe komisje wyborcze. Nawet dysponując danymi od wolontariuszy z Korpusu Ochrony Wyborów, PiS nie będzie w stanie zweryfikować wyników przesyłanych do PKW z obwodowych komisji, a tym bardziej nie będzie mógł uzyskać informacji na temat funkcjonowania systemu zarządzanego przez spółkę Pixel Technology. Warto byłoby wykazać zainteresowanie procedurą wyłonienia firm odpowiedzialnych za organizację elektronicznej obsługi wyborów oraz zadbać o obsadę stanowisk pełnomocników ds. obsługi elektronicznej. Jeśli dopuszczamy scenariusz, w którym grupa rządząca dokonuje fałszerstwa wyborczego, jest jeszcze czas na podjęcie konkretnych działań. Aleksander Ścios

Jachowicz po skazaniu Jakubowskiej: Ignorowano dowody. "Wypełniała polecenia Grupy Trzymającej Władzę. Podobnie jak Rywin" Na portalu SDP.PL z Jerzym Jachowiczem o skazaniu Aleksandry Jakubowskiej, aferze Rywina i współpracy dziennikarzy ze służbami rozmawia red. Marek Palczewski. Jachowicz zauważa, że choć Aleksandra Jakubowska została skazana przez Sąd Okręgowy w Warszawie za przekroczenia uprawnień i działania na szkodę interesu publicznego przez bezprawne dokonanie zmian zapisów w rządowym projekcie nowelizacji ustawy, to do wyjaśnienia daleko. Dlatego, że nasz wymiar sprawiedliwości jest nieporadny i tłumaczy się tym, że jak nie ma mocnych dowodów, to prokuratura nie może nawet sformułować aktu oskarżenia. Tymczasem na świecie są procesy poszlakowe, na podstawie, których ludzie mogą zostać uznani za winnych i skazani. Cała rzecz polega na tym, że sprawa Jakubowskiej została wypreparowana w sposób całkowicie sztuczny od jej podłoża. Od tego, dlaczego to zrobiła i dla kogo te zmiany miały okazać się korzystne. A przecież wiadomo, że w tych działaniach chodziło o opanowanie rynku medialnego przez jakąś grupę. Prokuratura i sąd ignorują fakt, że w okresie, kiedy Rywin miał przyjść do Gazety oraz bezpośrednio po tej wizycie rozgrzane były linie telefoniczne między Jakubowską a Robertem Kwiatkowskim i Włodzimierzem Czarzastym. Sytuacja jest analogiczna jak gdyby ktoś pół godziny przed napadem na bank dzwonił do sprawcy i fakt ten zignorowano. Można by to pominąć przy jednym napadzie, ale jeśli to zdarza się przed czterema czy sześcioma napadami, to nie można tego nie brać pod uwagę. W ocenie Jachowicza Jakubowska "wypełniała polecenia Grupy Trzymającej Władzę". Podobnie jak Rywin. Znany dziennikarz śledczy jest zdania, że dziennikarstwo tego typu jest w Polsce w kryzysie:

Jest to wynikiem niesprawności lub swoistej polityki organów ścigania, bo musimy pamiętać, że dziennikarze śledczy byli - nie chcę powiedzieć inspirowani przez organa ścigania, by zainteresować się przekrętami. Często jednak otrzymywali nieoficjalne sygnały, które były dla nich pierwszym źródłem informacji i wskazówką, w jakim kierunku należy prowadzić dziennikarskie śledztwo. Z drugiej strony organa ścigania coraz rzadziej podejmują drastyczne sprawy, które naruszają kodeks karny, a są opisane w publikacjach. A jeśli już podejmują, to efekt końcowy jest na tyle mizerny, że nie stanowi to zachęty dla dziennikarzy, gdyż ich praca nie przynosi żadnych wymiernych skutków w postaci np. dymisji urzędników albo wykluczenia ze świata polityki. Zapytany o współpracę dziennikarzy ze służbami bezpieczeństwa nie tylko w PRL, ale również po 1989 roku, Jerzy Jachowicz ocenia:

Mam namacalne dowody na to, że jeszcze po roku 2000 służby specjalne próbowały werbować dziennikarzy na tajnych współpracowników. Szczególne zainteresowanie służb budzili, podobnie jak to było w czasach PRL, dziennikarze pracujący za granicą.

Ale czy Jarosław Ziętara mógł zostać zwerbowany? Masowo próbowano na początku lat 90 werbować dziennikarzy, którzy interesowali się przestępstwami gospodarczymi i mafijnymi. Z całą pewnością takie próby były podejmowane wobec Ziętary, który był znakomitym źródłem informacji na temat przestępstw gospodarczych i mafijnych.

wu-ka, źródło: sdp.pl

Pomoc euro podatników zaskarżona w niemieckim Trybunale Konstytucyjnym 5 i 6 lipca Trybunał Konstytucyjny RFN rozpoczął rozpatrywanie 52 skarg grup obywateli na nieuzasadnione prawnie wielomiliardowe wsparcie dla władz Grecji i innych eurolandów. A wśród nich skarg kilkudziesięciu znanych niemieckich prawników, ekonomistów i kilku posłów (m.in. Petera Gauweilera z bawarskiej CSU, specjalisty prawa konstytucyjnego prof. Karla Albrechta Schachtschneidera i byłego szefa koncernu Thyssen – Dietera Spethmanna). Ich zdaniem, władze Niemiec, godząc się na to wielkie eurofinansowanie, złamały konstytucję RFN, a także prawo samej UE, które zakazuje kredytowania czy gwarantowania spłaty długów jednego państwa Unii przez inne europaństwa. Autorzy i sygnatariusze skarg wskazują też w kilku przypadkach, że udzielenie Grecji wielkich pożyczek i gwarancji stanowi złamanie art. 125 traktatu UE z Lizbony, który m.in. zabrania zmuszania jakiegokolwiek kraju UE do udzielania finansowej pomocy innemu państwu. To naganne finansowanie władz Grecji, Portugalii czy Irlandii łamie też obowiązujące zasady UE – dbania o stabilizację wspólnej waluty. Skarżący twierdzą zgodnie, że w tych sprawach władze Niemiec i UE wyraźnie przekroczyły swoje kompetencje. Jeżeli niemieccy sędziowie uznają tego rodzaju pomoc władz Niemiec za nielegalną, rząd RFN będzie musiał wycofać się z zawartych „paktów” na rzecz ratowania wypłacalności władz Grecji czy Portugalii, a w związku z tym też francuskich i niemieckich banków oraz całego systemu waluty UE („Frankfurter Allgemeine Zeitung”). Pierwsze orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w tej kwestii jest jednak spodziewane nie wcześniej niż na początku września br. Ale też nie później niż 5 października – w prawnie określonym terminie trzech miesięcy. Zarzuty od wielu tygodni stanowczo odpiera m.in. minister finansów Wolfgang Schäuble. Ostrzega on, że wspólnej waluty nie da się utrzymać „bez okazywania solidarności”. – Tylko tak będziemy mogli wyeliminować przyczyny naszych problemów. Bronimy nie tylko europejskiej jedności, wspólnego rynku i wspólnej waluty, ale także dobrobytu i socjalnego bezpieczeństwa wszystkich mieszkańców europejskiej wspólnoty – przekonuje minister. Zapewnia, że działania rządu są zgodne z prawem. Podobnie mówi i argumentuje sama kanclerz Merkel i niektórzy inni jej ministrowie. Natomiast jeden z głównych autorów konstytucyjnych skarg, prof. Joachim Starbatty, (który wniósł skargę do Trybunału Konstytucyjnego przeciwko planowi wprowadzenia waluty euro już w roku 1990), stwierdza w wywiadach prasowych, że jego działania są podyktowane jedynie dobrem kraju i obywateli. – Zaskarżyłem ten „pakiet pomocowy”, aby w istocie ratować Unię Europejską, a nie ją niszczyć – mówi wybitny ekonomista z uniwersytetu w Tybindze. Przed Trybunałem w Karlsruhe prof. Starbatty stwierdził, że w obecnej sytuacji najbardziej rozsądnym rozwiązaniem byłoby to, gdyby Grecja wystąpiła ze strefy euro, szybko przeprowadziła dewaluację własnej waluty, odzyskała zdolności konkurencyjne i siły gospodarcze i ewentualnie kiedyś ponownie weszła do unii walutowej – już, jako jej pełnowartościowy członek. Niezbędnym warunkiem powodzenia tej operacji powinna być też konwersja greckiego długu, w której wszyscy wierzyciele musieliby zrezygnować z części swoich roszczeń, aby uratować spłatę pozostałych pieniędzy przez władze w Atenach. Tymczasem wyliczenia niektórych niemieckich ekspertów z końca czerwca br. wskazują, że ratowanie finansowego systemu politycznej waluty UE może kosztować Niemców nawet 147 mld euro. Minister Schäuble i inni przedstawiciele rządu starają się na razie omijać ten problem w swych wypowiedziach. Wskazują też na to, że Niemcy i inni członkowie Unii wspierają „potrzebujących” z własnej i nieprzymuszonej woli. Jednak takie twierdzenia nie przekonują prof. Starbatty’ego. Ekonomista odpowiada ministrowi: jeśli pan Schäuble chce dobrowolnie przeznaczyć na ten cel własne pieniądze, to proszę bardzo. Zanim jednak zrobi taki użytek z pieniędzy podatników, powinien ich wcześniej zapytać, czy pozwalają mu oni na tak szczodre dary. Mysłek

RISK-FREE??? Simon Johnson, „były główny ekonomista MFW, współzałożyciel renomowanego blogu ekonomicznego BaselineScenario.com i profesor na MIT” napisał, że „podstawowe stopy procentowe, które stanowią punkt odniesienia na nowoczesnych rynkach finansowych to oprocentowanie uważanych za bezpieczne rządowych obligacji. Jeśli usuniemy ten fundament całego systemu finansowego, tworząc wokół tych papierów atmosferę niepewności, doprowadzimy do poważnych zawirowań na rynku” (The fundamental benchmark interest rates in modern financial markets are the so-called "risk-free " rates on government bonds. Removing this pillar of the system - or creating a high degree of risk around US Treasuries - would disrupt many private contracts and all kinds of transactions). Nie jestem zupełnie pewien, czy najlepszym dla „so-called risk-free” tłumaczeniem jest „uważane za bezpieczne”. Bo chyba „ta zwane bezpieczne” albo „tak zwane nie ryzykowne” byłoby właściwsze niż „uważane za bezpieczne” . Ale mniejsza o tłumaczenie. Ważniejsze jest, że były główny ekonomista MFW i twórca „renomowanego” bloga uważa, że „fundamentem” systemu finansowego jest wiara, iż obligacje rządowe są „risk-free”. Wiara – dodajmy – wbrew oczywistym faktom, które na naszych oczach się w końcu ujawniają. „Modern financial markets” oparte na Keynesowskim paradygmacie ekonomicznym to jedna wielka piramida finansowa. Piramida oparta na przekonaniu, że dzieci i wnuki będą spłacać długi rodziców i dziadków – i tak w nieskończoność. Bo przecież nie ma żadnej innej podstawy do wiary w to, żeby obligacje rządowe uznawać za „risk-free”. Ale matematyczne pojęcie „nieskończoności” nie odnosi się do gospodarki. Bo z pokolenia na pokolenie coraz mniej jest w amerykańskim społeczeństwie WASP-ów a coraz więcej dzieci klientów opieki społecznej. Jeszcze parę takich ambitnych projektów jakimi pretendent a obecnie Prezydent Obama postanowił przekupić wyborców i Ameryka nie będzie w stanie spłacić swoich długów tak jak Grecja. Bo – będę cytował do znudzenia Adama Smita – „Roczna praca każdego narodu jest funduszem, który zaopatruje go we wszystkie rzeczy konieczne i przydatne w życiu” a jego wysokość „zależy od umiejętności, sprawności i znawstwa, z jakim swą pracę zazwyczaj wykonywa i od stosunku liczby tych, którzy pracują użytecznie, do liczby tych, którzy tego nie czynią”. A proporcje Amerykanów, „którzy pracują użytecznie” i „tych, którzy tego nie czynią” ulegają zachwianiu. Czy „rynki finansowe” tego nie widzą? Do niedawna dokładnie tego samego nie widziały w Grecji. W czasie życia jednego pokolenia Ameryka z największego wierzyciela całego świata przekształciła się w największego na świecie dłużnika!!! Mówi wam to coś szanowni eksperci? Co prawda amerykański PKB rzędu 15 bilionów USD jest nadal prawie trzy razy wyższy niż w następnych w klasyfikacji Chinach, które w zeszłym roku wyprzedziły w tym rankingu Japonię. Ale pół wieku temu ponad połowa światowej produkcji przemysłowej pochodziła z USA, a w ubiegłym roku pozycję lidera pod tym względem objęły już Chiny, na które ćwierć wieku temu przypadało raptem 2,5 % produkcji przemysłowej świata. Za to wydatki rządu USA na opiekę medyczną wzrosły do poziomu 16% PKB!!! Czy 25 lat temu prognoza, że u progu II dekady XXI wieku sytuacja gospodarcza świata będzie wyglądać tak, jak dziś rzeczywiście wygląda, uznana by została za rozsądną??? Każdy, kto snułby wówczas takie prognozy uznany by został za takiego samego wariata, za jakiego dziś uchodzi każdy, kto dopuszcza myśl, że Stany Zjednoczone mogą zaprzestać wywiązywać się ze swoich finansowych zobowiązań, albo, że nie będzie nikogo, kto chciałby Stanom Zjednoczonym dłużej pożyczać pieniądze! Są tacy, którzy uważają, że rząd USA powinien „skorzystać ze świetnej koniunktury na rynku złota” i sprzedać rezerwy zgromadzone w Fort Knox. Przy dzisiejszych potrzebach rządu amerykańskiego te „rezerwy” przypominają trochę polskie „rezerwy demograficzne” zgromadzone w FRD. Dzięki „świetnej koniunkturze” spowodowanej głównie sytuacją „na rynku dolara i euro” warte są jakieś 370-380 mld USD. To wystarczy na … trzy miesiące. Rząd USA potrzebuje, bowiem około 125 miliardów USD miesięcznie!!! To już nie jest nieryzykowane. Republikanie przegłosowali co prawda w Izbie Reprezentantów – w której mają większość – ustawę o oszczędnościach, przewidującą, że każde zwiększenie podatków będzie wymagać większości dwóch trzecich głosów w Izbie i w Senacie i ograniczającej wysokość wydatków rządowych do 18% PKB (dziś 25%) Ale nie przejdzie ona w Senacie w którym większość mają Demokraci. A nawet jakby jakimś cudem przeszła to zawetuje ją Obama. Za kolejne ćwierć wieku wydatki rządu USA na samą publiczną służbę zdrowia, emerytury i odsetki od starych długów wyniosą 14% PKB. Na całą resztę zostałoby raptem 4%. Problem w tym, że obecne 25% PKB za 25 lat to też już będzie za mało! Jako że „ludzie postępują rozsądnie dopiero wówczas, gdy wszystkie inne możliwości zawiodą „Banda Sześciu” (trzech liderów Republikanów i trzech demokratów) zaproponowała zgodę na zwiększenie limitu zadłużenia i równoczesne obniżenie stawek podatkowych przy jednoczesnej likwidacji ulg! Czyli pod tym względem mniej więcej to samo, co zaproponowali Robert Hall i Alvin Rabushka i co zakładał projekt ustawy H.R. 1040 z 1999 roku – z wyjątkiem oczywiście likwidacji progresji i wprowadzenia jednej stawki podatkowej. Może to zwiększyć dochody podatkowe w ciągu 10 lat o o jakiś bilion USD. Szkopuł w tym, że rząd USA wydaje pożycza grubo więcej w ciągu jednego roku!!! Proponowane oszczędności rzędu 2,7 bln USD w ciągu 10 lat w wydatkach przede wszystkim na służbę zdrowia i obronność to nadal nie jest „risk-free”. Gwiazdowski

