464

Pięć wątpliwości w sprawie ataku na prokuratora Pasionka. "Mechanizmy znane z działań prokuratury w czasie afery Rywina" Co naprawdę wiemy o sprawie odsunięcia od smoleńskiego śledztwa prokuratora Marka Pasionka? Informacje, które przynosi dziś prasa pozwalają nieco rozwikłać zagadkę tego szokującego ruchu, który ma wszelkie cechy politycznej interwencji w obronie zagrożonych.

WĄTPLIWOŚĆ 1 - "PRZEKAZYWANIE"? Dlaczego jego zwierzchnicy zdecydowali się na ten ruch? W pierwszej wersji, zwłaszcza w Internecie, informowano o tym, że przekazywał akta Amerykanom. Zacytujmy portal TVN24.pl: Według naszych informacji pochodzących ze źródeł zbliżonych do prokuratury prowadzącej śledztwo smoleńskie, Pasionek miał przekazać Amerykanom część materiałów ze śledztwa smoleńskiego, które nadzorował. Rzecz w tym, że już kilka godzin później mowa była wyłącznie o zarzucie przekazywania informacji Amerykanom. Wątek "przekazania" akt czy materiałów nigdzie się już nie pojawia. Różnica niby drobna, ale istotna. Bo pod zarzut "przekazywania informacji" da się podciągnąć wszystko - na przykład informacje, co, w świetle tego, co ustalili polscy prokuratorzy, budzi największy niepokój, co warto by ustalić. Przekazywał? A i owszem.

WĄTPLIWOŚĆ 2 - RAŻĄCE NARUSZENIE PRAWA? Szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej Krzysztof Parulski wezwał w czwartek prokuratora Pasionka i poinformował go o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego z powodu podejrzenia o "oczywiste i rażące naruszenie prawa i uchybienie godności urzędu prokuratorskiego". To wiąże się z zawieszeniem w czynnościach służbowych. Problem w tym, że nawet, jeśli przyjmiemy, że Pasionek coś komuś powiedział, to jak się okazuje, wcale nie oznacza to iż popełnił przestępstwa. Arkadiusz Jaraszek w Analizie Prawnej "Rzeczpospolitej" ocenia, że prokurator Pasionek miał prawo ujawniać informacje dotyczące śledztwa! Co więcej - w tym przypadku nie może być mowy o tym, że dopuścił się przestępstwa ujawniania bez zezwolenia materiałów z postępowania przygotowawczego? Dlaczego? Bo Marek Pasionek śledztwo smoleńskie nadzorował, a nie je prowadził: Decyzja, czy udostępnić akta danej sprawy, zawsze należy do prokuratora prowadzącego lub nadzorującego śledztwo. Powinna zostać wydana w formie zarządzenia, a nie np. ustnie. Jak sama przyznała Naczelna Prokuratura Wojskowa, prokurator Marek Pasionek nie prowadził sprawy katastrofy smoleńskiej, ale był jednym z dwóch nadzorujących ją i miał kompetencje konsultacyjno-nadzorcze? Był więc uprawniony, by ujawnić jego materiały. W jego przypadku nie może być mowy o tym, że dopuścił się przestępstwa ujawniania bez zezwolenia materiałów z postępowania przygotowawczego, za co, zgodnie z art. 241 kodeksu karnego, grozi do dwóch lat pozbawienia wolności. To, że prokurator Pasionek był w kręgu osób uprawnionych do ujawnienia materiałów, nie oznacza jeszcze, że za swoją decyzję nie może zostać pociągnięty do odpowiedzialności dyscyplinarnej. Jeżeli bowiem okazałoby się, że ujawnił akta z własnej inicjatywy i bez wymaganego wniosku podmiotu interesującego się informacjami, dopuściłby się przewinienia dyscyplinarnego w postaci „oczywistego i rażącego naruszenia przepisów prawa". Odpowiedzialność dyscyplinarna mogłaby mu grozić także, gdyby okazało się, że decyzję podjął bez wydania wymaganego zarządzenia. A więc - jeżeli nawet - zarzut dużo niższego kalibru.

WĄTPLIWOŚĆ 3 - POMOC Z USA TO PRZESTĘPSTWO? Jak stwierdza dziś "Fakt" "prokurator od smoleńska wyrzucony, bo poprosił USA o pomoc". To dobry tytuł, bo to istota sprawy: Miał zabiegać o przekazanie zdjęć satelitarnych z 10 kwietnia 2010 roku z miejsca katastrofy, a także dopytywać czy Rosja posiada urządzenia mogące spowodować rozbicie samolotu. Zdjęcia te mogłyby wyjaśnić, czy Rosjanie nie przestawiali lub nie ukrywali jakiś urządzeń po tragedii. Czy to przestępstwo? Czy zabieganie o możliwe do uzyskania informacje to w tym śledztwie to zbrodnia skutkująca publicznym ścięciem bezczelnego prokuratora? Na to wygląda. Nic nie wystawia prawdziwej oceny temu dochodzeniu niż właśnie te słowa. Bo prawdziwym skandalem jest, że tego co chciał zrobić prokurator Pasionek nie zrobiono dawno temu - że nie zrobił tego rząd i sam premier.

WĄTPLIWOŚĆ 4 - STRACH POLITYKÓW? Rzeczpospolita, ale i inne media, piszą o tym, że prokurator Pasionek zamierzał postawić zarzuty szefowi kancelarii premiera Tomaszowi Arabskiemu o szefowi MON Bogdanowi Klichowi: Jest jednak jeszcze jeden bardzo ważny wątek sprawy. Jak ustaliła „Rz", zawieszony prokurator Marek Pasionek w ubiegłym roku zabronił prokuratorom prowadzącym śledztwo smoleńskie przesłuchiwania w charakterze świadków osób odpowiedzialnych za organizację lotu z 10 kwietnia. Uważał, bowiem za bardzo prawdopodobne, że wysokim urzędnikom państwowym postawione zostaną zarzuty o zaniedbania związane z przygotowaniem lotu. Tymczasem zgodnie z procedurami prokuratorskimi osoby potencjalnie podejrzanej nie powinno się wcześniej przesłuchiwać w charakterze świadka. Kto mógłby usłyszeć zarzuty? M.in. szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski oraz minister obrony Bogdan Klich. A także osoby odpowiadające bezpośrednio za bezpieczeństwo cywilów i wojskowych, którzy znaleźli się na pokładzie Tu-154M 10 kwietnia 2010 roku. Można sobie wyobrazić, że zainteresowani politycy dowiadują się o planowanych zarzutach i wymuszają reakcję zwierzchników Pasionka. Przypomina to mechanizmy znane z działań prokuratury w czasie afery Rywina.

WĄTPLIWOŚĆ 5 - PANIKA? Poprzedni punkt jest ważny także w kontekście sposobu, w jaki zaatakowano prokuratora Pasionka. Bogdan Wróblewski stwierdza w "Gazecie Wyborczej": Zawiadomienie o "przeciekającym" prokuratorze złożyła sama NPW już kilka miesięcy temu. Sprawę prowadził Wydział Przestępczości Zorganizowanej Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Według źródła "Gazety" sprawa "dojrzała" do przedstawienia zarzutów. Ale tego Wojskowa Prokuratura w Poznaniu nie mogła zrobić, bo Pasionek to cywil, nie oficer. We wtorek wojskowi śledczy przekazali sprawę cywilom ze Śródmieścia. Ale dokumenty chyba wysłali pocztą, bo do wczorajszego popołudnia jeszcze ich nie dostarczono. A więc - było to działanie pospieszne, nagłe. Co więcej, jak ujawnia "Rzeczpospolita", do uruchomienia śledztwa wykorzystano pytania dziennikarza TVN24.pl Macieja Dudy po jednej z publikacji "Rzeczpospolitej". W całości wygląda na pospieszne działanie spanikowanych ludzi, którzy czują, że mogą ponieść odpowiedzialność za tragiczne w skutkach zaniedbania. Michał Karnowski

Eksplozja kosztów leczenia efektem lobbingu i starzenia się społeczeństw Z programu „Rodzina na swoim” pozostała tylko nazwa, z planu „Rozwój przez zatrudnienie” nic, a z polityki prorodzinnej debata o eutanazji. Czy połączenie populizmu wyborczego z wpływami grup interesów powoduje że z Fukuyamy „Last Man”a wyłania się wyalienowane społeczeństwo? Podczas ubiegłorocznej debaty dotyczącej kosztów starzenia się społeczeństwa amerykańskiego argumentowano, że właśnie z tego powodu reforma służby zdrowia nie zmniejszy generowanych deficytów. Zwiększenie zakresu ubezpieczeń zgodnie z wypowiedzią szefa Republikanów w Senacie Mitch’a McConnell’a w większości („prawie pół biliona”) powinny być finansowane poprzez zmniejszenie kosztów programów dla osób w podeszłym wieku z Medicare. Zgodnie z planem Max’a Bacus’a rozwiązaniem pozyskającym $215 mld może być nałożenia 35%-owego podatku na ubezpieczenia zdrowotne kosztujące rocznie powyżej $8 tyś. na ubezpieczonego i $21 tyś. na rodzinę rocznie. Specjalna wkładka „Financial Times” ukazała, że Amerykanie jedynie na leki wydawali w 2008 r. $1.018,2 o 16,8% więcej niż w 2004 r., a zawarte w niej analizy uznawały poza obiektywnym czynnikiem występuje zawyżenie kosztów medycznych z powodu nieefektywności systemu. Między innymi Journal American Medical Association zauważa, że szokująco bo zaledwie tylko 11 proc. z 2700 zatwierdzonych rekomendacji leczących chorobę wieńcową ma naukowe udokumentowanie. Podczas gdy pozostałe są oparte na opiniach eksperckich. Podobnie inne opracowanie zawarte w British Medical Journal stwierdza, że tylko 13 proc. zabiegów medycznych daje pozytywny wynik, podczas gdy aż w 48%-tach efektywność ich jest nieznana. Ponadto grupy wpływów których paraliżujący wpływ odczuwamy nie tylko dewastują naszą gospodarkę i nasze rodziny. Jak 27 maja w Financial Times’ie zauważa autor ‘The End of History and the Last Man’ Francis Fukuyama ulega im nagminnie nawet amerykański system polityczny: „Spójrz tylko na sposób w jaki grupy interesu mają prawo weta w Stanach Zjednoczonych w realizacji najprostszych reform.” „Umożliwiliśmy odpis podatkowy odsetek hipotecznych niezależnie od tego jak kosztowny jest dom. Dlaczego tak jest? Ponieważ mamy przemysł hipoteczny który mówi: ‘Nawet nie myśl o zmianie tego.’” W tym momencie od razu przychodzi mnie na myśl program „Rodzina na swoim” którego byłem współautorem i hasło wymyśliłem, a z którego pozostała jedynie nazwa dla projektu wspierającego bankowe produkty hipotecznych. W efekcie to z czym zderzają się dążący do oszczędności systemowych amerykańscy regulatorzy to m. innymi fakt, że w sytuacji kryzysowej ubezpieczyciele na życie posiadają rekordowe dochody w USA. Wygospodarowali oni nawet w kryzysowym 2008 r. $11 mld dochodów netto. Podczas gdy prezydent Obama cały czas porusza bardzo istotnie aspekty związane z kosztami systemowymi służby zdrowia, przedstawiciele wpływowej American Medical Associationprzestawili informacje, z których wynika, że lekarze zabezpieczający się przed roszczeniami prawnymi, zawyżają koszty medyczne aż o 20 proc. Jednocześnie zastanawiać musi fakt, że w ramach gospodarki rynkowej następują porozumienia, typowe dla systemów oligolipolistycznych, między państwem a producentami leków, w wyniku których okazuje się, że to nie wolny rynek tylko regulacje i porozumienia mogą znacząco zredukować wydatki jak i ceny produktów. W efekcie porozumienie między przemysłem farmaceutycznym, a Białym Domem i senacką komisją finansów zadecydowało o obniżce kosztów leków o $80 mld w ciągu najbliższej dekady, w części skierowanych w kierunku obniżenia kosztów dla najstarszych Amerykanów. Inne porozumienie, między szpitalami zakłada obniżkę kosztów o 155 mld USD w ciągu najbliższych 10 lat.

W USA mimo oszczędnościowych działań już obecnie ubezpieczyciele znacząco podwyższają składki, przygotowując się do nowych regulacji które od 2014 r. spowodują, że zostaną zobowiązani do zaproponowania ubezpieczenia każdemu niezależnie od jego stanu zdrowia. W efekcie jak donosił 14 maja New York Times w artykule „Health Insurers Making Record Profits as Many Postpone Care” Reed Abelson, najwięksi ubezpieczyciele notują trzeci rok z rzędu rekordowe zyski, w pierwszym kwartale przekraczając o 30% oczekiwania analityków. I nawet ubezpieczyciele nie nastawieni na zysk, jak największy w Oregonie Regence BlueCross BlueShield proponowali wzrosty cen na poziomie 22%. I jedynie interwencja nadzorców federalny i stanowych chroniła przed skokami cen polis. W artykule jako przykład podaje się Kalifornię w której wszystkie propozycje dwucyfrowe były odrzucane. Niemniej jak podsumował analizę Robert Laszewski konsultant z Alexandria, Va, koszty “nawet jeśli rosną o 6% albo 7% rocznie, rosną znacznie szybciej niż inflacja. „Nie rozwiązaliśmy tego problemu””. Tym bardziej, że nierozwiązanym problemem jest starzenie się społeczeństwa i związany z tym wzrost zapotrzebowania na usługi medyczne, które przez to muszą coraz więcej kosztować. W sytuacji kiedy ilość starszych ludzi wzrasta coraz trudniej jest młodszych obciążyć wzrastającymi kosztami, a państwo chcąc zabezpieczyć poziom życia starszych ludzi coraz dotkliwiej opodatkowuje dzieci naszych sąsiadów. W Hiszpanii trwa odliczanie czasu do wyborów parlamentarnych które odsuną socjalistyczną utopię od władzy. Sytuacja finansów publicznych tego kraju nie wygląda ciekawie, a ostatnie straty na eksporcie warzyw spowodowane, jak to Hiszpanie określają niemiecką „latynofobią”, rozpaliły emocje do białości. Wcześniejszy wyjazdy premiera po prośbie do Chin wyglądały wyjątkowo żałośnie w świetle ogłoszeń o pozyskaniu wsparcia i sprostowaniach chińskich mówiących o wystąpieniu błędów w tłumaczeniu. Zadłużenie finansów publicznych tego peryferyjnego kraju strefy euro wygląda rzeczywiście przedzawałowo. Jak wylicza Financial Times obok zadłużenia bankrutujących kas oszczędnościowych liczonego w setkach mld euro i budżetu centralnego na kwotę 488 mld euro występuje jakże podobna do Polski kreatywna księgowość. Kumuluje się zadłużenie 17 regionów autonomicznych na dodatkową kwotę 115 mld euro, a lokalnej administracji dodatkowo na 35 mld euro. Dodatkowo 5200 regionalnych i lokalnych przedsiębiorstw publicznych przejęło zadłużenie na sumę 26,4 mld euro, a niespłacone zadłużenie szpitali za które regiony odpowiadają względem dostawców doszło do poziomu 4,2 mld euro i o tyle na papierze obniżają dług lokalny. Trudna sytuacja się pogłębia i to mimo jak to 7 czerwca opisał Bloomberg doszło do masowego wystraszenia turystów którzy zwykle odpoczywali w krajach arabskich, którego beneficjentami są kurorty północnych wybrzeży Morza Śródziemnego, połączone z 20%-ową obniżką cen hotelowych w Hiszpanii. Mimo podobieństw w rozwoju kreatywnej księgowości w Hiszpanii elity polityczne są lepiej przygotowane do sprostowania wyzwaniom kryzysowym. Rozmawiając na ten temat z byłym Deanem IESE prof. Carlosem Cavalle odniosłem wrażenie, że prawica w Hiszpanii w przeciwieństwie do Polski jest programowo przygotowana do przejęcia władzy. A prof. Cavalle jest jak zwykle dobrze zorientowany, tak samo jak w 2005 r. kiedy to nam doradzał aby w programie gospodarczym postawić na wzrost zatrudnienia, gdyż Aznarowi takie ukierunkowanie się nadzwyczaj udało. O ile w Hiszpanii kumulują się protesty młodzieży nie godzącej się na bycie generacją z perspektywami 1 tyś. euro, o tyle w Polsce mimo znacznie gorszych płac, w gazetach trwa festiwal reklam wyjazdów zagranicznych. W przeciwieństwie do miasteczka namiotowego w Madrycie na placu Puerta del Sol, na którym jak pokazuje kamera trwają ciągłe wystąpienia http://www.ustream.tv/channel/enlace33 w Polsce znany jest tylko jeden namiot i protest nie obejmuje spraw gospodarczy. W tragicznej sytuacji kiedy jesteśmy świadkami silnego załamania demograficznego wymuszającego zwiększone oszczędności po stronie starzejącego się społeczeństwa nie są proponowane żadne działania zwiększające efektywność gospodarki jak i rynku kapitałowego w Polsce. Wprost przeciwnie pozbywamy się resztek własności jaka znajduje się wprawdzie pośrednio, ale w rękach publicznych i kontynuujemy antyrozwojową politykę pieniężną. Wprawdzie aktualne zapowiedzi sprzedaży znaczących rezerw walutowych przez ministra finansów mogą być wprawdzie jedynie próbą psychologicznego oddziaływania na rynki, aby nie podejmowały gry na osłabienie złotego, ale może też zapowiadać realne bardzo szkodliwe działania na rzecz przewartościowania złotego. Jeśli pójdą za tym rzeczywiste kroki tj. na cykliczna wymiana na rynku euro na złote, będziemy mogli mieć do czynienia z tzw. sztucznym napompowaniem kursu. To zaproszenie dla funduszy spekulacyjnych do zarabiania kosztem rezerwy rewaluacyjnej Narodowego Banku Polskiego, która ulega skurczeniu, a w razie kontynuacji tej polityki – pojawia się strata w bilansie banku centralnego. Realne zyski NBP z lokowania za granicą środków rezerwowych są obecnie niskie z powodu niskich stóp procentowych na świecie. Zyski księgowe zaś, powstałe z przeliczenia rezerw walutowych na złote – zależą od zmienności kursów walutowych: jeśli złoty traci na wartości – rosną, jeśli się umacnia – maleją. To tzw. rezerwa rewaluacyjna, która jak poduszka amortyzuje zmienności kursów. Jeśli ją oddamy funduszom spekulacyjnym – amortyzatora nie będzie. To nie jest tak, że jedynie spekulanci finansowi zyskują podwójnie inwestując w wyższe stopy procentowe i zyskując na aprecjacji złotego, tymi którzy za te nadzwyczajne zyski płacą jesteśmy my, poprzez spadek dochodów z NBP. Jednak w pewnym momencie napływ euro do Polski może się skończyć – a przy faworyzowaniu importu kosztem eksportu, kurs złotego może polecić w dół, a nasz dług publiczny wyrażony w euro, i zadłużenie prywatne z walutowych kredytów hipotecznych poszybuje w górę. Nieostrożni kredytobiorcy nie będą w stanie spłacać długów. To z kolei uderzy w sektor bankowy. I grozi to kolejnym kryzysem finansowym. Taki może być drastyczny efekt sztucznego pompowania złotego. Wzmacnianie złotego nie powinno odbywać się poprzez sprzedaż euro na rynku lecz w sposób naturalny tj. powinno być poparte siłą polskiej gospodarki i wzrostem naszych możliwości eksportowych. Cała filozofia, aby poprzez wysokie stopy i niską inflację utrzymywać niskie koszty pracy, a siłę nabywczą społeczeństwa zwiększać poprzez aprecjację złotego (tj. umocnienie) i ściągnie coraz taniej towary z zagranicy – jest błędna i antyrozwojowa, forsowanie importu kosztem eksportu, jak i wzmacnianie tego procesu poprzez zaciąganie zobowiązań w obcej walucie wcześniej niż później prowadzi do utraty miejsc pracy w kraju. Podczas gdy polityka gospodarcza oparta na trzech filarach wspierałaby tworzenie miejsc pracy w Polsce, optymalizowałaby wydatki budżetowe, a wsparcie rodzin wielodzietnych skutkowałoby lepszym przystosowaniem młodego pokolenia na którym ciąży wypłata naszych emerytur i sfinansowanie służby zdrowia. Aby mogło się to jednak zrealizować musimy za namową Fukuyamy tak ukształtować nasze regulacje aby siły propaństwowe były silniejsze od odśrodkowych grup biznesu. Dr Cezary Mech

