675

Maski i oblicza współczesnego bluźnierstwa Głośno było w ostatnich miesiącach o protestach francuskich katolików przeciw pewnym widowiskom teatralnym, które uznali za jawnie bluźniercze, a do tego nieprzyzwoite. Najpierw chodziło o sztukę Romeo Castellucciego „O twarzy. Wizerunek syna Boga”, następnie o przedstawienie „Golgota Picnic” Rodrigo Garcii. W pierwszym spektaklu publiczność mogła oglądać m.in. ubliżanie Chrystusowi i obrzucanie odchodami Jego sporych rozmiarów wizerunku, w drugiej – Jezusa, jako perwersyjnego szaleńca, otoczonego gromadką błaznujących dziwaków, zachowujących się wulgarnie i dopuszczających się ekscesów seksualnych. W obu przypadkach twórcy tłumaczyli, że właściwie to ich intencją nie było bluźnierstwo czy atak na chrześcijan i ich religię. Garcia twierdzi, że jego dzieło wyrosło z fascynacji Biblią, z własnego sposobu jej odczytania. To dzieło jest niezwykłe, ze względu na spokój języka i przedstawiane obrazy. Ukazuje nie tylko anioły, niebo i niewyobrażalną miłość, ale również demony, tortury, śmierć i zniszczenie – tak uzasadniał swoją wizję artystyczną. O sztuce Castellucciego na stronach Festiwalu Dialog przeczytać możemy z kolei: Jezus, jako symbol, jako ikona, jako prowokacja do zastanowienia się nad kondycją ludzką. Na tle gigantycznego, renesansowego portretu Chrystusa Castellucci obnaża współczesną Golgotę starości. Syn opiekuje się zniedołężniałym ojcem. (…) Twarz Jezusa na ogromnym obrazie niemal ożywa pod ciężarem ogłuszających uderzeń muzyki. Najnowszy spektakl Castellucciego nie opowiada jednak ani historii Jezusa, ani historii jego kultu. (…) Dla Castellucciego JEZUS to tylko i aż imię; imię tak mocno obecne w świadomości ludzkiej, że staje się niemal niewidoczne. Jest obecne poza świadomością i nauką; poza uczuciami i historią; jest obecne radykalnie i zasadniczo, niezależnie od czyjejś woli. Zdrowy rozsądek podpowiada nam, że „coś jest nie tak” z tymi wyjaśnieniami, zauważmy jednak, że w obecnej epoce pomieszania i rozmycia pojęć taka retoryka znajduje niemały posłuch. W skrajnych wypadkach może ona zwodzić nawet niektórych katolików, w szczególności tych, którzy pragną za wszelką cenę iść z „duchem czasu”, zaś ich największym koszmarem jest ten, w którym zostają uznani za zbyt konserwatywnych i zacofanych. Czym jest bluźnierstwo? Czy rzeczywiście w obecnych czasach mamy do czynienia z jego ekspansją? Wiele osób sądzi współcześnie, że bluźnierstwem jest, co najwyżej otwarte, świadome i wyrażone wprost znieważenie Boga Ojca (względnie Syna Bożego, Ducha Świętego, Matki Boskiej) – a więc przedstawienie ich, jako bytów czy postaci negatywnych, złych, które należy odrzucić i potępić. Czym innym ma natomiast być szeroko rozpowszechnione w filmach i literaturze „wadzenie się z Bogiem”, „ukazywanie postaci Jezusa w nowym świetle”, „alternatywna interpretacja Biblii”, „redefiniowanie tradycyjnego nauczania” itd. Na tym gruncie katolicy często nie wykazują się dostateczną czujnością, albo też sami nie wiedzą, co właściwie jest nie w porządku z kolejnymi dziełami, w których Jezusowi czy Bogu Ojcu przypisuje się coraz bardziej niezwykłe role. Problem komplikuje się przede wszystkim, dlatego, że bardzo wielu artystów, (ale też i filozofów czy teologów) maskuje swoje bluźnierstwa tym, że „przecież nie występują przeciw Bogu”, że w rzeczy samej „doceniają Jezusa”, traktują go, jako postać pozytywną, a nawet wybitną – tyle, że postrzegają go inaczej niż Kościół Rzymski. W największej ogólności moglibyśmy rzec, że już samo to jest (mniejszym lub większym) bluźnierstwem – opisywanie osób Trójcy Świętej w sposób niezgodny z nauczaniem Kościoła, w sposób z nim sprzeczny. Zupełnie drugorzędne jest tu to, czy autor raczył „docenić” postać Chrystusa lub „uwielbić” Boga. Cóż z tego, że docenił Chrystusa, jeśli jest On dla niego jedynie „największym z moralistów, lecz wciąż tylko człowiekiem”, cóż z tego, że chwali Boga np. za dzieło stworzenia, skoro jednocześnie przypisuje Mu np. „bycie całym Wszechświatem” (panteizm) albo „bycie Światłem, które na równych prawach dopełnia się z Mrokiem w kosmicznym tańcu przeciwieństw” (pogląd typowy dla niektórych quasi-gnostyków). Warto, zatem pokusić się o krótki przegląd mask i oblicz współczesnego bluźnierstwa. Umyślnie nie mam tu zamiaru pisać o tych, którzy wprost i otwarcie atakują chrześcijaństwo, Kościół, Boga i Syna Bożego (vide teistyczni sataniści). Interesuje mnie raczej mętny i niepewny obszar pogranicza. Jak wspomnieliśmy wcześniej, częstym zjawiskiem jest we współczesnej sztuce (a także w filozofii i teologii) przedstawianie Jezusa Chrystusa, jako postaci wybitnej, godnej naśladowania, wyjątkowej – ale będącej wyłącznie człowiekiem, żydowskim rabinem sprzed 2 tysięcy lat, który podjął misję przekształcenia plemiennego judaizmu w uniwersalistyczną religię miłości. Jezus staje się po prostu jednym z wielu moralistów, nauczycieli, mistrzów duchowości, którego porównać można do Mahometa czy Buddy. W nieco zmienionej wersji tego poglądu Jezus istotnie jest głosem ze świata nadprzyrodzonego, prorokiem natchnionym przez Boga (czy raczej przez „boskość”, „Absolut” etc.), ale Mahomet czy Budda są nimi również – a wszelkie różnice pomiędzy ich naukami mają drugorzędny, „egzoteryczny” charakter. Taka wizja jest popularna w new age, a także w tzw. tradycjonalizmie integralnym i perennializmie (R. Guénon, F. Schuon, H. Smith, M. Lings). Nie trzeba dodawać, że oczywiście kłóci się to z nauczaniem katolickim i stanowi radykalne umniejszenie roli Jezusa i rzeczywistego sensu Jego posłannictwa. Kościół naucza, że Syn Boży był do nas podobny we wszystkim prócz grzechu. Z tego też powodu negatywnie ocenić należy te przedstawienia filmowe czy literackie Jezusa, w których ulega On różnego rodzaju grzechom, w których się im poddaje. Jezus, jako furiat z napadami złości, Jezus, jako „zwykły człowiek ze wszystkimi słabościami”, Jezus, jako konkubent Marii Magdaleny czy homoseksualista – sztuka współczesna, zarówno popularna, jak i „awangardowa”, obfituje w takie motywy. Oczywiście mówi się przy tym, że celem nie był atak na tę postać, a wręcz przeciwnie: przybliżenie Jezusa, pokazanie Jego „ludzkiego oblicza” itd. Bardzo poważnym problemem jest powszechne dziś bawienie się we własne interpretowanie misji Chrystusa. Jezusa przestaje się traktować, jako Syna Bożego, który odkupił grzechy ludzi śmiercią męczeńską na krzyżu – a zaczyna się myśleć o nim, jako o reprezentancie tych czy innych grup społecznych i dziwnych ideologii. Najczęściej są to zresztą środowiska i idee odległe od nauczania katolickiego. Jezus staje się, więc Murzynem, który umarł za wyzwolenie czarnych spod dominacji białych (pogląd niektórych murzyńskich sekt religijnych). Może być też aryjskim herosem, poniżonym przez rasę żydowską z przyczyn rasowych (taką „teologię” budowali niektórzy ideologowie hitleryzmu, nie przeszkadzało to narodowym socjalistom krzewić poglądu o złowrogim Jezusie z Nazaretu – Żydzie, którego „semickie” nauki skaziły pierwotnie czyste, indoeuropejskie pogaństwo). Wyrazistym przykładem jest też lewicowy nurt „teologii wyzwolenia”, w którym Chrystus przedstawiany jest, jako męczennik klasy robotniczo-chłopskiej, zbuntowany przeciw materialnemu wyzyskowi i nierównościom społecznym. Ba, dla prowokacji przedstawia się Jezusa nawet, jako homoseksualistę, mesjasza ruchu LGBT, terroryzowanego przez heteroseksualną większość. Powszechne jest również traktowanie Chrystusa bez należytego szacunku. W tym przypadku niekoniecznie musimy mieć do czynienia z herezją w sensie doktrynalnym – niewątpliwie jednak uwłacza Bogu przedstawianie go w sposób ośmieszający, niepoważny, żartobliwy. Nie znaczy to oczywiście, że chrześcijaństwo walczy z poczuciem humoru – pamiętajmy jednak, że dowcip nigdy nie przeniknie do pewnych głębszych obszarów duchowości. Majestat w aurze komediowej przestaje być majestatem, zarazem autentyczne zło dzięki przedstawieniu w sposób żartobliwy zawsze sprawia wrażenie mniej groźnego, niż jest w rzeczywistości. Dziś natomiast Jezus pojawia się na niezbyt mądrych i niezbyt zabawnych obrazkach, kolportowanych w internecie, staje się bohaterem żartów, kreskówek („South Park”), sloganów reklamowych etc. Jego imię traktowane jest niedbale, wykorzystywane „dla jaj”, „dla zgrywy”. Wymownym przykładem może być tu liczba zespołów rockowych, które mają w nazwie imię Chrystusa: Teenage Jesus and the Jerks, Jesus and Mary Chain, Black Leather Jesus, Jesus and the Gurus, Jesus Chrysler Suicide, Jesus Lizard, Jesus is a Noise Commander. Niekoniecznie intencją muzyków było jawne, otwarte bluźnierstwo, wrogość wobec chrześcijaństwa – ale to żadne pocieszenie. Zjawisko świadczy, bowiem o tym, że imię Syna Bożego wyrywane jest z pierwotnego kontekstu, używane bez potrzeby (drugie przykazanie!), zestawiane z czymś banalnym, brzydkim czy głupim. To wymowny przykład postępującego demontażu pewnych obowiązujących niegdyś w naszej kulturze pojęć i konwencji. To audycja ze świata ruin. Niepokojącym zjawiskiem jest także zbyt dowolne (by nie rzec: frywolne) posługiwanie się postacią Chrystusa czy Jego Męką w sposób symboliczny, metaforyczny. Dla każdego świadomego katolika Jezus to konkretna postać, Jego ukrzyżowanie, śmierć i Zmartwychwstanie to konkretne wydarzenia, które mają określony wymiar. Dopuszczamy, oczywiście, budowanie w niektórych okolicznościach analogii pomiędzy cierpieniem ludzi w różnych miejscach i epokoach – a cierpieniem Chrystusa. Jest to jednak teren, na którym łatwo popaść w przesadną egzaltację, skupić się na zewnętrznych podobieństwach – albo dojść do wyolbrzymienia pewnych spraw. Rozumiemy określenie „Golgota Wschodu”, ale już pojmowanie Polski, jako „Chrystusa narodów” jest dyskusyjne. Cóż, zatem począć z wizerunkiem ukrzyżowanego skinheada, na który można natrafić w subkulturowych pisemkach? Oto „męka” skinheada: został „ukrzyżowany” przez nieprzychylne mu media i wrogie społeczeństwo. Umieśćmy go, zatem na krucyfiksie w miejscu Jezusa – nie bacząc na to, że mniej lub bardziej uzasadnione pretensje „łysogłowych” do świata nijak nie przystają ani do rozmiarów Męki Pańskiej, ani do jej sensu. A przecież „crucified skin” to tylko jeden z tysięcy przykładów. Mieliśmy już plakat reklamowy filmu „Skandalista Larry Flynt”, gdzie główny bohater, wydawca pisemek pornograficznych, został przedstawiony, jako swego rodzaju „Chrystus pornografii”, ukrzyżowany na kobiecym łonie (odzianym w bieliznę). Do Jezusa porównywany był też (na okładce „Newsweeka”) Janusz Palikot, bohaterami podobnych fotomontaży i utożsamień stawali się też bojownicy ruchów gejowskich, feministki czy popowa piosenkarka Ciccone („Madonna”) itd. Znamienne, że najczęściej chodzi tu o osoby, których ideały są zupełnie odległe od katolickiej ortodoksji. Obłudnie próbuje się, więc tłumaczyć, że w istocie „prawdziwy Jezus” („Jezus taki, jakim był”), opowiedziałby się po ich stronie. Argumentuje się też, że krzyż i postać Jezusa to „uniwersalne symbole każdego cierpienia”, „metafory wszelkich prześladowań”, będące własnością całej ludzkości. Skrajnym i dość absurdalnym przykładem takiego postępowania jest wystawiana przez pod koniec roku 2011 jedno z radykalnych środowisk ekologicznych quasi-sztuka „Droga krzyżowa karpia”. Karp stał się tu figurą Chrystusa, a jego droga ze stawu na stół wigilijny odmalowana została, jako ciąg czternastu stacji dramatycznego i niezawinionego cierpienia. Męka wyjątkowego Boga-Człowieka, mająca wyższy (duchowy) wymiar, zostaje, więc zrównana z losami bezrozumnej ryby. Jest to groteskowe także z tego względu, że proces spożywania jednych organizmów żywych przez inne to w naturze zjawisko najzupełniej naturalne, a więc konsumpcja karpia przez ludzi jest mniej więcej tak samo „niemoralna”, jak konsumpcja owadów, mięczaków i skorupiaków przez tegoż karpia. Ten krótki przegląd pokazuje, że mniej lub bardziej poważnych bluźnierstw jest obecnie więcej, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. W niektórych przypadkach należy brać poprawkę na to, że twórcy naprawdę mogli mieć dobre intencje, a błędy są wynikiem tego, że wyrośli w środowisku zupełnie odległym od katolickiej ortodoksji, nasiąkli złymi wpływami itd. Częściej mamy jednak do czynienia z ludźmi, którzy z premedytacją podejmują polemikę z nauczaniem katolickim, posuwając się przy tym do skrajności i zupełnie zniekształcając rzeczywisty obraz Boga, sens Pisma Świętego czy postać Maryi. Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie, uczy św. Paweł. Pisze też jednak Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła (1 Tes 5,22). W dzisiejszych czasach, kiedy większość muzyków, reżyserów, pisarzy, poetów, filozofów i uczonych nie jest katolikami (a raczej ateistami, agnostykami, deistami, „ale-katolikami”, protestantami, buddystami lub konstruktorami własnych, prywatnych religii) – należy być wyjątkowo czujnym. Przebieranie w tym, czego dostarcza współczesna kultura, to niestety często bardzo trudny slalom. Adam Tomasz Witczak

Wielkie spełnienie, czyli postliberalizm po polsku Jako ideowa formacja polski liberalizm doznał zupełnego niemal uwiądu – w druku nie ukazuje się niemal nic godnego lektury i polemiki, nie pojawiła się żadna nowa idea, ograniczono się do straszenia PiS-em i propagandy prorządowej. Rozkwitł natomiast w praktyce, można rzec, że znalazł swoje spełnienie w Polsce Tuska, wreszcie zrealizował swoją istotę. Po pierwszej fazie, przyszedł w drugiej kadencji rządów PO czas, w którym można zinstytucjonalizować głębokie przemiany Polski dokonane w ostatnich latach. „Demokracja peryferii”, w której zajmowałem się szczególnym wariantem polskiego liberalizmu, jako dominującą filozofią publiczną III RP, kończyła się stwierdzeniem, że liberalizm w jego polskiej, pookragłostołowej wersji wyczerpał swoje możliwości. Rzeczywiście wkrótce potem zaczęła się nowa epoka. Wzbierała niechęć do rządów Leszka Millera i SLD. Afera Rywina ostatecznie pogrążyła Millera, ale także bardzo nadwyrężyła reputację Adama Michnika, jednego z ojców założycieli III RP i głównych twórców „polskiego liberalizmu”. Jednak potem zamiast koalicji dwóch partii, deklarujących konieczność radykalnej przebudowy III RP, nastąpił ostry konflikt trwający do dziś. Mimo to w latach 2005-2007 usiłowano realizować wiele z formułowanych wcześniej postulatów i budować IV RP.

Próba zmiany Dzisiaj widzimy, że był to zupełnie wyjątkowy okres. Niektóre dokumenty z tamtego czasu czyta się dzisiaj jakby pochodziły z bardzo odległej epoki. W centrum władzy pojawili się nowi ludzie. Dotychczasowe pokomunistyczne i posolidarnościowe elity musiały chwilowo je opuścić. Zmieniła się polityka historyczna. Zamiast koncentrować się na polskich winach, zaczęto także pokazywać polską wielkość. Podjęto próbę uporania się z komunistyczną przeszłością, co znalazło wyraz w ustawie lustracyjnej, która po raz pierwszy miała objąć także środowiska dotąd nietknięte, jak sędziowie czy profesorowie uniwersyteccy. Odwołanie się do katolicyzmu, jako zwornika polskiej tożsamości stało się czymś oczywistym. Polityka zagraniczna stała się bardziej samodzielna. „Kicz” pojednania polsko-niemieckiego skończył się dość gwałtownie, a zaczęła ostra dyskusja o pamięci i historii, o systemie głosowania w Unii, o relacjach z Rosją i z USA. W negocjacjach traktatu lizbońskiego Polska była ważnym, trudnym partnerem, choć ostatecznie zaakceptowała kompromis. Niewątpliwie punktem kulminacyjnym nowej polityki zagranicznej była słynna wyprawa Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi wraz z prezydentami Ukrainy, Litwy i Estonii oraz premierem Łotwy, by ratować Gruzję. Trudno sobie wyobrazić, że dzisiaj byłoby to możliwe. Polska nie byłaby już w stanie zebrać wokół siebie tylu sprzymierzeńców z regionu, nie mówiąc już o mobilizacji do tego rodzaju niebezpiecznej misji głów państw. No i prawdopodobnie nikt już z Unii Europejskiej nie pofatygowałby się do Moskwy, by powstrzymywać Rosję. Pojawił się wówczas również wyjątkowy jak na III RP pluralizm w mediach. „Gazeta Wyborcza” straciła monopol ideotwórczy. Wydawany przez niemiecki koncern „Dziennik” rzucił jej bezpośrednie, choć krótkotrwałe, wyzwanie. „Rzeczpospolita” stała się najważniejszym opiniotwórczym dziennikiem konserwatywnym, „Wprost” tygodnikiem śmiało podejmującym istotne problemy polityczne. W telewizji publicznej pojawiły się zupełnie nowe twarze, a jej prezesem na krótko został Bronisław Wildstein, jeden z najwybitniejszych polskich intelektualistów, znany z niezależności poglądów.

Kontrrewolucja establishmentu Wszystko to wywołało gwałtowną reakcję establishmentu. Pisano o zawłaszczaniu państwa, o skoku na media. Lustracja wywołała gwałtowny opór środowisk akademickich, gorliwie podsycany przez media. Krytykowana była polityka zagraniczna, jako nieefektywna, konfliktowa, izolująca Polskę, antyeuropejska. Za granicą, szczególnie w Niemczech, Polska była przedstawiania, jako kraj ogarnięty homofobią i nacjonalizmem. Po 2007 – i tym bardziej po 2010 – okazało się, że nie idzie o rzekomo gwałcone zasady, lecz po prostu o władzę w rękach ludzi, którym wydaje się, że się im ona z naturalnych względów należy. Wkrótce nikt już nie pamiętał ani o potępianiu zawłaszczania państwa, ani o apolityczności służby cywilnej, ani o odpartyjnieniu mediów publicznych, na które znowu trzeba płacić abonament, ani o prawach opozycji, ani o szacunku dla urzędu prezydenta. Nastąpiła skuteczna kontrrewolucja establishmentu. Jego odłamy podzieliły się władzą, uznając hegemonię PO, która zręcznie rozdaje przywileje, pacyfikując potencjalnych krytyków i nagradzając pomocników – posypały się ordery i stanowiska. Nikt, najlichszy nawet zapiewajło, nie pozostał bez nagrody. Ukoronowaniem procesu restauracji jest powrót Leszka Millera do sejmu i na stanowisko przewodniczącego SLD, polityków Unii Demokratycznej do Pałacu Namiestnikowskiego, „Gazety Wyborczej” do dominacji na (kurczącym się, co prawda) rynku prasowym oraz – w roli pioniera łączącego autostradami Polskę z Berlinem – Jana Kulczyka do orszaku prezydenta RP. W zasadzie brakuje już tylko Lwa Rywina na stanowisku prezesa telewizji. Ale on, nieszczęsny, zadarł przecież z „Agorą”.

Ideowy uwiąd w dobie postpolityki Co zaś stało się z „polskim liberalizmem”? Jak zmieniło go to polityczne zwycięstwo – fakt, że do pełni władzy, potwierdzonej ponownym zwycięstwem w wyborach, doszła formacja, która kiedyś odwoływała się do liberalnej tradycji, (choć w wersji gdańskiej, nie warszawsko-krakowskiej)? Otóż, jako ideowa formacja polski liberalizm doznał zupełnego niemal uwiądu – w druku nie ukazuje się niemal nic godnego lektury i polemiki, nie pojawiła się żadna nowa idea, ograniczono się do straszenia PiS-em i propagandy prorządowej. Rozkwitł natomiast w praktyce, można rzec, że znalazł swoje spełnienie w Polsce Tuska, wreszcie zrealizował swoją istotę. Po pierwszej fazie – fazie ostrożnych, ewolucyjnych kroków – przyszedł w drugiej kadencji rządów PO czas, w którym można zinstytucjonalizować głębokie przemiany Polski dokonane w ostatnich latach – równie głębokie, jak te, które dokonały się w pierwszych latach „transformacji”, co dopiero teraz zaczyna docierać do świadomości szerszej rzeszy Polaków. Charakterystyczna dla liberalizmu niechęć do polityczności została teraz doprowadzona do skrajności – w 2007 radośnie obwieszczono „postpolitykę”, a więc daleko idącą depolityzację Polaków. Miano już tylko administrować, a nie rządzić. Zaniknęło niemal zupełnie tak kiedyś częste odwoływanie się do społeczeństwa obywatelskiego, jednego ze sztandarowych pojęć polskiego liberalizmu. Obecnie wszelkie formy samoorganizacji społeczeństwa, poza charytatywnymi, postrzegane są, jako zagrożenie dla władzy, jako zbędny kłopot utrudniający rządzenie, niepotrzebne zakłócenie procesu podejmowania decyzji. Polacy mają oddać głos w wyborach, potem, co najwyżej mogą pertraktować z władzą, jako poszczególne klientelistyczne grupy, najlepiej jednak by siedzieli przed telewizorem, przy grillu lub w pubie. Emocje polityczne zostały skanalizowane i sprowadzone do ekscytacji kolejnymi rozłamami w PiS i do oburzania się bulwersującymi słowami Jarosława Kaczyńskiego. Polacy mają się cieszyć „ciepłą wodą w kranie”, „Polską w budowie”, „zieloną wyspą”, modernizacją i dobrobytem, pochwałami zagranicy, prezydencją i Jerzym Buzkiem. Dopiero teraz zaczęto straszyć ich kryzysem i poproszono o finansowe wsparcie Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Przy czym owa „modernizacja” nie była rozumiana, jako budowa silnej gospodarki, konkurencyjnej wobec innych gospodarek europejskich, jako podstawa siły państwa, jako zbiorowe dokonanie, lecz głównie, jako otwarcie możliwości indywidualnej konsumpcji, możliwej dzięki dotacjom europejskim. Inni w tym myśleniu nigdy nie są konkurentami, lecz tylko partnerami i darczyńcami. Coraz słabszym zapewnieniom o przywiązaniu do zasad wolnego rynku towarzyszy propagowanie poglądu, że głównym czynnikiem rozwoju Polski są fundusze Unii Europejskiej, co znalazło wyraz w ostatniej kampanii wyborczej, z jej głównym hasłem zapewnienia 300 miliardów złotych z kasy Unii. Ostatecznie „wolnorynkowość” sprowadza się do obrony interesów wielkich koncernów zachodnich działających na terenie Polski, interesów najbogatszych Polaków i interesów najbogatszych regionów Polski.

Minimalizacja państwa Skutecznie natomiast realizowano w ostatnich latach politykę minimalizacji państwa. Nie oznacza ona oczywiście ograniczania biurokracji czy własnych przywilejów. Nie oznacza także zmniejszenia represyjności, bo rząd nie waha się użyć siły wobec swoich krytyków – zwłaszcza takich, na których łatwo jest napuścić opinię publiczną. Zwalczanie korupcji podporządkowane zostało celom politycznym. Afery szkodzące rządzącym są bezczelnie tuszowane, jak było w przypadku afery hazardowej, z drugiej strony od czasu do czasu ujawnia się dawne nadużycia i przestępstwa, które już przed laty powinny być zbadane i osądzone. Służy to dyscyplinowaniu potencjalnych przeciwników czy konkurentów do władzy. Taki charakter miały, jak się wydaje, ostatnie niejasne działania wobec generała Gromosława Czempińskiego, czołowej postaci III RP i, jeśli wierzyć jego deklaracjom, jedynego z twórców PO, najpierw zatrzymanego, a następnie szybko zwolnionego za kaucją. Zapewne jego sprawa skończy się podobnie jak afera ze szwajcarskimi kontami lewicy. Minimalizowanie państwa polskiego oznacza przede wszystkim osłabianie go jako podmiotu politycznego w relacjach zewnętrznych i pozbawianie możliwości wpływu Polaków na zasadnicze decyzje w nim podejmowane, co sprawia, że to państwo w coraz mniejszym stopniu jest „ich” państwem, wyrazem i narzędziem realizacji ich woli i ich przekonań. Obecny kryzys i podjęte przez Niemcy i Francję działania na rzecz budowania „unii fiskalnej” wzmocniły nadzieję polskich liberałów, że wreszcie uda się trwale roztopić tak nielubianą przez nich Polskę w Europie. Jeśli zatem jeszcze niedawno walczono o większą „podmiotowość”, to dzisiaj zagrożona jest suwerenność nawet w najbardziej elementarnym sensie. Europeizm polskiego establishmentu przeszedł w euroserwilizm, w aprioryczną zgodę na wszystkie propozycje Berlina i Paryża, byle tylko być „w pierwszym kręgu”. W związku z tym pogrzebano nawet to, co wydawało się aksjomatem polityki zagranicznej III RP – „giedroyciową” politykę wschodnią. Pierwszym wyrazem bezsiły i kapitulacji była tragedia smoleńska i skandal posmoleński. Jednocześnie jeszcze bardziej związała ona zwolenników, zwłaszcza „inteligenckich”, z PO w formie „brudnej wspólnoty”. W półtora roku później taka sama kapitulacja dokonała się w polityce europejskiej – i choć okoliczności były mniej dramatyczne, jej konsekwencje będą równie poważne.

Upadek debaty Depolityzacja polega także na tym, że zamarły niemal dyskusje ideowe, które dotyczyłyby kształtu polskiej demokracji i kierunków polityki Rzeczypospolitej, co oczywiście nie znaczy, że nie toczą się mniej lub bardziej niszowe dyskusje „eksperckie”, dotyczące poszczególnych dziedzin czy problemów. Dyskusja ma sens tylko wtedy, gdy dyskutujący traktują dostatecznie poważnie własne argumenty i argumenty strony przeciwnej. Nie trzeba zakładać, że można przekonać druga stronę, bo w warunkach polskich byłby to zupełnie oderwany od rzeczywistości idealizm, wystarczy minimalne założenie, że argument się liczy i że trzeba odpowiadać nań argumentem, a nie drwiną i obelgą czy argumentem ad hominem. Tymczasem podważanie „godnościowych fundamentów prezydentury” niemal od razu stało się podważaniem godnościowych fundamentów życia publicznego w ogóle. Już nie chodziło o argument, ale o wygląd, nazwisko itd. Oczywiście od samego początku III RP spory polityczne żadną miarą nie mogły uchodzić za dżentelmeńskie. Słowo „oszłom” ukuto przecież już w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Jednak starano się przynajmniej zachować pozory. Jeśli porównamy „GW” sprzed lat i obecną, widzimy zasadnicze różnice. Zniknęły sążniste artykuły, dziennikarzy i publicystów z intelektualnymi ambicjami wyparli młodsi „redaktorzy”, którzy porzucili wszelkie tego rodzaju aspirację na rzecz dość prostackiego „dawania oporu” i „dowalania” oponentowi. Zresztą w roli głównego medium III RP „GW” i tak została zastąpiona przez TVN, a miejsce „Gazety Świątecznej”. „Tygodnika Powszechnego” i „Niezbędnika inteligenta”, jako głównej pożywki duchowej zajęło „Szkło kontaktowe”. I nic lepiej nie wyraża tej ewolucji niż jakże trafna obserwacja Kuby Wojewódzkiego w rozmowie z Adamem Michnikiem, że tylko on mu pozostał. W nowym „dyskursie” III RP można powiedzieć wszystko, by za chwilę twierdzić coś zupełnie innego. Znane są liczne przypadki ludzi, którzy w ostatnich latach radykalnie zmienili poglądy – na czele z urzędującym ministrem spraw zagranicznych, który nigdy nie wytłumaczył, dlaczego wraz ze zmianą przynależności partyjnej tak bardzo zmieniała się jego ocena sytuacji politycznej w Europie i na świecie. Najczęściej od „prawicowości” i „konserwatyzmu” zmierzano żwawo ku „salonowi” i „głównemu nurtowi”, czy to w Polsce, czy to w Europie. Niestety konserwatyzm często okazywał się tylko pozą wynikającą z prowincjonalności lub oportunizmu i bardzo często znikał w spotkaniu ze światem „zachodnim”, na przykład w Brukseli. Instrumentalizm ideowy sprawił, że w zasadzie poważna debata nie jest możliwa. W dodatku zachowanie się przedstawicieli obozu rządzącego przed katastrofą smoleńską i po niej spowodowało, że także po drugiej stronie gotowość do wymiany argumentów zanikła. Trudno dyskutować z kimś, kto dawno powinien ustąpić ze stanowiska i odpowiadać za zaniedbania graniczące z naruszeniem polskiej racji stanu.

Kneblowanie przeciwników, promocja wulgarności Na poziomie instytucjonalnym upadek wyraża się w utracie znaczenia parlamentu jako forum poważnej dyskusji. Ten uwiąd debaty publicznej wynika również z faktu, że znaleziono lepszy sposób na rozstrzyganie sporów o Polskę. Zamiast pozwolić na swobodną artykulację poglądów, można po prostu zamknąć usta oponentowi. Powoli zanikały, więc fora, na których tego rodzaju dyskusja była możliwa – od telewizji po prasę. Obywatele zostali w dużej mierze odcięci od informacji o świecie i wydarzeniach w kraju, które mogłyby źle świadczyć o rządzie. Zostały nieliczne wyspy, służące głównie, jako alibi, mające udowadniać, że nadal panuje w Polsce wolność słowa i że nadal dopuszczane są różnorodne poglądy. W istocie polski liberalizm nigdy zresztą nie cenił tych wartości i dbał przede wszystkim o pilnowanie granic tego, co może zostać powiedziane i napisane. Nastąpiły także przemiany w sferze moralno-kulturowej w duchu libertynizmu obyczajowego. Obok przeteoretyzowanego pseudoneoleninizmu i kadrowego feminizmu pojawiło się groźniejsze, bo bardziej masowe zjawisko – wulgarny populizm z silnymi elementami plebejskiego antyklerykalizmu i permisywizmu obyczajowego, będący zmodernizowaną wersją dawnego urbanowskiego panświnizmu. Po raz pierwszy od czasów Gomułki mamy masowe wystąpienia antykatolickie, wspierane przez niektórych postępowych księży. Bariera psychiczna padła w czasie demonstracji atakującej modlących się pod krzyżem przed Pałacem Namiestnikowskim w intencji ofiar tragedii smoleńskiej. Trudno nie zauważyć, że Kościół, jego hierarchia, traci niestety autorytet moralny. Kościół nie bardzo wiedział, jak się ma zachować w dniach żałoby smoleńskiej. Głęboko dotknęła go sprawa lustracji, z którą nie był w stanie poradzić sobie w wiarygodny sposób. Odważna postawa, jaką reprezentuje ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, stanowi niestety wyjątek. Kościół jest dziś nie mniej podzielony niż społeczeństwo. Najpierw podzielono go na toruński i łagiewnicki, potem okazało się, że znacznie ważniejszy jest inny, bardziej egzystencjalny, a jednocześnie nasuwający historyczne skojarzenia, podział – część hierarchii szuka dobrych relacji z władzą, podczas gdy przedstawiciele niższego duchowieństwa tradycyjnie solidaryzują się z protestującym ludem.