News Corp: syjonistyczne imperium medialne Organizacje żydowskie i syjonistyczne w USA, Australii i Wielkiej Brytanii z niepokojem przyglądają się procesowi Ruperta Murdocha, medialnego giganta, właściciela korporacji News Corp. Skandal, jaki wybuchł po ujawnieniu metod, jakimi posługiwali się pracownicy mediów Murdocha (chodzi m.in. o podsłuchy telefoniczne oraz łapówki dla policjantów i dziennikarzy), może według nich zaszkodzić medialnemu koncernowi znanemu z proizraelskiej działalności, a także medialnemu wizerunkowi Izraela, o który starannie dbały jego wydawnictwa. „Jego publikacje i jego media były wobec Izraela bardziej sprawiedliwe niż pozostałe” – powiedział Malcolm Hoenlein, wiceprzewodniczący Konferencji Przewodniczących Największych Amerykańskich Organizacji Żydowskich, wyrażając nadzieję, że proces nie będzie miał wpływu na działalność News Corp. Medialne imperium Murdocha to m.in. gazety takie jak The Wall Street Journal, Times of London, The Australian, a także szereg tabloidów [Popularna nazwa to "szmatławiec" - admin] takich jak The Sun czy New York Post. Jest on również właścicielem wpływowej stacji telewizyjnej Fox News w USA i posiada 39% udziałów brytyjskiego nadawcy satelitarnego British Sky Broadcasting. W 1995 roku był założycielem neokonserwatywnej gazety The Weekly Standard, którą sprzedał rok później. Żydowscy liderzy zgodnie twierdzą, że poglądy Murdocha na kwestie izraelsko-palestyńskie i wrażliwość na sytuację Izraela w świecie świadczą o jego głębokiej wiedzy i trosce o państwo żydowskie, jako kraj „oblężony i izolowany”. „Mój punkt widzenia jest prosty: żyjemy w świecie, w którym toczy się ciągła wojna przeciwko Żydom” – powiedział Murdoch na obiedzie wydanym na jego cześć przez syjonistyczną Ligę Przeciwko Zniesławieniu (ADL). „Gdy Amerykanie myślą o antysemityzmie na myśl przychodzą im wulgarne karykatury i ataki z początku XX wieku. Dziś wygląda na to, że większość ataków przychodzi z lewicy. Często ten nowy antysemityzm przebiera się w szatę uzasadnionego sprzeciwu wobec Izraela” – mówił Murdoch. 80-letni Murdoch odwiedzał Izrael wielokrotnie i spotykał się z wieloma jego liderami. W 2009 roku został uhonorowany przez Amerykański Kongres Żydowski. Na zorganizowanej przez Kongres konferencji mówił o potrzebie „pokonania terrorystów w Izraelu, aby Żydzi mogli przetrwać w Europie i USA”. Murdoch znany jest, jako wielki przyjaciel diaspory żydowskiej, nawet pomimo drobnych scysji, do jakich doszło po tym, gdy w programie Fox News prezenter Bill O’Reilly bronił filmu Mela Gibsona „Pasja” przed atakami ze strony żydowskich organizacji. Gdy przedstawiciele organizacji żydowskich zarzucili prezenterowi Fox Glenn’owi Beck’owi „antysemickie teorie spiskowe” na temat finansisty Goerge’a Sorosa, Murdoch nakazał Beck’owi spotkanie z liderami organizacji żydowskich. Beck odszedł z Fox w zeszłym miesiącu. „Jest coś budującego w moich osobistych relacjach z nim”- mówi o Murdochu lider australijskich Żydów, Isi Liebler. Dodał, że Murdoch rozumie Żydów, zna Izrael i postrzega to państwo, jako dzielny i słabszy kraj w starciu z wrogami, podczas gdy reszta świata uważa Izrael za okupanta. Australijscy Żydzi doceniają proizraelską działalność Murdocha już w latach 70-tych, gdy podległe mu tytuły usprawiedliwiały poczynania państwa żydowskiego. Podkreślają, że idee jego firmy wskazują na to, że sprawa Izraela jest mu bliska i że ukształtował on swoje media na proizraelską modłę. O wpływie Murdocha na kształt jego mediów mówi były dziennikarz Times of London, zatrudniony w nim od 1981 do 1988 roku wieloletni korespondent wojenny na Bliskim Wschodzie i krytyk Izraela – Robet Fisk. Powodem jego odejścia do The Independent była – jak to określił – „zbędna ingerencja w jego twórczość”. Fisk mówi o ingerencji Murdocha u redaktorów naczelnych poszczególnych tytułów, „którzy rozumieli, że chciałby on aby jego media odzwierciedlały jego światopogląd”. Fisk powiedział, że Times of London stał się niczym innym, jak proizraelskim tytułem pozbawionym jakiejkolwiek niezależności redakcyjnej.

Zeznający przed komisją parlamentarną w Wielkiej Brytanii Murdoch stracił szansę na przejęcie British Sky Broadcasting i został zmuszony do zamknięcia jednego ze swoich tytułów, News of the World, wokół którego wybuchł skandal podsłuchowy. Pytanie, które krąży teraz wśród żydowskich organizacji brzmi czy imperium Murdocha wobec zaistniałego kryzysu zachować swoje jednoznacznie proizraelskie stanowisko?

http://autonom.pl

Jest wręcz zabawne to wzajemne obrzucanie się komplementami przez Żydów – admin.

PO przygryza wargi - wybory do Senatu wygra PiS! PiS wygra te wybory, bo twardy i zdyscyplinowany elektorat, a PO ma elektorat rozchwiany, którego w dodatki nie ma, czym wzruszyć.

1. Gdy Trybunał Konstytucyjny ogłosił, że wybory do Senatu odbędą się w wyborach jednomandatowych, politycy PO nerwowo przygryzali wargi. Niby wygrali tę część sporu przed Trybunałem, ale dobrze wiedzą, że było to zwycięstwo pyrrusowe. W jednomandatowych okręgach wyborczych wybory do Senatu wygra Prawo i Sprawiedliwość.

2. PiS wygra te wybory, bo ma twardy i zdyscyplinowany elektorat, który głosuje na PiS i nie rozgląda się na boki. 30 % wyborców zazwyczaj wystarczy, żeby wybrać senatora, a PiS będzie miał tyle w większości okręgów. PO zaś ma za sobą pospolite ruszenie, które raz się ruszyło się na dźwięk larum granego przeciw PiS, ale drugi raz może się nie ruszyć. No, bo czym PO ich teraz wzruszy - płaczącą posłanką, prześladowanym doktorem? Po czterech latach stary ten lament nie pomoże, a nowych wzruszeń brak.

3. Co gorsza dla PO - wybory jednomandatowe zachęcą wielu pozapartyjnych kandydatów. Inicjatywa Rafała Dutkiewicza jest bardzo groźna dla Platformy, ale może się pojawić wielu innych pretendentów - i szczęść im Boże! Z twardego elektoratu PiS za wiele oni nie urwą, za to z rozchwianego elektoratu PO mogą wyrwać wiele. Wyniki kandydatów PO obniża się znacznie i przewiduje, że w większości okręgów Kandydaci PiS najprawdopodobniej przeskoczą kandydatów PO. A wchodzi jak wiadomo tylko jeden.

4. Powiem państwu szczerze - z jednej strony walczyłem z okręgami jednomandatowymi w Trybunale z uwagi na niekonstytucyjny moim zdaniem tryb ich wprowadzenia, ale w duchu się modliłem, żeby Trybunał te okręgi utrzymał.

Dzięki Trybunałowi tak się stało. I teraz będzie prawdziwy sprawdzian. Nie mam wątpliwości, że zwycięski dla Prawa i Sprawiedliwości. W Senacie na pewno, a niewykluczone, że i w Sejmie też. Janusz Wojciechowski

Sąd karze za krytykę „Gazety Wyborczej” Warszawski sąd skazał dzisiaj pisarza Jarosława Marka Rymkiewicza, bo w wywiadzie dla „Gazety Polskiej” krytycznie ocenił sposób relacji „Gazety Wyborczej” z wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu. Wyrok wydała sędzia Małgorzata Sobkowicz-Suwińska. Sąd uznał, że Jarosław Marek Rymkiewicz naruszył dobra osobiste dziennikarzy „Gazety Wyborczej” i dobre imię „Agory”. Nakazał poecie zamieszczenie przeprosin w "Gazecie Polskiej", wpłatę 5 tysięcy złotych na Zakład dla Niewidomych w Laskach oraz pokrycie kosztów procesu. – Nie zmusicie nas do milczenia. Rusi tu nie będzie – stwierdził poeta po opuszczeniu sali sądu w odczytywanym przez siebie oświadczeniu.Wyrok został ogłoszony w czwartek w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Sala rozpraw i korytarz przed nią były pełne od osób, które przyszły, by wesprzeć pisarza. Gdy usłyszeli „winny” nie potrafili ukryć emocji. – Hańba! Trzeba wreszcie skończyć z tymi sądami! Wielki błąd zrobił prof. Strzembosz, że nie zlustrował sędziów w tym kraju! Ale jeszcze nie jest za późno! Czas najwyższy! – skandowali zebrani. Część osób opuszczała salę przed końcem oburzona odczytywanym uzasadnieniem. – To skandaliczny wyrok – mówili wychodząc. Sąd uzasadniał, iż poeta nie powinien wygłaszać ocen redaktorów "Gazety Wyborczej", skoro tematem, na jaki wypowiadał się w wywiadzie, były wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu. W odczytywanym po wyroku sądu oświadczeniu, Jarosław Marek Rymkiewicz stwierdził, iż wolność słowa będzie teraz w Polsce ograniczana. - Ale wy, moi drodzy, nie zważajcie na to. Mówcie dalej, co chcecie. Pamiętajcie, że jesteście wolnymi Polakami. "Gazeta Wyborcza" nie będzie nami rządzić – mówił poeta. Władzom spółki Agora i jej redaktorom przypomniał stare polskie przysłowie: „Musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce". – Nie zmusicie nas do milczenia. Rusi tu nie będzie – zakończył poeta. Orzeczenie warszawskiego sądu oburzyło wiele osób. – Oczywiste jest, że to wyrok skandaliczny. Jedyną niewiadomą dla mnie w tej sprawie jest, czy cały czas w Polsce obowiązuje mały kodeks karny i prawo, które pozwalało skazywać za rozpowszechnianie oszczerczych wiadomości o najwyższych organach władzy ludowej. A być może prawo się zmieniło, ale sędziowie orzekają ci sami. W cywilizowany kraju taki wyrok nie miałby prawa zapaść. Nie do pomyślenia jest, aby ktokolwiek, nawet w sposób symboliczny, był karany za wyrażenie opinii na temat gazety. Tym bardziej, że jest ona słuszna i uzasadniona – mówi publicysta Rafał A. Ziemkiewicz. Do wszczęcia przez Agorę procesu doszło po wypowiedzi J. M. Rymkiewicza dla „Gazety Polskiej” z sierpnia ub.r., gdy komentując sprawę krzyża przed Pałacem Prezydenckim, mówił: „Polacy, stając przy nim, mówią, że chcą pozostać Polakami. To właśnie budzi teraz taką wściekłość, taki gniew, taką nienawiść – na przykład w redaktorach „Gazety Wyborczej”, którzy pragną, żeby Polacy wreszcie przestali być Polakami.” Poeta dodawał, że redaktorzy „GW” są „duchowymi spadkobiercami Komunistycznej Partii Polski”. Według niego, „rodzice czy dziadkowie wielu z nich byli członkami tej organizacji, która była skażona duchem „luksemburgizmu”, a więc ufundowana na nienawiści do Polski i Polaków. Tych redaktorów wychowano tak, że muszą żyć w nienawiści do polskiego krzyża. Uważam, że ludzie ci są godni współczucia – polscy katolicy powinni się za nich modlić”. Na sali obecny był dziennikarz "Gazety Wyborczej" Bogdan Wróblewski specjalizujący się w relacjach z sal sądowych. Narzekał na zgromadzoną publiczność, iż zachowuje się nieodpowiednio. Teraz pozostaje tylko czekać relacji na łamach organu Agory z przebiegu wydarzeń w sądzie, pozbawionych komentarza i wszelkiej nierzetelności.