Skandaliczne słowa Nałęcza drukuj Doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, Tomasz Nałęcz, nazwał słowa Jarosława Kaczyńskiego podczas Forum Młodych PiS w Warszawie „polityczną pedofilią”. Prezes PiS nawiązał wczoraj do konwencji PO w Gdańsku mówiąc, że: „W Gdańsku i w Warszawie spotkały się dwie Polski. Tam, w Gdańsku, są ci syci, gnuśni, z karkami zgiętymi na wschód i zachód. Niewidzący dalej od swojego nosa, wiedzący że wszystko co trzeba załatwić, załatwia się po znajomościach, najlepiej w "Pędzącym Króliku". Dziś do tego wystąpienia odnieśli się goście Moniki Olejnik w Radiu ZET. Podczas rozmowy z "7 dniu tygodnia" politycy oceniali przejście Joanny Kluzik-Rosktowskiej do PO oraz właśnie wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego. Drastycznie słowa prezesa PiS ocenił doradca prezydenta ds. historycznych Tomasz Nałęcz. Według Nałęcza wiele pokoleń Polaków może zazdrości współczesnej młodzieży tego, w jakiej Polsce żyją zaś Jarosław Kaczyński straszy młodzież wizjami upadku Polski. - Byłem zażenowany i zawstydzony, jako nauczyciel. [...] To polityczna pedofilia, gdy Kaczyński straszy tonącym Titaniciem. To zgorzknienie, gdy tak mówi do tych młodyh pięknych ludzi. Tak się poczułem. To było z gruntu fałszywe. A Polska jest przecież piękna, rozwija się - mówił Nałęcz. Ł.A/Radio ZET

BANDERSZTADT - UKRAIŃSKO - HITLEROWSKI LWÓW Z okazji 68 rocznicy utworzenia 14 Dywizji Grenadierów Waffen SS „Galizien”, której powstanie wspierał hitlerowski generalny gubernator Hans Frank, 28 kwietnia 2011 odbył się we Lwowie marsz „nacjonalistów autonomicznych”. Na czele marszu, który wyruszył spod lwowskiego pomnika Stepana Bandery, przy kościele św. Elżbiety, w kierunku placu Wolności, szedł koordynator akcji, radny Rady Miejskiej Lwowa z partii "Swoboda" Jurij Mychalczyszyn. W komentarzu wygłoszonym dla dziennikarzy określił akcję jako "tradycyjną", ponieważ już w ubiegłym roku podobny marsz się odbył jako "parada wyszywanek" (czyli ozdobionych charakterystycznym haftem koszul ukraińskich)."To jest - patriotyczna młodzież Lwowa, która popiera idee sprawiedliwości społecznej i narodowej, która troszczy się o to, ​​aby Ukraińcy zachowali swoją pamięć historyczną, która występuje przeciwko temu, aby bojownicy o niepodległość Ukrainy byli piętnowani jako wspólnicy nazistowscy i wrogowie państwowości ukraińskiej" –powiedział Mychalczyszyn. Odnośnie Dywizji "SS Galizien”" Mychalczyszyn podkreślił: "To są nasi bohaterowie, z których jesteśmy dumni, których będziemy bronić i których dzieło będziemy kontynuować".

"W rzeczywistości my nie słowami, ale czynem udowadniamy, że Lwów - to Bandersztadt, to stolica ukraińskiego nacjonalizmu" - dodał. Bezpośrednio w trakcie przemarszu, uczestnicy skandowali hasła "SS Galizien" - dywizja bohaterów!"," Melnyk, Bandera- bohaterowie Ukrainy, Szuchewycz, Bandera - bohaterowie Ukrainy!", "jedna rasa, jeden naród, jedna ojczyzna!", "pamiętaj , cudzoziemcze, tutaj gospodarzem jest Ukrainiec!" ,"Twoja obojętność - twoje niewolnictwo!"," Bandera przyjdzie, zaprowadzi porządek!" Ponieważ niektórzy uczestnicy akcji ukrywali twarze pod ciemnymi maskami, jeden z nich wyjaśnił, że "są śledzeni przez służby specjalne" i ukrywają swoje twarze dla własnego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa swoich rodzin. W piątek 27 maja Sejm RP miał podjąć uchwałę przyjętą przez aklamację ustanawiającą 11 lipca DNIEM PAMIĘCI MĘCZEŃSTWA KRESOWIAN. Nie doszło jednak do ustanowienia uchwały planowanej na ów dzień, czyżby w rozumieniu zbieżności z wizytą radnych partii Swoboda? „Dziennik Polski” z 27 maja 2011 r. donosi: „… na zaproszenie Rady Miasta Krakowa do stolicy Małopolski przyjedzie 23 osobowa delegacja radnych Lwowa. Będzie wśród nich 10 radnych z partii „Swoboda”, formacji nacjonalistycznej, skrajnie antypolskiej, / faszystowskiej – dopisek autora /, głoszącej potrzebę rewizji granicy polsko – ukraińskiej. Liderzy „Swobody” chcą przyłączenia do „Wielkiej Ukrainy” części terytorium Polski, znajdującego się teraz na obszarze 19 powiatów. …przeciwnicy wizyty radnych ze Swobody złożyli zawiadomienie do prokuratora generalnego „o planowanym przyjeździe do Polski osoby podejrzanej o przestępstwo polegające na zaprzeczaniu zbrodni ludobójstwa, gloryfikacji faszyzmu i nacjonalizmu”. Ich zdaniem przewodniczący delegacji Iwan Grynda zaprzecza zbrodniom SS „Galizien” w Hucie Pieniackiej, a ponadto generalnie wychwala SS. Przypominają również, że inny z członków delegacji Andriej Chomickyj głosi hasła rasistowskie pisząc np. „Murzyni rasa czarna – to rasa zdegenerowana”. Autorzy zawiadomienia powołują się m.in. na art. 256 „Kodeksu karnego”, który zabrania propagowania faszyzmu, nazizmu, komunizmu, oraz rasizmu. Wiesław Tokarczuk jeden z inicjatorów wysłania zawiadomienia do prokuratora generalnego, zwraca uwagę, że jest ironią losu, iż w czasie, gdy miłośnicy i gloryfikatorzy ludobójców z OUN – UPA, SS „Galizien” i Stepana Bandery będą przebywali w Krakowie, Sejm Rzeczypospolitej ustanowi przez aklamację 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowego. „Sejm RP oddaje hołd ofiarom zbrodni o znamionach ludobójstwa, popełnionej przez Ukraińską Powstańczą Armię na ludności polskiej Kresów Wschodnich” – czytamy w projekcie uchwały. W jego uzasadnieniu autorzy przypominają, że Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i UPA wymordowały ponad 200 tysięcy obywateli polskich z Wołynia i Małopolski Wschodniej. „Była to najokrutniejsza masowa zbrodnia, jaką odnotowano w historii naszych dziejów, bowiem zwyrodniali szowiniści ukraińscy mordowali bezbronną ludność polską, nie oszczędzając nikogo, od niemowląt w łonie matki, do starców” – piszą. Przypominają, że te morderstwa nie zostały ukarane, ani potępione. Powołują się też na uchwałę Sejmu z lipca 2009 r., w której zawarta była dyspozycja, „by tragedia Polaków na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej została przywrócona pamięci historycznej współczesnych pokoleń”. Delegacja radnych ze Lwowa przyjechała z okazji Dni Lwowa w Krakowie. W stolicy Małopolski przebywać będzie do 29 maja 2011 r.” W sobotę 28 maja na stadionie „Cracovii” odbył się mecz piłkarski pomiędzy radnymi Lwowa i Krakowa. Po meczu w krakowskim magistracie radni – PO - wydali bankiet na cześć swoich lwowskich faszystowskich kolegów. Radni z klubu PIS zbojkotowali te imprezy na znak sprzeciwu wobec udziału w nich faszystów z ukraińskiej faszystowskiej partii „Swoboda”. Partia Swoboda powstała 13 października 1991 pod nazwą Socjal - Nacjonalistyczna Partia Ukrainy. Założyli ją członkowie kół weteranów radzieckiej interwencji w Afganistanie, członkowie organizacji młodzieżowej Spadczyna pod kierownictwem Andrija Parubija, członkowie bractw studenckich ze Lwowa skupieni wokół Ołeha Tiahnyboka, oraz członkowie Warty Ruchu, działający pod przywództwem Jarosława Andruszkiwa oraz Jurija Kryworuczki. Oficjalnej rejestracji partii dokonano w dniu 16 października 1995 roku. Pierwszym liderem partii został Jarosław Andruszkiw. Partia wydawała gazetę Socjal-Nacjonalista. Pod nazwą Socjal-Nacjonalistyczna Partia Ukrainy partia występowała do 14 lutego 2004 roku, kiedy to na IX zjeździe zmieniła nazwę na obecną; zmianom uległa wówczas również symbolika partii (zarzucono logo - ideogram IN, od Idea Narodu, trawestacja symbolu Wolfsangel - na rzecz dłoni stylizowanej na trójząb), nastąpiła również zmiana na stanowisku lidera partii - Andruszkiwa zastąpił Ołeh Tiahnybok. Z tą partią solidaryzuje się zapewne większość parlamentarna związana z Platformą Obywatelską, skoro na jej cześć i w imię „poprawności politycznej” w dniu wizyty członków Swobody w Krakowie Sejm RP nie podjął stosownej planowanej uchwały ustanowienia 11 lipca DNIEM PAMIĘCI MĘCZEŃSTWA KRESOWIAN Tymczasem w sobotę, 28 maja br. o godz. 10.00 w Krakowie, przed wejściem na stadion KS „Cracovia” przy ul. Kałuży, miała miejsce pikieta antyfaszystowska pod hasłem „Kraków nie dla faszystów banderowców”. Chodziło o mecz piłki nożnej reprezentacji rad miejskich Krakowa i Lwowa. Protestowali mieszkańcy Krakowa zaniepokojeni fraternizacją krakowskich radnych z Platformy Obywatelskiej z faszystami – banderowcami ze Lwowa . W delegacji lwowskiej rady wykazywano 10 radnych z rządzącej we Lwowie faszystowskiej partii „Swoboda” (do niedawna: Socjalistyczno-Nacjonalistyczna Partia Ukrainy), (por. blog Księdza Tadeusza Isakowicza – Zaleskiego ). Należy z całą stanowczością podkreślić iż pikieta owa nie odbyła się z inspiracji jakiejkolwiek partii politycznej, a nosiła wyłącznie znamiona wyrażenia protestu mieszkańców Krakowa, którym napluto ponownie w twarz zapraszając faszystów i nacjonalistów w ich najbardziej obrzydliwej postaci gloryfikatorów zbrodniczych formacji nazistowsko – ukraińskich na mecz i bankiet. Partia „Swoboda” to apologeci ukraińsko – hitlerowskich batalionów śmierci SS „Galizien” – OUN Melnyka, jak również 31 / wołyńskiego / batalionu SD. Podczas gdy UPA była tworem Bandery, to dywizja SS „Galizien” powołana została przez Niemców przy współdziałaniu z OUN Melnyka. Batalion "Nachtigall" (niem. Słowiki) – niemiecki batalion złożony z Ukraińców, działający w roku 1941, w czasie II wojny światowej. Oficjalna nazwa niemiecka: Sondergruppe Nachtigall. Przez propagandę ukraińską wraz z batalionem "Roland" określany był mianem Drużyn Ukraińskich Nacjonalistów. 4 lipca 2011 obchodzić będziemy 70 rocznicę mordu 45 profesorów lwowskich wyższych uczelni dokonanego na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie przez ten ukraińsko – hitlerowski batalion śmierci. Przypomnę, iż wówczas m. in. został stracony trzykrotny premier rządu II RP Kazimierz Bartel, oraz Tadeusz Boy – Żeleński. Domniemam, iż po 4 lipca 1941 roku w podobnych dramatycznych okolicznościach został zamordowany mój Ojciec Maurycy Marian Szumański docent medycyny Uniwersytetu Jana Kazimierza. Być może został rozstrzelany w drugiej egzekucji przez batalion ukraińsko – hitlerowski „Nachtigall” / „Słowik” / na dziedzińcu Zakładu Abrahamowiczów, a zwłoki z tej egzekucji wywieziono ciężarówką za miasto, gdzie spalono je w pobliskim lesie, jak setki ofiar. W ten sposób Ukraińcy i hitlerowcy, nauczeni odkryciem stalinowskich dołów śmierci w Katyniu, usiłowali zatrzeć ślady własnych zbrodni. Podpalony stos, zawierający około 2000 zwłok, pochłonął ciała lwowskich uczonych i ich towarzyszy. Popiół przesiany ze spalonych zwłok i zmielone resztki kości rozrzucono na pobliskich polach. Egzekucji dokonali żołnierze ukraińsko - hitlerowskiego batalionu „Nachtigall” pod dowództwem nacjonalisty ukraińskiego Romana Szuchewicza /„Tarasa Czuprynki”/. Nie ma wspomnień rodzin pomordowanych, nie istnieją groby straconych profesorów, jako, że nastąpiło w październiku 1943 roku całospalenie zwłok. Dzisiaj zamiast przygotowań do godnego uczczenia pamięci 70 rocznicy pomordowania profesorów lwowskich wyższych uczelni i ubiegania się przez polskie władze o należny ich pamięci pomnik na zboczu Kadeckiej Góry – Wzgórz Wuleckich, zaprasza się na bankiet potomków i akolitów tych morderców. Kierowana z zagranicy działalność OUN w okresie międzywojennym polegała na aktach terrorystycznych, dywersyjnych i sabotażowych skierowanych przeciwko polskiej władzy. Zamordowany został m.in. poseł Tadeusz Hołówko, minister Bronisław Pieracki i szereg policjantów. Z rąk Romana Szuchewycza / Tarasa Czuprynki / zginął kurator szkolny Jan Sopiński. OUN posiadała na terenie Polski swoje laboratoria chemiczne, w których produkowano bomby i posiadała składy broni, prowadziła na szeroką skalę akcje sabotażowe – jej członkowie podpalali folwarki, niszczyli zboże, linie telefoniczne i telegraficzne. Celem zdobycia pieniędzy dokonywali napadów rabunkowych na urzędy i ambulanse pocztowe, a nawet na pojedynczych listonoszy. Obok tego dokonywane były zabójstwa również Ukraińców, którzy lojalnie wykonywali obowiązki wobec państwa polskiego. Z rąk ukraińskich zginął poeta ukraiński Sydir Twerdochlib, dyrektor gimnazjum ukraińskiego we Lwowie – Iwan Babij, dyrektor seminarium nauczycielskiego w Przemyślu – Sofron Matwijas, ginęli wójtowie ukraińscy. „Celem strategicznym maksimum nacjonalizmu ukraińskiego jest zbudowanie imperium ukraińskiego i ekspansja w nieskończoność. Sprowadza się to do zbudowania jednonarodowego / sobornego / państwa ukraińskiego na wszystkich ukraińskich terytoriach etnograficznych. Przy czym przynależność do ukraińskiego terytorium etnograficznego OUN określa w sposób arbitralny: chodzi o państwo obszarze 1.200.000 km kwadratowych, sięgające od "KRYNICY W KRAKOWSKIEM NA ZACHODZIE DO GRANIC CZECZENII NA WSCHODZIE. WEDŁUG OCEN OUN, W SKŁAD OBECNIE ISTNIEJĄCEGO PAŃSTWA UKRAIŃSKIEGO MAJĄ BYĆ WŁĄCZONE TERYTORIA NALEŻĄCE OBECNIE DO POLSKI /PODLASIE, CHEŁMSZCZYZNA ŁEMKOWSZCZYZNA, NADSANIE/"/wg. Wiktora Poliszczuka "Ludobójstwo nagrodzone"-Toronto 2003 - Oakville, ON, Canada, L6J 6S7/. Dla porównania według stanu na dzień 31 grudnia 2010 r. geograficzna powierzchnia terytorium Polski wynosi 312.600 km kwadratowych. Lwów leży na terytorium t.zw. Czerwieńskich Grodów, które według najstarszej kroniki, kronikarza ruskiego NESTORA z 981 roku - Włodzimierz Wielki zawojował na Polakach. W owej kronice znajduje się pierwsza wzmianka o terenach na których założono LWÓW : „…poszedł Włodzimierz na Lachów i zajął im grody ich Przemyśl, Czerwień i inne grody mnogie, które do dziś są pod Rusią…” Odtąd ziemia ta należała przez dłuższy czas do książąt ruskich, aczkolwiek często przechodziła pod polskie panowanie, bądź to bezpośrednio za Bolesława Chrobrego i Bolesława Śmiałego, bądź też pośrednio, jako lenno Polski, jak za Leszka Białego. Czasem popadała w zależność od Węgier / Bela i Koloman /, a od roku 1239 stała się państwem - lennem chanów tatarskich, od której to zależności uwolnił ją dopiero KAZIMIERZ WIELKI. Niewątpliwie Lwów, to matecznik kompleksu ukraińskiego nacjonalizmu. Im bardziej nacjonaliści ukraińscy próbują podkreślić jego „odwieczną” ukraińskość, tym bardziej sobie zaprzeczają. Zamienianie historycznych polskich nagrobków na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie na ukraińskie, poprzez niszczenie polskojęzycznych napisów, czy niszczenie litografii doprowadza jedynie do dewastowania i bezczeszczenia Cmentarza Łyczakowskiego, jako zabytku, zagraża skreśleniu Lwowa z listy światowego dziedzictwa Unesco, a na pewno nie służy podkreśleniu jego „wiekowej ukraińskości”. To samo dotyczy wmurowywania żeliwnych tablic na elewacjach starych lwowskich kościołów, jako ukraińskich cerkwi, czy lwowskich zabytkowych ciągów monumentalnych budynków, informujących, iż jest to obiekt ukraiński, wybudowany w wiekach minionych. Ukraińskości nie dopomoże również „chrzest na Ukraińca” bł. Jana Pawła II. „Najbardziej znanym społecznie problemem związanym z „zaznaczeniem terenu” jest kwestia Cmentarza Obrońców Lwowa, zwana przez laików Cmentarzem Orląt. Pierwsza nazwa jest „znielubiona” przez władze Lwowa. Spory o nekropolię ocierają się o kwestię czy stanowi ona pomnik chwały oręża polskiego, czy cmentarz wojenny. To miejsce, jako unikalny zabytek lwowski boleśnie obala „wyssane z palca” tezy o odwiecznie „ukraińskim” Lwowie. Jest zwieńczeniem symboliki przez setki lat polskiej historii miasta, oraz tożsamości autochtonicznych mieszkańców, na którą zarówno sowieci, jak nacjonaliści ukraińscy mieli i mają jedną odpowiedź: „Lwów został założony przez księcia Daniela / Daniłę/ na cześć syna Lwa. Ma to być jedyny, słuszny i uznawany dowód ukraińskości – powstały zresztą, gdy ona jeszcze nie istniała. Cokolwiek by nie robić , nikt nie zmieni historii Polski przez zwalczanie polskich zabytków we Lwowie, czy zmieniając lwowskie kościoły na cerkwie. Jednak jakichkolwiek argumentów by nie używać, znów usłyszymy o księciu Danielu, który założył Lwów, opisywanym niemal w ten sposób, jakby już na wiele wieków przed powstaniem hymnu Ukrainy podśpiewywał go sobie zarówno w czasie łowów jak i w innym czasie. Argument ten ignorujący kilkaset lat historii, zakrawa na to samo oszołomstwo, którym wykazują się na szczęście śladowe ilości Polaków, mówiących o słowiańskim/ polskim / Berlinie. Kolejnym przykładem był fragment dwujęzycznego planu 13 historycznego seminarium. U góry znajdował się podpis ukraiński pisany „grażdanką”, pod spodem polskie tłumaczenie: Wiktoria Sereda / Lwiw /, Lucyna Kulińska / Krakiw /; Wktoria Sereda /Lwiw/, Lucyna Kulińska / Kraków/. Jak widać Kraków w tłumaczeniu na ukraiński przerobić można, ale Lviva w tłumaczeniu na polski Lwów już nie”. / według Aleksander Szycht za polskiekresy.pl /. W styczniu b.r. w czasie obchodów rocznicy bitwy pod Krutami odbył się we Lwowie marsz nacjonalistów ukraińskich z pochodniami. Uczestnicy marszu wznosili antypolskie okrzyki znane już przecież z przeszłości:

