524

Józef Mackiewicz - Optymizm nie zastąpi nam Polski. "Należy oczekiwać rozpadnięcia się Narodu Polskiego pod okupacją sowiecką". Nie trzeba kilkudziesięciu lat perspektywy i odtajniania akt wojskowych archiwów, by na podstawie ogólnodostępnych przesłanek wyciągać prawidłowe wnioski. Wystarczy tylko otwarty umysł i umiejętność kojarzenia faktów. Spory dotyczące ocen różnych wydarzeń z przeszłości nigdy pewnie się nie skończą, uważam jednak że warto zdać sobie sprawę, że to co dla jednych jest odkrywaniem nowych faktów po latach komunistycznego zniewolenia, dla innych stanowiło ogólnie znane fakty już w czasie tym faktom współczesnych. Poniższy dosyć długi wybór z jednego tylko tekstu Józefa Mackiewicza uzmysławia poziom ograniczenia w dostępie do wiedzy, z jakim mieliśmy do czynienia przez cały okres rzekomo w miarę wolnego PRL-u. Niektóre z ocen Mackiewicza nawet dzisiaj wydawać się mogą obrazoburcze, a co najmniej kontrowersyjne. Świadczy to jedynie o niezależności tego wnikliwego obserwatora, który nie oglądając się na obowiązująca w danej koterii narrację, konstruował swój własny przekaz podporządkowany jedynie wierności sobie i swojej ojczyźnie. Nie będę ukrywał, że ostatecznym bodźcem do sięgnięcia po teksty Mackiewicza był artykuł Grzegorza Wąsowskiego. Zagłębiając się w lekturę uznałem w kontekście m.in. kolejnych sporów o Powstanie Warszawskie, ale także o wszelkich innych sporów dotyczących sytuacji w Polsce i na świecie, że warto zamieścić wybór kilku myśli Mackiewicza, spisanych na gorąco w 1944 roku.Zapraszając do lektury wnioski pozostawiam refleksji czytelnika.

Józef Mackiewicz, "Optymizm nie zastąpi nam Polski", tekst napisany w Krakowie, w październiku 1944 roku.

1. Kontekst sytuacji politycznej Churchill nigdy i nigdzie nie powiedział, że zamierza wydać Europę na pastwę Sowietów. Nigdy w swych doskonałych mowach nie dał tego do zrozumienia nawet. Natomiast wyraźnie oświadczył, że oddaje pół Polski bolszewikom (linia Curzona), a następnie on, jak też liczne posunięcia jego rządu, dają jasno do zrozumienia, że jest zamiarem Anglii traktować całą Polskę, jako sferę wpływów sowieckich. Wymienienie tych wszystkich oświadczeń i posunięć rządu brytyjskiego stanowić by mogło broszurę samą w sobie. Poprzez nieobronę Polski w r. 1939, odrzucenie zaproponowanej przez Sikorskiego interwencji w r. 1940, nacisk na wycofanie sprawy Katynia, dopuszczenie do zerwania stosunków polsko-sowieckich, aż do słynnej mowy oddającej Wilno i Lwów, do następnej mowy uznającej wojska generała Berlinga za "wojska polskie", stosunek do Komunistycznego Komitetu Polskiego i wszystkie dalsze historie, wypełnione po brzegi podróżami Mikołajczyka do Moskwy, "rządem lubelskim", wydaniem na pastwę powstania warszawskiego, brakiem gróźb odwetowych pod adresem niemieckim za niesłychane zbrodnie popełnione w Warszawie, to wszystko do znudzenia, do mdłości przepełnia naszą świadomość i… jednocześnie do niej nie dociera. Zachowujemy się jak dyplomata, który doskonale obznajmiony z treścią noty, oficjalnie "nie przyjmuje jej do wiadomości". Zachowujemy się jak ten Żyd ze szmoncesowej anegdotki, którego żona zdradzała, a który, mając już tyle danych w ręku, dowiedziawszy się wreszcie, że poszła z kochankiem do hotelu, że zamknęli drzwi i zgasili światło, pytał zrozpaczony świadka: "A czyś ustalił, co przez dziurkę od klucza?" - "Przecież było ciemno" - odpowiada świadek. - "Uj, ta niepewność!!!" - woła mąż, nie chcąc uwierzyć w zdradę żony. W podobnej sytuacji stawiamy siebie. Mamy wszystkie dane, zarówno ukryte, jak jawne, w ręku, ale uważamy, że sprawa nie jest jeszcze dostatecznie jasna, dlatego po prostu, że nie chcemy jej dostatecznie jasno widzieć.Zagraniczny mąż stanu, który by przed rokiem 1939 wystąpił publicznie z żądaniem odebrania od Polski połowy jej terytoriów, rozszarpany byłby przez Polaków na kawałki, jeżeli nie dosłownie, to w przenośni. W roku 1944 ci sami Polacy nazywają takiego męża stanu ich... przyjacielem! Co się stało? Jak mogło do czegoś podobnego dojść? A doszło do tego, że nie mając usprawiedliwienia dla postępowania Churchilla, pocieszamy się jego antybolszewickim przekonaniem sprzed tej wojny i czasu pierwszej wojny fińskiej, w sposób, doprawdy, budzący litość dla nas samych. Zapominamy przy tym, że Churchill jest wielkim mężem stanu i wielkim politykiem, który wie, kiedy i jak trzeba zmieniać przekonania, a nie fanfaronem, który do końca życia trzyma się jednego, bez względu na zmieniające się warunki i okoliczności zewnętrzne. […] (s.13-14)

Niemcy reprezentowały wobec nas element, który wydobył z Polski maksymalną chęć niepodległości i chęć przeciwstawienia się im jako zaborcom. Bolszewicy reprezentują wobec nas element, który wydobywa z Polski maksymalną chęć pójścia w niewolę. Stoimy wobec tragicznego paradoksu, gdzie cały naród, naród miłujący wolność, żywotny, silny, o wspaniałej tradycji i pięknej kulturze, naród, który przez pięć lat walczy i krwawi z niezrównanym bohaterstwem o własną niepodległość, czyni jednocześnie wszelkie wysiłki ku temu, ażeby... pójść w niewolę. W tym kierunku zjednoczyły się wszystkie złe siły, wszystkie wypadkowe błędy, począwszy od naszego Rządu i propagandy oficjalnej, poprzez środowiska intelektualne, aż do najniższych warstw i szeptanej na ucho propagandy nieoficjalnej, w jakiś fatalny kompleks bez wyjścia, ponurą zmowę, kłębowisko zła. […] (s.15)Wszelkie przesłanki o konieczności utrzymania substancji polskiej, polskiego stanu posiadania narodowego, przymusowej kapitulacji obliczonej na "przetrzymanie" aż do zmiany okoliczności międzynarodowych, itp. rozumowania, wypływają z nieznajomości tej techniki rządzenia sowieckiego, tego mechanizmu, który niszczy podległe mu substancje narodowe zarówno środkami mechanicznymi, jak w o wiele większym stopniu chemicznymi, gnoi je od wewnątrz, rozkłada w przeciągu krótkiego czasu, przeistacza w bezwolną, beznarodową masę, której nie poczucie narodowe jest wspólną cechą, a tylko wspólny język. Dlatego wobec Sowietów niepodobna jest stosować tych metod oporu przeciw najeźdźcy, które stosowane być mogą wobec każdego innego najeźdźcy naszego globu. […] (s.17) Hitler wybrał się na podbój wschodu i szukał właśnie w Mińsku Białorusinów, w Kijowie Ukraińców, nad Donem, Kozaków, szukał Rosjan w Rosji, a znalazł już tylko - bolszewików. To znaczy miazgę ludzką, mówiącą swymi narodowymi językami, bez jakiegokolwiek poczucia wspólnoty narodowej. Jak dalece nie zdajemy sobie sprawy z tego stanu rzeczy, dowodzi fakt, że większość naszej, nawet poważnej publicystyki współczesnej, nawet z obozu antysowieckiego, przezywa Sowiety: "Rosją". U nas w kraju mówi się potocznie Rosjanie, albo już "Moskale", pozostawiając termin "bolszewicy" oficjalnej propagandzie niemieckiej. Jeżeli nie czyni się tego tylko przez chłopięcą złośliwość w stosunku do propagandy niemieckiej, a dopatruje jakowejś słuszności w terminologii "Rosja" - to popełnia się błąd ucznia z wstępnej klasy, który po prostu nie wie, gdzie i jakie państwo sąsiaduje z Polską współczesną. Albowiem Polska dawno już przestała na wschodzie sąsiadować z Rosją, a sąsiaduje ze Związkiem Socjalistycznych Republik Rad. Państwo to z dawną Rosją ma tylko jedną cechę wspólną, a mianowicie terytorialny zasięg aspiracji wypływających z położenia geograficznego, wszystko zaś inne - różne. Zupełnie inne metody w realizowaniu swego imperializmu, w oddziaływaniu na swych sąsiadów, w temperamencie swej polityki zagranicznej, we wszystkim w ogóle co różni jedno państwo od drugiego. Dawne cesarstwo rosyjskie wypełnione zostało zupełnie nową substancją jak się wypełnia to samo naczynie nową zawartością. Pierwszym, który błąd wynikający z pomieszania pojęć "Rosji" i "Sowietów" popełnił, był Piłsudski. W roku 1919, gdy bolszewizm był słaby i mógł zostać zmiażdżony militarnie, Piłsudski doprowadził do cichego zawieszenia broni z bolszewikami i umożliwił im przez to zgniecenie gen. Denikina, w ten sposób przyczyniając się pośrednio do ugruntowania bolszewizmu. Pomijając fakt, że omal nie przypłacił tego kroku utratą niepodległości w roku 1920, ale obalił przez to rolę Polski, jaką sam chciał jej nadać na wschodzie. Słusznie bowiem zamierzał obudzić Ukrainę i Białoruś, ażeby je następnie od Rosji oderwać. Mylił się jednak, sądząc, że uda się mu to łatwiej przy ustroju sowieckim, niż narodowo-rosyjskim. Odśrodkowe dążenia Ukraińców i Białorusinów, w mniej lub więcej liberalistycznej Rosji (a taką była nawet samodzierżawna) doprowadziłyby prędzej czy później do procesu separacji tych ziem od Moskwy. W Rosji zaś sowieckiej doszło do kompletnego zlania tych ziem z Moskwą. […] (s.18-20) Moglibyśmy przytoczyć nieskończoną listę naszej propagandy samobójczej, przygotowującej grunt pod panowanie sowieckie w Polsce. Weźmy jeden z takich przykładów pod lupę. Gdy wiosną roku 1944 bolszewicy zajęli Łuck, cała Warszawa, tzn. począwszy od nieletnich chłopców sprzedających zapałki, poprzez sfery robotnicze, mieszczańskie, aż po inteligencję i sfery intelektualne, powtarzała z ust do ust "dobrą nowinę", że Polacy w Łucku traktowani są doskonale, a burmistrzem miasta został biskup Szelążek. Wiadomość ta rozpowszechniła się lotem błyskawicy, w pełnym znaczeniu tej przenośni, mimo iż nie podało jej żadne z pism podziemnych ani nadziemnych. ani żadna rozgłośnia radiowa, a w końcu okazała się kłamstwem. Ale, ale gdyby była prawdą, dlaczego mielibyśmy się z tej wiadomości cieszyć? Czy raczej nie powinniśmy się byli z niej smucić? Przecież wiadomo, że bolszewicy uznają Łuck za miasto Ukraińskiej Republiki Sowieckiej, na terenie której nie leży bynajmniej w ich interesie popieranie narodowo-polskiego elementu. I oczywiście zajęli Łuck nie po to, by tam rządy sprawowali polscy biskupi, a tylko komunistyczni komisarze. Jeżeli by zatem zastosowali względem Polaków jakoweś specjalne przywileje, a burmistrzem mianowali biskupa Szelążka, to jedynie w tym celu, aby obałamucić opinię polską, sfałszować prawdę jaka nas oczekuje, podkopać naszą moralną odporność na ich inwazję - słowem, w celach dla naszej niepodległości państwowej i naszego narodu szkodliwych. W ten sposób obowiązkiem każdego Polaka byłoby nierozpowszechnianie tej wiadomości, gdyby odpowiadała prawdzie, a raczej jej przemilczanie, i to przemilczanie tym bardziej konsekwentne, im bardziej widzimy naszą odporność wobec bolszewików nadszarpniętą. Działo się odwrotnie. Działo się odwrotnie za czasów Katynia, gdy do dobrej formy patriotyzmu należało nie wierzyć w zbrodnie bolszewicką, albo zrzucać ją na karb niemiecki, wybielając w ten sposób Sowiety. Działo się w okresie zerwania stosunków polsko-sowieckich, gdy przez dłuższy czas twierdzono, iż wiadomość pochodzi ze źródeł dr Goebbelsa. Działo się niezliczone ilości razy, gdy "na złość" propagandzie niemieckiej nie wierzono w najbardziej autentyczne dla nas wieści płynące z Moskwy, i również "na złość" Niemcom fabrykowano "dobre", a z gruntu fałszywe pogłoski. Jest to ciężki grzech popełniony w stosunku do własnego narodu. Ale obciąża on tylko nasze sfery o pretensjach wyrobienia politycznego. Trudno bowiem wymagać, powiedzmy, od jakiegoś dwudziestoletniego młodzieńca, który widzi, jak konduktor niemiecki kopie w brzuch jego matkę przy wchodzeniu do niewłaściwego przedziału pociągu, w jakichś Skierniewicach, Radomiu czy Małkini, trudno wymagać odeń, żeby krew, która mu uderza do twarzy w takiej chwili, żeby zaciśnięte pięści i paznokcie wbite w dłonie, w rozpaczliwej przysiędze na zemstę, mogły mu pomóc w ogarnięciu całokształtu polskich interesów politycznych, do wyrobienia polskiej myśli politycznej, sięgającej het daleko, poza peron kolejowy w Skierniewicach, Radomiu czy Małkini. Taki chłopiec nie chce nic słyszeć o bolszewikach. On wstąpi do AK i będzie strzelał do Niemców. I w gruncie rzeczy dobrze zrobi, bo co wart jest naród, którego jednostki pozbawione są godności osobistej! […] (s.21-23)

2. Powstanie Warszawskie Plan jest taki: Ponieważ dalsza bierność wobec bolszewików wkraczających do Warszawy staje się rzeczą niemożliwą, a zatem, żeby nie drażnić koalicji Zjednoczonych Narodów oporem zbrojnym przeciw Sowietom, wywołać powstanie przeciwko Niemcom. Ale wywołać je w ostatniej chwili dla uniknięcia niepotrzebnych ofiar, wnieść przez to swój wkład do wspólnej puli wojennej Zjednoczonych Narodów, a następnie, w opanowanej już przez wojsko i władze polskie stolicy, spotkać wojska czerwone, stawiając zarówno je, jak cały świat, przed faktem dokonanym. Plan był raczej rozumny i pod każdym względem politycznie moralny. Powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Nieprawdą jest, że wybuchło przedwcześnie, że działała tu "zbrodnicza lekkomyślność generała Bora". To samo radio londyńskie, które dziś mówi o "przedwczesności", w sobotę wieczorem, dnia 29 lipca, nadało następujący komunikat:

"Wojska rosyjskie w całej swej masie stoją w odległości pola widzenia od Warszawy. Pierwsze czołgi rosyjskie wkroczyły do przedmieść Warszawy, gdzie toczą się zacięte walki. Generał Rokossowski przeniósł swą główna kwaterę w bezpośrednie sąsiedztwo Warszawy". […] Zdrada wyszła na jaw w całej pełni dopiero po kilku dniach. Od roku 1941 wszystkie radiostacje sowieckie nawoływały naród polski do powstania. Zaczęło się od tego, że sygnałem Moskwy po polsku były słowa: "Polacy! Bijcie mocno! Bijcie bezlitośnie". Od roku 1942 radiostacja sowiecka im. Tadeusza Kościuszki, która po częściowej ewakuacji Moskwy przeniesiona została do Taszkientu, a podawała się za tajną radiostację polską, w codziennych swych audycjach nadawała "podręcznik sabotażysty i powstańca" na użytek Polaków. Od roku 1943 Moskwa po polsku wołała wielkim głosem: "Polacy! Tylko zdrajcy i tchórze każą wam czekać w bezczynności! Polacy, wzorem bohaterskich partyzantów sowieckich, jak jeden mąż chwytajcie za broń! Zaprzedana Hitlerowi klika reakcjonistów polskich z Raczkiewiczem i Sosnkowskim na czele namawia was na wyczekiwanie..." - Ba, jeszcze w czerwcu 1944 roku komunistyczna prasa podziemna w Warszawie pisała, że to tylko reakcyjny, prohitlerowski, faszystowski obóz w Polsce wymyślił hasło, że Niemcy są już pobite, żeby odciągnąć masy od powstania... I oto, gdy powstanie wybuchło naprawdę, bolszewicy umyli ręce, oświadczyli, że "przedwcześnie", że Bór to zdrajca (?) itd. - nastąpiła bezprzykładna zdrada, najcyniczniejsze wydanie Warszawy na łup niemiecki, nb. w formie, która zaćmiła wszystkie poprzednie klęski, jakie na to miasto padły. […] (s.29-31)

3. Perspektywy Polski pod sowieckim butem Biorąc rzecz z grubsza, należy oczekiwać rozpadnięcia się Narodu Polskiego pod okupacją sowiecką na trzy zasadnicze grupy: pierwsza, znikomo mała, to grupa ideowych komunistów polskich; druga, niewspółmiernie liczniejsza, szczerych patriotów; trzecia, największa, obojętnych i oportunistów. Grupa pierwsza, bez względu na to, jakie formy etapowe przyjmie aneksja Polski przez Sowiety, stać będzie wiernopoddańczo pod czerwonym sztandarem. Zachowanie grupy drugiej może ulec pewnym wahaniom. W wypadku gwałtownej sowietyzacji (której nie należy się spodziewać) może okazać początkowo mniej lub więcej silny sprzeciw. najgorszym jednak dla nas tzn. przy maksymalnie zwolnionym tempie sowietyzacji i w okolicznościach (co nie daj Boże!) porozumienia przejściowego czynników polskich z Komitetem Polskiej Komuny, grupa ta bezsprzecznie w przytłaczającej większości stanie na stanowisku dotrzymania i lojalności umowy, dopatrując - w nieprowokowaniu Moskwy - jedyną gwarancję utrzymania chociażby pozorów niepodległości lub ratowania jej resztek. Nieświadoma tego, że w ten sposób współpracuje jedynie z wrogiem, ułatwiając mu stopniowo tej niepodległości zniszczenie. Trzecia grupa w każdym wypadku współpracować będzie z reżymem. W rezultacie więc, cały Naród i cały aparat państwowy działać będzie na zgubę naszą, a na korzyść Sowietów. […] Absolutnie nierzeczowy byłby ewentualny zarzut postawiony jakiejkolwiek grupie oporu wewnętrznego, że wywoła niepotrzebne tylko ofiary wśród najlepszych. Doświadczenia wykazały, że cała "grupa druga", bez względu na jej lojalne czy nielojalne zachowanie wobec Sowietów, musi być i będzie zlikwidowana przez reżym. Nigdy jeszcze, w żadnej republice, inaczej nie było. Likwidacja nastąpi prędzej czy później, ale nastąpić musi. Jest to tylko kwestia czasu i formy: rozstrzelanie, deportacja, chociażby objąć miała miliony... Niesłuszny jest też pogląd o konieczności pozostawiania w kraju tzw. jednostek wartościowych, jednostek o większym zasięgu wpływu na otoczenie, działaczy społeczno-politycznych dawnej szkoły. Ludzie ci nie będą mogli nic zdziałać. Jednostka w Sowietach w ogóle się nie liczy. […] Żaden stopień nie tylko lojalności, ale nawet ordynarnego płaszczenia się przed reżymem sowieckim, nie może uratować wybitniejszej jednostki, o ile podejrzewana będzie o brak absolutnej szczerości. - Na Łotwie mały dyktator, jakim był tamtejszy prezydent republiki Ulmanis, który przed rokiem 1940 wygłaszał piękne frazesy w rodzaju: "Lepiej jest umrzeć stojąc, niż na kolanach", wygłosił... na powitanie Armii Czerwonej, najbardziej nikczemną i płaska, wiernopoddańczą mowę w dniu 16 czerwca 1940 roku. Po zajęciu Łotwy jeszcze przez cały miesiąc sprawował rządy prezydenta! - Nic mu to nie pomogło. Po tym okresie został wywieziony i "zlikwidowany" i nikt nie wie, gdzie pochowane są jego zwłoki. - Na Litwie w roku 1940 zaledwie 80 osób z prezydentem Smetoną emigrowało za granicę, wszystko zaś co pozostało, bez względu na "za" czy "przeciw", zostało bądź zlikwidowane, bądź zniwelowane, ujarzmione. Dziś możemy powiedzieć, że niepodległości Litwy broni skuteczniej tych osiemdziesięciu na emigracji, niż milion w kraju. (s.36-39) Wiktor Mokot

Somalia: głód dla zysku i wschodnio-afrykański kryzys żywnościowy

Somalia: Famine for Profit and the East African Food Crisis

http://nilebowie.blogspot.com/2011/08/somalia-famine-for-profit-and-east.html

Nile Bowie – 13.08.2011, zdjęcia James Nachtwey – tłumaczenie Ola Gordon

Część 1 Niewiele miejsc na świecie dokładniej odpowiada opisowi piekła, niż rozpadająca się stolica, Mogadiszu – państwa zdewastowanego przez imperializm, niestabilność i sabotaż gospodarczy, zorganizowane przez obce siły. Parady niedożywionych Afrykańczyków ustawiających się w kolejce by otrzymać przydział, są nagłaśniane w 30-sekundowych kawałkach wiadomości w większości głównych mediów, które demonstrują żenująco żenująco powierzchowne dziennikarstwa, niewiele wyjaśniając obrazy niespotykanej nierówności, poza skutkami suszy – podczas gdy nigdy nie przegapiają okazji, aby podkreślić zagrożenia ze strony al-Kaidy. Chociaż nie można zaprzeczyć, że obecne susze w Afryce wschodniej, najbardziej tragiczne w ostatnich 60 latach, potęgują sprawę braku żywności w Somalii, Kenii i Etiopii – olbrzymie organizacje pomocy „potrząsają puszkami na monety” z przychodzącymi darowiznami głównie od nie mającej gotówki ludności cywilnej „rozwiniętego” świata, a w informacjach medialnym ciągle jest brak dojrzałej analizy przyczyn tej dysfunkcji gospodarczej w Afryce wschodniej, odpowiedzialnej za głodzenie tysięcy ludzi. W przypadku Somalii (kiedyś państwa samowystarczalne pod względem produkcji żywności), ‘ekonomiczny lek’ otrzymany od MFW oraz żądania kolosalnego rabunku ropy, przyczyniły się znacznie bardziej do zniszczeń i do pojawiania się w telewizji obrazów niedożywionych i oszołomionych ciał, niż susze. Podczas gdy pewien procent ludzi na świecie cieszy się gigantyczną kulturą globalizacji „fastfudów” w tym wieku 3D i HDTV, poczwórnych cheeseburgerów i bezsensownej nadprodukcji towarów – 3 mld ludzi, czyli prawie połowa światowej populacji, utrzymuje się za mniej, niż dwa dolary dziennie, przy corocznym wzroście globalnych cen żywności o 37% w zeszłym roku. Odrażająco tendencyjne osoby, które składają się na społeczność międzynarodową i które są w stanie wyżywić cały afrykański kontynent drobnymi zawieruszonymi między poduszkami kanapy, wykorzystują dzisiejsze raporty nt. uprawnionego lub sfabrykowanego łamania praw człowieka w Afryce i na całym świecie, jako pretekst do wykorzystania sposobów nowoczesnego imperialnego podboju, w moralnie ohydnym dążeniu do osiągnięcia prywatnych geopolitycznych, ekonomicznych i militarnie strategicznych korzyści. To powinno poważne „uwiarygodnić” motywacje wschodnio-afrykańskiej pomocy, dostarczanej przez zachodnie instytucje polityczne i finansowe, które przyczyniły się do tego ekonomicznego ludobójstwa i spowodowanie potrzeby takiej pomocy w ogóle. Obszar oznaczony, jako współczesna Somalia to region, skąd – jak się twierdzi – pochodzi pierwszy homo sapiens, który wytworzył ogromne skarby antropologiczne i znaleziska będące dowodami na wysoko rozwiniętą starożytną cywilizację. Region ten niegdyś kwitł jako tętniące życiem centrum kupiectwa i zyskownego handlu międzynarodowego; ówcześni somalijscy kupcy szefowali wymianie handlowej między Azją, Persją i Afryką w czasie dynastii Ming i odpowiadali nawet za wpływy na język chiński w owych czasach. Obecnie naród somalijski uważany jest przez agencje wywiadowcze i korporacje, chcące okupować ten strategicznie położony teren, zaledwie za nieco więcej, niż mrówki na pikniku. Bronią użytą przeciwko niemu jest sztucznie wytworzony głód. Somalijczycy należą do jednorodnej grupy etnicznej, składającej się głównie z nomadycznych plemion, które przykładały dużą wagę do poezji i innych ustnych tradycji, historycznie charakteryzowali się zaciekłym dążeniem do niezależności od zagranicznych sił podczas Walki o Afrykę – przede wszystkim od narzucających się agentów Imperium Brytyjskiego w sojuszu z chrześcijańskimi Etiopczykami i włoskimi faszystami pod koniec XIX wieku, dążących do kontroli somalijskich portów handlowych i strategicznego wybrzeża. Ówczesny religijny przywódca, który stał się patriotycznym liderem, Sayid Mohamed Abdulle Hassan, przeprowadził kilka udanych przedsięwzięć wojskowych, wykorzystując partyzanckie armie etnicznie somalijskich bojowników z całego Rogu Afryki, które kilkakrotnie pokonały brytyjskie siły imperialne. Podczas gdy jego sąsiedzi byli kolonizowani lub wykorzystywani jako wojska najemne, np. w Etiopii, w nowoczesnej Somalii Hassan ustanowił Państwo Derwiszów, zbudowane na filarach jednorodności językowej i religijnej, oraz narodowej samowystarczalności. Somalia pozostała jedynym niezależnym muzułmańskim państwem na całym kontynencie afrykańskim. Podobnie jak dziś, gdy każdy rząd, który opiera się podporządkowaniu imperialistom (obecnie nazywanych ‘globalistami’) jest obalany militarnie, Brytyjczycy rozpoczęli pierwsze nowoczesne naloty w Afryce przeciwko bazom wojskowym derwiszów w Somalii, skutecznie krusząc opór prawowitych rdzennych mieszkańców dla własnych prywatnych celów – co trwa do dnia dzisiejszego, ale bardziej wyrafinowanymi sposobami. Somalia była kiedyś postępowym państwem zbudowanym na homogenicznej jedności i samowystarczalności rolniczej, które propagowało równość płci, rolę kobiet w wojsku i produkcji, oraz zakazywało obrzezania kobiet.

Całkowicie lekceważąc warunki antropologiczne i różnice etniczne ludności na obszarach, które przejęli, brytyjscy najeźdźcy oddali zamieszkałe przez etnicznych Somalijczyków regiony, takie jak Haud i Ogaden, swojemu sojusznikowi, cesarzowi Etiopii Menelikowi w 1948 roku; a później miał miejsce wyniszczający konflikt regionalny powstały podczas prób odzyskania tych skradzionych terytoriów. Granice geograficzne pierwszej Republiki Somalii, która uzyskała niepodległość w 1960 roku, dosłownie sporządziły siły brytyjskie i włoskie. Mohamed Siad Barre ogłosił Somalię państwem socjalistycznym po wojskowym zamachu stanu w 1969 roku i próbował zbudować państwo według wizji Hassana z jednością państwową i samowystarczalnością, poprzez spółdzielnie rolnicze i program nacjonalizacji przemysłu i produkcji masowej. Podczas gdy życie w czasach socjalistycznej Somalii było dalekie od czarującego, było ono absolutnie szczęśliwe w porównaniu z obecnym stanem rzeczy w Rogu Afryki. Wówczas Somalia była stabilna rolniczo, aktywnie wdrażała programy robót publicznych i dążyła do znacznego podniesienia poziomu edukacji w ramach programów miejskich i wiejskich, przy jednoczesnym wprowadzeniu pierwszej, opartej na alfabecie łacińskim, ortografii w dialekcie somalijskim, jako języku narodowym. Islamski rząd propagował bardzo postępowe poglądy w kierunku zwiększenia wpływu kobiet w społeczeństwie, zatrudniania ich w wojsku i przy produkcji, zakazu klitoridektomii. Barre był zwolennikiem modelu Wielkiej Somalii, dążył do odzyskania etnicznych terytoriów somalijskich rozdanych przez poprzednią administrację kolonialną, która obejmowałaby Somalię, Dżibuti, Ogaden (Etiopia) i prowincję północno-wschodnią (Kenia). Te aspiracje doprowadziły do ​​wojny o Ogaden z Etiopią; supermocarstwa wspomagały i finansowały ten konflikt w zamian za budowę baz wojskowych, co skutecznie zredukowało Róg Afryki do grupy dających się manipulować państw – klientów i zimnej wojny. Związek Radziecki miał bliskie związki z rządem Barrego i udzielał ogromnej pomocy wojskowej i gospodarczej, co pozwoliło Somalii zbudować największy arsenał na kontynencie, – po czym ZSRR zmienił strategię i udzielił wsparcia Etiopii, która przed przewrotem wojskowym była synonimem państwa pro-amerykańskiego. Przewrót doprowadził do przejęcia władzy przez etiopskiego przywódcę marksistowskiego, Mengistu Haile Mariama. Somalia zwróciła się do Stanów Zjednoczonych o pomoc, a konflikty zabiły tysiące Afrykańczyków i mocno osłabiły Etiopię i Somalię, a ich ziemie zostały wykorzystane, jako mało istotne linie frontu obcych sił zbrojnych. Po wycofaniu się Somalii z wojny ogadeńskiej nastąpiło załamanie gospodarki z powodu ogromnych wydatków militarnych i konieczności zaciągnięcia zagranicznej pożyczki. Stojąc wobec wzrastającego niezadowolenia społeczeństwa z poczynań rządu Barrego i utraty pomocy Związku Radzieckiego, Somalia zwróciła się do Zachodu – niefortunnie dla somalijskiego narodu.Na wezwanie odpowiedział IMF. Somalia musiała zgodzić się na określone przez IMF warunki, wymagające m.in. zawieszenia programów prac publicznych, inwestycji w edukację, oraz prawie każdej instytucji dbającej o poprawę warunków życia mieszkańców. Do Somalii wkroczył drapieżny kapitał, i państwowe zasoby dostały się pod obcy zarząd. IMF i inne instytucje finansowe zabezpieczyły swój kapitał i Somalia stała się całkowicie uzależniona od dalszych pożyczek i pomocy zagranicznej, bezpośrednio podkopujących niezależność narodową i samowystarczalność, za obronę, których Somalijczycy oddawali życie. Zobowiązując się do nałożonych przez IMF ograniczeń wydatków, Somalia zaczęła odczuwać niedobór żywności, rekordową inflację i dewaluację waluty, do tego stopnia, że za prosty posiłek w restauracji trzeba było zapłacić stertą banknotów. Barre zaciągnął następne pożyczki w Klubie Paryskim i Międzynarodowym Stowarzyszeniu Rozwoju (IDA), które wymagały sprzedaży najważniejszych systemów publicznych, takich jak elektrownie, co spowodowało ciemności w Mogadiszu. Kiedy Somalia traciła stabilność, Etiopczycy uzbroili i sfinansowali różne bojówki, które obaliły 20-letni rząd wojskowy Barrego. Liczne z nich uważały się za następców Barrego, co doprowadziło do wojny domowej w 1991 roku, a to z kolei do anarchii. Były ambasador USA w Somalii powiedział: „Teraz jest walka o wodę, tereny pastewne i bydło. W tej walce posługiwano się strzałami i szablami, a teraz AK-47″. Od tego czasu Somalia nie miała stabilnego rządu: po dekadach interwencji obcych wojsk, naród rzucono na kolana. Teraz mówi się o niej, jako nowym froncie ciągle szerzącej się wojny z terroryzmem. Większość kraju jest pod kontrolą grupy związanej z al-Kaidą, znanej pn al-Shabaab. Z dalszej analizy zaangażowania społeczności międzynarodowej w Somalii, w jej bezczelnej zbrodniczości, widoczny staje się cel oczyszczenia ziemi z jej rdzennych mieszkańców.

