128

10 grudnia 2009 Socjalim przesiąknięty jest metodycznym szaleństwem... Socjalizm  to ustrój, który ma to do siebie, że  można w nim wymyślać głupstwa w nieskończoność. Oparty na prawie stanowionym demokratycznie- pojemny jest niczym Internet! Ilość przegłosowywanych kwestii- to tylko  sprawa determinacji przegłosowujących.  Ich osobistych ambicji ilościowych- które wbrew temu co twierdził duchowy patron demokracji, Karol Marks—nigdy nie przejdą jakość. Bo niby dlaczego  sterta przegłosowanych głupstw miałaby samoistnie  uzyskać status głupstw jakościowych? To tak jak w nowoczesnym socjalistycznym zakładzie produkcyjnym: - Ta linia sterowana komputerowo zastępuje sześciu  robotników- mówi przewodnik - A kto ją obsługuje? - Dwunastu informatyków… nie licząc pionu biurokratycznego. Jeden z posłów Platformy Obywatelskiej, mniejsza o nazwisko- bo przyznam państwu, nie zdążyłem  go zapamiętać, wystąpił z propozycją, żeby skończyć z dotychczasowym, niesprawiedliwym  sposobem naliczania mandatów kierowcom, które nalicza się według sporządzonego wcześniej taryfikatora, a wprowadzić sposób ściśle  związany z jego dochodami(???). Ma być to  sposób nareszcie sprawiedliwy! To znaczy- nie wiem czy państwo rozumiecie…(!!!) Kierowca dokonawszy wykroczenia, na przykład jadący z szybkością  w danym miejscu większą niż ta, którą ustanowił ustanawiający prędkości w określonych miejscach, będzie karany- ale po sprawdzeniu ile zarabia(????) Oznacza to, że każdy  drogowy policjant będzie musiał  wiedzieć o dochodach każdego kierowcy, kiedy mu się żywnie zamarzy.. Bo jak inaczej naliczyć mandat, jeśli się nie zna dochodów „złapanego”?? To tak jak w czasie łapanki na kierowców, celem sprawdzenia, czy wszyscy złapani są trzeźwi , okazałoby się, że:” Obywatel po użyciu probierza trzeźwości zmienił kolor. To znak, że alkohol był używany”- jak napisało jedno dziecko w swoim wypracowaniu. Na razie łapanek i kotłów , w sprawie sprawdzenia, czy wszyscy kierowcy dzisiaj jedli  na przykład śniadanie- nie ma, ale wszystko przed nami, jak to w totalitarnej demokracji. Wszystko jest możliwe, choć tylko prawdopodobne… Kwestia ilości, która nigdy nie przejdzie w jakość! Bo co odpowiedział dzieciak, gdy kładł mokrą chusteczkę na ścianie, a nakryła go na tej czynności mama? „Tata kazał mi zrobić  mokry okład w miejscu, w którym się uderzyłem”??? Jak pomysł karania kierowców według osiąganych dochodów nabierze rumieńców, i budżet będzie jako tako poreperowany, ten sam poseł- albo jego kolega klubowy- z pewnością wystąpi z pomysłem, żeby wszystkich klientów sklepów małopowierzchniowych, bo wielkopowierzchniowych  nie będzie to dotyczyć- rozliczać przy kasie , jak najbardziej fiskalnej, według osiąganych dochodów(???). To znaczy jeśli chleb dla biedaków kosztuje  dwa złote, to dla bogaczy  będzie  kosztował  złotych dziesięć!!! Według  socjalistycznej recepty, że kurczęta  są produktem jaj sadzonych. A co? Nie są! Trzeba będzie każdy sklep połączyć z Ogólnopolska Siecią Kontroli Dochodów, gdzie każdy sprzedawca będzie mógł w każdej nadarzającej się chwili, zobaczyć sobie , jaką zasobność reprezentuje kupujący mleko.(???) I jaka wściekłość będzie  go ogarniała, na widok każdego, kto jest zasobniejszy od niego.. Osiągnie się przy tym dwa cele: wszyscy o wszystkich będą wiedzieli wszystko i poziom zazdrości wzrośnie niewspółmiernie w społeczeństwie orwellowskim i kontrolowanym biurokratycznie. Ponieważ na razie jest to projekt  posła Platformy jak najbardziej Obywatelskiej, to pani Julia Pitera, pełnomocnik ds. spraw korupcji- może jeździć po Warszawie nawet z szybkością 140 km  w ciągu godziny, o czym przekonali się dziennikarze  pewnego tabloidu, którzy jeździli za panią minister, szukając jakiegoś haczyka… no i żeby mieli o czym pisać. Pani minister, a właściwie jej kierowca, bo pełnomocnik ds. korupcji nie może chodzić piechotą, tylko jeździć służbową limuzyną na nasz rachunek, żeby podczas chodzenia się nie skorumpował- przejeżdżała przez warszawskie ulice, a czerwone światła nie stanowiły dla niej żadnej przeszkody. I nie zatrzymywała się nawet na zielonych, tak jak w tym dowcipie, kiedy  kierowca” taksi” pędząc przez miasto i przejeżdżając czerwone światła, nagle na zielonym się zatrzymał, a na pytanie pasażera dlaczego  to zrobił, odpowiedział, że” zaraz szwagier będzie jechał”(???) Zresztą znając demokratyczne życie w demokratycznym socjalizmie, wybrańcy narodu przegłosują sobie demokratycznie poprawkę , na mocy której oni nie będą karani mandatami zależnymi od dochodów. Oni żadnymi mandatami nie będą karani, bo spieszą się na demokratyczne posiedzenia demokratycznego Sejmu, żeby uchwalić, kolejną ustawę demokratyczną, która ugodzi w nas, obskubie i pozbawi kolejnych cegiełek wolności.. A jeśli o wolności mowa: jak można trzymać pana Stanisława Łyżwińskiego, kiedyś posła Samoobrony, ponad dwa lata w  areszcie, jak najbardziej niewydobywczym bez  wyroku, a nie jest to więzienie(????) Czy to nie jest państwo  demokratycznego bezprawia? ONI to nazywają demokratycznym państwem prawa urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości. Bo nie można człowieka szybko osądzić i skazać, tylko zmiękczać wydobywczo – za pomocą aresztu! Przez  ponad dwa lata! Czy jest jakiś tajny paragraf, na mocy którego przeciwników politycznych trzyma się wydobywczo w aresztach? Pani Julia Pitera jako pełnomocnik na szczeblu rządowym do walki z korupcją, na pewno bardzo hucznie obchodziła w swoim urzędzie, Międzynarodowy Dzień  Przeciwdziałania Korupcji, który to dzień  właśnie obchodziliśmy wczoraj, jak kolejne „ święto”, które lewica międzynarodowa wymyśliła dla lewicowych jaj.. Chociaż na pewno kurczęta nie są produktem jaj sadzonych, tak jak z jajek na twardo nie da się zrobić omleta.. Chociaż przy zaangażowaniu wszystkich lewicowych  sił, kto wie? Skonstruowali system biurokratyczny, w którym korupcja jest jego fundamentem, a teraz obchodzą sobie jakieś lipne i propagandowe  „ święto”, dla  podkreślenia wielkich osiągnięć w tym zakresie. Korupcja jest w sposób naturalny przypisana do biurokracji socjalistycznej, tak jak sedes do d…y… Do czynności wydalania czasami niekoniecznie jest potrzebny i da się wypróżnić bez niego… Ale czy ktoś o zdrowych jeszcze zmysłach , żyjąc  w tym ustroju, potrafi sobie wyobrazić socjalizm bez biurokracji? No i bez demokracji, która socjalizm utrwala i rozwija.. Czy „Bogurodzica była często śpiewana na rozpoczęcie bitwy pod Grunwaldem”???- jak twierdził jakiś nieopierzony i nierozgarnięty.. W socjalizmie biurokratycznym i korupcyjnym wszystko jest możliwe.. WJR

Przed świętem naszych okupantów Wprawdzie od wejścia w życie traktatu lizbońskiego minął dopiero tydzień, ale już można gołym okiem zauważyć pierwsze następstwa. Polegają one na przekazywaniu przez rząd tajnym służbom coraz to nowych segmentów gospodarki i państwa. Na przykład Sejm w stachanowskim tempie przeforsował ustawę hazardową, która ustanawia na tajnych służb faktyczny monopol w tej dziedzinie. Podobnie przeforsowanie rozdziału funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, w istniejących warunkach oznacza, że tajne służby, za pośrednictwem swoich konfidentów, przejmą ręczne sterowanie całym pionem prokuratury - żeby już nie było żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. I chociaż jeszcze światło nie zostało oddzielone od ciemności, to znaczy – jeszcze prokurator generalny nie został przez pana prezydenta mianowany – a już widać, jak nie tylko prokuratura, ale nawet niezawisłe sądy, w podskokach realizują zaordynowaną kurację przeczyszczającą. Przybiera ona postać umarzania postępowań karnych w takich głośnych sprawach, jak na przykład, tajemniczy przeciek w tak zwanej „aferze gruntowej”. Jak wiadomo, prokuratura nie dopatrzyła się niczego podejrzanego w nocnej wycieczce ministra spraw wewnętrznych w rządzie premiera Kaczyńskiego – Janusza Kaczmarka do warszawskiego „Marriotta”, ani w telefonicznych rozmowach pana Kornatowskiego, podówczas Komendanta Policji. Podobnie umorzone zostało postępowanie przeciwko agentom ABW, którzy tak mocno przestraszyli panią Barbarę Blidę, że aż się zastrzeliła na śmierć. Już choćby na podstawie tych przykładów widać, że państwo nasze znowu powraca na nieubłagany grunt najświętszej konstytucyjnej zasady III Rzeczypospolitej: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. A przecież na tym nie koniec. Oto niezawisły sąd nakazał redaktorowi Sumlińskiemu przeproszenie pana Waldemara Chrostowskiego, ongiś kierowcy księdza Jerzego Popiełuszki, między innymi za to, że napisał, iż pan Chrostowski dostał od MSW prawie 2 miliony złotych, na podstawie ugody wynegocjowanej przez jego pełnomocnika, mecenasa Edwarda Wende. W uzasadnieniu wyroku niezawisły sąd podkreślił, że w tej sprawie niepodobna poznać prawdy. No proszę! Okazuje się, że nawet sprawdzenie, czy taka ugoda rzeczywiście została zawarta i czy pan Chrostowski wziął te pieniądze, przekracza możliwości umysłu ludzkiego! No, ale jak jest rozkaz, żeby przekraczała, to przekracza i nic na to poradzic nie można. W tej sytuacji nikogo też nie dziwi, że prokuratura umorzyła postępowanie wobec prezydenta Sopotu pana Karnowskiego, zaś do Sejmu zdecydował się powrócić „Zbycho”, czyli pan poseł Zbigniew Chlebowski, jeden z bohaterów afery hazardowej. Widocznie dowiedział się od „Rycha”, że już jest bezpiecznie i że komisja śledcza, skąd właśnie usunięci zostali posłowie Prawa i Sprawiedliwości, zakończy swoją pracę wesołym oberkiem. Cała ta kuracja przeczyszczająca ma na celu zwiększenie tak zwanej „przewidywalności” naszej młodej demokracji. Kiedy bowiem nasza młoda demokracja stanie się „przewidywalna”, to Nasza Złota Pani Aniela nie będzie miała żadnych kłopotów ani niespodzianek podczas ostatecznego rozwiązywania kwestii polskiej w Europie – bo zarówno prokuratura, jak i niezawisłe sądy, nie mówiąc już o razwiedce – będą chodzić jak w zegarku, więc nikt nawet nie piśnie, ani nie jęknie. W tej sytuacji możemy już spokojnie przygotowywać się do święta naszych okupantów, które w tym roku przypada akurat w najbliższą niedzielę. W ogóle, to w ciągu roku mamy aż dwa święta naszych okupantów. Pierwsze – wiosenne, przypadające w dniu 1 maja. Jak wiadomo, świętowanie 1 maja zostało na ziemiach polskich nakazane po raz pierwszy w roku 1940 – na Kresach Wschodnich przez Związek Radziecki, a w Generalnym Gubernatorstwie – przez Rzeszę Niemiecką. W III Rzeczypospolitej to święto naszych okupantów zostało utrzymane, no a teraz, po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, nawet nietaktownie byłoby je kasować, bo Nasza Złota Pani Aniela mogłaby poczuć się dotknięta. Więc raczej przeciwnie – pewnie zwiększy się ranga drugiego święta naszych okupantów – święta zimowego, które przypada, jak wiadomo, 13 grudnia. Składają się na to aż dwie przyczyny. Po pierwsze – że 13 grudnia 1981 roku generał Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny, dzięki czemu oszczędził fatygi Leonidowi Breżniewowi, za co premier Putin do dzisiaj nie może się go nachwalić. Drugim powodem, dla którego dzień 13 grudnia powinien być obchodzony jako święto naszych okupantów, jest podpisanie tego dnia 2007 roku w Lizbonie słynnego traktatu, który właśnie wszedł w życie 1 grudnia. Jak pamiętamy, pan premier Donald Tusk podpisał ten traktat bez czytania. Bo też – powiedzmy sobie szczerze – po cóż miałby go czytać, skoro starsi i mądrzejsi uznali, że jest dobry? W nowej sytuacji, w jakiej znalazło się nasze państwo po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, wydaje się konieczne nie tyle stworzenie, co poszerzenie i pogłębienie nowej, świeckiej tradycji – właśnie poprzez wzbogacenie jej o dodatkowe święto naszych okupantów w dniu 13 grudnia. Jestem przekonany, że kiedy tylko „neutralni politycznie historycy”, o których wspominał pan premier Tusk, przejmą kuratelę nad Instytutem Pamięci Narodowej, to natychmiast zakrzątną się nie tylko wokół podtrzymania dawnych bajek, to znaczy, przepraszam – dawnych legend, na przykład – legendy byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy – ale również kreowaniem legend nowych, na przykład – legendy drugiego byłego prezydenta naszego państwa Aleksandra Kwaśniewskiego, który ostatnio oraz częściej przypomina sobie, że tak naprawdę, to przecież walczył z komunistycznym reżymem i to w pierwszym szeregu płomiennych bojowników. Co tu dużo mówić – będziemy chyba musieli przyzwyczaić się nie tylko do nowych świąt, ot – choćby w postaci święta naszych okupantów w dniu 13 grudnia, ale również – do zupełnie nowej wersji historii naszego kraju, a także – do nowych bohaterów narodowych – bo czyż wypada wchodzić do Unii Europejskiej ze starą wersją historii i ze starymi bohaterami? SM

SKĄD ICH RÓD Trudno byłoby znaleźć większych obrońców praw człowieka i wolności słowa, niż ludzi służących w ludowej armii. Wraz z rzeszą byłych esbeków, stanowią dziś prawdziwą awangardę polskiej demokracji. Wizyta na stronie internetowej stowarzyszenia ProMilito czy równie zacnego Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa może wprawić w niemałe zakłopotanie zwolenników poglądu, jakoby komunistyczni funkcjonariusze byli ludźmi pozbawionymi zasad, lub za nic mieli obowiązujące prawo. Na stronach tych znajdziemy teksty orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, projekty i oceny ustaw, wystąpienia do najwyższych organów państwa, głosy w obronie wolności wypowiedzi i nawoływania do respektowania prawa. Poświęcę kiedyś więcej miejsca tym wytworom myśli panów oficerów. Warto bowiem opisać heroiczną walkę tych środowisk z tzw. dezubekizacją, odbierającą esbekom wyższe świadczenia emerytalne, zacytować nawoływania do ograniczenia samowoli odwetowców z IPN-u, czy przedstawić wzruszającą twórczość ludzi piszących na blogu Pro Milito, zatroskanych o stan państwa, oficerskie emerytury i prawa do wolności wypowiedzi. Władze stowarzyszenia, poruszone przed kilkoma miesiącami cyklem tekstów, w których przedstawiłem postaci i cele tej organizacji zapowiedziały wzniosłą obojętność wobec twórczości „fanatycznych publicystów” i z wysokości generalskich stanowisk oznajmiły, iż: „Stowarzyszenie skupia się na zadaniach wynikających ze Statutu i nie będzie trwonić ani sił ani czasu na komentowanie, czy dementowanie kłamliwych oszczerstw wobec Stowarzyszenia i jego członków. Odstępstwo od tej zasady spowodowało by lawinę następnych bezpardonowych ataków ze strony wszelkiej maści fanatycznych publicystów. [...] Wplątanie nas w tego typu dyskusje i polemiki spowodowałoby, że musielibyśmy poświęcić na to nasz cenny czas, zamiast na działalność statutową”. Gdy w sierpniu tego roku, główny publicysta Pro Milito, w tekście krytycznym wobec moich publikacji pytał dramatycznie - „A może, Pro Milito od władzy oczekuje prawdy i praworządności?” – przyznam, że nie bardzo wierzyłem w takie właśnie intencje stowarzyszenia. Niesłusznie. Przed kilkoma dniami „Rzeczpospolita” poinformowała bowiem, iż od kilku miesięcy Prokuratura Okręgowa w Warszawie sprawdza, czy Antoni Macierewicz jako wiceminister obrony narodowej nie złamał ustawy o ochronie informacji niejawnych. Chodzi o podejrzenie, że udzielił on zgody na dostęp do informacji tajnych i ściśle tajnych "szeregu osobom nieposiadającym poświadczenia bezpieczeństwa". Gazeta informuje, że „o możliwości popełnienia przestępstwa organy ścigania w połowie roku poinformowało Stowarzyszenie "Pro Milito", zrzeszające m.in. byłych oficerów zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych”. Na stronach Pro Milito, próżno szukać wzmianki o tego rodzaju czynach władz stowarzyszenia. Najwyraźniej oficerowie LWP, w akcie naturalnej skromności nie uznali za stosowne pochwalić się walką z przestępczymi działaniami Macierewicza i Komisji Weryfikacyjnej WSI. W kontekście tej informacji, łatwiej jednak zrozumieć słowa gen. Dukaczewskiego z niedawnego wywiadu dla dziennika „Polska”, gdzie ostatni szef WSI stwierdził: „Z doniesień medialnych wiemy, jakie informacje te komisje ujawniały. Inna sprawa, że prawie połowa członków komisji weryfikacyjnej w momencie jej tworzenia nie miała dostępu do informacji niejawnych. To ja się pytam, jak oni pracowali? Pytam też, dlaczego komisja likwidacyjna nie zakończyła swojej działalności sprawozdaniem. Tych pytań jest więcej, nie tylko od nas, szefów WSI. Wiele osób, które odeszło ze służb, zwraca się właśnie do nas i opowiada o konkretnych sytuacjach, kiedy przy likwidacji WSI łamano prawo.” Podobny ton wypowiedzi znajdziemy w liście – apelu, jaki ośmiu byłych szefów WSI wystosowało we wrześniu br. do premiera. "Rozwiązywaniu WSI towarzyszyła atmosfera likwidacji organizacji kryminalnej, dbającej o obce interesy, a służący w WSI żołnierze i pracownicy cywilni zostali potraktowani jak pospolici przestępcy"- piszą w liście byli szefowie WSI. "Do dziś nie potwierdzono tego w zarzutach prokuratorskich, aktach oskarżenia, czy wyrokach sądów" Zdaniem tych ludzi, trzeba jak najszybciej uporządkować sprawy związane z działalnością wojskowych służb specjalnych."Działania naprawcze powinny być poprzedzone analizą dokonanej w tych służbach dewastacji, spowodowanej: nieznajdującym uzasadnienia ujawnieniem aktywów służb, zaniechaniem prowadzonych operacji, zwolnieniem wysoko wykwalifikowanych pracowników i zastąpieniem ich w wielu przypadkach niekompetentnymi amatorami, obniżeniem poziomu pracy informacyjnej, utratą wiarygodności w oczach sojuszników" - czytamy w liście. Autorzy postulują "prześledzenie procesu likwidacji i weryfikacji służb pod kątem popełnionych w jego trakcie nieprawidłowości i przypadków łamanie prawa" i kończą swoje wystąpienie następującym apelem: 

"Apelujemy również o przywrócenie godności, z której odarto żołnierzy i pracowników WSI oraz osoby udzielające służbom pomocy. Osoby te, postępując zgodnie z prawem, służyły Polsce, niejednokrotnie z narażeniem życia i zdrowia. Odebrano im honor i potraktowano jak przestępców.”Ta argumentacja nie powinna dziwić. Jest od trzech lat stałym elementem propagandy rozpowszechnianej przez ludzi służących sowieckim okupantom, a powielana przez setki medialnych „pudeł rezonasowych” została przyjęta przez większość społeczeństwa – szczególnie tę - pozbawioną wiedzy o faktach najnowszej historii. Nie jest też niczym wyjątkowym, że ludzie komunistycznej policji politycznej mają czelność wypowiadać się właśnie teraz i z każdym miesiącem rządów obecnego układu, wykazują coraz większy tupet i napastliwość. To dla nich przecież rząd Donalda Tuska w maju ubiegłego roku „otworzył furtkę” i przyjął rozwiązania prawne, służące przywróceniu do służby niezweryfikowanych oficerów WSI. W komunikacie Ministerstwa Obrony Narodowej wyraźnie stwierdzono, iż „ MON stoi na stanowisku, iż nie można im odbierać szansy udowodnienia, że są dobrymi fachowcami, a ich wiedza i doświadczenie mogą być w dalszym ciągu wykorzystywane w odnowionych służbach wywiadu i kontrwywiadu wojskowego”.

To rząd PO-PSL, niezdolny do dokonania jakiejkolwiek modernizacji III RP, w miejsce zapowiadanych reform i „cudownych” ustaw zafundował nam totalną bondaryzację Polski, rozciągając władzę służb specjalnych na niemal wszystkie dziedziny życia publicznego. Byłoby rzeczą zbędną, a nawet niegodną polemizowanie z tezami byłych szefów WSI, nawołujących dziś do rewizji sejmowego ustawodawstwa. W żadnym praworządnym państwie tego rodzaju wystąpienie nie byłoby możliwe – ponieważ dotyczy podważania obszaru działania legalnych organów państwa i żąda „przywrócenia godności” ludziom, którym zarzucono poważne przestępstwa i wykroczenia.

Warto jednak zwrócić uwagę, że w zapale medialnej konkwisty, ostatni szef WSI – Marek Dukaczewski pozwala sobie na twierdzenia, które nie sposób wytłumaczyć niczym innym, jak głęboką pogardą dla wiedzy historycznej Polaków. Ma bowiem pan generał ludowego wojska odwagę powiedzieć: „Trzeba było dać żołnierzom szansę przedstawienia swoich argumentów, które uzasadniłyby ich dalszą służbę. Jeżeli jednak autyt wykazałby, że w WSI zdarzały się błędy, jak w wielu innych instytucjach, należało je naprawić, a nie likwidować całe służby specjalne. Owszem, czystki personalne, szefów, dowódców - rozumiem. Ale dewastować służby z 90-letnią tradycją ? Mające swoje metody pracy, doświadczenie?” Owa „90 –letnia tradycja” ma sugerować jakoby wojskowe służby PRL, przemianowane następnie na WSI były kontynuacją tradycji służb okresu międzywojennego i wywodziły się z Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, utworzonego w 1918 roku. Ponieważ jest to kłamstwo powielane nie po raz pierwszy przez ludzi peerelowskiego wojska i tego rodzaju argumentacja znajduje posłuch u części Polaków, należy przypomnieć panu Dukaczewskiemu i innym piewcom „tradycji” wojskowej bezpieki skąd wywodzi się „ich ród” oraz wskazać – jakie naprawdę cele miała wojskowa bezpieka. W tym zakresie, cytowany w całości w Raporcie z Weryfikacji WSI dokument o nazwie „Instrukcja o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego WP" z dn. 15.12.1976 roku, podpisany przez ówczesnego Szefa Zarządu gen. Kiszczaka nie pozostawia najmniejszych wątpliwości: „Głównym zadaniem wywiadu wojskowego jest zdobywanie, opracowywanie i przekazywanie kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i państw wspólnoty socjalistycznej”. To na walce z „przeciwnikami Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” tacy ludzie jak Dukaczewski, Lichocki czy Jaworski zdobywali swoje doświadczenie i doskonalili „metody pracy”. Nie Polsce i Polakom służąc, a „kierownictwu Partii i Rządu” – czyli zbrodniczej organizacji komunistycznej o nazwie PZPR oraz „współnocie państw socjalistycznych” – czyli sowieckiemu suwerenowi,  okupującemu terytoria kilku państw.. Istnieje wszakże dokument, którego treść jednoznacznie wskazuje - jakiej tradycji kontynuatorami byli ludzie WSW/WSI. Został on przedstawiony w piśmie „GLAUKOPIS” nr.13-14 z 2009r w publikacji Piotra Gontarczyka „Pod przykrywką”. Rzecz o sowieckich organach Informacji Wojskowej w Wojsku Polskim” Należy przypomnieć, że Główny Zarząd Informacji, powstały we wrześniu 1944 roku, na terenach Związku Sowieckiego, był poprzednikiem Wojskowej Służby Wewnętrznej, powołanej w styczniu 1957 roku, zaś w roku 1945 w ramach struktur Sztabu Generalnego Wojska Polskiego utworzono Oddział II Sztabu Generalnego LWP, przemianowany później na Zarząd II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Z połączenia tych dwóch formacji – WSW (kontrwywiad) i II Zarządu (wywiad), w roku 1990 utworzono Wojskowe Służby Informacyjne. Wielu żołnierzy szefostwa WSI rozpoczynało swoje kariery zawodowe w WSW, lub w Zarządzie II SGWP. Z dokumentów organizacyjnych Informacji Wojskowej wynika, że od chwili swego powstania była podporządkowana dowódcy 1. dywizji, a następnie Korpusu Polskiego w ZSRS – sowieckiemu generałowi lejtnantowi Zygmuntowi Berlingowi. Piotr Gontarczyk podkreśla jednak, iż brak  dowodów na to, iż rzeczywiście sprawował on nad nią jakiekolwiek zwierzchnictwo. Autor publikacji twierdzi, że są za to świadectwa, że jego formalni podwładni Berlinga z Informacji Wojskowej – o czym Berling wiedział – składali raporty bezpośrednio swym sowieckim przełożonym. 17 kwietnia 1944 r. Berling wystosował telegram do sowieckich władz partyjnych w sprawie rzekomych niedociągnięć w pracy organów Informacji Wojskowej. Sugerował przy tym, żeby nadzór nad organami bezpieczeństwa w wojsku powierzyć dowódcy „ludowego” WP, czyli jemu. Pismo to trafiło do Wydziału Dymitra Manuilskiego w Głównym Zarządzie Politycznym Armii Czerwonej. Stamtąd przesłano je do ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego III rangi Georgija Żukowa, który odpowiadał za sprawy polskie, dotyczące nie tylko spraw tzw. „ludowego” Wojska Polskiego. Żukow sporządził prezentowane niżej pismo – będące oficjalnym stanowiskiem sowieckich służb specjalnych w sprawach poruszonych w telegramie Berlinga. Dokument ten wskazuje wprost, że nadzór formalnych przełożonych Informacji Wojskowej był od początku całkowicie fikcyjny. Co więcej – i chyba to jest tu najciekawsze – Sowieci nie traktowali organów Informacji Wojskowej jako oddzielnej,kontrolowanej tylko nieformalnie struktury „ludowego” WP. Żukow napisał wprost, że nazwa „wydziałów informacji” jest tylko legalizacyjną „przykrywką”, pod którą działalność w „ludowym” Wojsku Polskim prowadzą organa sowieckiego kontrwywiadu. Mundury polskie i szyld wydziałów informacji były tylko sposobem ukrycia regularnych struktur „SMIERSZ”. Prezentowany dokument został opublikowany w książce „Sowietskij faktor w Wostocznoj Jewropie 1944–1953”. Dokumenty, wydanej w Moskwie w 1999 r.

Moskwa [nie wcześniej niż 17 IV 1944 r.] Tajne KC WKP(b) do tow[arzysza] D[ymitra] Z. Manuilskiego W związku z telegramem Berlinga z 17 IV [19]44 r. w sprawie oddziałów specjalnych polskiej armii melduję:

1. Robotę kontrwywiadowczą w polskiej armii prowadzi „SMIERSZ”, którego organy istnieją w wojsku polskim pod przykryciem „oddziału informacji wojska polskiego”. Skład wydziałów informacji wojska polskiego jest kompletowany ze składu osobowego Zarządu „SMIERSZ” Ludowego Komisariatu Obrony, który kieruje jego działalnością. Funkcjonariusze wydziału informacji noszą polskie mundury.

2. Podczas formowania 1. dywizji, kiedy powstał problem formowania wspomnianych organów, Berlingowi oświadczono, że organizacja, kompletowanie i kierowanie ich działalnością nie leży w jego kompetencjach. Sądząc po treści otrzymanego telegramu, Berling chce wziąć w swoje ręce sprawy, których danie mu, wedle mojego przekonania, jest niecelowe.

3. Twierdzenie, że większość funkcjonariuszy oddziałów informacji to Rosjanie i nie znają polskiego języka odpowiada rzeczywistości. Jednak trzeba zaznaczyć, że w dyspozycji „SMIERSZ” NKWD SSSR i NKGB SSSR nie ma więcej ludzi, którzy władają językiem polskim.

4. O „poważnych i nienaprawialnych błędach”, które popełnia „SMIERSZ” w swojej pracy nic mi nie wiadomo, uważam, że to twierdzenie gołosłowne, tym bardziej, że Berling nie kieruje oddziałami informacji, i w związku z tym, nie może mieć podstaw do takich stwierdzeń.

5. Obecnie do szkoły NKWD w Kujbyszewie wybrano 300 Polaków z wojska polskiego, którzy przez 3 miesiące zakończą szkolenie i będą mogli zostać wykorzystani tak do obsady organów kontrwywiadowczych polskiej armii, jak i do obsady organów bezpieczeństwa przyszłej Polski.

6. W celu zwiększenia w oddziale informacji liczby ludzi, którzy mówią po polsku, uważam za celowe wydać polecenia dla tow[arzysza] Abakumowa, żeby przyjął do służby w „SMIERSZ” Polskiej Armii 100–120 Polaków z liczby sprawdzonych oficerów Armii Czerwonej, obecnie służących e armii polskiej.

7. Jednocześnie uważam za celowe utrzymanie takiej sytuacji, w której Berling nie dowodzi organami „SMIERSZ” w Armii Polskiej.

Żukow

Piotr Gontarczyk trafnie zauważa, że trudno jednoznacznie stwierdzić, jak długo trwał taki stan rzeczy i kiedy formalnie kierownictwo organów kontrwywiadu wojskowego przekazano w ręce dowództwa LWP. Wiemy, że  przed rokiem 1990 nigdy faktycznie to nie nastąpiło. Aleksander Ścios

Dukaczewski: Wojskowy wywiad dziś już praktycznie nie istnieje Z gen. Markiem Dukaczewskim, byłym szefem WSI, rozmawia Dorota Kowalska Razem z siedmioma byłymi szefami WSI napisał Pan list, w którym ubolewacie nad stanem polskiego wywiadu i kontrwywiadu. Jest w nim apel do władz "o jak najszybsze uporządkowanie spraw związanych z działalnością wojskowych służb specjalnych". Sprawy zostały uporządkowane trzy lata temu - kiedy zlikwidowano WSI. My wyrażamy jedynie obawy, wynikające z tego, że nie kontynuuje się przedsięwzięć, które zostały zapoczątkowane przez nas i które w naszym odczuciu były istotne dla obronności naszego kraju. Z informacji, jakie do nas docierają, również poprzez media, mamy także podstawy przypuszczać, że źle dzieje się z osłoną wywiadowczą i kontrwywiadowczą wojsk. Podobnie z rozpoznaniem wojskowym, którego częścią jest wywiad wojskowy. Dlatego w takiej a nie innej formule wystąpiliśmy do władz z prośbą, aby wysłuchały nas i innych żołnierzy, którzy pracowali w WSI i mają wiele do powiedzenia.
I mówi Pan, że wiedzę na temat tego, co dzisiaj dzieje się w służbach, czerpie z mediów? Wielki wstyd dla byłego szefa służb specjalnych. Proszę nie ciągnąć mnie za język. Oczywiście, że nie tylko z mediów, ale mogę powiedzieć tyle, ile powiedziałem.
A może wasze obawy nie są do końca uzasadnione? Mówią o tym wysocy rangą dowódcy, jak chociażby gen. Waldemar Skrzypczak, który potwierdził, że w Afganistanie nie ma rozpoznania wojskowego, nie ma sieci informatorów. To nigdy wcześniej się nie zdarzało. Jeśli dowiadujemy się, że w odległości 3 do 5 km. od naszego obozu pojawiają się realne zagrożenia dla naszych żołnierzy, to rodzi się pytanie, co robią służby specjalne. A przecież dwa razy w rejonie Ghazni nasi żołnierze zostali ostrzelani praktycznie po wyjechaniu z bazy. Ale jak można mówić o osłonie kontrwywiadowczej, skoro ludzie za nią odpowiedzialni siedzą w bazach i nie wyściubiają z nich nosa. Generał Dukaczewski: WSI nie były organizacją przestępczą
Dzisiaj mijają trzy lata od rozwiązania WSI i oto byli jej szefowie chcą pokazać, jakim błędem była ich likwidacja i sugerują, że teraz żadnych służb nie ma. Przytaczamy jedynie fakty: ile czasu minęło od zaginięcia chorążego Zielonki? Pół roku? Więc jak działają nasze służby, skoro od kilku miesięcy nie mamy informacji, co się z nim stało. Co mówić o działaniach wywiadu wojskowego, skoro minister obrony narodowej zamawia zewnętrzne ekspertyzy dotyczące zagadnień obronności. Przecież od tego ma służby, które powinny mu przygotować takie ekspertyzy w perspektywie kilku, kilkunastu lat. Podobnie te dotyczące sprzętu wojskowego. Wielokrotnie robiliśmy takie analizy, często nie po kierunku myślenia szefów resortu, ale uczciwe. Minister nie musiał sięgać po ekspertów zewnętrznych bardzo często związanych z lobbystami, żeby się dowiedzieć, który sprzęt jest najlepszy.
A może dobrze porównać czasami ekspertyzy stworzone przez służby z tymi zewnętrznymi? A może w służbach nie ma fachowców, którzy by je robili, bo zostali zwolnieni? Zresztą, docierają już do mnie informacje, że takie zadania, jakie powinna wykonywać wojskowa służba wywiadowcza, są wpisane również w zakres działań służb cywilnych. Więc nie bardzo wiem, czy jest sens utrzymywania dwóch takich służb jednocześnie.
Można prosić o konkretne przykłady? W mojej ocenie obowiązki służb przejmują Agencja Wywiadu i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, co może oznaczać w przyszłości zupełną likwidację służb wojskowych.