Autor: mem, gb, | Źródło: Niezależna.pl

Wyrok na poetę - kuriozalne uzasadnienie sądu (Agora vs JM Rymkiewicz) Zdaniem sądu na zadane przez dziennikarza pytanie należy odpowiadać wyłącznie ściśle na temat. Nie przestrzeganie tej zasady może stać się koronnym dowodem winy i przyczynić do skazania. I to wcale nie są żarty... Sędzia Sądu Okręgowego w Warszawie Małgorzata Sobkowicz-Suwińska nakazała Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przeproszenie spółki Agora, uiszczenie 5 tys. złotych na rzecz ośrodka dla niewidomych w Laskach oraz zwrot kosztów sądowych. Wyrok zapadł po dwóch rozprawach i odrzuceniu wniosków dowodowych pozwanego. Zagwarantowana konstytucyjnie „wolność wyrażania swoich poglądów” (art. 54) nie jest jak widać wartością nadrzędną – konstytucję stosuje się wszak wprost. Opinia poety, że redaktorzy GW są duchowymi spadkobiercami KPP zdaniem sądu naruszyła dobre imię spółki akcyjnej. Ciekawe, bo niektórzy redaktorzy GW sami określali się publicznie, jako „żydokomuna”, czyli KPP w czystej postaci. A nie tak dawno Michnik porównywał PiS do KPP. Jak widać Michnikowi wolno. Ustne uzasadnienie wyroku zawiera kuriozalne elementy. Sędzina dwukrotnie (tak dwukrotnie!) przypominała, że poeta pytany był przez redaktora Gazety Polskiej o opinię na temat zajść pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim natomiast wypowiedział się o redaktorach Gazety Wyborczej! Z niecierpliwością wypada czekać na dalsze dyrektywy polskich sądów, o czym można mówić w odpowiedzi na zadane pytania, bo mówienie nie na temat, który sąd przewiduje, może być koronnym dowodem (dwukrotnie przez sąd poruszonym!) przesądzającym o winie. To nie żarty, proszę posłuchać uzasadnienia. Atmosfera była gorąca, a wpływ na nią miał zapewne nie tylko sam wyrok, ale i postawa mecenasa Rogowskiego na rozprawie przed dwoma tygodniami. Po ogłoszeniu wyroku poeta odczytał oświadczenie:

Oświadczenie Jarosława Marka Rymkiewicza Wolność słowa będzie teraz w Polsce ograniczana. Ale wy, moi drodzy, nie zważajcie na to. Mówcie dalej, co chcecie. Pamiętajcie, że jesteście wolnymi Polakami. "Gazeta Wyborcza" nie będzie nami rządzić. Zarządowi spółki „Agora” i redaktorom "Gazety Wyborczej" chcę przypomnieć stare polskie przysłowie: „musi to na Rusi, a w Polsce, jak kto chce”. Nie zmusicie nas do milczenia. Rusi tu nie będzie.Warszawa 21 lipca 2011 roku.

Pojawił się też list otwarty w sprawie prof. Rymkiewicza: Orzeczenie sądu okręgowego w Warszawie wobec prof. Jarosława Marka Rymkiewicza jest kolejnym etapem ograniczania wolności słowa. Po usunięciu z mediów publicznych dziennikarzy krytycznych wobec władzy, próbach przejmowania i zastraszania mediów prywatnych, przyszedł czas na przemoc sądową. W ostatnim okresie pojawiło się wiele kontrowersyjnych decyzji sądów wobec dziennikarzy i polityków opozycji. Po raz pierwszy w wolnej Polsce sądzono poetę. Potężny koncern medialny sympatyzujący z obozem władzy spowodował skazanie człowieka, którego życiowy dorobek powinien być dumą dla każdego Polaka i każdego utożsamiającego się z dorobkiem kulturalnym Europy. Przed wydaniem wyroku sąd pozwolił na publiczne poniżenie poety, kiedy to adwokat wydawcy "Gazety Wyborczej" wypominał profesorowi Rymkiewiczowi jego pochodzenie. W ustnym uzasadnieniu orzeczeniu sądu znalazło się stwierdzenie, które musi poruszyć każdego kochającego wolność słowa. Winą profesora Rymkiewicza jest to, że wypowiadał się niezgodnie z zadanym mu przez dziennikarza tematem. Procesy o ochronę dóbr osobistych zawsze budzą silne kontrowersję, bo stwarzają ryzyko cenzury. Ochrona dóbr nigdy jednak nie może być pretekstem do narzucania ludziom przedmiotu dyskusji. Ta skłonność zarówno władzy, w tym władzy sądowniczej, wynika, z przenikania do naszego życia komunistycznej mentalności państwa totalitarnego. Sądy nie są po to, by poprawiać ludzkie poglądy, ale by chronić prawa. Dzisiaj sąd naruszył jedno z najbardziej podstawowych praw do swobody wypowiedzi. Ci, którzy to sprawili, biorą na siebie odpowiedzialność za niszczenie życia publicznego w Polsce i oddalanie naszego kraju od tego, co tkwi w fundamentach Europy. List podpisali m. in.: Michał Lorenc, Przemysław Gintrowski, Jan Pospieszalski, Krystyna Grzybowska, Tomasz Sakiewicz, Rafał A. Ziemkiewicz, Anita Gargas, Ewa Dałkowska, Jerzy Targalski, Ewa Stankiewicz, Paweł Nowacki, Grzegorz Braun, Maciej Pawlicki, Joanna Lichocka, Bronisław Wildstein, Piotr Semka, Tomasz Terlikowski, Piotr Szczepanik, Marcin Wolski, Jacek Karnowski, Michał Karnowski i wiele innych osób. Swoje poparcie można zadeklarować przesyłając mail z imieniem i nazwiskiem na adres: poparcie@niezalezna.pl

Poniżej zamieszony jest film z odczytania wyroku, jego ustnego uzasadnienia i oświadczenia poety. Również osobny film z samych oświadczeniem Jarosława Marka Rymkiewicza i film z migawkami z tego co działo się przed w trakcie i po odczytaniu wyroku.

Migawki z tego co działo się przed ogłoszeniem wyroku, fragmenty odczytywania wyroku, fragmenty ustnego uzasadnienia, oświadczenie poety i migawki z tego co działo się później

Audio: wyrok, uzasadnienie i oświadczenie poety

Agora vs. Jarosław M. Rymkiewicz - pełna relacja z procesu

Rozprawa z poetą - J. M. Rymkiewicz broni w sądzie wolności słowa (relacja)

Relacja: Bernard Blogpress's blog

Uwaga! Polskie prawo spadkowe zezwala na kradzież! Ostatnio przeczytałem artykuł Pani Martyny Bundy opublikowany na stronach „Polityki”. Artykuł utwierdził mnie w przekonaniu, że prawo spadkowe w Polsce pozwala na złodziejstwo – i to przez duże „Z”. Autorka w swoim artykule przytacza kilka przykładów, w których banki, urzędy skarbowe czy ZUS potrafiły dopaść nieraz po latach nawet dalekich krewnych dłużnika, aby tylko ściągnąć (czytaj: ukraść) z niego pieniądze z tytułu długów pozostawionych przez dłużnika. Te osoby musiały się sporo nachodzić po prawnikach i pozakładać nieraz wiele spraw sądowych, aby długom ukręcić łeb. Kosztowało je to sporo nerwów. Przytoczę poniżej te przypadki w skrócie:

>Jednym z nich był Sebastian Markiewicz, student czwartego roku politologii, który nieświadomie odziedziczył dług w wysokości 100 tys. zł po wuju - bracie babci, którego prawie nie znał. Najbliższa rodzina wuja zrzekła się spadku po poradach u prawnika, niechlubny spadek zszedł, więc w dół na nieżyjącego ojca Sebastiana i w konsekwencji na Sebastiana. Inny przypadek to sprawa 12-letniej dziewczynki ze Świdnicy, od której urząd skarbowy zażądał zwrotu podatku niespłaconego przez zmarłego ojca w wysokości 4000 zł. Do tej samej dziewczynki przyczepił się też ZUS, ale po rozprawie sądowej przystał na ugodę. Tak, więc państwo potrafiło dopaść nawet nieletnią i nie mającą własnych dochodów dziewczynkę. Osobiście uważam, że jest to skandal i w tym przypadku to pani naczelnik urzędu powinna trafić do więzienia za próbę dokonania kradzieży na dziecku - ale to moje zdanie.

>Podobny przypadek spotkał Piotra Wolskiego z Warszawy, który o długach zmarłego ojca wobec urzędu skarbowego dowiedział się w autobusie, kiedy na jego komórkę zadzwoniła pani z urzędu.

>Następna sprawa, to sprawa rodziny zmarłego Piotra Janusa ze Słupska, która odziedziczyła dług z powodu mylnej informacji podanej przez pracownicę banku. Piotr Janus pozostawił kartę kredytową z długiem na 4,3 tys. zł. Matka zmarłego, pani Wanda Janus, po przysłaniu monitu przez bank, udała się do placówki, gdzie w okienku udzielono jej mylnej informacji, że dług zostanie anulowany. Tak się oczywiście nie stało i bank wysłał do sądu pismo o nabycie spadku w stosunku do matki, ojca i siostry zmarłego. Wyrok był niestety korzystny dla banku. Córce pani Wandy samotnie wychowującej 8-letnie dziecko groziła komornicza egzekucja długu z wynagrodzenia i to w nowej pracy. Niestety dopiero śmierć męża pani Wandy przerwała gehennę tej rodziny.

>Banki zaatakowały też 18-letnią Magdalenę z Trójmiasta, która w chwili śmierci ojca nie była jeszcze pełnoletnia i nie wiedziała, że ojciec jest zadłużony na 50 tys. zł.

>To tylko kilka przykładów szukania przez wierzycieli kozłów ofiarnych wśród niczego nieświadomych osób trzecich. Martyna Bunda zauważa, że co roku światełko alarmowe nie zapala się aż u tysięcy Polaków. Dzieje się tak za sprawą interwencji rzecznika praw obywatelskich, po której banki zaczęły udzielać pożyczek osobom w podeszłym wieku. Oczywistą sprawą jest, że takich kredytów nikt nie chce ubezpieczyć, ponieważ istnieje wysokie ryzyko śmierci kredytobiorcy. A później - spłaca rodzina. Ciekaw jestem, dlaczego ów rzecznik praw obywatelskich, w końcu rzecznik wszystkich obywateli, nie zwrócił uwagi na fakt, że wskutek jego interwencji zyskają emeryci i renciści, (choć wg. mnie to wątpliwy zysk), a ucierpią ich dzieci czy wnuki, zupełnie nieświadome tego, co zrobili im rodzice czy dziadkowie? A właściwie tego, co zrobiło im chore prawo spadkowe, dopuszczające kradzież na osobach trzecich? Tak, kradzież, bo inaczej tego procederu nazwać nie można. A może ktoś z rodziny rzecznika jest prezesem banku?

>Skutkiem tak liberalnego i pobłażliwego dla banków prawa spadkowego są powstające jak grzyby po deszczu różnego rodzaju firmy parabankowe oraz agencje pośrednictwa kredytowego, które tylko naciągają klientów, nawet schorowanych emerytów, na pożyczkę. Aż ciśnie mi się na usta, a właściwie na klawiaturę, określenie „firmy kredyciarskie", bo inaczej tych naciągaczy nazwać nie można. Firmy te często ogłaszają się na słupach ogłoszeniowych, a nawet oświetleniowych czy rynnach. Osobiście ostrzegam - taką reklamę należy traktować jak antyreklamę i mijać daną firmę czy bank szerokim łukiem!

>I banki i firmy kredyciarskie są zapewne dobrze zorientowane, że po zmarłej babci dług odziedziczą synowie i wnuki - i ten złodziejski proceder należy wreszcie przerwać. Dodam, że kilka dni temu w mojej miejscowości na dwóch słupach ogłoszeniowych firmy te potrafiły zakleić swoimi ogłoszeniami o „szybkich pożyczkach" nawet aktualny wówczas nekrolog (było to przed terminem pogrzebu) - takie zachowanie uważam za brak kultury i szacunku dla zmarłej osoby, jej rodziny i bliskich. Gdy zobaczyłem, co zrobili - zdarłem wszystkie ich ogłoszenia o pożyczkach ze słupa, nie tylko te z nekrologu. Skutkiem tej całej chorej sytuacji, będącej wynikiem beznadziejnego prawa spadkowego i cywilnego, może być nawet zrujnowanie życia i pozbawienie Bogu ducha winnych ludzi przez i tak bogatych wierzycieli całego życiowego dorobku, a nawet dachu nad głową, mimo iż ludzie ci dotychczas sobie całkiem nieźle radzili i uczciwie pracowali na ten dobytek.