Zamulanie pamięci „Polski liberalizm” wreszcie poradził sobie z dylematem, co robić z komunistyczną przeszłością. Jak pamiętamy, wymyślono go w dużej mierze po to, by uzasadnić, dlaczego nie należy karać funkcjonariuszy dawnego reżimu. Teraz okazało się, że żadne łamańce intelektualne w rodzaju tych, które proponował Andrzej Walicki, nie są potrzebne. Rozwiązanie dylematu jest dość typowe dla Polski Tuska – niekonsekwencja, rozmywanie problemu i zamulanie mózgów. Nastąpiła rytualizacja pamięci o Solidarności. Ostatecznie wszyscy zapisali się do niej, łącznie z generałem Wojciechem Jaruzelskim. W miarę zanikania nostalgii peerelowskiej stała się ona dziedzictwem ogólnonarodowym, prawie już niepodważanym przez postkomunistów. Prezydent Bronisław Komorowski wyrasta na czołowego bohatera opozycji antykomunistycznej, co nie przeszkadza mu otaczać się postkomunistycznymi doradcami. Media i polityka kreują w miarę zapotrzebowania kolejne „legendy Solidarności”. Zarazem odebrano ideom wówczas głoszonym jakiekolwiek aktualne znaczenie polityczne – idea „podmiotowości”, „godności”, wolności, jako niezawisłości i jako aktywnego uczestnictwa w polityce skazane zostały na zapomnienie. Zrezygnowano również z dążenia do ukarania winnych – i w ogóle z jakiejkolwiek konsekwencji w ocenie przeszłości. Można, więc z jednej strony zapraszać generała Jaruzelskiego na zebranie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a Jerzego Urbana na przyjęcia, i jednocześnie ubolewać, że zbrodnie stanu wojennego nie zostały ukarane. Współpraca z SB przestała dyskwalifikować politycznie i moralnie. Przykład ministra Michała Boniego pokazał, że można doskonale funkcjonować w polskiej polityce, nawet, jeśli latami kłamało się publicznie. Publikacja takich książek jak biografia Ryszarda Kapuścińskiego służą do oswajaniu problemu głębokiego uwikłania polskich elit kulturowych w system i przygotowaniu nas na kolejne rewelacje dotyczące naszych wspaniałych twórców. Nawet Tomasz Turowski znajduje swoich obrońców, których w pewnym momencie zabrakło i Lesławowi Maleszce i księdzu Michałowi Czajkowskiemu.

Nowy podział Jak wiemy, Polska Tuska budzi opór części Polaków. Dla nich jest rzeczą oczywistą, że dawni liberałowie budują dzisiaj demokrację sui generis, przypominającą „kierowaną demokrację”, jaka od dłuższego już czasu panuje w Rosji. Opozycja spychana jest na margines. Dotyczy to nie tylko partii opozycyjnej, lecz także po prostu ludzi o odmiennych poglądach, zastraszanych i dyskryminowanych, nadzorowanych. Oczywiście wariant polski „kierowanej demokracji” różni się od rosyjskiego w równie dużym stopniu, jak rzeczywistość PRL różniła się od rzeczywistości Związku Sowieckiego. Przestrzenie wolności są znaczenie większe, represje słabsze, władza bardziej nastawiona na perswazję słowną, na „środki miękkie”. Jest jednak jedna zasadnicza cecha, która negatywnie odróżnia platformianą III RP od Rosji. O ile Rosja pozostaje suwerenna w relacjach zewnętrznych, o tyle Polska coraz bardziej staje się państwem uzależnionym. W gruncie rzeczy nie chodzi już tylko o to, jaka ma być Polska, ale czy w ogóle ma być, czy rzeczywiście jest niezbędna. Przemówienie Sikorskiego w Berlinie, postawa rządu wobec kolejnych akcji „ratowania euro” oraz prób budowania „unii fiskalnej”, także reakcje na te wydarzenia wielu polskich polityków pokazały, że dla ludzi tego obozu istnienie Rzeczypospolitej, jako samodzielnego bytu politycznego nie jest czymś oczywistym czy nawet pożądanym, jeśli jest w konflikcie z innymi celami, takimi np. jak dobrobyt, zwłaszcza ich samych. Zgodnie z zasadą „zamulenia” argumentuje się przy tym, że i tak od dawna nie istnieje nic takiego, jak pełna suwerenność, a jeśliby nawet była, to i tak już się jej zrzekliśmy, przystępując do Unii, by zaraz potem twierdzić, że jedynym skutecznym sposobem obrony suwerenności jest zdeponowanie jej w Unii. Dzisiejszy podział polityczny to coraz bardziej podział na tych, którzy widzą Polaków i siebie wśród nich jako podmiot polityczny, jak naród, który w procesach politycznych decyduje o swoich sprawach wewnętrznych i który zachowuje suwerenność na zewnątrz oraz na tych, którzy postrzegają Polaków jako grupę etnicznokulturową, siebie zaś jako działających politycznie pośród innych władczych Europejczyków w Unii i poprzez Unię. Polska jest dla nich tylko pewnym zasobem, określającym możliwości tego działania oraz pewnym obszarem i grupą ludności, którymi trzeba zarządzać zgodnie z zaleceniami płynącymi z centrum władzy i prestiżu. To zaś, jaką ideologią uspokaja się Polaków, ma ostatecznie drugorzędne znaczenie.

Zdzisław Krasnodębski

Wszystkie błędy Millera - Wiemy bardzo dobrze, że popełniono bardzo wiele błędów na samym początku przy badaniu katastrofy smoleńskiej i przy samym zabezpieczeniu miejsca katastrofy. W raportach MAK i ministra Jerzego Millera nie określono metodologii badań, a odczyty parametryczne z samolotu poddano nieuzasadnionym korekcjom - mówił wczoraj w Sejmie podczas telemostu z zespołem parlamentarnym Antoniego Macierewicza prof. Kazimierz Nowaczyk z USA - Spotkanie zespołu odbywa się na osobistą prośbę prokuratora Ireneusza Szeląga, który na konferencji prasowej Prokuratury Generalnej zadeklarował, że chciałby dowiedzieć się więcej na temat badań profesorów ze Stanów Zjednoczonych. Niestety, prokuratorzy nie przyszli na nie, podobno mieli ważne powody - powiedział Antoni Macierewicz. Faks z odpowiedzią prokuratora przeczytał asystent posła. Szeląg tłumaczył, że zaproszeni prokuratorzy (oprócz płk. Szeląga - płk Zbigniew Rzepa, mjr Jarosław Sej i ppłk Karol Kopczyk) prowadzą 24 stycznia ważne czynności związane z katastrofą smoleńską. - Oczywiście wszystkie materiały zostaną przekazane prokuraturze. Wyrażam jednak żal, że prokuratura nie znalazła ani jednej osoby, by wydelegować ją na nasze spotkanie - powiedział Antoni Macierewicz.Posiedzenie zespołu zwołano w związku z ujawnieniem części ekspertyzy Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Sehna w Krakowie. - Nowe okoliczności to brak obecności generała Błasika i wydawania przez niego komend pilotom. Druga rzecz to brak dźwięku zderzenia z brzozą w ekspertyzie. Zderzenie z brzozą było punktem wyjścia raportu komisji Millera - tłumaczył Macierewicz.
- Trudno polegać na badaniach rosyjskich, ale zakładając, że są prawdziwe, gdyby Tu-154M stracił skrzydło, nie mogło ono polecieć aż 111 metrów od miejsca zderzenia. Tym bardziej że dalej jest zagajnik i gdyby tak się stało, skrzydło musiałoby go przeorać, zostałby też ślad na ziemi - tłumaczył prof. Wiesław Binienda. Według jego obliczeń na programie LsDyna3D samolot przecina brzozę, co trwa jedną setną sekundy, nie zmieniając powierzchni nośnej skrzydła, które nie odpada. - Skrzydło nie odpada, przecina brzozę niezależnie od wysokości czy orientacji samolotu - mówił naukowiec. Nowaczyk wskazywał na błędy popełnione przy badaniu katastrofy smoleńskiej, m.in. niewłaściwe zabezpieczenie miejsca katastrofy. W jego opinii, na zdjęciach satelitarnych z 11 i 12 kwietnia zmieniło się o 50 metrów położenie lewego statecznika. - Raporty MAK i Millera milczą na temat ostatniego zapisu TAWS, a informacje TAWS 38 zaprzeczają temu, by samolot zderzył się z brzozą. Gdyby tak się stało, samolot musiałby skręcić w lewo, a więc zmienić kierunek - mówił prof. Nowaczyk. Naukowca zastanawia też fakt wycięcia drzew i wypalenia trawy w miejscu przypisywanym TAWS 38. Według obliczeń profesora samolot znajdował się w rzeczywistości 14 metrów wyżej, niż opisały to raporty MAK i Millera. Podkreślił również, iż informacje na temat TAWS 38 i zamrożenia systemu FMS zostały pominięte w obu raportach. Nowaczyk dodał, iż z prowadzonych przez niego badań wynika, że przed zderzeniem z ziemią zarejestrowane zostały trwające krócej niż pół sekundy pionowe przeciążenia. - W raportach MAK i Millera nie podano metodologii badań, dane odczytane z samolotu poddano nieuzasadnionym korekcjom. Niedaleko za pierwszą brzozą samolot zaczyna się wznosić i spada gwałtownie przy zamrożeniu FMS. Kontakt z brzozą przy pierwszej radiolatarni i tej, która miała odciąć fragment skrzydła samolotu, nie mógł mieć miejsca, bo samolot znajdował się około 14 metrów wyżej, niż oficjalnie podano - zaznaczył Nowaczyk. Obecny na konferencji prof. dr hab. Marek Czachor z Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej Politechniki Gdańskiej zaapelował do prokuratury, by udostępniła naukowcom do badania skrzydło tupolewa. - Chcę zaapelować do prokuratury. Jeżeli skrzydło i brzoza były faktycznie badane, jak stwierdzili prokuratorzy, to proszę, by te badania były udostępnione naukowcom. Przy zderzeniu skrzydła z brzozą musiałby zostać uszkodzony slot, a tak się nie stało. Udostępnijcie w internecie dane na temat skrzydła lub jeszcze lepiej sprowadźcie je do Polski, np. na Politechnikę Warszawską, byśmy wreszcie mogli je badać - powiedział prof. Czachor. Warto dodać, że profesorowie Binienda i Nowaczyk zaapelowali o niezastraszanie i niezniechęcanie naukowców do badań nad katastrofą. Zaapelowali też o powołanie nowej komisji eksperckiej, która nie będzie jedynie spekulować, jak do tej pory, lecz faktycznie rzetelnie wyjaśniać przyczyny katastrofy smoleńskiej.- Trzeba sporządzić memoriał i udostępnić go opinii publicznej, a także przesłać go do prokuratury i rządu, bo to, co usłyszeliśmy dzisiaj, dezawuuje to, co do tej pory nam mówiono. Przyczyna katastrofy musiała być zupełnie inna niż podawana jako "oficjalna". Na to się nie można zgadzać - dodał Jarosław Kaczyński. Oprócz niego w Sali Kolumnowej Sejmu zebrało się wczoraj na konferencji wielu posłów, naukowców, dziennikarzy i członków rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Wśród nich m.in. Ewa Błasik, którą powitano brawami, a którą Antoni Macierewicz zapewnił publicznie, że wszyscy ją wspierają, Beata Gosiewska, Andrzej Melak, Grzegorz Januszko, Stanisław Zagrodzki, Jacek Świat, Dariusz Fedorowicz. Profesor Wiesław Binienda jest inżynierem pracującym dla NASA, dziekanem Wydziału Inżynierii Lądowej The University of Akron, specjalistą w zakresie wytrzymałości materiałów kompozytowych używanych w lotnictwie, członkiem zespołu badającego katastrofę promu kosmicznego Columbia. Z kolei prof. Kazimierz Nowaczyk pracuje na University of Maryland.

Piotr Czartoryski-Sziler   

Brzozę też wymyślili  Nie było żadnego uderzenia w brzozę – wynika zarówno z badań amerykańskich naukowców, jak i z dokładnej analizy zapisów z czarnych skrzynek. Tym samym najważniejsza teza dotycząca katastrofy smoleńskiej została obalona. – Odkrywamy kłamstwo smoleńskie – uważa poseł PiS-u Antoni Macierewicz. Na wczorajszym [24 stycznia 23012 md] posiedzeniu parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy rządowego tupolewa odbyła się telekonferencja z naukowcami zaangażowanymi w badanie przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej, pracującymi w Stanach Zjednoczonych. Prof. Kazimierz Nowaczyk i prof. Wiesław Binienda po raz pierwszy przedstawili całość swoich ekspertyz dotyczących ostatniej fazy lotu Tu-154M i rozprawili się z mitem pancernej brzozy, która nie tylko nie spowodowała katastrofy, ale – jak udowodnili – rządowy samolot w ogóle w nią nie uderzył. Z badań naukowców wynika, że nawet po zderzeniu tupolewa z brzozą skrzydło powinno przeciąć drzewo, a nie odpaść. 
Wykluczone uderzenie w brzozę
Prof. Wiesław Binienda w swojej symulacji lotu Tu-154M udowadniał, że skrzydło według praw fizyki powinno wytrzymać. Jak podkreślał, na oderwanie skrzydła w wyniku kolizji z drzewem nie wskazuje także miejsce, w którym znaleziono oderwany fragment – ponad 100 m od brzozy. Z symulacji prof. Biniendy wynika, że ta część skrzydła powinna upaść maksymalnie 12 m od miejsca zderzenia. Jeśli zaś miejsce znalezienia fragmentu skrzydła wskazane w raportach MAK-u i Millera – czyli 100 m od drzewa – jest prawdziwe, to samolot w chwili jego utraty musiał znajdować się o wiele wyżej. To z kolei wyklucza uderzenie w brzozę. Obliczenia naukowców potwierdza dokładna analiza zapisu z czarnych skrzynek wykonana przez biegłych z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. J. Sehna. Na nagraniach nie ma dźwięku uderzenia w drzewo, a mikrofony były tak czułe, że rejestrowały nawet odgłosy ruchu w kokpicie. To właśnie kolizja z drzewem miała spowodować uszkodzenie rządowego tupolewa, co według oficjalnych raportów zarówno Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), jak i komisji Millera było bezpośrednim powodem katastrofy smoleńskiej. Ze względu na utracony fragment skrzydła tupolew miał zacząć drastycznie zniżać lot i ostatecznie się rozbić.
Czas się nie zgadza Wnioski naukowców potwierdzają wyniki eksperymentu przeprowadzonego przez dr. hab. Marka Czachora, prof. Politechniki Gdańskiej, z Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej, który także zajmuje się tym wątkiem katastrofy.
– Przede wszystkim miękka część skrzydła, tzw. flota, nie została zniszczona, a przy uderzeniu w drzewo to właśnie ona jako pierwsza powinna być uszkodzona – uważa prof. Czachor. Prof. Nowaczyk przeanalizował także inne dyskusyjne zdaniem zespołu Antoniego Macierewicza kwestie związane z katastrofą. Chodzi m.in. o jej dokładny czas. Przypomnijmy: jak wynika z analizy zapisu z czarnych skrzynek sporządzonej przez krakowskich biegłych, zapis TAWS pochodzi z godz. 8.41.06,5. Z kolei według raportu MAK-u ostatni TAWS został zarejestrowany o 10.41.02 (dokładnie 2 godz. różnicy między strefą czasową w Polsce i Rosji), a nagranie kończy się 1,5 sek. przed uderzeniem samolotu w ziemię. Raport Millera ustala koniec nagrania na godzinę 6.41.08, co według Nowaczyka miało nastąpić pół sekundy po uderzeniu w ziemię.
Zmanipulowane zdjęcia Naukowiec podniósł też wątek samego zabezpieczenia miejsca katastrofy.
– Nie wykonano wszystkich czynności zgodnie z załącznikiem 13 do konwencji chicagowskiej – mówił.
Jego zdaniem zdjęcia z oblotu lotniska zamieszczone w raporcie MAK-u zostały zmanipulowane. Jak pisaliśmy wczoraj, polscy prokuratorzy nie brali udziału w pierwszych oględzinach miejsca katastrofy Tu-154M w Smoleńsku i przez to nie znają rozmieszczenia ciał ofiar tuż po tragedii. Wojskowi śledczy dysponują jedynie dokumentacją fotograficzną wykonaną przez Rosjan, ale jak przyznaje prokuratura wojskowa, część z nich to niewyraźne czarno-białe kopie. Chociaż telekonferencja była zaplanowana już od jakiegoś czasu i wzbudziła na tyle duże zainteresowanie, że transmitowano ją na żywo nawet w TVN24, nikt z prokuratury wojskowej, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy, nie pofatygował się do Sejmu. Znamienne, że siedziba prokuratury jest oddalona od parlamentu jedynie o kilka ulic.
– Wypada mi wyrazić żal, że prokuratura nie znalazła nawet jednej osoby, która mogłaby na bieżąco uczestniczyć w prezentacji naszych ekspertów – powiedział Macierewicz.

Klan Wiatrów, wrogów Rzeczpospolitej [przypominam, bo to-to ciągle drga... MD] Sławomir Wiatr był odpowiedzialny za niezwykle kłamliwą prounijną kampanię „informacyjną”. Starannie "usypiał" Polaków, co do zagrożeń dla polskich interesów narodowych wynikających z fatalnie wynegocjowanych warunków wejścia Polski do UE. Zapytajmy jednak, od kogo ten były sekretarz KC PZPR miał się nauczyć rozumienia potrzeby obrony polskich interesów? Od kogóż miał się uczyć prawdziwego polskiego patriotyzmu? Wątpię, czy od swego ojca Jerzego Wiatra, w połowie lat 90. SLD-owskiego ministra edukacji, a w dobie stalinowskiej politruka niegodnie wysławiającego Józefa Stalina, ludobójcę odpowiedzialnego za śmierć setek tysięcy Polaków.W wydanej w 1953 r. propagandowej pracy "Obiektywny charakter praw przyrody i społeczeństwa w świetle pracy J.W. Stalina 'Ekonomiczne problemy socjalizmu w ZSRR'" J. Wiatr do spółki z innym fałszerzem Z. Baumanem wychwalał już na pierwszej stronie tekstu "ostatnią pracę Towarzysza Stalina”, jako "potężną dźwignię rozwoju wszystkich nauk, które z bezcennej skarbnicy stalinowskiej filozofii czerpią i czerpać będą". Obaj stalinowscy propagandyści wysławiali pod niebiosa "nieśmiertelne" wskazania Józefa Stalina, a zarazem chwalili kierownictwo PZPR za zdemaskowanie w porę "kliki odchyleńców prawicowych". Gorzko, a donośnie opłakiwał J. Wiatr śmierć Stalina, pisząc na łamach "Po Prostu" w 1953 r.: "Dziś, gdy zabrakło wśród nas największego Człowieka naszej epoki, Jego dzieła są nam jeszcze droższe i cenniejsze. Stają się one w coraz większym stopniu busolą kierującą naszą pracą. Dzięki Stalinowi żyjemy w pięknej epoce". Minęło 13 lat od tego "wiekopomnego tekstu", a wierny komunistycznemu reżimowi J. Wiatr zalecał w poradniku dla nauczycieli "Ideologia i wychowanie" (z 1965 r.): "Przestrzeganie internacjonalizmu ruchu socjalistycznego, a w obliczu zagrożenia ze strony imperializmu kapitalistycznego przestrzeganie solidarności z udzielaniem sobie wzajemnej pomocy - w razie potrzeby - również zbrojnej". Nieprzypadkowo, więc później tak chętnie usprawiedliwiał wojnę Jaruzelskiego przeciwko swemu Narodowi - stan wojenny, a nawet przyrównywał Jaruzelskiego do Piłsudskiego i Sikorskiego. Doszło nawet do tego, że publicznie domagał się w gazetach, by "tępić tych, którzy ciągną nas do tyłu na drodze reform", czyli ludzi "Solidarności" (!) (według "Gazety Wyborczej" z 1-2 czerwca 1996 r.). Na tym tle tym ciekawszy wydaje się barwny incydent z jakże znamiennej konfrontacji J. Wiatra w połowie lat 90. z byłym twardogłowym członkiem Biura Politycznego KC PZPR generałem Mirosławem Milewskim. Jak pisano na ten temat w "Życiu Warszawy" z 12 lutego 1996 r.: "Kogo w PZPR uważali Rosjanie w 1981 r. za swoich wypróbowanych przyjaciół? - dopytywał kilka miesięcy temu generała Mirosława Milewskiego szef sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, poseł SLD Jerzy Wiatr. - Na przykład pana - odpowiedział były szef MSW, symbol PRL-owskich służb specjalnych, powiązanych z ZSRR. - No, ja nie byłem tak ważną postacią - spłoszył się Wiatr". Jako SLD-owski minister edukacji od lutego 1996 r. Wiatr wyraźnie próbował dyskryminować religię w szkołach, wywołując tym protesty Episkopatu, nauczycielskiej "Solidarności" i rodziców. Protestowano też przeciwko powołaniu przez Wiatra, jako eksperta dla swego resortu seksuologa Z.L. Starowicza. Wiatr wywołał wówczas powszechne oburzenie, deklarując, iż rodzice nie mają prawa decydować o tym, jaki program będą realizowali nauczyciele. Doszło do szeregu demonstracji studentów i nauczycieli przeciwko Wiatrowi jako urzędującemu ministrowi, a nawet do obrzucenia go jajami podczas wizyty na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wiatr posunął się do nazwania swych oponentów faszystami! (zob. tekst M. Zdorta i M. Janowskiego w "Rzeczpospolitej" z 29 sierpnia 1996 r.). Prezydent Kwaśniewski pospieszył za to z uhonorowaniem J. Wiatra Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Nie wyjaśniono jednak, co wspólnego z odradzaniem Polski miała rola J. Wiatra, jako stalinowskiego politruka i ideologa PZPR. 

Syn agenta gestapo Zapytajmy z kolei, czy ojciec Sławomira Wiatra - Jerzy Wiatr, miał, od kogo uczyć się patriotyzmu? Dziś wiadomo, że ojciec Jerzego Wiatra - inspektor szkolny Wilhelm Wiatr, został zastrzelony za zdradę na rzecz gestapo z rozkazu zastępcy szefa Kedywu Okręgu Warszawskiego AK Józefa Rybickiego. Oto, co pisał w tej sprawie m.in. publicysta "Gazety Wyborczej" (nr z 1-2 czerwca 1996 r.) Jacek Hugo-Bader: "Jurek Wiatr w czasie wojny tracił po kolei ojca, Boga, matkę i wiarę w rząd polski. To było 22 maja 1943 r. wieczorem. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył ojciec. Przeszli do pokoju. Po chwili padły trzy strzały. Pierwszy wbiegł Jurek. Ojciec leżał na podłodze, obok kartka, że wyrok wykonano w imieniu Polski Podziemnej (...). W 1988 r. kapitan Stanisław Sosabowski 'Stasinek' opublikował swoje wspomnienia. Rozkaz wykonania wyroku na inspektorze szkolnym Wiatrze otrzymał od dowódcy Kedywu Okręgu Warszawskiego AK płk. Józefa Rybickiego 'Andrzeja'. Niemcy zmusili inspektora do wydania spisu nauczycieli, którzy byli oficerami rezerwy. Wielu z nich trafiło potem do Oświęcimia. 'Stasinek', który znał inspektora od dziecka, relacjonuje: 'Pokazałem jednemu z moich ludzi, gdzie mieszka inspektor. Zapukał do drzwi, jako inkasent elektrowni'".
Jerzy Wiatr w rozmowie z redaktorem "Wyborczej" zaprzeczył temu, że władze podziemne wydały wyrok na jego ojca. Twierdził, iż był przekonany, że "ojca zabili bandyci" (według "Gazety Wyborczej" z 1-2 czerwca 1996 r.). W numerze z 6-7 lipca 1996 r. "Gazeta Wyborcza" opublikowała jednak rozstrzygający całą sprawę list córki zastępcy szefa Kedywu Okręg AK Warszawa Józefa Rybickiego - Hanny Rybickiej. Pisała ona m.in.: "(...) przedstawiam poniżej stan sprawy w świetle dokumentów zachowanych w Archiwum Akt Nowych i Wojskowego Instytutu Historycznego. Wspomniane dokumenty wskazują, że wyrok na p. Wilhelmie Wiatrze został wykonany w ramach akcji 'C' (czyszczenie), zarządzonej decyzją Komendy Głównej AK. Jej celem było jednoczesne zdecydowane uderzenie w sieci agenturalne policji niemieckiej" (podkr. - J.R.N.). H. Rybicka powołała się przy tym na książkę Tomasza Strzembosza "Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939-1944" (wyd. PIW 1978, s. 223-224). Powołała się również na przekazane wiosną 1943 r. szefowi Kedywu KG AK płk. Emilowi Fieldorfowi ps. "Nil" pismo szefa Kontrwywiadu KG AK Bernarda Zakrzewskiego, wymieniające wśród osób, które mieli zlikwidować - na 26 miejscu nazwisko podinspektora szkolnego w Warszawie Wilhelma Wiatra. Wspomnianą listę płk Fieldorf przekazał 5 maja 1943 r. Komendantowi Okręgu AK Warszawa płk. Antoniemu Chruścielowi "Madejowi" z adnotacją: "Przesyłam listę agentów gestapo do jak najszerszego wykorzystania w ramach akcji 'C'". Według Rybickiej: "W niedatowanym sprawozdaniu Komendy Okręgu AK Warszawa czytamy: 'Melduję wyniki z akcji 'C' według listy otrzymanej z Kedywu. (...) 1... 2... 4. Wiatr Wilhelm dn. 22 V g. 18.30'". W ten sposób córka zastępcy szefa Kedywu Okręg Warszawa - Hanna Rybicka, udowodniła fałsz twierdzeń J. Wiatra na temat powodów śmierci jego ojca, agenta gestapo. 

Kariera młodego Wiatra Powróćmy jednak do potomka opisanych powyżej postaci, dziś najbardziej "wsławionego" z klanu Wiatrów - Sławomira. Sławomir Wiatr już od dzieciństwa uczulony był na przejawy "polskiego antysemityzmu". W rozmowie z redaktorem "Gazety Wyborczej" uskarżał się: "Z polskim antysemityzmem zetknąłem się przed rokiem 1968, w warunkach piaskownicy. Byłem trochę poniewierany, tak wyglądało moje dzieciństwo na warszawskiej Starówce i pierwszy etap uświadomienia sobie żydowskiego pochodzenia". Od wczesnej młodości, wraz z rodziną bardzo wiele czasu spędzał w Wiedniu. Przyszły agent PRL-owskiego wywiadu mógł w Wiedniu bardzo wiele się nauczyć. "Wiedeń jest wtedy światową stolicą szpiegów. Roi się w niej od przedstawicieli komunistycznych partii i dawnych partyzantek, a także rezydentów wywiadów państw demokracji ludowej. Wszyscy żyli w braterskiej komitywie. Bywali u siebie i biesiadowali. Moja lewicowość wyrastała tam, nie w Polsce" - mówi Sławomir Wiatr (według tekstu J. Hugo-Badera o S. Wiatrze w "Gazecie Wyborczej" z 24 lipca 1996 r.). Ciągłe pobyty zagraniczne maksymalnie wyobcowały S. Wiatra z Polski i uczyniły go prawdziwie obojętnym na jej interesy, jak to później okazał w toku kampanii przedunijnej. Poczuł się straszliwie ukarany w 1973 r., gdy wyjątkowo nie dostał paszportu z powodu nagłego politycznego podpadnięcia swego ojca. "Całe nieszczęście polegało na tym, że musiałem spędzić w kraju wakacje po raz pierwszy i chyba jedyny" - zwierzał się redaktorowi "Wyborczej". Od KC PZPR do prounijnego wazeliniarstwa Młody Wiatr szybko stał się bardzo aktywnym członkiem PZPR, awansując do rangi sekretarza Komitetu PZPR na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW. Tam "popisał się" niechlubnymi działaniami przy organizowaniu bojówek dla rozbijania nielegalnie działającego tzw. latającego uniwersytetu. Bojówki zaczęły od prowokowania awantur na nielegalnych wykładach, ale z czasem zaczęło dochodzić nawet do ich rozbijania siłą. W drugiej połowie lat 80. Sławomir Wiatr należał do szczególnie popieranej przez M.F. Rakowskiego i nagłaśnianej w mediach grupy młodych aktywistów. Sam S. Wiatr zwierzał się o tamtych czasach: "Mieliśmy wolny dostęp do 'Trybuny', radia i telewizji. Nie było dnia, żeby nas nie pokazywali w telewizorze". W grudniu 1988 r. S. Wiatr - dzięki L. Millerowi - zostaje kierownikiem wydziału KC PZPR. Szybko okazał się niebywale pomocny - dzięki zmysłowi manipulatorskiemu - w czasie słynnej polemiki między młodymi aktywistami partyjnymi a członkami uczelnianego NZS-u zorganizowanej w stołówce KC. Cynicznie akcentował: "Spokojnie, towarzysz sekretarz odpowie na wszystkie pytania, zwłaszcza na te, na które będzie chciał odpowiedzieć". W 1989 r. M.F. Rakowski powołał go na sekretarza KC PZPR. Wszedł do Sejmu kontraktowego w 1989 r., ale w ciągu dwóch lat tylko raz odwiedził swoich wyborców (!). Przegrana w wyborach 1991 r., gdy kandydował z listy SdRP, skłoniła S. Wiatra do skupienia się na sprawach biznesowych, w których zyskał ogromnie korzystne wsparcie partyjne. Wiele mówiące pod tym względem były uwagi w cytowanym już wcześniej tekście J. Hugo-Badera w "Wyborczej": "Sławomir Wiatr zakłada firmę Mitpol. Jego wspólnikami są adwokat Mirosław Brych, przyjaciel Ireneusza Sekuły, obrońca Bagsika, oraz Krzysztof Ostrowski, zastępca kierownika wydziału zagranicznego KC PZPR. Ostrowski, jak pisał tygodnik 'Wprost', był jednym z tych, którzy w 1988 r., kiedy PZPR zwątpiła już we własną przyszłość, wydali zarządzenie nakazujące przelanie partyjnych zasobów dewizowych z kont w PKO BP na konta w renomowanych bankach zachodnich. 'Wprost' utrzymuje, że przynajmniej część tych pieniędzy przejęła potem SdRP, zapoczątkowując budowę potęgi finansowej partii (...). Mitpol wprowadził na polski rynek ogromny austriacki koncern Billa. Powstaje firma Billa Polen (znana z sieci supermarketów - J.R.N.). (...) W Billa Polen, obok Mitpolu i Billi austriackiej, udziały ma austriacka firma Polmarck, której głównymi udziałowcami są Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel. Firmą Kuny i Żagla interesują się polska prokuratura i UOP w związku z nadużyciami w Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. W maju 1993 r. Zarząd Śledczy UOP badał dokumenty Polmarcku i Billi w warszawskim sądzie rejonowym. Z ustaleń sejmowej komisji zajmującej się sprawą Oleksego wynika, że na terenie Polski w firmie Polmarck zatrudniony był pułkownik rosyjskiego wywiadu Władimir Ałganow, który prowadził informatora o kryptonimie 'Olin' (...)". Znalazł "odpowiednie" wytłumaczenie dla zatrudnienia w Polmarcku szpiega Ałganowa. "Skąd mogłem to wiedzieć? - mówił. - Dopiero zaczynałem biznes, nie miałem doświadczenia. Nie mogłem żyć i pracować z założeniem, że wszyscy wokół nas to potencjalni przestępcy" (według "Rzeczpospolitej" z 4 lutego 2002 r.). Ciekawe, że szereg firm, w których pracował S. Wiatr, deklarowało wysokie poniesione straty (Mitpol w 2000 r. - 121,7 tys. zł straty, Alpine Polska - ponad 210 tys. zł straty na początku 2000 r., stworzona przez S. Wiatra w 1995 r. Press Service - ponad 250 tys. zł straty pod koniec grudnia 1999 r.). Pomimo tych niepowodzeń Wiatrowi zapewniono w 2000 r. miejsce w Radzie Nadzorczej BRE - m.in. obok byłego szefa UOP Gromosława Czempińskiego i biznesmena Jana Kulczyka. W świetle powyższych faktów trudno nie zgodzić się z wysuniętą przez Antoniego Lenkiewicza oceną: "Droga życiowa i obecna pozycja 'biznesowa' towarzysza Wiatra Sławomira, najzupełniej jednoznacznie świadczy o tym, że od wczesnego dzieciństwa (urodzony w 1953 r.) należał do rozpieszczonych i gruntownie zdemoralizowanych bachorów PRL, że był i pozostał bezideowym karierowiczem, że w polityce nie jest bynajmniej na uboczu, lecz na sztabowym stanowisku w SLD". Jako pełnomocnik rządu ds. informacji europejskiej S. Wiatr należy do osób szczególnie odpowiedzialnych za potulne przyjmowanie warunków dyktowanych Polsce przez UE. Otwarcie deklarował na łamach "Tygodnika Powszechnego" z 9 czerwca 2002 r., że "strategia tzw. twardych negocjacji to bzdura". W roli pełnomocnika rządu ds. informacji europejskiej dopuścił się również ogromnej biznesowej "stronniczości", łagodnie mówiąc. Wielka część opozycji sejmowej domagała się jego dymisji po przedziwnym, skandalicznym wręcz przetargu na produkcję filmów "Unia bez tajemnic", promujących wiedzę o Unii Europejskiej. Wygrała go Agencja Z&T, której współzałożycielem i dawnym udziałowcem był rzecznik rządu Michał Tober. Przetarg był dziwnie uproszczony i przeprowadzony w ekspresowym tempie, przy udziale zaledwie pięciu firm, z pominięciem licznych innych, dużo bardziej renomowanych. Zwycięzcą została bardzo mała firma, ale z udziałami SLD-owskiego instytutu. Jak fatalne knoty propagandowe produkowała, każdy pamięta. Ważne, że znowu zarobili "kolesie". Angażuje się wówczas w rozmaite przedsięwzięcia postkomunistów: znalazł się m.in. w Fundacji Kelles-Krauzego. Przewodniczącym Rady Programowej był Aleksander Kwaśniewski, a jego zastępcą Marek Siwiec. Wiatr został prezesem, a wiceprezesem Krzysztof Ostrowski, były zastępca kierownika wydziału zagranicznego KC, natomiast dyrektorem biura był Jarosław Pachowski, który obecnie jest członkiem zarządu telewizji publicznej. W skład Rady weszli m.in. mecenas Mieczysław Brych (obrońca Bogusława Bagsika w sprawie Art "B"), Stanisław Gebethner, Tomasz Nałęcz, Tadeusz Iwiński, Franciszek Ryszka. Celem Fundacji był rozwój myśli lewicowej. Prasa sugerowała, że zapleczem finansowym Fundacji były spółki związane z Wiatrem. Jedną z nich była spółka Mitpol, która związała się z austriacką siecią supermarketów Billa.Wspólnikami Wiatra byli jego współpracownicy z Fundacji Kelles-Krauzego: Ostrowski oraz Pachowski, później doszli także Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel z firmy Polmarck. W Polmarcku był zatrudniony rosyjski agent Władimir Ałganow, który miał prowadzić rosyjskiego agenta Olina. Nazwiska Kuny i Żagla prasa wielokrotnie podawała w kontekście afery FOZZ. "Rzeczpospolita" przypomniała, że w "Sprawozdaniu z likwidacji majątku byłej PZPR" wskazano, że pieniądze partyjne znajdują się właśnie m.in. w spółce Billa. Wiatr komentując te informacje dla Rzeczpospolitej powiedział, że Fundacja Keles Krauza wydała na cele statutowe nie więcej niż 1 - 1,5 miliona złotych i że duże pieniądze otrzymała z zagranicy. Przyznaje też, że to on je głównie załatwiał, gdyż jak twierdził ma różne kontakty.Sławomir Wiart  "poszedł w odstawkę", gdyż "był zaplątany w cuchnące sprawy FOZZ i wiele innych".Prawdziwym ciosem dla S. Wiatra stała się konieczność ujawnienia w sierpniu 2002 r. tego, że był tajnym i świadomym współpracownikiem służb specjalnych PRL.  Oświadczenie opublikowano w Monitorze Polskim nr 36 poz. 564 z 2002  Wiedział o tym premier Miller, ale mimo to mianował S. Wiatra na stanowisko ministerialne (według B. Wildsteina w "Rzeczpospolitej" z 7 października 2002 r.). I tak to jakoś dziwnie zamknęło się koło: od agenta gestapo Wilhelma Wiatra do agenta wywiadu PRL-u Sławomira Wiatra. Ciekawe, że nawet tak niechętna lustracji "Gazeta Wyborcza" przyznawała w tekście Piotra Stasińskiego z 30 sierpnia 2002 r.: "(...) to wszystko nie oznacza, że ludzie, którzy przyznali się do współpracy ze służbami specjalnymi PRL, mają się teraz hurmem pchać na wysokie stanowiska w państwie. Ich bezwstydu i braku pokory nie powinien w żadnym razie pieczętować demokratyczny rząd. Co innego tolerować ludzi związanych ze służbami specjalnymi PRL, a co innego obdarzać ich przywilejami, awansować i popierać (...). A już zupełnie nieodpowiedzialne jest powierzanie im funkcji politycznych o kluczowym znaczeniu dla kraju. Taką sprawą jest promocja Unii Europejskiej". Prof. Jerzy Robert Nowak