W liście zarzucacie Panowie, że likwidacja WSI nie przebiegała zgodnie z prawem: że ujawniono akta służb, a ludzi potraktowano jak kryminalistów. Jeżeli chodzi o pracę komisji likwidacyjnej i weryfikacyjnej, to informację o tym, jak pracowały, mamy od ludzi, którzy tę pracę na co dzień obserwowali. Odeszli, bo nie byli w stanie tego wytrzymać. Z doniesień medialnych wiemy, jakie informacje te komisje ujawniały. Inna sprawa, że prawie połowa członków komisji weryfikacyjnej w momencie jej tworzenia nie miała dostępu do informacji niejawnych. To ja się pytam, jak oni pracowali? Pytam też, dlaczego komisja likwidacyjna nie zakończyła swojej działalności sprawozdaniem. Tych pytań jest więcej, nie tylko od nas, szefów WSI. Wiele osób, które odeszło ze służb, zwraca się właśnie do nas i opowiada o konkretnych sytuacjach, kiedy przy likwidacji WSI łamano prawo.
Może to tylko narzekania frustratów, których wyrzucono ze służby. Co dzisiaj robią byli funkcjonariusze WSI? To prawda, nie układa im się dobrze. W większości mają problemy ze znalezieniem pracy. Jest grupa osób, które nabyły prawa emerytalne i to pozwala im utrzymać rodziny. Ale jest ogromna liczba żołnierzy i pracowników cywilnych , którzy nie mają nic. Są znakomicie wykształceni, władają doskonale kilkoma językami i nie mogą dzisiaj znaleźć pracy.
A ja słyszałam zupełnie inne historie: o tym, jak świetnie dzisiaj ci ludzie funkcjonują. Ze swoją wiedzą i doświadczeniem są poszukiwanymi pracownikami zachodnich firm, z niezłymi pensjami. Znam takie przypadki. Ale więcej jest innych. Żołnierze, odchodząc ze służby, otrzymali opinię służbową, w której jako miejsce pracy wpisano: Wojskowe Służby Informacyjne. Biorąc pod uwagę atmosferę, jaką wytworzono wokół służb, pracodawca, widząc taki wpis, mówił: "Wie pan, trudno mi pana zatrudnić, bo pan się wywodzi z organizacji przestępczej. Potrzebowałbym pana, ma pan kwalifikacje, ale mamy kontakty z agencjami rządowymi, administracją, nie będzie tam pan mile widziany."
I dobrze. Przez lata WSI była państwem w państwie. To nie jest opinia prawdziwa. Została wytworzona na podstawie informacji, jakie o WSI zostały upublicznione. Niestety, słabością służb jest to, że nie mogą polemizować z tym, co ukazuje się w mediach, bo musiałyby mówić o tym, czym się zajmują. A tego robić im nie wolno.
Na całym świecie służby próbują rozszerzać swoje kompetencje, niech Pan nie mówi, że WSI działało inaczej. Służby powinny być skuteczne. Umieć wykonać każde zadanie, które zostanie przed nimi postawione. Ważne jest, aby wykonując te zadania, działały w zakresie obowiązującego prawa, ale często, czego mam świadomość, działają na jego granicy. Znany jest dylemat: przesłuchując jeńców ważniejsze powinny być ich prawa czy obronność kraju.
Wracając do waszego listu - jak zatem powinna wyglądać likwacja WSI? Według mnie, jeśli nawet istniała polityczna wola likwidacji WSI, to uczciwie było dokonać rzetelnego audytu funkcjonowania tycsłużb. Jeżeli w jego wyniku uznano by, że nie ma możliwości ich ratowania, należało je zlikwidować zupełnie. Ale trzeba było dać żołnierzom szansę przedstawienia swoich argumentów, które uzasadniłyby ich dalszą służbę. Jeżeli jednak autyt wykazałby, że w WSI zdarzały się błędy, jak w wielu innych instytucjach, należało je naprawić, a nie likwidować całe służby specjalne. Owszem, czystki personalne, szefów, dowódców - rozumiem. Ale dewastować służby z 90-letnią tradycją ? Mające swoje metody pracy, doświadczenie?
Nie ma służb idealnych, nie sądzi Pan? Przede wszystkim powinny być służbami wojskowymi, w większości powinni tam pracować żołnierze, którzy mają przygotowanie do zadań z zakresu wywiadu i kontrwywiadu. Nie mogą pracować w służbach ludzie, którzy nie mają kwalifikacji albo uzyskali je w wyniku 17-dniowych przeszkoleń. Z mojej praktyki wynika, że najlepiej sprawdzali się w wywiadzie wojskowym ludzie z doświadczeniem liniowym i technicznym, bo potrafili swą wiedzę wykorzystać w praktyce.

Dezubekizacja od 1 stycznia: nie wszyscy byli esbecy stracą emerytury Ponad 41 tys. funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa w PRL od 1 stycznia straci część swojej emerytury. Instytut Pamięci Narodowej zakończył właśnie proces ich weryfikacji przeprowadzanej na podstawie tzw. ustawy deubekizacyjnej. Prezes IPN Janusz Kurtyka ma to dziś ogłosić oficjalnie. Do IPN wpłynęły dane osobowe prawie 195 tys. byłych pracowników resortu spraw wewnętrznych. O ich przeszłość i ewentualne powiązania z bezpieką pytały m.in. Zakład Emerytalno-Rentowy MSWiA i Biuro Emerytalne Służby Więziennej. Instytut prześwietlił życie zawodowe ich wszystkich. Okazało się, że pracę dla UB i SB można dowieść 41 tys. emerytom MSWiA. - Dokumenty osobowe zgromadzone w zasobie IPN nie potwierdzają służby w SB 31 693 osób, o które pytały organa emerytalne - tłumaczy Rafał Leśkiewicz, zastępca dyrektora biura udostępniania IPN. Teczek aż 120 871 osób, co do których instytucje emerytalne miały wątpliwości, w ogóle nie odnaleziono w zasobach IPN. Niemożliwe więc było potwierdzenie (czy zaprzeczenie) ich esbeckiej przeszłości. Do sprawdzenia zostały akta 171 osób. W myśl ustawy od 1 stycznia 2010 r. emerytury byłych esbeków, a także członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, znacznie się zmniejszą. Wskaźnik, według którego są obliczane, został obniżony z 2,6 proc. do 0,7 proc., czyli takiego przelicznika, jaki jest używany wobec innych obywateli przy obliczaniu emerytury za okres, kiedy nie płacili składek na ZUS. Dla przykładu - funkcjonariusz policji, odchodząc na emeryturę w 1990 r. po 22 latach służby, z czego 4 przepracował w organach bezpieczeństwa, otrzymuje dziś 2247 zł emerytury. Po 1 stycznia otrzyma 1981 zł. Na wprowadzeniu ustawy oszczędzimy kilkadziesiąt milionów złotych. - Nie ma powodów, aby ludzie, którzy działali przeciwko Polsce, byli uprzywilejowani - mówi Jarosław Zieliński z PiS. Ale ustawa odbierająca byłym pracownikom SB przywileje emerytalne budziła i budzi kontrowersje - zwłaszcza zapis, który uszczupla portfele tym, którzy pozytywnie przeszli weryfikację po 1989 r. i służyli w UOP, bo ich też obejmą cięcia. Gromosław Czempiński, najdłużej urzędujący szef Urzędu Ochrony Państwa, generał brygady w stanie spoczynku, były polski szpieg, obliczył, że straci na nowej ustawie ponad 5 tys. zł. - Z 7 tys. zł emerytury, jaką pobieram dziś, zostanie mi ok. 1600 zł. Ale wielu moich podwładnych będzie musiało żyć za 800 zł miesięcznie, na granicy nędzy - mówi "Polsce" gen. Czempiński. Nie ukrywa, że czuje się oszukany, bo razem z ponad sześciuset innymi pracownikami wywiadu przeszedł pozytywnie weryfikację, a tym samym dostał gwarancję państwa, że będzie traktowany tak samo jak ci wszyscy, którzy zostali przyjęci do służby po 1989 r. - Stopień generalski przyznano mi już w III RP - dodaje Czempiński. - Ta ustawa to kompromis wszystkich sił politycznych, które dostrzegły potrzebę zmiany emerytur pracowników peerelowskich służb bezpieczeństwa - mówi Grzegorz Dolniak z Platformy. Sejm RP przyjął, że niegdysiejsi oprawcy nie mogą być faworyzowani ponad swoje ofiary.

Nie wszyscy esbecy stracą pieniądze, choć powinni Na 13 stycznia wyznaczył Trybynał Konstytucyjny rozpatrzenie wniosku złożonego przez Lewicę, a zaskarżającego wchodzącą z początkiem roku ustawę o zmianie zaopatrzenia emerytalnego byłych pracowników służb specjalnych PRL. Mówi ona, że wskaźnik, według którego obliczane będą emerytury byłych funkcjonariuszy, zostanie obniżony z obecnych 2,6 proc. do 0,7. Tak samo mają być obliczane emerytury wojskowe byłych członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Lata służby w PRL są potraktowane jako okres nieskładkowy, co oznacza znaczną obniżkę uposażenia. Przywileje emerytalne stracą także ci, którzy po '89. roku zostali funkcjonariuszami UOP po pozytywnej weryfikacji.
Ustawa w Trybunale Ustawa od dawna budzi emocje zarówno po prawej, jak i lewej stronie sceny politycznej. - Trudno się temu dziwić, ale po 1989 roku wszyscy obiecywali, że rozprawią się z emeryturami esbeków i na obiecankach się kończyło - mówi "Polsce" Grzegorz Dolniak. - My zmiany emerytur wprowadziliśmy w życie - ciągnie. Ale nawet klubowy kolega Grzegorza Dolniaka, Konstanty Miodowicz (były szef kontrwywiadu w UOP), nie ukrywa, że to bardzo kontrowersyjna ustawa. - I pozwolę sobie mieć odmienne zdanie niż jej autorzy - mówi Miodowicz. - Chodzi o osoby, które przeszły pozytywnie weryfikację i dzisiaj są tak samo potraktowane jak te, które jej nie przyszły albo przeszły ją negatywnie - wyjaśnia. I dodaje, że z ciekawością czeka na orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego. Janusz Zemke z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, jeden ze współautorów wniosku zaskarżającego ustawę do TK, podkreśla, że jest ona sprzeczna między innymi z art. 2 konstytucji, zgodnie z którym RP jest demokratycznym państwem pra-wa, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. - Ta ustawa narusza zasadę ochrony praw nabytych i stoi w sprzeczności z zasadą trójpodziału władzy - mówi w rozmowie z "Polską" Janusz Zemke. - Ustawodawca wymierzył zbiorową karę wszystkim osobom, które były funkcjonariuszami organów bezpieczeństwa przed 1990 rokiem. A to oznacza, że Sejm i Senat wkroczyły w sferę zastrzeżoną dla organów władzy sądowniczej - ciągnie Zemke. Podnosi też kwestie, o której mówi poseł Miodowicz: pracowników resortu spraw wewnętrznych, którzy pozytywnie przeszli weryfikację i którym teraz zabiera się emerytury jak tym, którzy przeszli ją negatywnie albo w ogóle się jej nie poddali. - Bo wyjdzie na to, że najgorzej wyszli na tym ci, którzy zaufali państwu - mówi Zemke. Jeśliby Trybunał Kon-sytucyjny przychylił się do tych zastrzeżeń i uznał, że ustawa jest niezgodna z konstytucją, ci, którym dwa tygodnie wcześniej odbierze się emerytury, będą domagać się ich zwrotu i pewnie wystąpią o odszkodowania - złorzeczy poseł Janusz Zemke. Zupełnie odmienne zdanie na temat ustawy mają posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Jarosław Zieliński z PiS podkreśla, że projekt ustawy przygotowany przez Platformę Obywatelską obejmuje problem uprzywilejowanej grupy esbeków w sposób wycinkowy i wąski. - Przecież to była służba przeciw Polsce, więc wysokie emerytury funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa to rzecz niemoralna, nieetyczna - mówi poseł Jarosław Zieliński z PiS.
A może, Pro Milito  od władzy oczekuje prawdy i praworządności? Szukając dojścia do witryny Pro Milito znalazłem śmietnik złośliwości i bezużytecznych zapisów, co zgodnie z zasadą, że to, co najgorsze trzyma się najdłużej, więc bez jakiejkolwiek przyczyny trzyma się w tym miejscu niby rzep…….. Autorem tej słownej nagonki, jest niejaki AS ,ale żaden on as, a raczej ten co, go do swego tytułu użył, ale w zupełnie  innym celu Czesław Miłosz. Zbiór wierszy laureata Nagrody Nobla „ Przydrożny piesek”, to zupełnie ciekawa duchowa uczta, natomiast ten gniot propagandowych oszczerstw, jest jakby rodem z biuletynów propagandowych GZP. Pamiętamy przecież i wówczas też nie brakowało takich, co to ich nie sieją, a sami na kamieniu wyrosną. Jak widać, żadne zmiany nie eliminują tego typu ludzi. Temu jegomościowi, który określa się być mężczyzną oraz wolnym strzelcem i historykiem w jednej osobie szczególnie nie podoba się możliwość zabierania głosu przez osoby niezależne i niepodporządkowane ogólnej gazetowej propagandzie. Mimo, że sam nie ma merytorycznych podstaw i predyspozycji z wielką namiętnością zabrał się do atakowania ludzi, którzy ośmielili się urodzić nieco wcześniej i mają za sobą odpowiedni życiorys, który nie przeszkadzał w niczym prezydentowi Lechowi Wałęsie do powierzenia im odpowiedzialnych stanowisk, na których oczywiście nigdzie nie zaznaczyło się nazwisko naszego asa lub pieska. Charakterystyczną cechą tych zdeterminowanych ataków, jest wykorzystywanie każdego słowa, które odpowiednio odwrócone zostają użyte niby pociski do rażenia swoich przeciwników. Gdy Lech Wałęsa powiedział swego czasu :  " trzeba wnieść poprawki do systemu politycznego i ekonomicznego, a to pozwoli nam żyć w wolności i dobrobycie”, a to określenie zostało powtórzone przez jednego z członków Pro Milito, to natychmiast pada pytanie o dopuszczalność stawiania takich twierdzeń. A czyż nie jest prawdą, że w odczuciu całego społeczeństwa „Elity polityczne nas zawiodły. Polacy wywalczyli wolność i demokrację, a w zamian zostali okradzeni z miejsc pracy i zabezpieczenia socjalnego” Nie trzeba być wielce wnikliwym obserwatorem, aby potwierdzić te słowa pierwszego prezydenta RP. Tego jednak cenzor Pro Milito jakby nie chce zauważyć. Jedno trzeba przyznać, że osoba ta, wbrew wątpiącym jest wiernym i uważnym czytelnikiem wszystkiego, co ukazuje się na witrynie stowarzyszenia. Jest przy tym na tyle drobiazgowy w analizowaniu zapisanych tematów, że stawiający pierwsze kroki w tej słownej szermierce ze zdziwieniem często przyznają, iż nie spodziewali się, by poświęcano im uwagi tyle, bowiem to o czy piszą, jest na tyle znane i oczywiste, że jedynie ludzie. Na wielu stronach tekstu tego autora przebijają wątki, w których zarzuca on oficerom z poprzednich lat, ze kończyli studia w akademickie w ZSRR. A gdzie mieli kończyć? Przecież w tamtych latach nikt nie proponował im pogłębiania wiedzy Waszyngtonie, Londynie, czy Neapolu. Jednak szanowny adwersarzu o jednym powinieneś pamiętać, że w owym czasie adiutanci, pisarze i sekretarze osobiści ministra nie byli kierowani na studia za granicą i nie byli pęczkami nominowani do stopni generalskich. I jeszcze jedno, ówcześni absolwenci takich akademii posiadali bogate doświadczenie wojskowe i ni byli defiladowymi i gabinetowymi generałami. Nie znam szczegółowo biografii wymienianych złośliwie generałów Wileckiego i Poznańskiego, wiem jednak, że w tamtym czasie, aby zostać wyznaczonym na stanowisko szefa sztabu generalnego nie wystarczyło umieć posługiwać się językiem angielskim, a w dowodzeniu przejść szczebel plutonu. Tego niestety dyletanci i przeciwnicy wojska nigdy nie wiedzieli. Im wystarczył staż w ugrupowaniach pacyfistycznych i sukcesy w unikaniu służby wojskowej. W takiej też roli występuje nasz „as”. Nic nie wspomina o tym, że on i jemu podobni czerpali całymi garściami z tego poprzedniego systemu, a teraz „ pokrzywdzeni” bez zastanowienia atakują tych, którzy mają odwagę inaczej pomyśleć w temacie obronności kraju. Im przecież jest obojętnie, jakie będą polskie siły zbrojne, myślą jedynie o takim wojsku, które bez szemrania, źle wyposażone i źle dowodzone pozwoli się wywieźć do dalekich i egzotycznych krajów. Dla nich wojny muszą się toczyć, a żołnierz jest po to, aby, gdy nie ma żołnierskiego szczęścia ginął. To od tego typu osób możemy cyklicznie, zazwyczaj po dramatycznym wydarzeniu, usłyszeć, że musimy do Afganistanu wysłać więcej sprzętu i zbyt dużo pieniędzy marnotrawionych jest na utrzymanie sił zbrojnych. Dla pewnej grupy analityków i tendencyjnych użytkowników portali internetowych, każdy przejaw wolnego słowa działa niczym muleta. Rzucają się rozwścieczeni na tekst i z każdego akapitu tworzą propagandowe „arcydzieło’, które dla podobnych im entuzjastów walki z komunizmem staje się niczym ambrozja na greckim Olimpie. Nawet sprawy światopoglądowe są dogodnym obszarem, na którym są gotowi wykazywać nie tyle swoje chrześcijańskie przywiązanie, ale dokonywać oceny prawa innych do opowiadania się po stronie haseł wypisanych na żołnierskich sztandarach. Tacy krytykanci, nie mówią, wprost, że nie odpowiadają im zmiany, jakie zaszły w siłach zbrojnych po pojawieniu się wśród żołnierzy kapelanów wojskowych, ale przy pomocy odpowiedniej gry słów, usiłują za wszelką cenę, przedstawić w negatywnym świetle obecność kościoła w wojsku. Wszedłem ponownie na stronę Pro Milito. Przeczytałem wiele tekstów. Nie widzę nic zdrożnego w tym, że jeden z piszących na tamtej witrynie napisał: „Stowarzyszenie Pro Milito korzysta tylko z prawa wolności. Obserwując zachodzące zmiany spotykamy się, dyskutujemy i coraz bardziej przekonujemy się, że nasza odmienność poglądów pokrywa się z polską racją stanu. Problem jest na tyle poważny, że szukamy sposobów dotarcia do szerszej rzeszy słuchaczy. Ale głównie widzimy potrzebę wyprowadzenia z błędu tych, którzy pozbawieni możliwości poznania drugiej strony medalu, w sposób jednostronny przekonują społeczeństwo”. Prawdą też jest, że dotychczas Pro Milito korzysta z możliwości swobodnego wypowiadania się na portalach internetowych. Nie istnieje, bowiem dzisiaj w wolnej Polsce możliwość otwartego wypowiedzenia się, bez posiadania własności mediów. Trzeba mieć również świadomość, że istniej określona grupa ludzi, dla których każdy sposób i przyczyna będzie dobra, by zamknąć innym usta. Mają oni swój propagandowy straszak, jakim jest komunizm, przy pomocy, którego każdemu przypinają taką łatkę. To właśnie oni głośno powtarzają, że inaczej myślącym trzeba się bacznie przyglądać, chociaż inni idą już dalej, twierdząc, że trzeba inwigilować. Ludziom nie trzeba robić wody z mózgu, nawet wówczas, gdy się jest wiernym wyznawcą Eugena Bleulera. Zawsze, bowiem dociekanie prawdy oraz wskazywanie  innym przejawów głupoty i działań odbiegającymi od polskiej racji stanu, było i   będzie w centrum zainteresowania Pro Milito. I tu wcale nie chodzi o władzę, ale o prawo do obiektywnego spojrzenia na obecną rzeczywistość i widzenia w niej nie tylko defiladowych przemarszów, ale głownie przyczyn żołnierskiej tragedii. Chociaż namnożyło się nam mrowie  propagandzistów śledzących każdy nasz głos i ich siła jest znaczna, to nasza prawda w ostatecznym rozrachunku przygniecie tych wierszokletów.

Michał Podobin 

Komentarz Komendy Głównej  i Redakcji Portalu Pro Milito do tekstu Michała Podobina   „A może, Pro Milito  od władzy oczekuje prawdy i praworządności?" Szanowni Państwo. W czasie, gdy coraz trudniej przebić się do oficjalnych mediów, w których możliwość zabrania głosu jest jedynie zagwarantowane dla wybrańców, głoszących linie programową poszczególnych właścicieli, nie możemy utrudniać w wypowiadaniu się chętnym, jeżeli nawet ich zdania różnią się ze stanowiskiem zarządzających tą witryną. Nas bardziej interesuje co, ktoś ma do powiedzenia, niż w jaki sposób i gdzie zabiera głos. Zmartwienie i nasz niepokój budzi treść wypowiedzi generała W. Skrzypczaka, natomiast zabranie przez niego głosu ocenić trzeba w kategoriach poczucia odpowiedzialności dowódcy za swoich żołnierzy. Redakcja Portalu Stowarzyszenia Pro Milito, jak i Komenda Głowna nie będzie ani oficjalnie komentować ani wdawać się w medialne potyczki z adwersarzami Stowarzyszenia, nie zabraniając natomiast wypowiadania się na łamach blogów lub w listach do Stowarzyszenia jego członkom i sympatykom. Stowarzyszenie skupia się na zadaniach wynikających ze Statutu i nie będzie trwonić ani sił ani czasu na komentowanie, czy dementowanie kłamliwych oszczerstw  wobec Stowarzyszenia i jego członków. Odstępstwo od tej zasady spowodowało by lawinę następnych bezpardonowych ataków ze strony wszelkiej maści fanatycznych publicystów. Brak naszej odpowiedzi na którykolwiek atak poczytywano by jako milczące przyznanie racji adwersarzom. Wplątanie nas w tego typu dyskusje i polemiki spowodowałoby, że musielibyśmy poświęcić na to nasz cenny czas, zamiast na działalność statutową.  Komenda Pro Milito i Zespół Redakcyjny Portalu są przekonani, że nasi członkowie i sympatycy śledząc nasze społeczne działania wyłącznie na tej podstawie wyrobią sobie własne zdanie o roli i zadaniach Stowarzyszenia Pro Milito a nie na bezpodstawnych insynuacjach naszych adwersarzy, często ukrywających się pod pseudonimami. Jednocześnie zastrzegamy, że nie rezygnujemy w wyjątkowych przypadkach, z wstąpienia w przyszłości na drogę sądową przeciwko osobom drastycznie szkalującym (naruszającym) dobre imię Stowarzyszenia.

PiS chciał radykalniej Projekt ustawy zmieniającej emerytury byłych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa autorstwa Prawa i Sprawiedliwości był znacznie bardziej restrykcyjny. Przede wszystkim zakładał minimalne świadczenie emerytalne dla wszystkich esbeków, niezależnie od pobieranej do tej pory emerytury. - Chcieliśmy także upublicznienia ich nazwisk, bo obywatele demokratycznego państwa mają prawo wiedzieć, kto działał na jego szkodę - tłumaczy poseł Zieliński. Kolejny postulat podnoszony przez PiS to zakaz pełnienia funkcji publicznych i funkcji wymienionych w ustawie, takich jak prokurator czy sędzia, przez najwyższych rangą funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa PRL. - Tacy ludzie mogliby pełnić tylko funkcję z wyboru, zakładając, że wyborcy znaliby ich przeszłość - tłumaczy Jarosław Zieliński. Poseł Zieliński odpiera też zarzut o krzywdzie wyrządzonej pozytywnie zweryfikowanym pracownikom resortu spraw wewnętrznych. - Pozwolono tym ludziom służyć dalej, ale nie zmienia to faktu, że w czasie Peerelu byli funkcjonariuszami służb bezpieczeństwa. Jednak największym mankamentem tej ustawy jest to, że nie wszyscy, którzy powinni, stracą nienależne przywileje emerytalne. Bo np. esbecy, których akta są w tzw. zastrzeżonym zbiorze IPN, nie stracą przywilejów emerytalnych jak pozostali oficerowie służb specjalnych PRL. Materiały z tego zbioru są tajne i IPN nie może ich wydać organom emerytalno-rentowym. - Udało się także tym, którzy np. przeszli z SB do wojskowej bezpieki i tam zakończyli służbę. Ustawa deubekizacyjna nie obejmuje takich przypadków - mówi Rafał Leśkiewicz z IPN. Na podstawie informacji z IPN zakłady emerytalne zaczęły już obniżać emerytury esbekom. Każdy z nich może się jednak odwołać od tej decyzji do sądu. Dorota Kowalska
Prokuratura, Macierewicz i oficerowie byłych WSI
Od kilku miesięcy Prokuratura Okręgowa w Warszawie sprawdza, czy Antoni Macierewicz jako wiceminister obrony narodowej nie złamał ustawy o ochronie informacji niejawnych – dowiedziała się "Rz". Chodzi o podejrzenie, że udzielił on zgody na dostęp do informacji tajnych i ściśle tajnych "szeregu osobom nieposiadającym poświadczenia bezpieczeństwa". - Zgody były udzielane na piśmie w okresie od czerwca do grudnia 2006 r. - mówi osoba znająca materiały śledztwa. Podkreśla, że zgodnie z prawem dostęp do informacji będących tajemnicą państwową może wydać tylko Minister Obrony Narodowej, a nie którykolwiek z jego zastępców. - Niewykluczone więc, że Macierewicz przekroczył uprawnienia - mówi nasz informator. O możliwości popełnienia przestępstwa organy ścigania w połowie roku poinformowało Stowarzyszenie "Pro Milito", zrzeszające m.in. byłych oficerów zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych.- Śledztwo toczy się w sprawie. Nikt nie ma postawionych zarzutów – potwierdza w rozmowie z "Rz" Mateusz Martynik, rzecznik warszawskiej Prokuratury Okręgowej. Dodaje, że śledztwo powinno być zakończone do końca roku. Nie chce jednak ujawnić, czy sprawa będzie umorzona, czy też prokurator będzie chciał postawić Macierewiczowi zarzuty. Gdyby tak się stało, będzie musiał zwrócić się wcześniej z wnioskiem o uchylenie immunitetu poselskiego. Sam Macierewicz sprawy komentować nie chciał. Piotr Nisztor

SKANDAL W SŁUŻBACH SPECJALNYCH Czegoś takiego w historii służb specjalnych jeszcze nie było. Najtajniejsza z tajnych służb, twórczo zagospodarowywana przez nominatów Donalda Tuska – Służba Kontrwywiadu Wojskowego – dokona publicznej prezentacji swoich najważniejszych funkcjonariuszy, którzy do teraz są głęboko zakonspirowani. Czegoś takiego w historii służb specjalnych jeszcze nie było. Krytyce PiS wielokrotnie zarzucali, że Prawo i Sprawiedliwość przez likwidacje WSI wystawiło na szwank zabezpieczenie kontrwywiadowcze naszego kraju, a zwłaszcza nasze wojsko. W bezpodstawnym ataku na PiS prym wiedli przede wszystkich polityce obozu postkomunistycznego, ale wtórowali im też niektórzy działacze PO, z największym obrońcom WSI w Platformie Obywatelskiej Bronisławem Komorowskim. Tymczasem likwidacja WSI to nic nieznacząca operacja w zestawieniu z tym, co stanie się jutro. Piątek 11 grudnia 2009 roku ma szansę stać się dniem Wielkiej Dekonspiracji. Najtajniejsza z tajnych służb, twórczo zagospodarowywana przez nominatów Donalda Tuska – Służba Kontrwywiadu Wojskowego – dokona publicznej prezentacji swoich najważniejszych funkcjonariuszy, którzy do teraz są głęboko zakonspirowani! Nie będzie to rzecz jasna ani oficjalny opłatek SKW. ani konferencja prasowa ujawniająca niemal całe kierownictwo. Jak więc do tego dojdzie? SKW, rzecz jasna w trosce o publiczny grosz, dochodzi w procesie sądowym niespełna 10 tys. zł od byłego dyrektora Biura Łączności tejże służby. Ten, wykonując za granicą tajne zadania związane z bezpieczeństwem państwa, ośmielił się wykorzystać do ich realizacji łącza internetowe za pośrednictwem telefonii komórkowej. Nowi włodarze SKW z nadania Donalda Tuska przez prawie pół roku szukali na byłego dyrektora haka. W twórczym zapale odnaleźli nawet rzekomo zagrabioną przez tegoż dyrektora drukarkę, w… gabinecie nowego szefa SKW. Na zaginione laptopy natrafili w Afganistanie. W końcu znaleźli owe bilingi. I poszli do sądu. Aby odzyskać urojone 10 tys. zł, nie wahali się zdekonspirować prawie całego kierownictwa i tajnych procedur wewnętrznych. W piątek będzie można ich sobie obejrzeć i posłuchać, bo przecież rozprawa nie jest tajna. Sąd Pracy w Sądzie Rejonowym dla m. St. Warszawy przy ul. Marszałkowskiej 82 o godz. 8.30 (sprawa o sygnaturze VII Pm 6/09) będzie miejscem, do którego przybędzie pewnie niejeden przedstawiciel obcych służb specjalnych. Takie gratki nie zdarzają się zbyt często. Donald Tusk deklarował wielokrotnie pragnienie budowy profesjonalnych służb specjalnych, w przeciwieństwie do „harcerzy”, których ośmieszano jako fundament nowych służb specjalnych Rzeczypospolitej. Piątkowe osiągnięcie SKW to kolejne podsumowanie „osiągnięć” premiera i wartości jego deklaracji i rzeczywistego sensu jego „dzieł”. Zbigniew Girzyński

DZIENNIKARZ „POLITYKI” GROZI NASZEMU DZIENNIKARZOWI Dziennikarz z prawem wstępu na rozprawy procesu toruńskiego dotyczącego mordu na księdzu Jerzym Popiełuszce. Kilkanaście lat wcześniej pracownik szpitala MSW. Piotr Pytlakowski dziś uznawany jest w piśmie „Polityka” za czołowe pióro śledcze tej redakcji. W rozmowie z dziennikarzem Niezalezna.pl zagroził sądem.

Na przełomie 1984 i 1985 r. rozpoczyna się sfingowany przez władze proces toruński, który odpowiedzialnością za śmierć kapłana obarczyć ma jedynie bezpośrednich sprawców i ukryć ich mocodawców. Na salę rozpraw nie miały prawa dostać się osoby, których nie zaakceptowały najwyższe czynniki państwowe. Według relacji prawników, którzy pomagali wówczas bliskim księdza, na sali w części dla publiczności mogły znajdować się jedynie członkowie rodziny księdza Popiełuszki. Resztę miejsc wypełniły osoby zaufane lub związane z resortem. Z tym nie zgadza się Piotr Pytlakowski, który zjawiał się na procesie w części dla publiczności. – To oczywista nieprawda – zaprzeczył w rozmowie z portalem Niezależna.pl. Jest zdziwiony, że z tego próbuje się robić sensację. Opowiada, że obserwował proces za sprawą siostry, ówczesnej redaktorki tygodnika „Panorama”. Krystyna Pytlakowska obsługiwała wspomniany proces dla swojej redakcji. Dziennikarz twierdzi, że nie mogła ona zjawić się na części rozpraw, dlatego zastępował ją przez trzy dni procesowe. – Praktycznie nie byłem jeszcze wtedy dziennikarzem. Nie miałem żadnego doświadczenia – tłumaczył dziennikarzowi Niezależnej.pl. Dodaje, że zaczynał dopiero pisać w tygodniku „Nowa Wieś”. Pytlakowski twierdzi, że nie wie, w jaki sposób siostra uzyskała zgodę na jego wejście na rozprawy. Domyśla się, że przez ówczesnego rzecznika Ministerstwa Sprawiedliwości Andrzeja Cubałę. Jak twierdzi mec. Jan Olszewski – pełnomocnik oskarżycieli posiłkowych w procesie toruńskim – trudno pomyśleć, by na salę rozpraw dostały się osoby przypadkowe. – Zastosowano wyjątkowe środki bezpieczeństwa. Karty wstępu były po wielekroć skrupulatnie sprawdzane – dodał mecenas. 