>Polskie prawo spadkowe, jak już pisałem wcześniej, wymaga zmian i to radykalnych. Przede wszystkim należy znieść dziedziczność wszystkich długów nieobjętych zabezpieczeniem majątkowym typu hipoteka czy zastaw.Natomiast te ostatnie powinny być dziedziczone tylko z dobrodziejstwem inwentarza, czyli, że ich kwota nie może przewyższyć wartości majątku stanowiącego zabezpieczenie. Czyli jeżeli dług zabezpieczony, dajmy na to, hipoteką, wynosi np. 200 tys. zł, a wartość nieruchomości stanowiąca jego zabezpieczenie spadła do 100 tys. zł, to spadkobierca odpowiada tylko do wartości tej nieruchomości, czyli 100 tys. zł. Należy zmusić banki, aby zamiast szukać po fakcie kozłów ofiarnych zabezpieczały się przed stratami zanim udzielą kredytu. To samo dotyczy również innej odmiany złodziejstwa, znanej w prawniczym żargonie, jako „skarga pauliańska", która powinna być dopuszczalna jedynie wtedy, gdy dług wynika z przestępczej działalności dłużnika (np. pranie pieniędzy, składanie fałszywych zeznań podatkowych itp.), a nie z zaciągniętego i świadomie udzielonego przez bank kredytu, czy urzędu skarbowego albo ZUS-u, który nie dopilnował w porę, czy dłużnik płacił składki lub podatki. Po prostu wobec wierzycieli należy stosować zasadę „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz". Natomiast ściganie członków rodziny zmarłego dłużnika powinno zostać potraktowane jak zwykła kradzież i skutkować karą pozbawienia wolności dla pracownika banku lub firmy windykacyjnej usiłującego wyłudzić pieniądze.

>Innym dość logicznym rozwiązaniem byłoby przyjęcie opcji „spadku z dobrodziejstwem inwentarza”, jako domyślnej, tzn., jeżeli spadkobierca w ciągu 6 miesięcy od chwili dowiedzenia się o swoim powołaniu czy od chwili śmierci osoby bliskiej nie podjąłby żadnych działań, to dziedziczyłby spadek z dobrodziejstwem inwentarza, tj. majątek i dług ograniczony do wartości tego majątku. Obecnie w takiej sytuacji spadkobierca, który w tym okresie nie podejmie działań, dziedziczy spadek, wprost - czyli cały majątek + długi BEZ ŻADNYCH OGRANICZEŃ. A więc możliwa jest sytuacja odziedziczenia po zmarłym kilku widelców i garnków wraz z długiem na np. 100 tys. zł - jest to, więc przyzwolenie na zwyczajne złodziejstwo, ponieważ zezwala się wierzycielom na sięganie do majątku niczego nieświadomych osób trzecich. A najgorszym jest to, że osoba taka nie może zawiadomić o tym policji czy prokuratury, jak w przypadku np. napadu rabunkowego, bo złodziej działa w majestacie chorego polskiego prawa. Gdyby spadkobierca przyjął spadek z dobrodziejstwem inwentarza, to odpowiadałby za dług jedynie do wartości tych widelców. Polskie prawo przewiduje taką możliwość, tylko spadkobierca, aby wybrać tę opcję, musi wcześniej wiedzieć o długach i w ciągu 6 miesięcy przeprowadzić postępowanie spadkowe.

>Ale czego się można spodziewać po prawie mającym swe korzenie jeszcze w starożytnym Rzymie? To skandal, że mamy XXI wiek, Cesarstwo Rzymskie już nie istnieje, a my wzorujemy się na prawie z tamtych czasów, zamiast iść do przodu. Skoro prawo spadkowe opiera się na prawie rzymskim, to może warto byłoby na nim też oprzeć prawo karne? Przynajmniej wtedy przestępcy wiedzieliby, że więzienie to nie sanatorium, a wszyscy mordercy i gwałciciele zostaliby wyeliminowani ze społeczeństwa poprzez ukrzyżowanie. A może - jak słusznie zauważa Pani Martyna Bunda - dobrze byłoby odrzucić ten niechlubny spadek po starożytnych Rzymianach

Źródło: http://www.polityka.pl/kraj/253537,1,pulapka-wspadku.read

Gustlik222

Trupy w platformianej szafie Prokuratura sprawdza, czy w Warszawie doszło do fałszowania wyborów na prezydenta miasta. Wypełnione karty do głosowania znaleziono w samochodzie oskarżonego o morderstwo nadkomisarza Mariusza W., który w ostatnich wyborach samorządowych kandydował z listy stowarzyszenia blisko związanego z Platformą Obywatelską. Jego nominację na stanowisko komendanta komisariatu na Białołęce opiniowała prezydent Warszawy. Do serii oszustw doszło też w Wałbrzychu, w Oświęcimiu rządzi kandydat, który... przegrał wybory. Witamy w państwie bezprawia. Historia, jaką opisujemy, dzieje się w dużym kraju. Jest w niej krewki glina, który w bagażniku oprócz poćwiartowanych zwłok ukrywa wypełnione karty do głosowania na prezydenta stolicy. Jest partia rządząca, która by utrzymać władzę w jednym mieście, zmienia prawo. To nie opis sytuacji w republice bananowej. Ta historia dzieje się tu i teraz, w rządzonej przez Platformę Obywatelską Polsce.

Warszawa: karty do głosowania w bagażniku O tej zbrodni było w Polsce głośno. W marcu okazało się, że zaginiony w połowie lutego biznesmen Dariusz S. nie żyje. Zabójca zastrzelił swoją ofiarę, następnie ją spalił i poćwiartował. Po kilku dniach okazało się, że sprawcą makabrycznej zbrodni mógł być Mariusz W., komendant policji na Białołęce. Motywem działania miały być sprawy finansowe – żona policjanta była winna przedsiębiorcy pieniądze. W miniony piątek (15 lipca) wyszło na jaw, że W. może być też zamieszany w aferę wyborczą w Warszawie. W samochodzie oskarżonego o zabójstwo policjanta znaleziono wypełnione karty do głosowania na prezydenta stolicy. Dołączony do nich był protokół komisji wyborczej. Sprawę bada prokuratura Warszawa Praga. Jej rzecznik Renata Mazur potwierdziła, że znaleziono kilkaset kart, odmówiła jednak odpowiedzi na pytanie, głosy, którego z kandydatów na nich się znajdowały. Oszczędni w słowach są też przedstawiciele Państwowej Komisji Wyborczej. – Z tego, co wiem, na razie prowadzone jest wstępne postępowanie w tej sprawie – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską” Anna Lubaczewska, dyrektor warszawskiej delegatury Krajowego Biura Wyborczego. Dodaje, że Państwowa Komisja Wyborcza nie może unieważnić wyborów. – Ustawa przewiduje jedynie protest wyborczy w określonym czasie po głosowaniu. W przypadku warszawskim sprawę bada najpierw prokuratura, jeśli uzna, że doszło do przestępstwa, skieruje ją do sądu. Po drodze może zasięgnąć opinii PKW, ale tylko sąd, w razie przestępstwa przeciwko wyborom, może je unieważnić – tłumaczy. Powtórne głosowanie czeka warszawiaków jedynie w przypadku udowodnienia, że działanie Mariusza W. pomogło wygrać prezydent Hannie Gronkiewicz-Waltz. – Nie będziemy komentować pogłosek o ewentualnym fałszerstwie – mówi Agnieszka Kłąb, zastępca rzecznika prezydenta Warszawy. – Nie wiemy i nie możemy wiedzieć, głosy, na którego z kandydatów znajdowały się na kartach znalezionych w samochodzie Mariusza W. – dodaje. My również na podstawie posiadanych informacji nie możemy ostatecznie stwierdzić, komu chciał się przysłużyć Mariusz W., próbując sfałszować wybory. Jednak jak ustaliliśmy, w wyborach samorządowych W. kandydował do Rady Miasta Legionowo z organizacji blisko współpracującej z PO. Historia krewkiego gliny jest bardzo interesująca.

Watażka z Legionowa Mariusz W. w latach 2006–2009 był zastępcą komendanta policji w Legionowie. Odpowiadał za prewencję. Słynął ze świetnych kontaktów z lokalnymi politykami, już w 2006 r. kandydował na radnego. Innym znakiem rozpoznawczym komendanta była porywczość i nadpobudliwość. Na lokalnym portalu legionowskim To i Owo natrafiliśmy na interesujący opis jego zachowania w budynku legionowskiego pogotowia:

„Policja przywiozła dwóch chłopaków, prosto z bójki. Siedzieli na ostrym dyżurze i czekali na szycie. Przyszedł pan w wieku ok. 35 lat, średniego wzrostu, z ciemnymi włosami. Był z żoną i dzieckiem. Kiedy usłyszał, że jeden z chłopaków powiedział o policji »psy«, rzucił się i uderzył go w twarz. Zaczęliśmy go bronić i (...) zaczął szarpać się z nami. Ja mam siniaki do dzisiaj” (źródło: www.toiowo.eu). W rozmowie z portalem Mariusz W. przeprosił za nadpobudliwe zachowanie, spowodowane chorobą dziecka. Nerwowość komendanta nie przeszkodziła mu w policyjnej karierze. W ubiegłym roku został powołany na stanowisko komendanta komisariatu policji na warszawskiej Białołęce. Jak poinformował „GP” nadkomisarz Piotr Bieniak z zespołu prasowego Komendy Głównej Policji, komendanta komisariatu powołuje i odwołuje komendant rejonowy po zasięgnięciu opinii prezydenta miasta stołecznego Warszawy. Próbowaliśmy dowiedzieć się, czym się kierowała Hanna Gronkiewicz-Waltz, wystawiając pozytywną opinię komendantowi. Zastępca rzecznika prezydenta Agnieszka Kłąb obiecała oddzwonić z odpowiedzią. Jednak do chwili oddania tego numeru do drukarni nie skontaktowała się z nami. Ciekawym aspektem w karierze byłego komendanta jest jego zaangażowanie polityczne. Aby przedstawić tło jego działalności, cofnijmy się do roku 2001.

POlicjant w polityce W 2001 r. w Legionowie zawiązały się struktury nowego ruchu politycznego – Platformy Obywatelskiej. Między działaczami doszło jednak do ostrego konfliktu, buntownicy powołali własne stowarzyszenie – Platformę Samorządową. Liderem formacji był Roman Smogorzewski, który w 2002 r. został prezydentem Legionowa. PO była wobec władz miasta ugrupowaniem opozycyjnym, w organizacji prezydenta i jej otoczeniu znaleźli się radni, osoby znane w legionowskim środowisku. Między innymi Mariusz W. W 2006 r. policjant po raz pierwszy i bez powodzenia kandydował do Rady Miejskiej. W kolejnej kadencji stosunki między dwiema Platformami zaczęły się wyraźnie ocieplać. Związany ze Smogorzewskim radny Zenon Durka został wybrany do Sejmu. W kampanii wspierał go ówczesny wicemarszałek Sejmu Bronisław Komorowski. W 2010 r. Platforma Samorządowa przestała istnieć, spora grupa działaczy z prezydentem Legionowa na czele wstąpiła do PO. Pozostali założyli Porozumienie Samorządowe. Obie formacje poparły Smogorzewskiego. Po raz drugi o mandat w Radzie Miejskiej z listy PS ubiegał się Mariusz W., jednak nie został wybrany. – Nie chcę komentować wątku politycznego – mówi Anna Szwarczyńska, rzecznik prasowy prezydenta Legionowa. – Mogę jedynie zapewnić, że gdy w samochodzie pana Mariusza znaleziono karty do głosowania, sprawdziliśmy, czy przypadków takich działań nie mogło być u nas. Na szczęście w Legionowie na pewno taki przypadek nie mógł zaistnieć – dodaje. Prezydent Smogorzewski i poseł Zenon Durka pozostawali dla nas nieuchwytni.

Wałbrzych: seria oszustw Związki Mariusza W. z Platformą Obywatelską są dosyć czytelne, jednak na obecnym etapie nie możemy z całą pewnością stwierdzić, by fałszowane głosy miały służyć kandydatowi tej partii. Z oszustwem ze strony polityków PO mieliśmy za to do czynienia w Wałbrzychu. W grudniu 2010 r. został ujawniony stenogram rozmowy odbytej między senatorem PO Romanem Ludwiczukiem i radnym powiatu wałbrzyskiego Longinem Rosiakiem z komitetu niezależnego kandydata Mirosława Lubińskiego. Ze stenogramów wynika m.in., że Ludwiczuk skłaniał Rosiaka do poparcia kandydata PO, w zamian obiecywał m.in. wakacje na Dominikanie. Kiedy sąd w Świdnicy orzekł, że doszło do nieprawidłowości (wpłynęły protesty dwóch kandydatów), Piotr Kruczkowski zrezygnował ze stanowiska prezydenta, wprowadzono zarząd komisaryczny. Na 7 sierpnia 2011 r. zaplanowano przedterminowe wybory. Jednym z kandydatów jest obecny komisarz – Roman Szełemej (niezależny, popierany przez PO). Tymczasem wiele wskazuje na to, że dojść mogło do ponownego oszustwa. Mirosław Lubiński złożył do prokuratury donos, oskarżając komitet wyborczy obecnego komisarza o fałszowanie podpisów wyborców. Sprawa dotyczyć ma widniejących na kartach z wykazem wyborców 52 nieistniejących numerów PESEL, wypisanych jednakowym charakterem pisma.

Przegrał wybory, mimo to rządzi Do skandalicznej sytuacji doszło też w Oświęcimiu. W 2010 r. prezydentem został bezpartyjny kandydat Jacek Grosser, który w drugiej turze pokonał kandydata PO Janusza Chwieruta. Jeszcze przed zaprzysiężeniem przeszedł zawał serca i do dnia dzisiejszego nie jest zdolny do pełnienia swoich obowiązków. Na stanowisku przez dłuższy czas pozostawał, więc poprzedni prezydent miasta. W czerwcu weszła w życie nowa ustawa o samorządzie gminnym, autorstwa PO. Przewiduje ona, że jeśli przed ślubowaniem prezydenta lub burmistrza zaistnieje przeszkoda w pełnieniu obowiązków, stanowisko obsadza premier. Ustawa daje też prawo wyboru komisarza nawet w sytuacji, gdy osoba wybrana nie mogła pełnić obowiązków przed wejściem jej w życie. 11 lipca w Oświęcimiu został zaprzysiężony komisarz mający pełnić funkcję prezydenta. Jest nim… wspomniany Janusz Chwierut. Jeśli Jacek Grosser nie wyzdrowieje, komisarz pomimo przegranych wyborów będzie sprawował władzę do końca kadencji.