Część 2 Architektura wywołanego przez człowieka głodu i kartelizacja żywności „Na obecne ogromne przeludnienie, już teraz daleko sięgające poza możliwości świata, nie można odpowiedzieć przyszłym zmniejszaniem liczby urodzeń przez antykoncepcję, sterylizację i aborcję, ale musi zostać dokonana redukcja liczby już żyjących. Należy to zrobić za pomocą wszelkich niezbędnych środków” - Inicjatywa na rzecz ONZ ECO-92 ECO-92 EARTH CHARTER [Karty Ziemi]. Kluczowi decydenci, z których składa się wspólnota międzynarodowa, są jednymi z najgorszych przykładów ludzi, jaka zglobalizowana cywilizacja ma do zaoferowania. Przez pryzmat ich własnego kompleksu wyższości, osoby te postrzegają Trzeci Świat, jako miejsce przeznaczone dla swoich osobistych grabieży, zamieszkałe przez ludzi trzeciej klasy i bezużytecznych zjadaczy, którzy nie są godni spożywać produktów spożywczych uprawianych na ich rdzennych ziemiach. Obecnie, Somalia jest niszczona kolejnymi suszami, jakie panują w południowych regionach Bakool i Dolnego Shabelle, częściowo kontrolowanych przez Al-Shabaab, grupę bojówkarzy dżihadu. Tradycyjnie, ze względu na surowe warunki klimatyczne, Somalia zawsze polegała na gospodarce pasterskiej i wiejskiej, opartej na handlu wymiennym między koczowniczymi pasterzami i rezydującymi rolnikami. Mimo utrzymującej się suszy, Somalia utrzymywała samowystarczalność rolną w latach 1970-tych i wdrażała programy, które doprowadziły do znacznego handlowego rozwoju pasterstwa. MFW i Bank Światowy interweniowały w latach 1980 i sprowokowały kryzys rolniczy poprzez reformy gospodarcze, które zniszczyły delikatne stosunki wymiany między pasterzami i drobnymi rolnikami, w ich zarówno koczowniczych, jak i farmerskich gospodarkach. W celu obsługi zadłużenia wobec Klubu Paryskiego i innych waszyngtońskich instytucji finansowych, na poprzedni rząd somalijski nałożono trudne do spełnienia wymogi oszczędnościowe, które spotęgowały uzależnienie od importowanego zboża, jeszcze bardziej przyczyniając się do upadłości i potrzeby dodatkowych pożyczek. Pomoc żywnościowa wzrosła 15 razy od połowy lat 1970-tych do połowy lat 1980-tych i nadal rośnie o 31% rocznie. Producenci rolni zostali zniszczeni w wyniku narzuconego przez MFW wzrostu importu, tradycyjnie spożywane lokalne uprawy kukurydzy i sorgo zostały zastąpione tanią zagraniczną pszenicą i dotowanym amerykańskim zbożem – w celu zwiększenia uzależnienia Somalii, a nie jej suwerenności. Ceny paliwa, nawozów i środków produkcji wzrosły niebotycznie po okresowej narzuconej przez MFW dewaluacji somalijskiego szylinga, co zniszczyło siłę nabywczą państwa i poważnie uderzyło w krajowych producentów rolnych i nawadniane rolnictwo. Prawdziwe przyczyny zubożenia somalijskiej społeczności rolniczej to deregulacja rynku zbóż, wojny walutowe i napływ zagranicznej pomocy żywnościowej. Darowizn tych dokonywano przy założeniu, że somalijskie, najlepiej nawadniane pola uprawne byłyby wykorzystywane do uprawy owoców, warzyw, roślin oleistych i bawełny, – ale nie do konsumpcji krajowej, ale na wywóz na lukratywne półki rynku spożywczego Pierwszego Świata. Dawcy mogli przejąć kontrolę całego procesu budżetowego, poprzez dostarczanie pomocy żywnościowej, której sprzedaż krajowa stała się głównym źródłem dochodów państwa. „Depopulacja powinna być najwyższym priorytetem polityki zagranicznej wobec krajów Trzeciego Świata, ponieważ gospodarka USA będzie wymagała znacznej ilości minerałów z zagranicy, zwłaszcza z krajów słabiej rozwiniętych”. – Henry Kissinger, laureat Pokojowej Nagrody Nobla i b. Sekretarz Stanu USA. W kraju, gdzie 50% ludności to koczowniczy pasterze, rola wielbłądów i innych zwierząt hodowlanych jest istotna dla przetrwania i zapewnienia dobrobytu. Przed zaangażowaniem MFW w Somalii, hodowla bydła zapewniała 80% zysków z eksportu. Oczywiście wywoływanie uzależnienia opłaca się i tworzenie relacji uzależnienia jest ostatecznym celem instytucji kredytowych, – dlatego pożyczki są przydzielane w połączeniu z polityką zmian strukturalnych. Bank Światowy zachęcał do prywatyzacji usług weterynaryjnych, prywatnego rynku leków weterynaryjnych, zarządzał komercjalizacją wody w czasie suszy i jednocześnie skutecznie przejął funkcje wykonywane przez Ministerstwo Hodowli Zwierząt, zmuszając w ten sposób tradycyjną gospodarkę wymiany na sprywatyzowany dla zysku system, niedbający o potrzeby koczowniczych pasterzy na odległych obszarach pastwisk, co przyniosło katastrofalne skutki niszczenia stad i wszystkiego, co przypominało gospodarkę pasterską. Instytucje Bretton Woods nadzorowały restrukturyzację budżetu i wydatków rządowych, co nie pozwoliło rządowi na niezależne wykorzystanie dostępnych środków krajowych, doprowadziło do 85% spadku w wydatkach na rolnictwo z poziomu, jaki był w połowie lat 1970-tych. Programy restrukturyzacji gospodarki wprowadzone przez MFW i Bank Światowy, zniszczyły działalność koczowniczych pasterzy i wpędziły ich w biedę. Tradycyjna gospodarka wymienna została zlikwidowana; producenci zbóż, którzy wymieniali zboże za bydło, zostali zrujnowani, gdy stada wymarły z głodu – co przyczyniło się do redukcji obrotów dewizowych z międzynarodowego eksportu wołowiny. Nie jest niespodzianką, że kiedyś rozsądne programy rządowe gospodarcze i społeczne, zaczęły się pogarszać. Jak mówią badania opublikowane przez Michaela Chossudovskyego, wydatki rządowe na ochronę zdrowia w 1989 roku zmniejszyły się o 78% w porównaniu z poziomem w latach 1970-tych, a na edukację wynosiły tylko $4 na ucznia, podczas gdy wcześniej były to $82; zapisy do szkoły zmniejszyły się, o 41%, co spowodowało upadek systemu edukacji. Średnia płaca w sektorze publicznym zmniejszyła się do $3 miesięcznie, obsłużenie długu zagranicznego stanowiło 194,6% dochodów z eksportu, sytuacja stała się beznadziejna.

Bank Światowy zezwolił na pożyczkę strukturalną w wysokości $70 mln w 1989 roku, później jednak została ona zamrożona z powodu złych wyników gospodarczych; nawet gdyby kraj wziął nowe kredyty, próbując spłacić swoje długi, Somalia stała się zakładnikiem drapieżnego kapitału, obsługi długu i zmian strukturalnych. Tradycyjne gospodarki w setkach różnych krajów są atakowane przez MFW, głód w chwili obecnej nie wynika z braku żywności, ale z restrukturyzacji gospodarczej, wysokich cen i nadmiernej podaży globalnej. „Całkowita populacja 250-300 mln, redukcja o 95% obecnego poziomu, będzie idealna” – Ted Turner, założyciel CNN i sponsor ONZ. Działalność MFW, Banku Światowego i innych instytucji finansowych z Bretton Woods polega na założeniu kajdanków zależności kraju kredytobiorcy od rynków światowych i zniszczeniu bezpieczeństwa żywnościowego; warunki środowiskowe i susza sprzyjają dodatkowej podatności na zagrożenia bezpieczeństwa żywnościowego, jak widać obecnie w Rogu Afryki. Somalię wepchnięto w dalszy kryzys gospodarczy poprzez subsydiowanie bezcłowej wołowiny i produktów mlecznych sprowadzanych z Unii Europejskiej; pasterstwo nie ma możliwości zdobywania bogactwa w sposób tradycyjny, ze stada, gdyż niskiej, jakości produkty mięsne importowane z UE sprzedawane są za połowę ceny produktów krajowych. Od 1974 roku pomoc żywnościowa w Afryce Subsaharyjskiej wzrosła ponad 7-krotnie, a importowane zboże zalało lokalne rynki i jego podaż wzrosła ponad 2-krotnie w krajach uznanych za rolniczo samowystarczalne – takich jak Zimbabwe, gdzie ludność zmuszono do konsumowania kory drzewnej podczas kryzysu żywnościowego w 1992 roku, podczas gdy żyzne ziemie tego kraju wykorzystywano do uprawy tytoniu na eksport po to, by obsłużyć zadłużenie zagraniczne. Instytucje finansowe stosują wyniszczającą restrukturyzację gospodarek zadłużonych krajów w celu skutecznego zmuszania ich do upraw za gotówkę, wykorzystując ziemię najwyższej, jakości do uprawy tytoniu na eksport, a jednocześnie zalewają lokalny rynek dotowanym zagranicznym zbożem i produktami mięsnymi, tworząc w ten sposób celowo drogę ekspresową do tworzenia ubóstwa i niszcząc lokalne gospodarki. Oprócz wprowadzania szkodliwych inicjatyw oszczędnościowych w rozwoju wsi, robotach publicznych i rolniczych projektach infrastrukturalnych w krajach afrykańskich, ich bezwstydne dążenie do osiągania zysku doprowadziło do tego, że Bank Światowy uznał wodę za towar, co aktywnie przyczynia się do braku zabezpieczenia podaży żywności i wywoływania głodu w suchym klimacie. Nałożone przez MFW-Bank Światowy zmiany strukturalne, są ostatecznym atakiem na suwerenność i na każdy lokalny system wymienny, który omija rynek globalny. Wynikające z tego dysfunkcje gospodarcze to nie jakiś straszny zbieg okoliczności, czy efekt złego zarządzania, – ale są zaprojektowane po to, by stworzyć zależność przez maltuzjańską politykę, sabotaż rynku i wykreowany głód. To z kolei wywołuje celową eksterminację populacji rozwijającego się świata, z obawy przed tym, że lokalne surowce i suwerenne gospodarki mogą potencjalnie przynieść im ogromne bogactwo i niezależny rozwój.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com (cz. 1)

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com (cz. 2)

Błogosławieństwo czy pułapka? Instrukcja «Universæ Ecclesiæ», ogłoszona 13 maja 2011 r. przez Papieską Komisję «Ecclesia Dei», stanowi oczekiwane od dawna uzupełnienie listu apostolskiego Benedykta XVI «Summorum Pontificum» z 7 lipca 2007 r. Powszechnie się spodziewano, że ten dokument będzie zawierać praktyczne rozwiązania pozwalające na pozytywne promowanie tradycyjnego rytu Mszy. Napisana w całości w duchu motu proprio, do którego się odnosi (…), instrukcja ma dla Kościoła znaczenie zarówno pozytywne, jak i negatywne.

Aspekty pozytywne Aspekty pozytywne są następujące. W wyraźny sposób przypomina się nie tylko, że tradycyjna Msza „nigdy nie została prawnie zniesiona” i że „zawsze [była] dozwolona” (jak przyznał Benedykt XVI w swym – dołączonym do motu proprio – liście do biskupów z 7 lipca 2007 r.), ale też, że nigdy nie mogła być zniesiona, cytując słowa tego samego listu: „To, co poprzednie pokolenia uważały za święte, świętym pozostaje i wielkim także dla nas, przez co nie może być nagle zabronione czy wręcz uważane za szkodliwe”. Instrukcja podaje nawet istotny powód, dla którego katolicki kult nie może być nagle i radykalnie zniesiony – ponieważ wyraża on stałą i niezmienną wiarę Kościoła: „zwyczajów powszechnie przyjętych w nieprzerwanej tradycji apostolskiej, które muszą być przestrzegane nie tylko po to, by uniknąć błędów, ale i po to, by przekazywać wiarę w jej integralności, bo zasada modlitwy (lex orandi) Kościoła odpowiada zasadzie wiary (lex credendi)” (art. 3). Znacznie mniej wiarygodne jest tłumaczenie przyczyn niemal absolutnego zaniku w latach 1969–2007 tego „niezniesionego” tradycyjnego rytu: „w momencie, kiedy został wprowadzony nowy mszał, nie wydawało się konieczne wydanie rozporządzeń regulujących posługiwanie się liturgią obowiązującą w 1962 r.” (art. 7). Jest to gorsze niż wyszukiwanie wątpliwych wymówek – to jawna nieuczciwość, Paweł VI nie pozostawiał bowiem wątpliwości co do tego, że próbuje narzucić nową Mszę i znieść tradycyjne obrzędy: „A zatem wprowadzona reforma odpowiada miarodajnemu poleceniu Kościoła. Jest to akt posłuszeństwa, dowód konsekwencji Kościoła wobec samego siebie, krok naprzód, gdy chodzi o jego autentyczną tradycję, okazanie wierności i żywotności, co wszyscy ochoczo powinniśmy przyjąć” (przemówienie Nowy porządek Mszy świętej z 19 listopada 1969 r.). Pozytywnym aspektem jest również uznanie, że każdy kapłan ma prawo sprawować prywatną Mszę w tradycyjnym rycie, nie potrzebując do tego żadnego specjalnego zezwolenia od ordynariusza czy przełożonego (art. 23). Obejmuje to również swobodne używanie tradycyjnych form brewiarza i rytuału (art. 32 i 35), oraz „zgodę” na używanie tradycyjnego rytu bierzmowania, co jest swoistym paradoksem w sytuacji, gdy tradycyjny ryt nigdy nie został unieważniony. Zgodę na udział grup wiernych w tradycyjnych Mszach trudno nazwać pozytywnym aspektem instrukcji, gdyż nawet, gdy taka grupa istnieje w sposób stabilny, ma ona jedynie prawo prosić biskupa ordynariusza, który ma władzę podejmowania decyzji w kwestiach liturgicznych, o przydzielenie odpowiedniego kościoła i kapłana, z możliwością odwołania do komisji Ecclesia Dei.

Aspekty negatywneNiestety, pozostała część tego dokumentu jest dla Tradycji równie niebezpieczna jak szkodliwa, od samego początku podejmując próbę zneutralizowania symboliki, znaczenia i powodów celebracji tradycyjnych obrzędów Mszy św. Jest to próba zneutralizowania wszelkich prób wykorzystania tradycyjnej Mszy do powrotu Tradycji. Wydaje się dość dziwne, by dokument ogłoszony rzekomo w celu zachęcania do celebrowania tradycyjnego rytu Mszy był równocześnie zasadniczo i dogłębnie przeciwny powrotowi do praktykowania tradycyjnej wiary katolickiej. Jednak następujące, znajdujące się w nim stwierdzenia, jednoznacznie wskazują na jego prawdziwe intencje:

1° Dokument stwierdza, że nie ma sprzeczności ani braku ciągłości pomiędzy tradycyjnym a nowym rytem Mszy, że oba one stanowią wyraz tej samej lex orandi (‘zasady, reguły modlitwy’, art. 6 i 7). Twierdzenie to, wyrażone już przez Pawła VI w przytoczonym wyżej przemówieniu, jest w sposób oczywisty fałszywe, jak to wykazali w liście do Pawła VI z 25 września 1969 r. kardynałowie Ottaviani i Bacci: „Novus ordo Missæ stanowi tak w całości, jak i w szczegółach rażące odejście od katolickiej teologii Mszy, sformułowanej na 22. sesji Soboru Trydenckiego”.

2° Instrukcja utrzymuje dalej, że nowa Msza oraz Msza tradycyjna stanowią „dwie formy tego samego rytu” oraz że nowa Msza powinna być traktowana jako forma zwyczajna, a Msza tradycyjna jako forma nadzwyczajna. Rozróżnienie to, będące wynalazkiem Benedykta XVI, zostało wyrażone w art. 1 wspomnianego motu proprio, stwierdzającym, że „Mszał rzymski ogłoszony przez Pawła VI jest zwyczajnym wyrazem zasady modlitwy (lex orandi) Kościoła katolickiego obrządku łacińskiego”, podczas gdy tradycyjny mszał „powinien być uznawany za nadzwyczajny wyraz tej samej zasady modlitwy”. Twierdzenie to jest jawnie fałszywe, gdyż nowa Msza, odarta z sacrum, o inspiracji protestanckiej i modernistycznej, jest ucieleśnieniem idei uczty i posiłku, celebrowaniem wspólnoty, podczas gdy tradycyjna Msza jest ofiarą przebłagalną, odnowieniem ofiary Kalwarii. Każdą z nich rządzi zupełnie inna „zasada modlitwy”: ani to, co wyraża katolicką doktrynę, nie może być nazywane nadzwyczajnym, ani to, co już tego nie czyni – zwyczajnym.

3° Największe zdumienie budzi jednak znajdujący się w art. 19 warunek, jaki muszą spełnić wierni, proszący o tradycyjną Mszę: „Wierni, którzy proszą o celebrację w forma extraordinaria, nie powinni w żaden sposób popierać ani też należeć do grup wyrażających sprzeciw co do ważności bądź prawowitości Mszy św. czy sakramentów sprawowanych w forma ordinaria i/lub uznania Papieża za najwyższego Pasterza Kościoła powszechnego”. Warunek ten – bardzo rygorystyczny i bezkompromisowy – jest wymierzony przede wszystkim w tradycyjnych katolików. Wprawdzie zgadzają się oni co do tego, że nowa Msza nie jest sama z siebie nieważna i akceptują autorytet papieski, równocześnie jednak zupełnie słusznie odrzucają prawowitość nowego rytu: właśnie z tego powodu odmawiają uczestnictwa w nim i dlatego domagają się tradycyjnych obrzędów. Konsekwentnie warunek ten pozbawia prawa do celebracji i uczestnictwa w tradycyjnej Mszy w oparciu o motu proprio tych wszystkich, którzy upierają się przy swym prawie do trzymania się wiary. Dla takich tradycyjnych katolików używanie tradycyjnych form oznaczałoby posługiwanie się fałszywymi pretekstami. Gdyby ten warunek miał być rygorystycznie przestrzegany, doprowadziłoby to do wykluczenia głównego powodu, dla którego jest odprawiana tradycyjna Msza i oznaczałoby jej zanik, poza celebracjami dla garstki ludzi przywiązanej do niej ze względów sentymentalnych. Odrzucenie prawowitości nowego rytu jest bezpośrednią konsekwencją spostrzeżenia, że nowa Msza nie jest wyrazem zasad wiary katolickiej, że podkopuje ona życie wewnętrzne i niszczy wiarę tych, którzy w niej uczestniczą, że propaguje ona modernistyczne idee, zwłaszcza brak szacunku wobec Najświętszego Sakramentu oraz sakramentalnego kapłaństwa, że promuje naturalizm i humanizm, którymi przepojone są jej obrzędy. Może to zauważyć każdy myślący katolik – tłumaczy to również, dlaczego tak wielu katolików porzuciło praktykowanie wiary. Spostrzeżenia te czynią nowy ryt Mszy w prawdziwym sensie tego słowa nieprawowitym, ponieważ nie jest on w stanie wypełnić celu uświęcenia dusz; jest również poważnym złem, wyrządzającym wielką szkodę całemu Kościołowi. Oficjalna aprobata ze strony posoborowych papieży niczego nie może tu zmienić. Co ciekawe, przyznał to nawet kard. Konrad Koch, przewodniczący Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan, w mowie wygłoszonej 15 maja 2011 r. na kongresie dotyczącym Summorum Pontificum. Przyznał on, że „posoborowa reforma liturgiczna jest uważana w szerokich kręgach Kościoła za zerwanie z Tradycją i twór całkowicie nowy” oraz że w nowej Mszy „ta świętość, która przyciąga wielu do starej formy, musi manifestować się z większą mocą”. Jest to oczywiste niedomówienie, lecz uznaje się przynajmniej w ten sposób, że wielu wiernych ma rzeczywisty problem z nowym rytem Mszy. Paradoksalnie – uznanie istnienia tego problemu pozbawia według tekstu instrukcji wiernych prawa do uczestnictwa w celebracji sprawowanej na mocy motu proprio.

4° Wczytując się uważnie w treść instrukcji można odnaleźć w niej ukryty plan, który nie został wyrażony w sposób otwarty. Benedykt XVI wskazał go już w 2007 r., wyrażając nadzieję, że oba ryty „będą się wzajemnie wzbogacać” poprzez dołączanie do tradycyjnego mszału nowych świętych i nowych prefacji. Proces ten rozpoczął się już poprzez zmianę tradycyjnej wielkopiątkowej modlitwy za żydów – zawierającej [w tradycyjnej wersji] prośbę o ich nawrócenie. Artykuł 25. najnowszej instrukcji zapewnia nas, że nowe zmiany będą wprowadzane: „Nowi święci i niektóre spośród nowych prefacji mogą i powinny być dodane do mszału z 1962 r. zgodnie z rozporządzeniami, które zostaną wydane w przyszłości”. Ten sam kard. Koch we wspomnianej wyżej mowie wyjaśnił zamiary Rzymu, leżące u podstaw wprowadzenia warunku koniecznego do udzielenia zgody na celebrację, na którą przecież nie potrzeba żadnych zezwoleń. Jak wyjawił kardynał, jest życzeniem Ojca Świętego, by tradycyjna Msza stała się „ekumenicznym mostem”, poprzez który papież pragnie „przyczynić się do rozwiązania tego sporu i do pojednania w Kościele: motu proprio promuje, można tak powiedzieć, wewnątrzkatolicki ekumenizm. Gdyby ten ekumenizm zawiódł, wówczas katolicki spór o liturgię rozciągnąłby się również na ekumenizm, a stara liturgia nie byłaby w stanie pełnić swej ekumenicznej funkcji mostu”. Celem tej instrukcji jest, więc zmuszenie wszystkich katolików, zarówno liberałów, jak i tradycjonalistów, do wzajemnego zaakceptowania swych liturgii, aby ostatecznie położyć kres wszelkim sporom na tematy doktrynalne. Jakkolwiek mogłoby się to wydawać dziwne, mamy tu jednak do czynienia z tym samym ekumenicznym duchem, duchem II Soboru Watykańskiego, którego owocem były spotkania w Asyżu i który kryje się za wymogiem uzyskania zgody na tradycyjny ryt Mszy, na który wedle tego samego Rzymu nie jest potrzebna żadna zgoda! Jednak kard. Koch był w swej analizie ostatecznego celu tej inicjatywy jeszcze bardziej jednoznaczny, stwierdzając, że stopniowo liturgia tradycyjna oraz nowa wyewoluują w jeden wspólny ryt, innymi słowy – obie mają zaniknąć… Benedykt XVI dobrze wie, że na dłuższą metę nie może być mowy o koegzystencji zwyczajnej i nadzwyczajnej formy rytu rzymskiego, że Kościół znów potrzebował będzie rytu wspólnego. Ponieważ jednak nowa forma liturgiczna nie może po prostu powstać w biurze, ponieważ wymaga organicznego wzrostu i oczyszczenia, papież podkreśla, że obie formy rytu rzymskiego mogą i muszą „wzajemnie się ubogacać”. Rzym zgadza się na Mszę, na której celebrację nie jest potrzebna żadna zgoda, by ostatecznie doprowadzić do jej zaniku. Cóż za diaboliczny paradoks!

5° W dokumencie tym nie sposób doszukać się misjonarskiej żarliwości czy prób szerzenia tradycyjnego rytu Mszy. Tradycyjna Msza św. jest przedstawiana zawsze, jako coś, o co wierni i księża muszą prosić z własnej inicjatywy, a nigdy, jako coś, co miałoby być promowane przez hierarchię. Jakie to dziwaczne odwrócenie ról w rządzie Kościoła (…) oto zwykli świeccy i księża muszą zasiąść na siedzeniu kierowcy! Również z tego powodu Instrukcja nie może być instrumentem przyczyniającym się powszechnego powrotu tradycyjnej Mszy.

6° Tonsura, święcenia niższe oraz subdiakonat zostały zredukowane do rangi pobożnych ceremonii, nie posiadających wartości kanonicznej ani duchowego znaczenia (art. 30). Tonsura nie włącza już młodego człowieka do stanu duchownego, nawet we wspólnotach używających wyłącznie rytu nadzwyczajnego. Ponadto taki nienależący rzekomo do duchowieństwa mężczyzna, który otrzymuje święcenia niższe, jest traktowany tak, jakby nie otrzymywał żadnych święceń. Również ślub czystości, związany ze święceniami subdiakonatu, jest traktowany, jako niebyły: nawet gdy święcenie to zostało przyjęte, młody człowiek, który je otrzymał, nie jest nawet traktowany jako duchowny. Jego sytuacja jest taka sama jak w [hierarchii] novus ordo. Staje się duchownym dopiero przez święcenie diakonatu. – W ten sposób wyszydza się wszystkie tradycyjne obrzędy święceń, których historia sięga III wieku, zachowane przez motu proprio jedynie z powodów sentymentalnych lub ekumenicznych. Konkluzja tych krótkich rozważań jest jasna. Współpraca z Komisją Ecclesia Dei przy wdrażaniu postanowień motu proprio byłaby niedopuszczalnym kompromisem w kwestii zasad; byłaby uznaniem, że Kościół nie jest dotknięty kryzysem i oznaczałaby współpracę w duchu ekumenicznym, który odrzuca rozwiązanie doktrynalnych problemów niesionych przez modernizm. Oznaczałaby życie w sprzeczności, wybieranie tradycyjnej Mszy, ponieważ nowa jest zła, a równocześnie przyznawanie, że nowa Msza nie jest zła, by móc być w stanie celebrować tradycyjną Mszę. Mamy tu do czynienia z najwyższą formą sprzeczności: oto mamy ubiegać o zezwolenie na to, co nie potrzebuje zezwolenia, by ostatecznie to, co nie potrzebuje zezwolenia, zostało zakazane. Ω ks. Piotr Scott FSSPX

Przełożył z języka angielskiego Tomasz Maszczyk.

Komentarz Bractwa Św. Piusa X do instrukcji Universæ Ecclesiæ Zapowiedziana 30 grudnia 2007 r. przez kard. Tarcysjusza Bertone instrukcja Universæ Ecclesiæ w sprawie stosowania motu proprio Summorum Pontificum (z 7 lipca 2007 r.) została podana do publicznej wiadomości 13 maja br. przez Papieską Komisję Ecclesia Dei. Rzymski dokument, podpisany przez prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Wilhelma Levadę oraz sekretarza komisji Ecclesia Dei ks. Gwidona Pozzo, ukazuje się po zebraniu uwag od biskupów całego świata dotyczących trzech lat, które upłynęły od publikacji motu proprio, stosownie do życzenia Benedykta XVI zawartego w dołączonym do dokumentu liście (z 7 lipca 2007 r.). Ta poważna zwłoka ujawnia, jak wiele trudności ze strony biskupów napotkało wdrażanie postanowień Summorum Pontificum. Oficjalnym celem Universæ Ecclesiæ jest, bowiem „zapewnienie poprawnej interpretacji i należytego zastosowania motu proprio Summorum Pontificum” (art. 12), jak również – i przede wszystkim – ułatwienie wprowadzania go w życie, ponieważ biskupi diecezjalni odnoszą się do tego z niechęcią. Możliwy do przewidzenia rozdźwięk między prawem do tradycyjnej Mszy, jakie przyznaje wiernym motu proprio, a jego rzeczywistym uznawaniem przez biskupów został już podniesiony przez bp. Fellaya w liście z 7 lipca 2007 r. do wiernych korzystających z posługi Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Faktyczny stan rzeczy skłania autorów dokumentu do przypomnienia kilku punktów:

– wydając motu proprio, papież Benedykt XVI ogłosił powszechne prawo dla Kościoła z zamiarem dostarczenia nowych ram normatywnych dla używania liturgii rzymskiej obowiązującej w 1962 r. (art. 2);

– Ojciec Święty powtarza tradycyjną zasadę, która jest uznawana od niepamiętnych czasów i która w sposób konieczny musi zostać zachowana w przyszłości, głoszącą, że „każdy Kościół partykularny musi pozostawać w zgodzie z Kościołem powszechnym, nie tylko w kwestii nauki wiary i znaków sakramentalnych, ale również zwyczajów przyjętych powszechnie z nieprzerwanej tradycji apostolskiej. Musimy je zachowywać nie tylko w celu uniknięcia błędów, ale również w celu przekazywania pełni wiary, albowiem reguła modlitwy Kościoła łączy się z jego regułą wiary” (art. 3);

– celem motu proprio jest:

„udostępnienie wszystkim wiernym liturgii rzymskiej w usus antiquior (‘wcześniejszym zwyczaju’), uważanej za cenny skarb, który należy zachować;

zagwarantowanie i zapewnienie w sposób rzeczywisty wszystkim, którzy o to poproszą, możliwości posługiwania się forma extraordinaria (‘nadzwyczajną formą’), w przekonaniu, że posługiwanie się liturgią rzymską, obowiązującą w 1962 r., jest uprawnieniem przyznanym dla dobra wiernych i dlatego powinno być interpretowane na korzyść wiernych, dla których jest ona głównie przeznaczona;

ułatwianie pojednania w Kościele” (art. 8). Ze względu na spory powstałe wskutek niedostatku dobrej woli ze strony biskupów przy wprowadzaniu w życie motu proprio instrukcja przyznaje również komisji Ecclesia Dei pewne zwiększone uprawnienia:

– „Papieska komisja wykonuje tę władzę na mocy uprawnień nadanych uprzednio przez papieża Jana Pawła II i potwierdzonych przez papieża Benedykta XVI (por. motu proprio Summorum Pontificum, art. 11–12), a także na mocy władzy wydawania decyzji w sprawie odwołań, słusznie do niej kierowanych jako do wyższej instancji, od ewentualnych poszczególnych rozporządzeń administracyjnych ordynariusza, które wydają się sprzeczne z motu proprio” (art. 10 § 1).

– „W razie kontrowersji bądź uzasadnionych wątpliwości, dotyczących celebracji według forma extraordinaria, osąd będzie należał do Papieskiej Komisji Ecclesia Dei” (art. 13). Przewiduje się jednakże możliwość odwołania:

– „Dekrety, za pomocą których papieska komisja decyduje w sprawie odwołań, mogą być zaskarżane ad normam iuris (‘według przepisów prawa’) przed Najwyższym Trybunałem Sygnatury Apostolskiej” (art. 10 § 2). W nadchodzących miesiącach trzeba będzie zatem uważnie obserwować, czy te rozporządzenia okażą się wystarczające i czy rzeczywiste postępowanie biskupów dostosuje się do prawa, którego przestrzeganie zostało powierzone pieczy komisji Ecclesia Dei. Rzymski dokument, napisany z wielką wrażliwością na możliwe przejawy sprzeciwu i troszczący się o łagodne traktowanie odmiennych opinii, ma – co łatwo zauważyć – charakter dyplomatyczny. Możemy w związku z tym stwierdzić kilka osobliwości zdradzających – mimo deklarowanego pragnienia jedności – niesnaski, które trzeba było wziąć pod uwagę:

– Co ciekawe, to właśnie biskupi wspaniałomyślnie wdrażający postanowienia motu proprio nie będą mogli wyświęcać seminarzystów ze swoich diecezji w tradycyjnym rycie. W rzeczywistości bowiem artykuł 31 stanowi: „Jedynie w instytutach życia konsekrowanego i w stowarzyszeniach życia apostolskiego podlegających Papieskiej Komisji Ecclesia Dei oraz w tych, gdzie podtrzymuje się zwyczaj używania ksiąg liturgicznych forma extraordinaria, dozwolone jest posługiwanie się Pontificale Romanum z 1962 r. przy udzielaniu święceń niższych i wyższych”. W związku z tą kwestią dokument przypomina prawodawstwo posoborowe, które zniosło święcenia niższe i subdiakonat. Kandydaci do kapłaństwa zostają inkardynowani wyłącznie od chwili uzyskania święceń diakonatu, niemniej w dawnym rycie będzie można udzielać tonsury, święceń niższych i subdiakonatu, aczkolwiek bez przypisywania im najmniejszego znaczenia kanonicznego. Ten punkt pozostaje w wyraźnej sprzeczności z zasadą przywołaną w art. 3 odnośnie do zgody na zachowanie „zwyczajów powszechnie przyjętych w nieprzerwanej tradycji apostolskiej”.