Kim jest szef “anonimowych” “W węzłowych punktach Historii tajemniczy Kahał wynosi w górę człowieka na­tchnionego”, niekiedy dużo wcześniej wyznaczonego, czyniąc zen narzędzie Wielkiej Sprawy… Może on wówczas wstrząsnąć podstawami państwa, zawrócić bieg zdarzeń, zagrać na nosie opozycji, oszukać naród uciekając się do spektakularnych i dramatycznych zwrotów wydarzeń, wprawiając w zdumienie tłum nieświadomy te­go, że jego drogę przygotował ktoś inny i że korzysta on z niejawnego wsparcia sił, które utrzymają go [przy władzy] aż do wyznaczonego terminu jego upadku, gdy jego zadanie będzie uznane za spełnione, lub jeśli jego pretensje przekroczą przewidzianą miarę”. Winston Churchill, Paryż 1930 rok

PKT 1 Służby specjalne dokonują ataku “fałszywej flagi” na Reichstag

“WOJNA Z TERRORYSTAMI” “Sposób wykorzystania incydentu pożaru budynku Reichstagu był decydującym krokiem na drodze do pełnego przejęcia władzy w Republice Weimarskiej przez NSDAP i przekształcenia republiki parlamentarnej w monopartyjne policyjne państwo totalitarne. Pod wpływem dramatyzmu wydarzeń Prezydent Rzeszy Paul von Hindenburg został nakłoniony przez Adolfa Hitlera i Franza von Papena do podpisania już 28 lutego w trybie art. 48 konstytucji Republiki Weimarskiej (regulującego tzw. stany nadzwyczajne), tzw. Reichstagsbrandverordnung – dekretu “O ochronie narodu i państwa” (niem. Verordnung zum Schutz von Volk und Staat), który na tydzień przed przedterminowymi wyborami do Reichstagu zawieszał “czasowo” podstawowe prawa obywatelskie zawarte w konstytucjiRepubliki Weimarskiej z 1919 (niem. Die Verfassung des Deutschen Reiches lub też Weimarer Reichsverfassung), sankcjonując prawnie prześladowanie opozycji politycznej NSDAP przez policję pruską (podporządkowaną Hermannowi Göringowi jako komisarycznemu ministrowi spraw wewnętrznych Prus) i SA, której oddziałom Göring nadał uprzednio jako tzw. policji pomocniczej (niem. Hilfspolizei) pełne uprawnienia policyjne co do stosowania środków przymusu. Dekret zawieszał m.in. tajemnicę korespondencji, wolność zgromadzeń, nietykalność osobistą obywateli i ich mieszkań, dopuszczał tzw. “areszt prewencyjny” czyli internowanie bez nakazu sądowego przez policję (i policję pomocniczą) i wolność publikacji. Co najważniejsze – zawieszał również możliwość sądowej kontroli decyzji administracyjnych podjętych w jego trybie (brak możliwości odwołania się do sądu). Rozstrzygające było również powierzenie wykonania dekretu ministrowi spraw wewnętrznych, a nie ministrowi wojny Rzeszy (tzn. policyjny stan wyjątkowy, a nie stan wojenny pod władzą i kontrolą Reichswehry). Od publikacji tego dekretu, sukcesywnie przedłużanego w następnych latach po rok 1945, Niemcy stały się “państwem stanu wyjątkowego”.*

PKT 2 Służby specjalne dokonują ataku “fałszywej flagi” na WTC

WOJNA Z TERRORYSTAMI “USA PATRIOT Act (“Uniting and Strengthening America by Providing Appropriate Tools Required to Intercept and Obstruct Terrorism Act of 2001″; Public Law Pub.L. 107-56) – ustawa amerykańska uchwalona 26 października 2001 w wyniku zamachu na WTC. Według tej ustawy wolno przetrzymywać przez nieokreślony czas bez sądu obywateli nie-amerykańskich, którzy zostaną uznani za zagrożenie dla narodowego bezpieczeństwa. Rząd nie jest zobowiązany do ogłoszenia takiego aresztu ani też jego usprawiedliwiania. Z pewnymi wyjątkami, działanie tego prawa miało się zakończyć 31 grudnia 2005 roku.” ** Wieczorem 1 stycznia 2012 roku prezydent Stanów Zjednoczonych w wielkiej tajemnicy podpisał „The National Defense Authorization Act” (NDAA). Informacja o tym wydarzeniu pojawiła się tylko na jednym z portali w Teksasie, ale po kilku godzinach została zdjęta. Przez kilka godzin po podpisaniu dokumentu pracownicy ONZ gorączkowo komentowali między sobą ten fakt, a cechą charakterystyczną tego wieczoru były nagminnie przerywane rozmowy telefoniczne oraz połączenia SKYPE. Nie wiem czy tego dnia było to normą w całych Stanach czy tylko w tej placówce. Możliwe, że był to zbieg okoliczności – ale jeśli tak to trochę dziwny. 1 stycznia 21012 roku umarła w Ameryce wolność. Rozpoczęła się Nowa Era. Era Dyktatury Demokracji. Podpisany przez Obamę „The National Defense Authorization Act” w praktyce unieważnia pierwszych dziesięć poprawek do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Ustawa deklaruje Amerykę polem walki gdzie każdy obywatel amerykański może zostać aresztowany, osadzony w więzieniu, torturowany a nawet zabity bez procesu. Nie trzeba być nawet oskarżonym gdyż dzięki nowemu prawu, które podpisał Obama wojsko i służby policyjne mogą bez powiadamiania rodziny przeprowadzać tajne porwania podejrzanych osób. Wcześniej projekt ustawy napisany potajemnie przez Senatora Carla Levina i Johna McCaina, został przepchnięty za zamkniętymi drzwiami na posiedzeniu komisji bez żadnego czytania! Obama zrobił wielki krok w kierunku wojny domowej w Ameryce. W takiej sytuacji wydaje się ona być nieunikniona, wydaje się być tylko kwestią czasu. Możemy się zakładać czy nastąpi już w tej dekadzie czy dopiero w następnej. Teraz oczekuję wkraczania US na etap poszukiwania kolejnych wrogów, aby ograniczać wolności obywatelskie w praktyce. O terroryzm oskarżyć można KAŻDEGO. Z doświadczenia wiemy, że “zaplutym karłem reakcji” może być każdy, kto nie jest z nami. Najlepszymi wrogami są tacy, których można długo ścigać i trudno będzie ich złapać.

PKT 3 Służby specjalne inspirują ataki hakerskie na strony rządowe

WOJNA W CYBERPRZESTRZENI Mamy do czynienia z największym protestem w cyberprzestrzeni, który dotknął nasz kraj. Nasi internauci jeszcze nigdy nie byli na tyle zorganizowani – stwierdził w programie „Kontrwywiad” w RMF FM szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej. –Jeśli długotrwałe ataki hakerów zakłócą życie publiczne i na masową skalę nie będą mogły działać instytucje rządowe, wtedy trzeba będzie zastanowić się nad koniecznością wprowadzenia stanu wyjątkowego.

PKT 4 Służby specjalne dokonują prowokacji podczas Marszu Niepodległości

WOJNA Z OBYWATELAMI….TY TEŻ JESTEŚ TERRORYSTĄ Panie KOZIEJ!! NIC NIE TRZEBA ZMIENIAĆ….WSZYSTKO JEST PRZYGOTOWANE PRZEZ PAŃSTWA MOCODAWCÓW 20 lutego 2008 roku w Niemieckim Parlamencie w Monachium odbyło się posiedzenie poświęcone Traktatowi Lizbońskiemu. Na spotkaniu tym profesor Schachtschneider z uniwersytetu w Nuremburgu wydobył na światło dzienne całkowicie przemilczany paragraf. Profesor wyjaśnił, że ów nieznany paragraf oznacza, że wraz z raftyfikacją Traktatu Lizbońskiego przywrócona zostanie w Europie kara śmierci. Kara ta nie jest zapisana w żadnym osobnym traktacie lecz jako przypis, ponieważ wraz z traktatem reformującym Unię Europejską, akceptujemy również Kartę Praw Podstawowych która mówi, że nie ma kary śmierci – lecz później jest przypis który mówi „chyba że w wypadku wojny, zamieszek (riots) i przewrotów (upheaval)” – wówczas możliwa jest kara śmierci. Profesor Schachtschneider zaznaczył, że klauzula ta jest czymś wyjątkowo skandalicznym, ponieważ wyraźnie została zamaskowana w traktacie pod postacią przypisu do przypisu i poza ekspertami nikt nie zdołałby go odkryć. Był czas myśleć wcześniej, a mało, kto słuchał. Karuzela zdarzeń ruszyła……. My zrobiliśmy przez kilkanaście lat swoje. “Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił.” Antymaterialny' blog

Stan przygnębionego kapitulanctwa Z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem, historykiem z Institute of World Politics w Waszyngtonie, rozmawia Piotr Falkowski Wielu komentatorów ocenia, że rok 2011 był zerwaniem z "resetem" stosunków amerykańsko-rosyjskich. Poszło o tarczę antyrakietową. Czy to dowód niestabilności amerykańskiej polityki, czy też zaszła jakościowa zmiana sytuacji? - Tarcza to symboliczna drobnostka, taka mała rozgrywka o pryncypia. Ważna dla Polaków i reszty narodów strefy postsowieckiej, bo pokazuje, że Moskwa niczego nie odpuszcza i nadal traktuje byłe zachodnie republiki oraz byłe państwa bloku, jako "bliską zagranicę". Natomiast rok 2011 pokazał rzeczywiście, że "reset" nie działa. Po prostu administracja Baracka Obamy dała Rosji wszystko, co mogła, a głównie traktat START, co było rozbrojeniem USA, a w zamian Moskwa Waszyngtonowi nie dała nic. Nie było właściwie żadnych ustępstw. Co więcej, Kreml nadal prowadzi taką politykę antyamerykańską, jaką prowadził przedtem. Naturalnie Putin i Medwiediew twierdzą, że to jest po prostu polityka zgodna z interesem Rosji. I w dużym stopniu tak jest. Ale pamiętajmy, że Rosja określa się, jako anty-Ameryka i jej polityka prowadzona jest w taki sposób, aby się samemu dowartościować: skakaliśmy do gardła Ameryce, jak byliśmy Sowietami, i proszę - robimy to nadal, jako post-Sowieci. Jesteśmy wciąż ważnym imperium! Rzeczywiście Rosja jest jedynym państwem na świecie, które może zniszczyć Amerykę, bo odziedziczyła sowiecki arsenał, ale to automatyczne kopanie Waszyngtonu, to jest taka psychologiczna podpórka dla Moskwy. Tym sposobem post-Sowieci mają lepsze samopoczucie. Biały Dom tego nie chce dostrzec.
Stany Zjednoczone same pogrążone są w kryzysie wartości i tożsamości. Mówił Pan o tym niedawno w Warszawie. Czy Ameryka może jeszcze pełnić funkcję przywódczą w świecie? - Naturalnie, że USA mogą nadal pełnić funkcję przywódczą w świecie. Tylko nie chcą, bo są teraz w dołku psychologicznym, co przeszkadza im wygrzebać się z dołka gospodarczego. Tak jak innym w strefie cywilizacji zachodniej i postzachodniej, które się na siebie nakładają i wzajemnie zmagają, wielu Amerykanom wydaje się, że nadszedł koniec ich czasu. Ale to nie jest prawda. Wciąż istnieją zasoby potęgi w USA. Ze wszystkich krajów świata USA są najbardziej podobne do Polski, jeśli chodzi o wiarę i patriotyzm. I odwrotnie niż Polska, USA wciąż mają tradycjonalistyczne elity. Ich zwycięstwo może być pozytywnym przykładem dla Polski. I tym sposobem na arenę międzynarodową powróciłaby inna Ameryka: nie poprawna politycznie. Poza tym, jak nie Amerykanie, to, kto? Chińczycy? Alternatywą dla Pax Americana [pokój amerykański] nie jest Pax Sinica [pokój chiński], tylko chaos. A może dopiero potem Pax Sinica, chociaż nie wierzę, że Chiny byłyby gotowe na globalne przywództwo, regionalną hegemonię - na pewno tak.
Może czasy państw narodowych w ogóle mijają na rzecz imperiów? Jak mniejsze kraje powinny się zachowywać w takiej sytuacji? - Państwa narodowe są dość rzadkim zjawiskiem w historii. Główny typ państwa na przestrzeni tysiącleci to właśnie imperium. Co mogą zrobić kraje małe? Jest kilka sposobów. Po pierwsze, można poddać się (albo z walką, albo bez walki) i dać się wchłonąć albo na zasadzie autonomicznej, albo na zasadzie całkowitego rozmycia się (tak jak na przykład Grecy i Rzym albo szczepy tubylcze wyplenione przez lud Han na terenie dzisiejszych Chin). Po drugie, można zbuntować się i podbić potężnych sąsiadów (np. Mongołowie przeciw Chinom). Po trzecie, opracować system równowagi siły (ang. balance of power), jaki powstał w Europie Zachodniej po pokoju westfalskim w 1648 roku. Anglicy uznali, że w ich interesie jest nie dopuścić, aby jakiekolwiek państwo zdominowało kontynent, bo doprowadzi to do powstania imperium, które zagrozi Anglii. W związku z tym stawiali opór najpierw Paryżowi, potem Wiedniowi, a wreszcie Berlinowi - w różnej kombinacji sojuszniczej. Tym sposobem sojusz słabszych państw zbijał najsilniejszego.

Rok temu rozmawialiśmy w Waszyngtonie o pozycji Polski. Mówił Pan o konieczności koordynacji polityki zagranicznej pomiędzy rządem i opozycją. Czy Radosław Sikorski i Platforma Obywatelska są w stanie prowadzić przemyślaną, długofalową politykę na rzecz polskich interesów? - To są dwie odrębne sprawy: optymalny modus operandi i najważniejszy wykonawca z jednej strony, a polityka zagraniczna rządu Platformy Obywatelskiej z drugiej. Nadal uważam, że powinna być koordynacja - tajna i jawna - między rządem a opozycją w sprawach polityki zagranicznej. Co do Radka Sikorskiego, to mamy do czynienia z personifikacją polityki zagranicznej. W tym sensie Sikorski, jako gracz spalił się w kraju, (ale nie za granicą, gdzie jest najbardziej uznanym politykiem polskim, i to koniecznie trzeba dla Polski wyzyskać). Radek jest obecnie identyfikowany z jedną opcją - Platformą Obywatelską. Kiedyś był postrzegany, jako ogólnie prawicowy, co mu umożliwiło dostęp do prawie całej prawej strony sceny politycznej. Ale on zawsze chyba był taką jednoosobową orkiestrą, grał właściwie głównie na siebie. Co do jego rządu, to prowadzi on politykę przygnębionego realizmu, co jest kontynuacją linii tzw. tolerancjonistów od 1989 roku, od gabinetu premiera Tadeusza Mazowieckiego. Ogólnie linia ta jawi się, jako kapitulancka i można ją określić krótko tak: "Jesteśmy mali i słabi, ergo nie możemy nic zrobić sami ani w domu, ani za granicą. Podczepmy się pod jakiegoś sponsora, a może kilku, i żyjmy w zgodzie ze wszystkimi w tym sensie, że powinniśmy starać się być ugodowi". Dewiacje od tej linii są nieznaczne, często dyktowane niedocenianiem, a czasami wręcz odrzuceniem polskiego podlizywania się, na przykład przez Waszyngton, a kiedy indziej jakimiś sprawami wewnętrznymi. Na przykład można, (choć niekoniecznie) coś populistycznie szczeknąć antyrosyjsko czy antyniemiecko, jak zbliżają się jakieś wybory, czy też akcje rządu idą w dół z powodu braku sukcesów np. autostrad. Ale zauważmy, że rząd PO w porównaniu z wieloma poprzednikami, w tym postkomunistami, manewruje w przygnębionym realizmie dość dobrze. Na przykład wbrew duchowi i polityce Unii Europejskiej Polska to najbardziej proizraelskie państwo kontynentu. I tutaj można kręcić nosem, że to taki filosemicki pies Pawłowa, który z łańcucha się zerwał po 1989 roku, ale z drugiej strony - nawet, jeśli tak jest - Sikorski i premier Tusk zostawiają tym samym furtkę otwartą na Waszyngton. Jeśli nastąpi kolejna reorientacja i odwrót od euroeuforii, to polityka proizraelska będzie na pewno przez jakiś czas mile widziana w USA.
W trakcie naszej ubiegłorocznej rozmowy kilkakrotnie użył Pan słowa "gwarancje" w odniesieniu do bezpieczeństwa Polski. Formalnie Polska jest w NATO i mówi się, że art. 5 traktatu waszyngtońskiego zapewnia nam bezpieczeństwo. A jak to wygląda naprawdę? - W obecnej sytuacji i w obecnym składzie w Białym Domu USA nie zrobią absolutnie nic w razie zagrożenia Polski. Co do art. 5, to proszę sobie nie żartować. Po pierwsze, w USA mówi się otwarcie o tym, że NATO się przeżyło, i właściwie trzeba to rozwiązać albo się z tego wycofać. Po drugie, proszę nie mylić biurokracji NATO w Brukseli z duchem i wolą walki w obronie wolności. Czy wie pan, że nie ma w centrali prawie amerykańskich generałów? Po trzecie, art. 5 jest jedynie symbolem. W sensie praktycznym nawet świstkiem papieru. Przecież do niedawna nie było żadnych planów wojskowych, aby bronić państwa bałtyckie. Teraz już plany są, ale duch bojowy na Zachodzie (poza USA) jest taki jak w przedwojennej Francji, gdzie nie chciano za Gdańsk umierać. Gwarancje będą dopiero wtedy, gdy w Polsce stacjonować będzie tyle wojska amerykańskiego, co w Korei Południowej. W całych bazach z rodzinami, jako zakładnicy geopolityki. Wtedy USA będą bronić Polski.
Może wcale nie będzie zagrożenia militarnego, ale na przykład pojawi się groźba paraliżu państwa w wyniku odcięcia dostaw energii. Nowa koncepcja strategiczna NATO przyjęta w Lizbonie traktuje to, jako problem, który interesuje Sojusz. - Każde państwo, w tym sąsiedzi Polski, zwykle operuje całą gamą narzędzi sztuki uprawiania władzy (ang. statecraft). Wojsko jest jedną z nich. Po co robić inwazję, która kosztuje masę pieniędzy i generuje negatywny PR, jeśli to samo można osiągnąć innymi narzędziami, chociażby bronią energetyczną. Podporządkowanie, wasalizacja może wtedy postępować stopniowo. Żadnej pomocy sojuszników nie będzie, bo przecież NATO to nie OPEC. Natomiast można i trzeba samemu czemuś takiemu przeciwdziałać, szukając bezpieczeństwa energetycznego. To powinno iść dwoma torami. Krajowym, który oparłby się na rozwoju zasobów polskich, a więc gazu łupkowego, energii atomowej i gazyfikacji węgla, oraz zagranicznym, gdzie Polacy oparliby się na ropie i gazie norweskim i zachęciliby firmy zagraniczne, szczególnie amerykańskie, do inwestycji w gaz łupkowy, elektrownie nuklearne i gazyfikację węgla. Ten ostatni manewr oznaczałby, że Polska pozyskałaby potężne lobby amerykańskie w Waszyngtonie: lobby energetyczne, któremu zależałoby na możliwości zarobienia w Polsce - niepodległym kraju - pieniędzy. Wszelkie zakłócenie rytmu wolności (w tym gospodarczej) w Polsce oznaczałoby, bowiem potencjalne straty finansowe dla inwestorów.
Czy Polska jest ciągle w jakimś sensie koniem trojańskim USA w Europie, jakby kontrastowo do zacieśniających więź z Rosją Niemiec? - Polska jest wciąż potencjalnym koniem trojańskim USA, z tym, że na polu politycznym Waszyngton tego konia porzucił. W mniejszym stopniu doświadcza tego też Wielka Brytania, której Obama za bardzo nie rozpieszcza. Ale na polu kulturowym Polska jest jak najbardziej kompatybilna z Ameryką. Jest, bowiem najbardziej religijnym, tradycjonalistycznym i patriotycznym krajem Starego Kontynentu. Tak jak USA w Nowym Świecie. Niemcy odgrywają natomiast rolę anty-Ameryki. U nich religia, tradycjonalizm i patriotyzm są prawie zupełnie wyrugowane ze sfery publicznej. A jednocześnie siłą inercji Niemcy - najpotężniejsze gospodarczo państwo Europy - stają się hegemonem, tak jak kiedyś USA, które są po prostu nieobecne. Socjalliberalny i politycznie poprawny Berlin boi się konsekwencji swojego przywództwa na kontynencie. Nie jest jeszcze przesądzone, że kierownictwo to formalnie obejmie. Najpewniej będzie się dalej bawić w kondominium z Paryżem. W obu tych stolicach rusofilia jest de rigueur [fr. obowiązująca].

A Rosja? Dokąd może posunąć się Kreml w realizacji neoimperialnej strategii wyrażanej ostatnio, jako koncepcja euroazjatyzmu? - Sky is the limit [Granicą jest niebo]. Euroazjatyzm to po prostu taka próba odbudowy Związku Sowieckiego na innych podstawach ideowych, trochę geopolityki i trochę synkretycznej filozofii ponadetnicznej. Kremlowi chodzi jednak po prostu o imperialną reintegrację.
Zajmuje się Pan naukowo ideą Międzymorza (Intermarium). Czy ta historyczna koncepcja może nam dzisiaj coś powiedzieć o stosunkach europejskich? Czegoś nauczyć? Jak można sobie wyobrazić jej wskrzeszenie? Czy reintegracja obszaru Europy Wschodniej jest jeszcze możliwa? - Na pewno. Intermarium miało się najlepiej w czasach potęgi Pierwszej Rzeczypospolitej. Wolność była duchem organizującym, a każdy szlachcic bez względu na korzenie miał prawa i obowiązki obywatelskie. To było ponad milion osób. Sprawa bez precedensu w tym czasie. Nauczyć nas to może, że etnonacjonalizm jest ślepą uliczką. Widoki na sukces tego projektu obecnie właściwie nie istnieją, bo sąsiedzi odczytują każde wspomnienie o Intermarium, jako polski imperializm. Sąsiedzi musieliby sami chcieć przyjść do Polski, tak jak było to w XIV i XV wieku. Aby tak się stało, Polska musi się podnieść z kolan, zreformować, stać się atrakcyjna dla sąsiadów. Ponadto budowaniem Intermarium musiałby zainteresować się Waszyngton. A na to na razie się nie zanosi. Mimo to trzeba robić swoje. Dziękuję za rozmowę.

Tajemnica TAWS 38 Jaki był cel zebrania ostatniego zespołu poselskiego ds. zbadania katastrofy smoleńskiej? Chyba jedynie przedstawienie prac profesorów z USA opinii publicznej przed telewizorami, żadne, bowiem nowe treści na nim się nie pojawiły. Dlaczego telewizyjny oligopol przyjaciół PO dotąd konsekwentnie ignorujący bądź ośmieszający teorie "lotniczego eksperta" Macierewicza zdecydował się na relacjonowanie na żywo obrad zespołu? To chyba największa zagadka wczorajszego dnia. Logicznie rzecz biorąc możliwości są dwie: albo w kierownictwach stacji zmieniła się optyka i postanowiły one zająć się wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej w sposób bardziej rzetelny, czyli prezentując racje stron, to pierwsza możliwość. Albo ktoś wymógł na władzach oligopolu relacjonowanie obrad zespołu, to możliwość druga. Możliwość pierwsza wydaje się mało prawdopodobna. Świadczą o tym następujące fakty:

a. Gdyby telewizje chciały na poważnie i bezstronnie podejść do tematu, po relacji na żywo zorganizowałyby też zobiektywizowaną dyskusję. Tymczasem, jak zwykle, do studia zaproszono jedynie zwolenników rosyjskiego punktu widzenia. Jak zwykle też rola dziennikarzy ograniczyła się do podtrzymywania mikrofonu zaproszonym.

b. Telewizyjne relacje relacje na pierwszy plan wybijały didaskalia konferencji, czyli mimikę prezesa Kaczyńskiego i p. Błasik, problemy z połącznieniem itp. Czyli materiał akurat dla jakiegoś Plotka, Kozaczka czy Pudelka, nie dla poważnej stacji informacyjnej. Najmniej było, bowiem o wnioskach i argumentach amerykańskich profesorów (patrz felieton p. Kużniara). Narracją dominującą odnośnie meritum było, że nikt tego nie rozumie, bo nie zna skomplikowanych matematycznych wzorów (vide A. Wiśniewska z GW) Czy są argumenty wskazujące, że relacja została na telewizyjnym oligopolu wymuszona? Owszem, ale są to dowody pośrednie:

a. Jakość zaproszonych ekspertów. W czołowej stacji oligopolu wszystkie relalizacje w sprawie smoleńskiej były wielkimi, odpowiednio przygotowanymi i reżyserowanymi celebrami: 420 ekspertów na 840 sposobów przez tyle dób ile potrzeba basowało prawdziwość rosyjskiego przekazu. Uderzenia przełamującego zwykle dokonywały lotne trójki pilotów - ekspertów od wszystkiego, rodzaju Hypki, Gruszczyk, Latkowski. Tudzież jakiś pilot cywilny, tudzież ktoś w oficerskim mundurze z odpowiednio szamerowanymi srebrem pagonami. Tymczasem wczoraj straszna bieda. Do natarcia bezpośredniego wyznaczeni zostali Jaś Osiecki, ignorant, który ostatni kontakt z fizyką miał zapewne w szkole średniej, w związku z tym jest w stanie autoryzować każdą bzdurę, którą mu się podsunie oraz dr hab. inż. Marian Jeż, specjalista od wibroizolacji silników lotniczych i ekologii. Profesor to z kolei przeciwieństwo Osieckiego, o ile na fizyce lotniczej niewątpliwie się zna, to jedyna myśl, jaką potrafił sformułować przed kamerami brzmiała: samolot uderzył w brzozę i to jest fakt. Nic więcej pan profesor nie potrafił wyartykułować. W odwodzie znajdował się doktor z Politechniki Wrocławskiej, ten jednak zbytnio nie kwapił się do wypowiedzi. Ogólnie rzecz biorąc skład tefałenowskich ekspertów robił wrażenie ludzi wziętych z łapanki, czy też jak pisał na s24 inny bloger Volkssturmu (spójrzmy zresztą na koronny argument pana Osieckiego: gdyby profesorowie zrobili spacer po smoleńskim lasku i zobaczyli ścięte drzewa to wiedzieliby, co sie stało. Tylko kompletnego profana stać na tego typu wnioski). Potem dopiero niekorzystne wrażenie próbowano sztukować czy to prof. Artymowiczem, czy niezawodnym marszałkiem Niesiołowskim, który zasmakowawszy w słowie "nieuk" obdarza nim każdego, z kim się nie zgadza. Przyznać jednak trzeba, że sytuacja TVN może być obiektywnie trudna. Sądzę, bowiem, że wśród ludzi polskiej nauki nie ma zbyt wielu, którzy wogóle mogą coś powiedzieć w kwestii symulacji komputerowych, jeśli zaś nawet tacy się znajdą to na tyle cenią sobie swoje nazwisko, że swoje opinie chcą opierać na realnych danych, a nie na widzimisię panów z jednej czy drugiej komisji.

b. kwestia rzekomego sabotażu. To, co się działo na początku relacji z obrad zespołu nosiło wyrażnie takie znamiona. Oczywiście dziś tvn próbuje rzecz tłumaczyć plamami na słońcu, jednak, jeśli na laptopie był prawidłowy obraz, a był, to jedynym wytłumaczeniem braku obrazu na zewnętrznym ekranie jest nagła awaria ekranu. Istnieje, więc podejrzenie, że ktoś mimo wszystko chciał maksymalnie utrudnić przekaz, zrobił to jednak dość nieudolnie, wystarczył, bowiem zwykły rzutnik i ekran przenośny, aby bez przeszkód kontynuować pokaz.

c. Pytania dziennikarzy. Jakie jest najbardziej racjonalne postępowanie mediów po tego typu prezentacjach? Oczywiście pytania do autorów. Ten jednak moment, o ile wogóle był, to nie był transmitowany. Dlaczego? Moim zdaniem racjonalna przyczyna może być tylko jedna: obaj profesorowie nie mają jeszcze w Polsce odpowiednio wyrasowanej "gęby" w związku z tym ich odpowiedzi trudno byłoby wyśmiać, wyszydzić, zdezawuować.

d. Milczenie po prezentacji. Jaki mógłby być racjonalny powód transmitowania obrad zespołu Macierewicza przez prorosyjski telewizyjny oligopol? Oczwiście wyśmianie i wyszydzenie. Tymczasem w kluczowych chwilach zaraz po zabrakło ośmieszaczy i wyszydzaczy. Moim, więc zdaniem telewizyjny oligopol został zmuszony do transmisji obrad zespołu Macierewicza. Kto był na tyle silny? Nie mam pojęcia, tak samo jak nie wiem, dlaczego Komisje Millera i Anodiny postanowiły zignorować dane z 38 TAWSa, a w miejscu gdzie był on odnotowany wycięto drzewa i wypalono trawę.

foros – blog

Szyderstwo zamiast współczucia - Wmawia się ludziom, że nie powinno się już mówić o Smoleńsku, że zajmują się tym tylko „oszołomy” – z Januszem Walentynowiczem, synem legendy Solidarności Anny Walentynowicz, rozmawia Dorota Kania. Wywiad w całości opublikoway został w najnowszym numerze „Gazety Polskiej”. - Jak teraz, po ogłoszeniu przez prokuraturę wojskową wniosków z ekspertyzy Instytutu Ekspertyz Sądowych im. J. Sehna, ocenia Pan prace MAK i komisji Jerzego Millera? - Mam wrażenie, że zaraz po katastrofie postawiono tezy, do których wszystko później było naginane. Ekspertyza wykazała, że nie było gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, że nie było żadnych nacisków. W moim odczuciu, forsowane przez MAK i polski rząd tezy o przebiegu katastrofy są kompletnie fałszywe. Teraz, gdy są już opinie naukowców, te założenia zostały obalone. Ustalenia zarówno MAK, jak i komisji Millera są po prostu nieważne, a obydwa postępowania śmiało można określić, jako jeden wielki skandal.