Przemysław Harczuk, Magdalena Michalska

Uzupełniony raport MAK Biorąc pod uwagę wyłącznie oficjalne dokumenty oraz znane wypowiedzi świadków z prasy i filmy z miejsca zdarzenia, ostatecznie wyłania się następujący obraz zamachu ( biorąc także za prawdziwe wszystkie zapisy czarnych skrzynek i nagranych rozmów):

Odpowiednie naprowadzanie. Na podstawie stenogramów rozmów z wieży kontroli lotów można wyciągnąć jeden podstawowy wniosek: wszystkie samoloty lądujące w dniu 10.04.2010 na lotnisku w Smoleńsku były źle naprowadzane. Sam raport MAK tego nie ukrywa i uznaje, że podawane przez kontrolerów odległości były z wyprzedzeniem ok. 500m. ”Obliczenia wykazały, że informacje kontrolera dla załogi o odległości do pasa ( 8, 6, 4, 3 i 2 km) podawane były z wyprzedzeniem średnio o 500 metrów.'' raport wersja polska str. 173,

“Estimations revealed that the information about distance to runway threshold (8, 6, 4, 3 and 2 km) was given by the controller to the crew about 500 m earlier in the average. '' raport wersja ang. str. 154. Dokładna analiza pierwszych lądowań z owego dnia obrazuje dziwne zjawisko, mianowicie kontrolerzy podając określone odległości od początku pasa, w szczególności 2 i 1 na kursie i ścieżce powinni byli zorientować się, że odczytywane odległości są złe. Pierwsze lądowanie, Jaka-40, str. 10-11:

09:12:31 - 8 kilometrów

09:13:03 - podchodzicie do dalszej

09:13:37 - 4 na kursie i ścieżce

09:14:09 - 2 na kursie i ścieżce

09:14:22 - 1 na kursie i ścieżce

Licząc od 8km do 1km, średnio jeden kilometr Jak-40 przebywał w ok. 15 sekund. To jest wartość szacunkowa i nie należy brać tej liczby, jako wyrocznia. Tu chodzi o wartość szacunkową dająca wyłącznie obraz. Ostatnie 1000m samolot przebywa w czasie 13 sekund. Sekunda w lewo czy w prawo nie ma znaczenia. Co dzieje się dalej:

09:14:38 - (przeklina) konieczne odejście

09:14:41 - Odejdź na drugi krąg !!!

09:14:44 - niezrozumiałe

09:15:01 - niezrozumiałe

09:15:06 - Lądowanie …...

Od czasu 14:22 upływa 15 sekund co daje 14:37. Gdy mija ten czas, kontrolerzy przeklinają (14:38), nie widząc samolotu. O 14:44 prawdopodobnie, dopiero w tym momencie lub później zauważają samolot i widzą przyziemienie Jaka-40. Po tym lądowaniu kontrolerzy powinni zorientować się, że przyrządy źle pokazują odległość nadlatującego samolotu. Przekleństwo świadczy o tym, że wieża spodziewała się właśnie w tym momencie ujrzeć samolot nad progiem pasa. A tu nic. Dokładnie można stwierdzić ten fakt przy pierwszym lądowaniu Iła-76. Dalej żadnych reakcji kontrolerów. Moim zdaniem, powodem podawania złych odległości był źle skalibrowany RSL. Bez względu na przyczynę takiej pracy kontrolerów, oni sami wyrażali zdziwienie długim oczekiwaniem na samoloty po przekroczeniu ,,1km'' od pasa. Mogą być wyłącznie dwa powody takiej pracy:

a) zatrudnieni w tym dniu kontrolerzy byli świadomi powyższych zjawisk, ale dobrze odgrywani swoją rolę ( brak zapisu video z wieży).

b) zostali tak dobrani, aby nie mogli zorientować się, że RSL jest źle skalibrowany w tym dniu. Bez względu na powód, działania te były zaplanowane aby osiągnąć dodatkowy efekt ,,znieczulenia'' pilotów.

Ostatnia faza lotu. Świadomość pilotów, co do położenia od początku pasa jest idealna jak zegarek szwajcarski

(kierując się komendami z wieży). Świadczą o tym następujące zdarzenia:

10:40:38,7 – Wieża : 2 na kursie i ścieżce

10:40:49,2 kpt. Protasiuk : Odchodzimy.

Oto mija 10 sekund od momentu ,,2 km'' zaoferowanego przez wieżę, pilot reaguje wręcz instynktownie, wie że musi podjąć decyzję i wykonać jakiś manewr, gdyż powinien znajdować się w tym momencie praktycznie nad bliższą radiolatarnią, a przynajmniej w zasięgu jej markera. Podejmuje natychmiast decyzję o odejściu.

10:40:49,2 kpt. Protasiuk : Odchodzimy. W tym momencie wciska klawisz ,,Uchod''.

10:40:50,5 2 pilot : Odchodzimy. Potwierdza decyzję kapitana.

10:40:51,5 Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz.. (Wysokość niebezpieczna).

Od momentu wciśnięcia klawisza ,,Uchod'' do rozpoczęcia ciągłego sygnału dźwiękowego mija ok. 2 sekundy. Z filmu szkoleniowego na Tu154M :

http://www.youtube.com/watch?v=h7bcmwRUYJM&feature=player_embedded

od momentu 9:01 do 9:05 widać i słychać jak działa klawisz ,,Uchod''. Po wciśnięciu przycisku, dźwignie idą do góry i po dwóch sekundach rozbrzmiewa sygnalizacja o takim samym sygnale jak z prezentacji MAK po komendzie ”

Odchodzimy''. Jak to wygląda w zestawieniu łącznie, film szkoleniowy ze śmiertelnym lotem Tu154M :

http://www.youtube.com/watch?v=kMrm9dBvsQY

(podziękowanie za zmontowanie filmu dla blogerki: Kwiecień). Tu, w tym miejscu, jest dowód zbrodni, jakiej dopuścił się ktoś, kto zrobił pilotów w bambuko. Otóż, po wciśnięciu klawisza ,,Uchod'', po ok. 1.5-2 sekundy , piloci myślą, że właśnie działa procedura odejścia. Mijają kolejne cenne ok. 4 sekundy, kapitan z niewyobrażalną dokładnością wyczucia czasu i zdarzeń, stwierdza brak działania procedury ,,Uchod'' i podejmuje działania ręcznego ratowania samolotu. Jak wiadomo, we wszelkich wskazaniach pracy urządzeń nie widać działania procedury automatycznego odejścia, a piloci są uśpieni sygnałem 400Hz.

Kwadrans od momentu upadku. Poprzednia notka na temat tego przedziału czasowego:

http://blogpress.pl/node/7849

zawiera w stu procentach zgodne zestawienie czasów poszczególnych zjawisk, zgodne z zeznaniami : Wosztyla, Wierzchowskiego, raportu MAK, filmu Koli, filmu Wiśniewskiego. Nie zawiera jednak jednego, najważniejszego faktu, który jest widoczny na filmie Koli, potwierdzenia zamachu dokonanego na polskim Tu154M. Nie to, co widać jest dowodem, lecz to, czego właśnie nie widzimy na filmie Koli. Jest to fakt niezaprzeczalny, że na tym filmie, nagranym po 40-60 sekundach po upadku samolotu, nie widać pożaru części samolotu!! Widać wyłącznie dwa ogniska zapalne resztek paliwa ( ze dwa wiadra palące się przy zawartości zbiorników 13800 litrów w momencie zdarzenia). Zamach jest udowodniony poprzez dwa fakty:

a) brak pożaru, spowodowany wybuchem na pokładzie Tu154 takiego środka, który pochłonął w reakcji wybuchowej cały tlen nie dając możliwości zapalenia się jakimkolwiek częściom wraku.

b) dziwni ludzie na miejscu zdarzenia, którzy przystępują do akcji po ok. 30-60 sekundach od momentu wybuchu. Musieli tam stać i czekać na to zjawisko, gdyż przybyli od strony lotniska z odległości od miejsca zdarzenia nie większej niż 200m ( podobnie jak Kola z odległości ok. 150m ).

Bez filmu Koli nikt nie byłby w stanie wyobrazić tego, jak wyglądało pobojowisko po upadku. Przekaziory serwowały nam o gaszeniu jakiegoś pożaru, strażach pożarnych, akcjach ratunkowych, a tam nic takiego nie wydarzyło się, tam nie było żadnego pożaru. Film Koli, który ukazał się w internecie po dwóch dniach od zamachu, stanowi przełom w sposobie prowadzenia dalszych czynności ,,śledczych''. Ten fakt podkreśla wagę filmu Koli, zaznaczam – nie to co widać, tylko to czego nie widać na tym filmie, jest ważne. Wniosek z zaistniałych zdarzeń nasuwa się sam :

a) Nikt inny, tylko odpowiedzialny za całą akcję, płk Nikołaj Krasnokutski, wynagrodzony za skutecznie przeprowadzoną akcję stopniem generała, powiedział:

10:26:17 Krasn.: Doprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów bez gadania... (…)

b) złe naprowadzanie z wyprzedzeniem o ponad 500m celem zmylenia świadomości pilotów o pozycji samolotu względem początku pasa i wpuszczenie ich w charakterystyczny kanał jaru ( znany z wcześniejszych błędów pilotów tam lądujących z efektem katastrofalnym. Prawdopodobnie zdarzenie z wypadku w Smoleńsku sprzed dziesięciu lat posłużyły do skręcenia scenariusza z 10.04.2010 r. ).

c) prawdopodobnie autopilot został przeprogramowany ,,fabrycznie'' na szybsze opadanie niż normalne. Widać to poprzez większy kąt opadania niż powinien.

d) źle funkcjonująca bliższa radiolatarnia, o czym wspominał Wosztyl. Celem takiego działania był kolejny element rozproszenia uwagi pilotów, zajęcia choćby na chwilę zastanowienia.

e) sprzęgnięta procedura sygnalizacji wysokości decyzji 100m ze skutkiem działania przycisku ,,Uchod'', sprawiająca wrażenie działania procedury odejścia. Występujący sygnał na 60m nie jest wynikiem przestawienia go ze 100 na 60, tylko celowego działania przygotowanej automatyki. Piloci określili swoje ustawienie wydając taką komendę:

10:10:07,2 RW, nastawniki. RW.

10:10:10,6 KPT 100 metrów.

Trudno jest pomylić 100 z 60. Działanie sygnału RW było sprzęgnięte z funkcją ,,Uchod'' celem uzyskania „prawdziwości'' jej działania. Należy dodać, iż piloci wcześniej określili sposób odejścia:

10:32:55,8 kpt. Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia, odchodzimy w automacie.

10:32:58,8 inż. W automacie.

f) przycisk ,,Uchod'' lub sygnał markera bliższej radiolatarni uruchomił odliczanie do detonacji ładunków, które dały o sobie znać po kilku sekundach. W stenogramach z wieży czytamy :

10:42:38: Nieznana osoba (NO): Dowiedz się przynajmniej, doleciał czy nie do radiolatarni, gdzie on jest - bo przecież miał tam spaść - wystarczy dodać do wypowiedzi anonimowej osoby z obsługi lotniska.

g) pozostałe fakty i zdarzenia, właściwie wszystkie bez wyjątku, umacniają tylko powyższe tezy, wręcz je potęgują. Najważniejsze to natychmiastowe scedowanie winy na pilotów oraz zmasowany atak medialny we wszystkich światowych mediach. Powyższe rozważania oparte są wyłącznie na faktach oraz dostępnej dokumentacji i stanowią podstawę do wszczęcia weryfikacji tezy głównej:

Zamachu dokonano poprzez manipulację przy „naprawianym'' autopilocie oraz przygotowaniu niekonwencjonalnego wybuchu. Brak możliwości sprawdzenia powyższej tezy jest przyczynkiem do zbudowania oskarżenia wobec osób odpowiedzialnych za niemożność przeprowadzenia takiego dowodu z powodu świadomego zacierania śladów lub braku podjęcia działań w celu ich zdobycia. O tym, że tych dowodów już nie ma, wszyscy wiemy. Do nich zaliczamy ślady wybuchu w tkankach wewnętrznych ofiar zamachu ( pilnie strzeżone przed możliwością analizy do momentu ich całkowitego rozkładu) oraz zawartość pewnych urządzeń niestandardowych w kokpicie samolotu, których już nigdy nie zobaczymy. Z faktami się nie dyskutuje!

Materiały:

Raport MAK:

http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/finalreport_eng.pdf

Raport z wieży:

http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/open_micr.pdf

Inne materiały:

http://blogpress.pl/node/7849

Polaczek's blog

"Z tego, co później widziałem..."… czyli jeszcze jedna wersja zdarzeń autorstwa moonwalkera. Oto wywiad z 10 Kwietnia (nie wiem, czy publikowany gdziekolwiek; nie wiem nawet, kto zadaje S. Wiśniewskiemu pytania, lecz to bez znaczenia), przeprowadzony zapewne już po wywiadzie telewizyjnym, a więc gdzieś po godz. 10.30 pol. czasu (wywiad w telewizji wyemitowano o 10.47). Materiał w postaci pliku audio uzyskałem mailem (dziękuję tej osobie, która mi go przysłała), natomiast do odsłuchania jest on tu:

http://chomikuj.pl/yurigagarin

Gdzie go umieściłem w folderze „10-04” (plik mp3 opisany został oryginalnie, jako „pierwszy wywiad, z 10-04”, ale mnie się wydaje, że jest on drugi z tego dnia ze względu na pojawiającą się frazę: „Tak jak mnie pytali tutaj niedawno?). W tym wywiadzie pojawiają się znowu INNE elementy aniżeli w pozostałych wypowiedziach SW (zaznaczam je pogrubieniami), a ponieważ jest to rozmowa „na gorąco”, warto do niej wrócić:

0'10'' SW: „ja po prostu lubię dokumentować pewne rzeczy. Mam taki dziwny zwyczaj. Pamiętając, że tutaj schodzą samoloty te rządowe, mówię, to zrobię sobie zdjęcia, jako dokumentację. Akurat stałem w oknie, mówię: „Kurde, taka mgła, to ja nic nie zrobię, d... blada”. Nagle widzę... znaczy przede wszystkim głównie słyszę, bo to mgła, jako gęste środowisko lepiej dźwięk roznosi... Słyszę taki typowy dźwięk lądującego samolotu, ale jak na mój gust, to jest coś nie tak.”