Jutro stracę futro W aktach IPN dotyczących Piotra Pytlakowskiego znajduje się informacja o odmowie wydania paszportu. Wyjaśniono w niej, że „nie upłynął jeszcze okres próby w związku z umorzeniem warunkowym postępowania karnego prowadzonego przez Prokuraturę Rejonową w Olsztynie (w sprawie z art. 216 kk)”. Artykuł 216 kodeksu karnego obowiązującego w 1988 r. dotyczył paserstwa. Dziennikarz „Polityki” twierdzi, że chodziło wówczas o futro, które kupił w Olsztynie od osoby poleconej mu przez znajomego. Na drugi dzień musiał przywieźć futro na komisariat, gdzie został od razu przesłuchany. Zaznaczył, że stawił się jeszcze raz w sądzie w tej sprawie i na tym dla niego wszystko się skończyło. Mówi, że był wtedy poszkodowany, bo nie odzyskał pieniędzy za futro. O tym, że olsztyńska prokuratura prowadziła przeciwko niemu śledztwo i że je umorzyła, dowiedział się po latach. Gdy w roku następnym ponownie ubiega się o paszport, jest już zupełnie inaczej. W czerwcu 1989 r. do biura paszportowego w Warszawie dociera pismo od ppłk. Andrzeja Sadlińskiego z Wydziału V Zarządu Polityczno-Wychowawczego MSW z prośbą o przyspieszenie wydania paszportu dziennikarzowi. Dopisek na dole wyjaśnił, że to na interwencję redaktora Andrzeja Małachowskiego z „Przeglądu Tygodniowego”, w którym pracował wówczas Pytlakowski. Po nieudanych próbach dostania się na studia, w styczniu 1972 r. Pytlakowski napisał podanie do MSW o przyjęcie go do pracy w resortowym szpitalu w Warszawie. Dostał pracę jako sanitariusz na oddziale neurologicznym Centralnego Szpitala Klinicznego MSW z wysokim jak na owe czasy uposażeniem. W 1985 r. stawia pierwsze kroki w dziennikarstwie jako reportażysta „Nowej Wsi”, kolorowego pisma aktywnych w ZMW czy ZSMP rolników. Tu zaczynał też w latach 50. Jerzy Urban. Wśród tematów poruszanych w tygodniku przez Pytlakowskiego była aktywność działaczy wiejskich oraz sumienność stróżów peerelowskiego ładu z małych miasteczek i wsi. Gdy w 1985 r. reporter opisywał „Życie polityczne w Ostrówku”, relacjonował, jak prężnie działają tam komórki partyjne oraz PRON. Autor artykułu zauważył, że młodzież do zaangażowania organizacyjnego wabią hasła takie jak: „Jedność Praca Odpowiedzialność – Patriotyczną Powinnością Polaków”. Jako dumną wizytówkę Ostrówka, przy tekście zamieszczono wzmiankę, ilu członków liczy tam PZPR, ZSL, PRON i ZSMP. Kiedy indziej, pisząc o porwaniu dziecka, dziennikarz relacjonował sprawną akcję poszukiwawczą zarządzoną przez zastępcę szefa Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Kraśniku, kapitana Spałę, w której udział wzięli funkcjonariusze ZOMO. Ocieplał też wizerunek MO, opisując przykładowy dzień z życia sierżanta Kuźmicza, który – jak wynika z reportażu – czuwa, by w jego rejonie, w okolicach Kraśnika, panował ład i porządek, a gdzie się pojawia, łagodzi waśnie i spory. 
Zawody Oprócz siostry Piotra Pytlakowskiego dziennikarzami byli także jego ojciec Jerzy i matka Sabina, pracujący w Polskim Radiu. Pytlakowski bez problemu uzyskał pracę w radiu na Myśliwieckiej na stanowisku montażysty efektów akustycznych. Zajęcie polegało na nagrywaniu odgłosów, jak warkot silnika czy szuranie butów, które wykorzystywano w formach literackich na antenie. Ta praca – jak stwierdził – miała mu pomóc w zdobyciu zaświadczenia o praktyce dziennikarskiej, wymaganego w pomaturalnym studium politologii, do którego chciał się dostać. Studium to miało uzupełniać wykształcenie osób zatrudnionych w mediach. Później jeszcze imał się najróżniejszych zajęć. Przez pięć lat był pracownikiem wagonów sypialnych „Wars”. Pracował też jako „kaowiec” w klubie osiedlowym, organizując ligę szóstek piłkarskich. W latach 90. Pytlakowski trafił do „Życia”. Gdy powstawał tam tekst „Wakacje z agentem” opisujący kontakty Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem, dziennikarz przebywał akurat na urlopie. Zjawił się w redakcji tuż po ukazaniu się artykułu i wtedy... odszedł do „Polityki”. Według znających go dziennikarzy – na znak protestu wobec głośnej publikacji. W swoim dorobku dziennikarskim Pytlakowski ma teksty poświęcone lustracji. Po opublikowaniu tzw. listy Wildsteina pisał wspólnie z Ewą Winnicką w „Polityce”, że „Polska popadła w histerię lustracyjną” i „już tylko byli esbecy zachowują spokój”. Inny z napisanych wówczas tekstów straszył potworami, które wyglądają z uchylonych esbeckich teczek. W Krakowie struchlała inteligencja, w Lublinie – kler, bo po kraju grasują „samozwańczy śledczy szukający agentów”. Maciej Marosz 

Tajemnica lobbingu Kamińskiego Dominika Wielowieyska, Wojciech Czuchnowski: Co ciekawe, sam Mariusz Kamiński domagał się obniżki podatków od wideoloterii, co było w interesie nie tylko Totalizatora, ale także G-Techu. Bo im bardziej dochodowym interesem byłyby wideoloterie, tym większe szanse na to, że Totalizator je uruchomi. Takie wnioski wyciągnęli  dziennikarze, gdy wyczytali, że w piśmie z 30 maja 2007 Mariusz Kamiński zawarł następującą uwagę "Brak zapisu, który w swych założeniach miał spowodować obniżenie opodatkowania wideoloterii". To samo ogłosili - choć to akurat mniej dziwi - politycy Platformy. Tradycyjnie już, media niespecjalnie dbają, żebyśmy mieli podstawy do wyrobienia sobie własnego zdania i skazują nas na narrację, jaką za ich pośrednictwem puszczają w obieg partyjni koledzy "Zbycha" i "Mira". Nie znamy więc  projektu, który opiniował Kamiński, a bez tego, tylko na podstawie jednego zdania niepowiązanego z niczym, nie sposób ocenić do czego się odnosił i co właściwie postulował. Jeśli się nie jest dziennikarzem, bo wtedy sprawa jest oczywista - lobbował w interesie GTechu. Tymczasem zagadka tego lobbingu może się okazać banalna. Obniżenie opodatkowania wideoloterii było w planach przez cały czas prac zespołu, zapisy o tym znalazły się zapewne w uzasadnieniu ustawy jaką do zaopiniowania dostał Kamiński. Ale w samej ustawie nie było już tego zapisu, i na tę właśnie niespójność ustawy z jej uzasadnieniem zwrócił uwagę Kamiński. A dlaczego w ustawie nie było  tego zapisu? Być może odpowiedź znajduje się w artykułach Pulsu Biznesu z tamtego okresu. Na pewno znajduje się w samej ustawie, ale do niej nie mam dostępu, chwilowo więc musi mi wystarczyć pobieżna prasówka. Pierwszy artykuł wyjaśnia też dlaczego wątek podatku od wideoloterii mógł interesować szefa służby antykorupcyjnej. Puls Biznesu: Z nowelizacji ustawy zniknął zapis, który miał pomóc w walce z szarą strefą rynku hazardu. Czy to rezultat pracy lobbystów? Zaskakujący finisz prac nad projektem ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Z nowelizacji, nad którą od października 2006 r. pracowało Ministerstwo Finansów (MF), nagle zniknął jeden z głównych jej punktów, dotyczący opodatkowania wideoloterii (VLT). Dotychczas nowela zakładała obniżkę podatku od tych gier z 45 do 20 proc. (ta stawka miała obowiązywać do końca 2008 r., potem co dwa lata rosnąć o 2 punkty, by w 2017 r. sięgnąć 30 proc. i się zatrzymać). (...) Jeszcze miesiąc temu w uzasadnieniu do projektu ustawy, do którego dotarł "PB", urzędnicy MF pisali, że dopiero obniżka podatku stworzy "realne podstawy do wdrożenia VLT". I wyłuszczali, że pozwoli to na "zrealizowanie jednego z podstawowych celów nowelizacji, czyli przejęcia klientów szarej strefy przez legalnie prowadzone gry". Tymczasem w ostatecznym projekcie ustawy nie ma śladu po tym zapisie!  ("Jednoręcy bandyci pokonali wideoloterie", 24 maja 2007) Puls Biznesu: Choć rząd jednak obniża podatek na wideoloterie, Totalizator Sportowy wdroży je nieprędko. Odnaleźliśmy jeden z głównych punktów nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych, dotyczący opodatkowania wideoloterii (VLT), których wprowadzenie przez Totalizator Sportowy (TS) miało zmienić rynek hazardu. Okazuje się, że obniżka podatku od tych gier z 45 do 20 proc. (ta stawka obowiązywać ma do końca 2008 r., potem co dwa lata rosnąć o 2 punkty, by w 2017 r. sięgnąć 30 proc.), która zniknęła na samym finiszu prac nad nowelą ustawy hazardowej, znalazła się w innej ustawie: o finansowaniu budowy Narodowego Centrum Sportu (NCS), którą stworzył resort skarbu. Zgodnie z tym projektem TS ma zostać właścicielem terenów Stadionu Dziesięciolecia i inwestorem NCS. Na ten cel ma iść m.in. 3 proc. przychodów hazardowego kolosa (obecnie byłoby to około 70 mln zł rocznie). ("Totalizator zmienia priorytety", 28 maja 2007) Sorry, jeśli popsułam zabawę w szycie butów Kamińskiemu.

Kataryna

Szarwarki Były to podatki w naturze, a więc bardziej uciążliwe od pieniężnych. Szarwarkiem była pańszczyzna – ale też np. obowiązek podwiezienia furmanką wojska. Bardzo starożytna i na ogół niewydajna forma podatku. Mało kto zdaje sobie sprawę, że szarwarki jak najbardziej nadal obowiązują. Jeśli np. państwo ni z tego ni z owego każe operatorom komórek magazynować przez pięć lat wszystkie billingi – to jest to właśnie szarwark: nieodpłatna praca na rzecz reżymu. Ktoś – chyba {BratSzlachcic} pisze: Za wp.pl "Allegro i eBay doniosą na Ciebie fiskusowi. Fiskus chce, aby serwisy internetowe przekazywały informacje o przeprowadzanych w sieci transakcjach. Będą musiały to robić na własny koszt. Tak wynika z kolejnych założeń do projektu nowelizacji ordynacji podatkowej opublikowanych na stronach Ministerstwa Finansów." I to jest właśnie kolejny szarwark {Wojownik} oznajmia: Teraz wp pisze głupoty. "Książki, których nie wolno Ci czytać!" http://tiny.pl/hxk3t. Oświadczam, że za kilka minut zacznę sobie czytać drugą część „Mein Kampf” bo pierwszą już przeczytałem jakiś czas temu. Dobrze, że mi przypomnieli. Z książki dowiedziałem się m.in, że Adolf Hitler bardzo był zainteresowany dietą dla młodzieży. Chciał wprowadzić zakaz w szkołach, kinach itd. - niezdrowej żywności. I to – podobieństwo tego, co chciał zrobić Hitler, a co teraz wprowadzają w życie federaści – jest powodem, dla którego „Mój Bój” i w ogóle program NSDAP są obecnie zakazane. Podobała mi się taka wymiana zdań: {IDM} Na jednym blogu anglojęzycznym przeczytałam, że Osamy bin Ladena nie ma na liście The Most Wanted (FBI). W wyjaśnieniu podano, że brak dowodów, że ibn Laden brał udział w zamachu z 9/11. {MarcowyZajaczek} Jak to dobrze, że u Jankesów nadal obowiązuje domniemanie niewinności. Szkoda, że przy wsiadaniu do samolotu już nie. Co gorsza: również przy np. rzekomym molestowaniu – i w setkach innych spraw! JKM

Wolność słowa Większość z Państwa myśli, że Stany Zjednoczone A.P. to kraj wolności słowa, kraj, w którym panuje kapitalizm - i takie tam bzdury aktualne jakieś 100 lat temu, przed New Dealem. Czytam we "Gazecie Wyborczej" ot, taki artykulik p.Marcina Bosackiego o ośmiu rzekomych zamachach na JE Benedykta Husseina Obamę. A w nim: "Obama dostał ochroniarzy już wiosną 2007 roku, gdy tylko ogłosił chęć startu w wyborach. - Oni wszyscy są w ciężkim strachu, że jakiś wariat strzeli do Obamy - mówiła nam dziennikarka po rozmowie z członkiem sztabu. - Ale zakazali mi o tym pisać, by nie stwarzać wrażenia, że Obama jako Murzyn jest niewybieralny". Zakazali jej pisać!! Cóż: już ponad sto lat temu śp.Samuel Langhorne Clemens (ps. "Mark Twain") napisał: "Z łaski Boga mamy w Ameryce trzy nieocenione skarby: wolność słowa, wolność sumienia - i przezorność, by tych dwóch pierwszych nie brać nazbyt serio". A poza tym notujemy, że Stanami też rządzą ONI - którzy zadbali, by p. Obama był papabile. JKM

Zapaść “Gazeta Biznes” podaje (za telegraph.co.uk) informację, że p.Daniel Fermon, główny analityk „Société Générale” po wnikliwych, przeprowadzonych wraz z zespołem ekspertów badaniach orzekł, że powinniśmy się przygotowywać na „globalną zapaść gospodarczą” w ciągu dwóch nadchodzących lat. Co prawda nie mma zaufania do tego, co robią kolektywy – ale ta sprawa jest tak oczywista, że nawet zespół nie mógł jej przeoczyć.„Société Générale” podkreśla, że jest to ostrzeżenie, a nie prognoza. Jednak przesłanki są absolutnie przekonujące: np.  „w ciągu dwóch najbliższych lat może nastąpić m.in. wzrost długu publicznego w Japonii do poziomu nawet 270 proc. PKB. [p.DF] dodaje, że na nadmierne zadłużenie cierpią też gospodarki niemal wszystkich krajów i musi ono zostać szybko obniżone”.Otóż jest oczywiste, że nie zostanie ono obniżone – bo żyjemy w najgłupszym ustroju  świata, czyli w d***kracji. Partia, która zacznie spłacać długi, przegra wybory – a partia, która się zadłuży, a „da” wyborcom łapówkę w zamian za głosy – wygra. Więc żadna partia nie będzie się nawet starała zmniejszyć zadłużenia. Proszę popatrzeć, co robi „liberalna” PO w budżecie na rok 2010!!!Nie warto byłoby o tym wspominać – ja to prognozuję od 15 lat – i spokojnie czekam na ten kryzys. Bo to, co wmawiają Państwu jako „kryzys” nie było (o czym piszę od roku) żadnym „kryzysem”. Po prostu pożyczki na „budownictwo dla tych, których nie stać na wybudowanie sobie domku” gwarantowane przez USA stały się niespłacalne, i gwarant dodrukował masę pieniędzy, czyli nałożył na ludzi podatek emisyjny. Po kilku dniach Komisja Europejska połapała się, ile można dzięki temu dodrukować pieniędzy w Europie – i zrobiła ten sam szwindel. Co, jak każdy napad bandytów, spowodowało zawirowania w gospodarce Zachodu. Warto dodać, że „rząd” PO+PSL tym razem zachował się z godną podziwu wstrzemięźliwością, nie „walczył z kryzysem” (podobnie jak, szczęśliwie, nie walczy z rzekomą pandemią „świńskiej grypy”) - i dlatego w Polsce żadnego kryzysu nie było i nie ma (jeśli pominąć firmy eksportujące do krajów, których rządy wywołały „kryzys”).Prawdziwy kryzys nadejdzie – i w Polsce od października notujemy już jego początki. Narasta zadłużenie państwa i zadłużenie obywateli. Za dwa lata kryzys będzie już w pełni – a może wcześniej, bo radosna twórczość budżetowa…Nie warto więc byłoby powtarzać też tego raportu – gdyby nie zdanie: „Dodatkowo starzenie się społeczeństwa będzie utrudniać wzrost konsumpcji”.Zdanie to świadczy, że dzisiejsi ekonomiści mają wszystko poprzestawiane w głowach. Ich zdaniem rozwój postępuje nie wtedy, gdy jacyś miliarderzy inwestują w podróże na Marsa, w indywidualne olstra odrzutowe, w nowe gałęzie przemysłu – tylko wtedy, gdy ludzie żrą jak najwięcej, kupują jak najwięcej nowych samochodów, marnują pieniądze na rożne drogie gadgety…

Oczywiście: celem gospodarki jest konsumpcja. Jeśli jednak konsumpcja spada, to zamiast sztucznie pobudzać konsumpcję należy się cieszyć – i inwestować, inwestować, inwestować.Raport „Société Générale” nawet zachęca do inwestowania. W co? „m.in. w technologie, auta i podróże”. No, tak: w auta i podróże…JKM

Lobbing za 20 milionów Okoliczności zawarcia 10-letniej umowy między amerykańską firmą GTech a Totalizatorem Sportowym powinny być przedmiotem zainteresowania komisji śledczej. Przy okazji afery hazardowej wyszedł na jaw ciekawy szczegół. Minister sportu Mirosław Drzewiecki miał nie tylko podejmować działania na rzecz „odpowiedniego” kształtu ustawy o hazardzie, ale także pomagać Ryszardowi Sobiesiakowi – sławnemu „Rychowi” – w załatwieniu jego córce intratnej posady. Szef gabinetu politycznego ministra Marcin Rosół oferował Magdalenie Sobiesiak m.in. stanowisko wicedyrektora Centralnego Ośrodka Sportu, biznesmena interesowało jednak ulokowanie córki w zarządzie Totalizatora Sportowego (TS). Ostatecznie do tego nie doszło, choć było bardzo blisko: Sobiesiakówna była już formalnie kandydatką, ale w przeddzień rozmowy kwalifikacyjnej zrezygnowała, ostrzeżona przez Rosoła, który prawdopodobnie musiał już wiedzieć, że kontaktami polityków PO interesuje się CBA. Ryszard Sobiesiak dobrze wiedział, co robi, próbując zdobyć wpływy w Totalizatorze. Mimo dużych zmian, jakie w ostatnich latach nastąpiły w polskim hazardzie, TS pozostaje największym graczem na tym rynku (w 2000 r. jego udział wynosił ok. 57 proc., dziś – ok. 17 proc.). I chociaż jest to nadal firma w 100 proc. należąca do skarbu państwa – a może właśnie dlatego – wiele prywatnych podmiotów z zazdrością patrzy na dawnego monopolistę. Jak łakomym kąskiem mogą być umowy z TS, pokazuje przypadek amerykańskiej firmy GTech.

Wojna o lottomaty Założycielem GTech był Wiktor Markowicz, absolwent matematyki na Uniwersytecie Warszawskim, który w 1964 r. wraz z rodzicami i siostrą wyjechał do Izraela. 6 lat później przeniósł się do Nowego Jorku i tu wraz z dwoma kolegami stworzył firmę GTech, która w szybkim tempie zdobyła 80 proc. światowego rynku loteryjnego. W Polsce pojawiła się zaraz po upadku poprzedniego ustroju i już w 1991 r. zawarła z Totalizatorem Sportowym umowę na wprowadzenie lottomatów działających w systemie on-line.
Kolejna umowa między GTech (i jej polskim przedstawicielstwem – spółką Grytek) a TS na obsługę systemu on-line została podpisana w maju 2001 r. Na jej podstawie do kolektur wprowadzono lottomaty nowej generacji. Podpisanie umowy poprzedziło jednak wielomiesięczne zamieszanie wokół państwowej firmy: dwukrotnie zmieniał się prezes TS (wiosną 2000 r. Sławomira Sykuckiego zastąpił Władysław Jamroży, który musiał odejść już w marcu 2001 r.), trwał konflikt we władzach Totalizatora, a ministrowie skarbu szybciej tracili stanowiska niż zdążyli podjąć rozstrzygające decyzje. Ostatecznie nowy kontrakt TS z Amerykanami zaakceptowała minister Aldona Kamela-Sowińska, która niedługo potem odeszła wraz z całym rządem Buzka. Umowa jednak pozostała, i to na 10 lat. Bez niej GTech nie miałby w Polsce co robić, Totalizator jest tu bowiem jego jedynym klientem (na świecie obsługuje ponad 100 loterii). Nie wiadomo, ile amerykańska firma już zarobiła na umowach z TS, gdyż obie strony trzymają to w tajemnicy (patrz: ramka). Prezes GTech Polska Jacek Kierat stwierdził ostatnio w jednym z wywiadów, że „w Polsce zainwestowaliśmy dotychczas w rozwój 326 mln zł” – nie wiadomo jednak, jak ta suma ma się do zysków. Odnotujmy tylko, że kilka lat temu w prasie szacowano wartość umowy z 2001 r. na 250-300 mln dolarów.

„Monitorowanie rządu” Od czasu zawarcia kontraktu o współpracy Amerykanów z Totalizatorem było raczej cicho. Z jednym, acz istotnym wyjątkiem. W październiku 2006 r. „Puls Biznesu” zamieścił kilka artykułów poświęconych osobie Józefa Blassa. Tenże Blass otrzymał od firmy GTech, której był konsultantem, aż 20 mln dolarów właśnie za umowę z TS z 2001 r. Sprawa wyszła na jaw podczas przesłuchań samego zainteresowanego przed urzędnikami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego stanu Teksas, którzy zainteresowali się działalnością hazardowego potentata. Blass przyznał, że konsultantem GTech został dzięki osobistej znajomości z Markowiczem, że nie pracował ani według stawek godzinowych, ani na zasadzie prowizji od przychodów czy zysków, miał też osobiście nie angażować się w „działalność konsultacyjną” w Polsce, zatrudniał za to dwie osoby do „monitorowania polskiego rządu”, przy czym nie pozwolił im na używanie swojego nazwiska w związku z ich obowiązkami. Te enigmatyczne informacje pozwalają przypuszczać, że owe 20 mln dol. to po prostu nagroda za skuteczny lobbing na rzecz GTech. Czy ten lobbing wyglądał tak, jak w wykonaniu „Rycha” i „Zbycha”? Raczej nie, gdyż Józef Blass to człowiek na nieporównanie wyższym poziomie i posiadający znacznie bardziej wpływowych znajomych.

Poszukiwacz sprzeczności Aby zrozumieć wpływy i możliwości tej postaci, trzeba sięgnąć do jej młodości. Józef (rocznik 1945) jest bowiem synem Bronisława Blassa, który w latach stalinizmu był dyrektorem Wydziału Finansowego Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego – czyli bliskim współpracownikiem Hilarego Minca – a po 1956 r. wiceprezesem NBP i kierownikiem Katedry Finansów SGPiS. Młody Blass ukończył warszawskie liceum im. Gottwalda, a później studia matematyczne. Jeszcze jako licealista należał do Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności przy Staromiejskim Domu Kultury ZMS. Klub skupiał głównie dzieci PRL-owskiej nomenklatury, w dużej mierze – jak sam Blass – żydowskiego pochodzenia. Znajdziemy tam m.in. Adama Michnika, Jana Tomasza Grossa, Jana Lityńskiego, Marka Borowskiego, Seweryna Blumsztajna, Helenę Góralską (późniejszą posłankę UD i UW), Michała Kleibera (ministra nauki w rządach SLD, obecnie doradcę prezydenta RP i prezesa PAN). Spora część tego środowiska to szkolni koledzy Blassa. Po marcu 1968 r., gdy ojciec został usunięty z pracy i z partii, cała rodzina Blassów wyjechała do USA. Tam Józef został wykładowcą matematyki na uniwersytetach Ohio i Michigan. Profesorem, tyle że pediatrii, została w Ameryce także jego żona, Ewa Schaff-Blass, córka prof. Adama Schaffa, czołowego ideologa marksizmu w PRL. Poza karierą naukową Józef Blass zajął się również biznesem, m.in. był prezesem banku inwestycyjnego Capital Management Corporation w Michigan, a później założył Pension Research Institute, zajmujący się dostarczaniem programów dla amerykańskich towarzystw emerytalnych. Mimo tak intensywnego życia za oceanem Blass nie tracił nigdy kontaktów z krajem. Przed 1989 r. wspierał opozycję, a po zmianie ustroju pojawił się w Polsce jako doradca i praktyk biznesu. Doradzał kolejnym rządom przy reformie systemu ubezpieczeń, choć nie do końca go słuchano i dlatego potem krytykował niektóre z przyjętych rozwiązań. Został też właścicielem spółki transportowo-spedycyjnej Euroad, której prezesem uczynił Grzegorza Bielowickiego, wcześniej szefa młodzieżówki Unii Demokratycznej i Unii Wolności. Pracę dla Blassa zaproponował Bielowickiemu znany poseł tej partii Zbigniew Janas. Euroad to zresztą nie jedyna firma, w którą zainwestował amerykański profesor. Inne to Radpol, Euromag, Metalplast-System czy zakłady ceramiczne w Łysej Górze. Każde z tych przedsiębiorstw to osobna historia, która nie ma jednak bezpośredniego związku ze sprawą GTech.

Znajomy prezydentów Dokładnie 10 lat temu, w październiku 1999 r., prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył Józefa Blassa (a także kilkoro innych obywateli USA) Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP „za wybitne zasługi w rozwijaniu polsko-amerykańskiej współpracy naukowej, za promowanie polskiej gospodarki, nauki i kultury, za rozpowszechnianie wiedzy o Polsce”. Po uroczystej dekoracji w Pałacu Prezydenckim Kwaśniewski sprecyzował, że owe zasługi to działalność Fundacji Mikołaja Kopernika na Uniwersytecie Michigan (której Blass był współtwórcą w 1973 r.), a przede wszystkim zorganizowanie w siedzibie tej uczelni, w Ann Arbor, w kwietniu 1999 r. konferencji pt. „Wynegocjowany upadek komunizmu. Polski Okrągły Stół 10 lat później”. W imprezie tej brał udział sam Kwaśniewski, a także m.in. Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński, Zbigniew Bujak, Mieczysław F. Rakowski, prof. Janusz Reykowski, Stanisław Ciosek, Aleksander Hall, prof. Wiesław Chrzanowski, Lech Kaczyński, biskupi Bronisław Dembowski i Alojzy Orszulik.
Od tego czasu Uniwersytet Michigan stał się ulubioną amerykańską uczelnią Kwaśniewskiego (gościł tam wielokrotnie), a Józef Blass nawiązał bliską znajomość z ówczesnym prezydentem. Ale i kolejny prezydent, Lech Kaczyński, zdążył już poznać naukowcabiznesmena z USA. Do ich rozmowy doszło w lutym 2006 r., podczas wizyty polskiego prezydenta za oceanem. W tym spotkaniu wzięli też udział prezydenccy ministrowie: Robert Draba, Lena Dąbkowska-Cichocka i Ewa Junczyk-Ziomecka, a także prof. Michał Kleiber, który chodził z Blassem do tej samej klasy w liceum im. Gottwalda.

Czekając na nową umowę Gdy przed trzema laty „Puls Biznesu” ujawnił podejrzaną rolę Blassa w zawarciu kontraktu GTech z Totalizatorem, wszyscy jego wpływowi znajomi w Polsce oświadczali, że nie mieli pojęcia o tej stronie działalności profesora. Jakkolwiek było naprawdę, nie ulega wątpliwości, że okoliczności zawarcia tej umowy powinny być wyjaśnione. Tak samo, jak należałoby wyjaśnić skalę wpływów i znajomości Józefa Blassa w elitach III RP. Mogłaby tym się zająć powstająca właśnie komisja śledcza ds. afery hazardowej. Tym bardziej, że umowa z 2001 r. wygasa za dwa lata, co oznacza, że najpewniej rozpoczęły się już zabiegi o jej przedłużenie lub zmianę kontrahenta.   Redakcja „Naszej Polski” zwróciła się do rzecznika prasowego Totalizatora Sportowego z następującymi pytaniami:
1. Jakie umowy wiążą dziś Totalizator Sportowy z firmą GTECH? Kiedy zostały zawarte i jak długo będą obowiązywać? Jakie usługi firma GTECH świadczy dziś na rzecz Totalizatora?
2. Czy podobne umowy, jak z GTECH, wiążą Totalizator z jakimiś innymi firmami zewnętrznymi?
3. Czy da się określić, ile pieniędzy firma GTECH zarobiła dotąd dzięki współpracy z Totalizatorem? Jaka to może być kwota (w złotówkach)?
4. Czy Totalizator planuje przedłużenie dotychczasowych umów z firmą GTECH? Jeżeli tak, to na jaki okres?
Zamiast odpowiedzi otrzymaliśmy następujące wyjaśnienie, podpisane przez Jarosława Tomaszewskiego (głównego specjalistę w Zespole PR i Komunikacji TS): „Szanowny Panie Redaktorze, sprawy o które Pan pyta są objęte tajemnicą przedsiębiorstwa lub tajemnicą handlową, a zatem proszę wybaczyć, ale nie mogę udzielić Panu odpowiedzi”. PAWEŁ SIERGIEJCZYK

Totalizator Sportowy: Konsultant ujawniony Wiemy, komu GTech zapłacił 20 mln dolarów za kontrakt z Totalizatorem. We wczorajszym „Pulsie Biznesu” ujawniliśmy, że amerykański GTech za zdobyty w 2001 r. kontrakt z Totalizatorem Sportowym (TS), wart 250-300 mln dolarów, zapłacił tajemniczemu konsultantowi aż 20 mln dolarów. I że śledczy z Teksasu badają, na co poszły pieniądze. Czeka ich trudne zadanie, bo — jak przyznają władze GTechu — nie ma żadnej dokumentacji potwierdzającej pracę wykonaną przez konsultanta.

Drugi do brydża Kto jest konsultantem? To Józef Blass, obywatel amerykański, który wyjechał z Polski po marcu 1968 r. Jest bliskim znajomym Wiktora Markowicza, założyciela i byłego prezesa GTechu. Panowie razem wspierają wiele inicjatyw kulturalnych środowiska amerykańskich Żydów i Polaków, razem też grają — na wysokim poziomie — w brydża sportowego. Zeznając przed urzędnikami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego (DBP) stanu Teksas, Blass przyznał, że kontrakt z GTechem otrzymał ze względu na przyjaźń z Wiktorem Markowiczem. Właściwie nie kontrakt, lecz kontrakty, bo Blassa z GTechem łączyły aż cztery umowy. Pierwsze pieniądze: 6 mln dolarów, konsultant zainkasował w 2000 r., a więc przed rozstrzygnięciem przetargu w Totalizatorze. A ostatni, najwyższy, kontrakt zawarty był na 10 lat (na tyle, co umowa GTechu z TS) i miał wartość 18 mln dolarów. Zeznając w lipcu przed urzędnikami DBP, Bruce Turner, prezes GTechu, stwierdził, że ten największy kontrakt Blassa został niedawno wykupiony za „część pozostałej wartości, około 6 mln dolarów”. Jak się okazało, była to częściowa prawda. Miesiąc później wiceprezes spółki Don Switzer, na posiedzeniu Teksańskiej Komisji ds. Loterii, stwierdził, że wykupiono dużą część kontraktu, ale Blass „wciąż jest związany z GTech, wciąż nas reprezentuje”. Bruce Turner zapewniał przy tym, że spłacenie kontraktu przed terminem i z upustem to efekt poszukiwania redukcji kosztów w związku z fuzją z włoską Lottomaticą, a nie niekorzystnego dla GTechu wypłynięcia informacji o podejrzanym kontrakcie. Szefowie GTechu (przyznają, że do dziś Józef Blass zainkasował 20 mln dol.) zapewniają, że wielokrotnie mówili konsultantowi, żeby z tych pieniędzy „nic nie trafiło do kogokolwiek z polskich władz, w żaden sposób, w jakiejkolwiek postaci”. O mnie sza! Jeszcze ciekawsze są zeznania Blassa, który nie pracował, ani według stawek godzinowych ani na zasadzie prowizji od przychodów czy zysków. Stwierdził on, że nigdy osobiście nie angażował się w działalność konsultacyjną w Polsce, a ostatnio był w naszym kraju tylko raz, i to z innego powodu. Kluczowe dla wyników śledztwa może okazać się dotarcie do dwóch kolejnych osób, które Blass zatrudnił, jak powiedział, do „monitorowania polskiego rządu”. Przy czym, co zastanawiające, nie pozwolił im na używanie swojego nazwiska w połączeniu z ich obowiązkami. Skąd ta dyskrecja? Dlaczego Józef Blass nie chciał być łączony z pracą, za którą dostał 20 mln dolarów? Na razie te pytania muszą niestety pozostać bez odpowiedzi. Mimo wielu prób nie udało nam się z nim skontaktować. Udało nam się natomiast dowiedzieć więcej o nim samym. Józef Blass jest synem Bronisława, wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego w latach 1958- -68. Pracę magisterską obronił na Wydziale Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego w czerwcu 1968 r. Miesiąc później wyjechał z Polski i osiadł w USA. Tam stał się fachowcem od programów emerytalnych i zaczął wykładać matematykę na stanowych uniwersytetach w Ohio i Michigan. Szczególnie bliskie związki łączą go z drugą uczelnią. To tam w 1973 r. współzakładał Fundację Mikołaja Kopernika, którą do dziś wspiera swoimi kontaktami i dotacjami. Fundacja organizuje wiele wydarzeń kulturalnych i akademickich promujących Polskę.