- Dlaczego? - Ponieważ doszło do skandalicznych zaniedbań i sytuacji, które kładą się cieniem na całym śledztwie. Najprostszy przykład z wydarzeń tuż po katastrofie: teren nie został odgrodzony, postronni ludzie wchodzili bez problemu, brali, co chcieli – „pamiątki” po katastrofie – i odchodzili. Kolejna sprawa – niszczenie wraku. Jeszcze byłbym w stanie zrozumieć, że Rosjanie musieli pociąć wrak, aby go przetransportować, ale w głowie mi się nie mieści, że wybijali szyby w samolocie, że przeprowadzili metodyczną, zaplanowaną dewastację, co można było zobaczyć w programie Misja Specjalna. Przecież ten wrak jest niezwykle istotnym dowodem w sprawie, a przedstawiciele państwa polskiego nie zareagowali. Nie rozumiem, jak można było dopuścić do tego, żeby wrak samolotu, który jest własnością Polski, pozostał w Rosji. To jest rzecz zupełnie niesłychana i nie pamiętam, żeby gdziekolwiek coś podobnego się wydarzyło.

- Śledztwo prowadzi też polska prokuratura. Czy Pana zdaniem prokuratorzy dążą do wyjaśnienia przyczyn katastrofy, czy też chcą jak najszybciej zamknąć tę sprawę? - Odnoszę wrażenie, że prokuraturze nie zależy, żeby dojść do prawdy. Robi całą masę ruchów pozorowanych, żeby śledztwo rozciągnąć w czasie i zakończyć je wnioskiem, że trzeba je umorzyć, bo nic się nie udało wykryć. O podejściu prokuratury do rodzin ofiar katastrofy najlepiej świadczy wydarzenie, które miało miejsce w Prokuraturze Generalnej w dniu, gdy były prezentowane wnioski z ekspertyzy naukowców Instytutu Ekspertyz Sądowych im. J. Sehna. Nie wpuszczono na tę konferencję mec. Stefana Hambury, który reprezentuje m.in. mnie, nie wpuszczono także innych pełnomocników. Odbieram to, jako policzek i kompletną arogancję ze strony władzy w stosunku do rodzin, które straciły swoich bliskich w Smoleńsku. Nie dziennikarze, ale przede wszystkim rodziny i pełnomocnicy powinni być na takiej konferencji. To na nasze pytania w pierwszej kolejności powinni odpowiedzieć prokuratorzy, a tego nie zrobiono.
- Ma Pan już pełną dokumentację medyczną dotyczącą Anny Walentynowicz? - Zadzwoniłem do prokuratury z pytaniem, czy dotarła już z Rosji dokumentacja z sekcji zwłok mojej mamy. Powiedziałem pani prokurator, kim jestem, że aktualnie przebywam za granicą i chciałbym wiedzieć, czy mam przyjechać do Warszawy, by zobaczyć dokumenty. W odpowiedzi usłyszałem, że nic mi nie powiedzą, chociaż nie pytałem o szczegóły, a jedynie o to, czy z Rosji przyszła dokumentacja. Zamiast mi pomóc, potraktowano mnie jak natrętnego petenta. Ja do dzisiaj nie wiem, co jest w tym protokole, czy w ogóle został sporządzony, a nawet, jeżeli jest, to nie wiem, co zawiera.
- Czy ktoś informował Pana, że w Moskwie została przeprowadzona sekcja zwłok pani Anny Walentynowicz? - Nikt ze strony polskich władz mnie o tym nie poinformował i tak naprawdę nie wiem, czy sekcja została przeprowadzona. Teraz polska prokuratura bada rosyjską dokumentację medyczną, co nasuwa najgorsze obawy: czy w trumnach są rzeczywiście nasi bliscy, czy poświadczono nieprawdę w dokumentach sekcyjnych ofiar katastrofy, jak już to udowodniono w przypadku ministra Zbigniewa Wassermanna? Dlaczego nie pozwolono nam otworzyć trumien i dlaczego w Polsce nie zrobiono ani jednej sekcji zwłok ofiar smoleńskiej katastrofy? Ja na te pytania nie znajduję żadnej racjonalnej odpowiedzi.
- Były trudności z rozpoznaniem ciała Anny Walentynowicz? - Z identyfikacją mamy nie miałem żadnych problemów. Ciało było w całości, rozpoznałem ją natychmiast po twarzy – nie miałem wątpliwości. Mimo to Rosjanie pytali mnie o znaki szczególne, np. blizny pooperacyjne.
- Czy był Pan przy wkładaniu zwłok pani Anny Walentynowicz do trumny i jej plombowaniu? - Niestety nie i bardzo tego żałuję. Gdybym nie był takim kłębkiem nerwów, pewnie zrobiłbym wszystko, żeby być przy wkładaniu zwłok, zamykaniu i plombowaniu trumny. Niestety, nie dopilnowałem tego i mam w związku z tym wyrzuty sumienia. Nie wiem też, czy przy zamykaniu trumny był pracownik konsulatu.
- Czy uważa Pan, że powinna powstać międzynarodowa komisja do zbadania katastrofy smoleńskiej? - Od samego początku uważałem, że powinna powstać taka komisja, a sprawą nie powinni zajmować się politycy, jak np. minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller. Od wyjaśniania katastrofy są naukowcy: lekarze sądowi, fizycy, ludzie, którzy mają wiedzę na ten temat. A w Polsce teraz jest tak, że rząd nie może znaleźć pieniędzy na zwołanie konferencji naukowej, o którą dopraszają się naukowcy z uznanych uczelni: fizycy, ludzie zajmujący się aerodynamiką, budową i wytrzymałością materiałów itd. Ci ludzie chcieli zorganizować taką konferencję, dopraszali się, a rząd nawet nie znalazł sali na ten cel.
- Jak Pan ocenia działania rządu w sprawie Smoleńska? - Proszę mi wierzyć, że jestem bardzo daleki od teorii spiskowych, jednak to, co zrobił rząd w sprawie wyjaśniania smoleńskiej katastrofy, świadczy o tym, że albo się czegoś boi, albo o czymś wie i koniecznie chce to ukryć. Kłamie w żywe oczy i kręci wspólnie z przedstawicielami MAK i rosyjską prokuraturą.  Przez blisko dwa lata obserwuję paskudną propagandę, która nie ma nic wspólnego z prawdą.
- Czy jest szansa na wyjaśnienie, co tak naprawdę stało się w Smoleńsku? - Czasami sobie myślę, że gdyby znalazł się naoczny świadek katastrofy, który znałby prawdę i gdyby powiedział, co tam się rzeczywiście stało, to i tak część społeczeństwa by mu nie uwierzyła.
- Dlaczego?! - Bo przez tę nachalną propagandę w mediach sprzyjających rządowi doprowadzono to tego, że nie wiadomo, co jest kłamstwem, a co prawdą. Podejrzewam, że zrobiono to celowo, żeby zmęczyć społeczeństwo. Wmawia się ludziom, że nie powinno się mówić o Smoleńsku, że już „wszyscy” mają dosyć mówienia o katastrofie i dociekania jej przyczyn, że są ważniejsze sprawy. Że nie jest popularne zajmowanie się tą tragedią, że robią to tylko „oszołomy”, politycy z PiS, Jarosław Kaczyński i rodziny ofiar. Rządowe media „zapominają”, że Jarosław Kaczyński stracił w katastrofie brata i bratową, że my, rodziny smoleńskie – straciliśmy tych, których kochaliśmy, że pod Katyniem pogrzebaliśmy część naszego życia. Zamiast zrozumienia i współczucia mamy kłamstwo i szyderstwo.
Dorota Kania

Mściwy i tchórzliwy gnojek Jako nauczyciel który parę lat pracował w gimnazjum, i który zakończył tam swoją karierę przegraną wojną ze zwyrodniałymi młodocianymi przestępcami, chciałbym opowiedzieć o pewnym typie osób z którymi się spotkałem jako belfer, i które uważam do dziś na najbardziej niebezpieczne dla otoczenia i całego społeczeństwa. Nie są to wcale nabuzowane gimnazjalne "kozaki" próbujące zaimponować dziewczynom i walczące o pozycję samca alfa w stadzie (klasie). Tego typu osobnikom oczywiście mogą wpaść do głowy rzeczy niewyobrażalnie głupie dla normalnego człowieka, ale z reguły nie chcą oni nikomu wyrządzić krzywdy. A jeśli zna się podstawy psychologii rozwojowej można ograniczyć ich wybryki do irytujących, ale na dłuższą metę nieszkodliwych dla otoczenia wybryków. Najgorszy jest inny typ: taki, który jest zarazem zbyt tchórzliwy, aby rzucić mi wyzwanie bezpośrednio, ale pamiętliwy i mściwy do tego stopnia, że potrafi przypomnieć o sobie nawet po latach. Jest to typ tchórzliwego kłamcy, dwulicowego i wyrachowanego gnojka, bez zasad i skrupułów. Przyłapany na kłamstwie albo brnie w zaparte i wymyśla niestworzone historie, (jeśli ma jednak trochę odwagi), albo najczęściej zaczyna mataczyć, kluczyć i rozmydlać sprawę. Zmienia zdanie, co kilka minut, manipuluje rozmówcą, przekręca jego słowa, nie przyznaje się do tego, co powiedział chwilę temu. Rakiem wycofuje się ze swojej pozycji próbując zwalić winę na kogoś innego. Jest to także typ, który czerpie satysfakcję z przemocy, ale nie zadaje jej bezpośrednio osobom silniejszym albo wtedy, gdy może zostać przyłapany. Lubi podpuszczać innych i patrzeć, choć jeśli dać mu szansę okrutnie mści się na słabszych i gnoi bezbronnych. Taki gimnazjalny s*****syn unika konfrontacji z silniejszymi, nie potrafi rozmawiać po partnersku, ale jest nadmiernie ambitny, co skutkuje ogromnymi pokładami frustracji i nienawiści. Jeśli dorośnie, będzie zbyt tchórzliwy żeby zostać klasycznym przestępcą. Bardziej będzie mu odpowiadała działalność na pograniczu polityki i biznesu, w strefie "półcienia". Będzie bardzo sprawnie manipulował swoim otoczeniem, sprawiając wrażenie partnerstwa a czasami nawet uniżoności, ale jednocześnie po mistrzowsku będzie rozgrywał przeciwko sobie różne frakcje swojej partii czy środowiska. Pozbawiony ludzkich uczuć, pełen zwierzęcej nienawiści do swojego narodu a jednocześnie pogardy do swojego bezpośredniego otoczenia, będzie zręcznym intrygantem i politycznym "macherem". Jednocześnie jednak wewnętrznie tchórzliwy, nie będzie niszczył swoich przeciwników bezpośrednio. Zadowoli się publicznym poniżaniem swoich współpracowników, a wrogom zgotuje jakiś wypadek, samobójstwa albo na przykład katastrofę lotniczą.Jako typ bez honoru i godności, tchórz i intelektualna miernota, sam nie będzie w stanie wydać odpowiedniego zlecania, podczepi się, więc pod kogoś znacznie potężniejszego (być może kogoś kogo sam skrycie podziwia), komu "da zielone światło", a sam będzie patrzył. Może nawet dla jeszcze bardziej perwersyjnej przyjemności pojedzie na miejsce katastrofy / wypadku obściskać się ze współ-zleceniodawcą. Tyle moich przemyśleń, zaznaczam, że nie mają one W ŻADNYM STOPNIU podtekstu politycznego, a już w ogóle nie dotyczą naszego "phłemieła". KP

Amerykańska swatka Funkcja nowoczesnej swatki, pomagającej nieśmiałym klientom w poznaniu interesujących partnerek znalazła należne miejsce w postępowych stronach naszej planety, a także w Kurniku starającym się nie pozostać w tyle. U podstaw bijącego rekordy przemysłu posługującego się swatkami znajduje się sprytna strategia, oparta na spektakularnym założeniu psychologicznym, jakoby widok mężczyzny pokazującego się w publicznym miejscu w towarzystwie intrygującej panny wzbudzał był nieporównywalnie żywsze zainteresowanie płci pięknej niż w wypadku, kiedy potencjalny absztyfikant startuje solo.

- Jeśli wybrała go intrygująca urodą, elegancko ubrana i elokwentna towarzyszka – kombinują ponoć bywalczynie lokali – więc jest nieomal pewne, że facet posiada ukryte, wysoce atrakcyjne cechy osobowości w postaci majątku, szerokiego gestu, inteligencji, interesującego zawodu, poczucia humoru bądź innych, niecodziennych męskich atrybutów.

Pożytek ze swatki Panna swatka, wynajęta we właściwej agencji towarzyskiej na godzinę, dwie, bądź dłużej, zależnie od predyspozycji finansowych zalotnika, przysiada się do damskich stolików, nawiązuje przyjaźnie, prowadzi konwersacje, przedstawia partnera nowym koleżankom, aż w pewnej chwili odbiera ważny telefon wzywający ją niezwłocznie do chorej babci, wyraża ubolewanie i zostawia mężczyznę w nowym towarzystwie, zdanego na własnego siebie.

Swatka zza Oceanu Trudno nie spostrzec, że w kontaktach z narodowym Sztejtlem tropikalnych Żydów przyjazna i opiekuńcza Ameryka pełni rolę zawodowej swatki, wprowadzającej tropikalnego partnera wszędzie tam, gdzie sama jest wpuszczana. Bez ślepego wsparcia Stanów Zjednoczonych zarozumiali kurnikowi Żydzi, rzecznicy nietolerancji i propagatorzy apartheidu, poruszający się w światowej dyplomacji z gracją świni, absolwentki kibucowego chlewu- czemu dali wyraz sadzając ambasadora Turcji na niskim zydlu – już dawno byliby przywołani do porządku bądź wykopani poza granice towarzyskie cywilizowanego świata. Jedynie dzięki amerykańskiej swatce agresywny, obsceniczny Sztejtl, nadziany nawiedzonymi szamanami jak karp po żydowsku rodzynkami, syjonistyczny Sztejtl, rozpanoszony, dzielnicowy chuligan, Sztejtl modelu Urke Nachalnik, nie liczący się z nikim i z niczym w imię własnych, pokręconych praw genetycznych, religijnych i obyczajowych, Sztejtl gwiżdżący koncertowo na uchwały ONZ, wzywające do zwrotu terytoriów, zaanektowanych podczas wojny 1967 roku, tudzież nakazujące usunięcie żydowskich osiedli postawionych na okupowanym Zachodnim Brzegu Jordanu – może beztrosko brylować na arenie światowych instytutów i organizacji, trzymanych na garnuszku USA.

Swatka daje plamę W ubiegłym tygodniu, ku zaniepokojeniu Sztejtla klienta amerykańskiej swatki, jej autorytet poniósł szkodę, kiedy pogardzana obrona przeciwlotnicza Iranu przechwyciła amerykański samolot wywiadowczy RQ 170 Sentinel. Hebrajskie media pośpieszyły wprawdzie z określeniem wydarzenia mianem wstydliwego wypadku przy pracy, nieobciążającego armii zamorskiego sojusznika, ale godzącego jedynie w renomę Agencji Wywiadowczej CIA, posługującej się samolotem, tudzież producenta RQ 170, firmy Lockheed Martin. – Przechwycenie bezzałogowca, świadczące o lekceważeniu obrony przeciwlotniczej Iranu może wręcz odłożyć na pewien czas zaatakowanie obiektów atomowych Ahmewdineżada – narzeka hebrajska darmogazeta „Kurnik Dzisiaj”, gotowa pójść za Netanjahu w wodę, w ogień i w wojnę. B kol ofen, (co by nie było) pismakowi „NCz!” incydent z Sentinelem przypomina toczka w toczkę słynną od ponad pół wieku aferę amerykańskiego pilota F.G. Powersa, zestrzelonego 1 maja 1960 wraz z samolotem szpiegowskim U2 nad byłym Krajem Rad. Tym razem wpadka amerykańskiej swatki Kurnika jest niepomiernie większa niż za czasów Nikity Chruszczowa, bo w przeciwieństwie do zestrzelonego przez Rosjan prymitywnego U2 pilotowanego przez Powersa gigantyczny, kierowany przez satelity i stacje naziemne ściśle tajny mazlat (samolot bez pilota) RQ 170, o rozpiętości skrzydeł długości 26 metrów, naszpikowany jest przejętą przez techników wroga najnowocześniejszą aparaturą szpiegowską, przekazującą zaszyfrowane raporty do sztabu amerykańskich sił zbrojnych. Dokładne zbadanie systemu kierowania RQ 170 Sentinel, tytułowanego z uznaniem the Beast of Kandahar (na cześć osiągnięć wywiadowczych Sentinela w Afganistanie), poznanie tajemnic zbierania i przesyłania danych, być może przy pomocy Rosjan i Chińczyków, wyrażających zainteresowanie fantem, trzymanym przez kontrwywiad Iranu – cenniejsze jest od możliwości przesłuchania pilota. Weterani wywiadu wojskowego byłego Kraju Rad mogą potwierdzić, że wiele się od Powersa nie dowiedzieli. Hebrajscy analitycy wojskowi starają się nie komentować fatalnych reperkusji politycznych i wojskowych, towarzyszących przechwyceniu amerykańskiego bezzałogowca, stanowiącego wysoce zaawansowane, latające laboratorium, wyposażone w najnowocześniejsze klejnoty elektroniki i fotografii. Szczególnie niepokoi amerykańską swatkę Kurnika wysoce kłopotliwa możliwość, że w zamian za dopuszczenie do pojmanego RQ 170 Iran może otrzymać wreszcie od Rosjan rosyjskie rakiety przeciwlotnicze S-300, o które się niezmordowanie ubiega i od Chińczyków chińskie rakiety ziemia morze. Ta okoliczność, mogąca zmienić układ sił, spędza także sen z powiek pechowego ministra obrony Sztejtla Buraka i czołowego jastrzębia Liebermana, starającego się nakłonić Netanjahu do zaatakowania Iranu z pomocą amerykańskiej swatki bądź bez niej, przy cichej zgodzie Rady Bezpieczeństwa albo na własną odpowiedzialność Judenratu, samego przeciwko wszystkim. Zgodnie ze starym hasłem Kurnika Kol ha olam negdejnu (cały świat przeciwko nam), zaakceptowanym entuzjastycznie przez zorientowanych wojowniczo Rusożydów. Bo nie ulega wątpliwości, że na mocy okrutnego paradoksu, zawieszonego nad żydostanem jak miecz Damoklesa – amerykański samolot szpiegowski, wysłany celem zebrania danych odnośnie szczegółowej lokalizacji ośrodków atomowych Iranu przed planowanym atakiem – może ten atak udaremnić wyposażając Iran w sprzęt obronny nieustępujący potencjalnym napastnikom.

Prawdziwy powód zwłoki Gdyby nie obawa, że Syria, związana paktem z Teheranem przerzedzi żydostan tysiącami rakiet, mogącymi dolecieć do Tel Awiwu, Jerozolimy i Aszdodu, jako też do najdalszych rubieży Sztejtla, łącznie z atomową Dimoną i jej reaktorem na dalekim południu – siły zbrojne syjonistycznego Kurnika tropikalnych Żydów już dawno zaatakowałby obiekty atomowe w Iranie, których dokładne usytuowanie na mapie podają hebrajskie media przynajmniej dwa razy na tydzień, a czasem częściej. Powodem ociągania się Kurnika z atakiem nie jest brak zgody prezydenta Obamy, szukającego rozwiązań drogą negocjacji, ale wiązanie starannie szykowanej ekspedycji karnej w Iranie z sytuacją polityczna w Syrii. Kierownictwo Judenratu Sztejtla chciałoby przed zaatakowaniem Iranu zobaczyć upadek reżimu prezydenta Asada, upadek niezbędny dla celów strategicznych, wysmażonych w Sztabie Generalnym. Główne zadanie wojskowe, w postaci zniszczenia potencjału atomowego Teheranu bez wystawienia żydostanu na syryjskie rakiety, każe Kurnikowi połknąć żabę w postaci zwycięstwa syryjskiej opozycji, jaka by nie była.

Zdrada Niebios - Czyżby żydowski Pan Bóg zdecydował się pozostawić Naród Wybrany samemu sobie jako karę i nauczkę za zbytki i wybryki tropikalnego pogłowia, którego pozbawił na pożegnanie rozumu? – niepokoi się pismak „NCz!”, pamiętający ciepłe jeszcze przykłady w postaci upadków reżimów Mubaraka i Kadaffiego. Rezultaty tych przeobrażeń, wymodlone i przedwcześnie opiewane z zachwytem przez Starozakonnych – okazały się niemiłe Kurnikowi, bądź wręcz niebezpieczne. Za panowania obalonych despotów Kurnik nie miał znaczących problemów w kontaktach z Egiptem i Syrią. J.E. Muammar al-Kadaffi, zamordowany przez „partyzantów” (tak sfora Michnika nazywała morderców pułkownika) nie dokuczał libijskim Żydom, cieszącym się pod jego władza pełnią praw obywatelskich i religijnych, które aktualnie postradali, egipski gaz wędrował nieprzerwaną strugą rurociągiem poprzez Pustynię Synajska do żydowskich elektrowni, a prezydent Hosni Mubarak, wbrew Bractwu Muzułmańskiemu, dzielnie bronił 30-letniego zawieszenia broni z Kurnikiem i angażował się w proces pokojowy tropikalnych Żydów z Palestyńczykami dokładnie na tyle, na ile życzyli sobie doradcy premiera Netanjahu, tzn. kreatorzy polityki zagranicznej Sztejtla. Po krwawym przewrocie określanym w Kurniku z emfazą i na wyrost „Wiosną Arabską”, której to „wiośnie” entuzjastycznie kibicowały w myśli, w mowie i w uczynkach ograniczone media syjonistycznego Sztejtla tudzież forpoczty „Gazety” Michnika, które się przyłączyły do chóru tropikalnych środków przekazu – rządy obalonych władców („tyranów” według hebrajskich mediów i „Gazety”) znalazły się w rękach skłóconych islamistów-rebeliantów, których łączy jedynie wspólna nienawiść do syjonistycznej siedziby narodowej tropikalnych Żydów. Niegdysiejsi Żydzi, niepokarani przez Najwyższego separacją od łoża na Nieboskłonie i odebraniem rozumu, siedzieliby przynajmniej cicho i nie wtykaliby palców w cudze drzwi.

Kacaw siedzi Bezprzykładny zbereźnik Mosze Kacaw, molestator i gwałciciel walczył do ostatniej chwili przeciwko osadzeniu za kratami. Ostatnim pomysłem jego trzech adwokatów była dramatyczna prośba, wniesiona przez bliskich Kacawa, by z racji byłego stanowiska prezydenta tropikalnych Żydów kurnikowe Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zamieniło mu celę na oddziale więźniów studiujących Torę, na skromny pokój we własnym domu w Kiriat Malachi, bastionie marokańskich Żydów. – Willa Kacawa jest otoczona murem o wysokości 3 metrów, postawionym przez siły bezpieczeństwa Szabaku. Będzie to rozwiązanie właściwe dla byłego prezydenta i nieobciążające podatnika – daremnie argumentowali obrońcy prawni Kacawa. Apele nie odniosły skutku. Kacaw usiadł w Ramli dnia 7 grudnia o godzinie 9.00 rano. Nazajutrz w południe nadal nie zgadzał się nałożyć uniformu więźnia w twarzowym (przynajmniej dla ciemnolicych Żydów) kolorze pomarańczowym, przez co traci prawo spotkań z członkami rodziny. Jeśli Kacaw – świntuszek będzie także odmawiał wyrażenia skruchy, jako czyni od początku procesu sądowego w obu instancjach, olewając sugestie sędziów i prokuratury – spotka go kara przewidziana regulaminem więziennym Sztejtla: odsiedzi pełne 7 lat, bez zwyczajowego odliczenia jednej trzeciej za dobre sprawowanie. Kataw Zar

Co mówią moi kapitaliści Patrzę na mój wykaz transakcji (statement) na indywidualnym ubezpieczeniu emerytalnym i się cieszę, bowiem poziom konta stale wzrasta. Nie dość, że powrócił dawno do poziomu przedkryzysowego przed paru lat, ale znacznie go przewyższył, prawie dwa razy odrabiając straty. „No, no, no – pomyślałem sobie – ci moi kapitaliści wiedzą, co robią.” W związku z tym postanowiłem przejrzeć makulaturę, którą przysyła mi T. Rowe Price, a którą ja sobie odkładam na kupkę specjalną z nadzieją, że w końcu będzie chwila wolna to poczytać i podzielić się z pp. Czytelnikami „NCz!”. Wybrałem rozmaite broszury, newsletters i raporty za 2011 rok, ale zobaczyć, co się dzieje na rynku inwestycyjnym. Nie znam się na polskiej nomenklaturze maklerskiej (ponoć jest francuska), a więc się mogę walnąć w tym, co opisuje. Najważniejsze to to, że moja firma inwestycyjna jest bardzo konserwatywna. Ma już prawie 75 lat. Utworzono ją w bardzo trudnym klimacie Wielkiego Kryzysu, zaostrzonego i przedłużonego interwencjonizmem państwowym F.D. Roosevelta, który był wrogiem inicjatywy prywatnej. Przeszła rozmaite zawirowania na rynku, a działa dalej: T. Rowe Price. Otóż – ogólnie – chłopaki i dziewczyny z tej firmy opierają się na dalekosiężnej strategii, inwestując w wypróbowane tzw. firmy-lokomotywy. Te ciągną w górę inwestycje, oraz zwracają godziwy procent stale, na umiarkowanym poziomie. Ale oprócz tego moi kapitaliści uwijają się jak w ukropie wyzyskując krótkotrwałe koniunktury i pseudokoniunktury na rynku, napędzane propagandą i niepewnością inwestorów przestraszonych socjalistycznym uzurpatorstwem Baracka Obamy. Jestem pewien, że maklerzy T. Rowe Price robią też ryzykowne short sales (krótka sprzedaż), ale te nie przekraczają z góry założonego poziomu inwestycyjnego. Po prostu mały procent kapitału inwestycyjnego jest przeznaczony na takie igraszki z ogniem. Kluczem do bezpieczeństwa jest strategiczna dywersyfikacja portfolio; nie wkładamy wszystkich jajek do jednego kosza. Ryzyko jest, ale jak się coś walnie, to konserwatywne podejście do takich transakcji oznacza, że straty są ograniczone, nie grożą zawaleniem się firmy. Jak powiedział jeden z głównych naszych maklerów: „There is never a time when something can’t go wrong. It’s virtually impossible to predict some events. You just have to be prepared to deal with them” (Nie ma takiego okresu gdzie coś złego może się nie stać. Jest właściwie niemożliwe przepowiedzieć niektóre sprawy. Trzeba po prostu być przygotowanym na poradzenie sobie z nimi.). Przynajmniej na to wygląda i ja mam taką nadzieję. Taka też jest od 75 lat filozofia firmy, chociaż nie można wykluczyć, że znajdzie się filutek, czy też grupa przypakowanych własnym sukcesem, którzy nielegalnie zdecydują się zainwestować cudze pieniądze w ekstrawagancki sposób. To się też w kapitalizmie zdarza. Stąd stare amerykańskie przysłowie: „the only problem with capitalism is the capitalists; the problem with socialism is socialism” (Jedyny problem kapitalizmu to kapitaliści. Problemem socjalizmu jest socjalizm). Pierwszy człon pochodzi z przemówienia prezydenta Herberta Hoovera. Drugi to chyba bon mot Miltona Friedmana. Nota bene, Margaret Thatcher stwierdziła kiedyś, że „the problem with socialism is that eventually you run out of other people’s money” (problemem socjalizmu jest to, że w pewnym momencie skończą ci się pieniądze należące do innych ludzi).