„Smert Lachom – sława Ukrainie”

„Lachy za San”

„Riazy Lachiw”

„Lachow budut rizaty i wiszaty”

„Dosyć już Lachy paśli się na ukraińskiej ziemi, wyrywajcie każdego Polaka z korzeniami”.

„Polak musi być świnią, bo się Polakiem urodził” – wieszczył „nasz wieszcz” – Czesław Miłosz, a za nazwanie Matki Boskiej przez Miłosza pogańską boginią Sejm RP ogłosił rok 2011 rokiem Miłosza, zapewne też w hołdzie miłoszowej pogańskiej bogini. Jaki prezydent taki zamach – ergo – jaki prezydent taki Sejm. Zapewne więc już niedługo Lviv tłumaczony będzie jako Bandersztadt, wpływając nieodwracalnie na ukraińskość tego miasta”.

Aleksander Szumański

Oto foto reportaż Józefa Wieczorka z pikiety antybanderowskiej z dnia 28 maja 2011 roku przed stadionem KS „Cracovia” w Krakowie:

http://wkrakowie.wordpress.com/2011/05/28/pikieta-antybanderowska-przed-stadionem-cracovii/

WSTRĘTNA BABA No i mamy nowy transfer. Posłanka Joanna Kluzik-Rostkowska przeszła na stronę Platformy. Właśnie oglądam w telewizji jak na konwencji PO w Gdańsku siedzi pomiędzy dwoma przeniewiercami Arłukowiczem i Sikorskim, przyjęta pod skrzydła Donalda Tuska i Sławomira Nowaka. Ktoś może powiedzieć, no cóż, polityka nie uznaje sentymentów. Być może. Ale w tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją szczególną. Bo ja wciąż mam w oczach jak ta pani w trakcie kampanii prezydenckiej ze łzami w oczach mówiła o dotkniętym rodzinną tragedią Jarosławie Kaczyńskim, z osobistym zaangażowaniem, wzruszająco czule, jak o własnym ojcu. I ludzie jej zaufali. Dzisiaj, bez cienia skrupułów ta sama kobieta, w tym samym, co wtedy czerwonym żakiecie, oddaje się partii, która Jarosława Kaczyńskiego opluwała i lżyła przy byle okazji, co z resztą nadal czyni, vide poseł Niesiołowski et consortes. I jak o tym myślę, przypomina mi się przekupka, u której kupuję koperek, która mi kiedyś opowiedziała z przejęciem o swojej znajomej, która dla pieniędzy wyrzekła się ojca. Pamiętam, jak szukała właściwych słów by wyrazić, co myśli. Widziałem jak eliminuje kolejne przychodzące jej do głowy ciężkie słowa, aż wreszcie wyrzuciła z siebie: bo proszę pana nawet latawica ojca się nie wyrzeknie, a ta moja, jak mi się zdawało przyjaciółka, to proszę pana za przeproszeniem wstrętna baba. A Platforma? Jak dworcowa dziwka odda się w bramie każdemu, kto się napatoczy. Byle więcej zarobić. By za chwilę, nie podmywszy się nawet zacząć się rozglądać za nowym klientem. To chyba jeszcze gorsze niż łowcy skór. Wyrzygać się można. Krzysztof Pasierbiewicz

WCzc.Joanna Kluzik-Rostkowska (PO, Łódź) opuściła wreszcie PJN Otwiera to drogę do rozmów o współpracy PJN z Nową Prawicą. P.JKR była przedstawicielką lewego skrzydła najbardziej lewicowej partii w Sejmie, czyli PiSu. Zjazd PJN skręcił podobno ostro w prawo, – więc dla p. JKR zabrakło w tej partii miejsca. Do PiS wrócić nie mogła – a chce być nadal w Sejmie. Poszła, więc do PO. Jak tak dalej pójdzie, niedługo do PO wstąpią zapewne p. Piotr Ikonowicz (PPS), p. Józef Pinior (CEP), p. Adam Gmurczyk (NOP) – i stanie się ona Polską Zjednoczoną Partią Realistów.

Pytanie: kto na nią zagłosuje? Mam o p. JKR bardzo złe zdanie wyniesione z doświadczeń osobistych. Otóż w poprzednich wyborach parlamentarnych zostałem (ku mojemu zdumieniu) zaatakowany przez chór politpoprawczaków - za to, że na wiecu we Wrześni wyraziłem opinię, iż nonsensem jest, by dzieci niepełnosprawne fizycznie brały udział w lekcjach w-f wraz z dziećmi pełnosprawnymi - i w życiu nie posłałbym niepełnosprawnego dziecka do szkoły "integracyjnej", gdzie inne dzieci się z takich dzieci wyśmiewają. Również odwrotnie zresztą. To, że taki pogląd może się niektórym ludziom nie podobać - to rzecz normalna. To, że politycy zrobili z tego oręż wyborczy - to druga sprawa. Ale w tym chórze zabłysnęła p. JKR będąca wtedy z ramienia PiSu ministerką pracy, nadzorującą Departament d/s Kobiet, Rodziny i Przeciwdziałania Dyskryminacji (NB. sama nazwa tego Departamentu to jawna dyskryminacja!!!). P.JKR poprosiła (cytuję śp. "DZIENNIK"): resortowych prawników o analizę przytoczonych przez nas słów polityka UPR. "Wypowiedzi Korwin-Mikkego w ewidentny sposób łamią zapisy konstytucji i ustawę o systemie oświaty" - oświadczyła minister. Dodała, że resort sprawdza już, w jaki sposób wystąpić z tym na drogę prawną. Otóż sama myśl, że stwierdzenie jakiegoś polityka, co on chce robić z własnym dzieckiem, może naruszać przepisy Konstytucji - a MPiPS może "wystąpić na drogę prawną" - świadczy, ze p.JKR, zapewne zacna skądinąd kobiecina, ma po prostu nierówno pod sufitem. Nic nie mogło bardziej wzmocnić PJN, niż Jej odejście... JKM