– Paradoksalnie, z postanowień rzymskiego dokumentu są wyłączeni kapłani najbardziej przywiązani do tradycyjnej Mszy jako „cennego skarbu, który należy zachować” (art. 8) i z tego właśnie powodu niepraktykujący birytualizmu. Rzeczywiście, art. 19 stwierdza: „Wierni, którzy proszą o celebrację w forma extraordinaria, nie powinni w żaden sposób popierać ani też należeć do grup wyrażających sprzeciw, co do ważności bądź prawowitości Mszy św. czy sakramentów sprawowanych w forma ordinaria i/lub uznania Papieża za najwyższego pasterza Kościoła powszechnego”.

Zwróćmy w tym miejscu uwagę na pewien niuans: instrukcja mówi o „ważności” i „prawowitości” w miejscu, gdzie list Benedykta XVI do biskupów (z 7 lipca 2007 r.) żądał „uznania dla wartości i świętości” novus ordo Missæ i odmawiał wyłączności dla celebracji tradycyjnej. Wciąż jednak pozostaje artykuł 19, który niesie niemałe ryzyko dostarczenia biskupom pretekstu do skutecznej neutralizacji instrukcji, paraliżując zawarte w niej życzenie szerokiego zastosowania postanowień motu proprio „na korzyść wiernych” (art. 8). Niektóre przedwczesne komentarze kazały wierzyć, że również Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X zostało wykluczone [z rozporządzeń instrukcji] ze względu na swą opozycję wobec papieża. Opinia ta jest pozbawiona ścisłości, gdyż zdjęcie „ekskomunik” z biskupów Bractwa zostało dokonane z uwagi na to, że Rzym wyraźnie uznał, iż nie sprzeciwiają się oni prymatowi papieskiemu. Dekret z 21 stycznia 2009 r. w istocie powtórzył sformułowania z listu skierowanego przez bp. Fellaya 15 grudnia 2008 r. do kardynała Castrillóna Hoyosa: „Uznajemy bez wahania prymat Piotrowy i jego prerogatywy”. Osobliwości tej instrukcji tłumaczą dyplomatyczny kompromis, jakim się posłużono, by ułatwić – dotychczas oporne – wprowadzanie w życie motu proprio Summorum Pontificum. Wynikają one jednak zasadniczo z ponawianego wciąż twierdzenia o ciągłości doktrynalnej między Mszą trydencką a novus ordo Missæ: „Teksty zawarte w mszale rzymskim papieża Pawła VI i w ostatnim wydaniu mszału papieża Jana XXIII stanowią dwie formy liturgii rzymskiej, z których pierwsza nazywana jest ordinaria, a druga extraordinaria: są to dwie formy jednego rytu rzymskiego, istniejące obok siebie. Jedna i druga forma są wyrazem tej samej lex orandi Kościoła” (art. 6).Gdy chodzi o ten punkt, można jedynie stwierdzić sprzeczność pomiędzy stanowiskami dwóch prefektów Kongregacji Nauki Wiary, tzn. kard. Alfreda Ottavianiego, które zostało wyrażone w Krótkiej analizie krytycznej nowego ordo Missæ, oraz jednego z jego późniejszych następców, kard. Wilhelma Levady, sygnatariusza obecnej instrukcji. Kardynał Ottaviani w studium przedłożonym 3 września 1969 r. papieżowi Pawłowi VI napisał: „Novus ordo Missæ w znaczący sposób oddala się – tak w całości, jak w szczegółach – od katolickiej teologii Mszy świętej, zdefiniowanej po wsze czasy przez Sobór Trydencki”. A kard. Alfons Maria Stickler, bibliotekarz Świętego Kościoła Rzymskiego i archiwista Tajnych Archiwów Watykańskich, napisał 27 listopada 2004 r. z okazji ponownego wydania Krótkiej analizy… autorstwa kardynałów Ottavianiego i Bacciego: „Studium novus ordo Missæ opracowane przez dwóch kardynałów nic nie straciło ze swej wartości ani – niestety – ze swej aktualności (…). Przez wielu współczesnych skutki reformy zostały ocenione, jako niszczycielskie. Zasługą kardynałów Ottavianiego i Bacciego było bardzo szybkie odkrycie, że zmiana rytu pociągała za sobą fundamentalną zmianę doktryny”. Właśnie z powodu poważnych braków novus ordo Missæ i reform przeprowadzonych za panowania papieża Pawła VI Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X stawia poważne pytanie – jeśli nie o zasadniczą ważność, to przynajmniej o „prawowitość Mszy św. czy sakramentów sprawowanych w forma ordinaria” (art. 19). Bez wątpienia instrukcja Universæ Ecclesiæ wpisuje się w linię motu proprio Summorum Pontificum i stanowi ważny etap na drodze wiodącej do uznania praw tradycyjnej Mszy. Trudności we wprowadzaniu w życie postanowień motu proprio, które instrukcja stara się usunąć, zostaną jednak w pełni przezwyciężone tylko wówczas, gdy zostanie przestudiowana głęboka rozbieżność nie tyle między Bractwem Świętego Piusa X a Stolicą Apostolską, ile między Mszą tradycyjną a novus ordo Missæ. Chodzi o rozbieżność, która nie zostanie rozwiązana na drodze debaty o formach rytu („nadzwyczajnej” czy „zwyczajnej”), lecz o ich podstawach doktrynalnych. Ω

Tekst za DICI nr 235, 19 maja 2011. Przełożył z języka francuskiego Jarosław Zoppa.

Za: Zawsze wierni nr 7/2011 (146)

Ostatnia prosta w sprawie ustawy dopuszczającej GMO. Czy naprawdę musimy tak ryzykować? Lider Pomarańczowej Alternatywy "Major" Waldemar Fydrych podczas happeningu "Nie dla GMO w Polsce!", zorganizowanego 17 bm. przed Pałacem Prezydenckim. W piątek przed południem w Pałacu Prezydenckim odbędą się konsultacje ws. ustawy o nasiennictwie, która zawiera zapisy o GMO. W spotkaniu weźmie udział prezydencka minister Irena Wóycicka oraz przedstawiciele środowisk naukowych, społecznych i organizacji przeciwnych ustawie. Po środowych rozmowach w tej sprawie z ekspertami prezydent Bronisław Komorowski ocenił, że ustawa o nasiennictwie to bubel legislacyjny. Według niego, w parlamencie w ostatnim momencie do ustawy "wrzucono kontrowersyjne zapisy" dotyczące GMO. Prezydent zaznaczył jednak, że on sam nie jest przeciwny żywności modyfikowanej. Głos w sprawie ustawy o nasiennictwie - dopuszczającej możliwość rejestracji roślin transgenicznych - zabrał na łamach "Gazety Wyborczej" znany dziennikarz ekologiczny Adam Wajrak. W tekście pt. "Moja prośba do prezydenta" Wajrak podkreśla, że prezydent zaprosił do konsultacji w sprawie GMO genetyków i lekarzy - z których większość bagatelizowała obawy, co do stosowania żywności modyfikowanej. Zdaniem Wajraka - to jednak nie wyczerpuje problemu, ponieważ "tych roślin nie będziemy przecież uprawiać w zamkniętych laboratoriach, ale na polach": W otwartym środowisku, gdzie będą miały wpływ na inne gatunki roślin oraz na zwierzęta. Zmienią być może działanie niektórych ważnych ekosystemów. Dlatego warto, by Pan Prezydent porozmawiał z ekologami. Nie chodzi o członków organizacji ekologicznych, ale naukowców zajmujących się środowiskiem, zależnościami między gatunkami. Myślę, że mogli oni Panu Prezydentowi naświetlić, jakie ryzyko niesie uprawa takich roślin dla naszego środowiska. Wajrak podkreśla, że wiele pism fachowych informuje o "kolejnych gatunkach i populacjach owadów odpornych na toksynę wytwarzaną przez rośliny dzięki genom bakterii Bt, w który wyposażyliśmy np. kukurydzę lub bawełnę". W odpowiedzi dokonuje się kolejnych manipulacji w środowisku - np. poprzez produkowanie zastępów niepłodnych szkodników i wpuszczanie ich do środowiska. Wajrak zwraca też uwagę, że dochodzi do "niekontrolowanego" krzyżowania się zmodyfikowanych roślin z ich dzikimi i udomowionymi kuzynami. Publicysta przestrzega też przed porównywaniem wpływu GMO na środowisko w USA z sytuacją w Europie. Jak pisze - "to podstawowy błąd":

Mające liczącą kilka tysięcy lat historię rolnictwo europejskie jest zupełnie inne niż amerykańskie. Mamy o wiele więcej gatunków zwierząt i roślin związanych z krajobrazem rolniczym. Wreszcie Europa zatopiona jest w polach i łąkach i od ich stanu, jakości zależy, jakość życia jej mieszkańców. Wajrak apeluje do prezydenta, by przed decyzją w sprawie ustawy o GMO prezydent porozmawiał z "profesjonalnymi ekologami". zespół wPolityce.pl

Mazurek o protestach w sprawie tablicy dedykowanej Kowalczykom: "Trudno nie pomyśleć, że ktoś tu hańbi godność munduru" Tablica poświęcona braciom Kowalczykom w Gdańsku, odsłonięta 18 grudnia 2010 r. jako wypełnienie testamentu śp. Anny Walentynowicz "Gloria victis, czyli chwała Kowalczykom" - tytułuje swój felieton na łamach "Rzeczpospolitej" Robert Mazurek. I komentuje informację, że opolscy policyjni związkowcy protestują przeciw tablicy upamiętniającej braci Kowalczyków na budynku opolskiego ratusza. Mówi to więcej o stanie polskiej policji i kraju, w którym żyjemy, niżby się mogło wydawać - stwierdza publicysta. Przypomnijmy, że na naszych łamach kilkakrotnie pisaliśmy ostatnio o inicjatywie uczczenia braci Kowalczyków tablicą upamiętniająca ich czyn. W tym roku mija 40 lat od ich antykomunistycznego protestu – wysadzeniu auli Wyższej Szkoły Pedagogiczne. Opolskie Stowarzyszenie Pamięci Narodowej stworzyło komitet honorowy, który zajmie się upamiętnieniem tych wydarzeń (w skład komitetu wszedł m. in. Poeta Jarosław Marek Rymkiewicz). Robert Mazurek przypomina szczegóły zdarzenia sprzed 4 dekad ("nikomu nic się nie stało. Jerzy dostał karę śmierci. Ostatecznie obu skazano na 25 lat więzienia, z czego po kilkanaście odsiedzieli") i tłumaczy "młodemu czytelnikowi" motywacje Kowalczyków:

Ano dnia następnego, podczas radosnego święta Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa, odznaczenia mieli tam odebrać zasłużeni esbecy, z katem Szczecina z grudnia 1970 roku podpułkownikiem Julianem Urantówką na czele. Kowalczykowie, wychowani w antykomunistycznym środowisku na Kurpiach, patrzyli na to z bezsilną wściekłością. W akcie desperacji wysadzili aulę. Jak słusznie zwraca uwagę Robert Mazurek - przed 10 laty autor pierwszego w wolnej Polsce dużego reportażu o Kowalczykach - bracia "zostali terrorystami", choć gdy decydowali się na swój czyn, opozycja demokratyczna i jej pokojowe metody działania jeszcze nie istniały:

Zostali terrorystami. Takimi samymi jak aktywiści Ruchu Czumy i Niesiołowskiego, (którzy zresztą wystarali się o wyższą emeryturę dla braci, za co należy się im pochwała) z początku lat 70, jak, toutes proportions gardées, akowcy wysadzający w powietrze kawiarnie. Nikt, łącznie z braćmi, nie gloryfikuje zamachów, ale warto pamiętać, że w 1971 roku nie słyszano jeszcze o KOR, „Solidarności” i walce bez przemocy. Pokoleniu, które przeżyło wojnę, bliższe były raczej inne wzorce. Mazurek - który poznał osobiście braci Kowalczyków - pisze o nich, jako o "uczciwych, skromnych ludziach". I tak komentuje protest opolskich policjantów:

Cóż, widać opolskim funkcjonariuszom bliżej do Urantówki i jego kompanów z SB niż do Kowalczyków, bliżej do katów w mundurach niż do antykomunistów. Rozumiem ten wybór i jest mi za niego głęboko wstyd. Bo trudno nie pomyśleć, że ktoś tu hańbi godność munduru. Na koniec apel Opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej w sprawie uczczenia braci Kowalczyków:

Aby godnie uczcić pamięć niepodległościowego czynu braci Jerzego i Ryszarda Kowalczyków, powołujemy Komitet Honorowy w celu wykonania i uroczystego odsłonięcia tablicy upamiętniającej ich dramatyczny protest. Do prac i działań Komitetu zapraszamy wszystkich, którym drogie jest przywrócenie historycznej prawdy o walce za wolność i niezależność naszej Ojczyzny. W 2011 roku mija czterdzieści lat od desperackiego, antykomunistycznego protestu, którym było wysadzenie w nocy z 5 na 6 października 1971 roku auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu przez pracowników tej uczelni, braci Jerzego i Ryszarda Kowalczyków. Pięć lat temu, podczas obchodów 35 rocznicy tego ważnego wydarzenia, my, organizatorzy konferencji na Uniwersytecie Opolskim Dramat braci Kowalczyków: ślepy zaułek czy początek opolskiej drogi do niepodległości? (w której udział wzięli naukowcy z UO i Instytutu Pamięci Narodowej oraz publicyści) – z Opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej i Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” zwróciliśmy się do Senatu UO, z propozycją wmurowania na budynku Uniwersytetu tablicy upamiętniającej protest braci Kowalczyków. Senat UO propozycję naszą odrzucił. Przyczyną odmowy wmurowania tablicy i przedmiotem gorszącego sporu o ocenę historycznego faktu, stała się jednoznacznie wartościująca czyn braci Kowalczyków treść napisu. Decyzją swą, władze UO potwierdziły związek z dawną, komunistyczną przeszłością, o którą opolska uczelnia jest często oskarżana. Używana dziś ironiczna nazwa dawnej opolskiej WSP – „Czerwona Sorbona” – stała się symbolem powrotu do dawnych, niechlubnych tradycji tej uczelni. Echo opolskich sporów o uczczenie pamięci czynu braci Kowalczyków dotarło do Gdańska – kolebki „Solidarności”. Tam, dzięki osobistemu zaangażowaniu, przede wszystkim, śp. Anny Walentynowicz, władze miasta uhonorowały w grudniu 2010 roku ów czyn tablicą umieszczoną na murze Stoczni Gdańskiej. Po uroczystościach gdańskich powtórny apel do Senatu UO o wmurowanie tablicy na historycznym budynku dawnej Auli WSP został po raz kolejny przez władze uczelni odrzucony. W związku z zaistniałą sytuacją wystąpiliśmy do Urzędu Miasta Opola o godne uczczenie 40 rocznicy tego wydarzenia. Władze uznały doniosłą wagę wydarzenia dla najnowszej historii naszego miasta i zmagań o niepodległość Polski. Ustalono, że właściwym miejscem dla uczczenia czynu braci Kowalczyków będzie ściana opolskiego Ratusza. Treścią tablicy będzie symbol i przytoczone poniżej słowa: (ZNAK POLSKI WALCZĄCEJ) KONTYNUATOROM WALKI O WOLNĄ I NIEPODLEGŁĄ POLSKĘ W NOCY Z 5 NA 6 PAŹDZIERNIKA 1971 R. BRACIA JERZY I RYSZARD KOWALCZYKOWIE WYSADZILI AULĘ WYŻSZEJ SZKOŁY PEDAGOGICZNEJ W OPOLU KU PRZESTRODZE I OPAMIĘTANIU ZBRODNIARZY Z SB, MO, LWP I ICH MOCODAWCÓW Z PZPR,

SPRAWCÓW MASAKRY ROBOTNIKÓW WYBRZEŻA W GRUDNIU 1970 R. CZYNEM TYM UNIEMOŻLIWILI MAJĄCĄ ODBYĆ SIĘ NASTĘPNEGO DNIA HANIEBNĄ CELEBRACJĘ WRĘCZANIA ZBRODNIARZOM NAGRÓD I ORDERÓW ZA PRZELANIE POLSKIEJ KRWI. Sil

Zyta Gilowska o kryzysie “Nie wolno oddzielać systemu finansowego od gospodarki realnej. Obecnie mamy ogromny przepływ długów instytucji prywatnych do instytucji publicznych. To zaczęło się trzy lata temu, kiedy państwa ratowały banki, fundusze itp., przejmując ich ogromne zadłużenia. Teraz instytucje publiczne powolutku rozrzucają te obciążenia na barki obywateli w formie wzrostu podatków, cen usług komunalnych, opłat za energię elektryczną, gaz i benzynę. Jednocześnie następują ogromne zmiany w strukturach własności, które utrwalą hierarchie ekonomiczne na kilka pokoleń” – mówi prof. Zyta Gilowska, członek Rady Polityki Pieniężnej, wicepremier w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, w rozmowie z Teresą Wójcik.

Czy obecny krytyczny stan światowej gospodarki jest porównywalny z poprzednimi kryzysami? Nie jest to znany z teorii kryzys nadprodukcji wywołany przez cykl koniunkturalny. Nie jest to też kryzys bankrutującego państwa, bo takie zdarzały się w przeszłości wiele razy. Teraz mamy erozję światowego systemu finansowego, która zachwiała rynkami, giełdami i polityką, ponieważ system finansowy w gospodarce światowej pełni taką samą rolę jak system nerwowy w organizmie ludzkim. Na razie mamy głęboki kryzys pieniądza, bez którego nie istnieje przecież żadna współczesna gospodarka. Kotwicą każdego pieniądza, zwłaszcza papierowego, jest zaufanie, pieniądz to swego rodzaju koncentrat zaufania do instytucji, które dany pieniądz emitują, do ich potęgi, wiarygodności i solidności. Wreszcie, do ich wypłacalności. Jeśli pieniądz nie jest wymienialny, np. na złoto lub srebro, to zaufanie opiera się na pokryciu pieniądza w towarach i usługach. To zaufanie gwałtownie zmalało, ponieważ ludzie się zorientowali, że ilość pieniądza w obiegu zależy tylko od ochoty tych, którzy go emitują. Zrozumieli, że emituje się za dużo pieniądza, zasypuje świat zadrukowanymi papierkami, które mogą nie mieć pokrycia ani w towarach, ani w usługach.

Czyli zależy od rządów i banków centralnych, a nie od potrzeb wolnego rynku? Tak. To się dzieje obok, realna gospodarka rynkowa jest praktycznie niezniszczalna, zresztą broni się ze wszystkich sił.

Tak jak w socjalizmie, jakoś był ten wolny rynek. Była „kobieta z cielęciną”. Oczywiście, ale wtedy to był rynek reliktowy. Dziś jest to rynek zdeformowany w sposób dotychczas nieznany. Obecne deformacje pieniądza dotyczą nie tylko poszczególnych walut, ale także ich relacji oraz architektury instytucji finansowych. Deformacje te prowadzą do niszczycielskich zaburzeń ekwiwalentności wymiany towarów i usług. Dlatego nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że gospodarka sobie, a finanse i waluty sobie. Zdeformowane finanse oznaczają olbrzymie przepływy bogactwa do ludzi, którzy mają wpływy i dostęp do zdeformowanego pieniądza. Sytuacja, w której pieniądz jest oderwany od swojej głównej kotwicy, czyli od zaufania, prowadzi do ubożenia milionów na rzecz garstki tych, którzy zajmują pozycje decyzyjne w systemie finansowym. I te zmiany własności są trwałe.

Jak to przebiega konkretnie? Podam przykład – dziś wprawdzie mówimy, że obecny pieniądz to tylko papierki, ale za te papierki kupuje się realne dobra! Kupuje się fabryki, zasoby naturalne, nieruchomości, ziemię, może nawet całe terytoria (tak jak kiedyś Amerykanie kupili od cara Rosji całą Alaskę). Następują radykalne zmiany w rozkładzie bogactwa w układzie globalnym, a także w układzie poszczególnych państw.

Ale przepływy bogactw i własności zdarzały się w historii świata bardzo często. Dawniej te przepływy dokonywały się na trzy sposoby. Radykalne zmiany były oparte na przemocy fizycznej i oznaczały podboje oraz grabieże. „Zwykłe” zaś przepływy bogactwa były skutkiem wytrwałej pracy. Obecne przemieszczenia własności dokonują się bez pracy, to jest przemoc, tyle, że bazująca na przymusie ekonomicznym. Nie wolno oddzielać systemu finansowego od gospodarki realnej. Obecnie mamy ogromny przepływ długów instytucji prywatnych do instytucji publicznych. To zaczęło się trzy lata temu, kiedy państwa ratowały banki, fundusze itp., przejmując ich ogromne zadłużenia. Teraz instytucje publiczne powolutku rozrzucają te obciążenia na barki obywateli w formie wzrostu podatków, cen usług komunalnych, cen energii elektrycznej, gazu i benzyny. Jednocześnie następują ogromne zmiany w strukturach własności, które utrwalą hierarchie ekonomiczne na kilka pokoleń.

Powiedziała Pani, że nie można traktować rozdzielnie rynków finansowych oraz walutowych i gospodarki realnej. Jednak w ramach rynków finansowych mamy derywaty, które są bardzo odległe od gospodarki realnej, a jednocześnie dają ogromne możliwości spekulacji i koncentracji własności. Derywaty są najbardziej jaskrawym przykładem bezkarnej autonomizacji rynków finansowych od gospodarki realnej. Jednocześnie derywaty są agresywnym, drapieżnym instrumentem spekulowania, wprowadzania zamętu, wywoływania zawirowań, powodujących grabieżcze zmiany w strukturze własności.

Teresa Wójcik

WIDMO KOMUNIZMU NAD RYNKAMI FINANSOWYMI Widmo komunizmu krąży nad… rynkiem finansowym.

Roubini przywołał Marksa z powodu „rosnącej nierówności, biedy, bezrobocia i beznadziei”: http://wyborcza.biz/biznes/1,109170,10124258,Czy_Marks_mial_racje__ze_kapitalizm_sam_sie_wykonczy_.html

Buffet wezwał Kongres do podwyższenia podatków i zgłosił się na ochotnika, że z przyjemnością więcej zapłaci: http://www.nytimes.com/2011/08/15/opinion/stop-coddling-the-super-rich.html?ref=incometax

„Prorok Zagłady”, – który „przewidział” kryzys – radzi:

„Aby gospodarki znów zaczęły działać (…) powinniśmy przywrócić równowagę pomiędzy rynkiem a sferą publiczną. Oznacza to odejście zarówno od anglosaskiej wersji leseferyzmu jak i od europejskiego modelu państwa dobrobytu opartego na deficycie budżetowym. Oba się nie sprawdziły. Odpowiednia równowaga wymaga tworzenia miejsc pracy częściowo dzięki stymulacji fiskalnej; bardziej progresywnych podatków; więcej krótkoterminowych bodźców fiskalnych przy dyscyplinie budżetowej w średnim i długim okresie; pomocy bankom w postaci pożyczek od banku centralnego; redukcji zadłużenia niewypłacalnych gospodarstw domowych i innych kredytobiorców; ściślejszej regulacji i nadzoru nad oszalałym systemem finansowym; podziału banków zbyt dużych, by mogły upaść. Z czasem rozwinięte gospodarki będą musiały zainwestować w kapitał ludzki, kwalifikacje i bezpieczeństwo socjalne, aby wpłynąć na zwiększenie efektywności gospodarki.” Szkoda, że Roubini nie wyjaśnia, co rozumie przez „rynek”, a co przez „sferę publiczną”. Równowagę trzeba przywrócić, bo jej nie ma, ale dlatego, że „sfera publiczna” jest przeważona a nie niedoważona, – jeśli przez rynek rozumiemy prawo podaży i popytu w warunkach wolnej konkurencji. Roubini chce zwiększyć progresję co ma – zgodnie z naukami Marksa – osłabiać kapitalizm (o czym pisałem tu:). Pomysł „tworzenia nowych miejsc pracy dzięki stymulacji fiskalnej” z jednej strony pozostaje w niejakiej sprzeczności z postulatem „bardziej progresywnych podatków”, bo najwięcej miejsc pracy mogą stworzyć akurat ci najbogatsi, a z drugiej strony pasuje do „modelu państwa dobrobytu opartego na deficycie budżetowym”, – który się przecież „nie sprawdził”, – bo „stymulacja” może się dokonywać albo przez ulgi podatkowe, – z których najbardziej korzystają podatnicy w najwyższych progach podatkowych, – co też pozostaje w sprzeczności z postulatem „bardziej progresywnych podatków”, albo przez zwiększenie wydatków rządowych zwiększających deficyt. Jakie to są „krótkoterminowe bodźce fiskalnych przy dyscyplinie budżetowej w średnim i długim okresie” to nawet Pan Bóg nie wie, i Roubini chyba też, – bo jakby wiedział to by podał jakiś przykład. Albo może lepiej niech nie podaje, bo przykład „pomocy bankom w postaci pożyczek od banku centralnego i redukcji zadłużenia niewypłacalnych gospodarstw domowych i innych kredytobiorców” budzi raczej trwogę niż nadzieję. Skąd „bank centralny” ma mieć na „pożyczki dla banków”? Może tylko dodrukować!!! Więc niech Roubini napisze, że bank centralny powinien dodrukować pieniędzy dla banków, a nie opowiada o „pożyczkach”. A „redukcję zadłużenia niewypłacalnych gospodarstw domowych i innych kredytobiorców” to, kto ma przeprowadzić??? Banki – w zamian za „pożyczki z banku centralnego”, czy może ustawodawcy przy pomocy odpowiednich ustaw??? A jak „pakiet pomocowy Roubiniego” jakimś cudem zadziała, to „z czasem rozwinięte gospodarki będą musiały zainwestować w kapitał ludzki, kwalifikacje i bezpieczeństwo socjalne, aby wpłynąć na zwiększenie efektywności gospodarki”!?!? Ergo – „rozwinięte gospodarki będą musiały” zdobić to samo, co doprowadziło do kryzysu bo przecież stale inwestują w „bezpieczeństwo socjalne”. Tylko nie wiem, jak podnoszenie „bezpieczeństwa socjalnego” ma się do „zwiększenie efektywności gospodarki”. Zamieszki w krajach afrykańskich i Wielkiej Brytanii, o których wspomina Roubini przywołując Marksa, wystraszyły nie tylko jego. „Trzeba podnieść podatki dla najzamożniejszych Amerykanów” – napisał jeden z najbogatszych ludzi na świecie, „legendarny inwestor giełdowy” Warren Buffett. Sam gotów jest płacić wyższe podatki i twierdzi, że jego koledzy-multimilionerzy też się na to zgodzą. W poniedziałkowym „New York Timesie” Buffett wezwał Kongres do podwyższenia podatków od obywateli o dochodach ponad milion dolarów rocznie, których jest w USA 236.883. Jeszcze większym podatkiem proponuje obłożyć osoby o dochodach powyżej dziesięciu milionów dolarów, których w 2009 roku było w USA, 8.274. Jeśli dobrze zrozumiałem, co napisał Buffet – aczkolwiek u mężczyzn na starość to tylko kubeczki smakowe pracują coraz lepiej – to chodziło mu o likwidację przywilejów podatkowych, a nie proste podwyższenie stawek podatkowych. Buffet ujawnił w swoim artykule w NYT, że w ubiegłym roku podatkowym zapłacił 6.938.744 USD, – czyli tylko 17,4% dochodu, podczas gdy jego pracownicy płacą średnio 36% swoich dochodów. Pozwolę sobie zauważyć, że korzystanie z ulg jest prawem, a nie obowiązkiem. Jak Buffet chciał zapłacić wyższy podatek, to nie musiał ulg odliczać. Co ciekaw, to ten sam Buffet, który we wrześniu 2008 roku (!!!) zainwestował % mld USD w akcje Goldman Sachs, a potem przekonywał Baracka Obamę, (któremu doradzał podczas kampanii prezydenckiej) do konieczności niesienia pomocy „rynkom finansowym”, – czyli po trosze sobie samemu, a nie dawno stwierdził, że „kryzys już minął”:

http://gielda.onet.pl/buffett-zachwyca-sie-gospodarka-i-poluje-na-akwizy,18726,3219064,1,news-detal

Jak na „legendarnego inwestora” przystało inwestycję w GS zakończył sukcesem. AIG dostała od podatników 85 mld USD, z czego 13 mld USD oddała natychmiast GS, który powiększył w ten sposób zyski ze sprzedawania naiwniakom CDS-ów, zbudowanych na „aktywach”, których się sam pozbywał, o czym pisałem tu: http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=771

To miłe, że Buffet dochodami z tego typu „inwestycji” chce się teraz podzielić z rodakami płacąc wyższe nieco podatki. Może ci „biedni”, o których niedoli napisał Roubini, nie przyjdą spalić mu chałupy – jak to robili niedawno w Londynie.