Zresztą nie jestem paraliżująco skazany na moich kapitalistów. Mogę zmienić firmę; mogę też do nich albo dzwonić albo sam na internecie przerzucać akcje i inwestycje w moim własnym portfolio, (czyli teczce inwestycyjnej). Wolny wybór. No, ale aby to robić i znać się na tym, musiałbym wrócić do szkoły, wziąść parę kursów inwestycyjnych i bawić się codziennie w trzaskanie kasy. Czyli musiałbym się sklonować, bo po prostu nie mam czasu na takie zabawy. Zbyt dużo innych obowiązków, ważniejszych. W życiu trzeba sobie poukładać odpowiednio priorytety. Mnie rajcuje badanie, pisanie, wykłady, doradzanie i praca społeczna. Nie każdy jest stworzony do zabaw maklerskich, chociaż naturalnie pracowałem w banku i pewne sprawy znam domowo od podszewki. Ale to nie moja bajka. But I digress. Wracając do moich kapitalistów. Szczegóły ich sukcesów z moimi funduszami emerytalnymi są w Capital Appreciation Fund: Annual Report; oraz w Capital Appreciation Fund: Advisor Class. No, ale przecież tabeli statystycznych i wykresów nie będę opisywać bo nawet ToSo zaśnie. Osobno dostałem broszurkę jak sobie poradzić z podatkami. Wszystko naturalnie legalne. To, co biurwa fiskusowa wymyśli, to T. Rowe Price pobije i obejdzie. Porady inwestycyjne, podatkowe i inne są też w T.Rowe Price Investor (mam numery z marca i czerwca 2011, inne posiałem). Ogólnie opłaca się inwestować na długi dystans. Powoduje to wielkie oszczędności podatkowe. Młodsi inwestorzy powinni bawić się jak najbardziej akcjami; starsi – zbliżający się do emerytury — powinni zacząć powiększać zasób swoich obligacji. Nie dać się spanikować, nie zwracać uwagi na huśtawkę giełdową. Solidne, długoterminowe inwestycje zawsze powracają do normy i prawie zawsze ich wartość wzrasta. Nie sprzedawać, a inwestować. Spójrzmy szczegółowo na raporty kwartalne (T. Rowe Price Report). Numer 110 z zimy 2011 r. obiecuje, że odbijamy się coraz lepiej od dna, a gospodarka się wzmacnia. Mimo tego tak jak w ostatnie dziesięć lat, również „w nadchodzącej dekadzie nerwówka rynkowa (market volatility) pewnie będzie nadal trwała.” Trzeba zachować zimne nerwy i wtedy zwroty będą tak jak trzeba – od 7% do 10%. Ceny akcji pójdą w góre równomiernie do wzrostu gospodarczego: rocznie od 2% do 4%. Pamiętać mamy o inflacji, która będzie się kształtować na poziomie od 1% do 3%. Lepiej inwestować w akcje (stocks) niż obligacje państwowe (bonds). Te ostatnie dadzą tylko rachityczne zwroty inwestycyjne, o ile wogóle pójdą. Oprócz tradycyjnych operacji w amerykańskich, (czyli globalnych) firmach-lokomotywach pchających gospodarki rozwinięte (developed markets), nasi eksperci zachęcają do inwestycji w tzw. wschodzących rynkach (emerging markets). Te ostatnie są bardziej ryzykowne, ale warte świeczki, bo od jakiegoś czasu ostrożne gra na nich przynosi stałe, choć skromne zyski. Wskazanie jest szczególnie na Amerykę Łacińską. Wszędzie w świecie korporacji (corporate world) widać dość zdrowy powrót do zysków. Pozytywem jest duży poziom zarobków firm, a co z tego wynika bardzo wielkie zasoby gotówkowe. Złym znakiem jest to, że korporacje chomikują gotówkę, całe góry złota. Wynika to z tego, że nie ma dobrego klimatu inwestycyjnego. Zabawy Obamy w socjalizm przestraszyły kapitalistów wszędzie. Firmy się nie rozwijają, zwlekają z inwestycjami kapitałowymi, infrastrukturalnymi, technologicznymi i innymi. Czekają aż sytuacja się zmieni zanim znów zaczną inwestować. To powoduje, że pełny powrót do zdrowia gospodarczego odwleka się do następnych wyborów prezydenckich w USA. W następnym raporcie (nr. 111, wiosna 2011), T. Rowe Price reklamuje „nową erę inwestycji internetowych.” Szansa na zarobek wyłania się na rynku nowych technologii. Jest hossa od 4 lata conajmniej. Wtedy to pojawił się iPhone łączący komputeryzację z komunikacją. Odwrotnie niż pierwsze szaleństwo inwestycyjne internetowe, które oparte było na propagandzie i zachłystnięciu się anarchicznym, pozornie permanentnym rozrostem firm sieci oraz na nierealistycznie wyśrubowanych cenach akcji przedsiębiorstw tego nowego przemysłu, obecnie wytworzony pozytywny klimat inwestycyjny oparty jest na dużo bardziej zdrowych podstawach. Firmy operujące na giełdzie mają strukturę i model rozwojowy jak trzeba. Wygrywają na systemach scalonych bezprzewodowych (wireless networks). Niektóre rosną niezwykle szybko. Chodzi tu szczególnie o tzw. media społeczne: LinkedIn, Facebook czy Twitter. Myspace wypada z gry. Szczególnie dużą nadzieję pokłada się w zw. społecznościach internetowych i miejscowych przedsięwzięć e-handlu. Te pierwsze to na przykład społeczności amatorów-historyków czy graczy w gry elektorniczne (choćby Zynga). Te drugie łączą głównie lokalne przedsiębiorstwa i sklepy w małych i średnich miastach, oraz w poszczególnych dzielnicach dużych konglomeracji. Konsumenci nie tylko mogą się szybko skrzyknąć i znają się doskonale, ale często ufają bardziej lokalnym businessom niż odległym firmom wysyłkowym (e.g., Angie’s List). Ponadto widzi się zdrowe zwroty z inwestycji w książki elektroniczne (e-books). Kindle i iPad to żyła złota. To samo nowe programy i technologie takie jak Google Android, który konkuruje z Apple. Ale samo Google musi się strzec Facebook, bowiem reklamodawcy coraz chętniej się tam przenoszą. Moi kapitaliści stawiają na tzw. 3rd Generation Networks. Ale też ostrzegają, aby nie przesadzić, bo może być „Bąbel Internetowy 2.0”. A jednocześnie zachęcają do inwestycji w wyłaniających się rynkach w strefie post-sowieckiej: szczególnie w Polsce, Czechach i na Węgrzech. T. Rowe Price chwali Polskę za brak recesji, ale podkreśla, że na warszawskiej giełdzie „akcje są wśród bardziej kosztownych w regionie.” Naturalnie trzeba pamiętać, że 60% wszystkich transakcji rynkowych w tym regionie dotyczy Rosji. Kraj ten pozostaje dobrym miejscem, aby inwestować w firmy energetyczne. Właciwie nic ponad to, przynajmniej na razie. Wszystko zależy od tego, czy Rosja się wzbogaci i zacznie konsumować. Są pierwsze znaki pozytywne. Stąd zachęcanie do eksperymentowania z akcjami takich firm jak X5 czy supermarkety Magnit. Ale należy traktować to raczej eksperymentalnie. Można też inwestować w Gruzji, Kazachstanie, czy na Ukrainie – ale to dla wielkich ryzykantów, chociaż potencjalne zyski są nie złe. Wieści z lata 2011 r. (nr. 112) były mniej optymistycznie. Ekonomia znów poleciała w dół. Wpływ na to miały podwyższone ryzyko kredytowe, kryzys fiskalny w Europie, zwrot na gorsze w gospodarce w Ameryce Północnej, potężny dług państwowy w USA, inflacja oraz ograniczenie kredytu dla wyłaniających się rynków. Rada jest ograniczyć inwestycje w obligacje do krótkoterminowych. I przerzucić część funduszy inwestycyjnych na rynek rolniczy. Na całym świecie odczuwa się rosnący popyt na produkty rolnicze. A przy okazji inwestować w związane z tym sektorem gałęzie: nasiona, technologię, wodę, jak również nawozy. Koniecznie należy nadal dywersyfikować portfolio, bowiem jest to jedyny sposób na ochronę zysków przed inflacją. W ostatnim raporcie (nr. 113, jesień 2011) znów ostrzeżenie, że „wzrost spada, ryzyko się zwiększa, ale możliwości inwestycyjne w akcjach pomyślne.” Po prostu inwestorzy uciekają od ryzykownego topienia pieniędzy w globalne firmy, szczególnie w rynkach wschodzących. Gospodarka człapie, niektórzy widzą pogłębienie recesji, inni nie. Ale zarobki mogą osiągać niższy poziom niż niedawno przewidywano. Chociaż nie koniecznie. Mimo małego zwrotu trzeba wypracować strategię obrotu obligacjami. Lepiej inwestować w obligacje municypalne niż federalne (Treasuries) w USA. Na wyłaniających się rynkach pojawiły się obligacje walutowe kilkunastu krajów. Można zaryzykować tutaj chwilowo inwestując w nie licząc na to, że niskie stopy procentowe promowane przez USA doprowadzą do wzrostu wartości tych walut vis-a-vis dolar. A potem uciekać. Ale ostrożnie z przygodami inwestycyjnymi w Azji! Co prawda wygląda, że Chiny i Indie wychodzą z dołka, jednak większość zysków zjada inflacja. Ponadto brak dobrych wieści z Ameryki, a to powoduje kontynuację zapaści globalnej gospodarki. W związku z tym gospodarka Chin zwalnia i Indii też. Są to na razie korekty przez interwencjonizm państwowy. Pekin zaczyna stawiać też coraz bardziej na konsumpcję wewnętrzną, jako czynnik napędzania gospodarki. Chodakiewicz

Scenariusz nowej wojny Jakiś czas temu leżałem w szpitalu. Pacjent obok, starszy pan witający się już z kostuchą, pewnego dnia złożył nieoczekiwane wyznanie: – Panie, najlepiej to ja w życiu miałem w wojnę, na przymusowych robotach w Niemczech!

– W Niemczech? A konkretnie to gdzie? – zapytałem uprzejmie.

– A konkretnie to w Poznaniu. Panie, wypłacali uczciwie, co do marki, a w sklepie resztę, co do feniga! I miałem nawet dwa dni wolne w roku. Na Boże Narodzenie i na urodziny Hitlera! Zacytowałem tę rozmowę nie dla hecy i bynajmniej nie odbyła się ona w szpitalu psychiatrycznym. Zacytowałem, bo pokazuje ona pewną przemilczaną prawidłowość ludzkiego bytu. Mianowicie człowiek może pracować wszędzie i zrobić wszystko (włącznie z myciem trupów – brrr…), generalnie mało ważna jest nazwa państwa, miasta, zawód – człowiek po prostu musi jeść, a żeby jeść, musi zarabiać. Uczciwie, co do feniga.Piszę to zaniepokojony tym, że w Polsce nie rosną pensje, za to rośnie wyczuwalny klimat strajkowy. Ceny mamy światowe, zarobki jak z Białorusi. To powoduje, że znaczna część społeczeństwa pomyśli niebawem o przewrocie, zapewne na wzór bolszewicki, czyli zabierać bogatym i dawać biednym. Ha, ale problem jest jeden. Górników, kopalni, lekarzy, nauczycieli, wszelakiego dobra, tak jak i ludzi – jest za dużo. A pieniędzy – za mało. Można je oczywiście drukować, ale skończy się jak z marką, tyle, że tą z okresu tuż po I wojnie światowej. Jednego dnia marka to marka, drugiego – już pięć milionów marek, a trzeciego – nawet pięć miliardów. W Polsce strajkować niebawem zaczną wszyscy (prezydent już chyba jakiś czas temu zaczął). Słyszę, że jakieś potężne lobby chce znieść ustawę kominową, ograniczającą zarobki szefów w spółkach Skarbu Państwa do 12 tysięcy złotych. Idea słuszna, ale znów – brak kasy! W TVP istnieje ponoć nawet związek zawodowy dyrektorów (serio!), który pilnuje żeby w wypadku wyrzucenia z pracy dostać roczną lub dłuższą odprawę. Pomyślmy chwilę: kasy chcą, zatem i biedni (miliony), i bogaci (te górne cztery procent). Hm, no, ale skąd ją brać? Nie ma już żadnej klasy społecznej, która dałoby się złupić albo opodatkować. Ziemiaństwo i fabrykanci zniszczeni zostali do cna. Burżuazja – stosując język z poprzedniego wieku – nie istnieje. Inteligencji zabrać nie ma, czego. Byłaby do pomyślenia może jakaś opłacalna grabież wojenna, ale w Iraku tylko do imprezy dołożyliśmy i ludzkie życie, i pieniądze z budżetu, a w Afganistanie możemy najwyżej dostać czyraków – od siedzenia na warcie i pilnowania nie wiadomo konkretnie, czego. Piasku? Ale że zawsze łupieżca znajdzie ofiarę (niczym kot mysz), mam wrażenie – i proszę to potraktować jak prognozę – że tym razem ostrze strajków skieruje się przeciwko zagranicznym firmom, co podchwycą partie polityczne szukające dojścia bądź powrotu do władzy (Leszek Miller już przebiera nogami), a efekt jest murowany. Skutkiem fali strajków staną się hasła nacjonalizacji, upaństwowienia wszystkiego, co obce – nie pierwszy raz w dziejach zresztą. A w obronie zagranicznych majątków tym razem nie staną korpusy ekspedycyjne, nie będzie też dyplomacji kanonierek, tylko – kompromis. Kompromis, bo tak nowy świat jest urządzony. Mianowicie wzrosną pensje – do europejskiego poziomu, to oczywiste. Ale nic za darmo. Każda firma będzie musiała zwolnić połowę pracowników albo zamknąć kopalnie, albo szpitale, albo – co już boję się napisać, ale jednak napiszę – i kościoły. Bo dziś w życiu najważniejszy jest rachunek. Musi się zgadzać. Jak u tego mojego sąsiada ze szpitala. Co do marki i co do feniga. A przed frontem wisieć może nawet flaga mauretańska. Dziwne, ale prawdziwe. Pawel Zarzeczny

Tuska rozdwojenie jaźni

1. Rada Ministrów pod przewodnictwem Premiera Tuska przyjęła wczoraj negatywne stanowisko w sprawie obywatelskiego projektu ustawy zakazującego prywatyzacji koncernu naftowego Lotos S.A. W sierpniu 2011 roku taki projekt został złożony w Sejmie ze 150 tysiącami podpisów i była to reakcja na rozpoczęte procedury prywatyzacji spółki Lotos S.A przez ministra Grada. Przypomnę tylko, że 30 października 2010 roku ogłoszony został zamiar sprzedaży większościowego pakietu akcji należących do Skarbu Państwa koncernu Lotos S.A i do końca kwietnia 2011 roku, zainteresowane firmy mogły składać oferty na ich zakup. O sprzedaży tej firmy zdecydowano, mimo, że obowiązywało rozporządzenie Rady Ministrów z 2008 roku o zachowaniu pakietów większościowych Skarbu Państwa w spółkach paliwowych. Mimo pytań ze strony ówczesnych parlamentarzystów PiS Minister Skarbu nie udzielił, żadnej odpowiedzi, jakie firmy złożyły oferty zakupu Lotos S.A. Pod koniec maja 2011 roku rosyjski dziennik Kommiersant poinformował, że rosyjsko-brytyjski koncern naftowy TNK-BP złożył wstępną ofertę na zakup 53% akcji gdańskiej firmy Lotos S.A. W czerwcu ministerstwo skarbu poinformowało, że wyłoniło 4 podmioty (w tym jeden warunkowo), z których zostanie wybrany inwestor grupy Lotos. Później ze względu na wybory, wyłanianie inwestora zawieszono, żeby w grudniu poinformować, że inwestora dla Lotos S.A. nie udało się wybrać.

2. Dlaczego to wszystko przypominam. Otóż, dlatego, że dzisiejszemu komunikatowi rządu o negatywnym stanowisku rządu dla obywatelskiego projektu ustawy o zakazie prywatyzacji Lotos S.A towarzyszy wypowiedź Premiera Tuska, „że jeżeli chodzi o strategiczną ideę projektu, to on ją podziela”. Dalej Premier Tusk przypomina „ zapisaliśmy w naszej strategii energetycznej do roku 2030, że pakiet kontrolny dający możliwość władztwa państwowego w spółce Lotos S.A. ma być trwały”. I wreszcie stwierdza, że „podziela opinię tych wszystkich, którzy uważają, że wydzielania spółek strategicznych (a bez wątpienia spółki paliwowe należą do strategicznych), każe bardzo ostrożnie także - w dalszej perspektywie- oceniać ewentualną prywatyzację”.

3. Jeżeli rzeczywiście Premier Tusk ma takie poglądy jak zaprezentował na konferencji prasowej, to należałoby zadać najpierw pytanie, dlaczego wyraził zgodę na rozpoczęcie procedury poszukiwania inwestora strategicznego dla spółki Lotos, czyli sprzedaży prawie 53% akcji tej spółki. Ba transakcji nie sfinalizowano przed wyborami ze strachu na utratę głosów w wyborach, a po wyborach okazało się, że oferentów jest wprawdzie czterech, ale żaden nie chce zapłacić godziwej ceny za całkowite przejęcie Lotosu. Ta godziwa cena musiała uwzględniać także ostatnio poniesione przez tę spółkę nakłady inwestycyjne w wysokości ponad 6 mld zł, na znaczące powiększenie zdolności produkcyjnych. Drugie pytanie, jakie się nasuwa, to, dlaczego w tej sytuacji rząd zgłasza sprzeciw do obywatelskiego projektu ustawy o zakazie prywatyzacji Lotosu, skoro ten projekt właśnie ma zagwarantować, że skarb państwa nie będzie się pozbywał pakietu kontrolnego w tej spółce. Jeżeli zestawi się tę swoistą schizofreniczną opinię rządu w sprawie zakazu prywatyzacji Lotosu z decyzjami węgierskiego rządu, który wręcz w dramatycznej sytuacji budżetowej, zdecydował się wydać ponad 1 mld euro na „wyrwanie z rosyjskich rąk” pakietu kontrolnego swojej spółki paliwowej MOL, to jak na dłoni widać, który rząd realizuje w praktyce interesy narodowe. I nie pomogą tu żadne PR-owskie zagrywki w tej sprawie, które sprowadzają się do stwierdzenia klasyka „jestem za a nawet, przeciw”, choć w opisywanym przypadku powinno być „jestem przeciw a nawet za”. Zbigniew Kuźmiuk

KTO ZASTAWIA SIECI? Nic mocniej nie dowodzi fasadowości demokracji III RP niż histeria związana z „bitwą o ACTA”. Wywołana przez rządowe media i silnie nagłaśniana „kampania sprzeciwu” wydaje się mieć tyleż wspólnego z walką o wolność słowa, ile rząd Donalda Tuska z wiarygodnością. Nie sposób oceniać obecnego wrzenia inaczej, jak w kategoriach działań propagandowych i osłonowych, mających na celu ukrycie rzeczywistych zagrożeń lub odwrócenie od nich uwagi. Dla przyszłości polskiego internetu zagrożeniem nie są, bowiem enigmatyczne zapisy porozumienia ACTA, a przyjęte już przez rząd lub planowane konkretne regulacje prawne. Gdy na początku listopada 2011 roku w tekście „RZĄD WPROWADZA CENZURĘ INTERNETU” zwracałem uwagę, że za kilkanaście tygodni grupa rządząca uzyska ustawowe narzędzie cenzury Internetu, świadomość tego zagrożenia podzielała zaledwie część użytkowników sieci, a sprawę zgodnie przemilczały rządowe przekaźniki. Możliwość głębokiej ingerencji w treści internetowe przewiduje, bowiem rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz ustawy kodeks cywilny. Nowelizacja wprowadza dodatkowy rozdział 3a w ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Opisuje on „procedurę powiadomienia i blokowania dostępu do bezprawnych informacji”. Odtąd każdy, kto „posiada informację o bezprawnych treściach zamieszczonych w sieci Internet” będzie mógł zwrócić się do usługodawcy internetowego z wnioskiem o zablokowanie takiej informacji. O tym, co podlega pod definicję „informacji bezprawnej” decyduje wnioskodawca, zaś usługodawca może, choć nie musi przychylić się do jego wniosku. Przepis skonstruowano w taki sposób, by rolę cenzora spełniał administrator portalu internetowego. Ten zaś zawsze może się tłumaczyć, że zablokował informację, ponieważ uzyskał wiarygodną wiadomość, że zawiera ona „treści bezprawne”. Włączony do ustawy rozdział 3a, jest w pełni autorskim pomysłem rządu Donalda Tuska. Przywołana w uzasadnieniu nowelizacji unijna Dyrektywa 2000/31/WE nie zawiera, bowiem procedury blokowania informacji, pozostawiając jej określenie państwom członkowskim. Co istotne – w unijnych przepisach procedura blokowania dotyczy „informacji, które naruszają prawa lub przedmiot działalności uprawnionego” i odnosi się wyłącznie do utworów chronionych prawem autorskim. Rząd Tuska w oparciu o te przepisy dokonał interpretacji rozszerzającej i wpisał do ustawy procedurę umożliwiającą blokowanie wszystkich „bezprawnych informacji” - uzurpując sobie przy tym prawo decydowania, co jest lub nie jest taką informacją. Grupa rządząca nie potrzebuje, zatem podpisywać żadnej „umowy ACTA”, by uzyskać identyczny efekt blokowania treści internetowych pod pretekstem „ochrony praw autorskich”. Ta nowela nie spotkała się jednak z zainteresowaniem mainstreamu i „środowisk pozarządowych”. Przeciwnie – wskazywany dziś przez właścicieli Salonu24, jako uczestnik protestu pan Piotr Waglowski, opublikował wówczas polemikę z moim tekstem, w której dowodził, że w zamysłach rządu „nie chodzi o cenzurę internetu, a o procedurę notice and takedown”, o zabezpieczenie praw osób pomówionych, znieważonych i o ochronę praw autorskich. Zamieszczam link do tej polemiki i interesujących wypowiedzi pana Waglowskiego na moim blogu. Należałoby zapytać: na czym polegają różnice między propozycjami rządowymi, a treścią porozumienia ACTA, że wywołują dziś tak zdecydowaną reakcję? Z jednej strony mamy przecież do czynienia z realnym zagrożeniem, ujętym już w ramy istniejącej regulacji ustawowej, z drugiej z zapisami, które nie odnoszą się do konkretów i wymagają dopiero przyjęcia określonych przepisów. Jeśli obecnie wskazuje się, że po podpisaniu ACTA „każdy właściciel strony internetowej będzie musiał kontrolować wszystko, co się na niej dzieje”, że „inwigilacji podlegać będą głównie linki, prowadzące do treści, które będą łamać prawo w nowym wymiarze, czy zamieszczanie filmików, które mogą zawierać w tle melodie "obarczoną prawem autorskim" – czym różnią się te zagrożenia od proponowanych przez rząd zapisów nowelizacji ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną? Warto mieć świadomość, że środowiska włączone w obecny protest nie wykazywały sprzeciwu, gdy dochodziło do rzeczywistych zagrożeń dla wolności słowa a grupa rządząca dążyła do coraz ściślejszej kontroli internautów. Nie przypominam sobie wystąpień np. w listopadzie 2009 roku, gdy ABW przejęła kontrolę nad NASK - najważniejszą instytucją polskiego internetu, zajmującą się m.in. przydzielaniem polskich domen i technologicznym zarządzaniem polską częścią sieci. To wówczas minister nauki Barbara Kudrycka mianowała na stanowisko dyrektora NASK czynnego pułkownika ABW Michała Chrzanowskiego - byłego dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego i Informacji. Nie pamiętam sprzeciwów w czerwcu 2010 roku, gdy w MSWiA powstała „grupa robocza” mająca opracować zmiany do nowelizowanej ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Przewidywały one możliwość „zdalnego i niejawnego przeszukania informatycznych nośników danych”. Dane te miałyby być gromadzone przez pięć lat, a Policja bądź ABWA mogłyby dowolnie sprawdzać aktywność poszczególnych użytkowników sieci nawet bez formalnych podejrzeń w stosunku do inwigilowanych osób. Nikt też nie wiedziałby, kiedy i wobec kogo takie sprawdzanie się odbywa. W tym samym czasie decyzją Urzędu Komunikacji Elektronicznej rozpoczęto „spis powszechny” wszystkich polskich internautów, w ramach którego tzw. providerzy internetu zostali zobowiązani do przekazania danych swoich abonentów. Choć jako oficjalną przyczynę spisu wskazano „rozpoczęcie procesu analiz lokalnych rynków usług dostępu szerokopasmowego do Internetu”, nie ma żadnej pewności, że uzyskane tą drogą dane nie zostaną wykorzystane przez służby podległe rządzącym i nie posłużą do inwigilacji użytkowników Sieci. Nie słyszeliśmy też protestu wobec zapowiedzi Bronisława Komorowskiego o „monitoringu mediów” w październiku 2010 roku. Wspólnie z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji lokator Belwederu planował wówczas objęcie stałym monitoringiem materiałów dziennikarskiech, w celu poszukiwania w nich tego, „co budzi wątpliwości” i tego, „co jest właściwe". Pretekstem do podjęcia tych działań miała być „chęć przeciwdziałania agresji w polityce". Troska mainstreamowych dziennikarzy dotyczyła jednak (niezbyt mądrej) propozycji PiS-u monitorowania internetu pod kątem tekstów nawołujących do popełnienia przestępstwa. Wprawdzie zgłoszony tuż po politycznym morderstwie w Łodzi projekt nie miał nic wspólnego z ingerencją w treści publikacji internetowych, a tym bardziej z ich cenzurą - pan Igor Janke opublikował wówczas żarliwy tekst, w którym nawiązując do propozycji PiS-u straszył nas groźbą cenzury internetu i nawoływał do „bicia na alarm”. Głosu obrońców wolności zabrakło natomiast, gdy Bronisław Komorowski, jako pierwszą inicjatywę ustawodawczą zgłosił nowelizację ustawy o stanie wojennym oraz o kompetencjach Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych, zaś Sejm uchwalił ją we wrześniu 2011 roku. Zawiera ona nieokreśloną definicję „cyberprzestrzeni” i przewiduje możliwość wprowadzenia stanu wojennego lub wyjątkowego na wypadek „działań w cyberprzestrzeni, które nie może być usunięte poprzez użycie zwykłych środków konstytucyjnych”. Gdy w czerwcu i wrześniu 2011 roku opisywałem skutki tej inicjatywy – niewielu odbiorców zdawało się podzielać obawy związane z nowelą. Być może dostrzegli je dopiero dziś, gdy szef BBN-u Stanisław Koziej w odpowiedzi na „ataki” w sprawie ACTA oznajmił: „Jeśli ataki hakerów zakłócą życie publiczne i na masową skalę nie będą mogły działać instytucje rządowe, wtedy trzeba będzie zastanowić się nad koniecznością wprowadzenia stanu wyjątkowego”. Zapewnił przy tym, że środowisko Bronisława Komorowskiego nadal „pracuje nad kwestią bezpieczeństwa w cyberprzestrzeni” – czego efektem mają być kolejne propozycje prezydenckich „ekspertów od bezpieczeństwa”. W związku z obecną kampanią, w pełni kontrolowaną przez rządowe przekaźniki, pojawia się pytanie: czy nie jest tak, że sztucznie wywołany szum medialny (zakończony być może jakąś formą spektakularnego „kompromisu”) ma w istocie osłaniać podjęcie rozwiązań prawnych służących ściślejszej cenzurze sieci internetowej? Czy nie mamy do czynienia z sytuacją podobną do tej z początków 2010 roku, gdy Donald Tusk organizował kontrolowaną „debatę” z koncesjonowanymi internautami i obwieszczając ich zwycięstwo zapowiadał wycofanie rządu z zapisów ustawy o grach, wprowadzających tzw. Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych? Nie ucichły jeszcze echa owej „debaty”, gdy grupa rządząca zgłosiła kolejne projekty w ramach „ochrony cyberprzestrzeni”. Czy – wreszcie – dostatecznym uzasadnieniem obecnej kampanii nie jest zapowiedź prezydenckiego szefa BBN-u o przedłożeniu przez środowisko Bronisława Komorowskiego „różnych, praktycznych rozwiązań systemowych, organizacyjnych, czy też technicznych, które będą uodparniać system kierowania państwem na zagrożenia w cyberprzestrzeni”? Mając na uwadze skład „gremiów eksperckich” pracujących nad tzw. strategicznym przeglądem bezpieczeństwa narodowego oraz dotychczasowy kierunek propozycji tego środowiska - możemy być pewni dwóch rzeczy: osławione umowy ACTA w porównaniu z „rozwiązaniami systemowymi” Komorowskiego będą wyglądały niczym deklaracja wolności, a ich wprowadzeniu będzie towarzyszyło milczenie dzisiejszych uczestników protestu.

http://cogito.salon24.pl/360468,rzad-wprowadza-cenzure-internetu

http://prawo.vagla.pl/node/9562

http://cogito.salon24.pl/315542,stan-wyjatkowy-w-internecie

http://bip.msw.gov.pl/portal/bip/218/20209/

http://cogito.salon24.pl/346742,wybory-w-cieniu-ustawy-o-stanie-wojennym

http://cogito.salon24.pl/242492,w-odpowiedzi-igorowi-janke

http://cogito.salon24.pl/243298,jak-to-sie-robi-u-przyjaciol-czyli-wzorce-iii-rp

http://www.tvn24.pl/-1,1732260,0,1,nalecz-bbn-pracuje-nad-cyberobrona,wiadomosc.html

http://www.rp.pl/artykul/16,796087.html

Aleksander Ścios

Smoleńsk. Punkt zwrotny Po blisko dwóch latach tkwimy w punkcie wyjścia. Działania strony rosyjskiej oraz mnogość ponawianych dezinformacji nakazują powrót do hipotez podstawowych: możliwej awarii samolotu oraz działania osób trzecich. Stenogram nagrań rejestratora głosów z kokpitu, sporządzony przez specjalistów z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna w Krakowie (IES), stanowi istotny przełom w smoleńskim śledztwie. A jego upublicznienie podczas zeszłotygodniowej konferencji można porównać do odpalenia bomby z opóźnionym zapłonem. Sama konferencja nie była pasjonującym widowiskiem. Lakoniczny prokurator generalny Seremet oraz milczący szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Parulski stanowili jedynie tło dla płk. Ireneusza Szeląga, który przekonująco wypadł w roli gospodarza, choć – najprawdopodobniej skrępowany zaleceniami przełożonych – zrobił wiele, aby znaczenie krakowskiej ekspertyzy fonoskopijnej dochodziło do opinii publicznej stopniowo, łagodząc szokowy efekt nowych ustaleń.

Rzetelny stenogram z kokpitu Pretensje do organizatorów spotkania zgłaszał mec. Stefan Hambura, pełnomocnik części rodzin smoleńskich, którego na konferencję po prostu nie wpuszczono. Tłumaczenia, że była ona przeznaczona tylko dla ludzi mediów, adwokat uznał za pretekst. Jego zdaniem, szło raczej o to, by – jako osoba zapoznana wcześniej z treścią stenogramu – nie zadawał zbyt krępujących pytań. Eksperci z Krakowa wyodrębnili w nagraniu z rejestratora CVR głosy 17 osób, co nie znaczy, że wszystkie nagrane wypowiedzi udało im się zrozumieć i przypisać określonym osobom. Poszerzyli nieco listę odcyfrowanych słów i wypowiedzi, ale jakość nagrania, w tym zwłaszcza wysoki poziom tła akustycznego oraz jakość nie najlepiej rozmieszczonych głośników, sprawiły, że część wypowiedzianych w kabinie pilotów lub jej najbliższym otoczeniu słów pozostaje nadal niezrozumiała. Pułkownik Szeląg, szef Okręgowej Prokuratury Wojskowej w Warszawie, podczas konferencji ujawnił trzy ważne informacje. Po pierwsze, w nagraniach z kokpitu nie zidentyfikowano ani jednej wypowiedzi generała Andrzeja Błasika. Po drugie, odczytów z wysokościomierza barycznego, które wcześniej przypisywano właśnie dowódcy lotnictwa, dokonywali członkowie załogi (drugi pilot Robert Grzywna oraz nawigator Artur Ziętek). Po trzecie, dopiero ten trzeci stenogram – wykonany przez specjalistów z IES z zachowaniem wszelkich reguł sztuki i pod odpowiedzialnością karną – pozostaje dla polskich śledczych rzetelnym dowodem w prowadzonym postępowaniu.

Raport Anodiny w drobny MAK Ireneusz Szeląg zapowiedział, że w Krakowie powstanie odrębna opinia o stanie emocjonalnym osób, które zabierały głos w kokpicie rządowego tupolewa. Można sądzić, że będzie to odpowiedź naszych ekspertów na podjętą przez organizację Tatiany Anodiny próbę zdezawuowania załogi polskiego samolotu sporządzonymi na chybcika profilami psychologicznymi. Wyniki krakowskiej ekspertyzy, mimo oszczędnego gospodarowania prawdą podczas konferencji, są w istocie sensacyjne. Po blisko dwóch latach od zdarzenia lansowana od pierwszych chwil wersja o błędzie pilotów – jakoby niedouczonych, źle współpracujących ze sobą i poddanych przemożnej presji – jako przyczynie smoleńskiej tragedii rozpadła się na naszych oczach jak domek z kart. A przecież na rzekomej obecności gen. Błasika w kokpicie opierał się nierzetelny i wrogi polskim ofiarom raport MAK. Podobnie przyczyny unicestwienia samolotu przedstawiał raport Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, kierowany przez Jerzego Millera, który z jednej strony złożony łańcuch przyczynowo-skutkowy rozciągał na całe dwudziestolecie naszego państwa, z drugiej zaś odpowiedzialnością za całokształt obarczał generała Błasika, jak gdyby to właśnie dowódca wojsk lotniczych jednoosobowo odpowiadał za cięcie budżetu MON i konsekwentne zwijanie polskiej armii. Ofiarą tej oskarżycielskiej wymowy raportu padł 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego, rozformowany z końcem 2011 roku, podobno za nieprzestrzeganie zasad bezpieczeństwa i lekceważenie sprawy szkoleń.

Milczenie Błasika, gadatliwość Klicha Dyżurni eksperci informują dziś telewidzów, że choć analiza głosów nie potwierdza obecności generała Błasika w kokpicie, to również jej nie wyklucza, bo przecież zwierzchnik pilotów mógł wywierać na nich presję milcząc, przez samą tylko obecność. Ani ekspertów, ani co gorsza pułkownika Edmunda Klicha, który w ciągu 21 miesięcy wydał już wiele wzajemnie wykluczających się oświadczeń, w ogóle nie zakłopotało, że rozkolportowana w świecie przez raport MAK-u i potwierdzona przez raport Millera wersja o rzekomej winie generała Błasika nie ma żadnego pokrycia w udokumentowanych faktach. Wyznawcy teorii o błędzie pilotów nie dbają specjalnie o spoistość własnej narracji. Z jednej strony twierdzą, że dowódca sił powietrznych miał już w Warszawie przymuszać kapitana Protasiuka do lotu, a później do lądowania mimo mgły, ale z drugiej strony sugerują, że to on miał być jedyną osobą w kokpicie, która odczytywała dane z właściwego wysokościomierza. Chcąc za wszelką cenę utrzymać wersję o obecności generała w kokpicie, płk Klich ujawnił swoje pełne zaufanie do wyników prac strony rosyjskiej. Wprawdzie nie ma nagrania głosu – wywodził – ale Rosjanie znaleźli jego ciało i ciało nawigatora w sektorze numer 1, co zdaniem akredytowanego, sprawę jednoznacznie przesądza. Szkoda, że podobnego zaufania akredytowany Klich nie przejawia wobec strony polskiej, czego dowodzi choćby potajemne nagranie służbowej rozmowy z ministrem Bogdanem Klichem. Rzecz się jeszcze skomplikowała po informacji NPW, że w domniemanej bliskości kokpitu znaleziono również kilkanaście innych osób. Ale za to bez dowódcy i drugiego pilota.