Kawaler orderu Prowadząc działalność akademicką i społeczną, Józef Blass był i jest biznesmenem. Przed laty założył firmę inwestycyjną, którą później sprzedał z zyskiem jednemu z amerykańskich banków. Był też prezesem banku inwestycyjnego Capital Management Corporation w Michigan, a dziś jest właścicielem Pension Research Institute, dostawcy programów dla amerykańskich towarzystw emerytalnych. W czasach PRL Blassa łączyły bliskie stosunki z podziemną opozycją. Po przełomie 1989 r. próbował doradzać polskim rządom przy reformie naszego systemu ubezpieczeń. Nie do końca go słuchano i dlatego potem krytykował przyjęte rozwiązania, m.in. wysokie opłaty od składek i brak zachęt dla pracodawców w tworzeniu pracowniczych programów emerytalnych. W 1999 r. prezydent Kwaśniewski odznaczył go Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski: za wsparcie polskich inicjatyw na Uniwersytecie w Michigan, doradzanie polskim instytucjom przy przejściu do demokracji oraz zorganizowanie w USA konferencji naukowej poświęconej dziesiątej rocznicy Okrągłego Stołu (byli na niej m.in. prezydent Kwaśniewski i Adam Michnik). Z Aleksandrem Kwaśniewskim łączą go dobre stosunki do dziś. To dzięki nim były prezydent 25 października ma odwiedzić uniwersytet w Michigan, gdzie wygłosi wykład (według Blassa Kwaśniewski o uniwersytecie w Michigan miał powiedzieć: „mój uniwersytet w USA”). Dawid Tokarz

Tajemniczy Bogucki, GTech i Totalizator Sportowy Na liście świadków działającej, a raczej istniejącej komisji śledczej ds. hazardowej, znajduje się Andrzej Bogucki. Człowiek, pociągający za sznurki przez 10 lat w GTechu (1995-2005) i znający doskonale przebieg dziwnych okoliczności zawarcia umowy pomiędzy Totalizatorem Sportowym a Gtechem w 2001 roku. Wokół tego nazwiska krążą wielkie pieniądze, które pojawiły się również i w tym roku. Totalizator Sportowy jest spółką należącą do skarbu państwa, największym graczem na rynku hazardowym - jego udziały na tym polu to ok. 17 %. W maju 2001 roku doszło do kolejnej umowy pomiędzy firmą, którą Bogucki reprezentował, a właśnie monopolistą na rynku gier. Wtedy w spółce było niezłe zamieszanie, zmieniali się prezesi - Sykuckiego zastąpił Jamroży, ten w marcu 2001 r. musiał zaś ustąpić. Nowy kontrakt zaakceptowała pani minister Aldona Kamela-Sowińska w rządzie Jerzego Buzka. O umowie pisał niegdyś "Puls Biznesu", ten wątek również powinna poruszyć komisja śledcza. "Puls Biznesu":Wiemy, komu GTech zapłacił 20 mln dolarów za kontrakt z Totalizatorem. We wczorajszym „Pulsie Biznesu” ujawniliśmy, że amerykański GTech za zdobyty w 2001 r. kontrakt z Totalizatorem Sportowym (TS), wart 250-300 mln dolarów, zapłacił tajemniczemu konsultantowi aż 20 mln dolarów. I że śledczy z Teksasu badają, na co poszły pieniądze. Czeka ich trudne zadanie, bo — jak przyznają władze GTechu — nie ma żadnej dokumentacji potwierdzającej pracę wykonaną przez konsultanta (...) Kto jest konsultantem? To Józef Blass, obywatel amerykański, który wyjechał z Polski po marcu 1968 r. Jest bliskim znajomym Wiktora Markowicza, założyciela i byłego prezesa GTechu. Panowie razem wspierają wiele inicjatyw kulturalnych środowiska amerykańskich Żydów i Polaków, razem też grają — na wysokim poziomie — w brydża sportowego. Zeznając przed urzędnikami Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego (DBP) stanu Teksas, Blass przyznał, że kontrakt z GTechem otrzymał ze względu na przyjaźń z Wiktorem Markowiczem. Właściwie nie kontrakt, lecz kontrakty, bo Blassa z GTechem łączyły aż cztery umowy. Pierwsze pieniądze: 6 mln dolarów, konsultant zainkasował w 2000 r., a więc przed rozstrzygnięciem przetargu w Totalizatorze. A ostatni, najwyższy, kontrakt zawarty był na 10 lat (na tyle, co umowa GTechu z TS) i miał wartość 18 mln dolarów. (...) Jeszcze ciekawsze są zeznania Blassa, który nie pracował, ani według stawek godzinowych ani na zasadzie prowizji od przychodów czy zysków. Stwierdził on, że nigdy osobiście nie angażował się w działalność konsultacyjną w Polsce, a ostatnio był w naszym kraju tylko raz, i to z innego powodu. Kluczowe dla wyników śledztwa może okazać się dotarcie do dwóch kolejnych osób, które Blass zatrudnił, jak powiedział, do „monitorowania polskiego rządu”. Przy czym, co zastanawiające, nie pozwolił im na używanie swojego nazwiska w połączeniu z ich obowiązkami. Niezła prowizja od firmy GTech, czyż nie? To tylko 20 mln dolarów za umowę z Totalizatorem Sportowym, a sprawa poruszyła śledczych z Teksasu. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby ktoś zdobył informację, czy śledztwo "na co poszły pieniądze" dalej trwa. Ciekawi mnie, ile GTech zarobił na tejże współpracy ze spółką Skarbu Państwa. Podobno Jacek Kierat, obecny prezes GTech, miał stwierdzić, że firma w Polsce zainwestowała w rozwój jakieś 326 mln zł. W związku z tym zyski muszą być z dealu ogromne. Blass zna wielu polityków z pierwszego garnituru III RP, a od Aleksandra Kwaśniewskiego otrzymał w 1999 r. odznaczenie Krzyża Kawalerskiego Orderu Zasługi RP m.in. za amerykańsko-polską współpracę naukową. Bogucki musi znać doskonale szczegóły tego dealu na 20 mln dolarów, skoro był prezesem zarządu GTechu i Gryteku. Zakładam, że o niejasnościach z kontraktem z 2001 r. wiedział Mirosław Drzewiecki. A dziwnym trafem biznesmen został nie tak dawno prezesem spółki PL. 2012.I tutaj doszło do niezłego bajzlu - "Super Express" ujawnił w lipcu, że urzędnicy od Euro 2012 dostaną premie w wysokości ok. 110 tys. złotych na rękę. Mirosław Drzewiecki: Wiem, że są to duże pieniądze. Ale premia wynika z tego, że spółka wywiązała się z umów i terminowo wykonała wszystkie powierzone obowiązki. Minister sportu zagroził dymisją w wypadku, gdyby na sejmowej komisji sportu odebrano premie urzędnikom. "Ferajna Drzewieckiego" musiała się obejść smakiem, bowiem Drzewiecki w obliczu krytyki stwierdził, iż gratyfikacje pieniężne zostaną odebrane z powodu kryzysu. Co ma w sobie takiego Bogucki, że przyciąga niejasne sytuacje i wielkie pieniądze, a mimo to zawsze znajduje się blisko polityki? Mam wierzyć, iż Drzewiecki nie wiedział o okolicznościach umowy w 2001 r. na linii TS-GTech i prowizji dla Blassa? Tym powinni zająć się "śledczy" od hazardu a także dziennikarze. Chociaż pewnie ich ta sprawa nie interesuje. gw1990

NA GORĄCO: "Alek" kontra IPN PIOTR JAKUCKI: Był Kwaśniewski tym „Alkiem”? Publikacja Piotra Gontarczyka w ipeenowskim wydawnictwie „Aparat represji w Polsce ludowej 1944-1989” dowodzi – bezsprzecznie tak. Podobnie „Bolkiem” był Lech Wałęsa, co znakomicie udowodniła zeszłoroczna książka Gontarczyka i Cenckiewicza. Co prawda „legenda „Solidarności” próbuje się teraz wybielać świeżo wydaną „Zadrą”, napisaną przez Jana Skórzyńskiego, ale są to tylko tanie chwyty dla dzieci. „Lechu” zapowiadał przecież onegdaj pozwanie Kurtyki, IPN-u, autorów, do sądu. No i gdzie jest ten proces? Nie ma, bo być go nie może. Nie ma linii obrony. Dramat Wałęsy, Kwaśniewskiego, Boniego, całej zgrai innych donosicieli, polega na tym, że nie przewidzieli powstania IPN, a potem objęcia go – po porządnym z punktu widzenia agentury Kieresie – przez dekomunizacyjną ekipę Kurtyki. Wałęsa myślał, że wystarczy jak przed oddaniem prezydentury wyjmie co bardziej kompromitujące materiały ze swojej teczki. Kwaśniewski nawoływał do patrzenia w przyszłość, a nie do tyłu, Boni przez iks lat zaklinał się, że Macierewicz umieścił go bezprawnie na liście zasobów archiwalnych MSW. A tu taka siurpryza. Dokumenty wychodzą i ucieczki od przeszłości nie ma. Publikacji obecnej, jak i tej o Wałęsie nie można osadzać w próżni, gdyż puentują one ostatnie dwudziestolecie. Kilka więc ogólniejszych konstatacji. Publikowane dokumenty byłej SB, czy Informacji Wojskowej, jak w przypadku Jaruzelskiego, wreszcie raport z likwidacji WSI - pokazują w jakim bagnie okrągłostołowym tkwimy. Możemy tylko zazdrościć innym byłym demoludom. Ot, choćby tacy Czesi w służbach zrobili opcję zerową, a potem wpuścili w Internet listy agentury Statnej Bezpiecznosti. U nas weryfikacja esbeków była parodią, znakomicie pokazaną w „Psach” Pasikowskiego. Mazowiecki jako „pierwszy solidarnościowy premier” (co za oszustwo), hołdował przed komunistą Kiszczakiem, deklarując zamknięcie teczek, pozwalał palić akta, a układ okrągłostołowy z Wałęsą na czele w czerwcu 1992 r. w jedną noc rozwalił rząd pro lustracyjny. Ten 4 czerwca był końcem mitu o zbudowaniu Polski wolnej od agentury i partyjno-bezpieczniackiej mafii, której istnienie potwierdzał raport MSW z wiosny 1992 r. Potem, pominąwszy małe antrakty przyszły lata dominacji frontu obrony agentów, konglomeratu Unii Demokratycznej/Wolności, która miała najliczniejszą reprezentację na tzw. Liście Macierewicza, dzisiejszej Platformy Obywatelskiej, postkomunistów, Wałęsy jako jego etykietki. Front ten, mający propagandowe wsparcie mediów z „Wybiórczą” i TVN24 na czele, najchętniej rozwaliłby IPN w drobiazgi, a zwolenników lustracji zakuł w dyby. Po książce „SB a Lech Wałęsa” Platforma zaatakowała obcięciem budżetu Instytutu, co miało sparaliżować prace badawcze i ograniczyć niewygodne publikacje. Nie był to zresztą przypadek odosobniony, gdyż od początku przejęcia władzy przez PiS Wałęsa i opozycyjny Tusk wzywali do zorganizowania ogólnonarodowego frontu odmowy przeciwko Kaczyńskim. A, że ludzie jakoś nie zareagowali, nie było wielotysięcznych marszów protestu, pomysł upadł, a zamiast tego odbył się na Uniwersytecie Warszawskim antylustracyjny sabat, z „Bolkiem” i „Alkiem” na czele. Tych, co stali „tam gdzie było ZOMO”.

Publikacje IPN, z punktu widzenia agentury, są zabójcze. To granat, który rozwala dotychczasową rzeczywistość i spokój szpicli. To nie żadne wydumane political fiction, tylko żelazny, niepodważalny zbiór dokumentów, jak w przypadku „SB a Lech Wałęsa”, czy bezstronna analiza drogi politycznej Kwaśniewskiego popełniona przez Gontarczyka, który nie ucieka od przedstawienia braków uniemożliw wiających pełne zbadanie działalności „Alka”, w tym zniszczenia we wrześniu 1989 r. dokumentacji, m.in. teczki personalnej i teczki pracy. Jednak mimo to inne ślady wskazują bezspornie, że Kwaśniewski był odnotowany jako TW „Alek” w latach 1983-1989. Przy okazji Gontarczyk, analizując dokumenty rozprawia się z procedurą lustracyjną byłego prezydenta, który na pozytywnym orzeczeniu Sądu Lustracyjnego opiera swoją linię obrony. Tymczasem orzeczenie mówi wyraźnie, iż „z dziennika rejestracyjnego wynika, że w 1982 roku pod pozycją 72.204 dokonano "zabezpieczenia operacyjnego", a w 1983 roku zmieniono kwalifikację przyjmując, że to tajny współpracownik o pseudonimie "Alek". Sąd doszedł do wniosku, że zarówno zabezpieczenie, jak i zmiana kwalifikacji dotyczą osoby pana Aleksandra Kwaśniewskiego.” Sąd Lustracyjny wydał więc wyrok salomonowy. Kwaśniewski był „Alkiem”, ale jednocześnie nim nie był, gdyż ustawa lustracyjna została tak skonstruowana by agenturalność maksymalnie wykluczyć nawet przy istniejących dowodach. Identycznie było w przypadku Wałęsy, gdzie Sąd nie uwzględnił dowodów zgłaszanych przez Rzecznika Interesu Publicznego. Trudno więc się dziwić, że demaskowane przez IPN donosicielstwo, wywołuje strach i wściekłość u polityków, mających od metra teczkowego brudu pod paznokciami. Padają mity i to wywołuje kontrakcję. Teraz zaczęła „Wybiórcza” z wywiadem z nadwornym historykiem PO i „badaczem akt” Andrzejem Friszke, zatytułowanym „Blamaż IPN. 70 stron dywagacji, że Kwaśniewski to TW ALEK”. Friszke gra tak jak chce „Wybiórcza”. Wybiela więc np. michnikowskiego „człowieka honoru” - Kiszczaka - podkreślając m.in. iż ”to nie jest krwawy kat. Policje reżimowe w innych krajach bywają znacznie gorsze. Policja Pinocheta rozstrzeliwała, torturowała, mordowała. Milicja Kiszczaka nie. Wypadki się zdarzały jednostkowo. Nie były to masowe morderstwa, od których inne reżimy się nie powstrzymywały. Kiszczak był takim oświeconym szefem milicji”. Już widzę rodziny pomordowanych w stanie wojennym, np.. górników z „Wujka”, które przyjęły zapewne tę deklarację z radością i zrozumieniem, dumając nad głupotą swoich zabijanych i ranionych kulami bliskich, którzy nie chcieli widzieć patriotyzmu i „oświecenia” pierwszego zausznika Jaruzelskiego i zachciało im się protestować po 13 grudnia. Friszke zaś rozpoczął chyba w ten sposób harówkę w pocie czoła, by zasłużyć na fotel nowego prezesa „odnowionego” IPN. Nie jest to wcale założenie bezzasadne, ponieważ premier Donald Tusk od razu zareagował na publikację o „Preziu”. Ustawa o IPN musi zostać zmieniona, tak by Instytut oddać w ręce "historykom względnie neutralnym politycznie", a nie "gończym". Obecny jest zły, gdyż ideologizacja prezesa Instytutu Janusza Kurtyki „wytwarza nieznośną atmosferę dwuznaczności wokół działania IPN”. Komuniści wsłuchujący się w tę deklarację bili zapewne ze wszystkich sił brawo swojemu sojusznikowi w obronie agentury i jej mocodawców. A tak na marginesie… Historyk „neutralny polityczne” na czele IPN… Miejsce wymarzone dla – gdyby żył - „naszego drogiego Bronisława”, ale Friszke bez wątpienia jest na tyle „neutralny”, czytaj - antylustracyjny, że nada się w sam raz. Dla IPN nadchodzą pewnie ciężkie czasy, znów jest stawiany pod pręgierzem, a jego pracownicy linczowani propagandowo i politycznie za robienie swojego – za dochodzenie do prawdy o komunistycznym totalitaryzmie. I nie ma wątpliwości, te ataki będą coraz brutalniejsze, gdyż spadają coraz większe pomniki. Nie mogę się jednak zgodzić ze stwierdzeniem, że obalenie mitu Wałęsy, czy potwierdzenie agenturalności Kwaśniewskiego to już „musztarda po obiedzie”, chociażby po wyroku Sądu Lustracyjnego z 2000 r. Świadomość jest bowiem determinantem wiedzy społecznej i trzeźwego spojrzenia na rzeczywistość. I potrzebna jest zawsze. Jakucki

"Cud" za niemieckie pieniądze Od 20 lat działają w Polsce niemieckie fundacje związane z partiami, które rządzą w Berlinie. W zasięgu ich wpływów znajduje się wielu polskich polityków, dziennikarzy i naukowców. 14 listopada na Zamku Królewskim w Warszawie obradowała konferencja z udziałem polskich i niemieckich intelektualistów i polityków. Jeden z gości, prezes Fundacji Batorego Aleksander Smolar, stwierdził, że w polsko-niemieckich stosunkach po 1989 r. „był element cudu”. Ów „cud” miał polegać na tym, że podczas gdy przywódcy Wielkiej Brytanii i Francji niechętnie patrzyli na zjednoczenie Niemiec, „Polacy uznali zjednoczenie za rzecz naturalną”. W podobnym tonie wielokrotnie wypowiadał się prof. Bronisław Geremek, nazywając polsko-niemieckie pojednanie „cudem naszej wspólnej historii”.

Antypolscy patroni Warszawska konferencja stanowiła podsumowanie 20-lecia funkcjonowania w Polsce Fundacji Konrada Adenauera. Jej działalność w naszym kraju zainaugurowano dokładnie w momencie, gdy upadał mur berliński. Fundacja jest instytucją związaną z Unią Chrześcijańsko-Demokratyczną (CDU), czyli partią kanclerzy Helmuta Kohla i Angeli Merkel, zaś środki, jakimi dysponuje, pochodzą z budżetu państwa niemieckiego. Chadecy nie są zresztą wyjątkiem, gdyż własną fundację posiada w Polsce każda z pięciu zasiadających obecnie w Bundestagu partii. Socjaldemokraci z SPD mają Fundację im. Friedricha Eberta, liberałowie z FDP (współrządzący dziś z CDU) – Fundację im. Friedricha Naumanna, Zieloni – Fundację im. Heinricha Bölla, postkomuniści z Lewicy – Fundację im. Róży Luksemburg. Charakterystyczne, że wszyscy – oprócz niemieckiego pisarza Bölla – patroni tych instytucji zapisali się w historii Polski jak najgorzej. Adenauer jako pierwszy powojenny kanclerz był konsekwentnym przeciwnikiem uznania granicy na Odrze i Nysie, Ebert jako pierwszy niemiecki prezydent sprzeciwiał się przyłączeniu do Polski Śląska, Pomorza i Wielkopolski, a podczas ofensywy bolszewickiej na Warszawę w 1920 r. ogłosił neutralność Niemiec i zakaz tranzytu materiałów wojskowych z Francji dla walczących Polaków. Naumann podczas I wojny światowej stworzył koncepcję Mitteleuropy, czyli podporządkowania całej Europy Środkowej (w tym ziem polskich) państwu niemieckiemu, zaś żydowsko-niemiecka komunistka Róża Luksemburg do końca kwestionowała polskie dążenia niepodległościowe. Oczywiście dla niemieckich partii tacy patroni są zupełnie naturalni, ale dla Polaków już takimi być nie powinni – a mimo to żadna instytucja czy osoba publiczna w III RP nie podniosła tej kwestii. Lecz skoro sam Władysław Bartoszewski przyjął w 1996 r. z rąk szefa niemieckiej dyplomacji złoty medal Towarzystwa im. Gustawa Stresemanna – najbardziej antypolskiego polityka z czasów Republiki Weimarskiej – to czegóż się spodziewać…

„Niezależny” Reiter Znacznie ważniejsze od patronów są jednak konkretne działania owych fundacji. Każda z nich deklaruje szczytne i pozornie apolityczne cele. Np. Fundacja Adenauera: „popieranie wysiłków na rzecz jedności Europy”, „pogłębianie zrozumienia między państwami”, „popieranie młodzieży uzdolnionej”. Nie wolno jednak zapominać, że są one jawnymi ekspozyturami niemieckich ugrupowań, które rządzą lub do niedawna rządziły w Berlinie i poszczególnych landach. To sytuacja bez precedensu: żaden inny kraj nie ma w Polsce tak upolitycznionych przedstawicielstw. Korzystanie z pieniędzy tych fundacji oznacza zatem de facto wejście w orbitę niemieckiej polityki. Chętnych do takiego wejścia jednak nie brakuje. Warto przyjrzeć się kilku ośrodkom wspieranym przez fundacje zza Odry. Oto na przykład Centrum Studiów Międzynarodowych – „niezależny, pozarządowy ośrodek analityczny, zajmujący się polską polityką zagraniczną i najważniejszymi dla Polski problemami polityki międzynarodowej”. Niezależny, ale nie od wszystkich. Wśród jego „partnerów” – czyli sponsorów – na pierwszym miejscu znajduje się Fundacja Adenauera. Prezesem CSM jest Janusz Reiter, pierwszy ambasador III RP w Niemczech (1990-1995), a później w USA (2005-2007), z wykształcenia germanista, w latach 80. publikujący w prasie niemieckiej. Został odznaczony Krzyżem Wielkim Zasługi z Gwiazdą i Wstęgą RFN.

„Niezatapialny” Wóycicki W Centrum pracuje też obecnie Kazimierz Wóycicki, dawny współpracownik Tadeusza Mazowieckiego z redakcji „Więzi”, na początku lat 90. redaktor naczelny „Życia Warszawy”, potem dyrektor Instytutów Polskich w Düsseldorfie i Lipsku, a wreszcie szef szczecińskiego oddziału IPN (2004-2008). Wóycicki, który w latach 80. studiował na Uniwersytecie Fryburskim jako stypendysta Fundacji Adenauera, jest autorem wielu publikacji na tematy niemiecko-polsko-żydowskie. Jego sposób myślenia dobrze ilustruje tekst przygotowany na konferencję Fundacji Adenauera w Rydze w 2007 r., a zatytułowany „Europejski konflikt pamięci”. Pisał tam m.in.: „Historia Holocaustu w niewątpliwy sposób przyczyniła się do tego, że na II wojnę światową zaczęto patrzeć coraz bardziej i przede wszystkim od strony jej ofiar, nie zaś od strony zmagań militarnych czy historii politycznej. Pamięć o Holocauście nie pozwala w żaden sposób wojny heroizować, co było powszechnym nawykiem narodowych historiografii. Tylko tak pisana historia może służyć pojednaniu, bowiem ofiary po wszystkich stronach cierpiały jednako i świadomość tego cierpienia miała przybliżać i jednać zwaśnione strony”. Wniosek z tego, że „narodowe historiografie” należy odrzucić, a uznać za równorzędne cierpienia np. Polaków i Niemców. Również Wóycicki został odznaczony Krzyżem Zasługi na wstędze Orderu Zasługi RFN.

„Eksperci” do wynajęcia W gronie współpracowników Centrum Studiów Międzynarodowych znajdziemy co najmniej dwie równie ciekawe postacie. Jedna to Jerzy Kranz, były radca ambasady w Berlinie u boku Reitera, a następnie wiceminister spraw zagranicznych w czasach, gdy resortem kierowali Bronisław Geremek i Władysław Bartoszewski, wreszcie – w latach 2001-2002 – ambasador w Niemczech. A poza tym stypendysta Fundacji Aleksandra von Humboldta – kolejnej niemieckiej instytucji, tyle że naukowej, choć także dotowanej z niemieckiego budżetu. Drugim współpracownikiem CSM, na którego warto zwrócić uwagę, jest Piotr Buras, ekspert ds. niemieckich często pojawiający się w mediach, m.in. pisujący w „Gazecie Wyborczej”. W jego dorobku znajdują się też książki, np. antologia „Pamięć wypędzonych”. Także i on jest niemieckim stypendystą – Fundacji Volkswagena, którą niegdyś założył rząd niemiecki wraz z landem Dolna Saksonia ze środków z prywatyzacji firmy Volkswagen.

Klich z Olechowskim Instytucją o podobnym profilu zainteresowań, jak ta kierowana przez Reitera, jest krakowski Instytut Studiów Strategicznych. W tym przypadku lista sponsorów jest znacznie bardziej „ekumeniczna”, gdyż znajdują się na niej Fundacje Adenauera, Eberta i Naumanna, a zatem trzech największych niemieckich partii. To o tyle charakterystyczne, że twórcą ISS (jeszcze w 1993 r.) i jego wieloletnim dyrektorem był Bogdan Klich, obecny minister obrony narodowej, a wcześniej poseł i eurodeputowany PO. Po wejściu Klicha do rządu Tuska kierowanie Instytutem przejęła jego żona, Anna Szymańska-Klich. Natomiast w Międzynarodowej Radzie Honorowej ISS, której przewodniczy Andrzej Olechowski, zasiadają tacy weterani światowej dyplomacji, jak Zbigniew Brzeziński, Valéry Giscard d’Estaing, Henry Kissinger i były szef niemieckiego MSZ Hans-Dietrich Genscher.

Z czego żyją „europejczycy” O tym, jak w III RP funkcjonują tzw. organizacje pozarządowe, najlepiej świadczy przykład Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana – czołowej instytucji propagującej integrację europejską, m.in. organizującej coroczne Parady Schumana. Otóż jej głównymi „partnerami” są Komisja Europejska, Parlament Europejski oraz… Fundacja Adenauera, która sponsoruje większość „schumanowskich” projektów. Tak więc „pozarządowy” charakter Fundacji Schumana jest po prostu fikcją, tak jak i jej apolityczność. We władzach zasiadają bowiem m.in. Tadeusz Mazowiecki (przewodniczący Rady Fundatorów), Piotr Nowina-Konopka (przewodniczący Rady Programowej) i Jan Kułakowski, a zatem ludzie z czołówki dawnej Unii Wolności, zaś członkiem Kuratorium Fundacji jest np. marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Nie należy też zapominać, że wieloletnią (1992-2005) szefową Fundacji Schumana była Róża Thun, obecnie eurodeputowana PO i przewodnicząca tej partii w Krakowie, a jej brat, Henryk Woźniakowski, do dziś figuruje w jej władzach. Właściwie trudno w Polsce znaleźć „pozarządową” organizację zajmującą się kwestiami europejskimi, która nie miałaby niemieckich sponsorów. Oto inny, bardzo charakterystyczny przykład: Fundacja demosEUROPA – Centrum Strategii Europejskiej. Działa zaledwie trzy lata, a już może się pochwalić imponującą listą „instytucji współpracujących”, na czele z Fundacjami Adenauera, Eberta i Roberta Boscha (tę ostatnią utworzono ze środków znanego niemieckiego przemysłowca). Prezesem demosEUROPA jest Paweł Świeboda, były doradca prezydenta Kwaśniewskiego i szef Biura Integracji Europejskiej w jego Kancelarii, zaś w latach 2001-2006 dyrektor Departamentu Unii Europejskiej w MSZ, gdzie odpowiadał za sprawy związane z negocjacjami akcesyjnymi, a następnie reformą instytucjonalną UE. Obecnie publikuje w „Gazecie Wyborczej” stałe felietony nt. polityki zagranicznej.

Historia po niemiecku Fundacje zza Odry inwestują nie tylko w polskie instytucje o charakterze politycznym. Ich wsparciem cieszą się także liczne ośrodki naukowe, zwłaszcza humanistyczne. W tym kontekście warto zwrócić uwagę na Centrum Studiów Niemieckich i Europejskich im. Willy’ego Brandta, powstałe w 2002 r. na Uniwersytecie Wrocławskim. Jego inicjatorem była Niemiecka Centrala Wymiany Akademickiej (wspólna organizacja niemieckich szkół wyższych), zaś sponsorami – cała gama tamtejszych fundacji, zarówno partyjnych (Adenauera, Eberta), jak i przemysłowych (Volkswagena, Boscha). Dyrektorem Centrum im. Brandta jest prof. Krzysztof Ruchniewicz, historyk zajmujący się dziejami stosunków polsko-niemieckich i integracji europejskiej. To naukowiec doceniany po obu stronach Odry: członek rad naukowych wielu niemieckich fundacji i instytutów, a przede wszystkim czołowy rzeczoznawca ds. podręczników do historii, zasiadający w prezydium polsko-niemieckiej komisji podręcznikowej i koordynujący projekt podręcznika polsko-niemieckiego. Jego podwładnymi w Centrum są głównie byli stypendyści rozmaitych niemieckich instytucji, zaś o tym, jak wygląda pisanie historii w takim ośrodku naukowym, najlepiej świadczy przykład prof. Marka Zybury. Ten historyk literatury niemieckiej jest autorem książki pt. „Niemcy w Polsce”, wydanej w 2001 r. przez Wydawnictwo Dolnośląskie w popularnej serii „A to Polska właśnie”. Praca wybielająca Niemców zawiera wiele przekłamań, np. podaje informację o rzekomym wymordowaniu przez Polaków we wrześniu 1939 r. ok. 5,8 tys. internowanych Niemców, co było wymysłem hitlerowskiej propagandy.

Gowin pod sztandarem Adenauera Z niemieckich funduszy korzysta też Instytut Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, który od 2006 r. wspólnie z Fundacją Adenauera wydaje kwartalnik „Chrześcijaństwo-Świat-Polityka”. Na łamach tego periodyku pisują niektórzy duchowni, ale przede wszystkim uczeni zupełnie świeccy, np. prof. Edmund Wnuk-Lipiński, były prezes Trybunału Konstytucyjnego Marek Safjan czy prof. Jan Grosfeld. Fundacja Adenauera jest także ważnym „partnerem” Wyższej Szkoły Europejskiej im. Ks. Józefa Tischnera. Funkcję rektora tej krakowskiej uczelni sprawuje obecny poseł PO Jarosław Gowin, który do Rady Patronackiej – pod przewodnictwem Władysława Bartoszewskiego – pozyskał takie nazwiska, jak Zbigniew Brzeziński, Jerzy Buzek, Norman Davies, Aleksander Hall, Jan Kułakowski, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Saryusz-Wolski, Aleksander Smolar, Andrzej Zoll, biskup Tadeusz Pieronek czy arcybiskup Józef Życiński. O bliskiej współpracy tej placówki z chadecką fundacją świadczy też nazwanie jednej z katedr – Katedry Integracji Europejskiej – imieniem Konrada Adenauera. Kieruje nią dr Arkadiusz Stempin, polski historyk zajmujący się dziejami Niemiec, lecz na stałe mieszkający i wykładający we Fryburgu. Jego poglądy dobrze oddaje artykuł, jaki zamieścił na łamach miesięcznika „Znak” (nr 6 z 2008 r.), w którym odniósł się do książki Jana T. Grossa „Strach”: „Intelektualną debatę o współczesną tożsamość Polaków z jej antysemickim historycznym kontrapunktem trzeba w roku 2008 kontynuować. Antyjudaizm religijny i antysemityzm w Polsce porozbiorowej i przedwojennej są niezaprzeczalnym historycznym faktem. Wysiłki ratowania Żydów podczas wojny nie są tu kontrargumentem. (…) Istotniejsze jednak niż samo kontynuowanie intelektualnej debaty jest dotarcie do obojętnych wobec niej mas, skrytych za zawoalowanym w Polsce antysemityzmem. Dotarcie na poziom małych, lokalnych społeczności”. Dodajmy, że niemieckiemu antysemityzmowi Stempin nie poświęcił w tym tekście ani jednego zdania.

Konsekwentna strategia Lista polskich instytucji dotowanych przez niemieckie fundacje jest oczywiście znacznie dłuższa. Jeszcze dłuższa jest lista Polaków, którzy byli lub są beneficjantami niemieckich programów stypendialnych. I gdyby taka współpraca miała jedynie charakter naukowy, można by temu tylko przyklasnąć. Problem polega na tym, że ośrodki i osoby korzystające z niemieckich pieniędzy bardzo często przyjmują punkt widzenia sponsora i de facto realizują jego interesy. W ten sposób bogate Niemcy od 20 lat prowadzą politykę „pojednania” ze znacznie biedniejszą Polską. Wbrew zachwytom Geremka i Smolara, żadnego „cudu” w tym nie ma. Jest za to konsekwentna, długofalowa strategia pozyskiwania w naszym kraju jak największych wpływów i jak największej liczby klientów. Siergiejczyk

„Nie rzucim ziemi”...? Rodziny Moskalików i Głowackich idą na bruk. Ich dom w Nartach – na razie nieprawomocnym orzeczeniem sądu w Szczytnie – zajmie obywatelka Niemiec, Agnes Trawny, która zrzekła się nieruchomości przy wyjeździe do Niemiec w 1977 r. Małżeństwa nie dostaną mieszań socjalnych, gdyż jako emeryci mają dochody. Za zachodnią granicą Trawny otrzymała od swojego nowego państwa 14 tysięcy marek – do zwrotu w przypadku możliwości odzyskania pozostawionego majątku – oraz 7-pokojowe mieszkanie. Biznes opłacalny. Zwrot obecnych 7 tysięcy euro nie znaczy nic w perspektywie wzięcia kilku milionów złotych, przy pomocy prawników RFN wyszukujących luki w prawie polskim, i ewentualnego dalszego obrotu nieruchomością. Sąd w Szczytnie przyjął zastanawiającą logikę rozumowania mówiąc m.in. o bezprawnym działaniu państwa „poprzedniego ustroju”. Jego słodką tajemnicą pozostanie, dlaczego nie zastosował wykładni, tak jak to się stało w Nidzicy w przypadku Kazimierza Smolińskiego, o zasiedzeniu w dobrej wierze? Trawny nie musiała przy wyjeździe zrzekać się majątku. W dniach Tuskowej fety z własnych dokonań mamy na dłoni prawdziwe spuentowanie dwuletniej działalności rządu Donalda Tuska. Nie wchodząc w szczegóły gospodarcze czy wskaźniki ekonomiczne tego okresu, wyrok na dwie polskie rodziny udowadnia, że ekipa PO nie dba o zabezpieczenie polskiego prawa własności, wyspecjalizowała się za to w jak najmocniejszym dokopywaniu ludziom, niszczeniu ich podmiotowości i przekreślaniu szans na przyszłość. Nie byłoby sprawy Moskalików, Głowackich, Smolińskich, a co za tym idzie wszystkich roszczeń ze strony przesiedleńców, gdyby zostało uporządkowane prawodawstwo. Platforma doskonale wiedziała o narastaniu fali roszczeń, a jednak – co charakterystyczne – zwalczała PiS wzmacniające pozycję Polski i prawo Polaków do własności. Przypomnijmy sobie zresztą wieloletnie starcia w Sejmie o zamianę na Ziemiach Zachodnich prawa użytkowania wieczystego na prawo własności, bezpardonowe ataki komunistów, ludzi UW i obecnej PO na prawicę, w tym Antoniego Macierewicza i innych posłów Ruchu Katolicko-Narodowego, za upominanie się o naszych rodaków... Otwarcie na oścież furtki roszczeń – ocenia się, że 600 000 osób opuściło Polskę, deklarując swoje niemieckie pochodzenie – narastało systematycznie od 1989 r. Działalność Steinbach, ciesząca się poparciem politycznym i finansowym władz w Berlinie, pokrzykiwania Stoibera sprzed kilku lat o konieczności wywalczenia przez Niemców „prawa do powrotu” – to wszystko już było, teraz dopisywany jest nowy rozdział. Wstępem stały się zapisy traktatów polsko-niemieckich z 1990 i 1991 r., gdzie dano ludności niemieckiej nad Wisłą status mniejszości narodowej, włącznie z własnym przedstawicielstwem politycznym i udziałem w wyborach, ale i stwierdzono, że zapisy umowy nie dotyczą kwestii majątkowych. Wówczas przypieczętowano los naszych rodaków w Niemczech, do dziś szykanowanych przez tamtejsze sądy, pozbawianych dzieci z małżeństw mieszanych, i wreszcie – w myśl wciąż obowiązującego nad Odrą ustawodawstwa hitlerowskiego – utrzymano zakaz działalności organizacji polskich, przede wszystkim odmówiono Polakom statusu mniejszości narodowej. Wyrok sądu w sprawie Agnes Trawny będzie tylko początkiem fali wniosków od późnych przesiedleńców żądających zwrotu „swojej” własności oraz kolejnych wściekłych akcji tzw. wypędzonych jawnie kwestionujących prawo Polski do Ziem Zachodnich i Północnych. Senatorowie Platformy Obywatelskiej zablokowali ustanowienie roku 2010 rokiem Marii Konopnickiej. Tłumaczono, że już na to za późno. Mnie się jednak wydaje, że chodzi o coś zupełnie innego: Konopnicka była autorką „Roty” – reakcji na politykę germanizacyjną w zaborze pruskim. A słowa „nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy”, podobnie jak „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” są dla PO po prostu nie do zaakceptowania. Tylko co na to PSL, którego hymnem jest właśnie „Rota”? JAKUCKI

Pół miliona za pół roku Do 22 listopada unijny komisarz Paweł Samecki, były wiceminister finansów, otrzymał za niespełna sześć miesięcy swego urzędowania w Brukseli łącznie aż 497,5 tysiąca euro pensji, dopłat do kosztów podróży, „pomocy na adaptację” itd.

Gazeta „Heute” [„Dziś”] to jedna z najbardziej popularnych gazet austriackich. Jest wydawana w Wiedniu przez prywatną spółkę, opiera się wyłącznie na dochodach z reklam, jest rozdawana gratis i ma ponad pół miliona egz. codziennego nakładu. W ostatnich dniach listopada podała ona kilka bardzo interesujących, a prawdziwie „europejskich” wieści. Takich, które nie zostały przedstawione w największych gazetach wydawanych w Warszawie. Oto przykładowo niektóre z nich.