„Mhm.”

SW: „On jakoś dziwnie leci. Nagle patrzę, widzę przez...”

„Ale co, był za głośny?”

SW: „...Ja nie jestem fachowcem. Dla mnie to był dziwny dźwięk. Ja pracuję słuchem jako montażysta (…). Widzę, że ten samolot idzie bardzo pod dużym kątem. Z tego, co później widziałem, musiał zahaczyć tutaj o glebę albo o drzewa, że szedł po prostu za nisko. Zarył skrzydłem o grunt, tak jak później widziałem, bo jak pobiegłem z kamerą na miejsce tego zdarzenia. Myślałem, że to jakiś mały samolot, bo ten wybuch, który tam był, jak na samolot tej wielkości, dla mnie był trochę mały. Jakiś mały samolocik, no to za kamerę, biegiem, zobaczymy, co z ciekawości to jest. Wpadam w te krzaki, patrzę, polski samolot. No to już mi się zrobiło miękko (…)... Bo tam informacja jest, że to tam jest osiemdziesiąt ileś osób zginęło... Przyznam się szczerze, ja nie widziałem żadnych zwłok, żadnych szczątków ludzkich...”

„A jak pan dobiegł na miejsce, to ten samolot płonął? W jakim on był stanie?”

SW: „Nieee, to była jedna...jedna masa gruzu. Płonęły tylko drzewa. Przyjechali szybko strażacy takim tym... Tam się paliły tylko krzaki. Nie było jakiegoś typowego wielkiego pożaru, żeby...”

„A on miał skrzydła razem przy kokpicie, czy oderwane?”

SW: „Nie. Wszystko była miazga. (…) Z lewej strony był ogon, zaraz obok ogona leżała czarna skrzynka. Wiem, jak to wygląda, bo trochę tych katastrof w życiu, niestety, montowałem...” (niezły skrót myślowy, swoją drogą – przyp. F.Y.M.)

„Czarna skrzynka samolotu?”

SW: „Czarna skrzynka samolotu. Dlatego ja dokumentowałem, bo to tak mnie ktoś kiedyś nauczył. Obok tego leżał w poprzek silnik, później cały kadłub... Gdzieee, to nic nie widać, tam jest, z tamtej strony przekaz... (ostatnia wypowiedź kierowana do kogoś innego – przyp. F.Y.M.)

„No dobrze, dobrze, niech pan...”

SW: „I było widać kadłub, rozwalone rzeczy, szczątki i tak dalej, tak, miałem kawałek polskiego samolotu, żeby... jako dowód, ale niestety mi go zabrali. No po prostu zrewidowali mnie, czy nie mam broni, czy nie jestem szpionem i tak dalej.”

„A służby były szybko?”

SW: „No...”

„A jakieś ciała?” (to chyba głos J. Olechowskiego z charakterystyczną wadą wymowy – przyp. F.Y.M.)

SW: „Nie, żadnych ciał nie widziałem. Tak jak mnie pytali tutaj niedawno, nie było takiego czegoś, bo ja widziałem akurat katastrofę tą..., co była w Lesie Kabackim.”

„Mhm.”

SW: „Tam oczywiście był inny samolot. Ale to nie było na przykład takiego specyficznego zapachu takiej katastrofy, gdzie jest... masa, masa ciał. No to jak tam było osiemdziesiąt dziewięć osób - albo to się rozpadło w drugą stronę, do której nie zdążyłem dojść, bo wpadłem w błoto po kolana... Ale ja nie widziałem, żeby tam było... zwłoki. Myślałem, że to jakiś samolot, który...”

„A cały kadłub samolotu był w jednym kawałku, czy też był...?”

SW: „Nie. Kadłub był mniej więcej w jednej trzeciej (warto w tym miejscu przypomnieć sobie tę końcową scenę z przesłuchania przed Zespołem smoleńskim, kiedy SW udaje, że nie widzi kadłuba na pobojowisku – przyp. F.Y.M.), bo ogon był z jednej strony, silnik leżał zupełnie gdzie indziej. Mniej więcej z prawej strony, idąc na wprost, leżały kadłub, później kawałek dalej, jakby koło straży pożarnej, bo tam to błąd, (może trzeba – przyp. F.Y.M.) było od drugiej strony podejść. Były szczątki, ale to, żebym widział np. masę ludzkich ciał... No nic takiego nie widziałem. Może po prostu nie zdążyłem dojść, ale wydawało mi się, że to bardziej samolot pusty leciał.”

„Ale co, kadłub cały, znaczy tył, ogon, statecznik...?” (znowu chyba Olechowski – przyp. F.Y.M.)

SW: „Ogon był w ogóle z boku (…). Ten samolot był w ogóle cały zniszczony, rozbity, jak to przy takiej sytuacji, ale żeby to... Ja mówię, odnoszę wrażenie, że... jak dostałem informację, że Info podaje, że to prezydencki samolot, ileś, osiemdziesiąt osiem zginęło – ja nie widziałem tyle osób. Nie mówię, że nie... że to nieprawda, nie potwierdzam tego – po prostu nie widziałem. Nie mogę powiedzieć o czymś, czego nie mogę... Mam na zdjęciach różne też fragmenty, szczątki itd. itd., ale żadnych szczątków ludzkich... Oczywiście tam fotele, nie fotele, rzeczy jakieś osobiste, jakieś tam, powiedzmy, zeszyty, kartki, ubrania, to tak.”

„To było porozrzucane?”

SW: „Porozrzucane. Ale żadnych ciał nie widziałem.”

„A samolot był już poza pasem, czy...?”

SW: „Nie, on w ogóle do pasa nie doszedł. Tu jest zaraz podejście. Pas jest kawałek dalej. On wpadł w drzewa.”

„Czyli przed pasem się rozbił?”

SW: „Mówiąc tako tego... Tu mamy ulicę tą zaraz tą główną. Tu jest kawałek drzew, to jest dosłownie 100, 150 m i zaraz po tym, po tym bajorze, już jest wrak samolotu cały rozbity.”

„Podobno on krążył nad...”

SW: „Bardzo możliwe. Bo ja słyszałem, że... myślałem, że to inny samolot, bo to trudno powiedzieć, ja nie jestem znawca nie potrafię określić po dźwięku silnika, czy to jest ten sam, czy inny (skoro nie potrafi określić, to skąd miałby wiedzieć, że to tupolew? - przyp. F.Y.M.). Bo tu jak podejście do lotniska i mógł, tak jak przedtem leciała CASA, później leciał polski samolot, później rosyjski, jak przylatywał premier Tusk, to myślałem to też taka: dwie-trzy ekipy jadą: najpierw dziennikarze, później ktoś tam i ktoś tam. Dlatego akurat stałem w oknie z ciekawości:, który po kolei? Jak to typowy montażysta. No i widzę, samolot leci, huk, ogień. No to, co robię? Biorę za kamerę i biegnę.” Na co warto zwrócić uwagę? Po pierwsze, na to, że SW mówi tu o lądującym samolocie, a nie o skrzydle pionowym w dół. Po drugie, że to, co się działo podczas tego „lądowania” SW odtworzył na zasadzie „wnioskowania po skutkach”, czyli pobiegł na pobojowisko i tam zobaczył ślady, z których „wywnioskował”, jaki był „przebieg zdarzeń” („z tego, co później widziałem”... - a więc nie widział tego w trakcie zachodzenia). Po trzecie, jest tym razem mowa o fotelach i jakichś rzeczach osobistych ofiar, aczkolwiek SW podkreśla, iż nie widział ciał. Po czwarte jest mowa o CAS-ie, która lądowała na Siewiernym 7-go kwietnia oraz o „trzech ekipach” lecących w delegacji prezydenckiej. Po piąte zaś, co jest chyba najciekawsze, pomijając tę intrygującą wzmiankę o bajorze, które niby było w okolicach lotniska, to SW mówi „bardzo możliwe” w odniesieniu do krążenia tupolewa nad Siewiernym. To jak, NIE słyszał tego? Nie zaobserwował tego swym czujnym uchem dokumentalisty i „montażysty katastrof”? FYM

Katastrofa TU-154M raporty - część I Katyń, Smoleńsk, katastrofa, raporty, MAK, Biała Księga", NIK, Komisja Jerzego Millera, Raportów dotyczących katastrofy rządowego Tupolewa pod Smoleńskiem, będzie, co najmniej kilka. Zniecierpliwiona oczekiwaniem na raport Komisji Jerzego Millera opinia publiczna. Zniecierpliwione PSL, które oczekuje od premiera Donalda Tuska możliwie najszybszego przedstawienia raportu. Waldemar Pawlak, szef PSL:„Nie może być tak, że jeśli ustalono osoby odpowiedzialne, to informacje nie będą dostępne opinii publicznej. Bardzo w tym zakresie potrzebne są stanowcze i zdecydowane zarówno działania państwa jak i koncernu medialnego, który wszedł w posiadanie tych informacji, bo to podkopuje zaufanie do komunikacji społecznej i instytucji państwa”

12 stycznia 2011 - raport MAK „Przyczyny i wnioski z katastrofy wg raportu MAK” Rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przedstawił dokument końcowy ws. śledztwa określającego przyczyny katastrofy rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku. „Analiza ujawnionych faktów i danych lotu, w rezultacie śledztwa, które brało pod uwagę fotografie terenu, matematyczne dane (...), analizę członków załogi, kontrolerów lotu i psychologii lotnictwa, wskazuje na:

- Samolot Tu-154M o numerze bocznym 101 był serwisowany przed odlotem z Warszawy.

- Samolot miał wystarczającą ilość paliwa do odbycia lotu oraz do lądowania na lotniskach zapasowych. Nie stwierdzono żadnych nieprawidłowości w składzie chemicznym i stanie fizycznym paliwa.

- (...) Waga samolotu była o 4,6 tony większa niż ograniczenia, które obowiązują na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Stabilność i możliwość kontroli nad maszyną były charakterystyczne dla tego typu maszyny.

- Samolot był wyposażony w system TAWS oraz FMS UNS-1D. Oba systemy działały poprawnie.

- Przed kolizją nie odnotowano awarii żadnego z systemów. Na pokładzie nie było ognia, wybuchu oraz żadnych innych uszkodzeń samolotu.

- Wszystkie uszkodzenia powstały w wyniku uderzenia samolotu w podłoże.

- Samolot nie posiadał ważnego certyfikatu zdolności do lotu (Airworthiness Certificate).

- W momencie startu z Warszawy pogoda w Smoleńsku (widoczność - red.) była niewystarczająca do korzystania z dostępnych systemów.

- Przed startem z Warszawy załoga otrzymała informację o warunkach pogodowych panujących nad smoleńskim lotniskiem. Załodze zostały wskazane lotniska zapasowe, oraz kursy potrzebne, by do nich dotrzeć (...).

- W momencie katastrofy widoczność wynosiła 300 - 500 metrów w poziomie i 40-50 metrów w pionie.

- Lotnisko "Siewiernyj" jest przystosowane do przyjmowania samolotów takich jak Tu-154M.

- Strona polska (przed startem z Warszawy) nie sprawdziła technicznych warunków panujących na lotnisku w Smoleńsku (...). Strona polska odmówiła również pomocy lidera (nawigatora).

- Sprzęt oświetlający na lotnisku "Siewiernyj" przed 10 kwietnia 2010 roku był serwisowany. Ze strony obsługi technicznej nie było żadnych zgłoszeń ws. niewłaściwego działania sprzętu oświetlającego.

- Inspekcja przeprowadzona 11 kwietnia o godzinie 9.00 wskazała uszkodzenia lamp oświetlających. (Częściowo pęknięte, przerwany kabel zasilający). Były to lampy w grupie I, II i III - nieznajdujące się na terenie lotniska, oddalone od niego w odległości 900, 800 i 700 metrów. Według MAK do katastrofy przyczyniły się:

1. Znaczące niedociągnięcia w organizacji lotów VIP-ów, między innymi w procesie szkolenia pilotów, monitoringu lotu czy rozpatrzenia alternatywnych lotnisk do lądowania.

2. Wylot samolotu odbył się bez sprawdzenia aktualnych prognoz pogody.

3. W czasie lotu załoga samolotu Tu-154M nie raz otrzymywała informacje od urzędników spraw wewnętrznych Białorusi i z lotniska Siewiernyj, a także od załogi polskiego samolotu JAK-40, który lądował w Smoleńsku wcześniej, że warunki meteorologiczne na lotnisku są bardzo złe. Mimo to załoga i tak nie zdecydowała się na odlot na zapasowe lotnisko.

4. Załoga JAK-40 ostrzegła pilotów Tupolewa, że widoczność wynosi 200 metrów. Pomimo tego kontynuowano próbę lądowania.

5. Obsługa naziemna lotniska oraz urządzenia naprowadzające działały bez zarzutu i nie przyczyniły się do katastrofy.

6. Obecność w kabinie pilotów osób wysokiej rangi, w tym dowódcy sił powietrznych oraz dyrektora protokołu dyplomatycznego, a także oczekiwana negatywna reakcja "Głównego Pasażera" spowodowały wywarcie presji psychologicznej na załogę samolotu, która kontynuowała podejście do lądowania.

7. Załoga zgłosiła chęć wykonania próbnego podejścia do lądowania, mimo złych warunków meteorologicznych na lotnisku. Kierując się wymaganiami nawigatora rosyjskiego dyspozytor zarządził próbne podejście, ale ze zniżeniem tylko do wysokości 100 metrów, z której możliwe było odejście na drugi krąg. Załoga samolotu zgodziła się.