Chętnie pomogli MAK-owi Wiemy już, że pierwszy stenogram, nominalnie przygotowany przez MAK, powstał dzięki nieformalnej, w zasadzie amatorskiej i prowadzonej w złych warunkach współpracy kilku członków komisji Millera, z których jeden miał rozpoznać głos polskiego generała. Dziś nikt się do tego nie przyznaje, ale w sierpniu 2011 roku ppłk Robert Benedict i Waldemar Targalski, obaj z komisji Millera, w wywiadach dla „Naszego Dziennika” potwierdzili, że to dzięki niefrasobliwej pomocy polskiej strony, MAK uzyskał możliwość medialnego pastwienia się nad generałem Błasikiem. Komisja Millera w czasie prac nad swoim raportem nie dysponowała jeszcze ekspertyzą z Krakowa, miała natomiast stenogram wykonany przez centralne laboratorium kryminalistyczne KGP. Tyle, że policyjni autorzy również nie zidentyfikowali głosu generała w badanym nagraniu. Wtedy ponownie do akcji ruszyli ludzie od Millera i – według słów jednego z członków komisji, dr. inż. Macieja Laska – samodzielnie przypisali odczyty wysokościomierza barycznego gen. Błasikowi. Co lepsze, włożyli mu w usta kwestię: „Nic nie widać?”, której krakowskie laboratorium w ogóle nie zdołało odsłuchać w nagraniu. Już te przykłady wystarczą, by ukazać graniczący z nonszalancją brak odpowiedzialności w sprawach najwyższej wagi państwowej. O braku empatii wobec rodziny zmarłego oficera nawet nie warto wspominać.

Bez wraku ani rusz Teraz nie ma już, czego poprawiać lub dopisywać do raportu, który szykowano w pośpiechu, żeby tylko zdążyć przed zeszłorocznymi wyborami do parlamentu. Komisja Millera dowiodła swej bezużyteczności, a nawet szkodliwości w zakresie działań, do jakich została powołana. Badanie wypadku lotniczego to coś z gruntu innego niż zarządzanie emocjami społecznymi w interesie rządzących bądź organizowanie medialnych klakierów dla głoszenia hasła: „Polacy, nic się nie stało”. Jeżeli ma powstać komisja, to tym razem międzynarodowa, z udziałem specjalistów gwarantujących fachowość badań i obiektywizm rezultatów. Ważne też, aby tym polskim śledczym, którzy dowiedli swojej rzetelności, stworzyć warunki prowadzenia dalszego postępowania, w oparciu o niezbędny materiał dowodowy, na który składają się wrak samolotu, oryginały nagrań z rejestratorów, broń i kamizelki borowców, telefon satelitarny prezydenta, wymagane przez prawo sekcje zwłok. Potrzeba wyjaśnienia rzeczywistego przebiegu zdarzeń, a następnie ustalenia przyczyn śmierci blisko stu osób, w samolocie rządowym TU 154M numer 101, pozostaje wciąż istotnym elementem polskiej racji stanu. Waldemar Żyszkiewicz

Pierwsze nawrócenia smoleńskie Tak to bywa jak się jest złym prorokiem, już nieraz, bowiem przestrzegałem, że nadejdą dni, kiedy nie tylko zacznie się załamywać moskiewsko-warszawska oficjalna narracja, ale i pojawią się zjawiska „nawróceń” i niegdysiejsi twardzi wyznawcy moskiewskiej czy czerskiej prawdy naraz zaczną stawiać pytania, dziwić się i „nie przesądzać niczego”. I nagle się okaże, że dogmatyka wypracowana na Kremlu, a klepnięta ochoczo przez gabinet ciemniaków i zasłużonych „ekspertów”, będzie poddawana w wątpliwość, tak jakby właśnie wątpienie było „powinnością chwili”, a już nie ta niezachwiana pewność, z jaką się stawiało różne śmiałe tezy o naciskach, winie pilotów, szarżowaniu we mgle, ignorowaniu wskazań przyrządów, lekceważeniu standardów bezpieczeństwa itd. I tak jak w słynnej piosence Stuhra „Śpiewać każdy może”, tak i wątpić, okazuje się, każdy już może, nawet dziennikarze najnowszego, „Wprost”, które – koniec świata panie dzieju – ni stąd ni zowąd zamieszczają wywiad z prof. W. Biniendą mówiącym takie słowa: „Uważam, że w najlepiej pojętym interesie społeczności międzynarodowej jest powołanie niezależnej międzynarodowej komisji do spraw zbadania katastrofy smoleńskiej pod kątem wszystkich możliwych hipotez. Rząd Polski ma narzędzia, które umożliwiają powołanie takiej komisji, ale z nich nie korzysta. Wierzę jednak, że nawet Rosjanie nie chcieliby doprowadzić do sytuacji, w której Smoleńsk staje się drugim Katyniem.” („Wprost”, 4/2012, s. 25) Koniec świata, panie dzieju, takie rzeczy we „Wprost” T. Lisa można przeczytać AD 2012 w styczniu. „Wprost” - nie „Nasz Dziennik” czy „Gazeta Polska”. Takie, i inne można przeczytać. Co np. jeszcze? Rzućmy okiem parę stronic wstecz do tekstu M. Krzymowskiego pod tytułem „Anatomia katastrofy”:

„Do tej pory komisja Millera twierdziła, że dowodem na obecność generała (Błasika – przyp. F.Y.M.) w kokpicie było odnalezienie jego zwłok przy nawigatorze. Tyle, że jak ujawniliśmy kilka dni temu, leżały one tam razem z ciałami jedenastu innych pasażerów. I – co równie ważne – wśród nie było zwłok mjr. Protasiuka. Te znaleziono znacznie dalej, prawdopodobnie z kabiny wyrzuciła je siła zderzenia z ziemią. Gdyby, więc kierować się logiką komisji Millera, to trzeba by uznać, że dowódca samolotu tuż przed katastrofą wyszedł z kokpitu i oddał stery pasażerom” (s. 15). Dosłownie „2 in 1” jak pierwszych szamponach „Wash and Go” na ziemiach polskich, Krzymowski, bowiem za jednym zamachem krytykuje i „millerowców” i „makowców”, na których to radzieckich badaniach się wszak „millerowcy” w swych „ustaleniach” wzorowali. No jakże to tak? Czyż z kolei na ustaleniach jednych i drugich nie opierał się sam Krzymowski, pisząc wraz z M. Dzierżanowskim grubaśną książkę pt. „Smoleńsk. Zapis śmierci”? Tam wszak mogliśmy przeczytać (s. 264-265):

„- Dowódco, pokład gotowy do lądowania – oświadczyła stewardesa. Wcześniej zwracała się do Protasiuka „Aruś”, ale teraz, gdy w kokpicie był generał Błasik, wypadało używać bardziej oficjalnego języka. Dwie minuty później przyszła kolejna informacja z jaka. Widoczność zmniejszyła się jeszcze bardziej, tym razem do 200 metrów. Chwilę później w kokpicie padły słowa, których autora nie udało się ustalić:

- Wkurzy się, jeśli jeszcze...

Podczas konferencji prasowej MAK Rosjanie podali dłuższą wersję wypowiedzi:

- Wkurzy się, jeśli jeszcze... Jeśli nie wylądujemy, będzie się mnie czepiał.

Zdaniem tamtejszych ekspertów mowa o ewentualnej reakcji prezydenta. Polska strona nie potwierdziła jednak ani tych słów, ani ich rosyjskiej interpretacji.” Dawne dzieje i tylko paranoik smoleński może łączyć jakieś prehistoryczne księgi, (w których z nabożną czcią przywoływano moskiewskie dezy) z najnowszymi ustaleniami dziennikarzy śledczych, „Wprost”, które przecież odkrywają prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, jak w sądzie. Tempus fugit, wszystko płynie, tak, więc nawet rzeka kłamstw smoleńskich ma swoje odnogi, nurty i wiry. Chciałoby się jedynie zapytać, a czemuż to dziennikarzom śledczym ze „Wprost” nie udało się ustalić tego, co ustalili niedawno, tj. „kilka dni temu” – przed dwoma laty chociażby? Przecież chodzi chyba o ten sam „materiał dowodowy”? Jakie są, więc ich obecne ustalenia? Takie np., że za cholerę nie można znaleźć człowieka, co rozpoznał głos śp. gen. Błasika w kokpicie. Nie ma takowego gieroja. Nie ma, komu orderu dać „za ofiarność i odwagę”. Co więcej, naraz się okazuje, że „ekspert z policyjnego laboratorium” na pytanie „Czy przypisywanie wypowiedzi poszczególnym osobom na podstawie kontekstu sytuacyjnego jest zgodne z metodologią odsłuchu?” odpowiada (zachowując anonimowość): „Interpretacja kontekstu dostarcza wiedzy uzupełniającej, ale nie może być jedynym dowodem. Komisja poszła o krok za daleko” (s. 17). Trzymajcie mnie ludzie - „komisja Millera”, ta przecież złożona z najwybitniejszych ekspertów nad Wisłą, „poszła o krok za daleko”? Za daleko, to znaczy, dokąd? W las, jak przysłowiowa nauka? Na szczęście jest ostatni sprawiedliwy w tejże komisji, M. Lasek, który wszystko wyjaśnia, jak należy:

„Po pierwsze, jego ciało (chodzi o śp. gen. Błasika – przyp. F.Y.M.) zostało znalezione przy ciele jednego z członków załogi. Po drugie, te słowa były poprzedzone oficjalnymi powitaniami („Witam”, „Dzień dobry”), co oznacza, że ktoś musiał wchodzić do kabiny. I po trzecie, podchodząc do lądowania, członkowie załogi posługują się skrótami: zamiast „250 metrów” mówią „250”. Przyjęliśmy założenie, że „250 metrów” musiał powiedzieć ktoś spoza załogi. Naszym zdaniem gen. Błasik czytał te wysokości, mając świadomość, że piloci go nie słyszą” (s. 17). Krzymowski pisze pod koniec swego artykułu „Uzbrójmy się w cierpliwość”, ale jakże możemy być cierpliwi, kiedy nagle „Wprost” zabrało się za demaskowanie kłamstwa smoleńskiego, a na okładce komunikuje: „Smoleńsk. Wciąż we mgle” i nieco niżej: „Brzoza? Naciski? Zamach? Czyli jak niewiele wiemy dwa lata po katastrofie”? Aż strach pomyśleć, co będzie w następnym numerze, wydawać by się, bowiem mogło, że po dwóch latach wiemy wszystko, tak jak M. Lasek z „komisji Millera”. Jeszcze chwila, a dziennikarze śledczy zaczną węszyć na Okęciu w poszukiwaniu jakichś utajnionych samolotów z 10 Kwietnia lub samych lotów. Free Your Mind

Cejrowski Nawet lewacy orientują się ,że Tusk jest zagrożeniem Władze, które wpadają na takie pomysły są niebezpieczne i należy je obalić bo nawet jeśli dziś powstrzyma się ACTA, to jutro oni wymyślą coś następnego „.....”Nawet lewacy zaczynają się orientować, że Tuski to zagrożenie

Cejrowski „Władze, które wpadają na takie pomysły są niebezpieczne i należy je obalić, bo nawet jeśli dziś powstrzyma się ACTA, to jutro oni wymyślą coś następnego „.....”Nawet lewacy zaczynają się orientować, że Tuski to zagrożenie. Nawet lewacy zaczynają się orientować, że wrogiem nie jesteśmy my katole, narodowcy, homofoby, tylko władza. Z lewakiem mogę żyć na jednym osiedlu; nie lubię go, nie cenię jego poglądów ani stylu życia i tu się kończy konflikt. Wojna między nami zaczyna się dopiero wtedy, gdy ponad nami pojawia się władza. To władza napuszcza ludzi na siebie. To władza jest inżynierem konfliktów. To władza wydaje zezwolenia na dwie manify na tej samej ulicy o tej samej porze. To władza jednym wydaje licencję na nadawanie, a innym nie daje. To władza ustawia starych ludzi w kolejkach do aptek. To władza zabrania Ci zatrudniać tanią ukraińską sprzątaczkę. To władza każe Ci zapłacić cło za komputer, który chcesz sobie sprowadzić z USA. To władza za twoje pieniądze zamawia autostradę u Chińczyków, ale jednocześnie ta sama władza nigdy w życiu nie kupiłaby swojej własnej córce chińskiego samochodu, ani chińskiej liny alpinistycznej, ani niczego, od czego zależy bezpieczeństwo i zdrowie. To władza produkuje dziesiątki tysięcy magistrów i zapewnia im zero miejsc pracy. To władza obiecuje Ci konkretne rzeczy w exposee premiera, a potem nigdy nie rozlicza się z ich wykonania.Obudziłeś się lewaku, lemingu, czy kim tam chcesz być? Widzisz już, gdzie jest Twój wróg?To nie ja, nie Jarosław, nie Dyrektor - my mamy po prostu radykalnie odmienne poglądy w większości spraw. A wrogiem Twoim, moim, naszym jest ta władza.I nawet nie proszę Cię byś mi ją pomógł obalić - po prostu obalaj ją sam ze swojej strony, a ja z mojej.Będę wdzięczny, jeśli ktoś popchnie tę władzę w tym samym czasie, gdy ja popycham. Zacznie się kiwać, raz w lewo, raz w prawo i w końcu runie w cholerę.”...(źródło)

Ciekawy manifest proponujący budowy szerokiej koalicji przeciwko okupantowi, przeciwko jak ich nazwał Krasnodębski właścicielom IIII RP, przeciwko tuskistycznej Polsce, przeciwko Tuskowi. Krok po roku władza zaciska pętlę na gardłach Polaków. Tutaj warto pochylić się nad tekstem Michalkiewicza „Przeciwnie – w ciągu ostatnich 20 lat poziom zagenturyzowania tego sektora musiał wzrosnąć choćby z tego powodu, że każda spośród 7 oficjalnie istniejących w naszym nieszczęśliwym kraju tajnych służb (CBŚ, CBA, ABW, Agencja Wywiadu, Służba Wywiadu Wojskowego, Służba Kontrwywiadu Wojskowego – pod którymi to kryptonimami prowadzą życie po życiu Wojskowe Służby Informacyjne, no i wywiad skarbowy) musiała zwerbować sobie właśnie tutaj swoja agenturę – na wszelki wypadek „...(źródło)

Do tej pory liderzy opinii opozycji, tacy jak Ziemkiewicz, czy Krasnodębski prowadzili polityke budowy ruchu oporu. Ideologicznego i politycznego. Zakładano, że putynizacja Polski będzie postępowała, że ideologi apolitycznej poprawności jest niezagrożona w Europie i Polsce i że należy budować „drugi obieg „ społeczny obliczony być może na wiele kadencji. Załamanie podatkowe, finansowe Europy Zachodniej, bunt wyborczy, jaki podjęli Węgrzy, śmiała antykolonialna polityk Orbana, który dodatkowo uderzył w kolonialną ideologie politycznej poprawności, milionowa demonstracja w Budapeszcie przeciwko agresji politycznej i ekonomicznemu wyzyskowi przez zachodnią oligarchie pokazały, że być może hegemonizm i szowinizm jest kolosem na glinianych nogach. Stąd zmiana, wyciągniecie ręki przez twardą opozycje do tych wszystkich, którzy mogą przyłączyć się do obalenia putynistycznej władzy w Polsce. Nawet sam Krasnodębski, który nawoływał do cywilnego moralnego oporu przeciw władzy, nie uznawał jej prawowitości wyciągnął rękę do dotychczasowych zwolenników III RP. Krasnodębski „ Władza jest skonsolidowana w jednych rękach, wszystko zależy, zatem od odwagi, podmiotowości, poczucia wolności i godności narodowej. Niestety, znaczna część społeczeństwa została w jakiś dziwny sposób uwikłana psychologicznie „......”Część Polaków została wprowadzona w psychologiczny mechanizm, który nie pozwala im wyjść z tego wszystkiego z twarzą, tzn. powiedzieć sobie: "Myliliśmy się". W gruncie rzeczy oznaczałoby to, że musieliby oni zmienić ogląd całej sytuacji w Polsce, sił politycznych...- Oczywiście, że tak. Dlatego mój apel do "naszej" strony jest następujący: Pozwólmy im wyjść z twarzą, pozwólmy im się przyznać, że się mylili. Dajmy im szansę, by się do nas przyłączyli - na przykład 10 kwietnia, w drugą rocznicę tragedii. Niech przyjdą na Krakowskie Przedmieście. Musimy się starać zmienić Polskę, a w tej najbardziej tragicznej sprawie śledztwa smoleńskiego skupia się właściwie wszystko. Możemy sobie zadawać pytanie: jaki to jest rząd, który pozwala na tego rodzaju manipulacje. „.....” Żurek Dwie grupy obywateli, jakie ujawniły się na tle tragedii smoleńskiej - ta, która broniła polskiej racji stanu, i ta, która uwierzyła rządowi - powinny się pojednać? Jak to zrobić, nie tracąc honoru, i czy w ogóle jest to możliwe? Krasnodębski - Oddzieliłbym ludzi łatwowiernych, którzy zaufali Tuskowi i PO, od tych, którzy odpowiadają politycznie za tragedię i za śledztwo smoleńskie, dziennikarzy, którzy rozpowszechniali fałszywe wersje o awanturze między gen. Błasikiem i majorem Protasiukiem, którzy dopisywali jakieś fałszywe zdania: "Jak nie wyląduję, to mnie zabije" czy "Tak lądują debeściaki". Demokracja opiera się na odpowiedzialności i ci ludzie z całą pewnością muszą ją ponieść. Już przecież wiemy, że "grube kreski" do niczego dobrego nie prowadzą. Natomiast inaczej powinniśmy traktować zwykłych ludzi, którzy uwierzyli politykom lub jakiemuś prominentnemu funkcjonariuszowi przebranemu za dziennikarza. I do tych osób powinniśmy się zwracać - cierpliwą pracą, organizując spotkania, dyskutując itd. Tak było w latach, 70 kiedy inaczej przecież traktowaliśmy zdezorientowane społeczeństwo, inaczej natomiast lektorów Komitetu Centralnego PZPR. W końcu ludzie przejrzeli na oczy. Wymaga to rozmowy ze społeczeństwem połączonej z krytyką władz, domaganiem się odpowiedzialności i rzeczowym wykazywaniem nieprawdy, którą szerzą media.”..(źródło)

Jednym słowem prawica konserwatywna rozpoczęła tworzenie argumentacji, instrumentów psychologicznych, pozwalających przyłączyć, zaakceptować w ramach buntu przeciw władzy jej dawnych zwolenników, jak ich nazwał Krasnodębski ludzi łatwowiernych. Marek Mojsiewicz

Ciekawie, wesoło – ale goło Afera z ustawą refundacyjna przyćmiła medialnie inne wydarzenia, ale czego spodziewać się po rządzie Tuska, goniącym w piętkę jak ekipa Gierka po roku 1976, gdy kończyła się pożyczona forsa?...Trzeba było „znaleźć” ponad miliard złotych „oszczędności w służbie zdrowia” i minister Kopacz ukryła to fiskalne znalezisko w ustawie, noszącej wszelkie znamiona totalniackiego prawa, czyniącego z lekarzy kontrolerów, inwigilujących pacjentów. Za wykonanie tej brudnej roboty Tusk wynagrodził panią Kopacz synekurą marszalicy Sejmu (wcześniej łgała dla zasługi w sprawie zamachu smoleńskiego...), a młody ambicjoner bez zahamowań, pan Arłukowicz, dostał zadanie wkupienia się w łaski swej nowej partii wdrożeniem w życie scheissu autorstwa pani Kopacz. Widać, że w PO egzekwują skrupulatnie polityczne wierzytelności: czyż nie rolą pierwszego pyskacza wkupował się w jej łaski i poseł Niesiołowski?Teraz zażartą obroną legislacyjnego szajsu pani Kopacz zajęła się inna ambicjonerka „z przeszłością”, Kluzik-Rostkowska... Spluńmy. Trafiła przecież kosa na kamień i Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy p.Bukla (dobra szkoła - czyż nie członek UPR przed laty?) utarł nosa politycznym grandziarzom. To dobry przykład, jak w dobrej sprawie można wykorzystać nawet związek zawodowy...Bo w PRL-owski „ethos” wpisuje się także sama „filozofia” reformowania lecznictwa: skłócić lekarzy z pacjentami, pacjentów z aptekarzami, aptekarzy z pacjentami – i tylko spasiona, tłusta biurokracja dojąca bezwstydnie publiczny sektor leczniczy wyjdzie na tej operacji umocniona... Wszystko wskazuje, że chociaż lekarze obronią się przed próbą nałożenia na nich obowiązku delatorów – to pacjenci jednak dołożą jeszcze ten dodatkowy miliard złotych do publicznej służby zdrowia! Wychodzi zwolna na jaw, że ustawa refundacyjna niesie za sobą także wzrost cen wielu lekarstw, i to rzędu kilkuset procent! Pod rządami łże-liberałów socjalizm musi zwyciężać, a elektorat musi być zdradzany. Większa przecież zdrada zawiązuje się gdzie indziej, i o niej akurat w mediach cicho. W przededniu Wigilii Bożego Narodzenia minionego roku sąd rejonowy w Opolu zarejestrował Stowarzyszeni Osób Narodowości Śląskiej, uznając tym samym istnienie „narodowości śląskiej”. A z trudno uwierzyć, żeby taka decyzja „niezawisłego sądu” nie była konsultowana z czynnikami rządowymi, bo przecież dotyczy spraw państwowej najwyższej wagi z wszystkimi możliwymi konsekwencjami tego swobodnego uznania? Mogą to być konsekwencje w postaci oderwania Śląska od Polski. Sądową (polityczną!) decyzje o uznaniu „narodowości śląskiej” obudowano, dla niepoznaki, dwoma warunkami, mającymi w oczach opinii publicznej stwarzać wrażenie niezbędnych „bezpieczników”. Nakazano, więc wpisać w status zarejestrowanego Stowarzyszenia dwa dodatkowe punkty: że członkowie Stowarzyszenie nie będą uczestniczyć w wyborach oraz że Stowarzyszenie nie będzie zabiegać o zmiany w ustawie o mniejszościach narodowych. Obydwa te warunki, wpisane do statutu Stowarzyszenia na polecenie sądu, są w sposób oczywisty sprzeczne z Konstytucją, bo udział w żadnej legalnej organizacji nie może pozbawiać obywatela jego konstytucyjnych praw... Te „bezpieczniki”, zatem to „zasłona dymna”, która wkrótce rozwieje się na wietrze historii: tylko patrzeć, jak Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej wystąpi o usunięcie ich ze statutu, jako naruszających prawa obywatela, a kolejny „niezawisły sąd” uwzględni to roszczenie. Na razie „niezawisła prokuratura” odwołała się od decyzji opolskiego sądu. Z jakim skutkiem? „Pażiwiom, uwidim”. Być może nie ma ceny, jakiej zaprzańcy nie zapłaciliby swym protektorom, byle tylko administrować Polską. Gdy jedni płacą zamachem smoleńskim, inni – gotowi zapłacić i Śląskiem, a może nawet są to jedni i ci sami? W końcu strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie zobowiązuje... A tu w warunkach zaostrzającego się kryzysu bezpieczniackie koterie skaczą sobie do pysków. Prokuratury wojskowa i cywilna – swoiste ekspozytury tajnych służb - uczestniczą w tej walce podjazdowej, we wzajemnym zbieraniu na siebie haków, w ekonomicznej rywalizacji. W tej sytuacji teatralna „próba samobójstwa” prokuratora-pułkownika Przybyła budzi zdrowy, wesoły śmiech. Płk-prokurator Przybył, jako Otello, prokuratura wojskowa, jako Desdemona? Ale co to za prokurator wojskowy, który dla dobra służby nie potrafi nawet porządnie się zastrzelić?... Przypominają się słowa Brianda, premiera Francji, gdy jeden z francuskich dyplomatów popuścił w spodnie podczas składania listów uwierzytelniających: „Niewiele od nich wymagam, żeby tylko nie sra... w portki na służbie, ale i tego nie mogę się doprosić”... Ale fakt, że dwie ważne ekspozytury dwóch tajnych bezpieczniackich „ordynacji”, wojskowej i cywilnej, tak spektakularnie hulnęły sobie do pysków świadczy, że „walka klasowa” w kryzysie eurokołchozowym zaostrza się. „W czasie kryzysów strzeżcie się agentów” – doradzał Piłsudski... Idą, więc ciekawe czasy! Już wcześniej zapowiadały je rozmaite znaki, nie tyle może na niebie, co na kontach, zwłaszcza na kontach szwajcarskich. Do tych znaków należał także areszt wydobywczy dla Petera Vogla-Filipczyńskiego, tajemnicza postać Turka, co to okradł konto gen.Czempińskiego (plotka głosi, że „ukradziony” milion poszedł na finansowanie Ruchu Palikota...), tajne nagranie przez płk Klicha swej rozmowy z ministrem Klichem (dał nam przykład Adam Michnik jak nagrywać mamy), zmiana tonu TVN wobec PO, i wiele innych znaków. Sądząc po występie płk-prokuratora Przybyła – nie będą to, na szczęście, tylko ciekawe, ale i wesołe czasy! Niestety jednak: w Polsce jak już wesoło – to i zarazem goło, czego raz jeszcze dowodzą rosnące ceny. Ale i tu, jak za PRL – „rząd się zawsze wyżywi”. Nawet lepiej, niż za PRL. Za granicą też próżno szukać pocieszenia. Merkel z Sarkozym uzgodnili wprowadzenie podatku od operacji bankowych, a że wszystkie podatki są przerzucalne – na końcu zapłacą nie banki, a zwykli „union-europejczycy”. W Izraelu rasizm triumfuje: Sąd Najwyższy zakazał osiedlania się w Izraelu małżonkom obywateli izraelskich pochodzenia arabskiego z obawy przed - cytuję - „narodowym samobójstwem”; czy władze Izraela będą teraz uczyć się od hitlerowców metod sprawdzania pochodzenia?... Tylko z Turcji (ex oriente lux) dobra nowina: aresztowano b. szefa sztabu armii – podobno chciał flancować „islamską wiosnę” także w Stambule, ale nie podano, na czyje zlecenie. Co tu dużo mówić – rok 2012 nie zapowiada się, jako rok stabilizacji, pewności i bezpieczeństwa dla europejczyków, prędzej już dla Turków?

Marian Miszalski

Nasz wywiad, red. Cezary Gmyz: Już nie rechoczą o Smoleńsku. "By przykryć prawdę spuszczają ze smyczy tego tchórza Palikota" wPolityce.pl:  Już nawet tygodnik "Wprost", który wyszydzał wszystkich domagających się prawdy o Smoleńsku ogłasza, że "niewiele wiemy" o katastrofie. Czy można, więc powiedzieć, że dotychczasowa linia zwolenników rządowego niby-dochodzenia się rozsypała? CEZARY GMYZ, dziennikarz śledczy, publicysta "Uważam Rze" i "Rzeczpospolitej": Mam wrażenie, że rechot, którego szczytem były wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu związane z krzyżem, powoli zaczyna więznąć w krtani. Próby przykrycia prawdy, jak choćby wniosek Palikota o rozwiązanie zespołu smoleńskiego dobitnie świadczą, że coraz ciężej jest ukryć prawdę. Palikot zawsze jest spuszczany ze smyczy, kiedy pojawiają się kłopoty. Ten tchórz, który zaszył się w szczurzą norę po 10 kwietnia znów bryluje. Tym razem jednak nie jest to oznaka zwycięstwa kłamstwa, lecz niebezpieczeństwa, jakie niesie za sobą ujawnienie prawdy. Nawiasem mówiąc Palikot swoimi wygłupami usiłuje odwrócić uwagę od oskarżeń o okradzenie byłej żony i chowanie pieniędzy  przed polskim fiskusem w rajach podatkowych.

Niestety ostatnie wydarzenia związane z atakami hackerskimi pokazują, że nasze państwo jest w stanie gorszym niż przed katastrofą smoleńską. Od kilku dni widzimy bezradność naszych służb specjalnych, które nie są w stanie przywrócić działania internetowych stron rządowych. ABW zapewniała, że była przygotowana na najbardziej skomplikowane i nowoczesne ataki internetowe a ten się powiódł, bo był zbyt prosty lub wręcz prostacki. Inny słowy szykowaliśmy się na wojnę atomową a zostaliśmy zabici łopatą. Żałosne.

Czy komisja rządowa powinna wznowić swoją pracę? Czy raport Millera w swojej istocie jest jeszcze do obrony? Absolutnie Komisja Millera nie powinna wznawiać pracy. Blamaż byłego ministra a obecnie wojewody małopolskiego, który odpowiada nie tylko za autoryzowanie kłamstw Anodiny o obecności gen Błasika w kabinie pilotów, powinien się skończyć jego natychmiastową dymisją. Dodajmy, że Miller dalej brnie w te kłamstwa w wywiadach dla Gazety Wyborczej i Newsweeka. Niestety, jest to autoryzowane przez premiera. Nie waham się stwierdzić, że Miller stojący na czele komisji badającej ten wypadek był sędzią we własnej sprawie. To on, bowiem nadzorował Biuro Ochrony Rządu, które nie było w stanie zapewnić bezpieczeństwa głowie państwa. Do tego stopnia, że oficerowie BOR, którzy mieli sprawdzić lotnisko pod względem bezpieczeństwa premiera i prezydenta zostali odprawieni z kwitkiem przez ciecia. Jeżeli premier Donald Tusk czuje się dobrze chroniony przez ludzi generała Mariana Janickiego to ma bardzo dobre samopoczucie. Jedynym ciałem, ktore mogłoby przybliżyć nas do prawdy o katastrofie smoleńskiej jest komisja międzynarodowa.

Na czym polega istota zmian w naszej wiedzy o tragedii po odczytaniu zapisu dźwiękowego z kokpitu? Nie chodzi tylko o ustalenie, że nie ma żadnych dowodów na obecność generała Błasika w kokpicie. Ze stenogramów sporządzonych przez Instytut Ekspetryz Sądowych im Jana Sehna w Krakowie wynika jeszcze jeden wniosek – prawie do ostatnich sekund lotu w kabinie panował wzorowy porządek. Zasada sterylnego kokpitu była w pełni respektowana a piloci w pełni skupieni na zadaniu, jakim było nie lądowanie, ale ocena sytuacji poprzez wykonanie próbnego podjeścia. Jeśli porównamy to ze stenogramami z wieży kontrolnej, na której panuje chaos, co najmniej od chwili, gdy o mało na płycie lotniska nie roztrzaskał się rosyjski Ił to kokpit tupolewa była oazą profesjonalnego spokoju.

Czy Pana zdaniem tupolew uderzył w brzozę? Na to pytanie muszę odpowiedzieć szczerze – nie wiem. I walnąć się, jako dziennikarz w piersi, że wcześniej pewne wiadomości brałem za prawdę nie pytając o dowody. Jednak po ekspertyzie Instytutu im. Sehna a potem po tekście Pawła Reszki i Michała Majewskiego, którzy odkryli, że nikt nie chce się przyznać do rozpoznania głosu generała Błasika stwierdziłem, że trzeba zadać najważniejsze pytanie – skąd wiemy, że tupolew zawadził skrzydłem o brzozę i że to była przyczyna katastrofy? Jeszcze raz przejrzałem raport MAK, polskie uwagi do tego raportu i raport Millera wreszcie. Oraz załączniki do tych dokumentów. To, co rzuciło mi się teraz w oczy to fakt, że we wszystkich tych dokumentach uderzenie w brzozę skrzydłem jest traktowane, jako aksjomat, dogmat wręcz, który nie wymaga udowadniania. Ekspertyz sporządzone przez profesorów Biniendę i Nowaczyka na potrzeby zespołu smoleńskiego nie dać się już zbyć rechotem – wariaci od Macierewicza. Czekam aż polscy i naukowcy zmierzą się z obliczeniami przez nich przedstawionymi. To również jest kwestia wiarygodności polskiej nauki.

zespół wPolityce.pl

Smoleńskie kłamstwa Przypomina się powiedzenie, że prawda jest pierwszą ofiarą wojny. Gdy wybucha wojna, to zaczynają obowiązywać specjalne procedury - cenzura, kontrolowany obieg informacji - mówi w rozmowie z Anitą Sobczak profesor Andrzej Zybertowicz. Ostatnio pojawiły się nowe fakty w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wielu komentatorów to jednak zbagatelizowało, dlaczego? – Przypomina się powiedzenie, że prawda jest pierwszą ofiarą wojny. Gdy wybucha wojna, to zaczynają obowiązywać specjalne procedury – cenzura, kontrolowany obieg informacji.

Ale w Polsce nie mamy wojny. – W Polsce trwa zimna wojna między środowiskami, które reprezentuje Platforma i tymi, które reprezentuje PiS. Obie strony potrafią grać nie fair, chociaż z mojego punktu widzenia odpowiedzialność nie jest równo rozłożona – bardziej agresywni są rządzący. W pewnym momencie wydarzyła się katastrofa smoleńska. I się zaczęło: jeszcze zanim cokolwiek było jasne, usłyszeliśmy, że samolot 4 razy podchodził do lądowania.