Gwiazdowski

Suwerenny Naród Mieliśmy wielką satysfakcję, słuchając homilii ks. abp. Andrzeja Dzięgi, metropolity szczecińsko-kamieńskiego, w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny na Jasnej Górze, 15 sierpnia br. Niestety, coś zgoła odmiennego odczuli niektórzy przedstawiciele naszej władzy, najwyraźniej "czymś" zaniepokojeni. A może należałoby uzupełnić braki w edukacji i po odjęciu imponującej wiedzy o PR przemyśleć na nowo polski, historyczny i polityczny kontekst, który zdecydował o zwycięstwie wyborczym dającym władzę w państwie, a wraz z nią szczególne obowiązki względem jedynego suwerena, jakim zawsze był i pozostanie polski Naród. Wśród wielu ważnych wątków homilii ten jak gdyby góruje nad innymi. Nasza suwerenność. Ksiądz arcybiskup Andrzej Dzięga przypomniał, że Naród nadal pozostaje suwerenem we własnym państwie i ma prawo stawiać pytania, także w sprawie katastrofy smoleńskiej. "Naród suwerenny nie może być klientem ani petentem we własnym państwie (...) Naród nie może być zmuszany do postawy klienta wobec innego państwa lub narodu". W obowiązującej Konstytucji RP z 1997 roku pojawia się słowo "suwerenność", ale i "niepodległość". Oba pojęcia są ze sobą nierozerwalnie związane, dotyczą, bowiem bytu Narodu, czyli sfery samodzielnych zadań państwa, w tym jego podmiotowości i równości w gronie społeczności międzynarodowej. Państwo jest suwerenne, gdy samo o sobie suwerennie, czyli samodzielnie, decyduje w stosunku do innych państw. Po 10 kwietnia 2010 roku stało się coś, co zaskoczyło bardzo wielu Polaków. Mimo naszego członkostwa w Unii Europejskiej i w NATO rząd polski zgodził się na jurysdykcję Rosji w sprawie wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. Do dziś ten stan nierówności i podporządkowania trwa. A przecież Polska w myśl podpisanych traktatów i na zasadzie wzajemności zgodziła się ograniczyć część swojej suwerenności, ale wyłącznie w stosunku do zachodnich struktur gospodarczych i militarnych, a nie Rosji. Tymczasem w wyjaśnianiu śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wybitnych przedstawicieli polskiej elity, którzy towarzyszyli mu w ostatniej podróży do Katynia, rząd Donalda Tuska stał się petentem obcego mocarstwa. Nie zwrócił się ani do Unii Europejskiej, ani do NATO z prośbą o pomoc w wyjaśnieniu tej tragedii. Miał i nadal ma taką możliwość, ale arbitralnie z niej nie korzysta. Sprawa ta niepokoi bardzo wielu Polaków, bo dobrze pamiętamy, że przez 44 lata PRL Polska nie była suwerennym krajem. Zasady ustroju wewnętrznego, polityka zagraniczna, nadzór nad siłami zbrojnymi, policją i służbami specjalnymi oraz obsada podstawowych stanowisk w państwie świadczyły o podporządkowaniu wschodniemu sąsiadowi. Naród nie był suwerenny, bo istniało państwo-atrapa symulujące jedynie suwerenność. 22-letnia historia III RP dowodzi, że nie każdej władzy towarzyszyło w pełni świadome przeświadczenie, że "władza zwierzchnia należy do Narodu", w myśl art. 4 obowiązującej Konstytucji. Niestety, są tacy, którym takie państwo z suwerennym Narodem nie odpowiada. Niektórzy wręcz tęsknią do państwa-atrapy, stąd naiwne mogą się wydawać nawoływania do usunięcia braków w edukacji. Tym bardziej cieszy fundamentalne przypomnienie ks. abp. Andrzeja Dzięgi o Narodzie, który musi pozostać suwerenny. Dodajmy, także wtedy, gdy jego przedstawiciele w wyniku wyborów parlamentarnych sprawują pełnię władzy w państwie. Także i wtedy ich suwerenem, zwierzchnikiem pozostaje Naród. Wojciech Reszczyński

19 sierpnia 2011"Opinie większości mam gdzieś" - powiedział w ostatnim wywiadzie pan Janusz Korwin-Mikke, w wywiadzie dla „Uważam Rze”. Bo co to jest za stawianie sprawy: ma głowić się analizując, jaką opinię w danej sprawie ma większość..(????). Czy większość miała w czymkolwiek rację, bo miała większość? Nic to – tak naprawdę - nie powinno nikogo obchodzić, jaką opinię ma w czymkolwiek większość.. Bo, po co komu - tak naprawdę opinia większości..? Do czego? Ano właśnie! Co to za „opinia”, w której gdyby zaproponować rozdawnictwo wódki, większość by taki postulat przyjęła entuzjastycznie. Ale kto by za tę wódkę zapłacił? Wódka wygrywałaby każde wybory demokratyczne, ale oszuści - demokraci, akurat z argumentu wódki w oficjalnych kampaniach nie korzystają, bo akurat wokół alkoholu jest wielki zgiełk demokratyczny, udowadniający, że alkohol to śmierć, że zabija, że prowadzi na manowce i oficjalnie z piciem alkoholu walczą. Oczywiście wszystko zabija w dużych ilościach; każdy ma swoją indywidualna pojemność i powinien się tego trzymać.. Nadmiar wszystkiego szkodzi! Pan generał Jaruzelski powołał nawet Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Alkoholowych na początku lat osiemdziesiątych i do tej pory państwowa agencja jest, bo mamy ustrój kontynuacji, a nie przełomu, i rozwiązuje problemy alkoholowe, których to problemów nigdy nie rozwiąże, bo wtedy należałoby ją rozwiązać. A kto chciałby dobrowolnie pozbyć się posady państwowej, na której dzisiaj dobrze, zacisznie i spokojnie, byle tylko należeć lub sympatyzować z rządzącą partią? Tak jak w poprzedniej komunie - była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza.. Dzisiaj są cztery partie, głównego ścieku politycznego, a tak naprawdę wszystkie jednakowe.. Gdyby się połączyły - to powstałaby Polska Zjednoczona Partia Obywatelska. Wystarczyłoby się zapisać - i czekać na awans.. Co wielu robi, a jak nie może się doczekać - przepisuje się do innej i dalej czeka?.. Bo jeśli ktoś jest alkoholikiem to z innego powodu, na przykład z powodu fatalnej sytuacji państwa demokratycznego, które to państwo oparte o opinie większości, która prawie nigdy nie ma racji, wytwarza wielki chaos i wpędza miliony ludzi w depresje; część z nich sięga po alkohol, inni po narkotyki, a jeszcze inni po papierosy. Wtedy państwo demokratyczne wpędzające swoich „obywateli” w stresy prowadzi demokratyczną kampanię odciągającą „ obywateli” od leczenia stresu. Wódkę demokraci rozdają po cichu podczas demokratycznej kampanii.. Natomiast o rozdawanych narkotykach i papierosach - na razie nie słyszałem.. Ale wszystko przed nami - jak to w demokracji.. Jak tylko będzie większość?. Rozdają natomiast jabłka, tak jak pan przewodniczący Grzegorz Napieralski, pan przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bo większość Polaków z pewnością lubi jabłka, a w jabłkach jest odrobinka alkoholu - i dlatego – między innymi -rozdaje jabłka.. I, mało, kto nie lubi jabłek, a odrobina alkoholu nikomu nie szkodzi, tak jak oglądanie politycznej telewizji, zwanej publiczną, czy słuchanie radia, też publicznego, które może zaszkodzić, ale - uwaga! - zaszkodzić w sposób koncesjonowany... Jak coś koncesjonowane - to przecież nie może być wolne?. Musi trzymać się koncesji i kogoś, kto te koncesje ustanawia i nad nimi sprawuje pieczę.. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, wpisana zresztą do Konstytucji - jest cenzorem wolności, a stoi na straży wolności koncesjonowanej.. To mamy cenzurę w Polsce - czy jej nie mamy? Demokraci twierdzą, że nie mamy, bo urząd na Mysiej został zlikwidowany.. No tak, ale państwowy urząd o nazwie Państwowa Agencja Rozwiązywania Problemów Alkoholowych jest, a problemy alkoholowe ma kilka milionów Polaków i problem narasta, i nie jest to problem społeczny, ale problem indywidualny każdego, kto nie ma siły oprzeć się pijaństwu, w które często wpędza go tyrańskie państwo biurokratyczne, oparte o decyzje większości, z której to większości nic zdroworozsądkowego nie wynika. Można dyskutować z indywidualną opinią, ale z opinią większości? A co to za opinia, która akurat jest w większości? I dlatego prezes stwierdził, że ma ją gdzieś.. No, bo gdzie ją ma mieć? Jak nie można z nią dyskutować, bo jest kolektywna, zbiorowa i akurat większościowa?. Już nie wspominając o tym, że jest emocjonalna.. Dyskutować o opinii emocjonalnej? Dlatego demokraci wsłuchują się w emocjonalne opinie, i podsuwają rozentuzjazmowanemu ludowi wszystko to, co chce lud usłyszeć, ale - jak dojdą do władzy - to robią wszystko odwrotnie, bo opinia większości jest dla nich tylko pretekstem do usadowienia się u steru, bo przecież demokracja opiera się na opinii większości.. A poza tym muszą wykonywać w podskokach wszystkie opinie, w postaci dyrektyw płynących z naszego prawdziwego rządu - Komisji Europejskiej. To wszystko się ze sobą kłóci, kłócą się „obywatele”, kłócą się o rzeczy nieistotne wszyscy ci, co prą do władzy, żeby się wykarmić ponad stan, i to wszystko razem kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, a wszystkiemu winna jest demokracja, jako ustrój rozentuzjazmowanej większości, na której to większości próbuje się budować sprawną władzę.. Taka możliwość nie istnieje, bo demokracja większościowa władzę paraliżuje- tak naprawdę, a nie czyni ją sprawną.. Demokracja rozmywa zasady i ich nie szanuje.... Nawet jak, uważam rze.. Dzisiaj takie zasady, a jutro inne- wystarczy mieć większość i przegłosować.. I dlatego chaos narasta! Mamy w Polsce demokrację, nie tylko ustrój, który w swoim fundamencie istnienia odwołuje się do ludu, jego emocji- tak naprawdę, a nie opinii.. Żeby mieć opinię- trzeba mieć wiedzę.. Znać prawdę. A skąd lud może czerpać wiedzę? Z telewizji? Z radia.? To wszystko jest upolitycznione do szpiku demokratycznych kości i tam prawdy na pewno nie ma, tak jak w Sejmie.. Przegłosowują wszystko jak leci, bez względy na zdrowy rozsądek.. Przegłosowują prawdę, która istnieje obiektywnie. A ONI ją subiektywizują większością, jako narzędziem tyranii demokratycznej... I proszę nie utożsamiać demokracji z wolnością słowa.. Może być demokracja większościowa i mogą istnieć obszary wolnego słowa, a demokracji większościowej może nie być, ale wolność wypowiedzi może być.. Oczywiście cenzura powinna być- na przykład obyczajowa.. Tak jak istnieje cywilizacja, która spowodowała, że nie chodzimy nago po ulicach tylko w spodniach, koszulach, majtkach i butach.. Oprócz oczywiście naturystów, którzy są zalążkiem powrotu człowieka do wspólnoty pierwotnej.. Ludzie pierwotni istnieli nawet w wysokich cywilizacjach.. Przecież nikt nikomu nie broni chodzić nago po swoim mieszkaniu, ale żeby z tą przypadłością wylegać na publiczne ulice? W demokracji obwiązują sondaże, większości poparcia, bałamutne liczby, które niczego nie wnoszą do naszego życia, oprócz- ma się rozumieć chaosu, towarzyszącego każdej demokracji.. Im większa Liczba- tym słuszniejsza Racja, co oczywiście nie jest prawdą, a jeśli już traktować liczbę, jako wskaźnik mądrości, to im większa. Liczba - tym więcej głupoty dookoła.. Bo racja i prawda nie zależy od Liczby!!!! I dlatego mój przyjaciel polityczny, pan Janusz Korwin-Mikke powiedział, jak najbardziej słusznie, że opinie większości ma gdzieś - i powiedział słusznie, bo powinna obowiązywać „prawda i sprawiedliwość, a nie chwiejne wahania tłumów” - jak to powiedział papież PIUS XII. I słuszna jego racja! Demokracja większościowa rozchwiewa zasady, niszczy zdrowy rozsądek, poniewiera wartościami, na które ludzkość pracowała latami.. I doprowadza całe narody do degrengolady, co widać już gołym okiem w całym świecie, gdzie demokracja jest.. Socjalizm i demokracja zniszczą wszystko - nawet trawę! Bo przecież można przegłosować, żeby trawa nie rosła, żeby krowy nie miały, co jeść, żeby nie było mleka.. Można też przegłosować, że mleko jest szkodliwe i wywiesić tablice w mleczarniach, o co zadba państwowy Sanepid: „Mleko szkodzi zdrowiu” (!!!). A dlaczego nie? Proszę wypić wiadro mleka prosto od krowy. Zaszkodzi? Oczywiście, że zaszkodzi.. Czy to nie pięknie brzmi? Bo sól szkodzi na pewno.. Skąd wiem? Dowiedziałem się od demokracji? W Nowym Yorku przegłosowali, w każdym razie próbowali przegłosować, bo nie znam ostatecznych wyników głosowania - zakaz używania soli (????). Jako środka szkodliwego, bo podnosi ciśnienie?. Demokracja większościowa wie lepiej, co jest jednostce potrzebne do życia. „ Jednostka niczym, jednostka zerem”- twierdził samobójca Majakowski. Socjalizm mu się w końcu z nie podobał.. A do czego doszliśmy dzisiaj, przestępując demokracją z nogi na nogę? I jak tu nie mieć opinii większości” gdzieś.”? To „gdzieś” też jest szkodliwe. Zawsze mogą być kłopoty z wypróżnianiem.. Niech żyje wola większości i demokracja większościowa.. Toporne narzędzie naszej niewoli.. WJR

Procedura, głupcy! W całej wrzawie wokół wypowiedzi ministra Sikorskiego o Powstaniu Warszawskim nie zwrócono uwagi na to, co w jego "twitnięciu" było najbardziej skandaliczne. A nie była to wcale jego opinia o Powstaniu (tyle, że w ustach ministra niepotrzebna i niestosowna), ale słowo "także". Postulując, by wyciągnąć wnioski "także" z tej narodowej katastrofy, jaką było Powstanie Warszawskie, zasugerował przecież minister, że z jakiejś innej narodowej katastrofy już wnioski wyciągnęliśmy, i to wyciągnęliśmy je tak, że powinno to być wzorem na przyszłość. A moment jego wypowiedzi nie pozostawia wątpliwości, że ma na myśli tragedię smoleńską i raport komisji Millera. Trudno o coś bardziej fałszywego. Jakie niby wnioski z tej tragedii wyciągnięto? Bo chyba nie mówimy o rozformowaniu 36. pułku lotniczego? Były czasy, kiedy tej nazwy nie wymieniano inaczej niż z przymiotnikiem "elitarny". Obecnie, wręcz przeciwnie, usiłuje się stworzyć wrażenie, że panujący w jednostce bardak i picerstwo były wyjątkowe. A tymczasem wszystko wskazuje na to, że ani jedno, ani drugie - 36 pułk był po prostu taki, jak całe lotnictwo i cała armia. Jeśli ktoś zetknął się w życiu z tzw. ludowym wojskiem, nic a nic go to nie zdziwi, a jeśli się nie zetknął, niech przeczyta sobie choćby "Paragraf 13" Paska (autor służył akurat w tej samej, co ja jednostce, więc za realia mogę poręczyć).

Widać od czasów "trepów, szwejów i bażantów" nic się nie zmieniło. Nasze wojsko pozostaje absurdalną maszyną do oszukiwania samej siebie i byłoby to bardzo śmieszne, gdyby regularnie nie powodowało śmiertelnych wypadków (nie tylko lotniczych - w ubiegłym roku w wypadkach zginęło więcej polskich żołnierzy niż w Afganistanie). Być może rozformowanie 36 pułku lotniczego to tylko początek większej reformy, ale na razie nic na to nie wskazuje. Nie wskazują też na to dymisje kilkunastu generałów; fakt, że w ferworze poleciał między innymi ten, który stanowisko objął dopiero po katastrofie, każe podejrzewać, że i to była tylko "pokazucha". Nawet, jeśli na katastrofę spojrzeć bardzo wąsko, nie dostrzegając tego, co pokazała ona o stanie państwa i wszystkich jego instytucji, nawet, jeśli ją ograniczyć wyłącznie do kwestii organizacji lotów tzw. VIP-ów, to i wtedy trzeba stwierdzić, że katastrofa niczego władz nie nauczyła. Pułk rozwiązano. No i co? Latać przecież jakoś trzeba. Więc kto będzie te loty organizował? Eskadra. A co ma gwarantować, że w eskadrze nie dojdzie do tych wszystkich patologii, które były w pułku? Ich prawdopodobieństwo wręcz rośnie, bo przecież dowódca pułku miał przynajmniej teoretycznie jakąś tam pozycję, a dowódca eskadry, kiedy mu po wojskowemu powiedzą: wicie - rozumicie, trzeba polecieć i nie przyjmujemy żadnych meldunków o trudnościach! - to może tylko położyć ruki pa szwam. Polski pilot to, wicie - rozumicie, poleci i na drzwiach od stodoły, jak to ujął nasz nieszczęsny Forrest Gump, jeszcze zanim wskutek kaprysu Tuska i otumanienia wyborców znalazł się w Belwederze. Jakież to peerelowskie! Zamiast konkretnego działania - sruu, rozwiązać pułk, zdymisjonować, i niech się wszyscy odwalą. Za jakiś czas, jak się już uspokoi, wszystko będzie się dalej dziać po staremu, dopóki znowu coś nie gruchnie.

Władza - rozumiem pod tym pojęciem nie tylko władzę polityczną, ale także i służące jej media - bardzo jest szczęśliwa, że się udało lemingom wdrukować w mózg: "w takich warunkach nie powinni w ogóle lądować, więc dalej nie ma, o czym rozmawiać". To równie mądre i głębokie, jak zamknięcie dociekań w sprawie śmierci Kennedy'ego zdaniem: "prezydent nigdy nie powinien jechać przez miasto w odkrytym samochodzie". Niewątpliwie nie powinien jechać, i niewątpliwie tupolew nie powinien schodzić do lądowania (zresztą przecież nie schodził - przeciwnego zdania jest bodaj tylko p. Hypki). Ale niebezpieczne zbliżanie się do ziemi, jak wykazał raport Millera, było w lotach pułku na porządku dziennym (alarm TAWS uruchamiał się, w co drugim, trzecim z nich), a do tragedii doszło akurat w Smoleńsku. Kluczowe jest wyjaśnienie, dlaczego pilot był przekonany, że jest w zupełnie innym miejscu niż w rzeczywistości, i dlaczego mimo podanej komendy samolot się nie zaczął wznosić - a w tych kwestiach po raporcie jesteśmy równie mądrzy, jak byliśmy wcześniej. Ale pozostawmy tu na boku przyczyny katastrofy. Powiada władza: nie szukajmy winnych (a w domyśle: sami sobie byli winni), najważniejsze to nie dopuścić, żeby się to kiedykolwiek zdarzyło ponownie. Powtarzają to wszyscy oficjele, wszyscy członkowie komisji, z samym Jerzym Millerem na czele: tu nie chodzi o wskazywanie winnych, ale o wnioski na przyszłość... No to proszę mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Kto powinien był podjąć decyzję o rezygnacji z lotu, względnie o odejściu na zapasowe lotnisko (abstrahując od tego, że zapasowego nie było, to znaczy było wpisane w papiery lotu, ale wszyscy wiedzieli, że to tylko tak, dla picu)? Kto, pytam zwłaszcza tych, którzy tak chętnie obciążają winą ofiary tragedii. No, do kogo ta decyzja należała?! Przecież nie do "głównego pasażera". On na pewno nie jest od takich spraw, nie dysponuje zresztą wiedzą pozwalającą ocenić sytuację. Pilot? Ale na pokładzie byli jego zwierzchnicy. To może dowódca, generał, zwłaszcza skoro wszedł do kokpitu? Może. A może jednak pilot? A może szef protokołu dyplomatycznego? A może jeszcze ktoś inny? Może. Właśnie w tym jest istota sprawy. W krajach cywilizowanych jest to oczywiste, bo istnieje coś takiego jak procedura. Kiedy, na przykład, islandzki wulkan zadymił niebo nad Europą, a prezydent USA akurat wybierał się na pogrzeb polskiego prezydenta, to facet, do którego te sprawy należą, powiedział: warunki bezpieczeństwa zostały przekroczone, odwołuję lot. I zero dyskusji, bo ten facet od tego jest. Można oczywiście po fakcie analizować, czy się sprawdził, czy nie, ale jak mówi - nie lecimy, to sam prezydent musi go słuchać. Ten facet w USA nazywa się "szef misji". Nie jest to polityk ani pilot, choć musi mieć pojęcie i o jednym, i drugim, ale jeden z wysokich oficerów prezydenckiej ochrony. W innych krajach się ta funkcja nazywa raz tak, raz inaczej, ale wszędzie ktoś taki jest. I wszędzie istnieje procedura, z przestrzegania, której i on, i jego podwładni są rozliczani. A u nas - kto akurat się znajdzie bliżej steru, ten nim kręci. A potem można do upojenia i bez szansy na jakiekolwiek sensowne wnioski dyskutować, czy powinien ten, czy tamten. I tak w każdej dziedzinie. O wprowadzeniu standardu procedur medycznych, które na Zachodzie są oczywistością, mówi się od lat i tyle, że się mówi. Swojski bałagan, w którym nie wiadomo, kto, za co odpowiada, dla wszystkich jest wygodny. My, Polacy, kochamy się w improwizacji. W krajach cywilizowanych robi się wszystko, że każdy wiedział, co ma robić, kiedy zdarzy się to, a co, kiedy tamto. U nas - jak się zdarzy, to się coś wymyśli. A potem się będzie nawzajem zwalało winę, żeby w końcu złożyć ją na tego, który ma najmniejsze możliwości obrony. Nic mnie tak nie wkurza w tym dziadowskim państwie, które nam się reklamuje, jako "wielki historyczny sukces", niż poleganie na totalnej improwizacji i nadrabianie braku procedur zaangażowaniem na pokaz. Spalili się bezdomni, wszystkie służby i inspekcje ganiają po schroniskach i kontrolują zabezpieczenia przeciwpożarowe aż do bólu w pośladkach. Zawaliła się hala targowa - to latają po dachach i kontrolują odśnieżanie. Wywali gaz, to cmokają nad skrzynkami z reduktorem. A rząd ogłasza, że przygotowuje "specustawę". I tak przez dwa, trzy tygodnie. Po czym inspekcje ustają, o specustawę nikt pyta, i wszystko zostaje po staremu, bo w tzw. międzyczasie wydarzyło się coś, co zwróciło uwagę władzy i opinii publicznej na inne palące problemy. I dopóki tak jest, nie ma siły - będą spadać samoloty, wykolejać się pociągi, płonąć "hotele socjalne", zawalać dachy, wybuchać magazyny i zdarzać wszelkie inne możliwe nieszczęścia, i za każdym razem Polak, wieczny idiota "i przed szkodą, i po szkodzie głupi" będzie się nad rumowiskiem czy pogorzeliskiem drapał w łeb i powtarzał, że, no cóż, "człowiek zawinił", ale już nie żyje - względnie: już został aresztowany - i sprawa załatwiona. Więc weźmy na zakończenie ten nieszczęsny raport, i zobaczmy - są wnioski na przyszłość? A jakże, dziesiątki wniosków. Wszystkie sprowadzające się do jednego: na przyszłość trzeba uważać! A jest jakiś konkretny wniosek, taki, na przykład, jak - opracować, na przykład na wzór USA czy innego cywilizowanego państwa, ścisłe procedury organizacji przelotu i przepisy gwarantujące na przyszłość ich egzekwowanie? Albo przynajmniej - wprowadzić funkcję kierownika misji, władnego i zobowiązanego podjąć decyzje uwzględniające nagłe okoliczności? Nic takiego. No to jak to ma być "wyciągnie wniosków", to darujmy sobie i od razu chodźmy się napić. Za zdrowie przyszłych ofiar.

PS. Trochę a propos: coś mi wyraźnie śmierdzi w sprawie niedawnej katastrofy kolejowej. Przez cały pierwszy dzień po wypadku przedstawiciele resortu zapewniali, że stan torów nie mógł być żadną przyczyną, bo na tym odcinku, świeżo wyremontowanym, wolno jechać do 120 km/h, a feralny pociąg jechał tylko 115. Dopiero następnego dnia ogłoszono nagle, że z racji remontu było ograniczenie do 40 km/h i wszystko jest winą maszynisty, który mimo ograniczenia... A maszynisty spytać nie można, bo go na trzy miesiące zamknięto. Dlaczego właściwie? Wszyscy mędrkowie od prawa podkreślają - na przykład, gdy bandzior przed procesem nachodzi i zastrasza swą ofiarę, co zdarza się nagminnie - że "areszt tymczasowy to nie żadna kara czy jej zaliczka, tylko środek zapobiegawczy". Czemu ma zapobiec to aresztowanie? Jakie niby matactwo grozi śledztwu w sytuacji, kiedy wszystkie dowody pochodzą i tak z rejestratorów, badania wraków i innych czynności eksperckich? Trudno nie podejrzewać, że chodzi o to, aby facet czegoś nie powiedział mediom, a przynajmniej nie przed wyborami. Czy ktoś z kolegów dziennikarzy ma możliwość sprawdzić, kiedy właściwie wprowadzono to ograniczenie prędkości, i w jaki sposób o nim poinformowano załogi pociągów?

Rafał Ziemkiewicz

Maśnica: „Zgred” albo sztafeta ojców. Cz. 1. „Chory był na Polskę, której nie umiał pomóc, i przekazał mi tę chorobę w genach, tak samo jak cukrzycę” – słowa o ojcu, zapisane przez Rafalskiego, bohatera „Zgreda”, trafnie kondensują istotną materię powieściową najnowszej, napisanej w konwencji dziennika, książki Rafała Ziemkiewicza. Już na początku zjawia się nieproszony i niezapowiedziany gość, cukrzyca, o której złowróżbnych postępach dowiedział się właśnie dziennikarz, Rafalski, alter ego autora. To właśnie z potrzeby oswojenia choroby, bohater „Zgreda” siada do komputera i rozpoczyna pisanie dziennika. Cukrzyca zaskakuje i wytrąca go z rutyny codziennych sprawunków i zaangażowań, ale Rafalski to pacjent niepokorny i witalny. Ten 45-letni mężczyzna na lekkim zawodowym, i wcale ostrym zdrowotnym, wirażu – poddawać się nie myśli. Decyzja o pisaniu dziennika byłaby – tak to widzę – próbą odpowiedzi bohatera „Zgreda” na rzucone mu przez chorobę wyzwanie – nie odpowiedzi pacjenta, ale człowieka, który korzysta z dokuczliwej szansy ponownego ułożenia się ze światem.

Dwoistość stylu Jego wypisywanie się w dzienniku cechuje widoczny kontrast stylu i środków ekspresji, jednych, w prywatno-rodzinnych – innych, w publiczno-zawodowych – partiach książki. Z jednej strony, otrzymujemy pedantyczne sprawozdania o kolejnych, poprawiających się wskaźnikach zawartości „cukru w cukrze”, wsparte przez szczegółowe relacje z dietetycznych zmagań bohatera. Gdy sprawa dotyka medycznych procedur, zahacza o gleukometry czy insulinę, autor konsekwentnie przestawia literackie rejestry powieści-dziennika na poziom prostej, rzeczowo-sprawozdawczej polszczyzny. Z drugiej strony, czytam literacko świetne, nacechowane ziemkiewiczowską, rozwibrowującą moją wrażliwość, frazą, dotkliwie piękne i poruszające fragmenty, choćby te elegijne w istocie, kiedy jego bohater rozpamiętuje ojca, to wzniecając, to tłumiąc w sobie napierające fale nostalgii, tęsknoty, żalów i wyrzutów. Wytrawnie snuje się przez dziennik nić anegdoty i przypowieści o anonimowych, dzielnych, czasem pokręconych, innym razem przetrąconych – ludziach. Ziemkiewicz – to niełatwe w przypadku zawodowego publicysty, posługującego się bezosobowymi emocjami i abstrakcyjnymi pojęciami – potrafi pokazać ojca, jako żywego pojedynczego człowieka, dać mu charakter, własny język i osobne emocje.

Rodzina, jako azyl Z kolei w tych partiach dziennika, w których bohater opowiada o żonie i córkach, próbuje przybliżyć aurę rodzinnego gniazda Rafalskich, czuję się trochę tak, jakbym spoglądał na jego życie przez powierzchnię kryształu. Zaczynam rozumieć, że – pozornie odkrywając swoją intymną przestrzeń – tak naprawdę Rafalski zamyka ją przed moim zaciekawionym spojrzeniem. Rodzinny świat „Zgreda”, prowadzony na smyczy i kontrolowany przez czujną świadomość autora, nie jest światem w pełni suwerennym. Co mam o tym myśleć? Może to, że dostępne śmiertelnym szczęście daje się wyrazić jedynie za pomocą pogodnej i niewysilonej afirmacji, że cała reszta jest tajemnicą? Nasuwa się inna hipoteza, zgodnie, z którą ten higieniczny sposób przedstawiania przez Rafalskiego własnego życia rodzinnego służy obronie bohatera przed popadnięciem w rozczulanie się nad sobą, nadmiernym odkryciem się. Jeszcze jedna śmiała hipoteza, niemalże supozycja: może problem Rafalskiego to machismo? Wyzewnętrznianie się traktuje on, jako niemęską namiętność, rodzaj perwersji jajogłowych, oscylującej pomiędzy ekshibicjonizmem a onanizmem słabizny? Nie sądzę. Mamy tu raczej do czynienia z mało przekonującą linią obrony tej reduty męskości, którą głosi sam Ziemkiewicz. Obrony pozycji, zgodnie, z którymi, jak przyznaje we „Wkurzam salon”, „nie chodzi o to, czy mężczyzna rządzi w domu, chodzi o to, czy panuje nad samym sobą i, na ile to oczywiście możliwe, nad swoim życiem”, bo „każdy rodzaj ucieczki od problemów jest niemęski”, a beztroska aprobata dla niej prowadzi do „zgówniarzenia”, do „upowszechnienia się syndromu Piotrusia Pana”.

Między żoną, dziećmi i Polską Powracam do żony bohatera, bo z Oleńką (tak mówi i myśli o niej Rafalski), jest pewien istotny problem. Rozumiem, że materię powieści stanowi świat widziany z perspektywy autora dziennika, ale to przecież nie musi od razu oznaczać, że jego żona nie ma osobnego życia, swoich spraw i opinii, własnej wrażliwości i inteligencji. Że sensem i racją jej istnienia jest funkcja, którą pełni przy mężu, obsługiwanie intelektualnego, estetycznego i fizycznego samopoczucia Rafalskiego, drugoplanowa rola w jego męskim i polityczno-artystycznym świecie – służenie mu za mentalne lustro, w którym może z satysfakcją się przeglądać. Widząc Olę, aktorkę przecież, w przygotowanej przez męża scenografii, na domowej scenie, jako ponętną kobietę, czułą żonę i troskliwą matkę, obiekt pożądliwych męskich westchnień i przedmiot jego własnej, by tak rzec, autorskiej dumy – szczerze żałuję, że raz tylko jedyny (w cytowanym wyżej zdaniu o lęku przed zdemaskowaniem) ma ona okazję przemówić własnym zauważalnym głosem, wnieść do wykreowanego przez Ziemkiewicza-Rafalskiego świata coś więcej, aniżeli programowy, pieczołowicie pielęgnowany sex appeal, względnie matkowanie dzieciom i niańczenie męża. Rzecz kolejna. Zbyt często, aby można tu było sprawę tę pominąć, korzysta autor z obosiecznego przywileju przemowy z pozycji domowego urzędu nauczycielskiego. A, że używa swej władzy chętnie, trudno mu obronić się przed zalewem nieco naiwnej rodzicielskiej pedagogiki rodem z popkulturowych „vademeców” i salonowych żurnali, że mianowicie – mówiąc nieco karykaturalnym skrótem i z lekka archaiczną wersyfikacją, – „aby szczęśliwym i kochającym rodzicem być, a dzieci na porządnych ludzi wychować, trzeba tego bardzo chcieć, linię wychowawczą lojalnie z żoną uzgodnić, do uzgodnień się ściśle stosować, samooceny dzieciom pod żadnym pozorem nie zaniżać, przykład zgodnej miłości im dając”. Przechodzę do generaliów. Ziemkiewicz buduje powieściową konstrukcję „Zgreda” na wyostrzonym kontraście osobistego szczęścia Rafalskiego – męża i ojca, i bezsilnej rozpaczy Rafalskiego – patrioty i publicysty – człowieka wrzuconego w otchłanny horyzont „postkolonialnej fatalności” Rzeczypospolitej. Oddaję mu głos: „«Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w Ojczyźnie», – co za bzdura, jeszcze jedna z głupot puszczonych w obieg przez wieszcza. Dopóki człowiek nie znajdzie szczęścia w domu, to «Ojczyzna» jest w ogóle tylko pustym słowem. Niczym, hasełkiem, fetyszem”. „Zgred”, przyznał to innymi słowy we „Wkurzam salon” pisarz, ma być pochwałą domowych spraw codziennych, rysunkiem prostego i szczerego rodzinnego życia, czystego fiat intymnej, zbudowanej na solidnych, dojrzałych podstawach, więzi kobiety i mężczyzny, oraz ich rodzicielskiej relacji z córkami. Inaczej Polska, którą ukazuje nam w dzienniku Rafalski. Ma cierpko-gorzki smak i nic z rzeczy publicznych nie przynosi pocieszenia. Oczyma Rafalskiego oglądam Polskę, jako państwo o peryferyjnym statusie, organizowane przez „postkolonialną kompradorską elitę” do „partyjnego rozbioru sfery publicznej”; państwo, które „nie rośnie, tylko puchnie, jest coraz większe i coraz bardziej bezsilne”; zdjęte „erozją korupcji, mafijności i walki plemion”; „wygniłe i wypróchniałe”. Za fasadą okrągłostołowego mitu nowej władzy („powstałej ze zrośnięcia nomenklatur”), za „picerskim tańcem” demokracji obywatelskiej – dzieli łupy wielogłowy kartel, „kasta nowych cwaniaków, jaśnie panów, którzy zastąpili zarządców «Prywatnego Rancza Leonida»”. W takiej Polsce, opozycja, jaką mamy, podejmująca „rozpaczliwą próbę powtórzenia solidarnościowej rewolucji, którą powtarzać można już tylko, jako farsę”, nie daje nadziei na zasadniczą zmianę, a jedynie „blokuje pewną część elektoratu, kierując ją w pustkę”. Jest częścią problemu, nie jego rozwiązaniem. Do tego, wyzutego z nadziei, zakleszczonego w radykalnej bezwyjściowości pejzażu, dokłada autor nieustannie „tresowanego w poczuciu niższości” człowieka polskiego, któremu rządzący kartel pozwala wybierać wyłącznie „pomiędzy Sektą i Ferajną”. Rafalski powraca do domu, do żony i córek, do flirtów, rozmów, rodzinnego ciepła, do swojego emocjonalnego azylu. Tu znajduje siłę, aby, w krajobrazie zniszczenia młodzieńczych nadziei na Polskę wolną i sprawiedliwą, robić swoje: „Tato patrzy na mnie poważnie ze zdjęcia nad biurkiem. Jak to on zawsze mówił – trzeba orać”.