USA dostaną dane banków z krajów UE Bardzo kontrowersyjna umowa o systematycznym przekazywaniu władzom USA milionów danych europejskich banków została przyjęta 30 listopada w Brukseli przez ministrów spraw wewnętrznych państw UE. Za przyjęciem tej ryzykownej umowy głosowali ministrowie z aż 23 państw. Od głosu wstrzymali się jedynie przedstawiciele Niemiec, Austrii, Węgier i Grecji. Głosów przeciwnych umowie nie było. Tak więc przedstawiciele służb policyjnych, wywiadowczych i finansowych USA otrzymali ostateczną zgodę na kontynuowanie w praktyce niemal nieograniczonego dostępu (monitoringu) do danych wszystkich banków i ich klientów z krajów UE – w tym z Polski. Przede wszystkim do danych o bankowych przelewach, o ich dysponentach i adresatach. To wszystko oczywiście z powodu nieustającej ani na chwilę „wojny z terroryzmem”. Przekazywanie tych danych przez władze USA państwom trzecim czy organizacjom międzynarodowym nie jest w umowie dozwolone. Jednak niektórzy eksperci austriaccy i niemieccy, jak np. Hans Zenger, mówią i tak o „bardzo czarnym dniu” dla „wszystkich obywateli UE”. I o zagrożeniu ich wolności i prywatności. Zenger podkreśla przy tym, że podpisanie ww. umowy o przekazywaniu danych da również Amerykanom „bezpośredni wgląd w działalność gospodarczą wszystkich europejskich przedsiębiorstw”. A pierwotny cel tej umowy (formułowany kilka lat temu) – tj. skuteczne zapobieganie tzw. praniu brudnych pieniędzy w Europie – nie został spełniony. Swoje niezadowolenie z efektów pertraktacji o tych sprawach przedstawicieli UE z USA wyraziła też minister spraw wewnętrznych Austrii – Maria Fekter. Głównie dlatego, że kontrowersyjnej umowy nie udało się zablokować, a uzgodniona z Amerykanami „ochrona prawna” obywateli i przedsiębiorstw w Europie „nie jest zadowalająca”.

Podwyżki dla urzędników UE Czy Brukseli i innych siedzib biurokratów UE nie dotyczą reguły i skutki gospodarczego kryzysu czy też rekordowego w Europie poziomu bezrobocia? Okazuje się, że nie dotyczą. Bo Komisja UE i jej komisarze planują właśnie, dla ponad 50 tysięcy urzędników i funkcjonariuszy Unii Europejskiej, znaczącą podwyżkę płac – o średnio 3,7 proc. Urzędnicy UE przyznali te podwyżki sami sobie – bez jakiegokolwiek pytania o zdanie europejskich podatników i ich przedstawicieli. A chodzi o wielką kwotę ponad 200 mln euro. „To świństwo” eurokratów staje się już „całkiem nieznośne” – mówi na to popularny przywódca Wolnościowej Partii Austrii Heinz-Christian Strache. Podobnie myśli wielu zwykłych Austriaków. Z kolei Richard Kühnel, kierownik biura UE w Wiedniu, potwierdził w wypowiedzi dla „Heute”, że mimo „oczekiwanej dyskusji” w tej sprawie, mimo wątpliwości i oporu niektórych polityków, Rada UE „przypuszczalnie zatwierdzi plan tych podwyżek”. A tzw. Parlament Europejski i rządy poszczególnych państw nie będą miały w tej sprawie nic do powiedzenia [!]. Tak więc np. każdy z 60 tzw. generalnych dyrektorów UE będzie zarabiać dodatkowe 759 euro miesięcznie – plus dotychczasowe 20,5 tys. euro brutto comiesięcznej pensji [!]. Komentator „Heute” uważa, że ten skandal obciąży dodatkowo i tak już mocno nadszarpnięty w Austrii wizerunek unijnej Brukseli.

Finansowy rekordzista – komisarz Samecki „Heute” w osobnym artykule na czołowej stronie podaje też inny skandaliczny i demoralizujący obywateli przykład marnotrawienia pieniędzy europejskich podatników na olbrzymie pensje i inne koszty funkcjonowania wysokich rangą urzędników UE. Oto Paweł Samecki, były wiceminister finansów RP („Kto to jest?” – pyta „Heute” w pierwszym zdaniu tekstu), jest od 4 lipca br. następcą Danuty Hübner (po jej rezygnacji) na wysokim stanowisku komisarza UE ds. tzw. polityki regionalnej w Komisji Unii Europejskiej. Do 22 listopada komisarz Samecki otrzymał lub otrzyma jeszcze w najbliższych tygodniach, za niespełna sześć miesięcy swego urzędowania w Brukseli, łącznie aż 497,5 tysiąca euro pensji, dopłat do kosztów podróży, „pomocy na adaptację” itd. [!]. Prawie pół miliona euro za niespełna pół roku pracy! – oburza się austriacka gazeta. I pisze: „Ten skandal odkrył Martin Ehrenhauser” z austriackiego obywatelskiego ruchu pod nazwą „Lista Hansa-Petera Martina” (ruchu założonego przez dr H. P. Martina – wieloletniego posła do Parlamentu UE, prawnika i dziennikarza, od roku 1999 ścigającego nadużycia finansowe i inne w UE). Oburzenie Austriaków jest tym większe, że wiadomo było od początku, że komisarz Samecki będzie tylko komisarzem tymczasowym – na okres paru miesięcy, do czasu powołania nowego składu Komisji UE (co nastąpiło 27 listopada). A swoją drogą będzie ciekawe, czy Austriacy też będą oburzać się tak bardzo na ogromne koszty funkcjonowania następcy eurokomisarza z Polski. Bo następcą Sameckiego na stanowisku komisarza UE ds. tzw. polityki regionalnej został właśnie Austriak Johannes Hahn. TOMASZ MYSŁEK

KRONIKA WYPRZEDAŻY POLSKI (314): JAK KUPOWANO ZAŁOGI Negocjacje z załogami zakładów, które rząd wskazał do prywatyzacji, polegały nie na tym, czy pracownicy zgodzą się na sprzedaż, tylko ile za takie przyzwolenie dostaną do kieszeni. Nieraz wystarczyła jakaś nędzna marchewka, niewielka premia prywatyzacyjna, ale coraz częściej – zwłaszcza jeśli chodziło o ważną branżę dla gospodarki – związki zawodowe próbowały wyszarpać dla załóg sporo. Były minister skarbu Wiesław Kaczmarek rozumiał frustracje ministra Piotra Czyżewskiego, gdy przedłużały się negocjacje sprzedaży Polskich Hut Stali skupiających ponad 70 proc. produkcji, firmie LNM Holdings należącej do Hindusa rezydującego w Londynie Lakshmi Narayana Mittala. Koncern LNM, drugi po europejskim koncernie metalurgicznym Arcelorze. LNM wytwarzał 35 mln ton stali rocznie, PHS skupiając ponad 70 proc. rynku – 6 mln ton. Kaczmarek mówił, że wymagania związkowców przy prywatyzacjach obniżają wpływy do budżetu o 10–20 proc. W 2003 r. to będzie 400, a nawet może być 800 mln zł – szacował. Ministerstwo skarbu chciało dać związkom po łapach, ale jak? Rząd, w którego imieniu występował resort, zgodził się wstępnie w październiku 2003 r., żeby koncern Mittala rozbudowującego swoje imperium stalowe na świecie został inwestorem PHS, a związki zawodowe się handryczą o pakiet socjalny, finału ciągle nie ma. W głowach się ludziom poprzewracało! W imieniu LNM negocjacje ze związkami zawodowymi prowadził Antoni Stryczula. Prawa ręka Mittala Hindus Vijay Kumar Bhatnagar przypominał, że dzięki Mittalowi PHS uniknie bankructwa. Pracownicy hut Katowice, Sendzimira, Cedlera i Floriana tworzących PHS na to, co mówi Kaczmarek, resort i Hindusi, nie zważali. Daj Mittalu więcej, nie będziemy wtedy oponować. Weźmiesz polskie huty, a my nawet nie piśniemy. – Bezczelni ludzie pracują w polskich fabrykach „dochodjagach”, po rękach powinni nas całować, że znaleźliśmy dla nich inwestorów – denerwowali się w ministerstwie. Mittal – znany z drastycznego obniżania kosztów w swoich zakładach – nie ustępował. Był jednym z najbogatszych mieszkańców Wielkiej Brytanii, miał m.in. prywatny odrzutowiec, jacht i w ogóle wszystko, co można mieć za pieniądze na tym świecie, ale zawzięcie się targował, piątym zmysłem sprawnego biznesmena wyczuwając, że na stal zacznie się niedługo koniunktura i należy się z biznesem w Polsce spieszyć. Rzecznik związkowego centrum negocjacyjnego Władysław Molęcki żalił się przedstawicielowi Polskiej Agencji Prasowej, że rząd podpisał umowę prywatyzacyjną z Mittalem bez pakietu socjalnego, a to jest złamanie prawa. Załoga PHS dobrze o tym wie, czuje się oszukana, na bezprawie zgody nie wyraża. Jest ich wielu, niech spróbują dalej ich lekceważyć. Związkowcy zażądali dla blisko 16-tysięcznej załogi 12-letniej gwarancji zatrudnienia, wypłaty każdemu pracownikowi wysokiej premii prywatyzacyjnej (początkowo miało to być po 75 tys. zł, potem od 3 do 15 tys. zł) oraz 90-tysięcznego odszkodowania dla każdego pracownika (obniżono tę sumę do 45 tys. zł), gdyby Mittal nie wypełnił warunków. Jesienią 2003 r. wysokość roszczeń związków zawodowych spadła o połowę. Mittal powtarzał, że nie stać go na spełnienie żądań, tym bardziej że PHS decyzją Unii Europejskiej musi ograniczyć produkcję – zgodnie z protokołem nr 8 traktatu akcesyjnego Polski z UE. Do 2006 r. w firmie ma pracować 10,5 tys. osób, prawie o 6 tys. mniej niż teraz – w związku z tym przedstawiciele LNM zamierzają dyskutować przede wszystkim o regulaminie zwolnień tych, którzy muszą być zwolnieni, nie z woli Mittala. Czyżewski i pracownicy ministerstwa trzęśli się z oburzenia na hutników, którzy „powinni mieć więcej rozumu, świadomości gospodarczej i taktu społecznego”. Przypominali, że „świadomości” i „taktu” brakuje nie tylko załodze PHS, na której pakiet socjalny w pierwotnej wersji Mittal musiałby wydać ponad 1 mld zł. Potencjalny inwestor (Kulczyk Holding) zrezygnował z zakupu G8, tj. ośmiu zakładów energetycznych, gdy związki zawodowe zażądały podwyżki pensji po prywatyzacji o 20 proc., wypłaty szesnastu pensji rocznie, zwrotu kosztów leczenia, którego nie pokrywa Kasa Chorych oraz 150 tys. euro gdyby nie wypełniono umowy – informowano w resorcie. Firma Kulczyk Holding należała do żony Jana Kulczyka – Grażyny oraz zarejestrowanej w Wiedniu fundacji Kulczyk Private Stifun, zajmującej się majątkiem zagranicznym rodziny, zapewniając jej utrzymanie. Wartość majątku biznesmena szacowano na ok. 3,7 mld dolarów – napisali pod koniec 2003 r. w „Polityce” Joanna Solska i Adam Grzeszczak, dodając, że faktyczna potęga oligarchy polegała na wpływach politycznych. Tak więc wychodziło czarno na białym, pazerność związków zawodowych zainstalowanych w G8 o mały włos nie ograbiła rodziny Kulczyków, wydawało się, że w resorcie się tym martwią. Belgijski Tractabel wziął udział w prywatyzacji Elektrowni im. Tadeusza Kościuszki w Połańcu, która należała do grupy największych w Polsce wytwórców energii. Związki zawodowe chciały zapisu, że jeśli Belgowie kogoś zwolnią, będą musieli mu wypłacić taką sumę, jaką mógłby zwolniony zarobić do emerytury. Ale inwestorzy nie są głupi. Po prywatyzacji mowy nie było o tym, żeby zwalnianym płacili tyle, ile chciały związki. Stanęło na tym, że zwolnienia nie są zwolnieniami, ale „odejściami dobrowolnymi”. Ok. 700 pracownikom firma wypłaciła „za dobrowolne odejście” po 40 tys. euro. Też nieźle. Hiszpańska Celsa wygrała przetarg na zakup upadłej w połowie 2002 r. Huty Ostrowiec – niechęć związków zawodowych do właściciela była podsycana przez konkurencję, był kłopot – opowiadano w ministerstwie skarbu – związki żądały gwarancji zatrudnienia na kilkadziesiąt lat – i podwyżki pensji o ok. 400 zł. Dostali od Celsy gwarancję zatrudnienia do 2005 r. Pracownicy Domów Towarowych Centrum, które zostały sprzedane za niewielkie pieniądze przez ministra Emila Wąsacza w 1998 r. (to nie tylko domy Wars, Junior i Sawa w Warszawie, ale w sumie 32 obiekty w centrach największych polskich miast, cztery zakłady produkcyjne i dwa ośrodki wczasowe) spółce Handlowy Investment Centrum SA z Luksemburga – wymagań nie mieli przesadnych. Żeby sprzedaż odbyła się spokojnie, związki zawodowe zażądały 3,5 roku gwarancji zatrudnienia, 100 zł podwyżki na osobę i 600 zł gratyfikacji. Można tak ciągnąć, podając różne przykłady. Konkluzja jest taka, że wyprzedaż naszego majątku publicznego jest dziełem władz, ale czyż nie maczały w niej palce załogi? WIESŁAWA MAZUR

Gazowy horror Nowa umowa gazowa z Rosją nie została podpisana. Zostaniemy postawieni pod murem. Żeby uświetnić uroczystość podpisania nowego kontraktu gazowego, w ubiegłym tygodniu do Polski przyjechała Wielka Orkiestra Symfoniczna z Moskwy i pod batutą Władimira Fiedosiejewa dała jedyny koncert w Operze Narodowej. Orkiestra zagrała wspaniale, gala była, kontraktu nie podpisano. Trudno przypomnieć sobie wcześniej podobne zdarzenie, w którym braliby udział jako widzowie i słuchacze przedstawiciele rządu ze swoimi świtami, robiąc dobre miny do złej gry. Teraz Waldemar Pawlak, wicepremier i minister gospodarki, i Anatolij Borysewicz Janowski, rosyjski wiceminister energetyki, mają spotkać się na kolejnej rundzie rozmów w Moskwie po 6 grudnia z udziałem ludzi Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazpromu. Dzień przed galą w Warszawie wicepremier Pawlak zaręczał na 99,9 proc., że kontrakt zostanie podpisany, trzeba jednak przyznać, że mruczando zaznaczył – o ile nie zdarzy się coś nieprzewidzianego. Chłop doskonale wie, z jakim partnerem ma do czynienia. Nie tak dawno wrócił z Moskwy po długich dyskusjach z Siergiejem Szmatko, ministrem energetyki Rosji, i nie można powiedzieć, żeby nie miał sińców pod oczami.

Drży „ciężka chemia” Rosjanie umieją zadbać o swoje interesy i mają dyplomację, której nasza nie dorasta do pięt, chociaż premier Donald Tusk wielokrotnie powtarzał, że to my, jakoby, odnosimy w świecie dyplomatyczne sukcesy (w tym na polu rosyjskim). To nieprawda: weźmy negocjacje gazowe, bardzo ważne dla gospodarki. Rosjanie je celowo przeciągają, bo jeżeli nie zostaną sfinalizowane w najbliższych tygodniach, w styczniu przyszłego roku, wiele zakładów przemysłowych u nas może stanąć z braku surowca. Strach już paraliżuje tzw. ciężką chemię. Prawda jest taka, że z winy wszystkich rządów potransformacyjnych uzależnieni jesteśmy od gazu rosyjskiego, a tragiczne, że od tego gazu uzależnia się Europa.

Wazelina nie popłaca Negocjacje nowego kontraktu trwały długo, w grudniu ub. roku – już, już – zapowiadano, że podpiszemy umowę, nic jednak z tego nie wyszło. To samo powtórzyło się za miesiąc, po dwóch miesiącach, trzech, czterech i tak doszło do listopada br. Siekierka zawisła nad rządem, bo wyobraźmy sobie, że dodatkowych ilości gazu Rosjanie nam nie dostarczą! „Partner ze Wschodu” dociska rząd Tuska do ściany i mimo że Tusk i jego ludzie grubo „partnera” wazelinują, nie popuszcza. Tuż przed kolejną negocjacyjną klapą Pawlak mówił, że umowa gazowa, którą czuje już w ręce, zawiera wiele korzystnych rozwiązań. Poprzestańmy na jednym, bo inne można między bajki włożyć – po 1 stycznia przyszłego roku gazu w Polsce miał być dostatek. Można powiedzieć, że jeśli kontrakt podpiszemy, a nie mamy innego wyjścia, jeśli chodzi o zróżnicowanie (dywersyfikację) dostaw i nasze bezpieczeństwo energetyczne polegające na kupowaniu tego surowca nie tylko z jednego kierunku – gazu z Rosji będziemy mieli powyżej dziurek w nosie.

Ile za tranzyt? Cisza Już uzgodniono, że Rosjanie będą nam tłoczyć 10,3 mld metrów sześc. gazu rocznie, a nie 7,5 mld m sześc. jak teraz, a umowa gazowa z Gazpromem przedłużona została do 2037 r. O to właśnie Rosjanom chodziło. Chcieli sobie zabezpieczyć gazowego odbiorcę na długi czas, takiego, który rzetelnie płaci za dostarczony surowiec. Kością niezgody przedłużającą negocjacje była wysokość taryfy, po jakiej Gazprom będzie przesyłał surowiec przez Polskę. Polska przytaknęła, mówiły nieoficjalne źródła, temu, czego chcieli Rosjanie. Taryfę za tranzyt uzgodniono niższą od średniej w Europie. Coś z tym jednak i tak nie wyszło – ceny za przesył nie zostały koniec końców uzgodnione. Miały być wyliczane według wzoru redukującego rentowność netto spółki polsko-rosyjskiej EuRoPol Gaz, dziś nierentownej, do maksimum 1–2 proc. rocznie (obecnie 5–7 proc.). Gazprom od kilku lat EuRoPol Gazowi za tranzyt płacił tyle, ile uważał, czyli prawie nic, natomiast Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo regulowało należności według ustalonych stawek. Opłata wynosiła ok. 2 dolarów za przesłanie 1 tys. metrów sześc. gazu, na odległość 100 km. Z tego, co wyliczyła „strona polska”, Gazprom winien jest za przesył od 100 do ok. 400 mln dolarów, ale międzyrządowe negocjacje nie objęły w ogóle tej drażliwej dla Rosjan kwestii.

Mogą zamknąć rurę z Jamału? Polska chce, żeby kontrakt na tranzyt przez terytorium naszego kraju też został przedłużony – tak jak kontrakt na dostarczanie gazu z Rosji – do 2037 r., bo istnieje obawa, że gdy Gazociągiem Północnym zacznie być tłoczony gaz – rurę jamalską „partnerzy” mogą zamknąć. Rosjanie na taki zapis nie idą i informują półgębkiem, że rura jest skorodowana. Spółka EuRoPol Gaz, która dzisiaj ledwo zipie, bo Rosjanie nie płacą za tranzyt tyle, ile powinni, jest odpowiedzialna za przesył gazu z Jamału do Niemiec i jest właścicielem rury na polskim odcinku. Udziałowcami spółki są: PGNiG i Gazprom oraz firma Gas Trading, której część akcji należy do polskiej firmy Bartimpeks Aleksandra Gudzowatego. Premier Rosji Władimir Putin, będąc we wrześniu w Polsce, oświadczył, że umowa gazowa Polski z Rosją z początków lat 90. oparta była na korupcji i Gudzowatego kazał z EuRoPolGazu wyrzucić.

Gdybyśmy mieli lepszą dyplomację... Do tej pory struktura własności EuRoPol Gaz wyglądała następująco: Gazprom – 48 proc., PGNiG razem z Gaz Trading – 52 proc., Gaz Trading, a więc i Gudzowaty, na życzenie Rosjan z EuRoPol Gazu wyfruną. Gudzowaty mówi portalowi ekonomicznemu www.money.pl o „agresji ekonomicznej” Rosji na Polskę, ocenia, iż w wyniku zgody Pawlaka na wyrzucenie Gaz Trading, strona polska straciła przewagę w udziałach w sieci przesyłowej po naszej stronie, że w tej sytuacji Rosja nadal będzie jedynym dostawcą gazu do naszego kraju i w każdej chwili może nas od niego odciąć, a zgoda rządu Tuska na warunki rosyjskie „to nic innego jak naruszenie polskiej racji stanu”. Szef Gaz Tradingu odgraża się, że nie będzie z nim tak łatwo, ale przecież nie wygra z Putinem podpierającym się od niechcenia Tuskiem. Polski rząd nie potrudził się, żeby przejąć polskie walory w 48 Gaz Tradingu (należące do Bartimpexu oraz Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa), które mogłyby przy lepszej dyplomacji dalej zostać przy Polsce. Gdy już było wiadomo, że i tym razem rządy Polski i Rosji, wbrew zapowiedziom, nie podpiszą nowej umowy gazowej, odbyło się krótkie spotkanie niektórych uczestników ostatniej tury negocjacji z dziennikarzami. Michał Szubki – prezes Zarządu PGNiG, i Joanna Strzelec–Łabodzińska, wiceminister gospodarki, mówili, że kontrakt podpisany na pewno będzie, chodzi tylko o pewne kwestie prawne dotyczące umów między PGNiG i Gazpromem. Aleksander Miedwiediew, wiceprezes Gazpromu, oświadczył, że są do omówienia także sprawy techniczne. WIESŁAWA MAZUR

Rurociągowo-stalowa kurtyna Niemcy – Rosja: Dania wyraziła generalną zgodę na przebieg gazociągu przez duńską strefę morsko-ekonomiczną już 20 października. 4 listopada w jej ślady poszły Finlandia i Szwecja. Niemcy i Rosjanie pospiesznie szykują budowę swojego „politycznego” gazociągu przez Bałtyk, zaprojektowanego z myślą o uniezależnieniu transportu gazu z Rosji do Niemiec czy Holandii od tranzytu przez Białoruś i Polskę albo przez Ukrainę. Co więcej, umożliwiającego zakręcenie kurka z gazem tym krajom, gdy dostawy gazu do Niemiec i dalej będą już zapewnione drogą morską. Przewidywany koszt gazociągu bałtyckiego (Północnego) to aż 7,4 mld euro, podczas gdy koszt istniejącego lądowego gazociągu jamalskiego wyniósł według cen dzisiejszych, zaledwie ok. 1,3 mld euro. Ma on składać się z dwóch rurociągów o dł. 1223 km każdy. Mają one transportować po 27,5 mld m sześc. gazu rocznie – w sumie o jedną piątą mniej niż istniejący gazociąg jamalski, biegnący przez Polskę. Niemieckie stalowe rury o długości 12 metrów i ciężarze 27 ton są transportowane statkami z portu Sassnitz na wyspie Rugia do magazynów szwedzkich i fińskich już od 17 sierpnia. Budowa ma ruszyć w kwietniu. Inwestor gazociągu, spółka Nord Stream, w której Gazprom ma 51 proc. udziałów, Niemcy z dwóch koncernów w sumie 40 proc., a Holendrzy 9 proc., spodziewa się, że najpóźniej do marca 2010 r. otrzyma wszystkie niezbędne do budowy zezwolenia i dane od władz Finlandii, Szwecji, Danii i Niemiec.

Zgoda Skandynawów Władze Danii wyraziły generalną zgodę na przebieg gazociągu przez duńską strefę morsko-ekonomiczną już 20 października. Dania ma szansę dobrze zarabiać na tranzycie gazu przez swoje wody. Podobnie jak Finlandia i Szwecja, które podobną zgodę wyraziły 4 listopada. Szwedzki minister ochrony środowiska Andreas Carlgren zapewniał na konferencji prasowej, że Sztokholm dał zielone światło Rosjanom i Niemcom nie dlatego, że nie wytrzymał nacisków Moskwy i Berlina. Tłumaczył, że jego kraj „nie ma podstaw sprzeciwiać się tej inwestycji, ponieważ gazociąg będzie też przebiegać przez wody międzynarodowe” i dlatego Szwecja „nie może zmonopolizować decyzji w sprawie jego budowy”. Szwedzi zapowiedzieli, że nadal będą przyglądać się budowie rurociągu i jej wpływowi na faunę i florę Bałtyku. Po kilkunastu miesiącach analiz orzekli, że ta budowa nie zaszkodzi rybołówstwu, ponieważ „będzie prowadzona poza okresem rozrodczej aktywności dorsza”. A jeszcze latem br. i przez cały rok 2008 różni przedstawiciele władz Szwecji twierdzili, że zgodę na kontrowersyjny gazociąg wydadzą tylko pod warunkiem, iż projekt Nord Stream będzie spełniał wszelkie wymagania ochrony naturalnego środowiska – wytyczone przez prawo szwedzkie i międzynarodowe. Obecnie Nord Stream, po otrzymaniu zasadniczej zgody państw skandynawskich, potrzebuje pilnie gwarancji kredytowych i finansowania budowy gazociągu ze strony banków państw UE i samej UE. Wiele wskazuje, że może na to liczyć. Realna jest więc groźba, że Gazociąg Północny będzie częściowo finansowany i z polskiej „składki” do Europejskiego Banku Inwestycyjnego czy innej kasy UE, gdyż prawo weta Warszawy czy np. Wilna, po wejściu 1 grudnia w życie traktatu UE z Lizbony, już w tych sprawach obowiązywać nie będzie. Od kilku tygodni nie ma już więc wątpliwości, że realizacja rosyjsko-niemieckiej wielkiej rury („gazociągu Ribbentrop – Mołotow” według opinii „The Wall Street Journal”) będzie ostatecznym ciosem dla jeszcze podtrzymywanych pozorów jedności i solidarności państw UE w kwestiach „wspólnego” energetyczno-politycznego bezpieczeństwa.

Odnogi Nord Stream Okolicznością dodatkową, prowadzącą do niemal totalnego uzależnienia Polski od Gazpromu, jest rozpoczęcie 20 października br. budowy gazociągu OPAL, najważniejszej lądowej odnogi Gazociągu Północnego. Rurociąg o długości 470 km ma biec od niemieckiego wybrzeża Bałtyku, wzdłuż granicy RFN i Polski, w stronę czeskiej sieci rur i kosztować ponad 1 mld euro. W planie Gazpromu ma on podzielić Europę, niczym rurociągowa „stalowa kurtyna”, na część zachodnią – tylko trochę zależną od rosyjskich dostaw gazu (w ok. 15-40 proc., w zależności od kraju) i na część wschodnią (zależną całkowicie, jak Białoruś, Łotwa, Słowacja czy Węgry lub w ok. 70 proc. – jak Polska). Drugą lądowo-niemiecką odnogą bałtyckiego gazociągu, o nazwie NEL i długości 370 km, gaz popłynie na zachód Niemiec, do Holandii i Danii. Oba rurociągi zbudują niemieckie koncerny Wingas i E.ON. W ten sposób rosyjski gaz, który przez Bałtyk ominie całą Europę Wschodnią, będzie można jednak dostarczać nie tylko na Zachód, ale też do Czech, Austrii, a nawet na Słowację (z ominięciem Ukrainy). Tym bardziej łatwo, że w porozumieniu z Turcją, Grecją, Bułgarią, Serbią, Węgrami, Słowenią i Włochami Moskwa planuje podobny do bałtyckiego Gazociąg Południowy: przez Morze Czarne (z pominięciem Ukrainy) do Grecji, Włoch, Węgier i Austrii. Nowy system rur Gazpromu pozwoli więc wstrzymywać dostawy rosyjskiego gazu do Białorusi, Litwy, Ukrainy czy Polski przy jednoczesnym utrzymywaniu zaplanowanych dostaw do Niemiec, Włoch czy Holandii. Tak więc z dużą pomocą Niemców, Francuzów, Holendrów i Włochów, ich firm budowlanych i banków, a także władz UE Moskwie uda się już za niecałe 3 lata skutecznie rozdzielić kraje Europy Środkowowschodniej od Europy Zachodniej – pod względem zależności od dostaw gazu i polityki Kremla. TOMASZ MYSŁEK

KOROWÓD Postacie posowieckiego korowodu udają kroki poloneza, ale jasne jest, że w tym upiornym spektaklu wodzirejem nadal jest WSW/SB, a tancerze są tym bardziej oddani, im wyżej zaszli. Są niewolnikami własnych karier, osiągniętych przy pomocy komunistycznych służb specjalnych. Po II wojnie światowej instytucję prezydenta otworzył wybór agenta NKWD Bolesława Bieruta ps. „Tomasz”. Bierut zaczynał prezydenturę RP z wyboru sejmowego w 1947 r., a kończył ją w 1952 r. już w państwie przemianowanym na PRL. W 1989 r. parlament wybrał na prezydenta PRL kolegę po fachu Bieruta, znanego jako agent NKWD o ps. „Wolski” – Wojciecha Jaruzelskiego. W 1990 r. w wyniku wyborów powszechnych prezydentem został Lech Wałęsa, zarejestrowany jako agent SB o ps „Bolek, a pięć lat później zastąpił go Aleksander Kwaśniewski, zarejestrowany przez SB jako TW o ps. „Alek”. Po 10 latach prezydentury Kwaśniewskiego doszło do wyłomu w tym uświęconym tradycją porządku. Pierwszy raz prezydentem został człowiek niezarejestrowany jako agent NKWD/KGB/UB/SB – Lech Kaczyński. Nic dziwnego, że na skutek tej straszliwej zbrodni dokonanej przez nieuświadomionych Polaków ziemia pod III RP zadrżała, a z posowieckich mediów posypały się gromy. Prezydent nieagent zagraża przecież całemu porządkowi pookrągłostołowemu, naraża na szwank dobre imię Polski, godzi w żywotne interesy narodu polskiego, a co gorsza, w interesy jego oświeconej elity, wyrażane najpełniej przez „GW” i TVN. Dlatego trzeba szybko przywrócić w Polsce posowiecki ład i porządek, i w tym celu obecny lider Układu, premier Donald Tusk, domaga się powrotu do wyborów prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe. Dość zdawania się na wybór nieuświadomionych obywateli. Do tego trzeba ludzi kompetentnych, czyli posłów PO, PSL i SLD. Trzeba przywrócić tradycję, według której prezydentem może być tylko sowiet albo przynajmniej komunistyczny agent, albo choć wierny sługa agenta. Wara od szans na prezydenturę ludziom, którzy chcieliby zaprowadzić w Polsce wolność, a wobec sąsiadów bronią polskiej suwerenności. Dzięki wspólnocie rejestracji w SB Wałęsa i Kwaśniewski muszą troskliwie chronić zdrajcę i zbrodniarza Jaruzelskiego. Dzięki tej wspólnocie Jaruzelski z Kiszczakiem troskliwie chronią Wałęsę i Kwaśniewskiego. Troska o bezpieczeństwo całego korowodu „zarejestrowanych” spoczywa obecnie na barkach, skąd inąd, niezajestrowanego Tuska. Tusk chroni Wałęsę i Kwaśniewskiego. A kto chroni Tuska? Wyborcy? Zapewne tę cudowną karierę są w stanie łatwo przerwać Jaruzelski z Kiszczakiem. Dlatego trzeba jak najszybciej zniszczyć Kaczyńskiego wraz ze źródłem zagrożeń dla ludzi Układu – niekontrolowanego przez ludzi komunistycznych służb specjalnych i ich agentów Instytutu Pamięci Narodowej. Gdy IPN opublikował dowody rejestracji Kwaśniewskiego jako informatora SB, Tusk nazwał kierownictwo Instytutu „gończymi”, a dwa dni później PO zgłosiła do natychmiastowego uchwalenia ustawę umożliwiającą przejęcie kontroli nad IPN przez postkomunistów i przeciwników lustracji. Już wcześniej Tusk dawał dowody, że jest nieodrodnym dzieckiem PRL, wyzwolonym z więzów demokratycznej kultury europejskiej naśladowcą swego rosyjskiego partnera. Nazywając pracowników IPN i prezesa Kurtykę wulgarnym epitetem „gończy”, Tusk nie tylko kolejny raz zrzekł się własnego wykształcenia historyka. „Gończy” nie oznacza przecież łowczego, lecz po prostu prowadzone przez nagonkę „psy gończe”. W ten sposób Tusk dobitnie wskazuje na duchowe wzory – to sowietyzm z jego charakterystycznym językiem odczłowieczającym przeciwników, to duchowość sowieckiego urzędnika państwowego, to styl sowieckiego kłamcy, w końcu rola sowieckiego sługi. Ten duchowy sowietyzm zniszczył w Tusku świadomość, że atakując godność pracowników instytucji państwowej, sam zezwala na nazwanie go posowieckim łowczym. I w przeciwieństwie do jego ataków na IPN dowodów na to jest wiele. Stan miazgi moralnej, którą osiągnął Tusk, jest ceną, jaką zapłacił za wejście do elity systemu. Według tych reguł trzeba się samemu publicznie upodlić i ośmieszyć. I wytrzymać ten akt upodlenia, patrząc publiczności prosto w oczy, potem przełknąć świństwo, a na końcu podziękować i jeszcze się uśmiechnąć. Postacie tego posowieckiego korowodu udają kroki poloneza, ale jasne jest, że w tym upiornym spektaklu wodzirejem nadal jest WSW/SB, a tancerze są tym bardziej oddani, im wyżej zaszli. Są niewolnikami własnych karier, osiągniętych przy pomocy komunistycznych służb specjalnych i przez te służby nadal gwarantowanych. Krzysztof Wyszkowski

DZIESIĘĆ FAKTÓW I MITÓW NA TEMAT ZMIAN KLIMATYCZNYCH Zmiana temperatury o 2 stopnie nie będzie niczym niezwykłym w historii Ziemi. Ekosystemy dopasowywały się do takich zmian od niepamiętnych czasów. Proces ten nazywamy ewolucją - pisze Robert M. Carter, znany australijski naukowiec.

Mit 1: Średnia temperatura globu ziemskiego wzrosła w ciągu ostatnich kilku lat.
Fakt 1: W granicach błędu pomiarowego, średnia temperatura nie wzrosła od roku 1995, natomiast od roku 2002 notuje się jej spadek, mimo zwiększenia zawartości CO2 w atmosferze o 8%.
Mit 2: Pod koniec XX wieku, średnia temperatura wzrastała z niebezpieczną szybkością i osiągnęła bezprecedensową wielkość.
Fakt 2: Pod koniec XX wieku średnia temperatura rosła z szybkością 1-2 stopni w przeliczeniu na stulecie, a więc nijak nie wykraczała poza naturalne zmiany klimatyczne ostatnich 10 tysięcy lat. Średnia temperatura w najnowszej historii Ziemi bywała wielokrotnie o kilka stopni wyższa, niż obecnie.
Mit 3: Średnia temperatura była praktycznie stała w czasach przedindustrialnych, lecz zaczęła gwałtownie wzrastać w XX wieku i wzrośnie o dalszych kilka-kilkanaście stopni w przeciągu najbliższych 100 lat (wg. tzw. krzywej Manna, Bradleya i Hughesa i jej komputerowej ekstrapolacji).
Fakt 3: Krzywa Manna, Bradleya i Hughesa została ujawniona jako zwykła manipulacja danymi statystycznymi. Nie ma żadnych przekonujących dowodów na “stałość” klimatu w czasach przedindustrialnych, a zmiany temperatury w XX wieku nie są niczym nadzwyczajnym. Żadne “niebezpieczne” ocieplenie nie zachodzi.
Mit 4: Modele komputerowe przepowiadają wzrost temperatury o ok. 6 stopni w ciągu najbliższego stulecia.na ekosystemy i ludzkość.
Fakt 4: Tak wynika z modeli deterministycznych. Z innych – równie naukowo poprawnych – modeli (empirycznych) wynika, iż nastąpi ochłodzenie.
Mit 5: Wzrost średniej temperatury Ziemi o więcej niż 2 stopnie będzie miał katastrofalny wpływ na ekosystemy i całą ludzkość.
Fakt 5: Zmiana temperatury o 2 stopnie nie będzie niczym niezwykłym w historii Ziemi. Ekosystemy dopasowywały się do takich zmian od niepamiętnych czasów. Proces ten nazywamy ewolucją. Również ludzkość potrafi się dopasować do wszelkich rodzajów klimatu.