Dziś wiemy, że to nieprawda, wtedy panował ogromny chaos informacyjny. – Ale ktoś tę informację wymyślił i puścił w obieg. Ktoś inny bez sprawdzenia powielał. Aby rozumieć złożone sytuacje, trzeba potrafić oddzielać to, co jest faktem niewątpliwym, od tego, co jest tylko przypuszczeniem. Nie wiem, dlaczego samolot spadł, ale faktem niewątpliwym jest, że od początku puszczano w obieg kłamstwa. Tak jak te 4 podejścia. Nie wiem, czy gen. Błasik był w kabinie podczas lądowania, ale ktoś puścił w obieg, że mówił konkretne słowa. Dziś wiemy też, iż TVN bezpodstawnie prezentowała newsa o rzekomych słowach w kokpicie: Jak nie wyląduję, to mnie zabiją. Być może dziennikarze, którzy przekazywali te informacje, nie tyle celowo wprowadzali w błąd, co ulegali mentalności stadnej. Ale ważniejsze jest, kto to wymyślił i na to przyzwalał. I dlaczego zadziałał też inny mechanizm – profesjonalni dziennikarze najwyraźniej nie czuli potrzeby sprawdzenia tych „newsów”.

Może sprawdzali i wszystkie ich źródła je potwierdzały. – Chodzi raczej o to, że po obu stronach sporu wytworzyła się mentalność sekciarska. Gdy jakaś informacja pasuje do mojego obrazu świata, automatycznie ją przyswajam, zawieszając krytycyzm i zdolności  analityczne. Gdy nie pasuje, automatycznie ją odrzucam. Wielu osobom pasowało, że ten straszny prezydent z rzekomą skłonnością do alkoholu, żeby realizować swoje fanatyczne obsesje antyrosyjskie, poprzez generała naciskał na zastraszoną załogę. Ludzie, którzy bezpodstawnie powielali takie informacje, czuli się jakby poszli na wojnę i rozgrzeszali się z uprawiania czarnej propagandy. Problem ma jeszcze szerszy wymiar – osoby profesjonalnie wyszkolone do obiektywnego przetwarzania informacji nie zabrały głosu.

Kogo ma pan na myśli? – Ludzi nauki. Nazywam to abdykacją rozumu. Ci, którzy posiadają kompetencje do obiektywnego przetwarzania informacji, nie zaangażowali się w rozwikływanie przyczyn katastrofy. Polscy specjaliści z nauk obliczeniowych, nie zrobili – o ile wiem - ani jednej konferencji na temat tego, czy hipoteza, że brzoza spowodowała utratę stabilności lotu przez samolot jest zgodna z tym, co nauka mówi o naprężeniach materiałów i zderzeniach. To wskazuje, jaka jest kondycja moralna przedstawicieli polskich nauk technicznych.

Środowisko skupione wokół PiS jest przekonane przecież, że to niemożliwe. – Nie wiem, jak było. Ale nie może być tak, że minister Jerzy Miller na pytanie o brzozę na konferencji prasowej odpowiada zdroworozsądkowo: proszę sobie wyobrazić, że auto jadące z dużą prędkością uderza w słup. Jego słowa powinny być wsparte fachowymi obliczeniami, np. symulacją komputerową.

Dlaczego pana zdaniem środowiska akademickie wstrzymują się od głosu? – Dominuje poprawność polityczna. I strach przed jej naruszeniem.

Strach, przed czym? Przecież nikt by naukowców do więzień nie wysyłał. – Obawa np. przed powtórzeniem tego, co spotkało UJ po publikacji książki Pawła Zyzaka. Ministerstwo zapowiedziało wysłanie tam kontroli, bo autor pracy magisterskiej śmiał napisać „książkę z tezą”, na co łaskawie zwrócił uwagę sam ówczesny wicepremier Grzegorz Schetyna. W Polsce wśród wielu uczonych upowszechniła się niezdrowa filozofia neutralności badawczej w służbie polityki. Wielu wybitnych badaczy z obawy przed zarzutem upolitycznienia unika tematów drażliwych. Podobnie jest w części środowisk medialnych.

Na początku naszej rozmowy powiedział pan, że w czasie wojny, obowiązuje ścisły obieg informacji. Pana zdaniem przekaz w sprawie smoleńska jest kontrolowany? – Z wyjątkiem społeczeństw totalitarnych obieg informacji nigdy nie jest w pełni kontrolowany. Jest mieszaniną sytuacji kontrolowanych i spontanicznych. Na przykład 18 stycznia br. prof. Radosław Markowski podekscytowanym głosem mówi w radiu: „tam jest jedna kuriozalna rzecz (…) rozpoznano, uwaga, 17 głosów  (…) tam była jakaś balanga w tym kokpicie”. Nawet red. Janina Paradowska nieśmiało próbowała go uspokajać mówiąc o głosach z wieży lotniska. Nie sądzę, by profesor dostał polecenie robienia szumu informacyjnego. On po prostu uległ kliszom myślowym typowym dla środowiska, w którym funkcjonuje. Jego umysł stronniczo filtruje informacje. Sama selekcja informacji to normalny mechanizm, ale nas, naukowców uczy się, byśmy kontrolowali swoje stereotypy. To samo dotyczy argumentu, że gen. Błasik na pewno był w kokpicie, bo tam znaleziono jego ciało. Ale wiemy, iż znaleziono nie w kokpicie, ale w sektorze, w którym leżał kokpit. Co więcej, nie było tam ciał części załogi, a było sporo innych ciał. Ale sam min. Miller mówi o ciele w kokpicie. Miałem okazję kilka lat temu rozmawiać z min. Millerem. Sprawił na mnie wtedy wrażenie państwowca, człowieka inteligentnego. W czasie prac jego komisji otrzymywał wiele razów, w tym niezasłużonych. Ale teraz nie waży słów, broni złej sprawy, wygląda jakby stracił zdolność rzetelnego komunikowania informacji.

Po prostu broni ustaleń swojej komisji. – Ale czy robi to rzeczowo? Podejrzewam, że podlega odruchom plemiennym. Bywał silnie atakowany, więc zapisał się do tego plemienia, które go przygarnęło, gubiąc po drodze zdolność, a może i potrzebę, analitycznego myślenia.

Wracając do kontroli obiegu informacji – czy to rząd formułuje przekaz w taki sposób, jaki jest dla niego wygodny? – To gra publicznych komunikatów, które zarazem są nieformalnymi sugestiami. Jeśli min. Paweł Graś mówi, że nowa informacja o gen. Błasiku nie przywróci ofiarom życia, to daje sygnał zaprzyjaźnionym podmiotom, be sprawę bagatelizować. W teorii mówi się o zjawisku zarządzaniu przez kulturę. Często nie trzeba wydawać precyzyjnych poleceń, bo całe środowisko wie, co wypada robić, a czego nie. Żaden spisek, zwykły konformizm.

Z pana słów wynika, jakby druga strona sporu była niewinna jak baranek. – Już mówiłem, że tak nie jest. Myślenie sekciarskie występuje też w środowiskach niepodległościowych. Wiele osób od początku wołało: to zamach. Ale różnica miała polegać na tym, że to tylko „moher” miał bezmyślnie przyjmować pewne tezy, a światli intelektualiści i politycy mieli myśleć racjonalnie. Okazało się, że nieracjonalność dotknęła świat elit jeszcze silniej niż świat ludzi prostych.

Skąd wynika ta dezinformacja w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy? – Przyjmijmy, że nie było zamachu. Ale ktoś przecież jest odpowiedzialny za katastrofę. Liczne zaniedbania nie ulegają wątpliwości. Przyjmijmy, że zaniedbania były i po polskiej, i po rosyjskiej stronie. Jasne, że wszyscy, którzy za zaniedbania są odpowiedzialni, mają interes w tym, żeby proces ustalania faktów był zakłócony. By wmówić nam np., że prawdy nigdy nie da się poznać. Poza tym, jak przekonująco pokazał w "Kulisach Platformy" Janusz P., podstawowa strategia działania Tuska i jego otoczenia to polityczne rozgrywanie wszelkich wydarzeń, kombinowanie jak to wykorzystać. Katastrofę też postanowiono wykorzystać – zrzucić odpowiedzialność na prezydenta i doprowadzić do tego, żeby PiS został przy okazji kompletnie zdelegitymizowany.

Czy jest szansa na przełamanie zaciemniania tej sprawy? – Niedawno prof. Andrzej Nowak napisał: "Donald Tusk mógł teraz zejść z tej równi pochyłej. Ale nie chciał". Informacja o braku dowodów na obecność gen. Błasika w kabinie była dla premiera okazją, żeby zachować się jak mąż stanu. Pierwsza reakcja min. Grasia dała jednak jasny sygnał, jakie jest stanowisko premiera – nie ma problemu. To brnięcie w kłamstwa przypomina sytuację Lecha Wałęsy. Gdyby Wałęsa po tym, jak został prezydentem, przyznał się do współpracy z SB jako młody człowiek i powiedział, że potem jednak pomógł Polakom wygrać z komuną, ludzie by mu wybaczyli. Wałęsa jednak zablokował się psychicznie. Mówi, że sam wszystko wygrał, nie potrzebuje żadnego wybaczenia od ludzi, bo on jest naszym darczyńcą. Ten jego upór prowadzi do pytania: czy gdyby jego związki z tajnymi służbami PRL sprowadzały się tylko do epizodu z lat 70., to czy tak trudno byłoby mu się przyznać? Analogicznie to samo dotyczy Tuska – gdyby matactwa dotyczyły tylko jednego wątku śledztwa, a nie rozciągały się na przygotowanie wizyty, na decyzje o kierunkach śledztwa etc., to czy tak trudno byłoby dokonać tego zwrotu? Odpowiadając na Pani pytanie – to kwestia tego, czy Platforma ma w rezerwie kogoś, kto będzie w stanie wyciągnąć rękę do opozycji, kiedy autorytet Tuska będzie już kompletnie wypłukany. Myślę, że to mógłby być Jarosław Gowin.

Który na razie jest zderzakiem. – Ale jeśli zachowa się inteligentnie, to w którymś momencie zostanie doceniony. W sprawie Andrzeja Seremeta jak na razie wypowiada się zgodnie z interesem państwa.

Rozmawiała Anita Sobczak

Hakerzy wywołali dyskusję. I dobrze Jeśli ktoś chciał w sobotni wieczór skorzystać ze stron Sejmu, Kancelarii Premiera czy prezydenta RP - mógł mieć poważny problem. Żadna ze stron nie działała. Trwało to kilka godzin - pisze Łukasz Warzecha Był to prawdopodobnie skutek protestu internautów przeciwko rychłemu podpisaniu przez Polskę porozumienia, znanego pod nazwą ACTA (Anti-Cointerfeiting Trade Agreement, czyli porozumienie handlowe przeciwko naruszaniu własności intelektualnej). Wiele artykułów umowy będzie miało wpływ na własność intelektualną w postaci cyfrowej, a więc to, co najważniejsze w nowych technologiach i w korzystaniu z sieci. Jednak ta akcja przeciwko podpisaniu ACTA to nie zabawa, a anonimowi internauci  (grupa Anonymous) to nie jedyni protestujący. Ogromne wątpliwości zgłasza wiele organizacji pozarządowych, które dbają o wolność słowa lub zajmują się otwartością internetu. W Polsce są to m.in. Fundacja Panoptykon, Internet Society Poland, Fundacja Nowoczesna Polska czy Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania, które 16 stycznia skierowały do premiera alarmujące pismo. Zastrzeżenia do umowy ACTA – którą polski rząd zamierzał podpisać już 26 stycznia – są dwojakiego rodzaju. Pierwsza ich grupa dotyczy trybu, w jaki umowa była negocjowana i w jakim zdecydowano o jej podpisaniu. Otóż negocjacje, dotyczące kształtu umowy, toczyły całkowicie poza zasięgiem partnerów społecznych, właściwie w tajemnicy. Rada UE w grudniu 2011 zdecydowała, że do ACTA przystąpi cała Unia Europejska. W Polsce nad przyjęciem aktu nie było żadnej debaty, o jakichkolwiek konsultacjach społecznych nie wspominając. W swoim oświadczeniu przedstawiciele polskich organizacji pozarządowych stwierdzają: „Organizacje pozarządowe zaangażowane w proces dialogu dotyczącego przyszłości społeczeństwa informacyjnego wielokrotnie zwracały uwagę rządu polskiego na kluczowy charakter tego porozumienia i konieczność podjęcia zdecydowanych działań w celu ochrony praw podstawowych. Niestety, dwa lata po rozpoczęciu dialogu społecznego w kwestiach ochrony podstawowych praw obywateli związanych z internetem – dialogu, który zaczął się od pamiętnej sprawy Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych – polska opinia publiczna ciągle nie ma podstawowych informacji dotyczących zaangażowania państwa polskiego w proces negocjacji ACTA”. Druga grupa wątpliwości dotyczy samej treści ACTA. Przedstawiciele polskich władz uspokajają, że nasze własne regulacje i tak sięgają dalej niż rozwiązania ACTA, a umowa nie wymaga wprowadzania żadnych zmian w prawie polskim ani europejskim. W takim razie – pada całkiem uzasadnione pytanie – po co nam ona w ogóle? Jeżeli ACTA rzeczywiście nic nie zmienia, to, po co ją podpisywać? A może jednak zmienia i może ktoś ma w tych zmianach poważny interes? Krytycy wskazują na konkretne elementy ACTA, jako groźne dla wolności słowa i rozwoju internetu. Zauważają na przykład, że z ACTA może wynikać prawo do odcinania użytkowników od usług telekomunikacyjnych w ramach „środków tymczasowych”, które mają zapobiec naruszeniu własności intelektualnej, co daje olbrzymie możliwości interpretacji rozszerzającej. Wskazują, że „ACTA dopuszcza prywatną egzekucję praw autorskich oraz zapobieganie ich  domniemanym naruszeniom bez kontroli sądu i gwarancji uczciwego procesu”. Ostrzegają, że dochodząc odszkodowania, producenci mogą kierować się nie poziomem faktycznych strat, ale „sugerowaną ceną detaliczną” produktów. Przede wszystkim zaś – i to wydaje się szczególnie istotne – zwracają uwagę, że ACTA to kolejny akt sporządzony zapewne (proces negocjacji był wybitnie nietransparentny, pozostają więc przypuszczenia) pod naciskiem firm, które w sposób nierzadko drakoński i obsesyjny ścigają za najdrobniejsze naruszenia swoich praw autorskich. Najbardziej jaskrawe przykłady to sięgające dziesiątków tysięcy dolarów kary, które w kilku przypadkach amerykańskie sądy orzekły za nielegalne ściąganie plików muzycznych (większość oskarżonych idzie na ugodę). Dyskusja o zasadności restrykcyjnej polityki w kwestii praw autorskich w Polsce jest wciąż marginalna, ale na świecie to jeden z najżywiej omawianych tematów. I coraz silniejsze są głosy, że żądania wielkich koncernów, produkujących muzykę czy oprogramowanie są bezzasadne, krępują wolność słowa i innowacyjność, a odszkodowania, jakich te firmy się domagają, są absurdalnie wysokie w stosunku do faktycznie ponoszonych strat. Koncerny starają się, więc dogadywać z rządami ponad głowami organizacji pozarządowych, aby zagwarantować sobie korzystne dla siebie rozwiązania. Niezależnie od tego, jakie faktycznie mogą być w świetle polskiego prawa skutki przyjęcia ACTA, zupełnie niezrozumiałe i bardzo niepokojące jest, że dzieje się to za plecami opinii publicznej, z obejściem konsultacji społecznych, właściwie po kryjomu. Już samo to powinno być sygnałem ostrzegawczym. Łukasz Warzecha

Państwo ulega erozji na naszych oczach Posyłamy w świat komunikat, że w niewyjaśnionych okolicznościach mogą ginąć najważniejsze osoby w państwie i ta sprawa może pozostać w zawieszeniu. Przecież to może zachęcać terrorystów do podobnych aktów - mówi w rozmowie z Dorotą Łosiewicz profesor Zdzisław Krasnodębski, wykładowca Uniwersytetu w Bremie Rok temu poszła w świat wersja katastrofy przedstawiona przez MAK. Dziś wiemy, że nie było tak, że pijany generał sterroryzował załogę na życzenie prezydenta. Czy Polska powinna zabiegać o to, żeby w opinii międzynarodowej zatrzeć tamtą wersję? Czy to w ogóle ma znaczenie? - Dla Polski ma ogromne znaczenie. Tamta wersja stawiała nasze państwo w bardzo niekorzystnym świetle. To ma też znaczenie dla opinii publicznej poza Polską, która jest bardzo źle informowana o tej sprawie. W Polsce już od prawie dwóch tygodni trwa nowa debata na temat katastrofy smoleńskiej. Okazało się, bowiem, że to co uważano za ustalenia faktów opierało się na wątłych podstawach. Były to bardziej domniemania, wynikające z interesów politycznych. Okazało się, że nie ma dowodów na obecność generał Błasika w kokpicie. To jednak nie przebija się do opinii międzynarodowej. Europejskie gazety w ogóle o tym nie piszą.
Co rząd mógłby zrobić, żeby te nowe fakty przebiły się do opinii publicznej? - Mógłby np. przygotować oświadczenie w tej sprawie dla mediów zagranicznych. Mógłby zorganizować konferencję, np. dla zagranicznych korespondentów, na której przedstawiono by nowe fakty, zrelacjonowano dotychczasowe ustalenia, etc. Wreszcie, nie bez znaczenia jest działalność polskich dziennikarzy, którzy przecież mają możliwość przebić się na arenę międzynarodową i wpłynąć na opinię publiczną za granicą. Należałoby jej wytłumaczyć, dlaczego ta sprawa jest ważna dla Polaków. A jest ważna, choćby, dlatego, że bardzo nas dzieli. To jeden z najistotniejszych czynników kształtujących atmosferę w kraju. Ponadto ta sprawa dotyczy relacji polsko-rosyjskich i jako taka powinna być ważna dla Europy, bo mówi także coś o Rosji. A przecież jasno widać, że to śledztwo po stronie rosyjskiej od początku nie było prowadzone jak należy. Nie ma wątpliwości, że starano się zatrzeć ślady odpowiedzialności, która jest po tamtej stronie.
Dlaczego pan uważa, że Europę i świat powinno interesować smoleńskie śledztwo? - W dużym kraju, który jest ceniony w świecie i strukturach zachodnich, należy do UE i do NATO ginie prezydent, jego żona, dowództwo armii, szef NBP i wielu innych znaczących polityków. I co? I cała sprawa prowadzona jest tak, jakby to był jakiś zupełnie nieznaczący epizod. To przecież ma znaczenie dla kwestii bezpieczeństwa państwa i całego regionu. Dlatego powinna powstać komisja międzynarodowa. To zmieniłoby atmosferę w tej sprawie. A tak posyłamy w świat komunikat, że w niewyjaśnionych okolicznościach mogą ginąć najważniejsze osoby w państwie i ta sprawa może pozostać w zawieszeniu. Przecież to może zachęcać terrorystów do podobnych aktów. To jest wysyłany przez nasze władze komunikat, że Polska, która teoretycznie jest najsilniejszym państwem w regionie, ma podrzędny  status w NATO i Unii. Wyjaśnienie tej sprawy powinno interesować Węgrów, Czechów, Łotyszy, bo ta sytuacja obniża bezpieczeństwo w regionie.

Rząd jednak nie podejmuje działań, o których pan mówi. Komisja Jerzego Millera nie widzi powodów, by znów się zbierać. - To przykra, ale nasuwająca się konstatacja, że ludzie, którzy rządzili, gdy doszło do katastrofy, bronią głównie własnego interesu, a nie interesu państwa. Próba zaangażowania w sprawę takiej międzynarodowej komisji czy nawet zwołanie konferencji prasowej dla zagranicznych dziennikarzy wiązałoby się z przyznaniem się do błędu i porażki. Wszystko to, co działo się po katastrofie też było tragedią Polski. Minister Spraw Zagranicznych od razu rozpropagował wersję, którą przedstawili Rosjanie, skwapliwie zgadzał się z nią także polski akredytowany przy MAK Edmund Klich. Jednocześnie polską opinię publiczną, prasę, media wprowadzono w taki stan, który utrudniał domaganie się prawdy. Ludzie żądający lepszego śledztwa, prawdy byli obrażani, publicznie atakowani. Jak na tych spod krzyża, zrobiono nagonkę, łącznie z fizyczną przemocą. Z tego stanu podziału bardzo trudno wyjść. Jednocześnie pojawia się pytanie o odpowiedzialność konstytucyjną rządzących. Przecież premier nie zadbał o odpowiednią podstawę prawną dla tego śledztwa. Mamy sygnały, że prokuratorzy czy eksperci, którzy zajmowali inne stanowisko od oficjalnego, byli wypychani ze śledztwa. Dziwi reakcja na badania polskich niezależnych ekspertów. Przecież profesor Nowaczek czy profesor Binienda mogą się mylić, ale nie może być tak, że ich badania rzecznik rządu zbywa pseudo żartem. Należałoby podjąć poważną dyskusję. Tymczasem główne telewizyjne dzienniki informacyjne pokazują nam jakichś ekspertów, którzy ze skrzydłem w ręce opowiadają nam jakieś anegdoty, ale nie znamy  jednocześnie wyników badań, które przeprowadzili, bo zapewne ich nie przeprowadzili. Prawdopodobnie chodzi po prostu o lęk rządzących przed odpowiedzialnością karną. Przecież organizacja wizyty była fatalna. Wiemy, że Kancelaria Premiera nie dopełniła obowiązków, BOR nie dopełnił obowiązków. A przecież za BOR odpowiadał minister Miller, który kierował komisją. Inna sprawa to bezpośrednie przyczyny katastrofy, które są badane, a jeszcze inna, to brak rzetelnego i przejrzystego śledztwa. Przypomnijmy sobie, że premier Tusk złożył obietnice, że śledztwo będzie rzetelne i otwarte dla opinii publicznej.

Pana zdaniem nie dotrzymał słowa? - Oczywiście. Ta obietnica została złamana. To powinno go politycznie zdyskwalifikować. Obserwuję teraz ciekawą sytuację w Niemczech. Obecny prezydent, gdy był premierem Dolnej Saksonii, skłamał przed parlamentem w kwestiach finansowych. Fakt, że powiedział nieprawdę przed parlamentem daje wielu podstawy, by domagać się odwołania prezydenta ze stanowiska i wywołuje powszechne oburzenie opinii publicznej. W przypadku śledztwa smoleńskiego chodzi o sprawy  o wiele większej wagi. Do tego dochodzi kłamstwo minister Kopacz, o przekopaniu całego terenu. To są rzeczy niedopuszczalne. Ta sprawa dokonuje erozji naszego państwa, zżera je. Niszczy polską demokrację. Skoro pomimo takiego kłamstwa dostaje się awans, to znaczy, że w Polsce nikt za nic nie odpowiada. Tuż po katastrofie słyszeliśmy, że państwo zdało egzamin, to po prostu kpina. Stan naszego państwa najlepiej widać było ostatnio po ataku hakerów na strony rządowe. Jego instytucje nie działają. W sytuacjach zagrożenia Polska jest zupełnie bezsilna. Demokracja jest w kiepskim stanie, a obywatele niemal nie chcą mieć wpływu na to, co się dzieje. Udało się ich wprowadzić w taki mechanizm psychologiczny, że mimo faktów, ciągle są liczni Polacy, którzy do upadłego będą podtrzymywać wersję, że to pijany generał zmusił pilotów do lądowania. I wcale nie musiał mówić, żeby naciskać, wystarczy, że tam siedział. I co z tego, że nie ma dowodów, że siedział, skoro nie ma też, że nie siedział. A może  było tam nawet dwóch albo czterech generałów. Albo twierdzi się, że sama obecność prezydenta spowodowała, że piloci stracili umiejętności sterowania samolotem.
Nie jest tak, że tylko jedna strona wierzy w pewną wersję wydarzeń, nie posiadając dowodów. - Z drugiej strony sporu też formułowane są daleko idące hipotezy, często ocierające się o przesadę, a żadna z nich nie została zweryfikowana. Jednak, żeby mieć pewność, że jakaś hipoteza nie jest prawdziwa trzeba mieć dowody. Po sieci krąży film pt. „Płonący samolot”. ABW stwierdziła, że nie był montowany. Przecież ten film powinien być badany i analizowany przez wszystkich możliwych fachowców. Tymczasem to dziennikarze apelują o analizę tego filmu. Dlaczego nikt nie próbuje docierać do świadków zdarzenia, rozmawiać  z nimi, pytać, co widzieli, słyszeli? Obserwujemy brak zainteresowania wielu stron wyjaśnieniem tej sprawy. I to daje wiele do myślenia. Rozmawiała Dorota Łosiewicz

Faryzeusze contra Romney. Religia a polityka. Myślę, że warto pomyśleć na ile religia powinna ważyć na decyzjach politycznych, bowiem związków tych w żadnych warunkach nie da się wykluczyć. Temat ten w Polsce ciągle się pojawia, więc może warto zobaczyć jak wygląda gdzie indziej. Kwestia religii Mitt'a Romney jest "od zawsze". Nikt nie odważył się postawić jej wprost, za to zakulisowe knucia stają coraz bardziej widoczne. Mormoni, a takiej religii jest Romney, uważają się za chrześcijan. I to takich, którzy starają się zachować tradycje z czasów pierwszych chrześcijan, czasów Apostołów i tuz po nich. Prześledziłem zasady wiary mormonów, aby zorientować się, czym różnią się od reszty chrześcijaństwa. Otóż moim zdaniem teologicznie niczym. Natomiast hierarchicznie i ekonomicznie wiele. Ale zostawmy kwestie te na inna okazję. Ponieważ ewangelicy i katolicy w zasadzie nie uznają Mormonów za braci w wierze podjęto cicha wojnę z MIttem oraz jego mitem.W tym celu Ewangelicy usiłują zjednoczyć się wokół najbliższego konserwatyzmowi Ricka Santorum, mimo że ten nie ma najmniejszych szans na nominację. Gotowi są nawet poprzeć trzykrotnego przechrztę i dwukrotnego rozwodnika ( to zaiste konserwatyzm wierności) Gingricha byle nie dopuścić do nominacji Mormona. Trzy żony, trzy religie - najpierw Luteranin, potem Baptysta, teraz Katolik. Jak można takiemu wierzyć, że wierzy w to, co mówi i wierności obietnicom dotrzyma? Cała ta sytuacja dowodzi, że nie jest łatwo pogodzić religie i politykę. Moim zdaniem o ile nie powinno się dzielić wyborców według ich religijnych poglądów to należy oceniać polityków oparciu o ich zasady etyczno-moralne wynikające często z religii, ale nie według wyznawanej wiary. Część republikanów gotowa jest poprzeć Gingricha, aby utrącić nominacje Romneya nie zważając na to, że w ten sposób otwierają drzwi do Białego Domu Obamie, który czyni dla wiary więcej zła niż najgorszy chrześcijanin. Tak, więc republikańscy Faryzeusze mogą uczynić dla Królestwa niebieskiego więcej zła niż im się wydaje. Większym afrontem niż mianowanie Mormona będzie dla Świętej Trójcy podział chrześcijan, podział Kościoła. Współcześni Faryzeusze powinni przeczytać ustęp z Ewangelii Św.Jana 17:21:

"Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy dzięki ich słowu będą wierzyć we Mnie; aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie, aby i oni stanowili w Nas jedno, aby świat uwierzył, żeś Ty Mnie posłał. I także chwałę, którą Mi dałeś, przekazałem im, aby stanowili jedno, tak jak My jedno stanowimy”, Jeśli Chrzescijanie będą podzieleni z przyczyn niższej rangi jak choćby osoby, która wybieramy to jak można przekonać do jej akceptacji ateistów i niewierzących? Współcześni Faryzeusze powinni bardziej troszczyć się o to, aby zachować jedność w Chrystusie niż o roztrząsanie spraw teologicznych. Kwestie teologiczne nie są łatwe do rozstrzygnięcia, jeśli w ogóle możliwe. Wystarczy pamiętać, że przez tyle wieków nie udało się Chrześcijanom uzgodnić wspólnych poglądów w tak ważnych kwestiach jak Eucharystia czy sakramenty. Ale to, co można uzgodnić to wstrzymanie ataków na Romneya.Nie może być wątpliwości, co do strategii Faryzeuszy. Zestaw "wątpliwości anty-Romneyowych to bardziej jest teologiczny jihad niż ideologiczna krytyka. Ale skoro główny nurt chrzescijański nie potrafi dogadać się, co do czasów ostatecznych i życia po śmierci to jak można wątpić w chrzescijańskość Mormonów? Wystarczy sobie przypomnieć Mateusza 7:3: "Jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka (tkwi) w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata" Jak można domniemywać, że Santorum lub Gingrich bardziej zasługują na zaufanie. Może Faryzeusze z GOP powinni pofatygować się do Polski, aby naocznie się przekonać ile warte są popisy hipokryty biorącego ślub w kościele tuz przed wyborami wkrótce pokrzykującego, że nie uklęknie, bo właśnie odnowił się mu antyklerykalizm w kolanach. Najlepiej uczyć się na cudzych błędach i nie opierać swoich nadziei na przybłędach. Polacy na swoich błędach niczego się nie nauczyli.A szkoda. David Hill

Tajemnica czarnej skrzynki Tu-154m Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie badał kopię nagrań. Jego ustalenia przeczą wywodom Anodiny, a także wnioskom Millera. Ale co jest w oryginale? Nie wierzę w to, by wRosji Putina okazja nie czyniła złodzieja. Wierzę w talent fałszerzy rosyjskich służb. Pozostawienie czarnych skrzynek Rosjanom przez Tuska stanowi nie tyle błąd, co jest wyrazem współdziałania w brudnej robocie. GP słusznie uważa, że czarne skrzynki kryją wiele tajemnic. Czy wyjdą one na jaw? Wyniki badań, przeprowadzonych w Krakowie, stanowią przełom w śledztwie smoleńskim. Obalają one mit o obecności gen. Błasika w kabinie (nie ma ona wszakże, o czym pisałem, żadnego znaczenia dla sprawy, stanowiąc jedynie medialną mgłę podkreślającą fałszywe założenie, że jego obecność musiała doprowadzić do katastrofy) a także rzekome zderzenie z pancerną brzozą. Pozostał smród machinacji. Anodina/Miller. Teraz na rozwiązanie oczekuje zagadka tajemniczego zniknięcia oryginalnych taśm na kilka godzin. Podobno nie można było znaleźć skrzynek po katastrofie, (czemu przeczy wykonany zaraz po niej film, na którym są one widoczne). Wiadomo, że przewieziono je do Moskwy bez udziału polskich służb. Potem wyprodukowano wiele kopii (na pierwszej, z 31 maja 2010, brakowało kilkunastu sekund!) na zatem nie wierzę w autentyczność ustostępnionych Polsce materiałów. Przemawiają za tym następujące fakty, cytuję: „Na kopii zapisów rozmów z kokpitu Tu-154 o godz. 8:39:42 pojawia się np. „zaburzenie sygnału we wszystkich czterech kanałach, trwające ok. 0,4 s, wynikające ze zniekształcenia powierzchni taśmy na odcinku ok. 3 cm (karbowanie taśmy)” – stwierdzają eksperci z Krakowa. „Zakłócenie nastąpiło dziwnym trafem tuż przed ostatnią fazą lotu – dwie minuty przed katastrofą. W stenogramach, dołączonych do raportu Millera zakłócenia te opisane zostały, jako „chwilowe obniżenie amplitudy sygnału we wszystkich kanałach”. Ale na tym nie koniec: - „Prokurator Szeląg mówił podczas konferencji 16 stycznia br., że polscy eksperci poddali badaniu nagrania pod kątem „ciągłości i unikalnej zmienności częstotliwości prądu, który zapisał się na nagraniu”. Tymczasem na pokładzie Tu-154 nie ma zakłócającego źródła prądu zmiennego, a same skrzynki są zasilane prądem stałym 27 lub 36 V, wskazują eksperci. Zakłócenia prądem zmiennym zdaniem ekspertów mogły pojawić się jedynie na cyfrowej kopii w czasie jej przegrywania z oryginału w pomieszczeniu MAK, np. od sieci energetycznej. Owo charakterystyczne buczenie, jakie sprawiało polskim śledczym kłopoty z odczytaniem taśm na początku listopada 2011 roku, mogło być wywołane przez rosyjski prąd. Krakowski Instytut chciał usunąć tę „zagłuszarkę”, lecz wymagałoby to ustalenia częstotliwości prądu w chwili kopiowania taśm w Moskwie (wg. amb. Jerzego Bahra byłoby to możliwe jedynie w drodze noty dyplomatycznej). Na epilog czekamy.

http://www.youtube.com/watch?v=YQUCTbg8rio

Post scriptum: ten film Wiśniewskiego, na którym widać skrzynki, rozwiewa mgłę w sprawie tychże. Rzekome trudności z ich odnalezieniem to jedno z licznych kłamstw w tej aferze. Jan Bogatko

Ukryte dno ACTA ACTA, czyli Anti-Counterfeiting Trade Agreement, ma dwa oblicza. Po pierwsze, ten akt prawny jest skierowany przeciwko pirackiej ekonomii Chin, która powoli podbija świat; po drugie - to próba ograniczenia piractwa internetowego, które polega głównie na upowszechnianiu dopiero, co wprowadzonych na rynek filmów. Jednak zapisy prawne, które zawarte są w ACTA, mogą ograniczyć wymianę myśli i idei, co w konsekwencji może doprowadzić do prawdziwej katastrofy ekonomicznej. Pomysł międzynarodowego porozumienia w sprawie ochrony własności intelektualnej rozwijany był od 2006 r. głównie przez - jest to fakt niezwykle istotny - Japonię i USA. Poza stronami rządowymi do konsultacji dopuszczone były tylko komitety doradcze złożone z przedstawicieli dużych korporacji amerykańskich, co od początku wzbudziło podejrzenia internautów, że ACTA ma w założeniu ograniczyć wolność wymiany myśli i idei w internecie. Tajny tryb uchwalania prawa oraz sama treść ACTA, która jednak przeciekła do opinii publicznej, doprowadziły do gwałtownego protestu prawników amerykańskich zajmujących się funkcjonowaniem internetu, którzy wystosowali list do prezydenta Baracka Obamy z apelem o wstrzymanie prac nad ACTA. Należy zwrócić uwagę, że wśród sygnatariuszy listu znaleźli się zwolennicy Demokratów i aktualnego prezydenta USA, m.in. prof. Lawrence Lessig, autor "Wolnej kultury", wydanej w Polsce w 2005 r., czy Yochai Benkler, lewicowy propagator wolnej ekonomii, autor "Bogactwa sieci - jak produkcja społeczna zmienia rynki i wolność", wydanej w Polsce w 2008 roku. Podkreślali oni fakt, że internet jest dobrem publicznym, w którym prawo własności intelektualnej musi funkcjonować inaczej niż w czasach, kiedy "światowa pajęczyna" jeszcze nie istniała, oraz sprzeciwiali się tajnemu uchwalaniu ACTA. 1 października 2011 r. w Tokio umowę ACTA podpisały: Kanada, Stany Zjednoczone, Australia, Japonia, Maroko, Nowa Zelandia, Singapur i Korea Południowa. Meksyk, Szwajcaria oraz Unia Europejska wstrzymały się ze złożeniem podpisu, ale wzięły udział w ceremonii oraz potwierdziły swoje poparcie dla inicjatywy. Jednak zarówno UE, jak i polski rząd popełniły rażące błędy w podpisywaniu ACTA. Po pierwsze, Rada UE podjęła decyzję o podpisaniu układu w czasie polskiej prezydencji, pod przewodnictwem polskiego ministra Marka Sawickiego. Decyzja ta zapadła ponad miesiąc temu. Nie odbyła się żadna dyskusja, konsultacja społeczna czy nawet publiczna dyskusja ekspertów. Po drugie, decyzja o układzie została ogłoszona na 40 stronie komunikatu prasowego, czyli w internetowym podziemiu, co było kpiną ze społeczności internautów, którzy w odpowiedzi na ten antydemokratyczny tryb wprowadzania prawa unieruchomili w Polsce wiele stronic rządowych - co nie jest wcale trudne - a w poniedziałek rano włamali się na portal premiera RP. Okazało się to bardzo proste, ponieważ panel administracyjny witryny www.premier.gov.pl chroniły tak oczywiste login i hasło, jak admin/admin1, co każde 10-letnie dziecko zgaduje w kilka sekund.