Dwie taktyki jednej strategii Jeszcze dokładnie nie wiadomo, kiedy w naszym nieszczęśliwym kraju odbędą się wybory Umiłowanych Przywódców, jeszcze nie wiadomo, czy fałszowanie wyników głosowania będzie trwało tylko jeden, czy aż dwa dni - a już partie polityczne zademonstrowały odmienność taktyk wyborczych. Mówię o taktykach, bo strategia jest ta sama; mimo nieprzejednanej wrogości, zarówno Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platforma Obywatelska starają się nie dopuścić do pojawienia się politycznej alternatywy, zarówno z jednej, jak i drugiej strony. Postrzegając tedy jedność strategii, możemy podziwiać odmienność taktyk i to niczym w laboratorium, bo właśnie w niedawnej ulubienicy mediów głównego nurtu, czyli partii Polska Jest Najważniejsza, dokonał się przewrót pałacowy. Joanna Kluzik-Rostkowska została pozbawiona godności przewodniczącej na rzecz Pawła Kowala. To znaczy nie wiadomo, czy rzeczywiście na jego rzecz, bo na przykład poseł Jan Filip Libicki, który coś tam musi o swojej partii wiedzieć twierdzi, że ten cały Paweł Kowal, to tylko taki figurant, za plecami, którego za sznurki pociąga Elżbieta Jakubiakowa. Wszystko to oczywiście może być również elementem partyjnej strategii, bo wprawdzie dwie panie na czele partii wyglądały szalenie nowocześnie i postępowo, ale ceną tego postępu było to, że nie mogły się rozmnażać. Tandem Paweł Kowal - Elżbieta Jakubiakowa, to, co innego. Nie mówię, że natychmiast przystąpią do rozmnażania, ani nawet - że w ogóle - ale nie da się ukryć, że taka szansa się otwiera. Podobnie postąpił pewien literat; ożenił się, by podwoić liczbę swoich czytelników. Więc pani Joanna Kluzik-Rostkowska początkowo zamierzała udać się na pustynię, to znaczy - na urlop, żeby uniknąć natrętnych pytań dziennikarzy i w ogóle - zgiełku tego świata, ale pewnie długo tam nie wytrzyma, bo właśnie pojawiły się fałszywe pogłoski, że Platforma Obywatelska zaoferuje jej pierwsze miejsce na swojej liście w okręgu wałbrzyskim. Pogłoski te wywołały oburzenie pana Waldemara Kuczyńskiego, który nie może zapomnieć pani Joannie podstępu zastosowanego podczas kampanii prezydenckiej, w której - jako szefowa sztabu - przedstawiała Jarosława Kaczyńskiego w charakterze gołąbka pokoju. „Banda nie przebacza, kula jest zapłatą” - śpiewano za moich czasów w sferach kryminalnych i obyczaje te jakimiś tajemniczymi kanałami musiały przeniknąć do Salonu, którego reprezentantem, chociaż oczywiście nie tak wybitnym, jak dajmy na to, red. Michnik - jest Waldemar Kuczyński. Może obawia się on, że PO wskutek takich transferów może się strefić - ale bardziej prawdopodobnie można wytłumaczyć tę niechęć do pani Joanny obawą, że pierwszych miejsc może dla wszystkich chętnych nie wystarczyć. W takiej sytuacji szalenie liczy się refleks, toteż poseł Jan Filip Libicki, który początkowo zostawiał sobie tempus deliberandi co najmniej do 10 czerwca, już 9 nie wytrzymał napięcia i oświadczył, że PJN opuszcza. Natychmiast pojawiły się fałszywe pogłoski, że i jemu też PO coś zaoferowała, bo jużci - gdyby tylko - jak się odgrażał - miał pozostać posłem „niezależnym”, to znaczy - biezprizornym, to nie byłoby potrzeby aż tak się spieszyć. Zresztą mniejsza o niego, bo ważniejsza jest taktyka, jaką wobec tych wszystkich Umiłowanych Przywódców stosuje PO. Zapobiega alternatywie metodą odkurzacza, zasysając wszystkie ofiary partyjnych rozłamów na swoją orbitę. Prawo i Sprawiedliwość natomiast stosuje taktykę inną, taktykę ekskluzywizmu, w służbie, której pozostaje doktryna szalenie podobna do przedsoborowej opinii, że „poza Kościołem nie ma zbawienia”. W jesiennych wyborach do tubylczego parlamentu o żadne zbawienie, ma się rozumieć, nie chodzi, chociaż dla niektórych poselskie diety, zwłaszcza połączone z immunitetem zaczynają być już do zbawienia bardzo zbliżone - więc doktryna w służbie tej taktyki głosi, że „poza PiS-em nie ma opozycji”. Pod pozorem chłodnej politycznej deklaracji, jest w niej potężny ładunek moralnego szantażu w postaci sugestii, że każdy, kto poza PiS-em będzie próbował wyborczego szczęścia na własną rękę, to nie tylko dureń, ale i świnia, bo pogarsza szanse wyborcze tej partii. Taktyka ta oparta jest na milczącym założeniu, które należy przyjmować bez dowodu, że na każdym spoczywa moralny obowiązek poświęcania się dla Jarosława Kaczyńskiego. Wprawdzie nikomu nie przychodzi do głowy, żeby istnienie takiego obowiązku jakoś uzasadniać, ale nietrudno się domyślić, że takim uzasadnieniem jest wiara w płomienny patriotyzm prezesa PiS. Tą wiarą nie jest w stanie zachwiać ani poparcie przez Jarosława Kaczyńskiego Anschlussu podczas referendum w roku 2003, ani głosowanie 1 kwietnia 2008 roku za upoważnieniem prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, który coraz bardziej wypłukuje z Polski resztki suwerenności - bo wprawdzie Platforma Obywatelska i sprzedawczyk Tusk w jednej i drugiej sprawie głosował tak samo, ale wiadomo - on z podłości, podczas gdy prezes PiS - z płomiennego patriotyzmu. Ciekawe, która taktyka przyniesie lepsze rezultaty, to znaczy - komu lepiej uda się zablokować pojawienie się politycznej konkurencji, która mogłaby rozhermetyzować polityczną scenę. Sprawdzianem będzie liczba zarejestrowanych komitetów wyborczych i charakter ich umizgów do opinii publicznej, z których można będzie wydedukować, z którym właściwie ugrupowaniem parlamentarnym konkurują. Tymczasem coraz więcej radości dostarczają nam niezawisłe sądy. Jeszcze nie ustało zdumienie po pięknych wyrokach na Krzysztofa Wyszkowskiego i Jerzego Jachowicza, a już pani sędzia Maria Surmacz w Rzeszowie skazała na karę ograniczenia wolności młodego człowieka, który pomagał w rozwijaniu „antysemickiego” transparentu z napisem „śmierć garbatym nosom” za „znieważenie narodu żydowskiego”. Właśnie dostałem list od oburzonej pani narodowości ormiańskiej, która twierdzi, że garbate nosy to mają Ormianie, a nie żadni Żydzi, więc jeśli nawet należałoby owego młodego człowieka skazać, to bynajmniej nie za obrazę „narodu żydowskiego”, tylko ewentualnie - ormiańskiego. Ładny interes - toż to może być jakaś okropna pomyłka sądowa! W świetle wyjaśnień mojej korespondentki wydaje się oczywiste, że transparent nie mógł mieć charakteru „antysemickiego” bo jacyż tam z Ormian semici? Nie ma co; jestem przekonany, że jeśli iustitia w naszym nieszczęśliwym kraju nie polegnie pod ciosami politycznej poprawności, to na tle tej oraz innych spraw na pewno rozwinie się bogata doktryna i orzecznictwo. W ogóle niezawisłe sądy gwałtownie rozszerzają zakres swoich zainteresowań. Już nie wystarczają im garbate nosy i inne żydowskie odmienności anatomiczne - i zaczynają dociekać poczytalności polityków, ale nie, dajmy na to, człowieka o zszarpanych nerwach, czyli pana wicemarszałka Niesiołowskiego, tylko - Jarosława Kaczyńskiego - którego proces właśnie się toczy z inicjatywy byłego ministra spraw wewnętrznych w jego rządzie, Janusza Kaczmarka. Co to jest, że tylu premierów doświadczyło zgryzot akurat od swoich ministrów spraw wewnętrznych? I Józef Oleksy, oskarżony przed prawie 16 laty przez Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji, no a teraz - Jarosław Kaczyński? Czy ktoś im tych ministrów nastręczył, czy też sami wyszukali ich sobie w korcu maku? Zresztą - mniejsza z tym, bo ta dociekliwość niezawisłych sądów zaczyna przypominać podobne pasje sowieckich wraczy, badających Włodzimierza Bukowskiego, czy nie ma aby „schizofrenii bezobjawowej”. Skoro jednak jest rozkaz, żeby „pojednać się” z Rosją, to nic dziwnego, że zaczynają się u nas upowszechniać tamtejsze obyczaje. SM

Do pracy do Niemiec. Zachód łowi specjalistów i tradycyjną siłę roboczą Dobra koniunktura niemieckiej gospodarki trwa. Nadal rośnie jej zapotrzebowanie na setki tysięcy nowych pracowników i specjalistów. Zbiega się to w czasie z otwarciem od 1 maja niemieckiego i austriackiego rynku pracy dla chętnych z Polski, Czech i pięciu innych krajów Europy Wschodniej. W końcu kwietnia popyt na pracowników i liczba oferowanych przez niemieckie przedsiębiorstwa miejsc pracy osiągnęły, wedle danych Federalnej Agencji Pracy, rekordowy stan w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Najbardziej poszukiwani są oczywiście wysoko kwalifikowani inżynierowie i technicy. Ale Niemcy potrzebują też kilkudziesięciu tysięcy informatyków, jeszcze więcej innych specjalistów (w sumie) i co najmniej 150 tys. robotników budowlanych. Wielu pracowników niemieckie przedsiębiorstwa potrzebują na zasadzie pracy czasowej i w niepełnym wymiarze godzin – to ok. jednej trzeciej wszystkich oferowanych przez nie miejsc pracy. Według analityków z niemieckiego Instytutu Badań Rynku Pracy, w Niemczech brakuje ogółem aż około 3 milionów pracowników (!) – przede wszystkim tych wykwalifikowanych i specjalistów, ale też setek tysięcy robotników w rolnictwie czy gastronomii. Problemy kadrowe ma ponoć aż 70 proc. niemieckich przedsiębiorstw. Najwięcej oficjalnych ofert pracy jest w landach najbogatszych – takich jak Bawaria, Północna Nadrenia-Westfalia, Hesja czy Badenia-Wirtembergia. A z każdym miesiącem ubywa w Niemczech, głównie z powodu starzenia się tamtejszego społeczeństwa, ale też i wskutek migracji zawodowo-zarobkowej (do Szwajcarii, Wielkiej Brytanii czy państw skandynawskich), średnio aż 12 tys. osób w wieku produkcyjnym. Dlatego pilnie potrzebni są też liczni lekarze, pielęgniarki oraz opiekunki osób starszych i chorych. W Niemczech brakuje, co najmniej 50 tys. takich opiekunek i co najmniej 30 tys. pielęgniarek. A znaczna większość wykwalifikowanych Niemców i Niemek nie chce pracy w tych „pielęgnacyjnych” i na ogół dość słabo opłacanych zawodach. Niemieccy przedsiębiorcy i kierownicy przemysłu czekają, więc niecierpliwie przede wszystkim na polskich czy czeskich wykfalifikowanych robotników i specjalistów. Wielu z tych kierowników przedsiębiorstw uważa, że otwarcie niemieckiego rynku pracy powinno było nastąpić już kilka lat wcześniej, a nie dopiero teraz. Podobno myślą oni do dziś, że dotychczasowa polityczna blokada dostępu do niemieckiego rynku pracy dla pracowników z Europy Wschodniej wynikała z decyzji komisarzy UE a nie z decyzji rządu RFN – podjętej już w roku 2003 z powodu uzasadnionych obaw przed negatywnymi reakcjami niemieckiego społeczeństwa na groźbę nagłej konkurencji setek tysięcy pracowników z Polski czy innych krajów pokomunistycznych. Niektórzy z nich nawet protestowali przeciwko tej rzekomej „brukselskiej” blokadzie dopływu siły roboczej ze „Wschodu”. A kolejne rządy i rządzące partie Niemiec cieszyły się, że miliony ich socdemokratycznych wyborców nie protestują przeciwko straszliwemu „dumpingowi” ze strony Polaków czy Czechów. Należy jednak przypomnieć, że oficjalne zamknięcie niemieckiego rynku pracy dla pracowników z nowych krajów euro państwa w latach 2004-2010 nigdy nie było pełne. W niektórych latach, jak np. w roku 2007, obywatelom Polski wydano aż ponad 400 tys. zezwoleń na pracę lub niewiele mniej – jednak w większości przypadków jedynie dla prac sezonowych w rolnictwie, budownictwie czy gastronomii. W roku 2008 Niemcy częściowo otworzyli swój rynek pracy dla inżynierów i informatyków z Polski i innych krajów tzw. Wschodu, a w styczniu ub. roku dla innych osób z wyższym wykształceniem. Znacznie bardziej szczelne okazało się zamknięcie rynków pracy w socjalistycznej Austrii. W tym kraju w latach 2004-2010 wydawano Polakom czy Czechom po zaledwie kilkaset, a co najwyżej po kilka tysięcy zezwoleń na pracę rocznie – głównie z powodu funkcjonujących w Austrii do dziś dużych i licznych barier biurokratycznych. Oraz z powodu braku oficjalnych zachęt i bilateralnych umów międzyrządowych – jak w Niemczech np. w branży budowlanej. Również obecnie, po oficjalnym i rzekomo „pełnym” otwarciu rynku austriackiego, perspektywy legalnego zatrudnienia dla ochotników z Polski czy Słowacji nie są tam różowe. Wydaje się, że trochę lepiej wyglądają te perspektywy w Szwajcarii – bardziej liberalnej i znacznie bardziej otwartej na zagraniczną konkurencję niż Austria. Obecne otwarcie rynków pracy w Niemczech jest niemal pełne, bo ograniczone tylko kilkoma rutynowymi procedurami biurokratycznymi i prawnymi. Jedną z tych barier, teoretycznie mającą zapobiegać zatrudnianiu zagranicznych pracowników „na czarno”, jest ustawowa płaca minimalna – wprowadzona w styczniu br. dla kilku branż niemieckiej gospodarki w celu ochrony lokalnych rynków i przywilejów pracy. I tak np. pracownik budowlany nie może otrzymać mniej niż 12,95 euro brutto za godzinę pracy (na obszarze byłej NRD – 9,5 euro), a w tzw. gospodarce odpadami – 8,24 euro. Jednak – w przeciwieństwie do Polski – w Niemczech nie ma obowiązkowego minimalnego wynagrodzenia obejmującego wszystkie branże i wszystkich pracowników. Średnia niemiecka płaca w budownictwie, transporcie i handlu wynosi od 2,7 do 3 tys. euro brutto (aktualnie to ok. 10,2-11,8 tys. zł), a np. w branży gastronomicznej wynosi 1930 euro – tj. prawie cztery razy więcej niż w Polsce. Gdy jednak uwzględni się siłę nabywczą tych średnich niemieckich pensji, przewaga będzie już tylko ok. dwukrotna. Niemieckie przedsiębiorstwa czy szpitale liczą szczególnie na polskich pracowników z rejonów przygranicznych – tj. z Pomorza Zachodniego, Ziemi Lubuskiej czy Dolnego Śląska, – którzy w Niemczech na ogół będą zapewne pracować od poniedziałku do piątku, a na soboty i niedziele będą wracać do domu. Prognozy Federalnego Instytutu Badań Pracy w Norymberdze mówią o liczbie ok. 130 tys. pracowników z nowych krajów UE rocznie. Inne niemieckie prognozy nie przekraczają poziomu 150-180 tys. pracowników rocznie. Kwietniowe przewidywania unijnych urzędasów z Brukseli mówią z kolei o zaledwie 80-90 tys. pracowników ze wschodnich prowincji UE, którzy w tym roku, a także w przyszłym, przyjadą do Niemiec. Natomiast szacunki niektórych instytucji i ośrodków polskich, w tym np. Ministerstwa Pracy, przewidują wyjazd do pracy w Niemczech, w okresie najbliższych kilkunastu miesięcy, aż około 400-600 tys. Polaków. Niektórzy krajowi eksperci uważają, że ogółem do roku 2015 Polsce może ubyć aż ponad 800 tys. pracowników i podatników, którzy wyjadą do pracy w krajach niemieckojęzycznych. Należy przypomnieć, że w szczytowym roku wyjazdów Polaków do Wielkiej Brytanii, tj. w 2007, zarejestrowano tam w sumie ok. 700 tys. legalnych polskich pracowników, a w Irlandii ponad 200 tysięcy. Pierwsze całkowite i wspierane przez państwo otwarcie niemieckiego, w tym pruskiego i westfalskiego rynku pracy dla Polaków nastąpiło już w latach 80. XIX wieku. A jedna z kolejnych wielkich fal napływu polskich pracowników do „Reichu” miała miejsce w połowie lat 30. XX stulecia, a następnie w latach 1941-1944 – już za reżimu Hitlera. W tych ostatnich latach, bowiem – obok ok. miliona robotników przymusowych i niewolniczych różnych kategorii, zmuszonych okupacyjną przemocą do pracy „dla niemieckiej Rzeszy” – z ziem przedwojennej Polski wyjechało ochotniczo do pracy u „bauerów” czy w niemieckich miastach, ufając niemieckim zachętom propagandowym i transportowym i pragnąc poprawić swój byt materialny, aż kilkaset tysięcy obywateli II Rzeczpospolitej. Wśród tych setek tysięcy polskich obywateli – dobrowolnych niemieckich pracowników – byli nie tylko Polacy, ale też dziesiątki tysięcy ochotniczych Ukraińców i przedstawicieli innych narodowości, w tym zapewne i parę tysięcy polskich Żydów. Wśród tych ostatnich był między innymi pisarz Leopold Tyrmand, który jesienią 1941 roku zgłosił się w Wilnie do pracy w Niemczech Zachodnich. Tyrmand (podobnie jak wielu innych) zgłosił się do pracy w Niemczech dobrowolnie, choć pod fałszywą tożsamością i przymuszony przez trudne warunki okupacyjno-wojenne. Ten niedawny więzień NKWD, szczęśliwie oswobodzony z sowieckiej niewoli przez nacierające na Wilno Wehrmacht i Luftwaffe, chciał też zapewne znaleźć się możliwie jak najdalej od sowiecko-socjalistycznego „raju”. Skorzystał, więc z niemieckiej akcji rekrutacyjnej na obszarze okupowanej przez Niemców i Litwinów polsko-białoruskiej Wileńszczyzny. Od końca roku 1941 do wiosny 1945 pracował w Niemczech, jako tłumacz, kelner, a następnie, jako robotnik kolejowy i marynarz. I dość sobie chwalił już w 1942 i 1943 roku niezłe warunki bytowe i względną swobodę poruszania się – jak na warunki wojenne – w samym wysoko rozwiniętym cywilizacyjnie sercu Rzeszy, tj. we Frankfurcie nad Menem i jego okolicach, (co znalazło odzwierciedlenie w jego fascynującej autobiograficznej powieści „Filip”). Trudno, więc pominąć dość gorzką refleksję, że w tym roku mija okrągłe 70 lat od zapoczątkowania przez Niemców ostatniego wielkiego „otwarcia” niemieckiego i austriackiego rynku pracy dla Polaków – ostatniego przed otwarciem obecnym – w ramach usilnego budowania ówczesnej Unii Europejskiej… Tomasz Mysłek

Rosja beneficjentem białoruskiego kryzysu Taki wniosek wypływa ze świeżo opublikowanej analizy Ośrodka Studiów Wschodnich autorstwa Kamila Kłysińskiego i Wojciecha Konończuka. Autorzy piszą : “4 czerwca kontrolowana przez Rosję Euroazjatycka Wspólnota Gospodarcza (EaWG) zdecydowała o przyznaniu Białorusi 3 mld USD pożyczki stabilizacyjnej z Funduszu Antykryzysowego. Kredyt ma być przekazywany w transzach w ciągu najbliższych trzech lat.