Andrzej Maśnica (ur. 1962), politolog, publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Najwyższym Czasie!”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Ładzie”, „Nowym Państwie”. Obecnie mieszka w Warszawie. Rzeczy Wspólne – blog

„Reformy” minister Hall. "Pojawiły się wręcz stwierdzenia o kompromitacji pani Minister" Minister Hall tak tłumaczy sesję: "Moja rehabilitacja nie była żadną tajemnicą. Dlatego gdy któregoś dnia pod przychodnią pojawił się fotoreporter zdecydowałam się pozwolić mu na robienie zdjęć."

1. Inspiracją do napisania tego tekstu jak łatwo się domyślić była słynna sesja zdjęciowa Pani minister Hall dla Super Expressu. Szefowa resortu edukacji pozwoliła się sfotografować bez spodni podczas zabiegów rehabilitacyjnych jej chorego kolana. Nie bardzo wiadomo, co przekonało Panią minister do uczestnictwa w tym przedsięwzięciu. Jest wprawdzie o niej głośno od paru dni, ale większość wypowiedzi dotyczących tej sesji zdjęciowej jest dla niej wręcz miażdżąco niekorzystna. Pojawiły się wręcz stwierdzenia o kompromitacji pani Minister i żądania jej odejścia z resortu. Rzeczywiście to, co zrobiła szefowa resoru edukacji trudno określić inaczej niż niesmaczny spektakl, ale tak naprawdę to znacznie wcześniejsze jej działania określane reformami, powinny być powodem do jej odwołania.

2. Już na początku swej kadencji w roku 2009 wprowadziła znaczące zmiany w kanonie lektur szkolnych i dokonała poważnego okrojenia nauki historii. Z kanonu lektur wypadły między innymi książki Henryka Sienkiewicza. Teraz uczniowie będą poznawać na lekcjach tylko fragmenty dzieł tego autora takich jak Potop czy Quo Vadis, bo na całość w programie szkolnym nie ma już czasu. Nauka historii została ograniczona tylko do szkoły podstawowej, gimnazjum i pierwszej klasy liceum. Ta zmiana została uzasadniona tym, że dotychczas w poszczególnych rodzajach szkół powtarzano ten sam materiał i w związku z tym była to zwyczajna strata czasu uczniów i nauczycieli. Niestety tak fundamentalnych zmian w nauczaniu historii nie skonsultowano z żadną instytucją naukową skupiającą historyków zawodowych takich jak Polskie Towarzystwo Historyczne czy wydziały historii renomowanych uniwersytetów. A opinie tych gremiów o tych zmianach były niezwykle krytyczne. Zmienione zostały także podstawy programowe wielu przedmiotów, a tym samym podręczniki do ich nauczania. Rozpoczęto to od 1 klas podstawówek i gimnazjów, a później i liceów i w związku z tym minister Hall zobowiązała się do dostarczenia uczniom tych klas podręczników za darmo. Nic z tego nie wyszło, a zupełnie niedawno cichaczem Pani minister wycofała się z tego pomysłu.

3. Najgłośniejsza reforma, choćby ze względu na skalę protestów rodziców w tej sprawie, to obligatoryjne pójście do szkół 6-latków od roku 2012 (teraz o ewentualnie wcześniejszym pójściu do szkoły decydują rodzice). Pomysł nie spotkał się z dobrym przyjęciem ani u rodziców ani w samorządach prowadzących szkoły podstawowe. Rodzice obawiają się wysyłania małych dzieci do szkół molochów, które często w jednym budynku mieszczą szkołę podstawową i gimnazjum. Obok gimnazjalistów w wieku 15-16 lat mają funkcjonować dzieci 6- letnie korzystając z tej samej infrastruktury szkolnej: boisk, świetlic, stołówek, łazienek. Niezadowoleni są również samorządowcy, których po ogłoszeniu reformy zapewniano o zabezpieczeniu środków na dostosowanie budynków szkolnych do przebywania w nich dzieci 6-letnich, ale po jednym roku funkcjonowania rezerwy finansowej na te cele w następnych latach już ją zlikwidowano. Właśnie przed miesiącem w Sejmie komitet społeczny złożył obywatelski projekt ustawy, poparty 200 tys. podpisów, który likwiduje ten obowiązek, ale zajmie się nim już Parlament wyłoniony w następnych wyborach. Pokazuje to jednak skalę sprzeciwu społecznego wobec tej reformy Pani Minister Hall.

4. Jak wynika z powyższego tych reform Pani minister Hall, Polacy i tak mają po dziurki w nosie, więc mówiąc szczerze pojawianie się szefowej resortu edukacji „w reformach” na zdjęciach w Super Expresie też nie zostało przyjęte najlepiej. Były już różne kompromitacje ministrów rządu Tuska, Grabarczyka za sprawą autostrad i kolei, Sikorskiego w związku z relacjami Białorusią, Rostowskiego w związku ze znikającą zieloną wyspą. Żaden z nich nie poniósł jednak jakichkolwiek konsekwencji. Nie doczekamy się ich także w odniesieniu do minister Hall w związku z jej „reformami”.

Zbigniew Kuźmiuk

Rośnie poziom nieufności Jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, to jasne - i nawet nie, dlatego, że po charyzmatycznym premierze Buzku, na czele naszego nieszczęśliwego kraju razwiedka postawiła charyzmatycznego premiera Tuska, tylko, dlatego, że rośnie poziom nieufności. Jeszcze niedawno nikt nie chciał wierzyć, że punkt ciężkości władzy w Polsce leży poza konstytucyjnymi organami państwa, a pan Krzysztof Kłopotowski twierdził nawet, że mam „obsesje” - ale dzisiaj nie wierzyć w to niepodobna. Oto niezależna od rządu prokuratura przekazała prokuraturze białoruskiej informacje o kontach bankowych, jakie białoruscy opozycjoniści założyli sobie, czy też może - jakie założono im w Polsce. Jak wiadomo, opozycjonistów tych władze naszego nieszczęśliwego kraju hołubią, odkąd jeszcze Kondoliza rozkazała, żeby na Białorusi zrobić porządek. To znaczy - jedne hołubią, podczas gdy inne - denuncjują ich znienawidzonemu Aleksandrowi Łukaszence. Przyzwyczailiśmy się kłaść to na karb bałaganu. Owszem - bałaganu u nas pod dostatkiem, ale również dobrze można wyjaśnić ten dysonans tak, że niezależna prokuratura podlega innej watasze tajniaków, a dajmy na to - Ministerstwo Spraw Zagranicznych - innej. Której? Snop światła na tę tajemnicę rzucił pan generał Sławomir Petelicki - ten sam, który wstąpił do SB żeby spełniać dobre uczynki. Spełniając kolejny dobry uczynek właśnie awansował ministra Sikorskiego na wybitnego męża stanu, więc nietrudno się domyślić, że minister Sikorski został faworytem watahy SB-ckiej, której wybitnym, może nawet najwybitniejszym przedstawicielem jest pan generał Gromosław Czempiński, co to w odpowiednim momencie wyświadczył przysługę razwiedce amerykańskiej i dzięki temu nawet w tak zwanej wolnej Polsce został szefem Urzędu Ochrony Państwa, aż wreszcie, po wielu rozmowach i bliskich spotkaniach III stopnia, stworzył Platformę Obywatelską - jak dotąd niezastąpionego dzierżyciela zewnętrznych znamion władzy sprawowanej przez tajniaczy dyrektoriat. Ale kiedy tylko minister Sikorski został wybitnym mężem stanu - niezależna prokuratura zrobiła z niego wała jak Polska cała. Nie, dlatego, żeby sama coś do niego miała; co to, to nie - tylko, dlatego, że między watahą SB-cka, a watahą wojskową trwa przepychanka na tle podziału łupów z tytułu okupacji naszego nieszczęśliwego kraju. Mogliśmy to obserwować sobie na żywo w czasie - jak to się mówi - rzeczywistym w związku z raportem, jaki na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej ogłosił minister Jerzy Miller, w efekcie, czego nasza niezwyciężona armia, tuż przed swoim dorocznym świętem poddana kuracji przeczyszczającej, musiała ustąpić trochę miejsca watasze SB-ckiej, m.in. w ramach rekompensaty za upokorzenia doznane podczas transformacji ustrojowej w postaci weryfikacji itp. Między innymi - bo na przepychanki, że tak powiem - wewnętrzne, nakładają się konflikty interesów zagranicznych mocodawców poszczególnych watah. Jedne, bowiem po staremu służą Rosji, ale inne przewerbowały się do amerykańskiej CIA, niemieckiego BND, czy izraelskiego Mosadu. Denuncjacja przez niezależną prokuraturę białoruskich opozycjonistów futrowanych przez Rzeczpospolitą za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych pokazuje to jak na dłoni, toteż nic dziwnego, że poziom nieufności każdego do wszystkich w naszym nieszczęśliwym kraju nieustannie rośnie. O ile jeszcze w katastrofę smoleńską wielu ludzi wierzyło szczerze, o tyle w samobójczą śmierć Andrzeja Leppera nie wierzy już prawie nikt, zwłaszcza, że i rzecznik niezależnej prokuratury, która na wszelki wypadek odczekała z sekcją aż trzy dni, żeby ewentualne miazmaty na pewno wyparowały - więc pan rzecznik Dariusz Ślepokura wprawdzie wykluczył udział osób trzecich, ale o drugich osobach nie wspomniał ani słowem. A tu jeszcze, jakby tego było mało, skompromitowały się również słynne „rynki finansowe”. Do niedawna uchodziły one za symbol rozwagi i racjonalności i każda decyzja nie tylko naszych Umiłowanych Przywódców, ale również Umiłowanych Przywódców innych krajów budujących socjalizm, analizowana była przez analityków właśnie pod tym kątem - co sobie „rynki finansowe” w związku z tym pomyślą, co powiedzą, albo wreszcie - jak zareagują. Tymczasem ostatnie wypadki pokazały, że te całe „rynki” to po prostu kupa „spoconych mężczyzn” w pogoni za forsą, reagujących na wszystkie plotki paniką godną stada antylop gnu. W tej sytuacji nic dziwnego, że w najlepszej sytuacji jest ten, który plotki, tzn. pardon - oczywiście „prognozy” aranżuje i puszcza w świat za pośrednictwem jaczejek „społeczeństwa otwartego”, bo właściwie tylko on wie, jak jest naprawdę. Mówię oczywiście o „filantropie”, który podobno w ciągu bodaj trzech dni zarobił na kryzysie kilka miliardów dolarów. Zresztą - co tu dużo mówić; „der alte Jude der ist ein Mann!” A ci wszyscy „analitycy” z namaszczeniem rozprawiający o „rynkach”... Mój Boże! Gdyby Cyganka rzeczywiście potrafiła przewidywać przyszłość, to nie zaczepiałaby na ulicy ludzi, że powróży im za pięć, czy dziesięć złotych, tylko zagrałaby w totolotka. A skoro nie gra, tylko wynajmuje się do wróżenia - no cóż... Skoro poziom nieufności w naszym nieszczęśliwym kraju rośnie w takim stachanowskim tempie, to w końcu musiało dojść i do kryzysu zaufania w stosunku do niżej podpisanego. Anonimowi analitycy otaczającej nas coraz ciaśniej rzeczywistości na internetowych forach dali wyraz wzruszającym wątpliwościom, jak to się dzieje, że wypisuję to wszystko, wygaduję, co mi tylko ślina przyniesie na jęzor - i jak gdyby nigdy nic - żyję, podczas gdy, dajmy na to, taki pan Andrzej, który - zwłaszcza odkąd poddał się tresurze pana Piotra Tymochowicza - przecież uważał, musiał taktownie popełnić samobójstwo. Czyż nie kryje się za tym jakaś ponura tajemnica? Na pewno się kryje, bo któż to widział, żeby mówić, co się myśli? Odnotowując tedy narastający gwałtownie poziom nieufności ciekawe, ilu ludzi uwierzy raz jeszcze obietnicom naszych Umiłowanych Przywódców - obietnicom bez żadnego pokrycia, bo po 1 grudnia 2009 roku Polska utraciła suwerenność i niemal całe prawo, z wielkim namaszczeniem uchwalane przez Wysokie Izby, to tylko opowiedziane własnymi słowami dyrektywy Komisji Europejskiej - i pójdzie do głosowania w oczekiwaniu świetlanej przyszłości. SM

Wizje bez fonii No proszę - znowu cały pogrzeb na nic! Tyleśmy sobie obiecywali po polskiej prezydencji w Unii Europejskiej. Rząd przygotował nawet truskawki i kolorowe strzałki, że to niby nasz nieszczęśliwy kraj rośnie wraz z Europą, minister Sikorski wyręczał panią Ashton w nudniejszych i mniej prestiżowych zajęciach - a tu proszę - trochę kryzysu i nastąpił bolesny powrót do rzeczywistości. Francuski prezydent Sarkozy i Nasza Złota Pani Aniela rzucili myśl, by kraje należące do strefy euro utworzyły własny rząd, niezależny od tych wszystkich brukselskich komisarzy i prezydentów, a w perspektywie - żeby miały nawet własnego prezydenta. Oczywiście mowy nie ma by konsultowali to z prezydentem naszej prezydencji, ani z ministrem spraw zagranicznych. Wprawdzie po tym, jak naszych prezydujących całej Unii dygnitarzy nie wpuszczono na obrady klubu euro, można było nabrać najgorszych przeczuć, ale coś takiego to prawdziwy nóż w plecy, a nawet poniżej pasa. Na domiar złego również inauguracja telewizji PO nie wypadła najlepiej; były wizje, ale bez fonii. Wprawdzie pani Małgorzata Kidawa-Błońska pewnie nie miała takich ambicji, ale niezależnie od tego incydent urasta do rangi symbolu. SM

I znów zostałem niezrozumiany! W wywiadzie dla „Uwarzam Rze” napisałem (nie po raz pierwszy zresztą):

„Naszym celem jest zdobycie 15% głosów, reszta nie jest zdolna pojąć naszego programu. Żadna klęska nas nie załamie. Gdybym dostał 51%, wtedy bym się zastanawiał, czy ze mną wszystko jest w porządku.”. Rzut oka na komentarze do tej wypowiedzi na stronie:

http://wsieci.rp.pl/opinie/horyzonty/Janusz-Korwin-Mikke-Opinie-wiekszosci-mam-gdzies?set.commentssortby=Latest

pokazuje, że nikt tego nie zrozumiał właściwie! Istotnie: celujemy w grupę ludzi myślących, – których jest mniej-więcej tylu. Co wcale nie oznacza, że nie chcę otrzymać 51% - lub, że martwiłbym się, gdybym dostał 66%. Doskonale wiem, jak to wykorzystać. Natomiast zacząłbym się zastanawiać, czy przypadkiem nie zacząłem kłamać – albo dokonywać jakichś podejrzanych operacyj; jakieś subliminalne przekazy w TVP, na przykład. Wszelako, gdy nadejdzie kryzys – a nadejdzie, jak 2 × 2 = 4 – to całkiem możliwe, że zagłosuje te 16% plus połowa tych, którzy wprawdzie nic nie rozumieją, ale myślą: „Ten facet mówił, że trzeba odwrotnie; skoro tak było źle, niech robi odwrotnie”. Teraz jasne? JKM

Oddech sprawiedliwości na plecach Klicha! Bogdan Klich walczy o życie. Jako psychiatra wie, że ilość żyć, jakie ma na sumieniu, może doprowadzić do rozmaitych chorób psychicznych i dlatego zarówno on jak i jego środowisko otoczyli go kordonem bezpieczeństwa, w obrębie, którego nie widać żadnych problemów.

Najpierw dymisja Pełna absurdalnych kłamstw, bo premier zapewniał, że w armii jest wszystko w porządku, a sam minister musi odejść, bo za bardzo się związał emocjonalnie z wojskiem, co utrudniałoby reformy. Brzmi to nawet prawdziwie – Klich może tak polubił swoich niedorajdów i agentów w armii, że nie ma sumienia ich wyrzucić z wygodnych posadek. To miękkie lądowanie wsparł tygodnik Newsweek, który tematem numeru uczynił wtedy postać Ministra Obrony Narodowej. Klich został obleczony w szaty kozła ofiarnego, który bardzo się starał, ale obarczono go winą za nie wiadomo, co. Bo minister chciał, ale się nie udało. Artykuł Stankiewicza i Śmiłowicza to pełna komplementów laurka odmalowującego członka rządu, jako naiwnego, ale szczerego i gorliwego urzędnika, któremu się różne sprawy posypały, ale żadna z jego winy. Na okładce tygodnika strapiona twarz Klicha budziła wzruszenie, a sam tekst miał usprawiedliwić go ze wszystkim dramatycznych tragedii czasów jego urzędowania. Także decyzja o wysłaniu Klicha do senatu jest wyraźnym politycznym sygnałem. Do wyższej izby parlamentu znacznie się trudniej dostać, bo nie lista partyjna, a osobiste znaczenie decyduje tutaj o sukcesie. Wysyłanie posła do senatu następuje w dwóch przypadkach – albo, gdy poseł zrobił się na tyle sławny, że ma szansę wygrać mandat senatorski, albo wtedy gdy wysyła się go na „zieloną trawkę”.

Krakowski azyl Dopiero jednak wydarzenia w Krakowie skłaniają do poważnych refleksji. Królewskie miasto była chyba jedynym miejscem, w którym rocznica zwycięstwa nad bolszewikami była obchodzona dzień wcześniej – 14 sierpnia. Dlaczego? Zauważmy, że słowa prezydenta Komorowskiego w dniu 15 sierpnia uderzały w wojsko i dowództwo polskiej obronności. Po zeszłorocznej narracji pt. „państwo polskie zdało egzamin” prezydent Komorowski zaczął mówić w zeszłym tygodniu o „niesłychanej słabości państwa, którą obnażyła katastrofa smoleńska”. Jakże to? To w końcu państwo polskie nie zdało egzaminu? Obecnie całą winę, której nie dało wymazać z pamięci Polaków, teraz próbuje skupić się na armii. Ma to tak wyglądać, że państwo polskie zdało egzamin, ale armia nie zdała. W dniu, kiedy zaczęto obwiniać armię za katastrofę smoleńską Klich nie mógł wystąpić publicznie, więc w Krakowie obchody zorganizowano 14 sierpnia, aby były minister mógł się oficjalnie pokazać. Bo dlaczego święto wojska polskiego organizuje się innego dnia? Nikt z władz miasta nie umiał na to pytanie odpowiedzieć, choć przecież nie są znane sytuacje gdzie konstytucję 3 maja wspomina się 2 maja, a święto odzyskania niepodległości np. 12 listopada.Jednak minister nie wystąpił w Krakowie. Podczas krakowskich uroczystości, gdy padło nazwisko ex-ministra wśród tłumów dał się słyszeć tylko pomruk niezadowolenia. Niechęć krakusów była tak wielka, że podczas składania kwiatów pod grobem nieznanego żołnierza osoba ministra była jedyną, której nazwiska nie odczytano na głos przy prezentowaniu delegacji. Minister Klich nie mógł też spokojnie przejść do oglądania defilady, bo ludzie po drodze pytali go, dlaczego rozwalił armię i wołali, że Piłsudski się w grobie przewraca na Wawelu. Ale to nie koniec. Jak zapewnia dziennikarz Gazety Krakowskiej, z ministrem Klichem nie ma teraz kontaktu i nie może udzielać wywiadów przez najbliższe dni. Czy ma to związek z działalnością jednej z agencji reklamowych, która działa w Krakowie i Warszawie i planuje kampanię wyborczą Platformy Obywatelskiej? Akcja z wcześniejszymi obchodami w Krakowie, potem skupieniem ogromu win tylko na armii, a dalej czasowe wycofanie się Klicha w cień, wskazują na to, że trwa akcja osłonowa wobec krakowskiego psychiatry. Czy i tym razem wygra PR, czy jednak zmyślny plan specjalistów od marketingu runie w gruzy wraz z wyborami? Czas pokaże, ale jedno jest pewne. Klich walczy o najwyższą stawkę. Krakowski azyl na długo mu nie starczy, a jedynym ratunkiem będzie immunitet senatorski. Platforma chce w ten sposób pokazać, że naród wybaczył Klichowi jego błędy. To, czy wybaczy, to się dopiero okaże. Tutejszy

Jesteśmy problemem Na 2500 dziewczynek jedna rodzi się z zespołem Turnera. Prawie zawsze oznacza bezpłodność – jak większość zespołów genetycznych. Dla mnie jest to właściwie najistotniejszą konsekwencją tego zespołu. Musimy zapomnieć o dzieciach, nasi rodzice – o wnukach. Charakterystyczny wygląd, w ZT niski wzrost, szeroka klatka piersiowa, duża głowa, krótkie nogi i in., oraz pewne cechy charakteru, jak prostolinijność i duża wrażliwość na opinie i zachowania innych ludzi, wyróżniają nas w grupie i bywają powodem docinków i kpin, co sprzyja niskiej samoocenie i depresji. Powolność i trudności z koncentracją sprawiają, że nauka i praca kosztują nas więcej czasu i trudu. Wywiad z Maliną Świć [na zdjęciu], cierpiącą na zespół Turnera, studentką III roku medycyny.

Prawo w Polsce zezwala na zabijanie dzieci przed narodzeniem, jeśli są dotknięte chorobą genetyczną. Jak Pani się z tym czuje w sytuacji gdy u Pani stwierdzono jedną z takich chorób – syndrom Turnera? „Boli mnie to (…) to są moi bracia i siostry” – ten cytat z JP II dobrze oddaje moje uczucia. To, że odmawia się im, niewinnym i bezbronnym, prawa do życia, sugeruje, że jesteśmy niepotrzebni, a nawet – szkodliwi. Jeśli to podstawowe prawo człowieka i ludzka godność nienarodzonych dzieci z wadami genetycznymi jest podważane, to logicznie nasuwa się pytanie: dlaczego więc ja żyję? Co różni tak istotnie mnie i „płód”, jak mówią obrońcy kompromisu czy „praw kobiet”, że za podniesienie ręki na moje życie sprawca trafiłby do więzienia, a ją (turnerki to zawsze kobiety) można rozszarpać na kawałki i wyrzucić do śmieci w majestacie prawa? Tylko wiek. Niesie to przesłanie, że dla takich jak ja śmierć byłaby lepsza niż życie, że to jest lepsze też dla ich rodziców i społeczeństwa, bo jesteśmy problemem, ciężarem. Że nie powinnam dziś być na tym świecie, tylko mi się „upiekło” (oczywiście według prawa – moja mama nigdy nie myślała o aborcji, a gdyby wtedy wiedziała o moim zespole genetycznym, to nie zmieniłoby to jej decyzji). Czy uważa Pani, że prawo w Polsce troszczy się o osoby chore? O nienarodzone – nie. Skoro dopuszcza ich „usuwanie”, to na pewno nie jest to wyrazem troski. O takie jak ja – poprzez zasiłki pielęgnacyjne dla nieletnich czy stypendia i ulgi dla studentów. Dla pracodawców zatrudniających niepełnosprawnych są dofinansowania. Ale nie zapewnia nam szacunku i życzliwości innych – bo skoro takie osoby są problemem, który się „usuwa” w majestacie prawa, to jaka może być reakcja np. kolegów w klasie na jedną z nich?

Choroba genetyczna kojarzy się powszechnie z upośledzeniem umysłowym. Pani studiuje medycynę, jeździ konno, pisze. Czym jest choroba genetyczna i co to oznacza dla osób nią dotkniętych i ich rodzin? Zespół genetyczny rozpoznaje się nie tyle na podstawie objawów, które mogą być różnie nasilone i jedynie go sugerują, co badań genetycznych. Powstaje bardzo wcześnie – podczas zapłodnienia lub pierwszych podziałów komórkowych zarodka, jako ilościowe zaburzenie w DNA (nadmiar lub brak czynnych genów). Jest nieuleczalny – nie potrafimy zmienić informacji genetycznej. Zespół Turnera, który rozpoznano u mnie, jest skutkiem braku lub zniekształcenia i w konsekwencji unieczynnienia jednego z chromosomów płci (23 pary). To najczęstszy zespół genetyczny – na 2500 dziewczynek jedna rodzi się z zespołem Turnera. Prawie zawsze oznacza bezpłodność – jak większość zespołów genetycznych. Dla mnie jest to właściwie najistotniejszą konsekwencją tego zespołu. Musimy zapomnieć o dzieciach, nasi rodzice – o wnukach. Charakterystyczny wygląd, w ZT niski wzrost, szeroka klatka piersiowa, duża głowa, krótkie nogi i in., oraz pewne cechy charakteru, jak prostolinijność i duża wrażliwość na opinie i zachowania innych ludzi, wyróżniają nas w grupie i bywają powodem docinków i kpin, co sprzyja niskiej samoocenie i depresji. Powolność i trudności z koncentracją sprawiają, że nauka i praca kosztują nas więcej czasu i trudu. Jednak moje doświadczenie wskazuje, że możemy rozwijać się intelektualnie i funkcjonować w społeczeństwie naprawdę normalnie. Dodam, że nie jestem pierwszą turnerką studiującą ten kierunek. Poza tym zespołom genetycznym często towarzyszą wrodzone wady narządów wewnętrznych, zwłaszcza serca, i skłonność do innych chorób, np. zespół Turnera predysponuje do miażdżycy, osteoporozy i raka jelita grubego – stąd konieczność wykonywania wielu badań i konsultacji, ewentualnie leczenia, u wielu lekarzy specjalistów.

Część polityków twierdzi, że obecna ustawa aborcyjna jest „maksymalnie dobra”? Co to oznacza dla dzieci dotkniętych takim syndromem jak Pani? Oznacza to zgodę na zamordowanie ponad 500 dzieci rocznie, dlatego, że będą dziwnie wyglądały i będą wymagać specjalistycznego leczenia i rehabilitacji. Że niska i bezpłodna dziewczynka nie będzie miała z tego powodu szansy nikogo zobaczyć, poznać, niczego się nauczyć. To informacja „dla was nie ma miejsca w świecie zdrowych, atrakcyjnych ludzi”. Jeśli to jest dobro, to ja nie wiem, co jest złe.

Co by Pani powiedziała politykom, którzy opowiadają się za tzw. kompromisem aborcyjnym? Że bynajmniej nie mam wyrzutów sumienia, dlatego, że żyję, i że uważam swoje życie za wartościowe. I każdej małej siostrzyczce dotkniętej zespołem Turnera życzę, by była godnie przyjęta przez rodziców i społeczeństwo, – jako Boży dar, nie jako problem. http://katonisliwka.wordpress.com/

Mocna odpowiedź Białorusi na sankcje USA

I znów zazdrościmy Białorusi, że rządzi nią mąż stanu, a nie służalczy pętak… – admin.

Białoruś wstrzymuje współpracę z USA dotyczącą pozbycia się zapasów wysoko wzbogaconego uranu; czyni to w odpowiedzi na amerykańskie sankcje gospodarcze wobec jej przedsiębiorstw – poinformowało w piątek MSZ w Mińsku.

Jak powiedział Wiaczesław Kuwszynau, szef białoruskiego Instytutu Badań Energetycznych i Jądrowych „Sosny”, do tej pory Białoruś na mocy ustaleń z USA oddała 10 proc. swoich zapasów paliwa jądrowego. Trafiło ono do Rosji – podała niezależna gazeta internetowa „Biełorusskije Nowosti”. MSZ w Mińsku oświadczył, że „wprowadzenie nowych amerykańskich sankcji gospodarczych jest sprzeczne z duchem współdziałania i współpracy. W tych warunkach strona białoruska podjęła decyzję o zamrożeniu opracowywanych wspólnie z USA projektów dotyczących wymiany wysoko wzbogaconego paliwa jądrowego, w ramach inicjatywy ministerstwa energetyki USA zmniejszania globalnego zagrożenia” – poinformował rzecznik Andrej Sawinych w oświadczeniu opublikowanym na stronie internetowej resortu.

Zawieszony też został projekt stworzenia studiów MBA przy Białoruskim Uniwersytecie Państwowym w Mińsku – dodał rzecznik. MSZ określiło sankcje gospodarcze USA, jako „politycznie motywowane decyzje”, sprzeczne z międzynarodowymi zobowiązaniami USA. W ocenie resortu są one również „bardzo poważnym naruszeniem memorandum z Budapesztu z 1994 roku, zgodnie, z którym Stany Zjednoczone zobowiązywały się do niestosowania wobec Białorusi środków presji gospodarczej”. „Białoruś tak jak dotąd będzie zapewniać fizyczne bezpieczeństwo paliwa jądrowego w pełnej zgodzie z zobowiązaniami międzynarodowymi dotyczącymi nierozprzestrzeniania” broni jądrowej – dodał rzecznik. Zaznaczył, że Mińsk nie wyklucza „podjęcia nowych kroków w odpowiedzi” na amerykańskie restrykcje. W grudniu zeszłego roku szefowie dyplomacji USA i Białorusi, Hillary Clinton i Siarhiej Martynau, ogłosili wspólną deklarację, zgodnie, z którą Białoruś zobowiązała się pozbyć do 2012 roku zapasów wysoko wzbogaconego uranu w ramach finansowanego przez Stany Zjednoczone planu redukcji światowych zasobów tego surowca, który może być wykorzystany do produkcji broni atomowej. Według Instytutu Studiów Międzynarodowych w kalifornijskim Monterey Białoruś ma 170 kg wysoko wzbogaconego uranu, przechowywanego w Instytucie „Sosny”. Inne nieoficjalne źródła podają, że zapasy paliwa wynoszą jedynie 40 kg. Kuwszynau nie ujawnił, jaka jest wielkość zapasów, wyjaśnił tylko, że Białoruś za przekazane 10 proc. otrzymała taką samą ilość niskowzbogaconego paliwa jądrowego o wyjątkowej, jakości. Stany Zjednoczone objęły ostatnio sankcjami cztery kolejne firmy białoruskie: producenta nawozów Grodno Azot, zakłady chemiczne Grodno Chimwołokno, producenta opon samochodowych Biełszyna i rafinerię naftową Naftan. Firmy te są kluczowymi eksporterami i dostarczycielami walut do budżetu pogrążonej w ciężkim kryzysie gospodarczym Białorusi.