 Mit 6: Dalsza emisja dwutlenku węgla przez człowieka spowoduje niebezpieczne ocieplenie i przyniesie wielkie szkody.
Fakt 6: Nie wykryto jeszcze żadnego wpływu człowieka na globalne ocieplenie, który w jakikolwiek sposób różnił by się od naturalnych zmian klimatu. W najgorszym przypadku wpływ ten można oszacować na mniej, niż 1 stopień. Atmosferyczny dwutlenek węgla jest absolutnie niezbędny dla roślin, w tym zbóż oraz wspomaga efektywny przebieg ziemskiego cyklu wymiany wodnej przez parowanie (ewapotranspiracji).
Mit 7: Zmiany aktywności słonecznej nie mogą wytłumaczyć ostatnio notowanych zmian średniej temperatury.
Fakt 7: Aktywność Słońca przejawia się w cyklach różnej długości – 11-letnim, 22-letnim i 80-letnim. O ile zmiany jasności jego promieniowania są niewielkie, o tyle zmiany w strumieniu cząsteczek emitowanych przez Słońce oraz zmiany jego pola magnetycznego silnie oddziałują na klimat. W XX wieku średnia temperatura wzrosła o 0.8 stopnia i ponad połowa tego wzrostu jest spowodowana aktywnością Słońca.
Mit 8: W regionach polarnych, zarówno północnym, jak i południowym, zachodzi niespotykane przedtem topnienie mas lodu.
Fakt 8: Zarówno na Grenlandii, jak i na Antarktydzie, powłoka lodowa staje się grubsza. Obszary zlodowacenia wokół Antarktydy osiągnęły rekordową powierzchnię w roku 2007. Temperatury w Arktyce są obecnie porównywalne z temperaturami wczesnych lat 40., a wcześniej temperatury te były jeszcze wyższe.
Mit 9: Spowodowane przez człowieka globalne ocieplenie powoduje niebezpieczne podnoszenie się poziomu mórz.
Fakt 9: Poziom morza waha się od czasu do czasu i w różnych miejscach. Np. miedzy 1955 a 1996 rokiem poziom morza w Tuvalu spadł o 105 mm (2.5 mm rocznie). Średni poziom morza dla całego globu jest miarą pozbawioną jakiejkolwiek wartości dla celów środowiskowych. W ciągu ostatnich 150 lat ta średnia wartość rosła w tempie 1-2mm rocznie bez żadnego wpływu człowieka.
Mit 10: Ocieplenie klimatu, zaobserwowane pod koniec XX wieku spowodowało wzrost liczby sztormów (cyklonów) oraz wzrost ich gwałtowności.
Fakt 10: Z obserwacji meteorologicznych jednoznacznie wynika, iż zmiany te nie wykraczają poza ramy naturalnych zmian klimatycznych.
Robert M. Carter Autor jest profesorem w James Cook University (Queensland) oraz University of Adelaide w Australii. Jest paleontologiem, geologiem i badaczem środowiska z ponad 30-letnim doświadczeniem.

Dziwne zabawy senatora Piesiewicza

Krzysztof Piesiewicz (64 l.), znany scenarzysta, adwokat i senator, zrzekł się swojego immunitetu. Uprzedził tym samym ruch prokuratury, która prowadzi m.in. śledztwo w sprawie posiadania przez niego narkotyków. "Super Express" dotarł do filmiku, który stał się jednym z koronnych dowodów w całej sprawie. To właśnie tym filmem - jak twierdzi sam Piesiewicz - był szantażowany i to na nim widać senatora w niedwuznacznych ujęciach. Na nagraniu, które polityk oglądał razem z naszym dziennikarzem, można zobaczyć, jak wciąga do nosa biały proszek. Piesiewicz przekonuje, że nie była to kokaina, ale sproszkowane lekarstwa, a on sam padł ofiarą prowokacji. "Super Express" niczego nie przesądza, od tego są organa ścigania i wymiaru sprawiedliwości. W tej sprawie toczy się prokuratorskie śledztwo, które ma ustalić, czy Piesiewicz złamał prawo. Z informacji, do których dotarł "Super Express", wynika, że cała ta sensacyjna historia zaczęła się w połowie zeszłego roku. To właśnie wtedy senator miał poznać tajemniczą kobietę. - Chodziło o sprawy intymne. Z żoną jestem w separacji od 10 lat, ale nie rozwiedliśmy się z powodu jej poglądów - tłumaczy w rozmowie z "Super Expressem" Piesiewicz. Z tajemniczą kobietą miało dojść tylko do dwóch spotkań, a później kontakt został zerwany. Po pewnym czasie jednak znowu umówili się. - To miało być zwykłe spotkanie towarzyskie. Ona mówiła, że ułożyła sobie życie i znalazła pracę. Chcieliśmy po prostu porozmawiać. Nie wykluczałem jednak, że może między nami dojść do zbliżenia - przyznaje. Jednak - jak opowiada Piesiewicz - ku jego zdziwieniu zamiast jednej w jego domu pojawiły się dwie kobiety. Dotychczasowa "przyjaciółka" uspokoiła go, że odwiedziła ją koleżanka, której można zaufać. Na początku wszystko wyglądało niewinnie. Trójka znajomych siedziała w kuchni, rozmawiała i popijała wino. Jednak po chwili na stole pojawił się biały proszek, który senator wciągnął do nosa! - To nie była żadna kokaina, tylko lek, który sproszkowałem! - mówi w rozmowie z "SE" Piesiewicz. Pytany, czy poddałby się badaniom na obecność narkotyków w organizmie, wykręca się od odpowiedzi. Nie ukrywa jednak, że wcześniej miał kontakt z kokainą.- Tak, ale proszę mnie zrozumieć, w jakim środowisku się obracałem: artyści, filmowcy... Zdarzyło mi się zażywać kokainę w Holandii czy we Włoszech... Ale to były śladowe ilości - wyjaśnia.

Obecnie senator znalazł się na celowniku prokuratury, a w jego sprawie toczą się dwa śledztwa. Pierwsze dotyczy szantażu i próby wyłudzenia pieniędzy, gdyż kobiety, które odwiedzały go w mieszkaniu, nakręciły kilkanaście filmików, na których Piesiewicz pojawia się dwuznacznych sytuacjach. W połowie listopada w wyniku policyjnej prowokacji zatrzymano szantażystów, a materiały filmowe przejęła prokuratura. Jedna z zatrzymanych kobiet zeznała, że Piesiewicz zażywał podczas spotkań kokainę. To na podstawie nagrań i zeznań kobiety wszczęto drugie śledztwo dotyczące podejrzenia posiadania przez senatora narkotyków.- W naszej prokuraturze toczy się postępowanie w sprawie Krzysztofa Piesiewicza - potwierdza w rozmowie z "Super Expressem" rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie prok. Renata Mazur. - W związku z tym skierowaliśmy pismo do marszałka Senatu. Chodzi o przepisy związane z przeciwdziałaniem narkomanii - dodaje.

Krzysztof Piesiewicz Ma 64 lata, prawnik, scenarzysta, senator. W okresie stanu wojennego zajmował się obroną osób oskarżanych w procesach politycznych. Jest współautorem scenariuszy do 17 filmów Krzysztofa Kieślowskiego, m.in. "Bez końca", "Podwójne życie Weroniki", "Trzy kolory", "Dekalog". W Senacie zasiada od czterech kadencji. W ostatnich wyborach startował z listy PO. Ma żonę i dwójkę dorosłych dzieci.

Pinochet: Istota postępowej uczciwości Rozmowa z Wojciechem Klewcem, autorem książki pt. Proces pokazowy. Oskarżony Augusto Pinochet, byłym wysłannikiem Rzeczpospolitej do Chile.Andrzej Orkowski: 11 września br. mija 33 rocznica... no właśnie czego? Krwawego zamachu stanu, przewrotu wojskowego, czy legalnego przejęcia władzy przez juntę wojskową pod przewodnictwem gen. Augusta Pinocheta w Chile? Wojciech Klewiec: Na pewno było to zdarzenie krwawe, ponieważ w czasie walk zginęli ludzie. Najsłynniejszą ofiarą był prezydent Salvador Allende. Jego śmierć do dziś wywołuje niemało zamętu. Są tacy, którzy twierdzą, że zamordowali go faszystowscy siepacze, i inni, że popełnił samobójstwo. Niemały kłopot ma w związku z tym na przykład Gazeta Wyborcza. Bywa, że jednego dnia podaje jedną wersję, a następnego drugą. Warto więc może powiedzieć, że w Chile, nawet lewica i rodzina tragicznie zmarłego prezydenta mówi dziś, że Allende popełnił samobójstwo. Czy 11 września w Chile doszło do zamachu stanu czy przewrotu? Wiem, że między jednym a drugim jest różnica, ale przyznaję, że nie wiem, na czym polega.

A. O.: Rzeczywiście, różnica jest dość trudna do zdefiniowania. Niektóre źródła podają oba zwroty jako niemal synonimy, a nawet sam gen. Pinochet mówi, że to nie było klasyczne południowoamerykańskie golpe. Może ograniczmy się więc do podkreślenia legalności lub nielegalności działań wojskowych z 11 września. W. K.: W Chile ktoś żachnął się kiedyś, kiedy powiedziałem zamach stanu. To, co zdarzyło się 11 września, Chilijczycy, zwłaszcza życzliwi generałowi Pinochetowi, nazywają pronunciamiento czyli rebelią albo buntem. Zamach stanu to golpe de estado. Mam wrażenie, że precyzja sformułowań czy nomenklatury ma w tej sprawie duże znaczenie. Ktoś biegły tłumaczył mi, że pronunciamiento to rodzaj golpe de estado. Zaczynało się od wystąpienia wojskowego, który ogłaszał (pronunciar), że buntuje się przeciw rządowi. Bez względu jednak na to, czy 11 września dokonano pronunciamiento czy golpe de estado postąpiono zgodne z prawem. Oczywiście jeśli zgadzamy się, że prawo w państwie demokratycznym stanowi parlament. Kilkanaście dni przed przewrotem - nie bójmy się tego słowa - większość deputowanych chilijskich przyjęła uchwałę, która głosiła, że to Allende łamie prawo i wzywała wojsko do przywrócenia porządku konstytucyjnego.

A.O.: Jeśli to parlament wezwał wojsko, to dlaczego po prostu nie pozbawił Allende władzy? Byłoby chyba łatwiej i obyłoby się bez rozlewu krwi. W. K.: Mam wrażenie, że po prostu nie mógł. Poza tym, proszę pamiętać, że Allende nie był osamotniony. Miał zwolenników, nie tylko w kręgach rewolucyjno-postępowych, ale wśród wielu cudzoziemców przebywających wówczas w Chile, przede wszystkim Kubańczyków, a także wśród wojskowych. Jednym z oficerów życzliwych Allende był na przykład ojciec obecnej pani prezydent Michelle Bachelet, ponoć zamęczony po 11 września w więzieniu. Zwolennicy generała Pinocheta przedstawiają dowody, z których wynika, że ubiegł o­n komunistów i socjalistów przygotowujących się do przejęcia władzy totalnej i krwawej rozprawy z przeciwnikami. Odsunięcie Allende za pomocą jedynie środków dialogu było więc, jak sądzę, niemożliwe.

A. O.: No dobrze, ale co się takiego strasznego działo w Chile przed 11 września, że parlament zaapelował do wojska, by przejęło władzę? Przecież prezydent Allende był wybrany demokratycznie i – jak sam Pan mówi – miał duże poparcie. Cieszył się także dużym uznaniem na arenie międzynarodowej, co po przewrocie pokazały liczne protesty całego świata – protesty nie tylko polityków, ale i zwykłych ludzi, którzy zawiązywali różnego rodzaju komitety, organizowali wiece i manifestowali w obronie demokracji.W. K.: Jeśli brak chleba uznać za zjawisko straszne, to właśnie z nim mieli do czynienia Chilijczycy w ostatnich miesiącach rządów prezydenta Allende. Podobnie jak w innych państwach obozu socjalistycznego nie można było też zdobyć wielu innych potrzebnych do życia rzeczy, na przykład papieru toaletowego. Pod sklepami ustawiały się kolejki, ze staczami. Zupełnie jak w czasach, gdy Polską rządzili starsi towarzysze działaczy SLD. Do tego dodajmy inflację, która sięgała 500 procent, liczne akty przemocy politycznej, z zabójstwami włącznie, i inne przejawy działalności rewolucyjnej, jak zajmowanie siłą majątków ziemskich itp. Czy można więc dziwić się dziadkowi pisarki Isabel Allende, bratanicy prezydenta i czasem mylonej z jego córką, która tak samo się nazywa, że modlił się pod krzyżem w sypialni o przewrót wojskowy? Teraz pewnie pan spyta, jak to się stało, że Chile pogrążyło się w chaosie w tak krótkim czasie. Piszę o tym w mojej książce pt. Proces pokazowy, więc żeby pana nie zanudzać może powiem tylko, że ciekawe wytłumaczenie dał mi niedawno Joan Garcés. Od niego dowiedziałem się właśnie, że prezydent Allende nie miał głowy do spraw związanych z pieniędzmi i gospodarką, że był to raczej, jak zrozumiałem, człowiek idei, który zabiega o bogactwo duchowe, a nie marności tego świata. Ja to rozumiem, też nie mam serca do instrumentów finansowych i ekonomii. Ale ja nie jestem prezydentem. Prezydentem powinien być ktoś odpowiedzialny i gospodarny. Tych zalet Allende nie miał i dlatego (choć nie tylko dlatego) kraj znalazł się w tarapatach.

A. O.: A kim jest pan Garcés?W. K.: To bardzo ciekawa postać, prawnik z Walencji i jeden z najbliższych współpracowników Allende. Był z nim w czasie ataku wojska na pałac La Moneda 11 września. Wyjechał z Chile potajemnie, dzięki pomocy ambasadora Hiszpanii, wówczas, za rządów generała Franco, zdawało się kraju sojuszniczego. Później pan Garcés stał się obrońcą praw człowieka i bardzo przyczynił się do zatrzymania generała Pinocheta w Londynie w 1998 roku. Teraz kieruje Fundacją im. Allende w Madrycie i niedawno zmusił amerykański bank Riggs, w którym miał konto generał Pinochet, do przekazania kilku milionów dolarów na odszkodowania dla tzw. ofiar dyktatury wojskowej.

A. O.: Wracając do ówczesnej sytuacji w Chile, jak to naprawdę było z tym poparciem dla Allende?W. K.: Na Allende głosowała jedna trzecia uczestników wyborów prezydenckich w 1970 roku. Później słupki poszły nawet jeszcze bardziej w górę, ale nigdy nie była to popularność, jaką na przykład w Polsce cieszył się w swych najlepszych latach prezydent Kwaśniewski. Jeśli oczywiście wierzymy sondażom. Mówi pan o poparciu, jakim darzyła Allende tzw. międzynarodowa opinia publiczna. Nie wierzę, że masowe wiece w zakładach pracy przeciwko rządom wojskowych (czytałem nawet o protestach jakichś dojarek) były żywiołowe. A co do przedstawicieli tzw. opinii publicznej, to zauważyłem, że kiedy dziś czyta się, co o przeciwnikach Allende pisały światowe gazety w latach 70., niepodobna uwolnić się od wrażenia, że prawie to samo skwapliwie mówią dziś o rządzie Polski różnym sprawozdawcom takie osobistości, jak Lech Wałęsa, Bronisław Geremek, Marek Edelman czy znany gejowski działacz Szymon Niemiec. A mówią, że demokracja i wolność są w niebezpieczeństwie, ponieważ, jak czasem ostrzegają wprost, grozi im faszyzm.

A. O.: Wspomniał pan o ofiarach dyktatury. Ile ich było właściwie? Różne źródła podają różną liczbę ofiar krwawej rozprawy...W. K.: Niepokoi mnie, że często mówi pan o krwawej rozprawie dokonanej przez wojsko w Chile. W czasie zamachu 11 września zginęło bodaj tylu ludzi, ilu w Polsce przeciętnie umiera w wypadkach samochodowych podczas weekendu. No, może dwóch lub trzech weekendów. A przecież nie opisuje się tych tragedii w kategoriach jakieś potwornego rozlewu krwi, prawda? Poza tym ludzie ginęli też w skrytobójczych zamachach dokonywanych przez rewolucjonistów, nierzadko zwolenników Allende, przed 11 września. A czy słyszał pan, że rządy Allende były krwawe? Powiedzmy więc jeszcze tylko, że przez 17 lat dyktatury zginęło około 3 tysięcy przeciwników generała Pinocheta i liberalnej polityki gospodarczej, jaką prowadził, nie licząc kilkuset ofiar lewicowych terrorystów. Trzy tysiące to nie jest mało, ale ile ludzi zginęło z rąk postępowych działaczy w Kolumbii, w Peru, na Kubie, w Angoli, Wietnamie, Kambodży, Afganistanie, Polsce i tylu innych krajach? Kilkadziesiąt, kilkaset, kilka tysięcy razy więcej niż w Chile.

A. O.: Mussolini, Hitler, Franco, Salazar, Pinochet i inni dyktatorzy wrzucani są przez demokratyczne media i demokratycznych polityków do jednego worka z napisem faszyzm. Dzięki temu takie też postrzeganie dyktatora Chile utrwaliło się w oczach tzw. opinii publicznej. Co Pan na to?W. K.: Nie wymienił pan Stalina, pewnie dlatego, że demokratyczne media i politycy, którzy stawiają znak równości między generałem Pinochetem a Hitlerem do dziś podziwiają wodza Związku Sowieckiego i uważają, że był ulepiony z innej gliny. Na tym właśnie polega istota postępowej uczciwości. Jak Joseph Ratzinger został w młodości wcielony do Hitlerjugend, co po pierwsze nie było tajemnicą, a po drugie przynależność do Hitlerjugend była przymusowa, to się go przedstawia jako niemal filar reżymu narodowosocjalistycznego. Jak socjalista Günter Grass u schyłku życia wyznaje, że służył w Waffen-SS, a do narodowosocjalistycznego wojska, to znaczy do marynarki, zgłosił się na ochotnika, to Gazeta Wyborcza i jej podobne piszą o szokującym i nieznanym epizodzie z życia wielkiego pisarza, o młodzieńczej, naiwnej chęci, by wyrwać się z ciasnoty, z rodziny. Pana to szokuje? No właśnie, mnie również nie. Przeciwnie, podziwiam w wielkim pisarzu wierność socjalistycznym ideałom. A co do wrzucania do jednego worka generała Pinocheta i Hitlera, to nie umiem powiedzieć, jakie cechy sprawiają, że ktoś dostrzega między nimi podobieństwo. Pierwszy był wrogiem socjalizmu, drugi socjalistą. Hitler doszedł do władzy w wyniku demokratycznych wyborów, jak Allende, a nie jak generał Pinochet. Naprawdę nie mam pojęcia, jak można dostrzec tu jakieś punkty styczności. Może łączy ich to, że budowali niezłe drogi? To jest jakiś trop, ale na przykład Edward Gierek też budował drogi, a najlepsza, jaka dziś mamy w Polsce, nazywa się gierkówka. Więcej, za towarzysza Gierka powstał pierwszy w Polsce samochód dla każdej rodziny - fiat 126p. Wcześniej pomysł taki pojawił się w Trzeciej Rzeszy, autem dla każdej rodziny niemieckiej miał być volkswagen, protoplasta garbusa. Dodajmy do tego, że nazwa politycznej formacji towarzysza Gierka, Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, była niemal bliźniaczo podobna do nazwy hitlerowskiej NSDAP – Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej. Dlaczego więc towarzysz Gierek nie kojarzy się komentatorom z Hitlerem, a generał Pinochet się kojarzy? Pewnie zachodzi tu jakieś tajemnicze zjawisko, którego natury nie umiem pojąć. Dotyczy o­no również Salazara i Franco.

A. O.: Gdy 13 grudnia 1981 roku gen. Wojciech Jaruzelski ogłosił stan wojenny w Polsce opozycja okrzyknęła go polskim Pinochetem. Znów na zasadzie dziwnego skojarzenia, bo właściwie chyba tylko ze względu na to, że obaj nosili ciemne okulary. A może były i inne podobieństwa między stanem wojennym, a wydarzeniami w Chile?W. K.: Tak, w jednym i drugim kraju władzę przejęła rada – po hiszpańsku junta - wojskowa, stąd pamiętne junta juje. Ale jaka opozycja, proszę pana, porównywała obydwu generałów? Ta, która stworzyła później Gazetę Wyborczą. Albo jej przyjaciele z kręgów oświeconych partyjnych, na przykład tow. Włodzimierz Cimoszewicz. Zdaje się, że właśnie w GW kilka miesięcy temu czytałem jakieś jego zwierzenia, z których wynikało, że myślał, iż 13 grudnia skończy się u nas takimi przemianami, jakie zaszły w Chile. Ale się nie skończył. Po wojskowym zamachu Chile miało w handlu z Unią Europejską nadwyżkę, a my po 13 grudnia mieliśmy deficyt. Odkryłem to kilka lat temu. Jak jest dziś? Nie wiem. Przewrót w Chile i stan wojenny w Polsce to wydarzenia, których nic nie łączy. Jeśli mi pan nie wierzy, to proszę zobaczyć, jak obydwa zamachy oceniali artyści. Widział pan jakiś zagraniczny i głośny film o okropieństwach stanu wojennego? Coś na miarę Zaginionego albo Domu dusz?

A. O.: Tylko Zabić księdza, ale z dzieł bardziej znanych kojarzę piosenkę New Year’s Day zespołu U2. W. K.: No właśnie. A przecież gdyby generał Pinochet miał coś wspólnego z tow. Jaruzelskim, to chyba postępowa międzynarodówka zatroszczyłaby się o jakieś propagandowe dzieła sztuki wymierzone w polskich faszystów. Sęk w tym, że w 1981 roku tu byli komuniści, nie faszyści, jak ponoć w Chile. Faszyzm podobno mamy w Polsce dopiero dziś i widzi pan, jak opinia światowa czujnie reaguje.

A. O.: A czy w działalności opozycji w obydwu krajach także nie da się dostrzec podobieństw? U nas znalazła o­na silne oparcie w Kościele, a jak to wyglądało w Chile?W. K.: W Chile opozycja była tylko lewicowa, w Polsce nie tylko. Ale istotnie, były i podobieństwa: niektórzy chilijscy księża pomagali opozycjonistom. Wie pan, o ile jakaś lewicowa wrażliwość księży, przejawiająca się na przykład niechęcią do bogacenia się za wszelką cenę, może być zrozumiała (choć ja nie rozumiem, jak ksiądz może mieć poglądy lewicowe, a poza tym nie jestem pewien czy socjaliści nie kochają kapitału bardziej niż ludzie prawicy) o tyle w Chile, wśród duchownych rozpowszechniły się skłonności komunistyczne. Teologia wyzwolenia zrobiła swoje. Także wśród hierarchów. Ale byli też na szczęście hierarchowie i kapłani szczerze popierający generała Pinocheta. Wśród nich duchowni z Polski, tacy jak księża Bruno Rychłowski i Michał Poradowski. Obydwaj pozostawali w zażyłości z juntą wojskową.

A. O.: Bardzo Pan oszczędny w słowach w tym temacie. Nie jest przecież tajemnicą, że - zwłaszcza purpuraci chilijscy – trzymali stronę bojowników o wolność i demokrację. Ks. Poradowski – znany antykomunista, mówił o tym bez ogródek i doświadczył tego na własnej skórze, kiedy Episkopat chilijski za jego działalność usiłował go wydalić z Chile. Więc jak to naprawdę było z poparciem Kościoła dla gorliwego katolika Augusta Pinocheta, którego ponoć sama Matka Boska uchroniła od śmierci?W. K.: Ma pan na myśli zamach komunistycznych terrorystów z 1986 roku? Generał wierzy, że Matka Boża go uratowała. Podobnie jak i w to, że w dzieciństwie dzięki Matce Bożej odzyskał zdrowie – groziła mu amputacja nogi. Z poparciem kapłanów dla generała Pinocheta było różnie, ponieważ wśród chilijskiego duchowieństwa można było dostrzec nurty, które dziś, za niedoszłym premierem z Krakowa, określilibyśmy mianem toruńskiego i łagiewnickiego. Byli więc tacy księża i hierarchowie, konserwatywni i zwróceni ku tradycji, którzy stanęli za generałem Pinochetem i tacy, nowocześni i otwarci, którzy byli mu przeciwni. Niechętnie wymądrzam się na ten temat, ponieważ dostępne są bez porównania lepsze źródła wiedzy, takie jak publikacje ks. Poradowskiego. Szczególnie polecam dwie: Wizyta duszpasterska Jana Pawła II w Chile i Kościół od wewnątrz zagrożony.

A. O.: Oprócz oskarżeń o ludobójstwo i związanego z nimi aresztowania generała Pinocheta, pomału wyciągane są na światło dzienne inne rzekome przestępstwa reżimu i jego przywódcy. Mówię np. o milionowych, tajnych kontach generała i jego rodziny, czy o ostatnich doniesieniach m.in. PAP, o odkryciu tajnej fabryki narkotyków. Dochody z produkcji narkotyków miały być podobno głównym źródłem sukcesu gospodarczego tego kraju. Czy to tylko króliki z kapelusza, czy też jest w tym ziarnko prawdy?W. K.: Opowieści o fabryce narkotyków wydają mi się brednią. Może zmienię zdanie, jeśli pojawią się jakieś dowody. Dziś to tylko oskarżenia byłego współpracownika generała Pinocheta. Ale nawet jeśli tajemnicą sukcesu Chile są narkotyki, to dlaczego potęgami gospodarczymi nie są Kolumbia czy Afganistan? Albo Polska, która – jak słyszymy – amfetaminą stoi. A tajne konta? Kto ich nie ma, proszę pana? I czy to naprawdę aż tak wielka zbrodnia? Zabawne, że niektórzy dziennikarze w Polsce emocjonują się tajnymi kontami generała Pinocheta, a pod nosem być może mają podobne sprawy, o wiele ciekawsze. Być może mógłby coś o nich powiedzieć pan Peter Vogel vel Piotr Filipczyński, bankier ze Szwajcarii, ułaskawiony swego czasu przez prezydenta Kwaśniewskiego.

A. O.: Jeśli popatrzeć na wskaźniki gospodarcze Chile lat 70. i 80. ubiegłego wieku to trudno nie zgodzić się z określeniem ks. Poradowskiego, który nazwał to w jednym ze swoich tekstów cudem. Pozwoli Pan że zacytuję fragment: Dzięki temu “cudowi” ekonomia w Chile, pod koniec rządów generała Pinocheta (1989) rosła 10% rocznie, a ludność 1,7%, stąd też kraj bogacił się, a poziom życia całej ludności szybko się podnosił, gdyż per capita w roku 1989 wynosiło 8,3%. Niestety, kiedy do władzy powróciła lewica (1990), per capita natychmiast spadło na 0,4%. Ks. Poradowski chyba wie co mówi – spędził tam prawie 50 lat i był naocznym świadkiem tego co tam się działo. Skoro przed Pinochetem było tragicznie i po Pinochecie zaczynało być coraz gorzej, to skąd ten cud, jeśli nie z narkotyków?W. K.: Oczywiście, że z narkotyków. I z handlu żywym towarem. No i bronią, o który pan nie pyta, choć – jeśli dobrze pamiętam - pojawiły się doniesienia, że Chile sprzedawało broń Chorwacji w czasie wojny w byłej Jugosławii. Generał Pinochet nie był już wówczas wprawdzie prezydentem, ale nadal to o­n rządził w wojsku. No, ale żarty na bok. Zgadzam się, że przed generałem Pinochetem było w Chile smutno. Ale w czasie jego rządów wcale nie zawsze wszystko układało się wspaniale, w połowie lat 80. kraj znalazł się w poważnych trudnościach. Zbyt odważne jest też twierdzenie, że obecnie sytuacja tylko się pogarsza. Nie jest tak źle, zwłaszcza w porównaniu z innymi krajami Ameryki Łacińskiej, a już zupełnie dobrze w porównaniu z Polską. Nie jest źle dlatego, że choć u władzy są socjaliści, pozwalają gospodarce żyć według zasad, jakie wprowadził generał Pinochet. Przynajmniej pozwalają na razie. Gospodarcze osiągnięcia rządu wojskowego, to w dużym stopniu wykorzystanie własnych możliwości. Kiedyś Chile eksportowało tylko miedź, dziś sprzedaje także m.in. owoce, łososia, celulozę i wino. Dochód narodowy na głowę wynosi jakieś 11,3 tys. dolarów - trzy razy więcej niż dziesięć lat temu. Władze wojskowe przeprowadziły reformę systemu emerytalnego, być może nie osiągnięto stanu doskonałości, ale na pewno gospodarce kraju nie grozi z tej strony takie niebezpieczeństwo, przed jakim stoją państwa europejskie, w tym Polska, w których otwarcie mówi się, że już niedługo może nie starczyć pieniędzy na wypłatę emerytur. Osiągnięcia rządu wojskowego to w dużej mierze dzieło młodych ekonomistów wykształconych w USA, znanych jako Chicago boys, którzy wprowadzili liberalizm do gospodarki. Reformatorzy sprywatyzowali wiele zakładów pracy, ograniczyli biurokrację, nadali tytuły własności ziemi tysiącom chłopów. Jak mówiłem, obecny rząd trzyma się kierunku wytyczonego w gospodarce przez wojskowych. Dlatego wskaźników wzrostu gospodarczego, bezrobocia i inflacji można Chile pozazdrościć. W innych dziedzinach życia kraju dzieje się jednak źle. Lewicowe rządy, obecny i poprzedni, dbają o odpowiednią liczbę kobiet w urzędach, zwalczają palenie papierosów, ale nie radzą sobie na przykład z przestępczością, która przybiera zastraszające rozmiary. Niemal codziennie w gazetach można przeczytać o jakimś zuchwałym napadzie czy strzelaninie, nie mówiąc o aferach łapówkarskich czy pedofilskich.