Moskwa, która jest obecnie jedynym możliwym kredytodawcą Białorusi, przedstawia swoje działania jako wsparcie ekonomiczne dla pogrążającej się w kryzysie białoruskiej gospodarki. W zamian za kredyt żąda jednak nie tylko przeprowadzenia częściowych reform, stabilizujących sytuację makroekonomiczną, ale przede wszystkim prywatyzacji. W obecnych warunkach jedynymi realnymi nabywcami zdecydowanej większości kluczowych białoruskich zakładów mogą być inwestorzy rosyjscy. Na skutek załamania dialogu z Zachodem po rozpędzeniu powyborczej demonstracji opozycji 19 grudnia ub.r. Alaksandr Łukaszenka utracił pole manewru na arenie międzynarodowej i na razie – pod presją narastających problemów gospodarczych – akceptuje warunki rosyjskiego wsparcia kredytowego. Wykupienie kluczowych białoruskich zakładów przez rosyjskich inwestorów może być przełomem w wieloletnich dążeniach Rosji do przejęcia kontroli nad białoruską gospodarką. Konsekwencją tego będzie znaczne ograniczenie suwerenności Białorusi i władzy Alaksandra Łukaszenki.” W raporcie czytamy: “Pogłębiający się kryzys gospodarczy na Białorusi stał się dla Rosji szansą na znaczące zwiększenie jej wpływów w tym kraju. Moskwa zdaje sobie sprawę, że po wyborach prezydenckich Mińsk stracił możliwość uzyskania pomocy finansowej ze strony Zachodu (EBI, EBOR, MFW). Udzielić jej może jedynie Rosja, która jednak stawia konkretne warunki. Po pierwsze, oczekuje przeprowadzenia reform gospodarczych (m.in. dalsza dewaluacja rubla, zmniejszenie deficytu budżetowego), co wynika z obaw Moskwy przed negatywnymi dla niej skutkami ewentualnego krachu gospodarczego Białorusi. Po drugie, żąda rozpoczęcia prywatyzacji w oczekiwaniu, że jej głównym beneficjentem będą koncerny rosyjskie. W ten sposób Rosja zmierza do osiągnięcia jednego ze swoich kluczowych od wielu lat celów wobec Białorusi, jakim jest wykupienie strategicznych przedsiębiorstw białoruskich (zob. Aneks). Obserwowane działania rosyjskie wobec Białorusi mają charakter przemyślanej taktyki. Rosja ma możliwości udzielenia jednostronnego kredytu, jednak woli uczynić to pod szyldem EaWG, aby stworzyć wrażenie, że jest to decyzja kolektywna, która jest częścią planu ratunkowego dla jednego z państw członkowskich (tak jak ma to miejsce w ramach Międzynarodowego Funduszu Walutowego). Przy tym suma przyznanego kredytu jest dalece niewystarczająca dla uratowania białoruskiego systemu finansowego (według wyliczeń niezależnych białoruskich ekonomistów dla pełnego ustabilizowania sytuacji potrzeba w 2011 roku ok. 10 mld USD). Rosja wysyła w ten sposób sygnał, że Białoruś może zdobyć niezbędne środki do przezwyciężenia kryzysu tylko w wyniku prywatyzacji. Ponadto 31 maja szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow zasugerował, że Rosja nie zamierza koordynować swojej polityki wobec Białorusi z UE, w tym nie przyłączy się do unijnych sankcji. Przez to Kreml wyraźnie zaznacza, iż zamierza samodzielnie realizować swoją politykę wobec Mińska.

Prognoza W najbliższych miesiącach Moskwa będzie wykorzystywać trudną sytuację Białorusi w celu realizacji swoich interesów. Obecnie zapowiadana jest sprzedaż 50% udziałów w białoruskim przedsiębiorstwie Biełtransgaz (właściciel białoruskich gazociągów) rosyjskiemu koncernowi Gazprom, który już jest właścicielem połowy akcji. Strona białoruska uzależnia jednak tę transakcję od ulg w dostawach rosyjskiego gazu, co może odsunąć w czasie podpisanie umowy. Jeszcze w tym roku Rosja będzie oczekiwać zgody na połączenie białoruskich zakładów samochodowych MAZ z rosyjskim KAMAZ-em. Ponadto dla strony rosyjskiej ważną kwestią jest uzyskanie od Mińska gwarancji przestrzegania praw inwestorów rosyjskich na Białorusi. W dłuższej perspektywie realizacja scenariusza sprzedaży kolejnych strategicznych podmiotów może doprowadzić de facto do pozbawienia Białorusi suwerenności gospodarczej, a co za tym idzie zwiększenia kontroli politycznej ze strony Rosji. W specyfice Białorusi powyższy czynnik ma decydujące znaczenie, gdyż jej gospodarka w znacznym stopniu opiera się na grupie kilkunastu wielkich zakładów, które dostarczają większości dochodów budżetowych i są jednym z głównych instrumentów sprawowania władzy przez Alaksandra Łukaszenkę. Bez przedstawienia kompleksowego programu reform oraz złagodzenia polityki wewnętrznej Alaksandr Łukaszenka będzie nadal skazany na kosztowne wsparcie Rosji. Wprawdzie 31 maja białoruskie władze zwróciły się do MFW z oficjalną prośbą o udzielenie kolejnego już kredytu stabilizacyjnego na sumę do 8 mld USD, jednak na razie uzyskanie tego wsparcia wydaje się mało prawdopodobne. Niezależnie od źródła kredytowania władze Białorusi nie będą już w stanie uniknąć odkładanych od początku lat 90. reform rynkowych. Kontynuacja obecnej polityki doraźnych działań i administracyjnych ograniczeń może doprowadzić do krachu gospodarczego i/lub groźnego dla władz wybuchu niezadowolenia społecznego. Z kolei reformy oraz prywatyzacja będą prowadzić do podkopania systemu, który gwarantuje władzę Alaksandrowi Łukaszence.

Aneks 1

Najważniejsze aktywa białoruskie należące do rosyjskich inwestorów

· Biełtransgaz 50% akcji (Gazprom)

· MTS-Białoruś 49% (MTS Rosja)

· Rafineria w Mozyrzu 42,5% (Sławnieft’)

· Bank WTB 71,4% (Bank WTB)

· Biełgazprombank 98% (Gazprom)

· Biełpromstrojbank 97,9% (Sbierbank)

· Biełwnieszekonombank 97,4% (Bank WEB)

· Alfa Bank Białoruś 88% (Alfa Group)

· ŁUKoil–Białoruś, kontroluje sieć stacji benzynowych 100% (ŁUKoil)

· Jamał–Europa, główny rosyjski gazociąg tranzytowy (Gazprom)

· Grupa białoruskich zakładów zbrojeniowych, skupionych w ramach rosyjskiego konsorcjum Oboronitielnyje Sistiemy

Aneks 2

Białoruskie aktywa, o które zabiegają rosyjskie firmy

· Biełtransgaz (właściciel białoruskich sieci gazociągów – poza Jamałem) 50% akcji

· Rafineria w Nowopołocku i pozostały pakiet akcji rafinerii w Mozyrzu

· Zakład MAZ (fabryka ciężarówek)

· Zakład BiełAz (fabryka wielkogabarytowych pojazdów budowlanych)

· Azoty Grodno (zakład chemiczny)

· Biełtopgaz (dystrybutor gazu na Białorusi)

· Ropociąg Drużba na odcinku białoruskim

· Biełtelekom (największy operator sieci telefonicznej)

· Białoruska Fabryka Metalurgiczna (BMZ)

· Białoruska Kompania Potasowa Biełkalij (wydobywca soli potasowej i producent nawozów)

· Integral (producent komponentów elektronicznych)

za: osw.waw.pl

http://mercurius.myslpolska.pl

Jest więcej niż oczywiste, iż Polska nigdy nie pohańbi się byciem beneficjentem czyjegokolwiek kryzysu. Jesteśmy ponad to. – admin.

Czas Apokalipsy – mord na profesorach lwowskich. Zbliża się 70 rocznica wymordowania polskich profesorów we Lwowie. Warto przeczytac tekst, w którym Aleksander Szumański pisze także o udziale w tej zbrodni najemników ukraińskich. Wzgórze Wuleckie, pomnik w miejscu zbrodni.

KTO ZABIŁ PROFESORÓW LWOWSKICH? W poniedziałek 4 lipca 2011 roku będziemy obchodzić 70 rocznicę kaźni profesorów lwowskich wyższych uczelni na zboczu Kadeckiej Góry, obok ul. Wuleckiej, t. zw. Wzgórz Wuleckich we Lwowie. W miejscu zbrodni gdzie istniał krzyż brzozowy postawiono skromny krzyż metalowy na niewielkim betonowym cokole. Obok tablice z wyrytymi nazwiskami zamordowanych uczonych w językach ukraińskim i polskim. Każdego roku odbywa się w tym miejscu krótkie nabożeństwo, po którym jako część oficjalną stanowią przemówienia. Nie ma wspomnień rodzin pomordowanych, nie istnieją groby straconych profesorów, jako, że nastąpiło w październiku 1943 roku całospalenie zwłok. W roku 1943 na rozkaz Himmlera utworzono specjalne brygady, których zadaniem było niszczenie śladów morderstw masowych, oraz ostateczne likwidowanie obozów żydowskich. W dniu 8 października 1943 roku jedna z takich grup / t. zw. Sonderkommando 1005, które tworzyli Żydzi z obozu Janowskiego / odkopała grób rozstrzelanych w roku 1941 lwowskich profesorów. 9 października w święto Jom Kipur / Sądnego Dnia / w obozie znajdującym się w lesie Krzywczyńskim podpalono kolejny stos ponad dwóch tysięcy zamordowanych, potem popiół rozsiano po lesie i okolicznych polach. Więźniowie „Brygady Śmierci” chcąc rozpoznać zwłoki, szukali dokumentów. Odnaleźli m. in. przedmioty należące do profesorów Włodzimierza Stożka i Tadeusza Ostrowskiego. Dane te podał Leon Weliczker w spisywanym przez siebie pamiętniku, jedyny, któremu udało się zbiec z „Brygady Śmierci”. Relacjonował on dalej: ziemia była sucha, więc trupy nie były rozłożone, ubrania mało zbutwiałe. Z ubrań było widać, że to ludzie z lepszej sfery. U jednego wystawał złoty kieszonkowy zegarek z ładnym łańcuszkiem, u innych wypadły złote pióra. Zwłoki wywieziono do lasu Krzywczyńskiego, dorzucając je do ogromnego stosu z innych masowych grobów. Istnieje domniemanie, że w lesie Krzywczyńskim, znalazły się zwłoki mojego ojca doc. med. Maurycego Mariana Szumańskiego asystenta prof. Sołowija na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Ojciec mój został aresztowany przez gestapo po 4 lipca 1941 roku w swoim / naszym / mieszkaniu przy ul. Jagiellońskiej 4 we Lwowie i osadzony w więzieniu przy ul. Łąckiego we Lwowie wraz z innymi lwowskimi intelektualistami. Być może został rozstrzelany w drugiej egzekucji przez batalion ukraińsko – hitlerowski „Nachtigall” / „Słowik” / na dziedzińcu Zakładu Abrahamowiczów, a zwłoki z tej egzekucji wywieziono ciężarówką za miasto, gdzie spalono je w pobliskim lesie, jak setki ofiar. W ten sposób hitlerowcy, nauczeni odkryciem stalinowskich dołów śmierci w Katyniu, usiłowali zatrzeć ślady własnych zbrodni. Podpalony stos, zawierający około 2000 zwłok, pochłonął ciała lwowskich uczonych i ich towarzyszy. Popiół przesiany ze spalonych zwłok i zmielone resztki kości rozrzucono na pobliskich polach. Egzekucji dokonali żołnierze ukraińsko – hitlerowskiego batalionu „Nachtigall” pod dowództwem nacjonalisty ukraińskiego Romana Szuchewicza /„Tarasa Czuprynki”/. Roman Szuchewicz „wsławił się” strzałem w tył głowy w 1926 roku przy ulicy Zielonej we Lwowie wykonując swój wyrok śmierci na osobie kuratora ziemi lwowskiej Stanisława Sobińskiego. „Czuprynka” sprawował wówczas urząd referenta bojowego OUN-UPA. Był jednym z organizatorów zamachów na posła Tadeusza Hołówkę zamordowanego w Truskawcu w 1930 roku, Bronisława Pierackiego – Ministra Spraw Wewnętrznych, oraz szeregu policjantów. Na elewacji bocznej polskiej szkoły im. św. Marii Magdaleny we Lwowie istnieje żeliwna płaskorzeźba poświęcona mordercy OUN-UPA Tarasowi Czuprynce, której wmurowanie uważam za prowokację uwłaczającą polskiej racji stanu. Dyrektor szkoły nie protestował, jak również władze Rzeczypospolitej. Armia niemiecka wkroczyła do Lwowa 30 czerwca 1941 roku wypierając z niego pierwszych sowieckich okupantów. Niemcy witani byli gorąco przez część Ukraińców. Już następnego dnia do miasta weszło Einsatzkommando pod dowództwem SS- Brigadenfurhera dra Eberharda Schongartha, człowieka osławionego akcją aresztowania profesorów krakowskich UJ, AGH i Politechniki Krakowskiej w dniu 6 listopada 1939 roku w osławionej akcji Sonderaction Krakau. Równocześnie z oddziałami niemieckimi do miasta wkroczył ukraińsko – hitlrowski batalion SS „Nachtigall” pod dowództwem Theodora Oberlaendera.