Wcześniej USA wprowadziły sankcje gospodarcze wobec Białorusi pod koniec stycznia w proteście przeciwko zatrzymaniu przeciwników reżimu Alaksandra Łukaszenki po wyborach prezydenckich w tym kraju w grudniu zeszłego roku.

http://wiadomosci.onet.pl/

Efektywność OFE kluczowa dla emerytów i rynku kapitałowego O ile redukcja składek OFE daje widoczny efekt na rynku kapitałowym ograniczając możliwości inwestycyjne polskim podmiotom giełdowym, o tyle ujawniające się problemy budżetowe prowadzenia antyrodzinnej polityki są początkiem czekających nas problemów. Premier Tusk jak i Minister Rostowski ostatnio omijają giełdę. Nic dziwnego perspektywy gospodarki Polski coraz gorsze, w efekcie coraz więcej czerwieni na parkiecie. W trakcie dzisiejszego wystąpienia Premiera Tuska i Ministra Rostowskiego nie było lepiej. A ponadto wahania złotówki względem zagranicy w powiązaniu ze skokowym zapotrzebowaniem banków na depozyty powodują, że zapowiedzi ministra finansów o przezornym opłacaniu kilkudziesięciomiliardowej linii kredytowej „na emerytury” zmraża, nie skłaniając do optymizmu. Również wypowiedzi o braku alternatywy programowej motywuje do wysłania, omawianych na NE trzech filarów programu gospodarczego, w formie zastrzeżonej do ministerstwa. O ile w najbliższą niedzielę zatrzymam się na chwilę nad kryzysowymi dylematami światowego rynku kapitałowego, to obecnie chciałbym poruszyć konieczność podjęcia właściwych środków zaradczych w odpowiedzi na nadciągające przesilenie. I dać możliwość wypowiedzenia się czytelnikom, co sądzą o charakterze zabezpieczeń kapitałowych w dzisiejszych czasach, charakteryzujących się dużą zmiennością wycen aktywów na rynku kapitałowym. Ostatnio obiecałem aktywnemu blogerowi NE panu Adamowi Wyskielowi, który stara się znaleźć optymalny sposób inwestowania OFE, napisanie komentarza, przy okazji przyjęcia rozporządzenia dotyczącego rezerwy demograficznej. W międzyczasie również Pan Cezary Bialik wywołał mnie do tablicy. Celem debaty powinno być wsparcia jego wysiłku zwiększenia efektywności inwestycji OFE, jak i określenia priorytetu w postaci konieczności wprowadzenia efektywnej polityki prorodzinnej. Zagrożenia finansowe związane ze starzeniem się społeczeństw są już widoczne, o tyle propozycje rozwiązań dziwnym zrządzeniem losu pomijają konieczność wprowadzenia koniecznej i kosztownej polityki prorodzinnej. Na NE poczytni blogerzy (Jerzy Wawro-dawniej, Cezary Bialik,a ostatnio również Fiatowiec i Mariusz Kasprzycki) w swych wywodach powołują się na projekcje jednego z najbardziej znanych obrońców OFE, a jednocześnie kluczowego eksperta prawicowych PJN-u i NP Korwina-Mikke, byłego wiceprezesa NBP prof. Rybińskiego. Również ostatnio w antyrodzinnej polemice ze mną podparł się opinią prof. Rybińskiego („Popularny prf. Rybiński stwierdza na antenach różnych stacji ,że pobiera trzy różne świadczenia „prorodzinne” które nie są mu do niczego potrzebne.”)Cezary Bialik. W swych wywodach zapominają że właściwa diagnoza wcale automatycznie nie oznacza poprawności rozumowania, a tym bardziej poprawnego rozwiązania. A i prof. Rybińskiemu przydarzały się cudaczne opinie. Np. zanim został powołany przez Prezydenta Kwaśniewskiego na zastępcę prof. Balcerowicza, był gorącym i „wokalnym” orędownikiem bardzo wysokich stóp procentowych, co na dodatek sprawiało wrażenie jak gdyby takie „cudaczne” pomysły mogły mieć wpływ na tak wyróżniającą nominację. A o ile bardzo wysokie stopy uratowały PLN przed osłabieniem, po okresie szaleńczej wyprzedaży polskich firm zagranicy, to nie tylko zahamowały wzrost gospodarczy Polski, ale i zmiotły Solidarność ze sceny politycznej. Podobnie mało, kto zwraca uwagę na to że były wiceprezes NBP jest nie tylko gorącym obrońcą OFE, w czym ma niewątpliwą rację, ale że będąc reprezentantem NBP w KNF-ie prezentował wyjątkowo szkodliwe propozycje dotyczące funkcjonowania tego rynku. W tym umożliwienia inwestowania OFE w instrumenty pochodne, które o ile był spełnieniem postulatów PTE, to na pewno nie były w interesie członków OFE. Dlatego obecnie, kiedy to pojawiają się kolejne fakty mówiące o zagrożeniu wypłat naszych świadczeń emerytalno-zdrowotnych w przyszłości, to kluczowe jest nie tylko zdiagnozowanie konsekwencji braku 3,5 mln dzieci w Polsce, na równi z zaproponowaniem wprowadzenia polityki prorodzinnej, a w przypadku wspierania oszczędności takich rozwiązań, które nie dyskryminują drobnych ciułaczy. I dlatego popierając debatę, którą proponuje Pan Wyskiel, zwłaszcza w obliczu kolejnych etapów narastania kryzysu demograficznego byłbym sceptyczny co do propozycji które pomijają konieczność odbudowy moralnej naszych rodzin. A jednym z ostrzegających objawów jest kolejny etap przejmowania Rezerwy Demograficznej w celu wizerunkowego polepszenia wyników finansowych kraju, który trafnie opisała Małgorzata Goss w Naszym Dzienniku, a który to artykuł chciałbym zarekomendować czytelnikom NE:

„Już brakuje na emerytury” Wobec groźby, że we wrześniu Fundusz Ubezpieczeń Społecznych straci płynność i nie będzie mógł regularnie wypłacać emerytur, Rada Ministrów przekazała FUS część pieniędzy z Funduszu Rezerwy Demograficznej. A ta rezerwa jest gromadzona po to, żeby za 20 lat, gdy w naszym kraju dojdzie do prawdziwej zapaści demograficznej, nie zabrakło pieniędzy na wypłatę tych świadczeń. Na wczorajszym posiedzeniu rząd zdecydował, że 1 września Fundusz Rezerwy Demograficznej ma przekazać ZUS 4 mld zł, tyle, bowiem środków brakuje FUS na wypłatę bieżących emerytur. Fundusz Ubezpieczeń Społecznych prawie wyczerpał 37-miliardową dotację budżetową, a przychody z bieżących składek są zbyt szczupłe, aby dalej płynnie wypłacać świadczenia blisko 5 milionom emerytów. Cała armia ludzi pracujących w Polsce po prostu nie wnosi składek na ZUS lub zaniża ich poziom. Mści się polityka patrzenia przez palce na powszechną praktykę zatrudniania pracowników na czarno lub na umowy-zlecenia, ucieczkę przedsiębiorców pod skrzydła KRUS czy tolerowanie tzw. instytucji samozatrudnienia wśród znakomicie zarabiającej kadry menedżerskiej. Skutki ewentualnego niewypłacenia czy opóźnienia wypłaty świadczeń przez ZUS nietrudno sobie wyobrazić: w nadchodzących wyborach pięciomilionowa rzesza emerytów zmiotłaby ze sceny premiera, jego gabinet i całe zaplecze polityczne. Do tego oczywiście rząd nie chciał dopuścić. Jakie znalazł wyjście z sytuacji? Najprostsze z możliwych. Tę ścieżkę przetarł już w ubiegłym roku, gdy - zasłaniając się kryzysem - zasilił FUS 7,5 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej. - Fundusz Rezerwy Demograficznej staje się kolejnym źródłem dla pokrycia bieżących wydatków w budżecie. To pozorna metoda obniżania długu sektora finansów publicznych, która w dłuższej perspektywie nie rozwiąże problemów FUS, a przedwczesne wydatkowanie pieniędzy spowoduje, że zabraknie środków, gdy będą rzeczywiście potrzebne - ocenia Jerzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego. Rząd utrzymuje, że niedobór w FUS powstał "z przyczyn demograficznych", jednak w uzasadnieniu do rozporządzenia próżno szukać na to jakichkolwiek dowodów. Przeciwnie, sytuacja demograficzna - na razie - jest stabilna. - Z danych GUS wynika, że od 2005 r. liczba osób w wieku emerytalnym zwiększyła się o blisko milion, ale relacja między liczbą pracujących a pobierających świadczenia nie uległa wyraźnemu zachwianiu - nadal czterech pracujących przypada na jednego emeryta.

- W obecnej sytuacji demograficznej nie powinniśmy jeszcze korzystać z rezerwy demograficznej. Rząd robi to tylko, dlatego, żeby zmniejszyć dług publiczny - ocenia dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. - Likwidowanie rezerw w sytuacji, gdy narastają zobowiązania emerytalne, jest decyzją strategicznie błędną - ostrzega. Przyjęta w rachunkowości zasada nieuwzględniania w deficycie budżetowym zmian w rezerwie czy pożyczek bankowych zaciąganych przez ZUS, podobnie jak nieuwzględnianie OFE w ramach sektora finansów publicznych dowodzi, według finansisty, że polskie i europejskie zasady rachunkowości są zafałszowane. Jeśli dziś okroimy FRD na bieżące potrzeby, co zrobimy, gdy w 2035 r. jednego emeryta będzie musiało utrzymać zaledwie dwóch pracujących? Dlatego organizacje zasiadające w Komisji Trójstronnej wyraziły sprzeciw wobec przejadania środków z rezerwy na trudne czasy. Negatywne stanowisko zajęły zarówno związki zawodowe "Solidarność" i OPZZ, jak i Pracodawcy RP, Krajowa Rada Gospodarcza i Związek Rzemiosła Polskiego. - Zgodnie z ustawą o systemie ubezpieczeń społecznych, gospodarowanie Funduszem Rezerwy Demograficznej powinno być prowadzone na podstawie wieloletniej prognozy dochodów i wydatków, która uwzględnia założenia sytuacji demograficznej i społeczno-gospodarczej - przypomina Henryk Nakonieczny, członek prezydium KK NSZZ "Solidarność". - Prognoza powinna być sporządzana przez ZUS i przedstawiana Radzie Ministrów co trzy lata - dodaje. Z danych, jakie przekazał Zakład Ubezpieczeń Społecznych, wynika, że na początku roku FRD miał na koncie około 10,2 mld zł, a tegoroczne przychody, głównie z prywatyzacji, wyniosły 8 mld zł, co łącznie daje 18,2 mld złotych. Na koniec roku środki te stopnieją, za sprawą decyzji rządu, do 14,2 mld złotych. Rząd zapewnia, że już ostatni raz sięga po te środki i - na otarcie łez - obiecuje w przyszłym roku FRD dotację w wysokości 3 mld złotych. Fundusz Rezerwy Demograficznej, zasilany z prywatyzacji, części składek emerytalnych i niewykorzystanych środków FUS, gromadzi kapitał na czarną godzinę, gdy pod ciężarem nadciągającego kryzysu demograficznego ZUS nie będzie w stanie zapewnić płynnej wypłaty świadczeń przyszłym emerytom, czyli młodym, zapracowanym ludziom, którzy dzisiaj wnoszą składki. Szacuje się, że taka sytuacja wystąpi około 2030-2035 roku. Rok 2030 to jednak zbyt odległa perspektywa dla obecnego rządu, którego horyzont myślowy zamyka się na dacie wyborów 9 października. Za 20 lat nikomu nie przyjdzie do głowy, aby za brak emerytury winić właśnie premiera Tuska. Mogliby wprawdzie zaprotestować przyszli poszkodowani, ale młodzi ludzie mają teraz inne kłopoty na głowie i nie myślą, co będzie na emeryturze. Obecnie w Polsce na 24,6 mln osób w wieku produkcyjnym przypada 6,4 mln emerytów, ale w 2035 r. proporcje te zmienią się dramatycznie - na 20,7 mln pracujących będzie przypadało 9,6 mln emerytów, którym osoby pracujące będą musiały sfinansować świadczenia.” Małgorzata Goss

Bruksela będzie namawiać do wprowadzenia parytetu w radach nadzorczychJak podała Rzeczpospolita już w lipcu tego roku Europarlament rozpoczął akcję uświadamiającą problem dyskryminacji kobiet, które w… radach nadzorczych spółek stanowią mniejszość. Urzędnicy doszli do wniosku, że zwłaszcza prywatne firmy mają na sumieniu „brak poszanowania dla idei równości”. W ramach badania gruntu pod ewentualne zmiany Europarlament rozesłał do rządów państw członkowskich zapytanie czy są skłonne poprzeć narzucenie stosownego parytetu. Posłom marzy się ustawowo zagwarantowane 30% miejsc w radach dla kobiet do 2015 r, a do 2020r. 40% miejsc. Co ciekawe Bruksela zapewnia, że przymusowe obsadzenie stanowisk menadżerskich kobietami „usprawni zarządzanie firmami” a nawet „pomoże w przezwyciężeniu skutków kryzysu finansowego z 2008 roku”. Wychodzi, więc na to, że właściciele firm to szowinistyczni idioci, którzy świadomie rezygnują z doskonałych pracowników płci pięknej, (więc i większych zysków) w imię męskiej solidarności… Mały procent kobiet w radach nadzorczych zaniepokoił również Komisję Europejską, której urzędnicy zadali sobie trud przygotowania kompleksowych statystyk. Wynika z nich m.in., że w Polsce udział kobiet w radach nadzorczych spółek giełdowych wynosi 11 proc., co jest wynikiem tylko o 1% gorszym od europejskiej średniej. Całe szczęście w Polsce pomysł kolejnego parytetu przynajmniej na razie nie zyskał poparcia rządu. Według Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Cywilnego, która na zalecenie ministerstwa sprawiedliwości zrecenzowała pomysł Europarlamentu „narzucanie składu władz prywatnej spółki jest głęboką ingerencją w jej autonomię, w wolność gospodarczą oraz prawo własności” dlatego „nie powinno być takiej prawnej ingerencji zwłaszcza na poziomie Unii”

Blazej Gorski

Tego się już nie da ukryć – szczepionki są zatrute arszenikiem!

http://birdflu666.wordpress.com/2011/08/19/toxic-metals-found-in-pandemrix-swine-flu-vaccine-by-swedish-doctor/

Jane Burgermeister opublikowała szokujący artykuł dotyczący odkrycia szwedzkiego doktora, który na razie woli pozostać anonimowy. Oto, o czym mowa w artykule – w zarysie.

SZWEDZKI DOKTOR ODKRYŁ ARSZENIK I CYNĘ W SZCZEPIONCE NA ŚWIŃSKĄ GRYPĘ PANDEMRIX. ŚMIERTELNE TRUCIZNY OBECNE SĄ W ZNACZĄCYCH ILOŚCIACH WŁADZE NIE REAGUJĄ NA TO ODKRYCIE – DOKTOR SIĘ OBAWIA, ŻE SKAŻENIE LEKARSTW TRUJĄCYMI METALAMI MOŻE BYĆ POWSZECHNE.

Streszczenie artykułu: Anestezjolog w szpitalu uniwersyteckim przeprowadził analizę ICP szczepionki Pandemrix firmy GlaxoSmithKline. Ze zdumieniem odkrył, że zawiera ona „całkiem duże ilości metali toksycznych w postaci koloidalnej lub też, jako cząstek o mikroskopowych rozmiarach”. Skażenie arszenikiem wynosi 2,421 cząstek na milion, a cyną 1,511 cząstek na milion. Nie było żadnej wzmianki, że ten produkt wzmocniony adjuwantem ASO3 ma zawierać także te metale. Arszenik w postaci kolidalnej lub nano-cząsteczkowej jest silnym czynnikiem hemolitycznym. Zarówno arszenik jak i cyna są znanymi substancjami rakotwórczymi, niszczą DNA i są śmiertelnymi truciznami. W literaturze medycznej udowodniono, że arszenik we wspomnianej postaci, a także organotin – połączenie węglowodorów z cyną, mogą się łatwo przedostawać przez bariery takie jak łożysko, bariera krew – mózg (BBB) czy też błone komórkową i mieć dostęp do centralnego systemu nerwowego, przez co mogą powodować objawy podobne do syndromu Guillain Barresa (GBS) i narkolepsji. Substancje te mogły się znaleźć albo celowo, albo przypadkowo. Obie możliwości są przerażające. Doktor, który chce pozostać anonimowy, poinformował władze Szwecji, ale reakcja była niewielka. Obawia się, że skażenie szczepionek i innych lekarstw toksycznymi metalami może być rozpowszechnione na całym świecie.

Dlatego też wyszedł z tą informacją do dziennikarzy alternatywnych jak Jane Burgermeister. To, że lekarstwa mogą być zabójcze nie jest nowością, niedawno we Francji wyszło, że lek o nazwie Mediator zabił 500 – 2000 osób, mimo, że zawierał ostrzeżenie o skutkach ubocznych

http://www.bbc.co.uk/news/world-europe-12155639

Pod koniec 2010 roku, Unia Europejska zaostrzyła przepisy odnośnie bezpieczeństwa leków, ale jak wynika z badań szwedzkiego doktora, nie są zbyt efektywne. Dodatkowo, twierdzi on, że znalazł toksyczne metale nie tylko w szczepionkach, ale i innych lekarstwach.

http://www.epha.org/a/4372

Doktor został sprowokowany do zbadania szczepionek po tym jak jedna z pacjentek żaliła się na ból w miejscu ukłucia. Bóle dotyczyły także jej męża i trójki dzieci, którzy zaszczepili się w 2009 roku Pandemrixem. Musi być ona zmieszana z adjuwantem przed zaszczepieniem. Doktor obawiał się, że plastikowe czy też gumowe części ampułek mogły skazić ich zawartość, ale jak się okazało przyczyna była inna. Na koniec artykułu Jane Burgermeister przypomina, że w lutym 2009 roku 72 kilogramów materiału szczepionkowego firmy Baxter na grypę sezonową zostało skażonych wirusem ptasiej grypy i to zostało wysłane do laboratoriów w 4 różnych krajach, w celu rozpowszechnienia. Wywołałoby to pandemię ptasiej grypy o zasięgu globalnym, gdyby nie przytomność laboranta w czeskim laboratorium, który sprawdził materiał na fretkach. Okazało się, że fretki zdechły – to samo by się stało z ludźmi. Ponieważ laboratoria Baxtera mają 3 poziom bezpieczeństwa, to niemożliwe byłoby przypadkowe skażenie materiału szczepionkowego. Musiał być to, więc celowy akt bioterroryzmu zrealizowany przez pracowników firmy Baxter.Burgermeister założyła, więc w kwietniu sprawę karną przeciwko Baxterowi, którą policja austriacka umorzyła we wrześniu, zaraz po rozpoczęciu kampanii szczepionkowej. Szczepionka Baxtera otrzymała ostatecznie licencję, lecz pozbawiona była adjuwantów w postaci thiomersalu zawierającego rtęć, która jest prawdopodobnie przyczyną autyzmu. 30 milionów europejczyków zaszczepiło się na świńską grypę, Pandemrix podejrzewa się o wywołanie narkolepsji wśród zaszczepionych mieszkańców Finlandii, Szwecji, Norwegii i Francji.

komentarz monitorpolski: Jeżeli nie jest to prowokacja wobec Jane Burgermeister, to możemy mieć do czynienia z niepodważalnymi dowodami na ludobójstwo za pomocą leków. Wyniki badań szwedzkiego doktora można potwierdzić lub obalić, trudno jednak założyć, że wszędzie są skażone szczepionki. Tak więc można się spodziewać dużego ataku na osoby to badające, szczególnie na doktora, który to ujawnił. Uważam, że ten człowiek nie powinien pozostawać anonimowy, bowiem jego życie wisi na włosku. Miejmy nadzieję, że wkrótce się ujawni. Monitorpolski's Blog

Politycy PO promują Gazprom Mariusz Błaszczak z PiS wezwał w swojej interpelacji szefa MSZ Radosława Sikorskiego do zastanowienia się nad obejmowaniem honorowym patronatem polsko-rosyjskich imprez kulturalnych. Okazuje się, że wiele z nich jest finansowanych przez Gazprom i służy głównie celom wizerunkowym tej firmy. Interpelacja jest pokłosiem artykułu, jaki w kwartalniku „Rzeczy Wspólne” wydawanym przez Fundację Republikańską opublikował Piotr Trudnowski. Zwrócił on uwagę – a za nim poseł Błaszczak, – że zeszłoroczna edycja festiwalu, prezentującego szerokie spektrum kina sowieckiego i rosyjskiego, pod tytułem „Sputnik nad Polską” została objęta m.in. patronatami honorowymi ministrów: Radosława Sikorskiego, Waldemara Pawlaka i Bogdana Zdrojewskiego, a także prezydent m st. Warszawy i marszałka województwa mazowieckiego. Specjalny list na okoliczność otwarcia głównej, warszawskiej edycji festiwalu wystosował prezydent Bronisław Komorowski. Sponsorem głównym imprezy jest Gazprom, a jego zaangażowanie w mecenat kulturalny jest elementem nowej strategii wizerunkowej tej firmy. Warto zwrócić uwagę na „moment, w którym szef dyplomacji i minister gospodarki objęli patronatem imprezę Gazpromu. Stało się to, gdy po dwóch latach negocjacji i wewnątrzrządowych sporach między Radosławem Sikorskim i Waldemarem Pawlakiem Polska podpisała 29 października 2010 r. umowę gazową z Federacją Rosyjską. To właśnie Gazprom jest głównym beneficjentem tej umowy” - pisze Trudnowski w tekście pod znamiennym tytułem "W stronę kulturowego kondominium?". Organizatorem festiwalu jest Piotr Skulski, w ostatnich wyborach samorządowych kandydat na prezydenta Warszawy z rekomendacji partii Polska Patriotyczna. Jak pisze redaktor Trudnowski - „Skulski to absolwent moskiewskiej Międzynarodowej Akademii Marketingu i Zarządzania, organizator Sputnika i wielu innych wydarzeń promujących kulturę rosyjską w Polsce. Na swojej stronie wyborczej chwali się odznaczeniami uzyskanymi z rąk rosyjskich notabli i adiutanta generała Jaruzelskiego, jednocześnie deklarując głęboki patriotyzm". Na końcu swojej interpelacji poseł Błaszczak pyta ministra Sikorskiego: „Jakie kroki zamierza Pan Minister podjąć w celu uniknięcia na przyszłość podobnych kompromitacji MSZ RP jak patronat nad imprezą o tak wątpliwej reputacji?” Konrad Kostrzewa

Kuriozalna instrukcja wyborcza Platformy "Rzeczpospolita" opisuje nową instrukcję Platformy dla kandydatów startujących w wyborach. W piśmie roi się od absurdów. Kandydaci PO mają się chwalić, że dzięki ministrowi skarbu Aleksandrowi Gradowi „zaoszczędziliśmy ok. 40 mld zł" – tyle, że chodzi o uniknięcie kary dla Polski w sprawie sporów wokół umowy między PZU a Eureko. O tym, że Donald Tusk zadłużył Polskę na prawie 300 mld zł (znacznie więcej niż Gierek) - nie ma ani słowa. Jak czytamy w "Rzeczpospolitej" - PO podkreśla też, że za jej rządów przeciętna emerytura wzrosła bardziej niż za rządów PiS. Nie wspomina jednak, że PiS rządził tylko 2 lata, a Platforma jest u władzy od 2007 r. Ponadto Platforma sama przypomina w instrukcji (by działacze nie popełnili gafy), że coroczna zwiększona waloryzacja emerytur jest możliwa dzięki ustawie uchwalonej za rządów... PiS. Bezrobocie młodych na koniec rządów PiS było niższe o 2 punkty procentowe niż u schyłku kadencji PO–PSL w 2010 r., gdy wynosiło 23,7 proc. „Nastąpiło pogorszenie sytuacji" – głosi platformerska instrukcja. Jednak autorzy podpowiadają:, „ale już średnia w okresie kadencji wygląda korzystnie, gdyż w latach 2006 – 2007 wyniosła 25,8 proc., a w latach 2008 – 2010 – 21,5 proc." - czytamy w "Rzeczpospolitej". Jak pisze "Rz" - w instrukcji tłustym drukiem podkreślono też, że pod rządami PiS utworzono więcej miejsc pracy, ale – jak zaznaczają autorzy, – dlatego, że wtedy koniunktura była lepsza.

Rzeczpospolita

Polski montaż W 3'03'' materiału księżycowego

http://www.youtube.com/watch?v=iQ_5PrVDl9g

gdy moonwalker robi ruch kamerą w lewą stronę, widać strażaka w seledynowym kombinezonie i stojącego obok niego gostka w burym ubraniu (podejrzewam, że tego, co kasku nie może dopiąć przez cały film) w głębi planu zdjęciowego niejako doglądających ciężkie i odpowiedzialne działania „przeciwpożarowe”. Coś sobie pokazują, o czymś rozmawiają. Moonwalker przesuwa kamerę w prawo, pokazując „strażaka”, co leje centralnie po drzewach i goście uchwyceni wcześniej znikają, ale gdy Wiśniewski wraca w lewo, nadal gostkowie są (3'16''), przy czym „bury” idzie w głąb planu, natomiast „seledynowy” ewidentnie idzie w stronę statecznika z szachownicą. W 3'21'' widać (w stopklatce), że jest jeszcze bliżej niż był wcześniej. W tym jednak momencie SW „uchodzi” za statecznik, gdyż – jak wiemy z jego barwnych relacji – ze względu na straszliwe błoto chce „obejść” kawałek terenu i trafić na pobojowisko z innej flanki. Od 3'26'' materiału mamy pokaz paranoicznego machania kamerą, po czym bądź (strażak „seledynowy” znika, ma się rozumieć), ale tego co najważniejsze, tj. „miejsca katastrofy”, zupełnie nie widzimy. Pokazane są stawy, ściółka leśna, kurtka, spodnie, ręka, podniesiona część, drzewa, zbrązowiałe liście itd. (bagna nie widać, lecz to nieważne), ale nie pobojowisko, tak jakby nie ono było najważniejsze albo, jakby go... nie było w pobliżu (a przecież jest parę metrów dalej!). Wreszcie SW wyłania się na „miejscu katastrofy”, kierując obiektyw na złom (4'16''). No i z pozoru wszystko jest OK, po prawej widać kawałek statecznika i zabłocony silnik... - pytanie tylko, gdzie ten „seledynowy strażak”, który kierował się w stronę moonwalkera? Wśród „dogaszających” go wcale nie widać. Pojawia się on w kącie „oka kamery” (po lewej stronie), gdy SW zgięty w pół, prowadzony jest przed oblicze gostków w dżinsikach przy wozie strażackim (6'32''). I jeszcze jedna ciekawostka: „bury strażak” dopina „bury” kask na pobojowisku. Natomiast złapany „kątem oka” kamery, gdy już czekiści „zatrzymują” dzielnego polskiego „montażystę”, „bury strażak” dopina jakby... biały kask. Ki diabeł mu te kaski zmienia? Ale może to słońce tak omiotło światłem powierzchnię kasku?

Pojawia się, więc takie pytanie: w jakiej kolejności montowane były epizody księżycowej wędrówki moonwalkera?

FYM

Akademia Pana P. Cyrk Palikota zaprasza na przedstawienie. Zwolennicy konopi, fani tęczowej miłości, apostaci, były ksiądz a na deser... Teściowa. Chciałoby się rzec - kandydaci na miarę elektoratu. „Witajcie w naszej bajce, słoń zagra na fujarce, Pinokio nam zaśpiewa, zatańczą wkoło drzewa. Tu wszystko jest możliwe, zwierzęta są szczęśliwe, A dzieci wiem coś o tym latają samolotem”. Stary, dobry Brzechwa z powodzeniem mógłby użyczyć swojego wiersza, jako wyborczego hymnu Ruchu Poparcia Palikota. W bajce byłego posła z Biłgoraju równie barwnie i egzotycznie, jak w Akademii Pana Kleksa. „Siódemki” na listach w każdym okręgu wyborczym zarezerwowane są dla zwolenników legalizacji marihuany. Miejsce znalazło się też dla \„gwiazd” polskiego sportu (m.in. pływak Marcin Kaczmarek, zawodniczka fitness Elżbieta Borecka – Brzóska. Dla uderzania w antykościelny ton jest też były ksiądz, obecnie redaktor „Faktów i mitów” i flagowy polski apostata Robert Leszczyński. „Nikt tutaj nie zna głodu, nikt tu nie czuje chłodu. I nawet ja nie kłamię, nikt się nie skarży mamie”. Powodów do narzekania nie będą też mieli wszyscy „tfu, gejowie”. „Oszukany” przez SLD Robert Biedroń ukojenie znalazł w ramionach Palikota, który na otarcie łez dał mu „jedynkę” w Gdyni. I na koniec najlepsze. Szczęśliwą trzynastką na liście Pierwszego Polskiego Pajaca będzie jego własna teściowa. Szeroki wachlarz talentów i zalet. Tylko, jakie ci wszyscy ludzie mają pojęcie o polityce? „Dla mnie Polska składa się z dwóch wydarzeń: sierpnia 1980 roku i czerwca 1989 roku. To jest Polska, w której żyję, która została wtedy ukształtowana. Zmiana definicji na to, żeby aktem założycielskim nowej Polski był 10 kwietnia 2010 roku powoduje, że ja startuję do Sejmu. Nie mam wyjścia, mam pistolet przy głowie, a ten pistolet przystawiają mi panowie z PiS”. Oto powód startu Roberta Leszczyńskiego. „Połowę swojego życia przeznaczyłem na zmianę SLD. Moja misja nie udała się. Nie wygrała tam twarz tolerancyjnej partii, ale twarz posła Marka Wikińskiego. Homofobiczna gęba, która w sposób naturalny po moim odejściu została pokazana społeczeństwu polskiemu”. To Robert „Mściciel” Biedroń. - W końcu trafiłem do domu. Do drużyny, której szukałem przez połowę mojego życia – raduje się działacz KPH. A teściowa? A teściowa, jako „przykład, że teściowa też może być dobra”. „Bo z nami jest weselej, ruszymy razem w knieje. A w kniejach i dąbrowach przygoda już się chowa”. Chciałoby się rzec, jaki elektorat, tacy kandydaci. A o tym pierwszym najlepiej świadczy nagrany przez reportera Niezaleznej.pl krótki film z Krakowskiego Przedmieścia. - Co to jest kaczyzm? - pyta młodą dziewczynę dziennikarz. - Nie wiem proszę pana, co to jest kaczyzm – odpowiada z rozkosznym uśmiechem. - Tak? A trzyma pani taki napis – ciągnie mężczyzna. - Gdzie? - pyta młoda, wykształcona przedstawicielka RPP. I z nieschodzącym z młodego lica uśmiechem spogląda na to, co ma w rękach. - Dano mi, to trzymam – odpowiada. „My ją znajdziemy sami, my chłopcy z dziewczętami. A wtedy daję słowo, że będzie kolorowo”. Maja

W Sejmie RP odrzucono projekt zakazu aborcji Sejmowe komisje: Zdrowia oraz Polityki Społecznej i Rodziny opowiedziały się za odrzuceniem obywatelskiego projektu wprowadzającego całkowity zakaz aborcji. Wnioski w tej sprawie złożyli posłowie PO i SLD. Projekt zakłada m.in. wykluczenie z obowiązującego prawa wszystkich wyjątków, które dopuszczają w Polsce aborcję. Za odrzuceniem obywatelskiego projektu głosowało 45 posłów; przeciwko było 22; nikt nie wstrzymał się od głosu. Przewodniczący posiedzeniu Sławomir Piechota (PO) poinformował, że Sejm zajmie się projektem prawdopodobnie na kolejnym posiedzeniu – 29-31 sierpnia br. Podczas obrad połączonych komisji pierwszy z wniosków złożył b. minister zdrowia Marek Balicki, zwolennik aborcji: „W Sejmie mamy stanowić prawo, a nie rozstrzygać kwestie światopoglądowe”. Podkreślił, że prawo ma być dla wszystkich obywateli, natomiast przedstawiony projekt jest “skrajny” i “ideologiczny”. Drugi wniosek ws. odrzucenia projektu złożyła posłanka PO Janina Okrągły. Oceniła, że projekt ten jest zbyt radykalny. “Proponowane rozwiązania mogą doprowadzić do rozrostu podziemia aborcyjnego, ale także do uruchomienia tendencji na rzecz liberalizacji tej ustawy”. W myśl obecnie obowiązujących (od 1993 r.) przepisów, aborcji można dokonać, gdy ciąża stanowi zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety ciężarnej, jest duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu lub gdy np. ciąża jest wynikiem przestępstwa (zgwałcenie, kazirodztwo). Według Ministerstwa Zdrowia, które co roku uczestniczy w przygotowaniu sprawozdanie z realizacji ustawy, w 2009 r. zarejestrowano 538 aborcji: 510 z powodu upośledzenia lub nieuleczalnej choroby płodu, 27 w związku z zagrożeniem życia lub zdrowia kobiety ciężarnej, jedną ze względu na to, że ciąża była wynikiem czynu zabronionego.