A. O.: Była premier Wielkiej Brytanii, Małgorzata Thatcher broniła generała Pinocheta w momencie, kiedy ten stał się więźniem politycznym eurodemokratów w Jej ojczyźnie. W słynnym przemówieniu w Blackpool mówiła: Tak naprawdę senator Pinochet stoi przed sądem nie z powodu czegokolwiek, co znajduje się w akcie oskarżenia sędziego Garzona. Senator Pinochet stoi przed sądem za to, że pokonał komunizm. Lewica nie może mu wybaczyć, że uratował Chile i pomógł uratować Amerykę Południową. Ma rację?W. K.: Zgadzam się ze wszystkim, nie jestem tylko przekonany, czy generał Pinochet pokonał komunizm. Zwyciężył komunistów w 1973 roku, ale czy nastąpiło ostateczne rozwiązanie kwestii komunizmu? Nie sądzę. Od odejścia generała Pinocheta prawica w Chile nie wygrała żadnych wyborów. W innych krajach Ameryki Łacińskiej jest podobnie, trzyma się chyba tylko Kolumbia. Wielu przedstawicieli chilijskiej prawicy, którzy tyle generałowi Pinochetowi zawdzięczają, dziś wstydzi się go i najchętniej ukryłoby go pod korcem. Nie potrafię tego zrozumieć. Nawiasem mówiąc, podobnie jest w Hiszpanii. Kiedy w Parlamencie Europejskim toczy się dyskusja o generale Franco, na rzeczową ocenę dyktatora zdobywa się tylko profesor Giertych. A przedstawiciele hiszpańskiej prawicy sprawiają wrażenie strwożonych. Kogo i czego się boją? Socjalistów i ich krzykliwej mowy dialogu, ich szkoły tolerancji. A w Polsce, czy komunizm został pokonany? Gdzie niby? Nie chodzi tylko o to, że musimy na przykład znosić prof. Senyszyn, ale i o to, że niektóre partie uchodzące za prawicowe w gruncie rzeczy są socjalistyczne. Wygląda więc na to, że - jak mawiają postępowi rewolucjoniści - walka ciągle trwa. I że jeszcze trzeba poczekać na zwycięstwo. Andrzej Orkowski

Andrzej Orkowski: "Stosunek x.Michała Poradowskiego do rządów gen.Pinocheta w Chile" "Moja wędrówka zaczęła się w roku 1945, kiedy to musiałem uciekać z Polski, gdyż byłem w Narodowych Siłach Zbrojnych szefem duszpasterstwa, kierownikiem wszystkich kapelanów. Komuniści mnie znali i od razu trafiłbym do więzienia" W roku 1948 x. Michał Poradowski otrzymał propozycję objęcia katedry socjologii i katolickiej nauki społecznej na Uniwersytecie Katolickim w Santiago de Chile. Oferta ta mogłaby wydawać się zaskakująca, gdyż miał wtedy dopiero 35 lat. Jednak w ciągu tych kilku lat, które spędził w paryskich uczelniach na Sorbonie, w Instytucie Katolickim i w Narodowym Instytucie Nauk Politycznych, uzyskał trzy doktoraty: z teologii, socjologii i prawa. Był zatem człowiekiem nieprzeciętnie inteligentnym i pracowitym. Sam, w wywiadzie dla Naszej Polski udzielonym w 1998 r., opisał to tak: "Moja wędrówka zaczęła się w roku 1945, kiedy to musiałem uciekać z Polski, gdyż byłem w Narodowych Siłach Zbrojnych szefem duszpasterstwa, kierownikiem wszystkich kapelanów. Komuniści mnie znali i od razu trafiłbym do więzienia. Znalazłem się w Paryżu, tam studiowałem, kontynuowałem naukę hiszpańskiego, rozpoczętą jeszcze w Warszawie za okupacji u bardzo kulturalnej profesorki. W Paryżu poznałem pewnego chilijskiego księdza, on już nie żyje, który mnie namówił na wyjazd do Chile. Był to zamożny i bardzo mądry człowiek, m. in. wybudował w Chile wiele pięknych kościołów. Niestety, nie pamiętam dzisiaj jego nazwiska." Rok później opuścił więc Francję i rozpoczął najbardziej aktywny i twórczy okres swojego życia. Jego nieprzeciętny talent został szybko doceniony i już w 1952 r. otrzymał katedrę socjologii i katolickiej nauki społecznej na Papieskim Uniwersytecie Katolickim w Valparaiso, a potem także został profesorem Uniwersytetu Marynarki Wojennej, gdzie prowadził wykłady o marksizmie, komunizmie i światowej rewolucji. W tym miejscu warto wspomnieć o mało znanym epizodzie z życia x. Michała. Otóż mało brakowało, a do Chile by nie pojechał. Ówczesny biskup lubelski. x. Stefan Wyszyński - późniejszy kardynał i prymas Polski - czynił starania, aby ściągnąć go do Lublina, gdzie proponował mu wykłady z socjologii na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Niestety, zaangażowanie x. Poradowskiego w okresie okupacji, kiedy to był m.in. kapelanem Narodowych Sił Zbrojnych, było nie w smak komunistycznym władzom w powojennej Polsce. Powrót do kraju niechybnie skończyłby się natychmiastowym aresztowaniem. W Chile spędził prawie pół wieku swojego aktywnego życia. Nic zatem dziwnego w tym. że oprócz wykładów zajął się również pracą czysto naukową. Interesowały go głownie sprawy związane z życiem Kościoła katolickiego oraz studia nad komunizmem. Nie było mu łatwo. Jak wspominał w wywiadzie dla Frondy z 1994 r., przez pewien czas za swoje antykomunistyczne poglądy miał wrogów także w kościelnej hierarchii i musiał zostać... taksówkarzem. Mówił o tym epizodzie w sposób następujący: "Mieszkałem wtedy w kapelanii u sióstr, byłem ich spowiednikiem. Kiedyś rano po mszy jem śniadanie, kilka mniszek jest obecnych, a tu otwierają się drzwi i stoi w drzwiach ksiądz, nie wchodzi tylko krzyczy: "Przyniosłem księdzu rozkaz od prałata. Natychmiast wynosić się z Chile!". Siostrzyczki się przeraziły: "co ksiądz zrobił". Ja się więc go spytałem: dlaczego?". Tamten odpowiedział: "ksiądz się robi stary, może zachorować, może umrzeć. Kto będzie pokrywał koszty?". Trzasnął drzwiami i wyszedł. "Biorę siostry na świadka - zwróciłem się do nich - powiedział, że nie mają pieniędzy na mój pogrzeb". Zaraz pojechałem na skład samochodów, żeby znaleźć jakąś taksówkę i los chciał, że była. Wymieniłem swój samochód na francuską "Simcę", załatwiłem wszystkie papiery, zapisałem się do związku zawodowego taksówkarzy. Zadzwoniłem do znajomego salezjanina i poprosiłem, aby w kurii pokazał moje dokumenty, że w razie choroby czy śmierci syndykat taksówkarzy pokrywa wszystkie koszty. Biskup jedynie odebrał mi licencję na spowiadanie, ale zostałem w Chile. (...)Trzy lata pracowałem jako taksówkarz, ale tylko 2 lata byłem na każde wezwanie. Trzeci rok byłem już właściwie szoferem, tyle że samochód był mój. Miałem stałego klienta." Dla potrzeb niniejszego referatu skupię się na zasygnalizowaniu wątku politycznego w twórczości x. Michała, aby pokazać w dalszej części, że jego bardzo określony stosunek do rządów gen. Pinocheta nie wziął się znikąd, a był logiczną konsekwencją jego badań, prac naukowych i świetnego rozeznania w sytuacji społecznej ówczesnego Chile. Przy tej okazji wypada mi zaznaczyć, że będę tutaj starał się przedstawić subiektywną ocenę x. Michała Poradowskiego. Nie będzie zatem w tym miejscu zaznaczonych tak licznych przecież poglądów o zupełnie przeciwnym charakterze. Pragnąc jedynie pokazać, że ocena x. Michała nie jest odosobniona, posłużę się cytatami z innych osób, które patrzyły na chilijskie wydarzenia podobnie. W Chile pisał x. Michał wiele książek i artykułów poświęconych tematom politycznym, np. serię tekstów traktujących o marksizmie, która ukazała się potem w wydaniu książkowym pod wspólnym tytułem Wyzwolenie czy ujarzmienie?. Wśród innych jego politycznych dzieł wymienić należy Marksowską rewolucję w Rosji, Teologię wyzwolenia Karola Marksa, Aktualizację marksizmu przez trockizm, a przede wszystkim Dziedzictwo rewolucji francuskiej, która wydana została już w Polsce. W tej ostatniej książce x. Michał Poradowski logicznie dowodził, że rewolucja październikowa w Rosji była naturalną konsekwencją rozprzestrzenienia się myśli i ideałów tzw. wielkich encyklopedystów, jakobinów i skutkiem tego również rewolucji francuskiej. Ponadto w Chile wydawał polonijne czasopismo Polak w Chile i polityczny kwartalnik pt. Estudios sobre el Comunismo (Studia nad komunizmem) w skrócie często nazywane Revistą. We wspomnianym już wywiadzie dla Naszej Polski, na pytanie redakcji o jego walkę z komunizmem w tamtych czasach odpowiedział: "Chciałbym pokazać Panu to czasopismo, "Studia nad komunizmem", po hiszpańsku Estudios sobre el Comunismo, które rozchodziło się na obszarze całej Ameryki Łacińskiej w latach 50. i 60., przez kilkanaście lat. Ono odegrało niezrównaną rolę w tej walce, miało wpływ na kształtowanie umysłów, docierało do różnych środowisk. Poza tym wygłaszałem setki wykładów w wojsku chilijskim - propozycje tych szkoleń złożyłem właśnie Pinochetowi i została ona dobrze przyjęta. Ukazywały one niebezpieczeństwa komunistycznej propagandy, demaskowały ten system. Potem jeździłem z nimi do Brazylii i Argentyny. Myślę, że miały one dobry wpływ na tamtejszą armię, w kierunku zrozumienia za-grożeń związanych z komunizmem. Warto dodać, że w tym czasopiśmie na początku dominowali Polacy, dopiero później wykształciła się - myślę, że dzięki naszej działalności - latynoska elita antykomunistyczna." Nieco szerzej mówił x. Michał o genezie i historii swojego kwartalnika w wywiadzie dla czasopisma Fronda z 1994 r.: "Komunizm był modny. Ja wtedy myślałem, żeby zrobić coś dla Polski, czyli przede wszystkim informować. Ośrodek londyński też się tym przejmował. Ciągle rozsyłali jakieś informacje, jaka jest sytuacja gospodarcza, jak jest z reformą rolną. Mnie też przysyłali nieraz bardzo dobre artykuły, prosili, żeby przekładać na hiszpański i gdzieś je publikować. Ale nikt tego nie chciał przyjmować, bo nikogo nie interesowało, co się dzieje w Polsce, ludzi to nie brało. Postanowiłem więc zrobić czasopismo, z tym, że Polska będzie tam stanowiła jeden z tematów, ale nie może zabraknąć Czech, Rumunii, jednak głównym tematem będzie Ameryka Południowa. Więc emigracja mi trochę pomogła, bo była demobilizacja i pewne fundusze wojska się uchowały na sprawy oświatowe. W Londynie rozmawiałem z Andersem i przedstawiłem mu swój pomysł na pismo. On to zaakceptował, więc na pierwszy numer miałem pieniądze od generała. Jak się to zaczęło, to dostałem możliwość wyjechania na dłuższy czas do Hiszpanii dzięki ówczesnemu ambasadorowi hiszpańskiemu w Santiago, który uzyskał dla mnie od rządu Franco stypendium na roczny kurs historii i kultury hiszpańskiej w Madrycie. Poznałem tam dość dobrze kierownika tych kursów i jak już wróciłem do Chile i zacząłem robić "Revistę" ("Studia nad komunizmem ") to jego mianowano ministrem propa-gandy. Od razu mu wysiałem "Revistę" i napisałem, że wydałem dopiero jeden numer, nie mam pieniędzy i spytałem, czy by nie chciał zaprenumerować u mnie tego pisma. On przystał na to i się ułożył ze mną, że będzie brać 100 egzemplarzy i to już była dla mnie jakaś podstawa finansowa. Te egzemplarze się rozchodziły w Hiszpanii, tam takiego pisma nie było. Wreszcie dotarły do mnie takie broszurki informujące o komunizmie, dowiedziałem się, że są dystrybuowane przez pewną ambasadę, nie mogę powiedzieć jaką. Poszedłem do nich i zaproponowałem współpracę. Po skontaktowaniu się ze swoim ministerstwem spraw zagranicznych zgodzili się brać 250 egzemplarzy co kwartał. Wkrótce zabrakło pieniędzy Andersowi i trwałem dalej dzięki rządowi Franco i ambasadzie tego kraju. Czyli wydawałem 1000 sztuk, 500 szło tymi kanałami prenumeraty, a resztę sam rozprowadzałem głównie wśród studentów, ale wysyłałem także do Paragwaju, Urugwaju, Argentyny."Kolejnym elementem jego działalności w Chile były wykłady, prelekcje i konferencje na temat zagrożeń płynących z komunizmu. Organizował i był zapraszany na wiele odczytów i kongresów poświęconych problematyce komunistycznej w wielu krajach Ameryki Południowej. "Najczęściej zapraszali mnie do Brazylii - mówił ksiądz Poradowski - wozili samolotami do najodleglejszych koszar w dżungli na wykłady. Podczas jednego pobytu dałem 40 wystąpień, przyjechałem kompletnie wyczerpany, prawie głosu nie zdarłem, przez miesiąc prawie nie mogłem mówić. (...) oprócz czytania pisma zapraszali mnie też na wykłady, które dawałem kadrze oficerskiej - w szkole podchorążych, w akademii wojskowej, w akademii morskiej. (...) od czasu do czasu organizowano kongresy antykomunistyczne w różnych miejscowościach na kontynencie. Zawsze brałem w nich udział i miewałem główne referaty." Publikował też swoje polityczne teksty w wielu czasopismach ukazujących się w Europie i Ameryce Pomocnej, np. w wychodzącym w Rzymie Duszpasterzu Polskim Zagranicą.1) Już same tytuły jego dzieł świadczą o tym, że studiom nad zagadnieniami marksizmu, komunizmu, trockizmu i innym pokrewnym tematom poświęcił x. Michał wiele swej pracy i życia. Uczyniło go to jednym z naj-lepszych znawców zarówno ideologii komunistycznej, jak i skutków wprowadzania jej w życie. Jednak najlepsza teoria nie może równać się z empirią, jeśli chodzi o poznanie rzeczywistych efe-któw działania zjawisk. Dlatego czytając książki i artykuły księdza Michała Poradowskiego, pamiętajmy, że on przeżył tragedię narodu chilijskiego i był jej naocznym świadkiem. Podnosi to niewątpliwie rangę jego dorobku twórczego i dodaje wagi jego opisom tamtych wydarzeń. Po tym wstępie przechodzimy do meritum sprawy, czyli odpowiemy sobie na pytanie tytułowe: jaki był stosunek x. Poradowskiego do przewrotu i rządów gen. Augusta Pinocheta. Muszę w tym miejscu zastrzec, że choć mam swoje zdanie na temat ówczesnych wydarzeń, jedynym celem tego referatu pozostaje chęć naświetlenia Państwu motywów takiego, a nie innego stosunku do nich księdza Michała Poradowskiego. Niestety, nie miałem przyjemności znać x. Michała osobiście, więc odpowiedź tę znajduję jedynie w jego tekstach i wywiadach. Będę zatem posługiwał się cytatami zaczerpniętymi z bogactwa jego dzieł. W artykule pt. Cud gospodarczy generała Pinocheta w Chile pisał on: "trzeba przypomnieć, że kiedy generał Pinochet obejmował władzę w Chile, pod koniec interwencji Sił Kontroli Państwa, a więc całkowicie legalnie, cały kraj znajdował się w katastrofalnej sytuacji gospodarczej, spowodowanej dziesięcioma latami rządów socjalistycznych (okres rządów prezydentów Freya i Allende, a więc lata 1964-1973); trzeba więc było dosłownie zaczynać od zera. (...) Recepta generała Pinocheta jednocześnie szanuje naukę ekonomii, jak i naukę społeczną Kościoła, czyli chrześcijańskie wymagania moralne odnośnie życia gospodarczego i społecznego i tym różni się od innych cudów gospodarczych współczesnych, jak np. w Południowej Korei, Tajwanie lub Japonii, gdzie także szanuje się naukę ekonomii, ale nie wy maga jednocześnie zasad chrześcijańskiej etyki spoleczno-gospodarczej." Już zatem ten pierwszy cytat wyraźnie wskazuje, że x. Michał Poradowski popierał zarówno sposób dojścia do władzy, jak i późniejsze rządy generała Pinocheta. Ta konkluzja, w świetle dzisiejszego stanu wiedzy przeciętnego Polaka stawia postać księdza w (łagodnie mówiąc) dziwnej sytuacji. Jak to bowiem możliwe, by katolicki ksiądz, który przeżył koszmar hitlerowskiej okupacji, a następnie musiał uciekać z kraju przed stalinowskimi prześladowaniami popierał jednocześnie za-mach stanu, krwawe rzezie junty wojskowej i ucisk własnego narodu przez uzurpatora stawianego w jednym szeregu z Hitlerem i Stalinem?! Czyżby na stare lata miał już dosyć ucieczki przed represja-mi? Czyżby załamał się i poddał? Takie wrażenie może odnieść przeciętny Polak i Europejczyk, karmiony propagandą lewicowych mediów, których wpływ na nasze życie jest dzisiaj ogromny. Słuchając dzisiaj radia, oglądając telewizję czy czytając codzienną prasę niedoświadczony i niewyrobiony człowiek poznaje Chile prezydenta Salwadora (Zbawiciela) Allendego niemal jako raj na Ziemi, który zniszczył swoim zamachem stanu okrutny dyktator August Pinochet Ugarte i jego wojskowa junta. Można jednak w tym miejscu zapytać: czy tak naprawdę, oprócz enigmatycznych sloganów, jakich dowiadujemy się z mediów, wiemy cokolwiek o tym kraju, o sposobie jego rządzenia, o jego gospodarce i życiu jego obywateli przed i po okresie rządów prezydenta Al-lendego? Jestem tutaj podobnego zdania, jak filozof, pan Bronisław Łagowski , który pisał: "Przekonujemy się co chwilę, że łatwiej kłamać za pośrednictwem elektronicznych środków przekazu niżeli własnymi słowami. Nie możemy więc ufnie polega na doniesieniach prasowych czy telewizyjnych pochodzących z drugiej półkuli, zwłaszcza z tej jej części, która dała się poznać ze swej politycznie zaangażowanej literatury fabularnej, teologii wyzwolenia i nieumiarkowanej demagogii. Chociaż opowieści o terrorystycznych metodach zwalczania chilijskiej rewolucyjnej lewicy noszą wyraźne ślady wpływu literatury iberoamerykańskiej, trzeba mimo to przyjąć, że zawierają część prawdy. Kłopot polega na tym, że z powodu odległości fizycznej i kulturowej jest nam trudno odróżnić tę część od "magicznego realizmu "całej reszty. (...) Gdybyśmy mieli dość czasu i środków moglibyśmy na własną rękę dochodzić prawdy o Chile i odkrywać coraz więcej szczegółowych faktów, nigdy jednak nie zniesiemy tego oddalenia, które uniemożliwia nam wydawanie o tych faktach sądu w ścisłym sensie mo-ralnego. Może to smutne, ale człowiekowi nie została dana zdolność moralnego rozeznawania się w sprawach dalekich. Rodzina, dobrze znani z codziennego obcowania koledzy, przyjaciele i nieprzyjaciele - oto krąg w którym zamyka się nasza zdolność realistycznego osądzania moralnego." 2) Odrzućmy zatem oficjalną propagandę, i poznajmy fakty z relacji człowieka, który był naocznym świadkiem wydarzeń. W tekście pt. Dlaczego Chile powraca do socjalizmu? x. Poradowski skrótowo opisywał sytuacje, gospodarczo-społeczną w tym państwie w pierwszej połowie ubiegłego wieku: "Gospodarka socjalistyczna w Chile usprawiedliwiała się nieco w pierwszej połowie XX wieku, a to przez fakt, że kraj ten otrzymał ogromną ilość pieniędzy - najpierw z produkcji i sprzedaży saletry, a później miedzi, którymi można było pokrywać wszystkie wydatki państwowe, administracyjne i finansować oświatę, kulturę, szkolnictwo, szpitalnictwo itd., utrzymując niesłychanie rozwiniętą biurokrację, jako jeden ze sposobów rozprowadzenia wśród ludności tych fantastycznych dochodów z upaństwowionych kopalń. Oczywiście w takiej sytuacji nie było potrzeby pobierania żadnych podatków. Tradycyjne, a więc nieunowocześnione rolnictwo doskonale wyżywiało niewielką ludność kraju, która dopiero w połowie wieku XX dochodzi do 5 milionów. Ale sytuacja ta, właśnie w połowie XX wieku, nagle się zmieniła, gdyż, z jednej strony szybki przyrost ludności w ciągu każdych 25 lat podwajał ludność kraju, a z drugiej strony dochody ze sprzedaży saletry nagle urwały się zaraz po pierwszej wojnie światowej, a to z powodu rozwoju w innych krajach saletry sztucznej, a następnie także i dochody ze sprzedaży miedzi znacznie się zmniejszyły z powodu spadku jej ceny na rynku międzynarodowym. W tej nowej sytuacji tradycyjny system socjalistyczny zaczął okazywać się niewystarczającym i trzeba było przejść na gospodarkę rynkową i zróżnicowaną." Niestety w roku 1964 dochodzi do władzy w Chile "Chrześcijańska Demokracja ", która w odróżnieniu od podobnych partii europejskich, jest w Chile skrajnie lewicową, czyli w praktyce socjalistyczną (marksistowską). Natomiast zaprowadza ona wielkie zmiany, zaczynając od marksistowskiej reformy rolnej, gdyż niszczącej wszelką własność prywatną ziemi, rujnując nie tylko rolników, ale także i rolnictwo jako takie, powodując tym migrację ludności wiejskiej do miast i przyczyniając się tym do pojawienia się na przedmieściach skupisk ludzi bezdomnych i bezrobotnych l...). W tym samym czasie cena miedzi poszła znowu w górę, stąd też ówczesnemu rządowi nie brakowało pieniędzy na import żywności z zagranicy, a więc katastrofalna sytuacja na wsi nie była w owym czasie odczuwana w miastach. Oczywiście celem tej reformy rolnej było zniszczenie ziemiaństwa jako warstwy społecznej, która, aż do owych czasów rządziła krajem jako partia konserwatystów". We wspomnianym już wywiadzie dla Frondy podaje nieco więcej szczegółów: "W Chile wojskowi kilkakrotnie byli prezydentami, zwłaszcza dwukrotnie generał Ibanez. Jak przyjechałem do Chile, to on właśnie rządził. Był wybrany demokratycznie, jego rząd miał nawet sympatie lewicowe. Ten okres sześcioletnich rządów charakteryzował leniwy spokój. Kiedyś Ibanez powiedział mi, że chciał być dla Chile kimś takim, jak Piłsudski dla Polski. Po nim przyszła chrześcijańska demokracja z Freyem. I ten Frey, to był praktycznie przypadek Kiereńskiego. (...) Zaczai robić reformę rolna i to nie w celu uwłaszczenia chłopów, a zrobienia czegoś na wzór kołchozów i zniszczenia ziemiaństwa, które miało duże wpływy i było podstawą struktury społecznej. Chłopi dalej nie posiadali ziemi na własność, dopiero jak Pinochet doszedł do władzy, dał tym robotnikom rolnym ziemię na własność. Ci ziemianie byli Europejczykami z pochodzenia i nie tylko siedzieli na wsi, ale i w miastach. Adwokaci, lekarze i cała inteligencja miała korzenie w ziemiaństwie. Te majątki zresztą nie byty jakieś gigantyczne, żeby się komuś nie wydało, że wąska grupa gnębiła resztę. W ogóle struktura społeczna i tradycja w Chile była europejska. Frey skonfiskował majątki, zrujnował tą warstwę, nic dziwnego, że wkrótce Chile znalazło się w ostrym kryzysie gospodarczym. Tym samym Frey "przygotował" kraj do rewolucji." Tak przedstawiały się sprawy przed nastaniem prezydentury Salwadora Allendego wg naocznego świadka tamtych dni. A zatem, zdaniem x. Michała Poradowskiego, sytuacja Chilijczyków lat sześćdziesiątych i początku siedemdziesiątych ubiegłego wieku była bardzo trudna. Z opisu wynika, że była ona uderzająco podobna do rzeczywistości, jaka obecnie panuje w wielu krajach Ameryki Łacińskiej, np. w Wenezueli, Brazylii czy Kolumbii. Państwo i rząd utrzymywały się w zasadzie ze sprzedaży bogactw naturalnych, przejadając majątek narodowy i skazując biedotę miejską i wieśniaków na głód i ubóstwo. Klasyczny przykład bananowej republiki, a i wiele podobieństw, choć może nie aż tak drastycznych, obserwujemy obecnie w Polsce. Krytycznym momentem w dziejach Chile był wybór na prezydenta Salwadora Allendego. Dla uświadomienia Państwu motywów, jakimi kierował się potem gen. Pinochet obejmując władzę i wprowadzając dyktaturę, muszę niestety poświęcić więcej uwagi jego rządom. Jest to konieczne, by dobrze zrozumieć dlaczego x. Poradowski popierał postępowanie późniejszego dyktatora. By nie powoływać się jedynie na słowa księdza Michała, zacytuję obszerne fragmenty tekstu dr. Romana Konika z Uniwersytetu Wrocławskiego, zatytułowanego Czarna legenda generała. Konik charakteryzując Allendego i styl jego rządów pisał: "Od samego początku władzy prezydent Ałlende dążył do stworzenia państwa robotników i chłopów, za co niejednokrotnie otrzymywał od przywódców socjalistycznych krajów ordery, nagrody i pochwały. W 1973 roku otrzymał Międzynarodową Nagrodę Leninowską, w górach Tadżykistanu zaś imię Allende otrzymało nowo odkryte pasmo górskie. W Polsce dziennikarze Polityki ufundowali nagrodę w wysokości 10 tys. złotych im. Salwadora Allende. Wdzięczność była zresztą obustronna: prezydent Chile wielokrotnie deklarował przywiązanie do leninowskich zasad i powoływał się na zażyłą przyjaźń z tow. Breżniewem, którego podziwiał jako wybitnego męża stanu (wielokrotnie był j ego gościem w Moskwie), podziwiał też rewolucję kulturalną w Chinach (pochłonęła szacunkowo ok. trzech milionów ofiar). Podziwiano także samego Salwadora, za jego wiarę w socjalizm podziwiali go Fidel Castro i Che Guevara. Nic zatem dziwnego, że rozochocony Allende wprowadził w szkołach i na wyższych uczelniach obowiązkową naukę marksizmu-leninizmu. Przyrzekł proletariuszom corocznie przekazywać po 100 tyś. mieszkań. Rozpoczęła się kampania "władzy ludowej", wedle znanego nam scenariusza: powołanie "rad chłopskich", przejęcie majątków prywatnych na prowincji, w miastach zaś przejęcie fabryk przez "zgromadzenia robotnicze " i "bataliony rewolucyjne ". W swych licznych wystąpieniach Allende nawoływał: bierzcie ziemię bez obaw. Racjonalizowano kopalnie miedzi, której Chile było głównym dostawcą w świecie. Dobrze prosperujące kopalnie zabrane zostały "kapitalistom " (gdyż ci osiągali nadmierne zyski) i oddane w ręce ludu pracującego Chile. Od roku 1970 do 1972 młodzież zrzeszona w Ruchu Lewicy Rewolucyjnej (MIR) zagrabiła 1767 majątków ziemskich, Allende widząc skalę akcji prosił tylko ziemian, by dobrowolnie opuszczali majątki i nie stawiali oporu. Znane są także przypadki morderstw właścicieli sklepów, za to, że pomagają utrzymywać system wyzysku. Nie jest tajemnicą, że idee lewicowe przeszły w akty przemocy, rabunku i zwykłego wan-dalizmu, a młodzi rewolucjoniści okazali się po prostu bandytami, którzy trafili na ideowo podatny grunt." Sam ksiądz Poradowski pisał zaś: "Po tych katastrofalnych rządach Chrześcijańskiej Demokracji przyszły rządy jeszcze skrajniejszej lewicy socjalistyczno-komunistycznej prezydenta Salwadora Allende, jako właśnie skutek polityczny owej społecznej zmiany, czyli pojawienia się bezrobotnych mas miejskich, objętych demagogiczną propagandą przedwyborczą. Wysoka cena miedzi utrzymywała się nadal, więc za jej sprzedaż, także i rząd Allende otrzymywał fantastycznie dużą ilość dolarów, co mu pozwalało na import żywności (...). Ale owe rządy skrajnej lewicy miały na celu przede wszystkim przekształcenie Chile w kolonią sowiecką, czyli "drugą Kubę". Allende natychmiast zaprosił do Chile nie tylko Fidela Castro, dyktatora Kuby (który przez szereg tygodni osobiście agitował ludność Chile), ale także i wojsko kubańskie, specjalnie przeszkolone do walk w miastach, a którym obstawił prawie wszystkie ministerstwa (dochodziło ono do 15 tysięcy żołnierzy), stąd też proces rewolucyjny paraliżował całą gospodarkę (ciągłe strajki). Przerażona ludność zaczęła reagować, domagając się interwencji Wojska." W jednym z wywiadów zaś x. Poradowski przekonywał: "Salvador Allende upaństwowił najważniejsze gałęzie przemysłu, szybko pojawiła się wysoka inflacja, wstrzymano inwestycje, towarzystwa zagraniczne zaczęły wycofywać swój kapitał. Wreszcie władze podjęły decyzję o upaństwowieniu banków. Wojsko to wszystko obserwowało i doskonale zdawało sobie sprawę, że to jest otwarta droga do sowietyzacji. W Santiago i całym Chile kręciło się masę Kubańczyków i to niejako turystów. Placówka dyplomatyczna Kuby przewyższała liczebnie chilijskie ministerstwo zagraniczne. Allende jeździł ciągle do Hawany i Moskwy. Miał jakby swoich pretorianów i wszyscy to byli Kubańczycy. Od Fidela Castro dostał kałasznikowa. Wojsko nie mogło ścierpieć tego. No bo jak to, prezydent nie ma zaufania do swojego wojska? Wreszcie Allende, widząc, że nikt nie protestuje, zaczął sprowadzać wojsko kubańskie do Santiago. Stacjonowali w koszarach, w pobliżu pałacu prezydenckiego i budynków rządowych. (...) na początku września miała miejsce największa demonstracja, jaka kiedykolwiek odbyła się w Chile: 400 tysięcy zdeterminowanych kobiet zebrało się przed gmachem Uniwersytetu Katolickiego, żądając dymisji szefa państwa. Odbył się też "marsz pustych rondli" - symbol ubóstwa i paraliżu państwa. Dwa dni później Allende oznajmił przez radio, że "mąki czy chleba wystarczy na trzy dni". Skarb państwa był pusty, związki zawodowe protestowały, parlament wydał uchwalę, że prezydent depcze konstytucję. Allende myślał, że w wojsku jest cisza, a góra jest w jego ręku. Miał tam swoich ludzi i sporo było wysokich oficerów lewicowych, w tym minister wojny." Sytuacja w Chile z dnia na dzień była coraz bardziej napięta. Dr Konik opisuje ze szczegółami co wtedy tam się działo: "Na efekty reform socjalistycznych nie trzeba było długo czekać. W kraju zaczęło brakować żywności, Allende obejmował kraj z 23-procentową inflacją. Dzięki "reformom " socjalistycznym w ciągu kilku miesięcy zamieniła się ona w hiperinflację. W1972 roku wynosiła 163 procent, na początku roku 1973 osiągnęła 190 procent, by przed zamachem osiągnąć 750%, co było niechlubnym rekordem światowym (2,5% dziennie!). Apokaliptycznego obrazu zaczerpniętego z orwellowskiej rzeczywistości dopełniały lewicowe bojówki na ulicach miast, z bronią gromadzoną przez rewolucyjną młodzież z całego socjalistycznego obozu, która przyjechała do Chile w nadziei stworzenia tam komunistycznego raju i wprawianiu się w partyzantce miejskiej. W bogatym Chile pojawił się głód, w wyniku czego rząd zaczął bardzo skrupulatnie reglamentować brakującą żywność, środki czystości i części zamienne, jednym słowem wszystko (...). Powołano Rady Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej mające czuwać nad reglamentacją towarów. Uzbrojeni funkcjonariusze przeprowadzali "akcje kontrolne" w sklepach, magazynach, na drogach i w pociągach. (...) Powodem braku żywności było znacjonalizowanie majątków ziemskich, które w państwowych kołchozach jakoś nie mogły wyprodukować wystarczającej ilości żywości. Na początku kryzysu władze zdecydowały sprowadzać żywność z zagranicy za dewizy. Allende, obejmując kierowanie krajem, przejął kilkaset milionów dolarów zapasów dewizowych, zmarnował je w niespełna dwa lata. Największe źródło dewiz - produkcja miedzi -w wyniku nacjonalizacji przynosiła już tylko straty. Zdesperowani Chilijczycy, widząc już krawędź przepaści, próbowali ograniczyć władzę Allende, jednak prezydent w 1972 roku w obliczu narastającej fali protestu odpowiadał hardo: Uważajcie, na cios odpowiemy uderzeniem stokroć silniejszym, rewolucja naznaczona jest zawsze krwią, sprawa socjalizmu jest nadrzędna. Protestujących zaś przeciwko brakowi żywności górników z Chuąuicamata przekonywał, że nadmiernie troszczą się o zaspokojenie własnych korzyści, zamiast patrzeć na wyższy interes, jakim jest socjalizm. (...) Odcinając, poprzez swe reformy socjalistyczne, Chile od światowej wymiany handlowej, Allende nawiązał jednocześnie bliskie stosunki z ZSRR, NRD i Kubą. Przy tym sam siebie postrzegał jako męża opatrznościowego dla ojczyzny (...). Bratanica Allende (nie posądzana bynajmniej o sympatię dla Pinocheta) przyznała po latach, że wystarczyły zaledwie trzy lata rządów stryja, by nie było w sklepach żywności i podstawowych środków czystości, a sam stryj, nie widząc wyjścia z sytuacji, modlił się o zamach stanu. Pod rządami Allende Chile ogłosiło jednostronne moratorium na swoje zagraniczne zadłużenie, czyli de facto zbankrutowało. Banki wstrzymały kredyty, kapitał zagraniczny uciekł, znacjonalizowane gospodarstwa rolne przestały produkować żywność, stanęły fabryki, eksport spadł do zera, import przestał istnieć, dodrukowywano pieniądze, a zapasy dewiz się skończyły (resztę wydano na przemyt broni do Chile). Zbuntowani robotnicy, widząc, że zarabiane pieniądze są bezwartościowe, wyszli na ulicę. Słynny był tzw. Marsz Pustych Garnków, gdy głodni mieszkańcy Santiago wyszli na ulice, tłukąc pustymi garnkami o bruk stolicy, domagając się ustąpienia Allende (czołówki gazet donosiły: Dręczący brak chleba ("El Mercurio"), Dlaczego brakuje chleba? I ryżu? I oliwy? I cukru? l gazu? ("Ultima Hora"). Od tego czasu lewica zaczęła przemycać do Chile broń. Na jak ogromną skalę szykowano przejęcie zbrojnej kontroli nad krajem, wskazuje ilość broni przerzuconej do Chile (głównie z Kuby): 30 tysięcy sztuk broni palnej, ilość przekraczająca uzbrojenie chilijskiej armii, liczącej w 1973 roku jedynie 26 tysięcy żołnierzy! Broń sprowadzano potajemnie z Kuby i Czechosłowacji. Zgromadzony arsenał składał się z materiałów wybuchowych, broni krótkiej, maszynowej, moździerzy i granatników przeciwczołgowych. Broń z Kuby przewoziły też regularnie państwowe linie lotnicze LAN, oficjalnie deklarując jako ładunek cygar. Allende, uzbrajając "bataliony rewolucyjne" oraz lewicowych partyzantów spoza Chile (których w momencie przewrotu przebywało w samym Santiago 13 tysięcy), obudził apetyt światowej lewicy na przejęcie władzy całkowitej w kolejnym kraju. Masowy ruch lewicowy w Chile spalił jednak na panewce, bo ani robotników okupujących fabryki, ani chłopów w kołchozach, ani sił zbrojnych nie udało się wciągnąć do rewolucyjnej walki. Mimo to w wyniku uporu Allende katastrofa zbliżała się z dnia na dzień. 30 kwietnia po raz pierwszy bojówkarze lewicowych batalionów otworzyli zmasowany ogień do "prawicowej reakcji", czyli do strajkujących górników z El Teniente. Doszło do regularnych starć z barykadami i bronią palną. Do dziś nie wiadomo, ile osób wówczas zginęło. 