Grupa Schongartha rozpoczęła swoją działalność już następnego dnia po wkroczeniu do Lwowa, ściśle według zaleceń Hitlera: „Polacy będą mieli tylko jednego Pana – Niemców. Dwaj panowie obok siebie nie mogą, i nie powinni istnieć. Dlatego wszystkich przedstawicieli polskiej inteligencji należy zgładzić”. Generalny gubernator Hans Frank w przemówieniu do SS i policji w dniu 30 maja 1940 roku powiedział: „ Nie da się opisać ile mieliśmy zawracania głowy z krakowskimi profesorami. Gdybyśmy sprawę tę / Sonderaktion Krakau / załatwili na miejscu miałaby ona całkiem inny przebieg. Proszę więc panów usilnie, by nie kierować już nikogo do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz podjąć likwidację na miejscu, względnie wyznaczyć karę zgodnie z przepisami. Każdy inny sposób stanowi obciążenie dla Rzeszy i dodatkowe utrudnienie dla nas. Posługujemy się tutaj / Sonderaktion Lemberg / całkiem innymi metodami, które będziemy stosować nadal”. Pierwszym aresztowanym wśród inteligencji polskiej w dniu 2 lipca 1941 roku we Lwowie był trzykrotny premier II RP prof. Kazimierz Bartel. Niemcy posiadali imienne listy osób przeznaczonych do likwidacji, sporządzone przez ukraińskich studentów-nacjonalistów. Aresztowani po rewizji to znaczy grabieży pieniędzy i wartościowych przedmiotów przewożeni byli do Bursy im. Abrahamowiczów na szczycie Wzgórz Wuleckich. Tam po krótkim przesłuchaniu wprowadzani byli grupami na pobliskie wzgórze Wuleckie i rozstrzeliwani przez ukraiński oddział „Nachtigall”. Istnieją opisy świadków mordu obserwujących egzekucję z okien pobliskich zabudowań. Wstrząsająca jest relacja prof. Franciszka Groera, wybitnego lwowskiego pediatry, który ocalał, dzięki temu, iż żona profesora była Angielką. Oto fragmenty owej relacji: „…brutalnie popychając wtłoczono nas do budynku i ustawiono w korytarzu twarzą do ściany. Jeżeli ktoś się poruszył, uderzali go kolbą lub pięścią w głowę. Była może 12.30 w nocy, a stałem tak nieruchomo do godziny 2. Mniej więcej co 10 minut z piwnicy budynku dobiegał krzyk i odgłosy wystrzałów. Wezwano mnie jako dziesiątego, może dwunastego z rzędu. Jednym z zabitych w Bursie był młody inżynier Adam Ruff, zabrany wraz z matką i ojcem z mieszkania profesora Ostrowskiego. Gdy w trakcie przesłuchania doznał ataku epileptycznego, rozwścieczony oficer niemiecki bez wahania zastrzelił go. Krwawiące zwłoki wynieśli później czterej profesorowie, prowadzeni na własną egzekucję, a matce Ruffa i profesorowej Ostrowskiej kazano zmyć krew z posadzki Bursy”. Około 3 rano 4 lipca, w płaskiej wnęce na stoku wzgórza żołnierze wykopali prostokątny dół. Miał on kilkanaście metrów kwadratowych i był przedzielony w poprzek nie przekopanym wałem. Skazanych przyprowadzano z Bursy i ustawiono na płaskiej części zbocza, prawdopodobnie tam, gdzie obecnie znajduje się krzyż. Po obu stronach grupy stali niemieccy oficerowie z rewolwerami w ręku. Skazanych sprowadzano kilkanaście metrów niżej do miejsca egzekucji. Pluton egzekucyjny składał się z 4 – 6 umundurowanych Ukraińców. Skazanych czwórkami ustawiano na wale. Po salwie plutonu wszyscy, przodem lub tyłem wpadali do dołu. Wśród rozstrzelanych 4 lipca były 4 kobiety i ksiądz. Ostatnią rozstrzelaną była kobieta w długiej czarnej sukni. Schodziła sama, słaniając się. Gdy przyprowadzono ją nad jamę pełną trupów, zachwiała się, ale oficer przytrzymał ją, żołnierz strzelił i wpadła do jamy. Po egzekucji żołnierze zdjęli płaszcze, zakasali rękawy i łopatami zasypywali grób. Następnie ubito ziemię. Robiono to ostrożnie, aby się nie zabrudzić, bo ziemia była silnie zbryzgana krwią. Niektórzy skazani mogli zostać zasypani żywcem, gdyż po salwie nie dobijano rannych. Zamordowano wtedy 40 osób, a dzień później dalsze dwie. Najstarszy miał w chwili rozstrzelania 82 lata. Dopiero 26 lipca 1941 roku zgładzono prof. Politechniki Lwowskiej Kazimierza Bartla – trzykrotnego premiera Rządu II Rzeczypospolitej. Aresztowany najwcześniej bo 2 lipca, przebywał w więzieniu na Łąckiego, do 26 lipca, gdzie usiłowano zrobić z niego konfidenta gestapo. Profesor Kazimierz Bartel oddał życie z honorem. Na Wzgórzach Wuleckich życie oddało 45 osób. Batalion SS „Nachtigall” wchodził w skład Legionu Ukraińskiego, utworzonego przez hitlerowców z ukraińskich nacjonalistów. Batalion był ubrany w mundury niemieckie. W okresie poprzedzającym wojnę ze Związkiem Sowieckim był specjalnie szkolony do zadań sabotażu i dywersji w Neuhammer. Szkolenia te nadzorował osobiście profesor niemieckiego uniwersytetu im. Karola IV w Pradze, dziekan wydziału nauk politycznych, porucznik Abwehry – Theodor Oberlaender. Po zajęciu Lwowa przez Niemców nastąpił szczególnie okrutny pogrom ludności, zwłaszcza żydowskiej. Na terenie Lwowa działały niezależnie od siebie – dwie grupy: jednostki Abwehry, wspomagane przez nacjonalistów ukraińskich z batalionu „Nachtigall”, formacje Sicherheistdienstu, wspomagane przez milicję ukraińską i oddziały Wehrmachtu. Milicja ukraińska występująca po cywilnemu, jedynie z żółto – niebieskimi opaskami na ramionach stanowiła organ terroru samozwańczego rządu Stećki, powołanego do życia dekretem wodza Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, Stepana Bandery. Po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej Lwów został zajęty przez hitlerowców jak wspomniałem 30 czerwca 1941 roku, lecz już na 7 godzin przed zajęciem miasta przez dywizję strzelców alpejskich wkroczyła do miasta niemiecko-ukraińska grupa Abwehry, pozostająca pod osobistym dowództwem Theodora Oberlaendera. W skład grupy oprócz oddziałów wojska i policji niemieckiej wchodził również batalion ukraińsko – hitlerowski „Nachtigall” pod dowództwem Romana Szuchewicza – „Czuprynki” i por. Herznera z oficerami będącymi w ścisłym kontakcie ze Stepanem Banderą, Iwanem Hryniochem i Jurijem Łopatynśkim, a także grupą cywilów z kierownictwa radykalnego skrzydła OUN: Jarosławem Stećko, Iwanem Radłykiem, Stepanem Pawłykiem, Stepanem Łemkowskym, Dmytro Jaciwem. Nastały straszne, tragiczne dni i noce dla miasta. Ślepa nienawiść, okrucieństwo, bestialstwo zaczęły prześcigać się w masowych zbrodniach na bezbronnej, niewinnej ludności Lwowa– wspomina tamte dni Jacek Wilczur świadek tamtych wydarzeń. Morderstwa pojedyncze i grupowe rozpoczęły się nazajutrz po zajęciu Lwowa przez hitlerowców. Razem z Niemcami wkroczyli do Lwowa Ukraińcy w mundurach niemieckich. Była to grupa wyjątkowo wrogo odnosząca się do w stosunku do ludności polskiej i żydowskiej. Ich to właśnie nazywano „Ptasznikami”. Nazwa ta pochodziła od symboli ptaków wymalowanych na jej wozach i motocyklach. Powszechnie wiadomo było, iż grupy nacjonalistów ukraińskich, ukraińska milicja i Niemcy dokonują aresztowań z uprzednio przygotowanych list. Aresztowano w pierwszych dniach inteligencję – profesorów, artystów, nauczycieli szkół powszechnych, młodych księży. Aresztowanych wożono do gmachu gestapo przy ulicy Pełczyńskiej, do Brygidek, do więzienia przy ul. Łąckiego, lub więzienia na Zamarstynowie. Osoby aresztowane już wieczorem 30 czerwca i w następne dni wywożono do kilku miejsc i rozstrzeliwano. Zdarzało się , że aresztowanych bito przed egzekucją. Miejscami straceń były Winniki pod Lwowem, Wzgórze Kortumówki, Żydowski Cmentarz, ul.Zamarstynowska. Egzekucje masowe / pogromy Polakow i Żydów / trwaly do 2 lipca. Póżniej nadal trwały egzekucje poszczególnych osób i grup. Mówiono, iż „Ptasznicy” mordowali czterema sposobami: rozstrzeliwali, zabijali młotem, bagnetem, bądź bili, aż do zabicia. Od ludzi którzy byli świadkami aresztowań zamieszkałymi przy ul. Arciszewskiego, Kurkowej, Teatyńskiej, Legionów i Kazimierzowskiej wiadomo było, iż „Ptasznicy” w czasie aresztowań nosili mundury Wehrmachtu kończy swą opowieść Jacek Wilczur.

A tymczasem? Nieopodal kościoła św. Elżbiety we Lwowie wznosi się pomnik ludobójcy i polakożercy Stepana Bandery, ul. Leona Sapiehy we Lwowie nosi nazwę Stepana Bandery, a prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko wyniesiony do prezydentury przez Wałęsę i Kwaśniewskiego weteranom OUN – UPA przyznał prawa kombatanckie, przywożąc wcześniej garść ukraińskiej / ? / / czytaj lwowskiej /ziemi która urodziła Jacka Kuronia na jego grób, równocześnie określając Kuronia jako wielkiego Polaka i wielkiego Ukraińca ! Aleksander Szumański

Prokuratura chce ponownych badań DNA Prokuratura wojskowa zabiega u rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej o udostępnienie próbek DNA. Chodzi o wyjaśnienie wątpliwości związanych z dokumentacją sądowo-lekarską wytworzoną przez Rosjan. Śledczy proszą m.in. o próbkę materiału genetycznego brata prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Jarosława Kaczyńskiego. Informację o tym, że prokuratura zwróciła się o możliwość pobrania materiału od niektórych rodzin, potwierdził mec. Rafał Rogalski. Materiał genetyczny mógłby okazać się potrzebny do wyjaśnienia nieścisłości w dokumentacji medycznej, jakie prokuratura wojskowa otrzymała od Rosjan. Decyzja jest w ręku rodzin; próbki DNA były już raz pobierane, tuż po katastrofie, i wysyłane do Moskwy. W ocenie prawników, najlepszym rozwiązaniem dla wyjaśnienia wszelkich nieścisłości związanych z sekcją i identyfikacją ciał byłaby zgoda prokuratury na ich ekshumację. – Prokuratura będzie się teraz zajmowała badaniem DNA przez następne miesiące. Lepszym rozwiązaniem byłaby po prostu zgoda na ekshumację, jeżeli rodziny tego sobie życzą – mówi Stefan Hambura, pełnomocnik prawny Janusza Walentynowicza, syna Anny Walentynowicz. Rodziny ofiar będą przesłuchiwane na okoliczność stanu zdrowia swoich bliskich, którzy zginęli w katastrofie. – DNA tuż po katastrofie było pobierane od niektórych rodzin. Co się w takim razie z tym materiałem stało? Wiele rodzin nie oddało żadnych próbek, a ich bliscy mimo to zostali zidentyfikowani, tyle że do dziś nie wiadomo, na jakiej podstawie. Wiele rodzin nie ma do tej pory dokumentów z identyfikacji, nie wiadomo, na jakiej podstawie wystawiono akty zgonu – ocenia krótko Beata Gosiewska, wdowa po Przemysławie Gosiewskim. Wezwanie z prokuratury otrzymał już m.in. dr Dariusz Fedorowicz, brat Aleksandra Fedorowicza, tłumacza w Kancelarii Prezydenta. – Nie udzielę żadnych informacji, dopóki nie zobaczę tego, czym prokuratura dysponuje. Do tej pory nie miałem możliwości zobaczenia jakiejkolwiek dokumentacji sekcyjnej. Ze strony prokuratury wciąż słyszę, że jest ona niekompletna. Chciałbym najpierw zobaczyć to, czym prokuratura dysponuje, zapoznać się z opisami sekcji zwłok, by móc się do tego ustosunkować – mówi Fedorowicz. Anna Ambroziak

Polska jak kolonia W Polsce płaca minimalna wynosi 1386 zł brutto, czyli 1032, 34 można dostać na rękę. Według danych GUS w grudniu 2009 r. wynagrodzenie minimalne pobierało 313 596 osób. Oczywiście nie policzono tu osób pracujących w firmach zatrudniających mniej niż 9 osób, pracujących na umowę zlecenia itp. Rola społeczną płacy minimalnej powinno być zapewnienie niezbędnych środków utrzymania. Takie jest założenie. Chodzi nie tylko o utrzymanie pracownika. Z płacy tej powinna się móc utrzymać także jego rodzina. Minimum socjalne szacowane od 1981 r. w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych w roku 2010 wynosiło dla rodziny z jednym dzieckiem (od 4 do 6 lat) 2354,02. Dla rodziny z dwojgiem dzieci (jedno starsze, 13-15-letnie, drugie młodsze 4-6 lat) – 3018,57. IPiSS wylicza też inne kryterium – minimum egzystencji, zwane czasem minimum biologicznym, poniżej której następuje biologiczne zagrożenie życia oraz rozwoju psychofizycznego człowieka. Minimum biologiczne dla gospodarstwa domowego z jednym dzieckiem od 4 do 6 lat w roku 2010 wynosiło 1145, 64 zł. Rodzina, w której pracowała tylko jedna osoba, zarabiając minimum mogła egzystować na tym poziomie. Jednak przy dwójce dzieci już nie. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, odsetek pracowników żyjących w rodzinach, w których poziom wydatków był niższy od minimum egzystencji, wyniósł w 2010 roku 12 %. Zarabiający minimum Polacy będą mieli głodowe emerytury. O wykształceniu dzieci też mogą zapomnieć, co w efekcie dalej generuje biedę. Niska płaca minimalna to niższe świadczenia naliczane na jej podstawie np.: dodatki za pracę w nocy, zasiłek chorobowy itp. Każde próba podwyższania płacy minimalnej budzi ostre protesty pracodawców. Ich koronnym argumentem przeciw podwyżkom jest wzrost cen wytwarzanych produktów, a więc spadek konkurencyjności firm i wzrost bezrobocia (bo pracodawców nie będzie stać na zatrudnianie tak „wysoko” opłacanych pracowników). Tymczasem, jak wynika z raportu „Saratoga HC Benchmarking” opublikowanego przez PricewaterhouseCoopers (badanie prezentuje dane za 2009 rok), w Polsce z każdej złotówki zainwestowanej w pracownika jego szef odzyskuje przeciętnie 1,56 zł (średnia dla Europy to 1,17, w Stanach Zjednoczonych 1,43 zł. Tylko w Rosji pracodawcy osiągają lepsze wyniki – 1,87). Dzieje się tak dlatego, że u nas pracodawcy maja bardzo małe nakłady na pracę a więc i na wynagrodzenia pracowników. Gdy w Polsce zamrożono płacę z powodu tzw. kryzysu płace na Zachodzie szły w górę. Analizie funkcjonowania minimalnego wynagrodzenia w Polsce, sporządzona przez prof. Jacukowicz w 2007 roku, nie stwierdziła zależności pomiędzy wysokością minimalnego wynagrodzenia ani wysokością płacy przeciętnej a sytuacją na rynku pracy. Do podobnych wniosków doszli wcześniej badacze z USA i powołana w W. Brytanii, po wprowadzeniu na Wyspach płacy minimalnej, specjalna komisja monitorowania skutków tej decyzji. Jak mówi prof. Jerzy Żyżyński z Uniwersytetu Warszawskiego: – To jest perspektywa kraju kolonialnego. Kolonialiście potrzebna jest tania siła robocza, bo produkuje po to, by produkt wywieźć z kraju, a nie po to, by zaspokajać potrzeby tubylców. W Polsce znaczna część gospodarki została przejęta przez koncerny zagraniczne, które, siłą rzeczy, są zainteresowane obniżaniem, nie podnoszeniem płac. /BK/

Na podstawie: INTERIA.PL, Tygodnik Solidarność

Ryszard Kukliński, Zbigniew Herbert, Jarosław Kaczyński zdradzeni o świcie W krakowskim Parku dra Henryka Jordana 12 czerwca 2011 odbyła się uroczystość związana z 81 rocznicą urodzin płk. Ryszarda Kuklińskiego. Uroczystość zorganizował – jak zwykle – fundator rzeźby popiersia jubilata – patriotyczny prezes krakowskiego Parku dra Henryka Jordana Kazimierz Cholewa Oto tekst wygłoszony z tej okazji przez niżej podpisanego:

Obchodząc 81 rocznicę urodzin płk Ryszarda Kuklińskiego, daje się zauważyć iż te osoby, które powodują kontrowersje wobec jego patriotycznej działalności godzą w polską rację stanu. Kukliński ujawniając wojskowe plany Amerykanom, udaremnił sowiecką interwencję w Polsce w 1981 r., a także potencjalną inwazję wojsk Układu Warszawskiego na Zachód – przygotowywaną latami przez sowietów, w wyniku której (wg sowieckich planów) Polska zostałaby zniszczona na skutek uderzeń nuklearnych broniącego się Zachodu. Sowieckie plany zakładały śmierć wielu milionów Polaków. Zdaniem płk Kuklińskiego można było zapobiec tym planom, jedynie poprzez przekazanie ich Amerykanom, aby wytrącić w ten sposób sowietom z rąk efekt zaskoczenia. Kukliński uratował Polaków przed zagładą i kalectwem, zmianami popromiennymi, oparzeniami i latami wycia z bólu w ruinach i zgliszczach miast. Uratował też co najmniej kilkaset milionów ludzi na świecie od atomowej zagłady. Z tego też powodu został znienawidzony i mimo programu ochrony przez Amerykanów, jego i rodziny, KGB dostało jego dwóch synów, których zabiło za zdradę katów Polski. W tę akcję zostały zaangażowane monstrualne środki, zemsta musiała być straszna i taka właśnie była. Doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Jimmy’ego Cartera prof. Zbigniew Brzeziński nazwał go „pierwszym polskim oficerem w NATO”, a wywiad USA scharakteryzował go jako patriotę i idealistę, którego celem była walka o wolność Polski; za przekazywane tajne materiały nigdy nie pobierał wynagrodzenia. Po rehabilitacji płk Kukliński otrzymał honorowe obywatelstwa miast Krakowa i Gdańska. O pośmiertne podniesienie pułkownika Kuklińskiego do rangi generała zwróciła się 18 lutego 2004 do prezydenta RP inicjatywa polityczna „Centrum” pod przewodnictwem prof. Zbigniewa Religi.