[Na podstawie serwisu informacyjnego: ”Rzeczpospolita” – 19.08.2011 r.]

Rząd Tuska chce potajemnie ratyfikować umowę militarną i wywiadowczą z Izraelem Rząd chce szybkiej ratyfikacji, w praktyce bez udziału Sejmu, umowy z Izraelem dotyczącej wymiany tajnych informacji związanych z obronnością i sprawami wojskowymi.Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych wyraziła właśnie na to zgodę. Prawnicy zwracają uwagę, że zgodę na przyjęcie tej umowy powinien wyrazić cały Sejm. – Wystarczy tzw. mała ratyfikacja – stwierdził na posiedzeniu komisji Maciej Szpunar, wiceminister spraw zagranicznych. Dodał, że nie zachodzą w tym przypadku przesłanki wymagające tzw. dużej ratyfikacji, czyli wyrażenia zgody na umowę przez Sejm. Jest to wymagane w przypadku, gdy umowa dotyczy np. umów wojskowych czy wolności obywatelskich. Nie zgadza się z taką oceną prof. Krystyna Pawłowicz (UW), specjalistka prawa międzynarodowego. – W mojej ocenie, istnieje tutaj podstawa do zastosowania art. 89 Konstytucji, który wymaga zgody Sejmu na ratyfikację umowy wyrażonej w formie ustawy – podkreśla. – Uważam, że w tym przypadku jest podstawa do tego, żeby zgodę na ratyfikację umowy przez prezydenta wyraził Sejm w ustawie, ponieważ dotyczy ona spraw wojskowych i wolności obywatelskich, np. przekazywania informacji o określonych osobach – mówi prof. Pawłowicz. Dodaje, że należy stosować w takich przypadkach interpretację rozszerzającą, jeśli chodzi o uprawnienia Sejmu, i nie ograniczać ich. Umowa między Polską a Izraelem w sprawie wzajemnej ochrony informacji niejawnych związanych ze współpracą obronną i wojskową została podpisana w lutym tego roku podczas wizyty premiera Donalda Tuska w Izraelu. Jak informowało wówczas CIR, “umowa stanowić będzie podstawę do nawiązania ścisłej współpracy w dziedzinie obronności, bezpieczeństwa, produkcji zbrojeniowej, a także przeciwdziałania terroryzmowi i zwalczania najgroźniejszych form przestępczości”. Tym samym rząd sam wskazał, że umowa wchodzi w zakres tematyki wojskowej i praw człowieka. Jednak nie zdecydowano się na debatę sejmową na temat tego porozumienia. Rząd, kierując informację do Sejmu, powołał się na opinię Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zaakceptowaną przez dyrektora departamentu ochrony informacji niejawnych ABW ppłk. Mirosława Dłużniewskiego. Stwierdza ona, że umowa nie dotyczy spraw, o których mówi art. 89 ust. 1 Konstytucji. Nie jest też konieczne “podjęcie żadnych szczególnych środków prawnych”. Tym samym związanie tą umową nie musi być dokonane w trybie dużej ratyfikacji. Nie zgadza się z tym poseł dr hab. Karol Karski, specjalizujący się w prawie międzynarodowym. Stwierdza, że nad tego typu umową powinien debatować parlament. – Takie umowy powinny być ratyfikowane w trybie dużej ratyfikacji, ale co z tego, jak tu się liczy ilość podniesionych rąk – stwierdza poseł. Karski kilkakrotnie zgłaszał sprzeciw wobec trybu małej ratyfikacji w przypadku umów międzynarodowych tego typu, gdy Sejm jest tylko informowany o złożeniu wniosku o ratyfikację do prezydenta, ale posłowie głosami koalicji odrzucali je.

Zenon Baranowski

PRL a III RP – Próba oceny gospodarczej Prawie pięć lat temu dokonałem porównania osiągnięć II i III RP. Z perspektywy tych kilku lat wyraźnie widać, że temat ten nie był á propos, a logicznym krokiem byłaby raczej komparatywna ocena PRLu i III RP. Dziś można, bowiem z całą pewnością stwierdzić, że oba te twory są jakościowo tożsame. PRL to półkolonia Sowieckiej Rosji, a III RP została już w pełni skolonizowana przez zachód a w szczególności wielkomocarstwowe Niemcy. Dlatego też postanowiłem przeprowadzić analizę tego zagadnienia w kilku kluczowych aspektach. Zdaję sobie przy tym sprawę, że zainteresowanie tego typu tematyką jest minimalne. Ci, którzy oprócz konsumpcji piwa i polskojęzycznych telewizji angażują się jeszcze w inne intelektualne działania wolą dyskutować o zagadnieniach typu exemplum „czy Palikot miał prawo powiedzieć to czy tamto o Kaczyńskim, czy też nie”. Temat tu poruszony może być, co najwyżej skwitowany znudzonym ziewnięciem. Pomimo to musi on stanowić fundament każdej rzetelnej próby prognozowania przyszłości naszego państwa i narodu oraz szacunku szans przed nimi stojących.

I dlatego postanowiłem zająć się tym zagadnieniem. Dywagacje warto rozpocząć analizą gospodarki obu tych tworów, gdyż stanowi ona podstawę materialnego bytu każdej społeczności. Pomimo jakościowego podobieństwa obu omawianych tworów, ich gospodarki stanowią swe zaprzeczenie. Paradoks ten łatwo tłumaczy koncepcja funkcji, jaką przypisywały Polsce rządzące Nią mocarstwa. W strategicznych planach Rosji Sowieckiej Polska, wraz z innymi krajami tzw. Demoludu, miała odgrywać rolę technologicznego i przemysłowego zaplecza dla zbrojnego ramienia tego imperium. W związku z tym wszystkie siły skoncentrowane były na powojennej odbudowie zniszczonego kraju i rozwoju kluczowych gałęzi przemysłu, a w szczególności ciężkiego. W porównaniu z konkurencyjnym zachodem gospodarka ta była technologicznie zacofana, ale w połączeniu z bogactwem surowcowym naszego kraju stanowiła istotny potencjał produkcyjny dostarczający uzbrojenia i dóbr konsumpcyjnych całemu imperium oraz innym krajom pierwszego i trzeciego świata. Wytwarzane produkty były toporne według standardów zachodnich, ale dzięki polityce monetarnej utrzymującej niską wartość niewymienialnej złotówki, niezwykle tanie, a ich, jakość (w segmencie eksportowym) przewyższała wielokrotnie, tą, którą oferuje dziś światu gospodarka chińska. System ten, podobnie jak dzisiejszy chiński, oparty był na wyzysku taniej siły roboczej, posiadającej ograniczony dostęp do dóbr konsumpcyjnych przezeń produkowanych, podczas gdy import wspomagał jedynie gałęzie gospodarki kluczowe dla wysiłku zbrojeniowego imperium. W ramach wspierania ideologii komunistycznej, Polska zmuszona też była do przekazywania „danin” Rosji i penetrowanym przez nią krajom trzeciego świata, a w szczególności arabskim. Niewątpliwym plusem tej smutnej sytuacji było jednak wykształcenie wysoko wykwalifikowanej siły roboczej i doskonałej kadry technicznej. W momencie odzyskania niepodległości, ten potencjał ludzki byłby w stanie szybko przeprofilować produkcję z „militarnej” na „cywilną” stopniowo zmodernizować przodujące gałęzie gospodarki, tak by stanowiły groźną konkurencję nawet na wymagających rynkach zachodnich. Stało się jednak inaczej. Zanim, bowiem czerwone imperium zaakceptowało oderwanie Polski i innych krajów Demoludu ze swego obszaru dominacji, uzgodniono już ze Stanami Zjednoczonymi (patrz szczyt na Cyprze) scenariusz „transformacji”, która miała polegać na przekazaniu delikwentów w ręce zachodu. Proces ten wewnętrznie wspierać mieli wyselekcjonowani komunistyczni zaprzańcy, którzy tak jak Balcerowicz otrzymali uprzednio stosowne wyszkolenie w Stanach Zjednoczonych (patrz stypendia Fulbrighta). Zgodnie z wizją zachodu, Polska i inne kraje Demoludu miały zostać przekształcone z „producentów” w „konsumentów”, otwierając gigantyczny nienasycony rynek dla zachodnich koncernów. Przy pomocy instrumentów finansowych „zbankrutowano” polską realną gospodarkę, niszcząc ją lub oddając za bezcen w zachodnie ręce. Sektor finansów, kluczowy z punktu widzenia kontroli gospodarki, oddano w ręce banków zachodnioeuropejskich. Ten proces balcerowiczowskiej „transformacji” przeprowadzono w przedziale kilku zaledwie lat powodując w społeczeństwie niespotykaną w czasach pokoju traumę. Na gruzach realnej gospodarki stworzono fikcyjną jej wersję znaną pod jej angielskim skrótem FIRE (finance, insurance, real estate). Jedynym materialnym jej „pomnikiem” są wszechobecne lśniące szkłem i stalą „galerie handlowe”, w których zachodnie koncerny upychają tubylcom szmelc produkowany na masową skalę w chińskich zakładach tychże. W okresie dwudziestolecia III RP unowocześniono jednak budownictwo, które zaspakaja potrzeby uwłaszczonej na polskim majątku nomenklatury i innych aferzystów, oraz tych szczęśliwców, którzy wspierani są finansowo przez rodziny z zagranicy. Potrzeby mieszkaniowe ogółu społeczeństwa zaspakajane są głównie przy pomocy niekończącej się masowej emigracji, która drastycznie redukuje zapotrzebowanie na krajowym rynku nieruchomości. Wszelkie, pozostałe po balcerowiczowskiej zagładzie, dziedziny gospodarki ulegają dalszemu upadkowi i dewastacji (exemplum infrastruktura, rolnictwo). Gdyby, więc z obrazu polskiej gospodarki usunąć posiadane przez obcy kapitał sieci handlowe, banki i nieliczne funkcjonujące jeszcze zakłady przemysłowe, oraz te realne inwestycje (np. nieruchomości), które powstały z „datków” emigrantów, to Polsce i Polakom nie pozostałoby praktycznie nic własnego oprócz nisko- lub nie-zagospodarowanych obszarów kraju, czyli tyle bogactwa ile uchowało się po niemieckiej okupacji w 1945 roku. Można, więc z całą odpowiedzialnością skonkludować, że cały dorobek PRLu (jak nędzny by on nie był) został skutecznie zniwelowany przez naszych zachodnich „przyjaciół” i współpracujących z nimi rodzimych sprzedawczyków. Aby skutecznie przeprowadzić zbrodniczą operację tych rozmiarów bez narażania się na społeczny bunt, należało w jakiś sposób spacyfikować naród. Dokonano tego przy pomocy zmasowanej propagandy medialnej i programowego otumaniania młodego pokolenia w „zreformowanym” na potrzeby kolonizatorów szkolnictwie.Rezultaty tego kulturkampf’u, o całą magnitudę przewyższają w obszarze obyczajowym „osiągnięcia” uzyskane przezeń w sferze gospodarczej. Ale to jest temat drugiej części analizy. Ignacy Nowopolski

Zagadki sojuszników Leppera Badając okoliczności tajemniczej śmierci Andrzeja Leppera, nie sposób pominąć jednego z najmniej znanych, za to najistotniejszego wątku afery przeciekowej – zagadkowych spotkań Ryszarda Krauzego, Janusza Kaczmarka i Janusza Maksymiuka u doktora Władysława R., przedstawianego, jako założyciel Światowego Uniwersytetu Nowej Cywilizacji. O człowieku tym wiadomo niewiele, ale jedno jest pewne – interesował się nim polski kontrwywiad. „Jak nas podsłuchiwano z tym Władkiem, to za przeproszeniem, jakby rozmawiało dwóch nawiedzonych? Ja na przykład Władka pytam:, co przestrzeń mówi, czy z tym LiD-em (Lewica i Demokraci – przyp. aut.) to w ogóle wchodzić w grę? A on mówi:, jeżeli chodzi o przestrzeń, to nie zrażaj do siebie LiD-u, ale nie wiąż się z nimi” – tak miały wyglądać rozmowy ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka z doktorem Władysławem R., specjalistą w zakresie medycyny niekonwencjonalnej, z którym przyjaźnił się od 30 lat. Te rewelacje można było usłyszeć z ust samego Kaczmarka w programie „Superwizjer” z 2008 r. Dzięki programowi zrobiło się głośno o Centrum Medycyny Biologicznej, założonym i prowadzonym przez dr. R. W Centrum bywali regularnie Janusz Kaczmarek i Ryszard Krauze w charakterze – jak twierdzi żona byłego ministra – zwyczajnych pacjentów, spotykających się u lekarza tylko przypadkowo. Bywały tam także inne osoby, których losy dziwnie splatają się z liderem Samoobrony, wicepremierem Andrzejem Lepperem, i aferą przeciekową.

Dostrajanie rozstrojonych pacjentów Co jeden z najbogatszych biznesmenów w Polsce i jeden z najbardziej wpływowych wówczas ministrów mogli leczyć w Centrum dr. R.? Jego gabinety ulokowane były w trzech ośrodkach: w Warszawie, Gdyni i w centrali – w małej miejscowości Rybno na Mazurach. Poza naświetleniami modulowanymi falami pacjenci poddawani byli m.in. „dostrajaniu” do – jak to nazwał sam R. – „uniwersalnych praw czasu i przestrzeni”. „Na każdy okres i obszar obliczane są korekcyjne modulacje, które skutecznie eliminują każdą infekcję poprzez dostrojenie rozstrojonego pacjenta”. Jednak jak na pacjentów Krauze i Kaczmarek zachowywali się dość osobliwie. Posiadali własne klucze do oddziału Centrum znajdującego się w mieszkaniu w jednej z gdyńskich kamienic. Przychodzili – jak twierdzą świadkowie nagrani przez reporterów – w odstępach półgodzinnych. Jeden z rozmówców dziennikarzy mówi wręcz: „Przez pierwsze lata Krauze niemal tu mieszkał”. Co więcej, podczas prac sejmowej komisji ds. domniemanych nacisków wyszło na jaw, że w Centrum Medycyny Biologicznej w Gdyni w charakterze specjalistki ds. marketingu pracowała żona Janusza Kaczmarka, Honorata. To właśnie z jej zeznań wynika, że równie częstym, co Krauze gościem w Centrum był minister Janusz Kaczmarek: przez pięć dni w tygodniu korzystał z Centrum Medycyny Biologicznej w Warszawie, natomiast dwa dni w tygodniu, w sobotę i niedzielę, miał korzystać – wraz z żoną – z zabiegów w Gdyni. Honorata Kaczmarek widywała Ryszarda Krauzego w gabinecie, w którym pracowała. Do tego gabinetu przychodził także jej mąż. Kaczmarek przez długi czas twierdził, że miał okazję rozmawiać z Krauzem tylko parę razy na oficjalnych imprezach. Tymczasem świadek „Superwizjera” opowiada: „Tu się odbywały jakby zbiórki. Widziałem, jak sami sobie otwierali drzwi. Potem siedzieli w środku godzinę, może dwie”. Z jego słów wynika, że wspólne wizyty Kaczmarka i Krauzego w mieszkaniu Centrum Medycyny Biologicznej zaczęły się w 2004–2005 r. i stały się częstsze, gdy Kaczmarek został prokuratorem krajowym. Te fakty stają się jeszcze bardziej ciekawe w zestawieniu z informacjami uzyskanymi przez „Gazetę Polską”. Wynika z nich, że funkcjonariusze naszych służb specjalnych zarejestrowali rozmowy telefoniczne prowadzone przez Władysława R. z Januszem Kaczmarkiem i Ryszardem Krauzem. Władysław R. mówił: „Numery na dziś to….” i tu padał ciąg cyfr. Co oznaczały te ciągi cyfr, nie wiadomo. Ale żaden z rozmówców dr. R. nie był zdziwiony. Owe „rozmowy” odbywały się w miarę regularnie.

Moskwa potwierdza odkrycie Z oficjalnej notki Władysława R. wynika, że kończył studia na wydziale lekarskim Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Ale, co ustalili dziennikarze, na kilka lat przed aferą przeciekową stracił uprawnienia do wykonywania zawodu lekarza. W nazwie założonego przez niego Centrum Medycyny Biologicznej pojawia się często dopisek „VIP Dostrojenie”. Skrót mylący, bo nie pochodzi z angielskiego, lecz od pierwszych liter rosyjskich słów „Wriemia i Prostranstwo”. Rosyjski jest tu nieprzypadkowy – żona Władysława R., Galina, jest Rosjanką. On sam uważa, że „język rosyjski w znacznie większej mierze niż pozostałe języki świata nosi cechy kosmicznego języka”. Jak wynika ze stron internetowych lansujących kuriozalny new-age’owy dorobek Władysława R., jest on twórcą „syntezy starożytnej filozofii medycznej i najnowocześniejszych technologii”, a nawet fundamentów pod „uniwersalną kosmiczną medycynę, psychologię i filozofię”. A „odkrycie naukowe dr. R. zostało potwierdzone przez Wydział Chemii Moskiewskiego Państwowego Uniwersytetu Biotechnologii Stosowanej”. Sam R. miał mówić w towarzystwie, że walory modulowanych fal świetlnych, które stosuje podczas zabiegów w swych gabinetach, poznał dzięki osiągnięciom medycyny rosyjskiej (poza Polską miał gabinety w Moskwie i w Hiszpanii). Naiwnym pacjentom, którzy u niego – jak u Kaszpirowskiego – szukają poprawy zdrowia, sprzedawał także jakąś tajemniczą wodę. Jak zeznali pracownicy Centrum Medycyny Biologicznej, Władysław R. chwalił się, że jego żona Galina jest zatrudniona w Kancelarii Putina, który wówczas był prezydentem Rosji.

Teściowa z Rybna Jeden z naszych rozmówców opowiedział „GP”, że Janusz Kaczmarek miał osobiście zachęcać rozmaite osoby, by skorzystały z usług doktora. Jedną z nich miał być poseł PiS Zbigniew Wassermann, wówczas zajmujący się służbami specjalnymi. Kaczmarek miał polecać Władysława R. również prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu pod kątem możliwości poprawienia zdrowia jego mamy, Jadwigi Kaczyńskiej. Żaden nie skorzystał z oferty. Za to Krauze zdołał zachęcić do odwiedzenia doktora ks. Henryka Jankowskiego. Do gabinetu Władysława R. trafił – nie wiadomo za czyją namową – poseł Janusz Maksymiuk, prawa ręka lidera Samoobrony Andrzeja Leppera. Zdaniem Newsweeka, Maksymiuk bywał w Centrum częstym gościem. Władysława R. znał podobno także doradca Andrzeja Leppera Wiesław Podgórski, który w czerwcu br. popełnił samobójstwo. Władysław R. mieszkał w Rybnie, tam gdzie znajduje się główne Centrum Medycyny Biologicznej. W tej samej miejscowości mieszkała teściowa byłego ministra spraw wewnętrznych. Janusz i Honorata Kaczmarkowie bywali w Rybnie, spotykając się przy okazji z Władysławem R.

Dlaczego ostrzegł Władysław R. zakończył interesy w Polsce z dnia na dzień w sierpniu 2007 r., zaraz po wybuchu afery przeciekowej. Przypomnijmy, że chronologia zdarzeń – zdaniem ówczesnego kierownictwa prokuratury – wyglądała następująco: późną nocą na 40. piętrze hotelu Marriott minister Janusz Kaczmarek przekazał Ryszardowi Krauzemu ściśle tajną informację o planowanej następnego dnia akcji CBA, która miała złapać na gorącym uczynku wicepremiera Leppera przyjmującego łapówkę.Wkrótce po wyjściu Kaczmarka u szefa Prokomu pojawia się jego znajomy, poseł Samoobrony Lech Woszczerowicz. Poseł otrzymuje polecenie ostrzeżenia wicepremiera przed prowokacją CBA. Realizuje ją rano, składając wizytę Lepperowi w gmachu Ministerstwa Rolnictwa. Akcja CBA zostaje spalona. Z wystąpienia byłego szefa ABW Bogdana Święczkowskiego przed komisją ds. domniemanych nacisków wiadomo, że szefostwo Agencji przyjęło hipotezę, iż Kaczmarek ostrzegł biznesmena o akcji CBA w kontekście wiążących się z przesileniem rządowym zagrożeń dla interesów Krauzego na giełdzie – tydzień później na parkiecie miała zadebiutować spółka Petrolinvest, powołana do sprowadzania ropy spoza Rosji – z Uzbekistanu, Kirgizji. Spółka była przedstawiana, jako podmiot, który może wyprzeć założoną przez Rosjan J&S i uniezależnić nas od dostaw ropy z Rosji. Ale, jak wskazują stenogramy rozmów między Krauzem a Andrzejem Kuną, ujawnione przez tygodnik „Wprost”, ropa faktycznie miała pochodzić ze złóż od „federalnych”, co w slangu służb oznacza Federalną Służbę Bezpieczeństwa. Przeciek, według tej hipotezy, zapobiegł przesileniu, a akcje spółki, za którą mają stać „federalni”, zyskały przebicie ponad 200 proc. Władysław R. nie czekał na rozwój wydarzeń w Polsce i wyjechał do Hiszpanii. Prowadzący śledztwo w sprawie afery przeciekowej nie zdążyli go przesłuchać, choć miał być jednym ze świadków. Trzy ośrodki Centrum Medycyny Biologicznej zostały zamknięte.

Dyskretne zainteresowanie kontrwywiadu Zdaniem naszych rozmówców z kręgów służb specjalnych, działalność Władysława R. była objęta dyskretnym monitoringiem kontrwywiadu. Sposób jego zachowania miał wskazywać, że nie prowadzi zwyczajnej praktyki lekarskiej. Podczas prac speckomisji ds. domniemanych nacisków przewodniczący z PO ośmieszał posłów PiS, którzy drążyli wątek Centrum doktora R. Sebastian Karpiniuk zapytał Honoratę Kaczmarek, „czy Centrum Odnowy Biologicznej prowadziło jakąś działalność agenturalną”, na co odparła: „Nie, to jest absurd. (…) Żona doktora Rybickiego jest Rosjanką. (…) To wystarczyło naszym służbom” (by nabrać wątpliwości). Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, powiedział „GP”, że Władysław R. to „bardzo interesująca postać. Niewątpliwie powinna znajdować się w zainteresowaniu służb specjalnych”

Po tajemniczym zgonie Leppera Zagadkowe związki doktora Władysława R., Ryszarda Krauze i Janusza Kaczmarka – dziwne rozmowy telefoniczne, podawanie „obowiązujących na dziś” ciągów cyfr, radzenie się „przestrzeni” w sprawach politycznych – nabrały nowego znaczenia w świetle tajemniczej śmierci Andrzeja Leppera, którego znaleziono powieszonego w jego prywatnym pokoju, w warszawskiej siedzibie partii. Jak ujawnił redaktor naczelny „Gazety Polskiej” Tomasz Sakiewicz, przewodniczący Samoobrony deklarował, że boi się i chce ujawnić szczegóły afery przeciekowej. Czy chodziło także o informacje z konspiracyjnych spotkań w gabinetach doktora R.? Anita Gargas

Po tekstach Aliny Całej przyszedł czas na Agnieszkę Holland: Norymberga dla nazistów, abolicja dla komunistów Prasowa polemika między Agnieszką Holland i Bronisławem Wildsteinem o Piotra Farfała, która przetoczyła się przez media, w istocie jest sporem o Polskę, jej historię i stosunek do dwóch okupujących nas totalitaryzmów. Zaczęło się od wywiadu Agnieszki Holland dla “Dziennika”. Zgodnie z tytułem artykułu “Co się stało z ludźmi Platformy?”, reżyserka skupiła się na rządach PO, przeważnie odnosząc się do nich krytycznie. Było o fatalnej ustawie medialnej, a szerzej braku zainteresowania władzy dla kultury, sztuki, itd. W końcu o telewizji publicznej i znanym powszechnie fakcie, że Tuskowi et concortes zależy na trzymaniu w niej Piotra Farfała. Przy okazji musiało oczywiście dostać się PiS-owi, że to on wprowadził do mediów publicznych “neonazistów”. Atak nie ominął byłego szefa TVP Bronisława Wildsteina, co obecny publicysta “Rzeczpospolitej” skrupulatnie wyłapał. Efektem była obszerna polemika – jeszcze jeden tekst Holland i dwa Wildsteina. Co napisała Agnieszka Holland: “To PiS poprzez koalicję z LPR i Samoobroną włożył do telewizji młodego człowieka nazwiskiem Piotr Farfał, o którym nikt nic nie wiedział, oprócz tego, że był wszechpolakiem. Potem się okazało, że on, jako młody człowiek redagował jakieś nazistowskie pisemko. Ja już wtedy się oburzyłam, bo uważam, że to niezgodne z konstytucją, w której stoi, że nie mogą w publicznym obiegu być reprezentowane poglądy faszystowskie i komunistyczne. Próbowałam kogoś tym zainteresować. Zwracałam się do Wildsteina, bo akurat przy jego pochodzeniu, tolerowanie kogoś takiego było czymś monstrualnym. I co? Wildstein odpowiedział w prasie, że to były błędy młodego człowieka”. Bronisław Wildstein w tekście o znamiennym tytule “Jak się rodzi antysemityzm” odparował: “Agnieszka Holland sugeruje, że dla kogoś o pochodzeniu żydowskim antysemityzm (nawet potencjalny) musi być grzechem głównym, podczas gdy inne zbrodnicze ideologie winny go zajmować znacznie mniej”.

Stauffenberg zamiast Pileckiego Pisząc o innych zbrodniczych ideologiach, Wildstein ma rzecz jasna na myśli komunizm: “Niepodległe, demokratyczne państwo, jakim była III RP, wielokrotnie wynosiło na najwyższe stanowiska ludzi, którzy pełnili istotne funkcje polityczne w PRL, a więc wprowadzali i utrzymywali za pomocą terroru komunizm w Polsce. Z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego najwyższe polskie odznaczenia otrzymywali propagandziści owego reżimu. Nie słyszałem wówczas protestów Agnieszki Holland ani jej środowiska, tak dziś oburzonego na istnienie »neonazisty« Farfała”. Wildstein podnosi kwestię chyba najbardziej groźną we współczesnej percepcji historii – stosowania podwójnej miary. Jak się ona objawia? Pomniejszaniem, usprawiedliwianiem i relatywizowaniem zbrodniczości komunizmu, abolicją dla jego funkcjonariuszy. Ten cel jest realizowany przez przemilczanie, przekręcanie, a nawet fałszowanie historii. W Polsce od swojego zarania przoduje w tym “Gazeta Wyborcza”, z powodów biograficzno-salonowych. Ale tendencja ta jest obecna również w większości krajów Europy, nie pomijając Europarlamentu, głównie za sprawą ugrupowań socjalistycznych i liberalnych. Dla nich nie ma równości między nazizmem a komunizmem. Dlatego są w stanie potępić tylko pierwszą zbrodniczą ideologię. Od drugiej – wara! Z tego właśnie powodu na wspólnego bohatera Europy nie nadawał się rotmistrz Witold Pilecki – głosowali przeciwko niemu też soc-liberalni posłowie z Polski (nie wiadomo, czy jeszcze Polacy, czy już bardziej Europejczycy). Los naszego kandydata byłby może inny, gdyby rotmistrz był “tylko” ochotnikiem do Auschwitz, ale on ośmielił się też stawić czoła sowieckiej okupacji Polski. Dla takich bohaterów nie ma w Europie miejsca. Ale w walce z nazistami – broń Boże nie mylić z Niemcami – Pilecki też ma mocniejszych konkurentów. To np. Claus von Stauffenberg, wieloletni zwolennik Hitlera, który w 1939 r. cieszył się z podbicia II RP, bo zamieszkujący tu polsko-żydowski motłoch posłuży za niewolniczą siłę roboczą. To on jest teraz bohaterem wysoko nakładowych filmów i to jego podnosi się do rangi europejskiego bohatera. I ma ten uniwersalny walor, że nie walczył z komunistami. Wildstein pisze: “Postawa jej [Holland - TMP] nie wydaje się, niestety, odosobniona. Wpisuje się ona w głębszą dysproporcję, z jaką spotyka się współcześnie ocena zła komunizmu i nazizmu czy – szerzej – faszyzmu. Te ostatnie zostały potępione ostatecznie i jednoznacznie. To zjawisko pozytywne, choć prowadzi do aberracji, jaką pokazuje sprawa Farfała. (…) Wynika to z obawy wpływowych środowisk, które lękają się, aby dogłębne rozliczenia komunizmu nie pozbawiły ich pozycji”.

Jak podzielić ofiary Mimo, że Agnieszka Holland zaatakowała Bronisława Wildsteina, to ona poczuła się zaatakowana. W polemicznym tekście “Bezmiar tolerancji Bronisława Wildsteina” napisała: “Nigdy i nigdzie nie twierdziłam i nie twierdzę, że ludzie pochodzenia żydowskiego mają się interesować wyłącznie zbrodniami nazistowskimi lub tylko – czy głównie – przejawami antysemityzmu. (…) Wydaje mi się jednak naturalne, że (jeżeli się od swego żydostwa całkiem nie odcinają) wykazują wrażliwość na objawy odradzania się faszyzmu – w następstwie tej ideologii zostali zamordowani wszyscy lub prawie wszyscy członkowie ich rodzin, a więc ci, którzy żyją, stają się niejako depozytariuszami pamięci o nich i mają prawo być czujni wobec aktualnych podobnych zagrożeń i banalizowania zbrodni. (…)”. Wypowiedź wydaje się spójna i logiczna. Żydowskie rodziny, a nawet naród żydowski powinien pamiętać o śmierci swoich braci i sióstr. Ale już robienie z Farfała kogoś równego niemieckim oprawcom z Auschwitz czy Majdanka, to gruba przesada. A tak Holland pisze o komunizmie: “Podobnie obywatele krajów, które były terenem praktycznego działania stalinowskiego komunizmu, są na jego zbrodnie bardziej wrażliwi niż obywatele Francji czy Wielkiej Brytanii i czują się w prawie i obowiązku, by przypominać światu o tych zbrodniach i aktualnych zagrożeniach”. Niby wszystko prawda, ale w tym fragmencie nie czuje się już takiego zaangażowania i emocji, rodzinnego ciepła. Jest chłodny, racjonalny opis. Zamiast Żydów, traktowanych osobowo, pojawiają się jacyś “obywatele krajów”. Polska reżyserka słowem nie wspomina o polskim doświadczeniu komunizmu. Szkoda, również ze względu na pamięć ofiar Holokaustu – przecież większość zgładzonych Żydów było obywatelami Polski, a wielu utożsamiało się z krajem zamieszkania. Ten, jakby nie było, podstawowy fakt umyka uwadze autorki “Europa. Europa”. Zresztą nie tylko jej – to pogląd obowiązujący w kręgach “Gazety Wyborczej” czy Żydowskiego Instytutu Historycznego. Ten ostry podział na ofiary: Żydów i nie-Żydów – podział jakby nie patrzeć, rasowy – ujawnił się ostatnio bardzo wyraźnie w artykułach i manifestacjach z udziałem dr. Aliny Całej.