Alkohol we krwi generała Andrzeja Błasika W raporcie przedstawiono także wyniki badania, które we krwi generała Błasika wykryto "alkohol etylowy w koncentracji – 0.6 promila, co odpowiada lekkiemu stopniowi zatrucia alkoholowego, w nerkach nie znaleziono śladów alkoholu. W takim bądź razie, najbardziej prawdopodobne jest, że alkohol został spożyty w czasie lotu".

źródło: ONET, „Przyczyny i wnioski z katastrofy wg raportu MAK”

30 czerwiec 2011, „Biała księga PiS” „Biała księga PiS. Macierewicz: awaria 15 m nad ziemią” Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy rządowego samolotu Tu-154 w Smoleńsku: „...Na wysokości 15 metrów nad pasem startowym wszystkie mechanizmy samolotu Tu-154M przestały działać na skutek ustania dopływu zasilania...”

źródło: Polskie Radio, „Biała księga PiS. Macierewicz: awaria 15 m nad ziemią”

19 lipca 2011 „150 osób winnych smoleńskiej katastrofy” „Aż 150 osób z różnych instytucji odpowiada po polskiej stronie za katastrofę prezydenckiej maszyny pod Smoleńskiem - dowiedział się "Fakt" „Nazwiska winnych? Te nie pojawią się w raporcie. Dokument wskaże jedynie instytucje odpowiedzialne za smoleńską katastrofę.”

źródło: FAKT, „150 osób winnych smoleńskiej katastrofy”

21 lipca 2011 „Miller o przeciekach z raportu: To tylko domysły.” „...Przewodniczący komisji badającej przyczyny katastrofy lotniczej z 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, szef MSWiA Jerzy Miller, pytany o termin zakończenia tłumaczenia i publikacji raportu odparł, że ma nadzieję, iż jest to "kwestia kilkunastu dni"...”

źródło: Interia, „Miller o przeciekach z raportu: To tylko domysły.”

22 lipca 2011 „Smoleński raport NIK – jesienią” Późną jesienią poznamy raport NIK dotyczący katastrofy smoleńskiej. Praca nad nim jest bliska zakończenia. „...Najwyższa Izba Kontroli bada, czy przestrzegano procedur i zasad bezpieczeństwa w siedmiu instytucjach w kraju. Sprawdza Ministerstwo Obrony Narodowej, Sztab Generalny, Dowództwo Sił Powietrznych oraz 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Kontrolerzy byli też w kancelariach: prezydenta i premiera oraz Biurze Ochrony Rządu. Według informacji gazety, NIK dopatrzyła się wielu nieprawidłowości, na co mogą wskazywać emocjonalne reakcje przedstawicieli sprawdzanych instytucji...”

źródło: Interia, „Smoleński raport NIK – jesienią”

Czy kolejne raporty będą zbieżne, czy rozbieżne, a jeśli rozbieżne to który z nich będzie miał silniejszą moc prawną?

Pluszak

Gdzie jest polska racja stanu? Takie pytanie zadali mi redaktorzy kwartalnika Myśl.pl. Przyznam, że zagadnienie to, niegdyś mocno mnie zajmujące, dzisiaj nie wzbudza we mnie większych emocji. Być może to efekt znużenia polityką, które trawi mnie od dłuższego czasu. Co ciekawe, przestaję spoglądać na rzeczywistość społeczną przez pryzmat wspólnotowości, bo trudno mi się odnaleźć we wspólnocie, z którą mam coraz mniej punktów stycznych. Jako osoba sytuująca się z dala od lewicy, nie czuję w sobie powinowactwa z „polskością” prawicy, która maszeruje każdego 10 miesiąca z krzyżami oblepionymi smoleńską ornamentyką, bo jest to „polskość” cierpiętniczo-martyrologiczna, na dodatek podlana ostrym sosem spiskowo-maniakalnego chili, a to wywołuje we mnie mentalną niestrawność. Chyba coraz bardziej staję się jednostką aspołeczną. Państwo i jego struktury traktuję z ledwie skrywaną obojętnością, by nie rzec wrogością. Może zgłupiałem, ale nie bardzo wiem, co to takiego dobro wspólne, choć wiele o nim słyszałem. Dla mnie to werbalny abstrakt, za którym łże-prawicowi politycy skrywają swoją niekompetencję i intelektualną płyciznę. Jedynym sensem, kategorią polityczną, która wzbudza moje zainteresowanie to WOLNOŚĆ. Jej postępujący deficyt w imię, o paradoksie, ochrony dobra wspólnego (zagrożenie terroryzmem, korupcją, zanieczyszczeniami, itp.) przybliża nas coraz bardziej do domu Wielkiego Brata. Gdzie się człowiek nie ruszy ma do czynienia z ciągłą permanentną inwigilacją? W imię bezpieczeństwa. Pytanie, czyjego? Mojego? Nie sądzę. Ale odszedłem od głównego wątku, jakim jest polska racja stanu. Poniżej moja odpowiedź dla Myśl.pl. Pismo polecam wszystkim. Do nabycia w EMPiK-ach za rozsądne pieniądze. W sensie teoretycznym odpowiedź na pytanie, czym jest polska racja stanu wydaje się prosta. Racja stanu, to stawianie interesu państwa ponad interesami partykularnymi, działanie na rzecz umacniania struktur państwowych, zarówno w wymiarze zewnętrznym, jak i wewnętrznym. To umacnianie siły, prestiżu i skuteczności Polski na arenie międzynarodowej, a także podejmowanie wszelkich działań służących obronie jej dobrego imienia. Racja stanu to swoisty filtr bezpieczeństwa, wychwytujący różnego rodzaju polityczne toksyny, przez który przedostają się jedynie pożądane z punktu widzenia interesów państwa zachowania, takie jak umiar, odpowiedzialność i roztropność. To wreszcie powróz, trzymający politykę państwa przy określonym systemie wartości, na tyle jednak elastyczny, by czynić państwo zdolne do międzynarodowej kooperacji i współpracy, która jest konieczna dla jego rozwoju. Racja stanu, to wreszcie pojęcie z zakresu kultury myślenia o własnym państwie, nadające narodowemu egoizmowi i utylitaryzmowi swoistą nutę roztropności i elegancji. Pytanie tylko, czy w polskim przypadku, granic tej elegancji dawno już nie przekroczyliśmy. Bardzo wyraźnie rozróżniam polską rację stanu w sensie instytucjonalnym, do której mam stosunek coraz bardziej ambiwalentny, od racji stanu Polaków, do której z kolei żywię wiele ciepłych uczuć. Państwo, w takim jak dziś kształcie, nie reprezentuje mnie, ono reprezentuje siebie. Mam z nim coraz mniej emocjonalnych punktów stycznych, ograniczając się jedynie do obowiązkowych powinności, a i to nie zawsze. W wyniku radosnej i nieodpowiedzialnej twórczości legislacyjnej, pełzającej opresji urzędniczej, schamieniu kultury politycznej, racja stanu tego państwa przestała być racją stanu jego obywateli. Jest ona, niestety, w dzisiejszym wydaniu zagrożeniem dla ich godności i swobód. Nie stwarza warunków dla zaspokajania ich aspiracji, tłamsi wolności obywatelskie, z każdym kolejnym miesiącem odkrawając Polakom ostanie ostępy niezależności. Polska racja stanu powinna priorytetowo zacząć uwzględniać konieczność odbudowania więzi obywateli z własnym państwem. Jest to zadanie wprawdzie karkołomne, zważywszy na dość pospolity jakościowo element reprezentujący obywateli w najważniejszych obszarach życia politycznego, niemniej bez próby zrewitalizowania stosunków na styku państwo-obywatel, wyraźnego określenia linii demarkacyjnych pomiędzy państwem a obywatelem, proces wzajemnej alienacji będzie się pogłębiał. Przyznam, że im mniej tego państwa widzę wokół siebie, tym lepiej się czuję i funkcjonuję. Państwo takie, jakie jest, nie wzbudza we mnie żadnych uczuć. Nie jestem państwowcem, bo państwo stało się maszyną do odbierania mi wolności i godności, a ta jest dla mnie warunkiem sine qua non trwałej konstrukcji życia społecznego. Trudno mi się utożsamić z państwem, które łamie konstytucję, na straży, której powinno stać. Jak ponury żart brzmi zestawienie art. 30 Konstytucji RP z praktyką życia państwowego: „Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych”. Jak okiem sięgnąć, państwo stoi okoniem w stosunku do tego fundamentalnego zapisu, dobierając się już nie tylko do coraz chudszych portfeli Polaków, ale i ostatnich enklaw ich wolności, chociażby na gruncie prawa rodzinnego czy podatkowego. Dla ludzi wyznających poglądy narodowo-demokratyczne w sensie geopolitycznym, wolnościowe w kwestiach gospodarczych i konserwatywne w obszarze aksjologii, wpisanie się w dzisiejszą politykę, a raczej pop-politykę, jest zadaniem dość dojmującym. Jakość „elit”, które dzisiaj odpowiadają za kształt państwa, za wypełnianie tego, co nazywamy racją stanu, po prostu przeraża. Infantylne spory, zapiekłość, obrażalstwo, brak dystansu do spraw nieistotnych z punktu widzenia interesów państwa, tabloidyzacja transmisji przekazu, manipulowanie wrażeniami, wzajemna stygmatyzacja głównych aktorów politycznych, pyszałkowatość i kruchość intelektualna, to obraz klasy politycznej, która bliżej do małpy z brzytwą, niż do godnej szacunku sowy. To wszystko sprawia, że coś takiego jak polska racja stanu staje się pojęciem jedynie akademickim, trudno przekładalnym na język praktyki, no bo kto ma stać na straży polskiej racji stanu? PiS? PO? SLD? Proszę pozwolić, że uchylę się od tak konkretnej odpowiedzi. Niepocieszonym, proponuję starą dobrą zasadę – po owocach ich poznacie. Maciej Eckardt

http://sol.myslpolska.pl

To musi być jakaś pomyłka sądowa! Magdalena Środa wpłaci karę na Fundację im. Brata Alberta

Intelektualna perła Chazarii Dziś święto św. Marii Magdaleny, nawróconej jawnogrzesznicy, a zarazem, jak wspomniałem w poprzednim wpisie, święto komunistów z epoki PRL. W przeddzień tego święta zapadł inny wyrok sądowy, który dotyczy Magdaleny Środy, lansowanej na tzw. autorytet moralny. Osoba ta została skazana za pomówienie programu telewizyjnego „Misja specjalna”, który była łaskawa nazwać „programem ubeckiemi”. To sformułowanie jest nie tylko fałszywe, ale i groteskowe, bo właśnie ten program dzięki red. Anicie Gargas ujawniał ubecką przeszłość niektórych środowisk. Poza tym, czyżby Magdalena Środa zapomniała, po której stronie stała w sprawie lustracji?

Oskarżona proces przegrała i musi 10. tys. złotych wpłacić na Fundację im. Brata Alberta w Radwanowicach. Jako prezes tej Fundacji cieszę się bardzo, bo pieniądze przydadzą się na remonty i adaptację. A jako stały widz programu „Misja specjalna” cieszę się podwójnie.

http://www.isakowicz.pl/

Tego zdumiewającego wyroku nie możemy traktować inaczej, niż jako pomyłkę niezależnego sądownictwa w III RP, która na pewno zostanie tak, czy inaczej, naprawiona. Prof. Magdalena Środa, ksywa „Etyk”, zarówno ze względu na pochodzenie, jak i na bydlęcą nienawiść do Kościoła i katolicyzmu, należy wszak do osób nietykalnych. – Admin

22 lipca, dawniej E. Wedel 22 lipca 1944 powstał z woli Stalina rząd kolaboracyjny. Polska nie miała Quislinga, za to Edwarda Osóbkę - Morawskiego. Pierwszy etap dramatu zaczął się jednak na plebanii w Wyszkowie, w sierpniu 1920 roku. Marchlewski, Dzierżyński i Kohn zainstalowali się na plebanii w Wyszkowie 15 sierpnia 1920 roku. Przyjechali luksusowymi limuzynami, jak na awangardę proletariatu przystało. Czwarty członek „rządu”, Josif Unschlicht, czekista, pozostał w Białymstoku.

http://www.youtube.com/watch?v=xl0ZxiwSbQg

Czerwony kwartet miał w 1920 roku zaprowadzić w Polsce to, co od 22 lipca 1944 zaprowadzała stalinowska „14”: komunistyczne porządki. Wyrżnięcie burżuazji. Fizyczną likwidację ziemiaństwa. W 1920 roku się nie udało. Bolszewicy nie mieli szans. W 1944 nie mogło się nie udać. Na początku było kłamstwo. PKWN nie powstał w Chełmie (zdrajcy dotarli do Lublina 27 lipca 1944) a w Moskwie. Gawarit Maskwa. Tam też wydrukowano tzw. „manifest PKWN”. Podano do wiadomości skład „rządu”. Miał takie prerogatywy, co rząd Generalnego Gubernatorstwa. Marionetkowy rząd, narzucony przez okupanta, który razem z Hitlerem rozpoczął od napaści na Polskę II Wojnę Światową, uznawał* wyłącznie jego twórca – Stalin. Pierwszą decyzją „rządu” było oddanie Rosji ziem wschodniej Polski. Na czele „rządu” stanął Edward Osóbka-Morawski. Zapamiętajmy nazwiska zdrajców:

Edward Osóbka-Morawski,

Wanda Wasilewska

Andrzej Witos

Stanisław Kotek – Agroszewski

Stanisław Radkiewicz

Jan Stefan Haneman

Stefan Jędrychowski

Jan Michał Grubecki

Wincenty Rzymowski

Michał Żymierski

Emil Sommerstein

Stanisław Skrzeszewski

Bolesław Drobner

Jan Czechowski

W obozach koncentracyjnych i więzieniach znalazło się ponad 200 tysięcy Polaków. Tysiące zaginęło bez wieści. Tysiące rozstrzelano, zatłuczono, powieszono. Rozpoczął się terror*, trwający do 1956 roku. IPN : http://www1.ipn.gov.pl/portal.php?serwis=pl&dzial=68&id=859

PKWN miał za cel zniszczenie państwowości polskiej, złamanie ducha narodu, eksterminację elit, przekreślenie tysiącletniej historii zachodniego państwa chrześcijańskiego. Wiele celów PKWN osiągnął. Dziś nawet Polacy mówią o Polsce: „u nas, w Europie wschodniej”. PKWN to dla Polski dziejowa tragedia. PKWN przerwał ciągłość historyczną, gospodarczą i kulturową Polski. Uczynił z wolnych niewolników. Wyrządził niepowetowane straty w świadomości ludzkiej. Wszczepił obcą ideologię, sprzeczną z duchem społeczeństwa. Trudna jest walka ze spadkiem po PKWN. Nieświadomie posługujemy się słownictwem narzuconym przez okupanta. Długo potrwa proces usuwania chwastów z historii, filozofii, literatury; proces odbudowy Polski. Walka o Polskę to przecież walka o mentalność Polaków.