14 czerwca głodni górnicy ruszyli na stolicę w celu obalenia rządu. Dwa dni później dotarli do Santiago, po drodze dołączyli do nich studenci. Dochodziło do regularnych potyczek z lewicowymi bojówkarzami. 30 czerwca Allende, nie panując już nad sytuacją, ogłosił w stolicy stan wyjątkowy z godziną policyjną. W całym kraju zakazano jakichkolwiek demonstracji i zaostrzono cenzurę. Na początku roku 1973 zastrajkowali kierowcy ciężarówek, Allende w odpowiedzi nakazał siłą rekwirować pojazdy. Aresztowano wielu kierowców (...). W Santiago stan wyjątkowy zamieniono na stan wojenny. Rokosz przeciwko rządowi zataczał coraz szersze kręgi, do strajku dołączyli kolejarze, marynarze, handel i służba zdrowia. Lewicowcy z organizacji MIR w całym kraju przeprowadzali akcje sabotażowe, podkładali bomby, wysadzali w powietrze słupy wysokiego napięcia, pozbawiając dopływu energii do głównych miast kraju (...). W roku 1973 Allende powołał Zespół Osobistych Przyjaciół (Grupo de Amigos Personales - GAP), których zadaniem było zabicie głównodowodzących generałów, kiedy pojawi się próba zamachu stanu. 50 przybocznych pretorian Allende stanowiło też ochronę osobistą prezydenta. Socjalistyczna Partia Chile wraz z ciągle, napływającymi rewolucjonistami z innych krajów tworzyła dobrze wyszkoloną armię. Z zeznań byłych działaczy wynika, że szkolili się oni głownie w walkach ulicznych. Tworzono podgrupy składające się z 10 osób, trenowano wytwarzanie granatów (...), koktajli Mołotowa. Elitarne ośrodki kształcenia znajdowały się w Santiago, w prywatnej rezydencji Allende przy ulicy Tomasza Morusa. W odpowiedzi na kryzys i masowe wystąpienia zakładano w każdym zakładzie sabotażowe "komitety samoobrony socjalistycznej", mające walczyć z prawicową reakcją. Zastępca Allende, przywódca socjalistów Carlos Altamirano ogłosił, że nieuniknione będzie poważne starcie pomiędzy siłami zachowawczo-tradycyjnymi a reprezentacją nowego, postępowego świata socjalistycznego. Wzywał też, by lud chilijski na tę okoliczność gromadził broń, gdyż pięści i świadomość rewolucyjna zapewne nie wystarczą. Już po zamachu stanu okazało się, że socjaliści nie żartowali. Odkryty po ataku na pałac La Moneda plan "Z" zakładał przejęcie totalnej wladzy i wymordowanie tysięcy przeciwników rewolucyjnych zmian (przywódców partii, generałów, karabinierów etc.). Plan "Z" nosił adnotację, że należy go wcielić w życie 19 września, w dniu święta wojska. Jednak 5 września Allende ogłosił w mediach, że zapasy mąki się skończyły i starczy jej tylko na kilka dni. "Niefortunną" informacją Allende spowodował, że zabrakło czasu, by rewolucjonistom rozdać broń." Natomiast generał Pinochet w wywiadzie udzielonym Janowi Fijorowi opisywał rządy Allendego w sposób następujący: "Allende w czasie kampanii wyborczej nie ujawniał wcale swoich prokomunistycznych sympatii. Prezentował się raczej jako polityk umiarkowany, dopiero później, pod wpływem doradców sowieckich i kubańskich odkrył swoje prawdziwe oblicze, doprowadzając kraj do kompletnego rozkładu. W1972 i 73 roku inflacja dochodziła w Chile do 2.5 proc. dziennie, prawie 1000 proc. rocznie. Szwankował transport, brakowało paliw, surowców, żywności, energii elektrycznej. (...) Ta, mlekiem i miodem płynąca ziemia przestała rodzić. "Rozentuzjazmowane " grupy związkowców i innych politycznych sojuszników Unidad Popular i Allende, napadały, grabiły, buntowały chłopów i robotników, nakłaniając ich rzekomo w imię "lepszego jutra" i "nowego ładu"- do strajku powszechnego. Dalsze życie było w takich warunkach niemożliwe. Tym bardziej, że ogarnięty szaleństwem rewolucji Allende nie liczył się z niczym i nikim. Ostatnie dwa lata jego prezydentury, to właściwie rządy dyktatorskie." By znaleźć jakiekolwiek porównanie dla uświadomienia sobie tragizmu tamtych dni, należałoby chyba przywołać stan wojenny w Polsce. Choć wy, młodzi ludzie nie pamiętacie tego, ale wiedza na ten temat jest ogólnie dostępna i pewnie uczycie się o tych dniach także na lekcjach historii. Ja byłem wtedy w waszym wieku, trochę pamiętam i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zarówno ostatnie miesiące rządów Allendego, jak i dyktatura Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego mają wiele podobieństw. W naszych rozważaniach nadchodzi tragiczny dzień 11 września 1973 r., kiedy to w Chile doszło do tzw. zamachu stanu. Jednak czy to jest dobre określenie? Czy słowa zamach stanu, które tak często używane są w naszych mediach i które dzięki nim tak głęboko utkwiły nam w świadomości, są tutaj odpowiednie? Cóż to jest zamach stanu? Wg internetowej encyklopedii portalu Interia, jest to: nazwa nadawana niektórym przestępstwom polit. (zamach na niepodległość państwa, zmiana przemocą ustroju, pozakonstytucyjne przejęcie władzy). Tymczasem wielu naukowców, w tym także x. Poradowski, twierdziło, że generał August Pinochet objął w Chile władzę legalnie, choć oczywiście bez pomocy wojska, jako siły mającej zapewnić legalnej władzy bezpieczeństwo, się nie obyło. Jednak taka właśnie jest rola wojska w normalnym państwie. Armia jest przecież m.in. właśnie po to, by zabezpieczyć naród przed zgubnymi skutkami rządów polityków. Roman Konik, sam nie unikając określenia zamach, twierdził ze: "Parlament, widząc narastający kryzys, na kilka tygodni przed zamachem zażądał od Allende rezygnacji z prezydentury. Prezy-dent nie chciał o tym słyszeć. Większością głosów parlament pozbawił go zatem prezydentury. Rzadko podaje się w mediach, że armia chilijska początkowo nie zdradzała ochoty do interwencji. Sam głównodowodzący general Pinochet przyznaje, że do golpe skłoniły go dwa motywy. Jako zawodowy żołnierz, przywykły do wykonywania rozkazów, działał na polecenie chilijskiego Trybunału Konstytucyjnego. W przeddzień zamachu Trybunał Konstytucyjny i parlament, przekazały całkowitą władzę wykonawczą w ręce wojska, czyli głównodowodzących: Augusta Pinocheta - naczelnego wodza wojsk chilijskich, admirała Jose Toribo Merino - dowódcy marynarki wojennej, generała Gustavo Leigh - zwierzchnika lot-nictwa i Cesara Mendoza - szefa karabinierów." Podobnie twierdził x. Poradowski w artykule pt. Dlaczego Chile powraca do socjalizmu, pisząc: " wkrótce doszło do uchwały parlamentu, stwierdzającej nielegalność rządów Allende oraz do oświadczenia Sądu Najwyższego, iż rząd Allende łamie Konstytucję i do żądania natychmiastowego objęcia władzy przez Wojsko. Tak to doszło do "11 Września 1973 roku", kiedy to Siły Zbrojne (Wojsko, Marynarka i Lotnictwo) objęły władzę po kilkudniowych walkach, głównie z wojskiem kubańskim i popierającymi go organizacjami terrorystycznymi komunistów. A w cytowanym już fragmencie tekstu pt. Cud gospodarczy generała Pinocheta w Chile x. Poradowski wprost mówi: (...) trzeba przypomnieć, że kiedy pod koniec interwencji Sił Kontroli Państwa, a więc całkowicie legalnie, cały kraj znajdował się w katastrofalnej sytuacji gospodarczej. Tym niemniej pojęcie zamach stanu dzięki mediom tak bardzo przylgnęło do określania wydarzeń z 11 września 1973 r., że po latach ulega mu i sam x. Poradowski, mówiąc w wywiadzie dla Naszej Polski z roku 1998: "gorzej by było niż z Kubą, gdyby nie generał Pinochet i jego zamach stanu." Sam generał August Pinochet w wywiadzie udzielonym Janowi Fijorowi, a opublikowanym m.in. w internecie używał zwrotu przewrót, który, biorąc pod uwagę fakty, chyba jest bardziej adekwatny do sytuacji. Faktem jest, że nie było ustanowionego prawa, w którym parlament mógł odwołać prezydenta dlatego, że uważał, iż ten łamie konstytucję. Tym niemniej nie wszystko da się przewidzieć i jeśli ktoś uważa, że prawo moralne jest ważniejsze od pisanego, to nie będzie się wahał i rozgrzeszy generała. Tłumacząc to, Pinochet mówił: "ogarnięty szaleństwem rewolucji Allende nie liczył się z niczym i nikim. Ostatnie dwa lata jego prezydentury, to właściwie rządy dyktatorskie. A tak, ignorował Kongres, podporządkowując go sobie z drastycznym pogwałceniem Konstytucji. Gdybyśmy wtedy nie wkroczyli, Chile przestałoby istnieć jako pań-stwo, a komunistyczna pożoga rozprzestrzeniłaby się na cały kontynent. Rosjanie tylko zacierali ręce." Warto tu wspomnieć o jeszcze jednym fakcie podawanym przez x. Poradowskiego w wywiadzie dla Naszej Polski. Na pytanie dziennikarza: Czy rządy Allende w Chile groziły tym, że ten kraj stanie się drugą Kubą? Ksiądz odpowiedział: "dokładnie tak było. Ba, nawet gorzej by było niż z Kubą, gdyby nie generał Pinochet i jego zamach stanu, który zresztą musiał nastąpić, bo jeden z oficerów znalazł listę proskrypcyjna oficerów, którzy mieli być rozstrzelani. Więc to była konieczność." Biorąc pod uwagę opisy wydarzeń, które cytowałem, użyć by raczej należało określenia kontrrewolucja. Według internetowej encyklopedii Interii jest to: wałka zbrój na prowadzona przez grupy społ. w celu utrzymania władzy w państwie oraz istniejącego porządku społ. zagrożonego przez wybuch lub wynik rewolucji, a zatem doskonale pasuje do zdefiniowania tego, co działo się w roku 1973 w Chile. Faktem wszak jest, że broniono wtedy prawa ustanowionego przez parlament po to, by zapobiec rewolucji. Czytając uchwałę chilijskiego Kongresu Narodowego z dnia 23 sierpnia 1973 r. nie znajdziemy wprost żądania ustąpienia prezydenta Allendego. Nie było bowiem w tej sytuacji w chilijskiej konstytucji możliwości odwołania prezydenta przez parlament, ani wszczęcia procedury impeachmentu. Wymieniono się w niej jednak szereg konkretnych przykładów złamania konstytucji przez urzędującego prezydenta i w punkcie trzecim uchwały stwierdza, że: wartościami i zasadami są te, które wyrażone zostały w Konstytucji Państwa, która, na podstawie artykułu numer 2, dowodzi, iż Organy Państwowe nie mogą sprawować władzy w zakresie większym niż tą do której zostały wydelegowane przez Naród, oraz, wnioskuj acz artykułu numer 3, iż rząd który przypisuje sobie prawa do których Naród go nie upoważnił, naraża się na bunt. Jednocześnie w punkcie 14 ta sama uchwała głosi, że: Siły Zbrojne i Korpus Karabinierów są i powinny stanowić naturalną gwarancję dla wszystkich Chilijczyków, a nie wyłącznie dla wy-branej grupy Narodu lub pewnej politycznej opcji. Wobec tego Rząd nie może wykorzystywać ich uczestnictwa [we Władzach Wykonawczych - przyp. mój] jako pretekstu do ukrywania określonej, stronniczej polityki mniejszościowej. Ich obecność powinna być skierowana ku przywróceniu pełnego ładu konstytucyjnego i prawnego oraz demokratycznej koegzystencji, która jest dla Chile niezbędna by zagwarantować stabilność instytucjonalną, pokój społeczny, bezpieczeństwo i rozwój. A zatem była to wyraźna sugestia dla ówczesnego szefa armii, by w razie niepodporządkowania się przez prezydenta woli Kongresu Narodowego obrócił wojsko przeciwko Allendemu. Kolejną kwestią, którą trzeba poruszyć, są rzekome zbrodnie dokonane przez juntę na narodzie chilijskim oraz rzekomy mord na prezydencie Allendem. Media i lewicowi intelektualiści rozpisują się na ten temat bardzo szeroko, dowodząc, że ofiary reżimu były bestialsko mordowane za poglądy. Argumenty przeciwników tej teorii są niesłyszalne. Ponieważ x. Poradowski należał do tej drugiej grupy, być może jego i jemu podobnych słowa dotrą do Państwa po raz pierwszy w życiu. W ten sposób będziecie mogli Państwo poznać drugą stronę medalu i wyciągnąć własne wnioski. X. Poradowski mówił o przebiegu samego przewrotu w sposób następujący: "Pucz rozegrał się w bardzo szybkim tempie. 11 września radio i telewizja zakomunikowały, że wojsko zaatakowa-ło budynki rządowe "w celu wyprowadzenia z nich rządu, który przestał być legalny i w celu zakończenia chaosu." Wojsko otoczyło siedzibę prezydenta. Jak mówili świadkowie zdarzeń, wojskowi namawiali trzykrotnie Allende do ucieczki za granicę, podstawiając mu nawet samolot. Prezydent odmówił i rozkazał gwardii pałacowej otworzyć ogień. Odpowiedzią było zbombardowanie pałacu przez lotnictwo. Dzielnice robotnicze nie zareagowały, mimo że były do tego wzywane. Osobisty lekarz prezydenta twierdził, że widział, jak Allende włożył sobie pistolet maszynowy w usta i w sekundę później już nie żył. Marynarka wojenna opanowała wszystkie miasta nadmorskie. Armia szybko poradziła sobie z Kubańczykami, którzy trochę strzelając wycofali się. Nie należy zapominać, że armia chilijska miała opinię najlepszej na kontynencie. Więc natężone walki trwały krótko, potem tylko ciągnęły się latami terrorystyczne akcje bojówek komunistycznych. Strzelali po wszystkich stronach, zasadzki organizowali, bomby podkładali na okrągło pod mosty, elektryczność, szyny kolejowe. I to było przyczyną represji ze strony wojska. Takie rzeczy niestety się zdarzają w czasie wojny, l dlatego potem oskarżało się Pinocheta, że taki okrutny, że to i owo. Ale komuniści atakowali, wojsko broniło spokoju. Trzeba było zakończyć to strzelanie komunistyczne. W białych rękawiczkach tego się nie robi." Słowa księdza o przebiegu wydarzeń i śmierci prezydenta Allendego potwierdza też Roman Konik, ale nie będę tutaj cytował tego dość obszernego opisu. Jeśli chodzi o dalsze wydarzenia, czyli rzekomą działalność tzw. szwadronów śmierci, to x. Poradowski nazywał je wprost zawracaniem głowy i mówi: "Były przypadki nieliczne nadużywania władzy, potem nagłośnione do granic surrealistycznych przez światowe media lewicowe. Rząd francuski i inne, żeby się przypodobać Sowietom, rozpoczęły nagonkę na "faszystę Pinocheta". Tak, że faktyczne zdarzenie nijak się miało do tego echa propagan-dowego." Zaś zapytany o tak nagłaśniane represje i mordy na przeciwnikach reżimu zgromadzonych na stadionie w Santiago de Chile odpowiadał: "To bajki, jakieś odcinanie rąk itp. Tam zgrupowano rozbrojonych bojowników komunistycznych i przez kilka dni trzymano. Kto chciał, wyemigrował. Potem dopiero zrobiono z nich wielkich bohaterów i przypisano jakąś martyrologiczną otoczkę. Nikt nie wspomina ataków terrorystycznych "ludowych bojówek" w czasie Allende na banki, mieszkania prywatne. Te bandy terrorystyczne były zresztą często kierowane przez młodych ludzi pochodzących ze znanych chilijskich rodzin dotkniętych dżumą marksistowską. Na przykład córka rektora Uniwersytetu Katolickiego w Santiago, który sam był komunistą. Ta dziewczyna organizowała i z bronią w ręku uczestniczyła w zamachach na "kapitalistyczne banki". Jak uciekła z Chile, to prezydent francuski dekorował ją jako bojowniczkę wolności i humanizmu." W wywiadzie dla Naszej Polski zapytany o zbrodnie junty mówił x. Poradowski podobnie: "To były kłamstwa, wierutne kłamstwa. Oczywiście, musiały być ofiary, to była przecież wojna domowa, wrogowie zostali aresztowani, internowani, ale nie było bicia, przemocy, głodzenia czy rozstrzeliwania bez sądu. To nie wchodziło w rachubę. Ja tam byłem i wiem, jak było. światowa propaganda komunistyczna i lewicowa przekręcała wszystko. Allende sam sobie w łeb strzelił z rewolweru, podarowanego mu przez Fidela Castro. Ofiarowywano mu nawet samolot, żeby odleciał do wybranego kraju, ale on nie chciał. Chciał być bohaterem i męczennikiem sprawy socjalizmu i komunizmu." Jak pisał Roman Konik, internowani działacze lewicowi otrzymali od reżimu propozycję uwolnienia, jednakże pod warunkiem przymusowej emigracji. O "wybitnych przedstawicieli ludu chilij-skiego" upominali się przedstawiciele Układu Warszawskiego. Pinochet ogłosił, że jest w stanie zwolnić ich z aresztu pod warunkiem natychmiastowego opuszczenia przez nich Chile, bez prawa powrotu do kraju. Żaden z krajów bloku socjalistycznego nie chciał jednak udzielić gościny lewicowym bojówkarzom (jedynym wyjątkiem była wymiana Luisa Corvalana na Wladimira Bukowskiego 18 grudnia 1976 roku) (...). W roku 1978 ogłoszono amnestię i wy-puszczono na wolność 1500 rewolucjonistów, zatrzymano jednak tych, którzy oskarżeni byli o zwykłe przestępstwa. Wraz z amnestią Sąd Najwyższy skierował wiele spraw przeciwko nadużyciom także ze strony wojska (aresztowani zostali generał Sergio Arellano Stark, pułkownicy Marcelo Moren i Sergio Arredondo, brygadier Pedro Espinoza i kapitan Patricio Diaz). Relacje te pokrywają się ze słowami generała Augusta Pinocheta. Zapytany przez Jana Fijora o ofiary przewrotu Pinochet mówił: "Proszę pana, to była normalna, otwarta wojna z elementami "guerilli". Odbywały się regularne potyczki zbrojne pomiędzy zwolennikami lewicy a wojskiem chilijskim. Poza tym porywano ludzi, dokonywano zamachów bombowych, napadów. To nie jest szukanie usprawiedliwienia, to są fakty. Czy pan wie, że kucharz w domu mojej córki, po powrocie z pracy do domu został w bestialski sposób przez "partyzantów" zamordowany. Ja nie twierdzę, że tylko tamta strona była brutalna, bo i siły porządku popełniały okrucieństwa. To było w tamtych okolicznościach nieuniknione. Człowiek jest tylko człowiekiem i w obronie życia może popełnić czyn nieprzyzwoity. Czasem - "przy okazji" - dochodziło do zwykłej zemsty, samosądów, innym razem ludzi zawodziły nerwy, stąd zdarzały się rzeczy odrażające. Przyjmuję na siebie całe odium tej sytuacji, chcę jednak zauważyć, że robiliśmy wszystko, aby do takich zdarzeń nie dochodziło. Gdybyśmy nie dążyli do utrzymania praworządności - proszę mi wierzyć - Chile zmieniłoby się w morze krwi." Zapewne ważnym czynnikiem kształtującym poglądy x. Poradowskiego na wydarzenia rozgrywające się na jego oczach był jego stosunek do samego generała Pinocheta. Oto co mówił zapytany, w jakich okolicznościach poznał późniejszego dyktatora: "Poznałem m.in. generała Carlosa Ibaneza, który był długi czas prezydentem Chile. On mnie bardzo lubił, cenił i znał Polskę, był m.in. uczestnikiem uroczystości zaślubin Polski z morzem w lutym 1920 roku, dokonanych przez gen. Hallera. Byliśmy zaprzyjaźnieni, tam bywali inni oficerowie i wśród nich był Augusta Pinochet. Jeszcze nie był generałem. Wtedy go poznałem." W wielu wypowiedziach x. Michał podkreślał, że nie miał żadnych moralnych zastrzeżeń co do właściwego postępowania dyktatora. Uważał go za człowieka honoru, osobę prawą, godną zaufania i odpowiedzialną. W jednym z wywiadów mówił o generale: "Augusta Pinochet Ugarte to jedna z najpiękniejszych postaci, jakie spotkałem w swoim życiu. Mówię to z całą powaga i odpo-wiedzialnością, gdyż miałem kontakty z wieloma osobami pełniącymi wysokie funkcje i wśród nich Pinochet to jeden z najwybitniejszych i najporządniej szych ludzi." W dalszej części wywiadu mówił o generale: "bardzo porządny człowiek, kulturalny, bez zarzutu pod względem moralnym. To jest piękna postać. Jest prawdziwym katolikiem. Kiedy był na niego zamach, został cudownie uratowany, zamach był "fachowo" przygotowany, on jechał w góry, strzelano do niego z wielu karabinów maszynowych. I właśnie od tych kul na popękanej szybie samochodu zrobił się rysunek Matki Boskiej. To Matka Boska go ocaliła. Nie był nawet draśnięty. Widziałem później ten samochód, bo go przetransportowano do Santiago i przesłałem do rodziny do Polski fotografię tego przedziwnego rysunku. Niestety, wszystkie fotografie zabrała powódź" (Dom X. Profesora i jego bratowej, Wandy, na Zaciszu we Wrocławiu został zalany do wysokości kilkudziesięciu centymetrów, mieszkańcy ewakuowali się pontonem w ostatniej chwili i dwa miesiące byli poza domem - red.) O wierze i postawie katolickiej Pinocheta świadczy też fakt z jego młodości. Po ukończeniu szkoły wojennej ufundował on tablicę w kościele wojskowym, z tekstem, w którym oddał się całkowicie w opiekę Najświętszej Marii Panny. Dla mnie jest logiczne, że w kilkadziesiąt lat potem Ona ocaliła go od śmierci." Zapytany w innym wywiadzie o to jak często spotykał się z Pinochetem odpowiedział: "Ja mu czasu nie zabierałem, bo był bardzo zajęty, widywałem się z nim w ważnych sprawach od czasu do czasu. Pinochet to niesłychanie sympatyczny i bezpośredni człowiek, łapało się z nim kontakt szybko, bez żadnych trudności. Zresztą wojskowi nie są tam jakoś odseparowani od społecze-ństwa, oni są obecni w życiu tego kraju. Wielu z oficerów zajmuje się pisaniem, historią, kadra oficerska j est świetnie wykształcona i to niekoniecznie w strategii wojennej." Jeśli chodzi o ocenę polityczną generała Pinocheta i jego przewrotu, to x. Poradowski popierał praktycznie wszystkie jego posunięcia. Uważał, że Chile znalazło się na skraju przepaści, a jako antykomunista z całego serca pragnął oszczędzić Chilijczykom doświadczenia, które stało się udziałem Kubańczyków, narodów Związku Sowieckiego i Europy środkowej, Wietnamczyków czy Koreańczyków. Wiedział też, że Chile jest tylko pewnym etapem na drodze światowej komunistycznej rewolucji i jeśli tutaj udałoby się komunistom zaprowadzić swoje porządki, szansę na ogarnięcie całej Ameryki Łacińskiej przez zbrodniczą ideę nieporównywalnie wzrosną. Twierdził, że: "Franco i Pinochet to dwie postacie, dzięki którym Sowiety nie rozprzestrzeniły się na cały świat". Oraz że: "Sowieci chcieli mieć wejście na ocean, opanować wszystkie najważniejsze porty Ameryki Łacińskiej, korzystać z zasobów naturalnych Chile i innych południowoamerykańskich krajów, bo oni przygotowywali się do wojny ze Stanami Zjedno-czonymi. To była bardzo ważna kwestia międzynarodowa, nie tylko sprawa Chile, chodziło o to, czy zwycięży na tamtym subkontynencie komunizm, czy nie." W wywiadzie dla Frondy mówił zaś: "Nie ulega wątpliwości, że w globalnych planach Sowietów cała Ameryka Południowa była do opanowania. W niemal wszystkich krajach tego kontynentu komuniści przy pomocy Moskwy próbowali robić rewolucję bardziej bądź mniej otwarcie. Jedyną siłą, która w warunkach Ameryki Południowej mogła to niebezpieczeństwo powstrzymać, było wojsko." Także ta opinia x. Poradowskiego nie jest odosobniona. Kiedy w 1999 r. władze brytyjskie zdecydowały się aresztować przebywającego na Wyspach na leczeniu byłego dyktatora, broniła go była premier Wielkiej Brytanii Małgorzata Thatcher. Dla niego przerwała trwające od 9 lat milczenie polityczne. 9 października wygłosiła płomienne przemówienie w obronie Pinocheta, przypominając jego zasługi w obronie świata przed komunizmem i osobisty wkład w pomoc Wielkiej Brytanii: "Ani przez chwilę nie myślcie, że chodzi tu o sprawiedliwość dla pokrzywdzonych - mówiła - chodzi o zemstę, o rewanż lewicy. Na tym wyłącznie polega "sprawa Pinocheta ". Tak naprawdę senator Pinochet stoi przed sądem nie z powodu czegokolwiek, co znajduje się w akcie oskar-żenia sędziego Garzona. Senator Pinochet stoi przed sądem za to, że pokonał komunizm. Lewica nie może mu wybaczyć, że uratował Chile i pomógł uratować Południową Amerykę." Pozostaje nam jeszcze zająć się sprawą niewątpliwego sukcesu gospodarczego, a co za tym idzie wzrostu zamożności obywateli Chile pod rządami najpierw dyktatora, a potem prezydenta Augusta Pinocheta Ugarte. Zdaniem nie tylko x. Michała Poradowskiego działania generała na polu ekonomicznym to prawdziwy majstersztyk i wzór do naśladowania w innych regionach świata. Szeroko rozpisuje się na ten temat w artykule pt. "Cud" gospodarczy generała Pinocheta w Chile. Być może ma w owym cudzie swój udział i x. Michał, jak bowiem głoszą niepotwierdzone wieści, x. Michał Poradowski nieformalnie był doradcą Pinocheta w sprawach nauki społecznej Kościoła. Generał był i jest gorliwym katolikiem, a x. Poradowski miewał z nim częste kontakty, a zatem niewykluczone jest, że informacje te mają w sobie ziarno prawdy. Już na samym wstępie wspomnianego tekstu czytamy: "Spróbujmy odpowiedzieć napytanie: na czym polega tajemnica wspaniałego "cudu" gospodarczego generała Pinocheta? Odpowiedź jest prosta: na połączeniu i pogodzeniu ekonomii -jako nauki empirycznej - z nauką społeczną Kościoła. Ta ekonomia empiryczna, a więc taka, której teorie zostały potwierdzone przez praktykę odnosząc sukces, jest uzgodniona z wymaganiami moralności chrześcijańskiej oraz instytucji własności prywatnej, ograniczonej funkcją społeczną, czyli służącą "dobru wspólnemu", a także i zasadą zastępczej roli Państwa w życiu gospodarczym. Dalej x. Poradowski wymieniał i uargumentował poszczególne posunięcia ekonomiczne generała, które jego zdaniem przyczyniły się do tytułowego cudu. Są to m.in.: oddanie gospodarki w ręce autentycznych ekonomistów ze szkoły Miliona Friedmana i Fryderyka Hayeka, przywrócenie instytucji własności prywatnej, natychmiastowa wyprzedaż deficytowych firm państwowych, zmniejszenie podatków, które w dużym stopniu przyczyniło się do zmniejszenia bezrobocia, dalej unowocześnienie i zróżnicowanie produkcji i wreszcie decentralizacja i zmniejszenie administracji i biurokracji. Konkludując, x. Poradowski pisze: "dzięki temu "cudowi" ekonomia Chile, pod koniec rządów generała Pinocheta (1989) rosła 10% rocznie, a ludność l, 7%, stąd też kraj bogacił się, a poziom życia całej ludności szybko się podnosił." Sam Pinochet mówił o efektach swoich posunięć gospodarczych następująco: "Pozostawiłem kraj kwitnący, w prospericie, która nie ominęła żadnej grupy społecznej. Liczby mówią same za siebie. Eksport - w latach 1973 - 1987 - wzrósł czterokrotnie, przy równoczesnym spadku o połowę wpływów z wywozu miedzi. Wzrost produkcji rolnej wyniósł w tym czasie ponad 500 proc. Dochód narodowy wzrastał w tempie prawie 10 proc. rocznie. Proszę się zastanowić, czy takie wyniki byłyby możliwe w warunkach krwawej tyranii, działającej w interesie grup uprzywilejowanych? Przed rokiem 1970 prawie 43 proc. Chilijczyków żyło na skraju nędzy, w 10 lat później było ich 20 proc. Zwiększyła się aktywność, zaniedbywanych dotychczas na rzecz stolicy, prowincji; ich udział w dochodzie narodowym wzrósł o ponad 150 proc. Te wszystkie procesy trwają nadal. Nie było to więc tylko działanie doraźne bądź wymuszone, na rozkaz czy pod wpływem strachu. To był proces, który przeniósł mój kraj z wieku XIX w XXI stulecie. Wprowadziliśmy Chile na drogę reform nie mających precedensu nie tylko w krajach Ameryki Łacińskiej." X. Poradowski, zapytany przez Frondę o pierwszą decyzję gospodarczą Pinocheta odpowiedział: "Nie pamiętam dokładnie, jaka była pierwsza, ale jedną z pierwszych decyzji Pinochet zarządził zwrócenie zakładów przemysłowych ich właścicielom. (...) najważniejsza była gospodarka, ponieważ w kraju panowała nędza przeraźliwa i bezrobocie. Pierwsze lata były bardzo ciężkie, ale doskonale to wojsko zorganizowało, nie było bałaganu. Koleje, autobusy, szkolnictwo, wszystko to funkcjonowało. Powoli gospodarka podnosiła się, aż osiągnęła poziom zapewniający Chilijczykom wysoki dobrobyt, zgodny nawet ze standardami świata zachodniego.(...) Na początku trzeba wyjaśnić, że wojsko zaprowadziło gospodarkę produkcji maksymalnej, na cały świat. Ich rynkiem był cały świat. Pominęli unię z Argentyną i trzymanie kurczowe tylko z niektórymi państwami Ameryki Płd. w związkach gospodarczych. Promowano jak największą samodzielność i wolność obywateli w działalności gospodarczej, to się nazywa chyba absolutnym liberalizmem gospodarczym. Przykład: do czasów Pinocheta zabroniono powiększania obszarów winnic. Wina na rynku prawie nie było. Od razu takie i temu podobne prawa zniósł Pinochet. Całe ogromne terytorium od Santiago do Arica to była pustynia, piach, kamienie i kilka kopalń miedzi, i to się zmieniło. Wprowadzono tam irygację, wszędzie powstawały winnice, ogrody pomarańczowe, cytrynowe i kiwi. Dzisiaj Chile eksportuje kiwi na cały świat. Teraz jak się leci samolotem, to coś przepięknego, te zielone ogrody. Dzisiaj Chile ma większe dochody z drewna, niż z miedzi. Wojsko swoim sprzętem zrobiło przynajmniej 1000 kilometrów autostrad przez lasy." Za jedną z podstawowych przyczyn cudu uważał x. Poradowski obniżkę podatków. W tym samym wywiadzie mówił: "wojskowi dbali o to, aby podatki zmniejszano jak najmocniej i stymulo-wano w ten sposób aktywność ludzką. To obniżanie podatków było jedną z głównych sprężyn rozwoju ekonomicznego. Ludzie szybko się bogacili, czuli się bezpiecznie i stale inwestowali w nowe projekty. Co ciekawe, wojskowi bardzo nieufnie patrzyli na uzależnianie Chile od zagranicznych instytucji finansowych, nie przyjmowali pożyczek, Chile nie ma żadnych długów." Podobnie twierdził Roman Konik, który opisywał działania Pinocheta na polu ekonomicznym w sposób następujący: "Generał niejednokrotnie wspominał, że oddał gospodarkę w ręce fachow-ców, gdyż jako żołnierz nie czuł się po prostu kompetentny. Na początku 1975 r. Chile odwiedził późniejszy noblista - prof. Milton Friedman, z którego rad korzystała w Chile tzw. Szkoła Chicagowska, ratująca gospodarkę kraju. Skutecznie przeprowadzono proces reprywatyzacyjny. Prawowitym właścicielom zwrócono wcześniej znacjanalizowane kopalnie, banki, majątki ziemskie i przedsiębiorstwa. Wedle wytycznych ekonomistów amerykańskich rozpoczęła się prywatyzacja wszystkiego: od fabryk po służbę zdrowia i oświatę. Zreformowany system emerytalny (poprzez wpuszczenie na rynek 21 prywatnych funduszy emerytalnych) i jednoczesne zniesienie przymusu ubezpieczeń stało się inspiracją dla wielu krajów. Oczywiście, radykalnie obniżono podatki, a cła obniżono lub całkowicie zniesiono. Już w krótkim czasie po urynkowieniu wszystkich cen półki sklepowe zapełniły się towarami, o których przez ostatnie lata Chilijczycy mogli tylko pomarzyć, bezrobocie (ok. 40%) spadało z roku na rok, drastycznie też obniżyła się inflacja. Na takie warunki wolnego rynku kapitałowego czekały największe koncerny świata, które zaczęły inwestować w Chile ogromne kwoty. Zniesiono koncesje i pozwolenia w branży energetycznej i telekomunikacyjnej, z tego też powodu abonenci chilijscy płacą dziś najniższe na świecie ceny za połączenia zamiejscowe. Wojskowy rząd wydał też wojnę biurokracji, likwidując wszystkie urzędy powołane za rządów socjalistów (np. do reglamentacji żywności - jako już niepotrzebne, czy kontroli handlu -jako szkodliwe). Generał Pinochet zapowiedział, że Chile stanie się od tego czasu krajem właścicieli, a nie proletariuszy." I wreszcie na sam koniec należy rozpatrzyć kwestię oddania władzy przez gen. Pinocheta w roku 1990. X. Poradowski nie był z tego powodu szczęśliwy, gdyż widział w tym zagrożenie powrotem nastrojów socjalistycznych i komunistycznych w Chile. Przyznaje jednak, że w długofalowej polityce generała od samego początku istniał warunek tymczasowości rządów junty. Najlepiej o tym świadczą fakty, uchwycone m.in. przez Romana Konika, który pisał: "Augusta Pinochet rządził do r. 1988 - w tym właśnie roku odbyło się kolejne referendum, które przegrał. Ogłosił, że za dwa lata opuści pałac prezydencki, jednak pod pewnymi warunkami: ci, którym odda władzę muszą zaniechać zemsty zarówno na przeciwnikach, jak i zwolennikach junty. Kolejne dwa lata rządów Pinocheta upłynęły pod znakiem przekazania władzy w ręce cywili. 11 marca 1990 r. Pinochet dotrzymał słowa: w Chile rozpoczęły się rządy cywilne. "Krwawy dyktator" przekazał władzę w ręce nowo wybranych władz. Po raz kolejny udowodnił, że szanuje wolę rodaków. Całe odebranie władzy Allende i wyjście z kryzysu trafnie podsumował admirał Jose Merino: umieraliśmy z głodu, siedząc na skrzyni pełnej złota. Potrzebny był tylko klucz, by ją otworzyć. Tym kluczem był Augusta Pinochet." W swoim tekście pt. Dlaczego Chile powraca do socjalizmu x. Poradowski pisał o tych wydarzeniach dość lakonicznie, skupiając się raczej na skutkach przejęcia władzy przez nowego prezydenta Patryka Aylwina. W roku 1980 - pisał - drogą plebiscytu ludność uchwala nową Konstytucję, która w artykułach "przechodnich " ustala iż w roku 1989 odbędą się wybory nowego prezydenta, a zostaje nim prezes Chrześcijańskiej Demokracji, ale kandydat całej lewicy, łącznie z komunistami, Patricio Aylwin, któremu generał Pinochet oddaje władzę 11 marca 1990 roku. To tą drogą demokratyczną skrajna lewica powraca do rządów, otrzymując kraj fantastycznie odbudowany, unowocześniony i w znakomitej sytuacji gospodarczej (finansowej. Ten nowy rząd skrajnej lewicy prezydenta Patricio Aylwina pozornie pozostawia model "społecznej gospodarki rynkowej ", ale go "poprawia" według zasad socjalizmu. Te "poprawki" powodują, że wzrost ekonomiczny jaki był w marcu, kiedy nowy rząd objął wła-dzę, w więc nieco ponad 10% wkrótce spada na 6%, w maju już jest tylko 4%, w czerwcu 3%, w lipcu 2%, w sierpniu i we wrześniu l %.

Andrzej Orkowski


Wyszukiwarka