Działalność patriotyczną Kuklińskiego przełożył metaforycznie na język poezji Zbigniew Herbert, polski poeta, eseista, dramatopisarz, autor słuchowisk; kawaler Orderu Orła Białego. W latach osiemdziesiątych XX w. Herbert stał się sztandarowym poetą polskiej opozycji. Od 1986 mieszkał w Paryżu, gdzie współpracował z „Zeszytami Literackimi”. Do Polski powrócił w 1992 roku. Urodził się we Lwowie 29 października 1924 roku. Pochodził z polskiej rodziny o tradycjach kulturalnych i patriotycznych. Był synem Marii z Kaniaków i Bolesława Herberta, legionisty, prawnika, profesora ekonomii. Jako poeta zadebiutował na łamach prasy w 1950. Jego debiut książkowy, tom wierszy „Struna światła” ukazał się w 1956. 10 lipca 2007 roku Sejm Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił rok 2008 „Rokiem Zbigniewa Herberta”. Do najbardziej cenionych dzieł Herberta należy cykl utworów o Panu Cogito, postaci zanurzonej we współczesności, a jednocześnie mocno zakorzenionej w europejskiej tradycji kulturowej. W literaturze polskiego romantyzmu etos poety – wieszcza i jego wizjonerstwa określany jest jako profetyzm. Zjawisko to spotykane jest również w religiach, jako przekonanie o jednostkach powoływanych przez Boga do głoszenia Jego woli i przepowiadania przyszłości – prorokowanie. W „Dziadach” cz. III. w widzeniu księdza Piotra zamieścił Adam Mickiewicz wizję Polski jako zbawiciela narodów. Ksiądz Piotr ujrzał historię Polski na kształt męki Chrystusa – poprzez Sąd, Drogę Krzyżową, Ukrzyżowanie i Wniebowstąpienie. Proroctwo przyszłości jaką ujrzał , jest zapowiedzią wyzwolenia. „Księgi narodu polskiego” i „Księgi pielgrzymstwa polskiego”, stylizowane na wypowiedź biblijną, zawierają bezpośrednią wykładnię mesjanizmu narodowego. Znów dzieje Polski interpretowane są na wzór dziejów Chrystusa, jej niewola jako cierpienie za inne narody, a polscy emigranci /pielgrzymi/ jako apostołowie wolności. W „Kordianie” Juliusza Słowackiego także widoczna jest profetyka w postaci mesjanizmu narodowego, ale w innym wydaniu. Polska jest Winkerlidem narodów europejskich. Słowacki przywołał historię Winkerlida – szwajcarskiego rycerza, który dla zwycięstwa poświęcił życie. Mesjanizm tej postaci posiada mniej boski wymiar, realia historyczne /powstanie listopadowe/ znajdują bardziej polityczne niż religijne wyjaśnienie – lecz to także jest koncepcją poświęcenia się za inne kraje /Kordian na szczycie Mont Blanc/.W sposób bezpośredni Słowacki prorokował powołanie Jana Pawła II na Stolicę Apostolską w utworze „Słowiański papież”, który powstał w 1848 roku:

„…Pośród niesnasek Pan Bóg uderza

W ogromny dzwon,

Dla słowiańskiego oto papieża

Otworzył tron…

Ten przed mieczami tak nie uciecze

Jako ten Włoch,

On śmiało, jak Bóg, pójdzie na miecze;

Świat mu to proch…

… Na jego pacierz i rozkazanie

Nie tylko lud

Jeśli rozkaże, to słońce stanie,

Bo moc to cud…

…A trzeba mocy, byśmy ten pański

Dźwignęli świat:

Więc oto idzie papież słowiański,

Ludowy brat…

…On rozda miłość, jak dziś mocarni

Rozdają broń,

Sakramentalną moc on pokaże,

Świat wziąwszy w dłoń…

Zdrowie przyniesie, rozpali miłość

I zbawi świat;

Wnętrze kościołów on powymiata,

Oczyści sień,

Boga pokaże w twórczości świata,

Jasno jak dzień”…

Etos poety – wieszcza XX wieku przypadł w udziale mojemu ziomkowi lwowianinowi Zbigniewowi Herbertowi. Znawcy poezji twierdzą, iż właśnie Zbigniew Herbert powinien być laureatem literackiej nagrody Nobla dla Polski. Dla mnie ogromnie prestiżową nagrodą jest Nagroda Pierścienia i tytuł Księcia Słowa (Rada Naczelna Zrzeszenia Studentów Polskich), którą uzyskał Zbigniew Herbert w 1961 roku. Publicysta lwowski Mariusz Olbromski na łamach „Lwowskich Spotkań” nazwał Zbigniewa Herberta „Poetą wierności”. Twórczość Zbigniewa Herberta powstała z potrzeby oporu w okresie powojennym wobec narzuconego siłą Polsce zniewolenia, sprzeciwu wobec przemilczania dziedzictwa kulturowego, podważania tradycyjnego systemu wartości. Z negacji konformizmu i relatywizmu. Jest artystyczną relacją o niebezpieczeństwach, jakie napotyka świadomość współczesnego człowieka szukającego wytrwale istoty swej powinności, narażonego na amnezję historyczną i wydziedziczenie. Jak chyba żadna poezja współczesna w Polsce jest pełna współczucia dla pokrzywdzonych – obecnie i w przeszłości. Czerpiąc twórczo z miłością i wielkim znawstwem ze skarbca Biblii i kultury antycznej Herbert nieustannie bierze w obronę współczesnego człowieka przed zagrożeniem jakie niesie historia. Unika jednak łatwego dydaktyzmu i prostych rozwiązań, raczej niepokoi sumienia i wzywa do własnych poszukiwań. „Przesłanie Pana Cogito” należy do utworów wieszczych. Alegoria jest w tym utworze umowna, ale przerażająco wieszcza – przewidująco – prorocza, ale i dająca nadzieję:

„.ocalałeś nie po to, aby żyć

masz mało czasu trzeba dać świadectwo

bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny

w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy

a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze

ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają

pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę

a kornik napisze twój uładzony życiorys

i nie przebaczaj zaiste nie w twojej moc

przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie.”

Utwór powstał w 1974 roku.

I oto 10 kwietnia 2010 roku wydarzył się Dramat Narodowy. A w rok po Tragedii Smoleńskiej Jarosław Kaczyński sięgnął do Herberta: „można o nich powiedzieć, tak jak powiedział o innych, wielki poeta: „zostali zdradzeni o świcie.”

Wszyscy, którzy udawali się do Katynia, aby oddać hołd pomordowanym, zostali zdradzeni o świcie – powiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński podczas inauguracji „Ruchu społecznego im. prezydenta Lecha Kaczyńskiego”. Oczywiście inni politycy, również sięgali do cytatów poetyckich, jak np. Donald Tusk, który w czasie wygłaszania expose’e sięgnął do Cypriana Kamila Norwida, apelując do posłów: „wolni ludzie, tworzyć czas”. Prezydent Bronisław Komorowski poetów nie cytuje, ponieważ sam pisze:

Podziękowanie posłankom PO

Wielkie dzięki drogie panie

wielkie dzięki za poparcie, za zachętę,

bym w wyborcze stawał szranki,

wielkie dzięki ale przyznam,

że gdy tyle pań dokoła

nie wybory mi się marzą

ale inne kwestie zgoła

Podczas obchodów 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte Tusk cytował węgierskiego pisarza Sandora Marala, „Gazeta Wyborcza” sięgnęła po poezję w walce politycznej zwalczając opowiadający się za lustracją rząd premiera Jana Olszewskiego , prezentując wiersz Wisławy Szymborskiej „Nienawiść”. „ Jest – nie ukrywam – we mnie ten straszny ból, ból, który wynika z tęsknoty, która nigdy nie zostanie ukojona , bo przecież ci, którzy odeszli, ci których kochaliśmy, już nie wrócą. Ale jest w nas także ból inny – społeczny, narodowy – mówił Jarosław Kaczyński podczas inauguracji Ruchu społecznego im. Lecha Kaczyńskiego w Sali Kongresowej w Warszawie”. I wówczas ujrzałem dwie Polski. Tę moją ojczyznę do której dramatu odwołał się Jarosław Kaczyński w rok po Tragedii Smoleńskiej sięgając do Herberta: „można o nich powiedzieć, tak jak powiedział o innych wielki poeta: „zostali zdradzeni o świcie”, tę Polskę z „Przesłanie Pana Cogito” należącego do utworów wieszczych z umowną alegorią , ale przerażająco wieszczą – przewidująco – proroczą, ale i dająca nadzieję. Tę Polskę „namiotową” z bohaterską redaktor Ewą Stankiewicz. I tę Polskę służb mundurowych pałujących, wyzywających, gazujących i upokarzających obrońców wiary, obrońców symbolu męki pańskiej, krzyża Chrystusowego. Polskę prowokatorów, upokarzających Obrońców Krzyża, bezczeszczących w sposób uwłaczający człowieczeństwu Krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Polskę znanego z przeszłości komunistycznej symbolu – księży patriotów i biskupów – traktujących Krzyż jak niepotrzebny mebel, zabraniającą księdzu Stanisławowi Małkowskiemu, kaznodziei, kapelanowi „Solidarności”, socjologowi, publicyście, społecznikowi, działaczowi opozycji demokratycznej w czasach PRL, modlitwy przed Krzyżem pod groźbą ekskomuniki, Polskę bezczeszczącą Krzyż papieski na krakowskich Błoniach, Stalowej Woli, na szczycie Polski, tatrzańskich Rysach. Czy tylko ze strachu przed pamięcią narodową o prezydencie prof. Lechu Kaczyńskim? I tę Polskę z wdową po Herbercie, Katarzyną Dzieduszycką rozsyłającą do mediów oświadczenie, w którym zaprotestowała przeciw „wykorzystywaniu twórczości męża do celów politycznych”,

która jeszcze przed rokiem nie miała nic przeciwko wykorzystywaniu nazwiska Herbert do celów politycznych.

Która w maju 2010 roku wysłała list, deklarując w wyborach prezydenckich zdecydowane poparcie dla Bronisława Komorowskiego. Rzeczniczka sztabu Komorowskiego, poseł Małgorzata Kidawa – Błońska / PO / wówczas komentowała:

„cieszę się, bo uważam, że Herbert jest własnością wszystkich Polaków i wszyscy mamy prawo czytać jego wiersze, niezależnie od przekonań politycznych”.

To nie pierwsze polityczne starcie z wdową po poecie, z jego twórczością w tle. W 2000 roku Telewizja Polska wyemitowała film Jerzego Zalewskiego „Obywatel poeta” poświęcony zmarłemu w 1998 roku pisarzowi. Herbert mówił w nim o redaktorze naczelnym „Gazety Wyborczej” :

„Michnik jest manipulatorem . To jest człowiek złej woli, kłamca, oszust intelektualny”.

Po emisji tego filmu Katarzyna Herbert w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” przekazała Jackowi Żakowskiemu, że Herbert nadużywał alkoholu i miał problemy z postrzeganiem rzeczywistości. Katarzyna Herbert przy innych okazjach, tak w osobistych zwierzeniach, jak i w wywiadach sugerowała występujące u męża objawy choroby psychicznej z alkoholizmem. Katarzyna Herbert de domo Dzieduszycka jest spokrewniona z Wojciechem Dzieduszyckim ksywa „Turgieniew”, niesławnej pamięci hrabią lwowianinem kapusiem. Czyżby nie wiedziała o działalności krewniaka wcześniej, przed ujawnieniem? Dzieduszycki wyznał, że został „zmuszony” do współpracy z organami służb bezpieczeństwa w 1949. Hrabia przyznał w nim, że zmuszono go do podpisania tzw. lojalki, robiąc z niego w ten sposób tajnego współpracownika SB. Z lat 1949 – 1971 zachowało się jego 400 ręcznie pisanych raportów, dotyczących głównie wrocławskich środowisk kulturalnych. Z wyjazdów zagranicznych donosił również na działaczy emigracyjnych: generała Stanisława Maczka, swojego ziomka, Jana Nowaka-Jeziorańskiego.

„…na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną”… Zbigniew Herbert.

Los bywa zmienny – Bóg zadziwiający.

Ilu Kuklińskich ześle nam jeszcze Bóg, aby katów „zdradzili o świcie?”.

Aleksander Szumański

Legislacyjny podbój małżeństwa. Taktyka “małych kroków” na przykładzie francuskich homosiów Nie tylko nad Wisłą temat związków homoseksualnych staje się coraz mniej strawnym rodzajem kiełbasy wyborczej. Podobnie dzieje się we Francji. Chociaż projekt ustawy o dopuszczalności „małżeństw” jednopłciowych nie ma w obecnym parlamencie żadnych szans, socjaliści starają się go przeforsować. Zresztą nie chodzi tu o realizację, ale o odpowiednie przygotowywanie gruntu na przyszłość i o wybory prezydenckie. Tym bardziej, że wg instytutu badawczego Sofres już 58% wytresowanych odpowiednio Francuzów mówi homo-„małżeństwom” „tak”. Projekty podobnych ustaw pojawiają się dość dziwnie przy kolejnych wyborach – ostatnio w 2008 roku przy okazji wyborów samorządowych.

Teraz temat powrócił przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. Potencjalny kandydat Partii Socjalistycznej na prezydenta, Franciszek Holland, wywodzi prawa do homo-„małżeństw” z haseł rewolucji francuskiej: „wolność zostawia możliwość kochającym się osobom zjednoczyć się niezależnie od płci”; (…) „równość daje każdemu związkowi dwóch osób (swoją drogą dlaczego nie np. trzech?), niezależnie od płci, te same prawa bez żadnej dyskryminacji”. O braterstwie nie było, ale to też dość łatwo da się do promocji homosiów wykorzystać (np. jako najwyższa forma fraternité?). Ostatecznie we francuskim Zgromadzeniu Narodowym debata nad projektem ustawy zgłoszonym przez Partię Socjalistyczną się odbyła. Wcześniej projekt odrzuciła komisja parlamentarna, więc i tak szans na jego przeforsowanie nie było. Jednak tego typu „taktyka salami” robi swoje. Chociaż większość parlamentarzystów rządzącej Unii na rzecz Ruchu Ludowego (UMP) była przeciwna tego typu związkom, to w jej szeregach można dostrzec coraz więcej niekonsekwencji i pęknięć. Poparcie dla projektu socjalistów wyraził m.in. deputowany UMP Franek Riester. Sprawę nagłośniły także akcje homoseksualnego lobby. Przed budynkiem Zgromadzenia Narodowego doszło do manifestacji zorganizowanej przez międzystowarzyszeniową „Inter-associative lesbienne, gaie, bi et trans” (LGBT). Szef tej organizacji, Laurenty Blanc, twierdził przed kamerami TV, że „Mikołaj Sarkozy w czasie kampanii wyborczej w roku 2007 zobowiązał się do legalizacji małżeństw homoseksualnych i jak dotychczas nie wywiązał się z tych obietnic”. Nikt nie ma wątpliwości, że środowiska homoseksualnych lobbystów starają się tego typu akcjami (nawet skazanymi z góry na niepowodzenie) przygotować odpowiedni grunt do zmian prawa i w odpowiednim momencie to wykorzystać. Wystarczy tylko sprzyjający układ polityczny, który „małżeństwa homosiów” już tylko przyklepie… (Bogdan Dobosz, Francja) Warto dodać, że nad Sekwaną tradycja prawnej asymilacji homoseksualistów ma długie korzenie. Francja już w 1791 zdepenalizowała akty homoseksualne więc wyłożone przez naszego korespondenta tłumaczenie homo-małżeństw Rewolucją Francuską ma głębszy sens. Co więcej francuscy deputowani już za rządów Lionela Jospina (1999) zalegalizowali tzw. związki cywilne (fr. Pacte civil de solidarité, w skrócie PACS). Formalizują one “nieformalne relacje między dwojgiem ludzi bez względu na płeć”. Osobom, które podpisały PACS łatwiej dziedziczyć majątek, rozliczać się z fiskusem itp. Choć PACS-y ułatwiły życie francuskim homoseksualistom to ich celem było głównie przygotowanie gruntu do kolejnej prawnej asymilacji. Jak pokazał Bogdan Dobosz wpisały się one w politykę małych kroków (“taktyka salami”), której celem jest pełne zrównanie praw par homoseksualnych z małżeństwami. Kolejny – po PACS-ach – krok w kierunku uznania “rodzin” jednopłciowych uczynił francuski sąd, który w 2004 roku uznał dwie lesbijki za prawnych rodziców trójki dzieci urodzonych przez jedną z nich (sztuczne zapłodnienie). Tempo podboju sfer zarezerwowanych dla par heteroseksualnych pozwala przypuszczać, że geje i lesbijski nie będą musieli przesadnie długo domagać się statusu pełnoprawnych “małżonków”. (Wojciech Nowak, Czechy) Bogdan Dobosz