ACTA kontra Chiny Każdy klient bazarów w Nowym Jorku, Warszawie czy Paryżu, słysząc słowa: "porozumienie przeciw obrotowi podróbkami", skojarzy je natychmiast z Chinami, w których masowo produkuje się podróbki różnych towarów. Po lekturze całego dokumentu ACTA (28 stron maszynopisu) można dojść do wniosku, że umowa ma być bronią w walce z dominacją ekonomiczną Chin budowaną na podróbkach i piratowaniu wszystkiego. Wszyscy internauci skupili się naniedookreśloności przepisów chroniących prawo własności intelektualnej, pod które przy odrobinie złej woli administracji można podciągnąć wszystko, zapominając, że w Chinach od lat kwitnie piractwo informatyczne na niespotykaną gdzie indziej skalę, produkuje się tam towary z cenionym logo, np. koszulki Lacoste´a, i sprzedaje je się, jako oryginał za 1/50 ceny itd. Ale to nie wszystko, ponieważ Chiny umieją w perfekcyjny sposób zastosować w swojej ekonomii zasady organizacji gospodarczej propagowanej właśnie przez zwolenników praktycznego zniesienia własności intelektualnej; ta nowa organizacja ekonomii nazywana jest wikinomią albo produkcją partnerską.

Przewrót w ekonomii ACTA chce rozszerzyć i restrykcyjnie stosować prawo własności intelektualnej. Produkcja partnerska natomiast chce poważnie ograniczyć, a nawet znieść prawo własności intelektualnej. Produkcja partnerska oparta jest na czterech filarach: otwartość, partnerstwo, wspólnota zasobów, działanie na skalę globalną. Trzy pierwsze zasady są sprzeczne z funkcjonowaniem firmy w klasycznym, XX-wiecznym otoczeniu gospodarczym. Jednak upowszechnienie internetu i zdumiewający przyrost mocy obliczeniowej domowych komputerów dokonał prawdziwej rewolucji "uczestnictwa", ponad 1,5 miliarda internautów stało się z dnia na dzień potencjalnymi producentami. Ekonomia konsumeryzmu zmieniła się w ekonomię produceryzmu partycypującego, ponieważ internauci dysponują narzędziami - dostarczanymi im darmowo przez firmy, np. Apple - zmieniającymi ich w wytwórców. Tempo zmian i ciągle ewoluujące oraz coraz bardziej wyrafinowane wymagania klientów są tak znaczne, że firmy chcące zaspokoić zewnętrzne potrzeby nie mogą już polegać wyłącznie na własnych zasobach i relacjach z wypróbowanymi partnerami biznesowymi. Firmy muszą umieć nawiązywać kontakty z internautami i nauczyć się współpracować z konkurentami, partnerami i klientami. Klienci pragną przede wszystkim coraz szybszego wprowadzania innowacji i chcą uczestniczyć w kontroli jej upowszechnienia. Nie zgadzają się na narzucanie przez firmy standardów, które mogą być niezgodne ze standardami domowych komputerów. Tę nową formę organizacji nazwano partnerstwem. Zasada partnerstwa jest stosowana na masową skalę w mediach, rozrywce i kulturze oraz na rynku oprogramowania, jednak w ostatnich latach coraz częściej stosują ją firmy produkujące dobra materialne, takie jak samochody, rowery, samoloty czy motocykle. Produkcja partnerska sprawdza się przede wszystkim w dziedzinie dóbr informacyjnych, ponieważ dobra te łatwo podzielić na szereg podzespołów (programów), zwanych modułami, które następnie można złożyć w finalny produkt. Jeżeli dobra materialne będzie się projektować tak, by składały się z wielu wymiennych części, które z łatwością można zamienić bez szkody dla funkcjonowania całego produktu, to wtedy luźno powiązani ze sobą dostawcy mogą zająć się projektowaniem i produkcją komponentów, z których złożony jest produkt finalny. "Tak naprawdę Boeing 757 to pewna liczba podzespołów latających razem w zwartym szyku", stwierdził Phil Condit, były dyrektor fabryki Boeinga. W odniesieniu do następnej generacji samolotów brzmi to jeszcze prawdziwiej, są one, bowiem budowane na zasadach przypominających środowisko programistów Linuxa. W przeszłości partnerzy i dostawcy dopiero w końcowej fazie projektowania włączali się w prace zespołu Boeinga opracowującego specyfikacje techniczne poszczególnych komponentów. Dzisiaj projektowanie komponentów polega na przekazaniu tego zadania właśnie dostawcom, którzy wykonują tę pracę znacznie efektywniej, gdyż od początku są wciągani w tworzenie zespołu opracowującego nowy model boeinga, a ponadto o wiele lepiej znają funkcjonowanie swoich fabryk, ich zalety i mankamenty. Ten sposób konstruowania samolotu przypomina składanie zabawki z klocków lego. Nowy sposób produkcji zakłada, że firma Boeing przekazuje dostawcom swoją wiedzę, a nawet tajemnice handlowe i niektóre patenty. W takiej sytuacji powstaje zasadnicze pytanie: jak określić formalne granice firmy? Jak sprecyzować, co powinno się znajdować w wewnętrznych strukturach firmy, a co - poza nimi? Co tak naprawdę jest jej najwartościowszym aktywem? Z jednej strony nie ulega wątpliwości, że firmy muszą strzec swojej intelektualnej własności o zasadniczym znaczeniu, np. dla firmy Boeing jest nią wiedza na temat budowy skrzydeł samolotu. Z drugiej strony, trzeba pamiętać, że firmy nie mogą dzisiaj efektywnie współpracować, jeśli wszystko skrywają przed światem. Japońska firma Mitsubishi współpracuje ze swoim konkurentem - firmą Boeing, przy budowie samolotów z tzw. materiałów kompozytowych, które są lżejsze od aluminium, mając nadzieję, że dzięki temu zdobędzie potrzebną wiedzę do samodzielnego konstruowania skrzydeł. Okazuje się, że największymi przeszkodami na drodze do efektywnej współpracy nie są problemy technologiczne, ale zagadnienia związane z ochroną własności intelektualnej. Dlatego ACTA ma tak ogromne negatywne znaczenie dla współczesnej ekonomii, ponieważ w założeniu uniemożliwia rozwój produkcji partnerskiej opartej na ograniczeniu prawa własności intelektualnej. ACTA to prawdziwa ekonomiczna kontrrewolucja przeprowadzona w imieniu interesów korporacji medialnych (głównie amerykańskich).

Made in China Produkcja partnerska to umiejętność współpracy. Ta cecha jest paradygmatem kultury chińskiej i właśnie tam, po złagodzeniu przepisów pod koniec XX wieku, prywatne firmy w krótkim czasie przejęły państwowe zakłady produkujące motocykle i w ciągu kilku lat, stosując metody produkcji partnerskiej, osiągnęły spektakularne sukcesy. W 1997 r. producenci z Chin sprzedali 10 mln motocykli, w 2001 r. - 11,5 mln, a w 2004 r. - 15 mln maszyn. W 2005 r. eksport motocykli wyniósł 7 mln sztuk (w porównaniu z mniej niż 500 tys. w 2000 r.). Chińskie fabryki produkują motocykle na rynki Indii, Pakistanu, Wietnamu i powoli wypierają z rynku azjatyckiego swych japońskich mistrzów, Hondę. Prawdą jest bowiem, że chiński sukces związany jest z imitacją i podrabianiem wzorców japońskich z jednoczesnym wprowadzeniem do produkcji motocykli oryginalnych zasad produkcji partnerskiej. W przeciwieństwie bowiem do Japończyków Chińczycy podkreślają modułową architekturę motocykli, która pozwala licznym dostawcom na dołączanie składowych podsystemu (np. systemu hamowania) do standardowych interfejsów. W ten sposób zaawansowane projekty przedstawiane są w postaci ogólnych założeń, które umożliwiają dostawcom wprowadzanie zmian w komponentach, bez równoczesnego modyfikowania całej architektury. Specjaliści nazwali ten samoorganizujący się system projektowania i produkcji "zdecentralizowaną modularyzacją". Jest rzeczą zdumiewającą, że wbrew przewidywaniom, iż taki zdecentralizowany system produkcji może prowadzić do chaosu, skutkuje on coraz wyższym stopniem specjalizacji i wydajności, co umożliwiło - w ciągu 5 lat - obniżenie ceny motocykla z 700 do 200 dolarów.

Piotr Piętak

TrACTAt Federaści chcą nas przekonać, że p. Wiktor Orbŕn usiłuje na Węgrzech zaprowadzić ustrój faszystowski i kontrolować, co się da, by stłamsić wolność...a jednocześnie na całym świecie trwają gigantyczne protesty przeciwko temu, co właśnie robią federaści i ich duchowi pobratymcy w innych krajach świata. Chodzi o konwencję ACTA – i trzeba przyznać, że w tym przypadku prowodyrami nie byli federaści, lecz Amerykanie. Na ACTA najbardziej korzysta, bowiem amerykański przemysł rozrywkowy, który uzyskał dominującą pozycję w świecie. I chce tę quasimonopolistyczną pozycję teraz wykorzystywać. O co więc chodzi z tym ACTA? Zasadą działania Sieci była swoboda z niej korzystania. Internet to tylko narzędzie do szybkiego wysyłania lub wynajdywania potrzebnych wiadomości - narzędzie genialne. Każde narzędzie może służyć do różnych celów. Można nożem kroić chleb – a można też wbić go komuś w serce. Kij służący do gry w baseball może posłużyć do walnięcia kogoś w łeb. Z Sieci mogą korzystać uczeni do przesłania danych o odkryciu naukowym – a może skorzystać gang do przesyłania wiadomości „żołnierzom”, o której mają się zebrać, by obrabować bank. Pismo Święte mówi: „Rękę karaj – nie ślepy miecz!”. Niestety: władze państwowe często idą na łatwiznę – bo miecz łatwiej jest złapać. Stąd pomysły zakazywania noszenia kijów do baseballa (!! - tak! I, zdaje się, ten zakaz nadal obowiązuje – choć nikt na to nie zwraca uwagi...). Istnieje też zakaz noszenia broni palnej – zamiast surowego karania tych, co robiliby z niej niewłaściwy użytek. W tej chwili na całym świecie władze rozdmuchują zjawisko pedofilii – tylko i wyłącznie po to, że pod pretekstem „walki z pedofilią” policja bezkarnie gmera nam w komputerach. Przecież kontrola listów – bez Wysokiego Zezwolenia Sądu – jest surowo zakazana – nieprawdaż? A dokładnie taka sama korespondencja prywatna między dwojgiem ludzi przez Sieć - jest kontrolowana. Mogę w domu mieć stosy pornografii dziecięcej – i pies z kulawą nogą tym się nie interesuje; jeśli jednak mam ją w komputerze – to bardzo szybko mogę spodziewać się wizyty policji, konfiskaty komputera i surowego wyroku. I nikt nie protestuje, że jest to naruszenie prywatności!! Pod pretekstem „walki z pedofilia” rożne służby umieszczają nam w komputerach „ciasteczka” pozwalające z zewnątrz kontrolować, co robimy. Na przykład ten tekst, który piszę, jest w tej chwili obserwowany przez dwie służby specjalne. Jakie? Nie wiem. Może ABW i WSK? Może CIA i FSB? W momencie wysyłki do redakcji uruchomi się zapewne kilka dalszych „ciasteczek”. Otóż ACTA - to legalizacja tych wszystkich metod, prawo do kontrolowania wszystkiego – i odłączania od Sieci tych, co „naruszają prawa”. Bo ja mam płytę i ty masz płytę. Możemy się zamienić. Ale jeśli zamienimy się przez Sieć – to przylatuje policja!!! Bo, zdaniem tych, co tworzą ACTA, powinniśmy po raz drugi zapłacić za tę melodię!!! A przy okazji wykorzystuje się to do walki z przeciwnikami obecnego faszystowskiego reżymu. Trzeba jeszcze wiedzieć, że ONI działają w sposób podstępny. Piszą ustawy i konwencje tak, by wszystko było mętne i niejasne. Człowiek to podpisze (Traktat Lizboński jest tak długi i mętny, że JE Donald Tusk podpisał go... nie czytając!!!) - a potem okazuje się, że ONI interpretują to nieco inaczej. A trybunały europejskie – starannie przez NICH obsadzone pseudo-sędziami – z powagą kiwają głowami... Ludzie protestują przeciwko ACTA choćby, dlatego, że prace nad tą konwencją trwały kilka lat – a rządy państw (Australii, Japonii, Kanady, Korei Południowej, Meksyku, Maroka, Nowej Zelandii, Singapuru, Szwajcarii, UE i USA) trzymały to w ścisłej tajemnicy – również przed rządami np. Kalifornii, Polski, Newady, Niemiec, Pensylwanii, Kolumbii Brytyjskiej, Zjednoczonego Królestwa, czy Nowej Funlandii). Ten tryb budzi najgorsze podejrzenia. Od lat kursuje slogan: „Jeśli wolność w Sieci IM zagrozi – to ONI ją ukrócą”. I dlatego protestujemy. JKM

Cały ten zgiełk! Na końcu linki do tekstu umowy ACTA Jak wiadomo ludzie dzielą się na 10 rodzajów: na tych, co znają układ dwójkowy – i na tych, którzy go nie znają. Ludzie, którzy go nie znają, nie rozumieją tego dowcipu – i na ogół nie rozumieją też, o co chodzi z tym całym ACTA? Bo z jednej strony pojawia się na ekranie TV poważny człowiek, na pewno kulturalny, (bo jest Ministrem Kultury – i nawet całego „Dziedzictwa Narodowego”) i on-że JE Bogdan Zdrojewski zapewnia, ze szczerym i otwartym spojrzeniem, że ACTA nie zawiera absolutnie nic, co by już nie było w naszym ustawodawstwie. Potem wychodzi inny przedstawiciel „Rządu” i zapewnia, że ratyfikowanie ACTA jest konieczne dla dobra polskich Tfurców i innych takich. A potem przedstawiciele internautów krzyczą, że nawet GeStaPo tak nie tłamsiło informacji – jak zaczną ją tłamsić władze po wejściu w życie ACTA. Zacznijmy więc od tego, że ONI są specjalistami od układania mętnych i niejasnych ustaw – bo potem w mętnej wodzie dobrze łowi się ryby. Dlatego przez lata nas zapewniano, że „jesteśmy w Unii Europejskiej” - choć Unia formalnie w ogóle wtedy nie istniała (istniała „Wspólnota”). A po 1-XII-2009, gdy wszedł w życie Traktat Lizboński, Unia powstała i objęła suwerenność nad Polską, dla odmiany zapewniano nas, że Unia właściwie to nie istnieje i Rzeczpospolita jest nadal suwerennym państwem!!!!

Otóż ACTA napisana jest w dokładnie tym samym stylu. Można ją czytać życzliwie – i odnieść wrażenie, że tak naprawdę chodzi tylko o sprawne wyłapywanie piratów komputerowych. A można zajrzeć głębiej – i przekonać się, że na tej podstawie można wsadzić do więzienia kobietę, która w restauracji poprosi kucharza o przepis na gulasz – i potem przekaże tę informację, nawet bezpłatnie, przyjaciółce!!!! Co więcej: ACTA zawiera postanowienie, że po ratyfikacji rządy będą mogły „modyfikować” tę konwencję – w praktycznie dowolny sposób!!! Ponieważ zaś jedno z praw Murphy'ego powiada: „Jeśli coś może pójść źle – to pójdzie!” - to ludzie znający się na rzeczy wrzeszczą rozgłośnie i protestują. Szczególnie głośno protestują ci, którzy doskonale wiedzą, jak działa biurokracja. Urzędnicy chcą rozciągać swoją władzę i rozciągać – i starannie omijają wszelkie prawne przeszkody. Z tym, że tu żadnych prawnych przeszkód mieć nie będą. Wiadomo doskonale, że jeśli Sieć zaczęłaby stanowić dla ICH władzy zbyt duże zagrożenie – to ONI bez wahania zaczną cenzurować Sieć i wsadzać internautów do więzień. Ponieważ zaś w Internecie brylują właśnie tacy ludzie jak ja w Polsce, czy p.Ronald Paul w USA – no, to ONI muszą coś zrobić. Proszę ICH zrozumieć. ONI walczą o życie. Przecież, jeśli Nowa Prawica dojdzie do władzy – to ONI wylądują w kryminałach. Ale zrozumieć – bynajmniej nie znaczy „przebaczyć” I pozwolić IM kneblować nam usta. Na stronie Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Naukowego znajdziecie Państwo wszystko na temat praw autorskich z odnośnikami do tekstu polskiego i angielskiego ACTA:

http://www.mkidn.gov.pl/pages/strona-glowna/ministerstwo/prawo/prawo-autorskie.php

A także na stronie tygodnika WPROST - skrót i dobre video ilustrujące jak działa ten system:

http://www.wprost.pl/ar/289426/ACTA-pelny-tekst-umowy-Sprawdz-co-wywolalo-protest/

JKM

Zgiełk jeszcze większyPoszedłem na tę demonstrację w Warszawie... Tak - poszedłem. Zastałem ogromny tłum młodych ludzi - i totalne bezhołowie. Organizatorzy po prostu nie wiedzieli, co mają z tym fantem robić? Uznali, że jak się zbierze parę tysięcy ludzi i będzie podskapiwać pod hasłem: "Kto nie skacze - jest za ACTA!" - to ONI się przestraszą. A ONI wiedzą, że 38 993 000 Polakówe NIE przyszło na tę demonstrację. SuperStacji powiedzialem, co trzeba z tym zrobić - i zamieszczę to rano. Aha: organizatorzy wiedziali jedno: nie wolno dopuścic do głosu polityków (tzn. pp. JPIII i JKM). I Wśród młodzieży 1/3 to nasi zwolennicy, 1/3 zwolennicy RJP - a reszta po prostu nie lubiła polityków. Chcieli sie od polityko trzymać z daleka. Tylk np. obalanie ACTA to JEST polityka - i jesli ktoś będzie się trzymał od polityki z daleka - to nie obali JKM

Januszowi Andermanowi rysuję obrazek W normalnym kraju media raczej relacjonują i komentują spory i polemiki między nurtami i partiami politycznymi, a niekiedy udostępniają swoje łamy, czy antenę przedstawicielom poszczególnych kierunków, by sami się ze sobą trochę pokotłowali. W normalnym kraju – ale nie w naszym nieszczęśliwym. Bo w naszym nieszczęśliwym kraju znaczna część dziennikarzy, a w mediach tzw. głównego nurtu to już raczej zdecydowana większość musi być albo konfidentami tajnych służb, albo przynajmniej - wynajętymi agitatorami. Widać to zwłaszcza teraz, kiedy po chwilowej konsternacji spowodowanej stwierdzeniem krakowskich ekspertów, że słowa przypisywane generałowi Błasikowi w rzeczywistości wypowiedział drugi pilot i w związku z tym nie istnieje żaden dowód obecności generała w kokpicie, razwiedka przeszła do tak zwanego „odporu”, mobilizując nie tylko poprzebieranych za dziennikarzy konfidentów w rodzaju sławnej „Stokrotki” z TVN, ale nawet rozmaite ciury, trzymane po redakcjach na łaskawym chlebie. Oto z jednej strony nikt nie chce się przyznać do wcześniejszego wykrycia głosu generała Błasika, a z drugiej – konfidenci i agitatorzy niemal wychodzą ze skóry, by wmówić swoim czytelnikom, słuchaczom i widzom, że nie tylko nic się nie stało, ale że wszyscy, którzy mają jakieś wątpliwości, to nie tylko durnie, ale i łajdacy. „Stokrotka” na przykład zapędziła się w służbowym zapale tak daleko, że krytykując znienawidzonego Macierewicza za sprzeciwianie się zatwierdzonej wersji smoleńskiej katastrofy, zarzuciła mu nawet i to, że został uhonorowany nagrodą im. papieża Grzegorza Wielkiego. Przy okazji dostało się samemu Grzegorzowi Wielkiemu, którego „Stokrotka” zdemasowała w „GW”, jako ignoranta i szubrawca. Czytelnikom „Gazety Wyborczej” trudno byłoby się domyślić, dlaczego właściwie tego właśnie papieża obdarzono tytułem „Wielkiego”. Okazało się jednak, że „Stokrotka” po prostu przepisała fragmenty z „Wikipedii” i to w dodatku – niechlujnie, bo przytoczoną tam złośliwą anegdotkę przedstawiła, jako wydarzenie autentyczne, świadczące o nieuctwie Grzegorza Wielkiego, który przez współczesnych był jednak bardziej doceniany, skoro poprzedni papież akurat jego mianował swoim ambasadorem w Bizancjum, będącym niekwestionowaną stolicą polityczną ówczesnego świata. No, ale nie wymagajmy zbyt wiele od absolwentki zootechniki, która w ramach wykształcenia domowego mogła podpatrzeć kilka ubeckich tricków stosowanych podczas przesłuchań, dzięki którym bryluje w mediach głównego nurtu, jako gwiazda dziennikarstwa. Na widok takiej gorliwości w dawaniu odporu nawet człowiek, któremu dotychczas hipoteza zamachu w Smoleńsku w ogóle nie przychodziła do głowy, zaczyna się zastanawiać i nad taką możliwością – bo czyż w przeciwnym razie urządzano by taką totalną mobilizację, że nie tylko „Stokrotka”, ale i redaktor Stasiński? Róbta tak dalej, to niedługo trzeba będzie składać przysięgi na kalesony Michnika (brrr, fu!), że przyczyną katastrofy był sławny „błąd pilota”. Bo mobilizacja rzeczywiście musi być totalna, skoro sięgnięto nawet do takich głębokich rezerw, jak obdarzony wprawdzie talentem, ale bardzo małym Janusz Anderman. Najwyraźniej ścisłe kierownictwo „GW”, kierując się zasadą przedstawioną przez Klucznika Gerwazego, („gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych; każdy swego”), zleciło mu zdemaskowanie autorów goszczących na ostatniej stronie „Naszego Dziennika”, a więc m.in. niżej podpisanego. Tedy Janusz Anderman przypisując mi rangę „głównego ideologa” tej gazety, twierdzi ironicznie, jakobym był najlepiej poinformowanym człowiekiem w kraju, bo uważam, że rządzą nim bezpieczniackie watahy, tzn. razwiedka i SB. Wprawdzie wśród Czytelników, nawet tych, którzy się ze mną nie zgadzają, cieszę się reputacją autora piszącego zrozumiale, ale widocznie nie każdy potrafi czytać ze zrozumieniem, bo Janusz Anderman uznał, że „razwiedka” to wywiad ZSRR. Tymczasem razwiedka, to tajne służby wojskowe, których szefem był w swoim czasie „człowiek honoru”, tzn. generał Kiszczak – o czym wielokrotnie pisałem expressis verbis. Myślałem, że to wystarczy, ale okazuje się, że jemu trzeba jeszcze narysować obrazek. Ale o to mniejsza, bo Janusz Anderman bardzo uważa, oczywiście w żadną razwiedkę nie wierzy i najwyraźniej sądzi, że nasza młoda demokracja, to pełny spontan i odlot – jak w orkiestrze „Jurka Owsiaka”. Zawsze mi się wydawało, że jakiś on mało spostrzegawczy, a zresztą – jak można być spostrzegawczym, będąc na łaskawym chlebie u red. Michnika? Przypuszczam, że cenią tam raczej dyspozycyjność, a jeśli o to chodzi, to jestem pewien, że na red. Andermana zawsze można liczyć. No dobrze, ale skoro jest u nas taki pełny spontan i odlot, a z drugiej strony – pryncypialna praworządność – to jakże wyjaśnić przyczyny zadziwiającej bezradności prokuratury i Głównego Inspektora Ochrony Danych Osobowych wobec Antify, która nie tylko opublikowała w internecie proskrypcyjną listę „faszystów”, ale otwartym tekstem nawołuje, a nawet zapowiada fizyczne eliminowanie tych osób? Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że prokuratura ma teraz większe zmartwienia, bo o kontrolę nad nią walczą potężne bezpieczniackie watahy i jedni prokuratorzy są po stronie jednej watahy, inni – po stronie drugiej – i tak dale - ale Janusz Anderman przecież w takie rzeczy nie wierzy. Nawiasem mówiąc, uważam, że ta cała Antifa to po prostu faszyści, którzy wykorzystując niemiecki formalizm, sprytnie zakamuflowali się, a nawet immunizowali na odpowiedzialność karną, występując pod szyldem antyfaszystowskim. Niemcy, jak wiadomo, są bardzo zdyscyplinowani i jak jest rozkaz, by podlizywać się Żydom i tępić faszystów, to nikomu nie dadzą się wyprzedzić ani w jednym, ani w drugim i tępią faszystów wskazanych nieubłaganym palcem przez Antifę całkiem po faszystowsku – ale jak pewnego dnia padnie rozkaz odwrotny, to chyba nikt nie ma wątpliwości, że też nie dadzą się nikomu wyprzedzić? Na razie jednak najciemniej jest pod latarnią i pod antyfaszystowskim szyldem Antify, faszyści niemieccy i tubylczy rozkwitają sobie w naszym nieszczęśliwym kraju. A dlaczego rozkwitają, korzystając z całkowitej bezkarności, mimo oczywistych przestępstw i ostentacyjnego „nawoływania do popełnienia” kolejnych? Samą protekcją pana red. Seweryna Blumsztajna wytłumaczyć się tego nie da, bo wprawdzie lobby żydowskie jest u nas wpływowe, ale na razie chyba jeszcze nie do tego stopnia? Nie da się tego również wytłumaczyć pochodzeniem niektórych działaczy Antify z zasłużonych, ubeckich dynastii, chociaż w tym miejscu zbliżamy się do właściwego tropu. Bo dla razwiedki taka Antifa to jest prawdziwy dar Niebios w sytuacji, kiedy – kto wie, jak prędko – trzeba będzie przystąpić do fizycznego likwidowania opozycji? Jestem pewien, że szeregi Antify są dokładnie spenetrowane przez konfidentów, którzy będą sterować jej poczynaniami, to znaczy – poczynaniami również tych gówniarzy od red. Blumsztajna, którzy może myślą, że z tym faszyzmem, to wszystko naprawdę - w stronę wyznaczoną przez Centralę. Janusz Anderman w takie rzeczy też nie wierzy, więc przypominam, że sądownie stwierdzono, iż jedna z „nazistowskich” organizacji w Niemczech była zinfiltrowana i kierowana przez agentów Urzędu Ochrony Konstytucji, a może nawet i przez nich założona. A czyż tubylcza razwiedka pod względem prowokacji jest gorsza od niemieckiej? Takie przypuszczenie byłoby niegrzeczne i ani mi w głowie tak przypuszczać. Wprawdzie za patrona miała Dzierżyńskiego, ale tradycje Jewno Azefa też były i są nadal pielęgnowane. Na razie jednak, to znaczy – na obecnym etapie, w obliczu spodziewanych zadań, Antifa musi okrzepnąć, więc jakże pozwolić by niezależna prokuratura zaczęła ją przetrząsać? Wystarczy, że wydaje Łukaszence białoruskich opozycjonistów, których minister Sikorski futrował dolarami – ale przecież ten skandal to chyba poszlaka, że nie wie lewica, co czyni prawica, nieprawdaż? Ale Białoruś to jedno, a nasz nieszczęśliwy kraj – to rzecz druga, więc jeśli jest rozkaz, by Antifę na razie oszczędzać, to niezależna prokuratura i GIODO tez musiały dostać stosowne polecenia. W jaki sposób? A czyż może być lepsza transmisja tego rodzaju zadań, niż konfidenci? Byłoby niegrzecznie przypuszczać, że żadna z wodzacych się teraz za łby bezpieczniackich watah nie ma agentury w prokuraturze, niezawisłych sądach, czy Głównym Inspektoracie Ochrony Danych Osobowych. Oczywiście nie tylko tam, bo i w konstytucyjnych organach władzy i administracji państwowej i samorządowej, w kluczowych segmentach gospodarki z sektorem finansowym na czele, no i oczywiście w mediach głównego nurtu – ale w prokuraturze i niezawisłych sądach też. To właśnie dzięki temu nasza młoda demokracja jest taka przewidywalna. SM

Nadęty płaz w skorupie Pan premier Tusk oświadczył, że „nie ugnie się” przed „szantażem” w sprawie ACTA - tajnemu porozumieniu w sprawie cenzurowania Internetu, przeciwko któremu protestują internauci w państwach - sygnatariuszach. Stanowisko premiera Tuska sprawia wrażenie szalenie pryncypialnego i twardego, ale tak naprawdę, to z naszego Umiłowanego Przywódcy cienki Bolek - jeszcze cieńszy od Bolka. Rzecz, bowiem w tym, że nieustępliwość premiera Tuska wynika stąd, że przed szantażem ugiął się już wcześniej - zgadzając się na przystąpienie do ACTA - i doskonale zdaje sobie sprawę, że zmiana tego stanowiska mogłaby doprowadzić nawet do nagłego zdmuchnięcia go ze wszystkich stanowisk i zakończenia w ten sposób dobrego fartu. Kropkę nad „i” w nagłym przypływie szczerości postawił minister Zdrojewski oświadczając, że nawet gdyby tubylczy Sejm nie ratyfikował porozumienia ACTA, to jego postanowienia „i tak” będą w naszym nieszczęśliwym kraju obowiązywały. Widać wyraźnie, że suwerennego państwa polskiego już nie ma, a na jego miejsce podstawiono nam namiastkę - pusta skorupę, w której nasi Umiłowani Przywódcy roją się i nadymają. SM


Wyszukiwarka