To idzie młodość Wróćmy do podniesionej w pierwszym tekście Agnieszki Holland kwestii wieku “zbrodniarza” Farfała. Reżyserka pisze: “Wielu młodych komunistów – jak Jacek Kuroń czy zmarły niedawno Leszek Kołakowski – czynem i słowem, całym życiem dokonali rewizji swych młodzieńczych poglądów i aktywnie za nie odpokutowali. 17-letni żołnierz Waffen SS Günter Grass całą swą twórczością literacką walczył z faszyzmem… A i tak, kiedy po 60 latach przyznał się do swych młodzieńczych fascynacji, zastanawiano się – również u nas – czy można mu wybaczyć. Żadnej rewizji ani skruchy nie widziałam u prezesa Farfała”. No cóż, znów mamy dwuwymiarowość – przymykanie oka na zło komunizmu (wystarczy zrewidować poglądy), a z drugiej strony konieczność przyznania się i przeproszenia z nadzieją na wybaczenie – za zło nazizmu. Potwierdzają to przykłady – nawiasem mówiąc chyba nie najlepiej dobrane – Kuronia, czy Kołakowskiego. Przecież obaj nigdy nie pokajali się za ukąszenie czerwoną zarazą. A przepraszać mieliby, za co – jeden za udział w stalinowskich czystkach na uczelni, gdy wyrzucano przedwojenną, “reakcyjną” profesurę, drugi za rozbicie polskiego harcerstwa przez internacjonalistyczne drużyny walterowskie. Jednak Holland nigdy od nich takiego rozrachunku nie wymagała. Inaczej niż od Grassa. Tak samo dziś posypać głowę popiołem ma tylko Farfał. To pokłosie myślenia Norymbergą, która dopadła tylko (niektórych) Niemców, nigdy zaś komunistów. Ich objęła – i tak już chyba pozostanie – abolicja.

Poglądy contra czyny Na “Bezmiar tolerancji” Bronisław Wildstein odpowiedział tekstem “Bezmiar uczciwości”, w którym przykładów biografii Kuronia i Kołakowskiego też nie uważa za – oględnie mówiąc – najbardziej trafione: “Problem z setkami tych, którzy nie tylko z niczym się nie rozliczyli, ale do dziś czerpią korzyści ze swoich łajdactw, wspierania komunistycznego reżimu i prześladowania patriotów. Oni i ich sojusznicy stanowią niezwykle wpływowe środowisko w Polsce. To oni deprawują nasze życie, a nie margines marginesu, jakim są neonaziści”. I dalej: “W przypadku Farfała mówić możemy wyłącznie o poglądach. W ich przypadku – o czynach. Holland przeszkadza wyłącznie Farfał”.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Bo co jest groźniejsze – nawet najbardziej zbrodnicze poglądy (właściwie wszystko jedno, czy będące grzechem młodości, czy wieku dojrzałego), które w żaden sposób nie przekładają się na zbrodnicze działania, czy jednak te drugie, czyli zbrodnicze działania: represje, obozy, mordy czy pogromy, które nie były przecież obce również komunizmowi? A te dwie sprawy – wbrew twierdzeniom Agnieszki Holland, Aliny Całej i ich środowiska – dzieli przepaść. Bo można przecież myśleć i mówić o czymś złym, i na tym koniec, a zabijać – nie będąc opętanym żadną ideologią. Tadeusz M. Płużański

Holland i Stuhr bronią parszywego filmu o Westerplatte “Agnieszka Holland, Filip Bajon, Krzysztof Krauze i Jerzy Stuhr podpisali się pod listem otwartym w obronie autorów już głośnego, choć jeszcze nie nakręconego filmu “Tajemnica Westerplatte”. Adresatami listu są politycy i media, domagający się odebrania dotacji projektowi, który szarga pamięć bohaterów Września. Sygnatariusze apelu zastrzegają się, że większość z nich nie zna scenariusza “Tajemnicy Westerplatte”. Nie przeszkadza im to jednak wytoczyć w obronie jego twórcy, Pawła Chochlewa, najcięższych dział. “Trudno nam zrozumieć, że politycy, przyznający się do solidarnościowych korzeni, uważają za stosowne wprowadzać cenzurę prewencyjną metodą faktów dokonanych, korzystając z instytucji państwa.” – grzmi reżyserska samoobrona. Jej zdaniem, postulowany przez krytyków Chochlewa zakaz realizacji “Tajemnicy Westerplatte” stanowiłby niebezpieczny precedens w cywilizowanym świecie “Wolność słowa i wolność wyrażania przekonań, także artystycznych, należy do fundamentów demokracji i podstawowych celów każdego wolnego państwa isuwerennego narodu” – podkreślili autorzy listu. Podpisali się pod nim między innymi Agnieszka Holland, Janusz Głowacki, Sławomir Idziak, Joanna i Krzysztof Krauze, Filip Bajon, Robert Gliński, Jerzy Stuhr oraz Jacek Bromski – prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Sygnatariusze apelu powołują się na fakt, że eksperci Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej niezwykle wysoko ocenili scenariusz Chochlewa. Kancelaria premiera chce, aby PISF cofnął 3,5 milionową dotację dla “Tajemnicy Westerplatte”. Władze Instytutu, pochodzace jeszcze z poprzedniego, eseldowskiego rozdania, znalazły się między młotem a kowadłem. Dyrektor Agnieszka Odorowicz gra na przeczekanie: zwróciła się do historyków o dodatkową opinię na temat scenariusza. “Tajemnica Westerplatte” miała być rocznicową superprodukcją w stylu “Szeregowca Ryana”. Osią fabuły autor uczynił konflikt między nominalnym dowódcą twierdzy – Henrykiem Sucharskim (ma go zagrać Bogusław Linda) a jego zastępcą Franciszkiem Dąbrowskim (w tej roli Robert Żołędziewski). Pierwszy załamuje się nerwowo i chce wywiesić białą flagę. Drugi zamierza walczyć do ostatniego żołnierza. Z przecieków wiadomo, że w scenariuszu są sceny pijaństwa i egzekucji dezerterów. Paweł Chochlew, dla którego “Tajemnica Westerplatte” będzie reżyserskim debiutem, upiera się jednak, że chce nakręcić film patriotyczny. Początek zdjęć zaplanowano na drugą połowę września.” Za: Dziennik.pl

“Holland i Stuhr bronią filmu o Westerplatte”

KOMENTARZ BIBUŁY: Paweł Chochlew, Agnieszka Holland, Janusz Głowacki, Sławomir Idziak, Joanna i Krzysztof Krauze, Filip Bajon, Robert Gliński, Jerzy Stuhr, Jacek Bromski, Jan Dworak, Feliks Falk, Andrzej Jakimowski, Michał Kwieciński, Maciej Strzembosz, Bogusław Linda… Zapamiętajmy nazwiska ludzi wspierających antypolskie inicjatywy!

“Wolność słowa?” – co za brednie. Niech no tylko ci mądrale od parodiowania polskości spróbują zrobić film albo po prostu coś pisną o innych sprawach, np. o nad reprezentatywnej roli Żydów w rewolucji bolszewickiej czy też ich roli w kierowaniu bezpieką, niech no tylko wspomną o istnieniu innego punktu widzenia na obiekty zwane komorami gazowymi – i o ludziach, którzy siedzą w więzieniach za wyrażanie swoich poglądów! – niech tylko wspomną coś o zbrodniczej działalności państwa Izrael, to zobaczymy jak szybko ta ich “wolność słowa” się skończy. Wachlarz tematów jest szeroki, niech wybierają, lecz nie, oni wolą tworzyć fałsz. Staniała coś ta “wolność słowa” stając się wolnością do dezinformacji, przekręcania faktów historycznych, antykatolickich bluźnierstw, antypolskości. Bohaterowie od taniej “wolności słowa”…

Ciemności Agnieszki Holland W swoich filmach Agnieszka Holland wielokrotnie poruszała problem stosunków polsko-żydowskich, bezpodstawnie oskarżając Polaków o antysemityzm. Również najnowszy wyreżyserowany przez nią obraz “W ciemności”, który został wybrany, jako polski kandydat do nagrody Oscara za 2011 rok, niesie wyjątkowo perfidny przekaz: Polacy pomagali Żydom głównie za pieniądze, a po wojnie w sposób obrzydliwy próbowali czerpać z tego inne profity. Specjalna komisja powołana przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego podjęła decyzję, że najnowszy film Agnieszki Holland “W ciemności” będzie polskim kandydatem do filmowej nagrody Oscara za 2011 rok. Ten werdykt bulwersuje, bo opis fabuły nie pozostawia złudzeń, że i tym razem nasz kraj zostanie przedstawiony w niekorzystnym ujęciu. Główny bohater Leopold Socha jest Polakiem pracującym w lwowskim getcie. Nie interesuje go los Żydów, ale za wysokie wynagrodzenie pomaga uciekinierom z getta ukryć się w kanałach, co miesiąc bezwzględnie egzekwuje zapłatę. Socha powoli – jak pisała “Gazeta Wyborcza” – “coraz mniej widzi w nich jednak Żydów, a coraz bardziej ludzi” (“GW”, 12 lipca). Szczególnie bulwersująca jest końcówka filmu, w której poznajemy główne przesłanie – ocaleni z getta wychodzą po zakończeniu okupacji z kanału, a Socha triumfalnie obwieszcza sąsiadom: “To moje Żydy!”. “Wyborcza” z satysfakcją podsumowuje tę scenę jednoznacznie: “Jest w tej deklaracji coś wzruszającego i obrzydliwego zarazem. Tak jak w całej tej postaci”. Przekaz filmu Agnieszki Holland jest więc oczywisty – Polacy wprawdzie pomagali Żydom, ale czynili to z motywów finansowych. W dodatku po wojnie obrzydliwie szczycili się tym i próbowali uzyskać z tego tytułu korzyści, jeśli nie materialne, to przynajmniej społeczne uznanie.

Z rodziny “postępowców” i ideowych komunistów Agnieszka Holland urodziła się w 1948 r. w Warszawie, jest córką Ireny Rybczyńskiej i Henryka Hollanda, wieloletniego działacza komunistycznego. Matka, chociaż była w AK, po wojnie krytykowała podziemie niepodległościowe: “Mama miała za sobą udział w Powstaniu Warszawskim, doświadczenie dla niej dramatyczne. Była zdecydowanie antysanacyjna, antylondyńska, właśnie z powodu Powstania. W głębi duszy chyba nigdy nie była komunistką, ale była bardzo lewicowa, w duchu Żeromskiego. Holocaust był dla niej straszliwym szokiem. Pozostawił w niej trwały uraz, głębokie poczucie winy. Chociaż nie miała powodu. Jako szesnastoletnia bodaj dziewczyna razem z przyjaciółką uratowała rodzinę żydowską. Ma swoje drzewko w Izraelu. Antysemityzm, z którym spotkała się w swoim oddziale, a nawet w dowództwie AK, straszliwie obrzydził jej tych ludzi. Stała się wielką filosemitką”. Irena Rybczyńska pracowała w Naczelnym Komitecie Wykonawczym Stronnictwa Ludowego. Była również dziennikarką – redaktor naczelną pisma “Wolna Wiciowa Gromada”, redaktor naczelną “Nowej Wsi”, w latach 1949-1950 pracowała w redakcji oświatowej Polskiego Radia. Drugim mężem Rybczyńskiej był Stanisław Brodzki, który w czasie wojny był m.in. redaktorem naczelnym “Biuletynu Wolnej Polski” – pisma prosowieckiego Związku Patriotów Polskich. W latach 1946-1947 był attaché prasowym przy polskim konsulacie generalnym w Jerozolimie. W okresie stalinowskim Brodzki pracował, jako dziennikarz w wielu reżimowych czasopismach – m.in. był kierownikiem działu zagranicznego gazety “Głos Ludu”, kierownikiem działu kulturalnego “Trybuny Ludu”. W 1956 r. został wybrany na prezesa stowarzyszenia dziennikarzy, ale zrezygnował z tej funkcji po zamknięciu tygodnika “Po Prostu”. Komunistyczną działalność Henryka Hollanda opisali dr Krzysztof Persak z IPN oraz prof. Jerzy Robert Nowak. Persak w książce “Sprawa Henryka Hollanda” pisze: “Od dwunastego do czternastego roku życia Holland należał do lewicowej syjonistycznej organizacji skautowej Haszomer Hacair, a w 1934 r. związał się z ruchem komunistycznym, wstępując do

Rewolucyjnego Związku Młodzieży Szkolnej, który był przybudówką Komunistycznego Związku Młodzieży Polski. Rok później został przyjęty do KZMP”. Sama Agnieszka Holland, odpowiadając na pytanie, czy “ojciec był człowiekiem ideowym”, stwierdziła: “Tak. Należał do wierzących. Przeszło mu szybko, jak zupa się wylała, ale w owym czasie był ideowym żydowskim komunistą. (…) Był od zawsze lewicowcem. Najpierw związał się na trochę z Korczakiem, jako gówniarz pisywał do “Małego Przeglądu”. Później otarł się o anarchistów, a w końcu trafił do Związku Młodzieży Komunistycznej. Miał dziewiętnaście lat, właśnie zdał na medycynę, kiedy zaczęła się wojna. Uciekł do Rosji. Wstąpił do Armii, najpierw Czerwonej, a potem do Berlinga. Pobyt w Rosji oceniał pozytywnie. Tak przynajmniej mówiła matka, bo on raczej nie opowiadał mi o sobie. (…) Ojciec, jak wielu polskich Żydów po wojnie, stłamsił w sobie żydowskość i wydaje mi się, że to go blokowało emocjonalnie. Miał duże problemy emocjonalne, głównie z tego powodu”.

W aparacie propagandy W czasie wojny Henryk Holland najpierw współpracował we Lwowie z sowieckimi gazetami – “Czerwonym Sztandarem” i “Młodzieżą Stalinowską”. Związał się z prosowieckim Związkiem Patriotów Polskich, wziął udział w zjeździe ZPP. W stopniu porucznika wstąpił do dywizji im. Tadeusza Kościuszki, był instruktorem w Wydziale Polityczno-Wychowawczym. W PRL Holland pracował w komunistycznym aparacie propagandowym. Tworzył i wchodził w skład wielu redakcji, bardzo aktywnie uczestniczył w stalinowskich nagonkach prasowych, które usprawiedliwiały represje wobec przedwojennej elity, Kościoła katolickiego, żołnierzy podziemia i środowisk opozycyjnych. Atakował wewnątrzpartyjnych oponentów, przedstawicieli nauki z rodowodem “sanacyjnej Polski” (np. filozofów ze słynnej lwowsko-warszawskiej szkoły filozoficznej). W grudniu 1944 r. wstąpił do PPR, w kwietniu 1945 r. został redaktorem naczelnym komunistycznego tygodnika “Walka Młodych”, którym kierował do września 1947 roku. W 1948 r. został członkiem Rady Naczelnej i Zarządu Głównego Związku Młodzieży Polskiej, rok później wszedł w skład komitetu redakcyjnego “Trybuny Wolności”. Był korespondentem na najsłynniejszym stalinowskim procesie pokazowym – węgierskiego komunisty László Rajka, byłego ministra spraw wewnętrznych. Uczestniczył również w kampanii przeciw tzw. odchyleniu prawicowo-nacjonalistycznemu w Polsce, atakował Władysława Gomułkę. Jednocześnie studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Uczestniczył w nagonce na słynnego filozofa – profesora Władysława Tatarkiewicza. Był sygnatariuszem listu otwartego w sprawie tolerowania przez prof. Tatarkiewicza “wrogów Polski Ludowej” (innymi sygnatariuszami listu byli m.in. żona Hollanda – Irena Rybczyńska, Bronisław Baczko, Leszek Kołakowski). Po liście prof. Tatarkiewicz został usunięty z uczelni. W październiku 1950 r. Holland rozpoczął studia doktoranckie w partyjnej szkole – w Katedrze Historii Filozofii Instytutu Kształcenia Kadr Naukowych przy KC PZPR. W 1953 r. zaatakował nieżyjącego od 1938 r. słynnego filozofa – profesora Kazimierza Twardowskiego. Agnieszka Holland tak wspomina tamte lata: “Mieszkania przydzielono ZWM-owcom. Mój ojciec był dość ważną szychą w Związku Walki Młodych. Wokół mieszkali sami znajomi. Prowadzili bujne życie alkoholowo-towarzyskie. Do nas, dzieci, docierały jego echa. Odgłosy burzliwych romansów, wybuchy rozpaczy, samobójstwa. Tylko dozorczyni była wybitnie antyreżimowa. Było to dla mnie ważne odkrycie. Kiedy umarł Stalin, wszyscy w naszej kamienicy płakali, moi rodzice nie płakali, ale byli przygnębieni. Zeszłam piętro niżej – mama Joasi leżała chora w łóżku i szlochała. Zeszłam jeszcze niżej do Ewki, córki dozorców, – która też była moją koleżanką – a tam świętowano. Zrozumiałam wtedy po raz pierwszy, że rzeczywistość jest skomplikowana i wieloznaczna. Pamiętam też, jak do mojej niani przyjechała jej ukochana siostra – Antosia. Akurat byli u nas goście, a Antosia prasowała i waliła mocno żelazkiem w deskę do prasowania. Ojciec pyta:, „Co Antosia tak wali?”. A ona: “Stalina po łbie walę”. Straszny skandal zrobił się z tego powodu”. Po październiku 1956 r. Holland poparł Gomułkę, związał się w PZPR z tzw. puławianami. Wkrótce zaczął krytykować Gomułkę. Zachodnim dziennikarzom ujawnił tekst “tajnego referatu” Chruszczowa oraz szczegóły obrad XX zjazdu KPZS. W związku z tym znalazł się pod obserwacją Służby Bezpieczeństwa. W trakcie rewizji mieszkania przeprowadzonej 21 grudnia 1961 r. przez SB wypadł z okna, ginąc na miejscu. Krzysztof Persak na podstawie dokumentów odnalezionych w IPN stwierdził, że było to samobójstwo – Holland, znajdujący się w trudnej sytuacji osobistej, załamany perspektywą czekającego go procesu i kilkuletniego więzienia, nie wytrzymał nerwowo i korzystając z nieuwagi funkcjonariuszy SB, wyskoczył z szóstego piętra, ponosząc śmierć. Dowodem na to był odnaleziony przez Persaka zapis podsłuchu w mieszkaniu Hollanda w czasie rewizji.

Filmowa kariera W połowie lat 60. Agnieszka Holland, w wieku 17 lat, dostała się do szkoły filmowej – FAMO w Pradze czeskiej. Głównym powodem rozpoczęcia studiów w Czechosłowacji była ówczesna sytuacja polityczna w PRL – łódzka szkoła filmowa znajdowała się pod szczególnym nadzorem. Holland uważała, że ze względu na śmierć ojca i jego udział w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach trudno będzie jej się dostać do łódzkiej szkoły. W Czechosłowacji poznała przyszłego męża, Słowaka – Laco Adamika. W 1968 r. uczestniczyła w demonstracjach “praskiej wiosny”. W czasie studiów trafiła też do więzienia. Holland podejrzewano o kontakty z kurierami, którzy nielegalnie przerzucali do Polski wydawnictwa “Kultury” paryskiej. W więzieniu spędziła sześć tygodni, ale podczas procesu została uniewinniona i potem wypuszczona. Po skończeniu studiów w 1971 r. wróciła do kraju, rozpoczęła współpracę z Andrzejem Wajdą i Krzysztofem Zanussim, w latach 1972-1981 należała do Zespołu Realizatorów Filmowych “X”. Zadebiutowała w kinie jako asystentka Zanussiego przy “Iluminacji” z 1973 r. i jako aktorka w RFN-owskim filmie telewizyjnym “Pozwólcie nam do woli fruwać nad ogrodami” z 1974 roku. W latach 70. i 80. realizowała m.in. przedstawienia teatralne dla Telewizji Polskiej, tworzyła scenariusze do kilku filmów Wajdy (m.in. “Bez znieczulenia” z 1978 r., “Danton” z 1982 r., “Miłość w Niemczech” z 1983 r., “Korczak” z 1990 r.). Współpracowała również przy trylogii Krzysztofa Kieślowskiego “Trzy kolory”. Jako reżyser fabuły zadebiutowała w 1978 r. filmem “Aktorzy prowincjonalni”, który zdobył w 1980 r. na festiwalu w Cannes nagrodę FIPRESCI – organizacji krytyków filmowych. W 1980 r. nakręciła “Gorączkę”, a rok później “Kobietę samotną”.

Pożegnanie ze starym komunizmem Holland zagrała również kilka ról drugoplanowych, najbardziej znamienny jest epizod w filmie “Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego z 1982 roku. Wcieliła się tam w postać uwięzionej komunistki Witkowskiej, oskarżonej przez stalinowską bezpiekę o zdradę i współpracę z zachodnim wywiadem. Monolog Witkowskiej był obroną Stalina i totalitarnego systemu – wiedziała, że została niesłusznie oskarżona, ale wierzyła, że kara jest konieczna, ponieważ “postęp i rewolucja” wymagają ofiary, nawet niewinnej. Od 1981 r. Holland przebywała za granicą. Jej najważniejszym filmem z lat 80. jest “Zabić księdza”, który opowiadał o śmierci księdza Jerzego Popiełuszki. Film wywołał kontrowersje z kilku powodów – centralną postacią był porywacz z SB, film zrównał na szali ideowe racje księdza Jerzego i jego morderców, przedstawiał jego zwolenników jako zaściankowych i zacofanych w stosunku do świata, w końcu Holland ukazała księdza Jerzego jako antypartyjnego “celebrytę”, a nie katolickiego duchownego, którego głównym celem było głoszenie Ewangelii, pomoc represjonowanym i dążenie do prawdy. Z dzisiejszej perspektywy rola Witkowskiej w “Przesłuchaniu” oraz film “Zabić księdza” nie były bynajmniej rozliczeniem Holland z komunizmem. Autorka wpisywała się w tych kreacjach w nurt lewicowej opozycji lat 80. Wskazywała, że należało zmienić panujący ustrój, ale dlatego, że unicestwiał swoich najbardziej ideowych wyznawców (jak Witkowską), a funkcjonariuszy wiernie służących systemowi (jak Piotrowski) doprowadzał do degeneracji moralnej, wplątywał ich w partyjne walki frakcyjne, których zresztą nie rozumieli. W związku z taką diagnozą nasuwał się oczywisty wniosek: stary ustrój stał się niewydolny, więc należy go odrzucić i powrócić do pierwotnych “ideałów komunizmu”, zaś po zmianie systemu należy “zamknąć w szafie” wszelkie rozliczenia, by nie rozdrapywać “starych ran”. Znamienny jest fakt, że po 1990 r. Holland nie tylko nie nakręciła filmu rozliczeniowego z PRL, ale nawet nie zasygnalizowała takiego wątku, tak jakby walka z komunizmem, dążenie do wolności, wydarzenia z lat przełomu nie były interesującym tematem filmowym.

Tropicielka antysemityzmu Podejmowała za to problematykę żydowską – film “Gorzkie żniwa” z 1985 r. opowiadał o tragicznym romansie młodej Żydówki, która uciekła z transportu do obozu koncentracyjnego, i polskiego rolnika, który dorobił się majątku na mieniu pożydowskim. Natomiast film “Europa, Europa” z 1992 r. ukazał losy prawdziwego żydowskiego chłopca (Solomona Perela), który uciekał z Niemiec przed prześladowaniami. W kolejnych krajach, aby ukryć swoje pochodzenie, zmienia tożsamość, poglądy, w ten sposób trafia do Armii Czerwonej, Wehrmachtu itd. Z kolei młody Polak przedstawiony jest, jako antysemita. Oba filmy były nominowane do Oscara, ale Holland nie otrzymała tej nagrody.Rzekomy antysemityzm Polaków stał się zresztą obsesją Holland. W wypowiedziach prasowych nieustannie powracała do tych oskarżeń, ujawniała swoje uprzedzenia wobec Polaków, prawicy, katolicyzmu, Kościoła.

W wywiadzie dla “Wysokich Obcasów” (dodatku “GW” z 23 grudnia 2006 r.) porównała premiera Jarosława Kaczyńskiego do Władysława Gomułki, zaatakowała również Radio Maryja. Holland stwierdziła m.in.: “Jest mi bardzo przykro, że najobrzydliwsze polskie wady powracają i mają taki oddźwięk w społeczeństwie. (…) Wątki endekoidalno-oenerowskie, moczarowsko-gomułkowskie, które pojawiają się w dzisiejszej elicie władzy, są mi obce, wstrętne. (…) Żydzi to niezręczny temat dla polityków, nie używa się go, wprost, chociaż jeśli się powie “KPP”, to za tym idzie skojarzenie z Żydami. KPP w kontekście wypowiedzi premiera znaczy to samo, co syjoniści za Gomułki”. Według Holland, udział polskich “sąsiadów” w prześladowaniach Żydów był większy, niż chcą tego krytycy książek Jana T. Grossa. W marcu 2011 r., w TVN24 stwierdziła: “Nie był to margines, tylko dość powszechna postawa, a świadczy o tym powojenne milczenie na ten temat i odrzucenie sprawiedliwych. Ci, co ratowali Żydów, musieli się ukrywać albo uciekać przed ostracyzmem sąsiadów. Uważano, że naruszyli zmowę wspólnoty, albo robili to dla pieniędzy, albo im zazdroszczono. Następowała reakcja psychologiczna, że skoro my nie byliśmy wspaniali, to ci wspaniali są dla nas wyrzutem sumienia i ich nie lubimy”

http://www.tvn24.pl/24467,1696966,0,1,8222gross-przeoral-nasza-swiadomosc8221,wiadomosc.html

Wybiórcza wyrozumiałość Holland nie kryła swojego negatywnego stosunku do Kościoła. W wywiadzie dla “Super Expressu” z 23-24 września 1995 r. wyznała: “Nie mam specjalnych sympatii ani dla katolicyzmu, ani dla Kościoła, ani tym bardziej dla kleru”. Atakowała również słynny film Mela Gibsona “Pasja” za rzekomy antysemityzm. W lutym 2008 r., w wypowiedzi dla “Super Expressu” mówiła, że Polacy mieli “potrzebę afirmowania swojej grupowej i narodowej tożsamości”. Stwierdziła również, że w dobie globalizacji i internetu “wyraźnie i niemal brutalnie widać, jak bardzo różne są wzorce patriotyzmu młodego Polaka na początku XXI wieku: od anachronicznych kompleksów Polaka katolika do poczucia wolności: mogę być obywatelem świata, nie przestając być świadomym swej inności Polakiem” (za: http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/patriotyzm-to-nie-sztandary-to-codzienne-obowiazki_50856.html

Z drugiej strony znajdowała usprawiedliwienie dla Romana Polańskiego, zatrzymanego w Szwajcarii na podstawie amerykańskiego listu gończego za nierząd z nieletnią dziewczynką. Przyznała wprawdzie, że jego “czyn był wysoce naganny, to nie podlega dyskusji”, ale znajdowała dużo wyrozumiałości dla jego postawy zarówno sprzed kilkunastu lat, jak i obecnie: “Jeżeli rzeczywiście chcemy się nachylić nad przypadkiem Romana, musimy pamiętać, w jakim był wówczas stanie emocjonalnym. Niewątpliwie po brutalnym zabójstwie żony i nienarodzonego dziecka jego życie nie było normalne. W ogóle jest człowiekiem bardzo doświadczonym przez los. Nie odkupią tego sława ani pieniądze. (…) Młyny Boże amerykańskiego prawa mielą powoli, za to nieubłaganie. Ale w europejskiej kulturze prawnej istnieje pojęcie przedawnienia. (…) Ja bym po prostu chciała, aby sprawiedliwość była mniej agresywna niż ta, jaką proponują Stany Zjednoczone. (…) To, że amerykański system prawny reaguje teraz w ten sposób, świadczy o jego bezwzględności. (…) Uwzględniając specyfikę amerykańskiego sądownictwa – relacji pomiędzy sędziami a ławą przysięgłych – nie dziwię się Romanowi, że uciekł” (za:

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/apeluje-nie-badzmy-hipokrytami_112497.html

Proroctwo “Ekipy” Holland znana jest również ze swoich feministycznych poglądów, bardzo tolerancyjnego stosunku do zażywania narkotyków. Nie stroniła też od deklaracji politycznych w swoich filmach. W 2007 r. nakręciła razem z siostrą Magdaleną Łazarkiewicz i córką Katarzyną Adamik serial fabularny “Ekipa” o kulisach sprawowania władzy w Polsce. Aluzja była bardzo czytelna. Autorka nawet nie starała się ukryć swoich sympatii. Głównym bohaterem serialu jest osoba o znaczącym nazwisku Tu(r)sk(i). Przejmuje on urząd premiera, jest młodym idealistą, który nie znosi politycznego bagna, stara się zmienić działalność polityczną w misję. Na marginesie należy podkreślić, że Holland kilka lat temu, chyba, jako jedyna osoba, w tajemniczy sposób przewidziała sytuację śmierci prezydenta Polski, żałoby narodowej i natychmiastowe przejęcie władzy przez konkurentów politycznych. Dla tych scen warto przypomnieć sobie ten serial. Po wyborach parlamentarnych 2007 r. okazało się, że zauroczenie Holland Platformą Obywatelską bardzo szybko minęło. Ekipa Tuska skonfliktowała się z nią w trakcie prac nad ustawą medialną. Kazimierz Kutz w rozmowie z “Wprost” ironicznie wypowiadał się o Holland: “Ona powinna się zapisać do PSL, bo tam kumoterstwo jest na porządku dziennym. A ona przecież zawsze uprawiała pozytywny nepotyzm. Do każdego filmu angażuje pół swojej rodziny”.

Natomiast sama Holland nie kryła oburzenia, kiedy nie mogła spotkać się z premierem Tuskiem: “Bardzo byśmy chcieli zasiąść obok premiera. Kilkakrotnie zgłaszaliśmy się na rozmowę z nim albo z którymś z jego zastępców. (…) Blok. (…) A to już proszę ich zapytać. Mnie taka arogancja oburza. Jedyną odpowiedź, jaką otrzymaliśmy z ust ministra Grupińskiego, to obelgi pod adresem moich kolegów insynuujące, że ich działania spowodowane są tylko i wyłącznie jakimś partykularnym interesem. (…) Nie rozumiem, jaki interes może mieć ta ekipa, żeby antagonizować tak ważne środowisko opiniotwórcze jak ludzie kultury, które stanęło za nimi, na nich głosowało, dało kredyt zaufania” (za: http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/91843,holland-co-sie-stalo-z-ludzmi-platformy.html

Antypisowska diagnoza Jednak nawet w okresie ochłodzenia stosunków z PO Holland nie zrezygnowała z antypisowskiej retoryki. Szczególnie brutalnie wypowiadała się o PiS i Jarosławie Kaczyńskim po katastrofie smoleńskiej. W rozmowie z tygodnikiem “Wprost” Holland stwierdziła: “Sekta, ale mimo to – największa partia opozycyjna. Możemy zaklinać rzeczywistość i mówić, że to jest sekta, bo oni zachowują się sekciarsko, nieracjonalnie. Oni, czyli Jarosław Kaczyński, mają w tej chwili jedyny cel: zawłaszczyć jak najwięcej przestrzeni dla zwłok swojego brata, już mają Wawel, już mają powstanie warszawskie, teraz chcą mieć Pałac Prezydencki. Za chwilę się okaże, że to nie wystarczy, bo ta bestia jest strasznie żarłoczna. Bo ten zmarły “wymaga” coraz więcej. Jest to trochę porażające, szczególnie, jeśli się znało zmarłego prezydenta, który był człowiekiem dość niepozornym, a się nagle okazuje, że on jest po śmierci tak strasznie żarłoczny, że musi mieć zamek królów, musi mieć Pałac i powstanie itd. Taką rekompensatą dla brata jest właśnie to zawłaszczenie przestrzeni, nieustanne przypominanie, nieustanne bicie w dzwony czy nieustanne bicie “po mordzie”. To psychologicznie jest ciekawe, natomiast politycznie przerażające” (“Wprost”, nr 34/2010).Przy takich poglądach Holland tylko kwestią czasu było porozumienie z rządem Tuska. Dlatego nie stanowiła zaskoczenia wspólna konferencja i oświadczenie o współpracy. Krótki spór Holland z Platformą zakończył się w maju 2011 r., kiedy premier Tusk ogłosił “Pakt dla kultury”, zaś nominacja do Oscara dla filmu “W ciemności” być może stanowiła dopełnienie tego porozumienia. Piotr Bączek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
37 509 524 Microstructure and Wear Resistance of HSS for Rolling Mill Rolls
524
524
524
524
524
524 525
524
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 524 KPC, 2005
524
524
524
37 509 524 Microstructure and Wear Resistance of HSS for Rolling Mill Rolls
524
Julie & Julia 365 Days, 524 Recipes, 1 Julie Powell

więcej podobnych podstron