*tym samym jego decyzje są nieważne od samego początku, bowiem legalnym rządem RP był tylko i wyłącznie rząd polski w Londynie.

*był to kolejny etap Pożogi, trwającej w latach 1917-1956; największej zbrodni ludobójstwa w historii świata (na Polakach, z udziałem Rosjan, Niemców, Ukraińców i Żydów).

http://www.youtube.com/watch?v=1whRJgkBc9I

Post scriptum: tytuł mojego felietonu może się wydać Państwu niezrozumiały. Jego geneza jest taka: pewnego letniego dnia jechałem z Rodzicami jako może dziesięcioletni chłopak z Łodzi do Warszawy. Przesiedliśmy się w Koluszkach. Panował nieopisany tłok, bo to była pora wakacji letnich. Staliśmy w ścisku, na szczęście przy lekko uchylonym oknie. Ojciec wpatrywał się w mijający krajobraz. O czym myślał, tego nie wiem. Nie powiedział mi. Był jak zawsze skromnie, ale elegancko ubrany, w stylu, pozwalającym wówczas jeszcze na zaliczenie do określonej kategorii. Stary kolejarz, stojący między oknem a drzwiami, prowadzącymi na korytarzyk do kibla i wyjścia, nagle zwrócił się do mojego Ojca:

- panie, niech pan powie, kiedy będzie lepiej?

Ojciec nie pomyślał ani sekundy. Odpowiedział z miejsca:

- jak będziemy jeść czekoladę E. Wedel, dawniej 22 lipca. Niestety, nie dożył tego dnia.

Jan Bogatko - blog

22 lipca 2011 "Moja żona jest szykanowana" - stwierdził eurodeputowany Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości Społecznej, po tym, jak Agencja Rozwoju Pomorza S.A. rozwiązała umowę o pracę z jego żoną - a w właściwie umowa została rozwiązana z porozumieniem stron.. Nie obyło się bez awantury publicznej nieprzypadkowej, przy okazji, której pan europoseł nie omieszkał się podzielić z nami- statystami, swoim prywatnymi sprawami. „Cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z przyszłą chwałą”- uważał Św. Paweł. No i oczywiście miał rację! Zobaczymy, jaką to przeszłą chwałę osiągnie pan poseł Kurski i jego żona Monika.? Bo brat pana Jacka Kurskiego, pan Jarosław Kurski już swoja chwałę osiągnął. Chociaż w Wehrmachcie nigdy nie był. Tak jak jego dziadek.. Został zastępcą redaktora naczelnego Gazety Wyborczej, która to gazeta popiera Platformę Obywatelską Unii Europejskiej i Sprawiedliwości Społecznej. Jeden brat tu, a inny - tam.. Wielki Brat gdzie indziej. Może to być przypadek, a może znak? W każdym razie Agencja Rozwoju Pomorza SA zajmuje się wieloma ważnymi- z punktu widzenia” pracujących” w Agencji S.A.- sprawami. Z punktu widzenia tych poza Agencją- jakby mniej ważnymi. Chociaż taka instytucja utrzymywana jest z pieniędzy podatników, nie tylko pomorskich. I pracownicy Agencji nie muszą okazywać się, gdzie w czasie wojny przebywali ich dziadkowie. Na razie. W każdym razie jest to miejsce, gdzie realizowane są wspaniałe projekty europejskie, oparte o socjalizm europejski, a więc o jego ideę- rozdawnictwa pieniędzy na wszelkiego rodzaju pierdoły, rozdawanie poprzez lepkie ręce biurokracji. Często biurokracja wymyśla pierdoły zgodne z prawem europejskim, tak, żeby tych pieniędzy spłynęło jak najwięcej, żeby ich jak najwięcej zmarnować. Bo powiedzmy sobie szczerze:, które pieniądze wydane przez biurokrację nierynkowo przyniosły jakikolwiek pożytek komukolwiek, oprócz temu, co te pieniądze rozdaje, i temu, co je bierze.. Reszta statystów gospodarczych przygląda się temu biernie, choć są to pieniądze właśnie statystów, nie tylko gospodarczych. To jest solidaryzm społeczny połączony z „liberalizmem” europejskim, czyli zabieraniem pieniędzy podatnikom, a potem rozdawaniem je planowo, poprzez różnego rodzaju pasożytujące agencje i fundacje. Im więcej i liczniejsze fundacje i agencje- tym socjalizm doskonalszy. Bo kapitalizm polega na tworzeniu bogactwa poprzez własną pracę i korzystanie z jej owoców, a socjalizm polega na redystrybucji wytworzonego bogactwa, od ludzi z sektora drobnego kapitalizmu w ręce biurokracji agencyjnej, która „odpowiednio” porozdaje zabrane pieniądze. Na pewno je porozdaje sensownie. Co widać chociażby po tytułach w codziennej prasie? Agencja Rozwoju Pomorza S.A., jak sama nazwa wskazuje, przyczynia się do rozwoju Pomorza.(???) Myślałem, że do rozwoju czegokolwiek przyczynia się sam człowiek ciężko pracując. A miliony robiąc to samo, tworzą dobrobyt swój i całego państwa.. Zawsze się takim momencie zastanawiam:, w jaki to sposób cokolwiek może się rozwijać przy pomocy czegoś biurokratycznego, co niczego nie wytwarza, a żyje ze środków zabranym tym, którzy się rozwijali, albo rozwijaliby się szybciej, gdyby im nie odebrano możliwości rozwoju, poprzez konfiskatę owoców ich wytwórczości i przekazaniu ich w ręce samozwańczej agencji, która obraca funduszami europejskimi utworzonymi między innymi ze składki płaconej przez nas- w ramach projektów biurokratycznych i regionalnych.. Taka agencja dobija prywatną przedsiębiorczość- zabija mikro przedsiębiorców. Aktualnie Agencja Rozwoju Pomorza S.A. Realizuje projekt pt.:

„Sieć kreatywnego biznesu” we współpracy z Toruńską Agencją Rozwoju Regionalnego(???) Cokolwiek, miała być taka sieć zorganizowana przez biurokrację od góry zdziałać.. Na poziomie ponadregionalnym można jeszcze pokusić się o skonstruowanie współpracy między agencyjnej pomiędzy Agencją Rozwoju Mazowsza, Agencją Rozwoju Podlasia czy Agencją Rozwoju Dolnego Śląska. Biurokracja się zawsze między sobą dogada za nasze pieniądze i wymyśli alibi dla ich wydawania.. Jak ktoś z Państwa ma trochę czasu niech sprawdzi, o co chodzi w tworzeniu „ sieci kreatywnego biznesu”- ja sprawdzał nie będą, bo z daleka czuję „ swąd szatana w Świątyni Pańskiej?.. Znowu trwonią pieniądze przyczyniając się do niedorozwoju Pomorza. Albo przygotowują kompleksowy system identyfikacji wizualnej na rzecz projektu „Systemu Promocji i Informacji Gospodarczej Województwa Pomorskiego”(????) Co to za kabaretowy projekt? – chciałoby się zapytać. I ile on nas będzie kosztował..? I o taką” pracę „ toczy walkę pan poseł Jacek Kurski, dla swojej żony Moniki, która była zresztą „cenionym pracownikiem”. A za co cenionym? Co tam robiła jego żona realizując podobne projekty.? Nie jest tajemnicą, że tego typu agencje służą do przechowywania znajomych królika, z klucza politycznego.. Czasami się przy tym pokłócą, jak to przy korycie zwykle bywa.. Raz Platforma Obywatelska, a innym razem Prawo i Sprawiedliwość. Sojusz Lewicy Demokratycznej też chce koryta, a najbardziej chce go Polskie Stronnictwo Ludowe.. Po to ma w nazwie słowo” polskie”, żeby ukryć prawdziwe lisie zamiary.. Bo przecież” polskie’ nie może być złe- dobrze się kojarzy- narodowo. Innym projektem była, czy będzie trzytygodniowa kampania informacyjna na antenie ogólnopolskiej w ramach projektu” Patent dla własności”(???). Prawda, że nieźle brzmi.. Chodzi o to, jak skutecznie bronić własność intelektualną przedsiębiorstwa. Nie wiem, przed czym? Bo na pewno nie przed państwem. A może przed Agencją Rozwoju Pomorza S.A.?. Bo żeby się bronić przed złodziejami przedsiębiorstwo potrzebuje biurokratycznej Agencji.. A sądy, od czego są? W demokratycznym państwie prawnym.. Agencja organizuje oczywiście szkolenia, bo bez szkoleń” darmowych” nie może istnieć żadna państwowa Agencja. I na to idą miliony złotych szkoląc jednych w jednej sprawie, a potem tych samych w innej sprawie, bo chodzi o to, żeby szkolić.. Po co? Tylko idiota zadaje to pytanie.. Żeby szkolący i szkoleni mieli zajęcie!. Niektórzy bezrobotni mają już po kilka szkoleń. Byli nawet w Zakopanem na odpoczynku- po takich szkoleniach. Płacił urząd z naszych pieniędzy.. Aktualnie będą szkolenia w zakresie „Wizerunku w biznesie”. I nie, żeby układać ręce i usta w odpowiednie konfiguracje, żeby oszukać potencjalnego pracodawcę. Z tym agencja skończyła bezpowrotnie. Bo nie zamierza, jaki pisze - odzwyczajać pana Jurka Owsiaka od jąkania, albo pana Kubę Wojewódzkiego od noszenia trampek. Z panem Jurkiem Owsikiem rozmawiałem w swoim życiu kilka godzin przez telefon i nie zauważyłem, żeby się w ogóle jąkał. A chyba kompletny idiota i człowiek niewychowany pójdzie na spotkanie z przyszłym pracodawcą w trampkach.. Chyba, że pan Kuba Wojewódzki, zwany przez niektórych- Powiatowym. Szkolenia będą w z zakresu” świata interakcji społecznych”.. Takim to rzeczami zajmuje się Agencja Rozwoju Pomorza S.A, która powinna być jak najszybciej zlikwidowana, jako szkodliwa i marnotrawna, tak jak inne agencje. Pan europoseł Jacek Kurski z Prawa i Sprawiedliwości napisał w dniu 7 lipca 2011 Roku Pańskiego nawet list do Wojewody Pomorskiego w sprawie swojej żony, która jest „szykanowana”. Podobno pan prezes Agencji Rozwoju Pomorza S.A. uprawiał mobbing wobec żony Moniki, która „ chciała spełniać swoje aspiracje zawodowe”(???) A że jest z apolitycznej Platformy Obywatelskiej, to chciał, żeby żona pana Jacka też reprezentowała poglądy Platformy Obywatelskiej. I też była apolityczna po linii Platformy Obywatelskiej.. A jak poglądy Platformy Obywatelskiej i poglądy Prawa i Sprawiedliwości mają się do istoty istnienia Agencji Rozwoju Pomorza? I jakie to aspiracje zawodowe w niepotrzebnej nikomu agencji, potrzebnej jedynie biurokratycznym urwisom i żonie pana Jacka Kurskiego, chciała realizować żona pana Jacka?? Bez obecności pani Moniki Kurskiej Pomorze w ogóle przestanie się rozwijać.. To pewne! I najpewniejsze od czegokolwiek bardziej pewnego.. Panie Jacku! Swojego czasu zatonął „Kursk”, jako flagowy okręt marynarki Federacji Rosyjskiej.. Trudno - i takie rzeczy się zdarzają. Życzę, żeby Agencja Rozwoju Pomorza jak najszybciej podzieliła los „Kurska”. Będzie dla nas lepiej i szczęśliwiej - zapewniam Pana. I pan, jako człowiek ”prawicy” powinien walczyć o likwidację tego satyrycznego biurokratycznego bytu.. A póki, co, to nie Pana żona jest szykanowana, tylko szykanowani jesteśmy my – podatnicy-, którzy utrzymują tę Agencję, przez którą - między oczywiście innymi powodami - nie rozwija się Pomorze.. Przynajmniej tak jakby rozwijało się, gdyby nie ta kosztowna agencja.. Rozumiem, to Pana żona… Po trzyletnim urlopie wychowawczym.. Ale, żeby dla niej poświęcać interesy Polski? Tylko dla jednej głupiej agencji, niepotrzebnej, marnotrawnej i szkodliwej.. WJR


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
499
499 ac
499
499 , Pyt
499 , Pyt
!1 Wstęp do badań społecznych i politologicznychid 499 ppt
499 PROJEKT WYCIAG(1)
499
499
499
499 Bibliography
20030902213826id$499 Nieznany
499
Zobowiązania, ART 499 KC, 1973
499 510
499 PROJEKT WYCIAG(1)
499

więcej podobnych podstron