13 czerwca 2011 Pasztetowa na wybory.. Bo już nie kiełbasa, ani nie kaszanka, tylko pasztetowa z samym papierem toaletowym wewnątrz- jak to w demokracji sterowanej. Demokracja też się degeneruje w sferze obietnic. Ile już tego było przez dwadzieścia lat! Góry głupstw wypowiadanych i transmitowanych dalej - przy pomocy środków masowej dezinformacji i przy okazji rażenia. Było po 100 i 300 milionów, były darmowe mieszkania i darmowe minimum socjalne. A ile ulg! Jakby wszystkie dokładnie policzyć, to nikt by niczego nie płacił. Im więcej obietniczych ulg- tym więcej w budżecie. Jak to jest? I tak leją tę wodę bezkarnie, bo w demokracji nie ma żadnej odpowiedzialności, nie licząc odpowiedzialności tzw. politycznej, czyli żadnej. Bo najwyżej przechodzi jeden z drugim demokrata, z jednej demokratycznej bandy- do innej, równie demokratycznej, co poprzednia, w której się zgnoił. A teraz będzie gnoił nas i siebie.. Prawo i Sprawiedliwość Społeczna zaprezentowała program wyborczy podczas ursynowskiej nocy obietnic w konwencji tradycyjnej, czyli bez pokrycia, tak jak wszystkie czeki bez pokrycia w demokracji służb i klik., Poukładanych wzdłuż i wszerz naszego życia. Bardzo ciekawe propozycje. Ciekawe propagandowo i łudząco podobne do innych propozycji partii demokratycznych populistycznie i populistycznych demokratycznie. Jak Prawo i Sprawiedliwość Społeczna zrealizuje te propozycje, to koniec z Polską, najprędzej z finansami – i koniec z nami. Utopią nas w tych ulgach i obietnicach. Nadmuchiwanie balona obietnic trwa przed każdymi demokratycznymi wyborami. Ale balon ma to do siebie, że czasami pęka, szczególnie jak z nadmuchiwanych wyborczo - robi się na chama – balona. Żaden balon nie wytrzyma takiego fałszywego ciśnienia. Już się rzygać chce od tego balonowania i nadmuchiwania. Pijak wraca do domu o czwartej nad ranem: - Gdzie byłeś? - pyta żona. - Na…..czynie. - Na jakim czynie? - Naczynie, bo będą rzygał.. Całość bajek wyborczych nazywa się ”Szansa dla młodych”. Będzie „ tanie” budownictwo dla młodych, „bezpłatny” drugi kierunek studiów na uczelniach państwowych, będą tanie bilety komunikacyjne dla młodych i młodszych od tych młodych, ale starszych od jeszcze uczniów- młodych. Akurat bilety drożeją, bo władza lubi się bawić i wydawać, więc będzie jak znalazł. 51 procentowa ulga komunikacyjna, za którą zapłacą pozostali, którzy ulgi nie mają, i Prawo i Sprawiedliwość Społeczna im ich nie załatwi. Załatwi tylko wybranym- pod demokratyczne wybory. Bo Prawu i Sprawiedliwości Społecznej chodzi o wybory. A dlaczego tylko jeden, drugi kierunek studiów” za darmo”? Oczywiście za ten drugi kierunek” za darmo” zapłaci ten, który wcale nie studiuje i nie chce się uczyć tych propagandowych głupstw, których się nauczy ten studiujący” za darmo”, a potem szukający bezskutecznie pracy.. Można pójść z tym pomysłem dwa kroki w szaleństwo. I wszystkim załatwić dwa kierunki po tym pierwszym „ za darmo”. Niech studiują do emerytury” za darmo” i niech się kształcą w różnych politologiach i psychologiach. Potem niech oszukują demokratycznie tłum, w ramach znajomości psychologii tłumu. Niech się młodzi uczą, żebyśmy mieli więcej bezrobotnych wykształciuchów.. Stwarzając powoli sytuację rewolucyjną, bo posad dla wszyscy obiboków z dyplomami nie wystarczy. Będzie rewolucja, ojjjj - będzie! Bo wykształciuch bez posady - to człowiek. Opanowany przez zło. Czuje się poniżony i pominięty. Musi być posada. Bez posady nie ma zaspokojonych ambicji. Chociaż posada jakiegoś rzecznika. Obojętnie, jakiego. Rzecznika Bezrobotnych Absolwentów, czy coś takiego.. I będzie „ walka z bezrobociem wśród absolwentów”. Najpierw natworzą bezrobotnych absolwentów namawiając ich do zbędnego studiowania, a potem będą walczyć z bezrobociem wśród nich panującym. Jakieś części oszukanym absolwentom załatwią posady w biurach poselskich po dwóch trzech - podatnik jeszcze to wszystko wytrzyma, a resztę oleją milczeniem. Ale walka z bezrobociem wśród absolwentów będzie motywem przewodnim walki z bezrobociem, wśród absolwentów. Aż kamień na kamieniu nie pozostanie, taka walka z bezrobociem rozgorzeje. Na naszych oczach., Będziemy przecierać oczy ze zdumienia, jak Prawo i Sprawiedliwość Społeczna rozprawi się z bezrobociem wśród absolwentów.. Cały ten „program” – to 50 stron tekstu(!!!) Papier wszystko wytrzyma, nawet największe głupoty. I będą jeszcze otwierać dostęp do zawodów prawniczych. Jak rządzili z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin- to nie otwierali, Próbowali udawać, że otwierają, ale Trybunał Konstytucyjny sprawę zablokował, co było wiadome z góry, a gdyby rzecz się powtórzyła- to znowu Trybunał Konstytucyjny stojący na straży obecnego ustroju socjalistycznego zablokuje otwarcie zawodów prawniczych, bo jakże by inaczej? Trzeba zabrać kompetencje Trybunałowi Konstytucyjnemu, tak jak to zrobił częściowo Orban na Węgrzech. Inaczej się nie da niczego odblokować,. Ale łudzą nadzieją młodych.. Wymogi kampanii wyborczej. Stąd nazwa” Szansa dla młodych”. Zawsze odwrotnie od zawartości słów. Będą jeszcze” progi ostrożnościowe” zobowiązujące rządzących do podejmowania działań w przypadku przekroczenia progów ostrożnościowych. Wtedy rząd będzie musiał podjąć działania zmniejszające bezrobocie(???) To, dlaczego do tej pory nie podejmuje działań? Bo nie ma progów ostrożnościowych? To bezrobocie w Polsce zależy od progów ostrożnościowych, a nie od wysokości podatków, przepisów, kosztów? Coś zupełnie nowego nieznanego w ekonomii.. Na razie nie mają jakiegoś wskaźnika. Jak go znajdą- na pewno bezrobocie spadnie.. Bez wskaźnika nic się nie da zrobić.. Ale zapewnią” bezpieczeństwo w szkołach, na boiskach i na placach zabaw”(???) A dlaczego tylko tam? A nie na dworcach, w teatrach, w kinach, w restauracjach i na ulicach.. Tylko w szkołach, na boiskach i na placach zabaw.. Ale nie cofną się z fałszywej ideologii bezstresowego wychowania.. Fundamentu nie ruszą - ale pokręcą się propagandowo wokół placów zabaw. I na tym się skończy! I jeszcze powstanie specjalny fundusz na stypendia zagraniczne(???) Dla studentów i doktorantów. Cały naród będzie budował podwaliny pod nowy socjalizm stypendialny, żeby niektórzy mogli sobie pohulać za granicą na kanwie doktoratów. To będą stypendia kopernikańskie, dla najlepszych studentów, a okaże się, że dla najbardziej ustosunkowanych studentów. Niekoniecznie dla najlepszych. Bo jak rozdają państwowe pieniądze to wszelki sens traci sens. Jak zwykle.. Będą również odbudowywać szkolnictwo zawodowe, kłaść nacisk na języki obce, oprócz rosyjskiego i chińskiego i będą wspomagać młode małżeństwa naszymi pieniędzmi zabranymi nam pod przymusem ustawowym. Demokratycznie. Zwiększą dostęp do żłobków i przedszkoli, jak w poprzednim, socjalizmie. W czym to wszystko różni się od pomysłów SLD, PSL, czy PO? Wszyscy mają ten sam program. Program budowy socjalizmu w każdej postaci.. Państwo nam wszystko zorganizuje na sto fajerek. Nigdy się to nie udało - ale próbują. Wzory biorą z Gomułki i Gierka. I żeby się to wszystko, co zaplanowali udało, powołają rządowego Pełnomocnika ds. Młodych(???) Taki ma program Prawo i Sprawiedliwość Społeczna.. Boże, ratuj nas przed tymi nygusami, bo zmarnują nam kolejne lata na eksperymentowaniu. Tym bardziej, że to już było i się nie sprawdziło. Sojusz Lewicy Demokratycznej dodatkowo proponuje gabinety we wszystkich szkołach, a jak się da, to jeszcze dentystów w każdej szkole.. Do jasnej cholery! A okulistów i logopedów! W każdej państwowej szkole jeden okulista i logopeda. Ale przyznacie państwo, że psychiatra to by się przydał, ale nie w szkołach - a w Sejmie.. Na razie pełniącym obowiązki może być pan Bogdan Klich z wykształcenia psychiatra. Dopóki demokratyczny Sejm nie wybierze następcy, a prezydent nie podpisze.. I czy demokracja to nie kabaret? I to, jaki! Najlepszy! A jaki pasztet! Wyborczy.. WJR

Wspólne Oświadczenie polsko-niemieckiego "Okrągłego Stołu" w sprawie wspierania mniejszości – podpisane Dzisiaj (12.06.2011 r.) zostało podpisane „Wspólne Oświadczenie Okrągłego Stołu w sprawie wspierania obywateli niemieckich polskiego pochodzenia i Polaków w Niemczech oraz niemieckiej mniejszości w Polsce, zgodnie z polsko-niemieckim Traktatem o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy". Uroczyste podpisanie odbyło się w Warszawie. Jak podaje właśnie MSWiA na swojej stronie internetowej: „Wspólne oświadczenie podpisali Tomasz Siemoniak Sekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji Rzeczypospolitej Polskiej, Dr Christoph Bergner Pełnomocnik Rządu Republiki Federalnej Niemiec ds. Wysiedlonych i Mniejszości Narodowych, Parlamentarny Sekretarz Stanu przy Federalnym Ministrze Spraw Wewnętrznych, Bernard Gaida Przewodniczący Związku Niemieckich Stowarzyszeń Społeczno – Kulturalnych w Polsce, Wiesław Lewicki Przewodniczący Konwentu Organizacji Polskich w Niemczech, Marek Wójcicki Przewodniczący Związku Polaków w Niemczech "Rodło".

Tekst wspólnego oświadczenia znajduje się jako załącznik pdf na stronie internetowej MSWiA

http://www.mswia.gov.pl/portal/pl/2/9175/Wspolne_oswiadczenie_Okraglego_Stolu_podpisane.html

Dwie ważne sprawy dla Mniejszości Polskiej w Niemczech zostały zapisane, jako otwarte (Pkt IV):

1. Status prawny tych obywateli niemieckich polskiego pochodzenia, którzy są potomkami członków mniejszości polskiej w Niemczech z okresu przed 1940 rokiem.

2. Stan prawny dotyczący mienia mniejszości polskiej w Niemczech skonfiskowanego bezprawnie w okresie II Wojny

Stefan Hambura

Dywanik Kanclerza Tygodnik „Polityka” rozprawia się z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Bez arcybiskupa Życińskiego uczelnia nieuchronnie schodzi na psy i jest opanowywana przez radykałów – wynika z przygotowanego przez pismo artykułu. W wypadku medium lewicowego, wyrosłego z tzw. liberalnej frakcji PZPR, trudno się takiej opinii dziwić. Ale ciekawa jest nie ona sama, tylko argumentacja. „Gdy na uczelni pojawiał się Rydzyk, następnego dnia rektor tłumaczył się z tego w kurii – mówi wykładowca J., od dziesięcioleci związany z katolicką uczelnią. – W ten sposób Wielki Kanclerz stał na straży uniwersytetu otwartego, ale unikającego skrajności”. Te słowa anonimowego „wykładowcy J.” są przecież dla zmarłego niedawno arcybiskupa, bliskiego „lewicy laickiej”, znacznie bardziej miażdżące niż mocne epitety Grzegorza Brauna, które wywołały tyle oburzenia. Tym bardziej, że one, wręcz przeciwnie, przez tych właśnie, którzy się Braunem oburzali, traktowane są z aprobatą. Szkoda czasu, by sobie wyobrażać, jaka byłaby ich opinia w wypadku odwrotnym; gdyby to, dajmy na to, biskup Hoser albo Gądecki, nie mówiąc o Michaliku, wzywał na dywanik każdorazowo odpowiedzialnego za to, że gdzieś się pojawił ksiądz Sowa albo Oszajca. Wystarczy zauważyć, że ojcu Rydzykowi mimo bardzo intensywnych starań nigdy nie zdołano zarzucić niczego więcej niż braku ogłady, przejawiającego się nazwaniem pani profesor Środy „czarownicą”, (co fałszywie usiłowano połączyć ze śp. prezydentową) albo żartem o czarnoskórym konfratrze, że się nie domył. To jeszcze za mało, by go uważać za „skrajność”, a tym bardziej, by go de facto wykluczać z Kościoła, do którego należy w stopniu, co najmniej nie mniejszym niż stosujący takie metody zarządzania były Wielki Kanclerz KUL. RAZ

Rządy Tuska – czy to już totalitaryzm? Wrogie działania służb mundurowych i wymiaru sprawiedliwości wobec internautów, kibiców, związkowców, opozycjonistów domagających się prawdy o Smoleńsku i innych ludzi krytykujących rząd Tuska są faktem już od jakiegoś czasu. Są to działania na pograniczu prawa lub ewidentnie naruszają prawo. Jednak w ostatnim czasie jest ich coraz więcej i są coraz bardziej bezwzględne. Poniżej garść przykładów jedynie z ostatnich dni, po ich lekturze pojawia się pytanie - czy to już totalitaryzm? Do polskich prokuratur i sądów wracają praktyki stanu wojennego. Sąd Rejonowy w Lipnie (kujawsko – pomorskie) skazał niespełna 19-letniego ucznia technikum na 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na 3 lata za wymalowanie antyrządowego napisu na murze szkoły w Dobrzyniu nad Wisłą. (...) Dodajmy, że już kilka dni po wykonaniu napisu, nastolatek wraz z ojcem zamalował go własnoręcznie. Szkoła nie rościła do niego pretensji finansowych. Mimo to, sąd nie uznał tego za okoliczność łagodzącą.

http://niezalezna.pl/11858-skazany-za-jc-rzad

Kibice Olimpii Grudziądz zatrzymani. Ochrona zdejmuje transparent o Tusku.

http://www.pomorska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20110511/PILKA09/62318218

http://www.youtube.com/watch?v=JP29BA6sJm8&feature=player_embedded

Matoł pacyfikuje Świdnik. Rozerwana twarz, opuchnięta krtań, naderwane ucho, krwawe wybroczyny – to tylko niektóre z obrażeń, jakich doznali kibice Avii Świdnik, kiedy lubelska policja bez opamiętania strzelała do nich z broni gładkolufowej. Tak wyglądają porządki Tuska w małym mieście, z dala od telewizyjnych kamer. Tymczasem za aresztowanych ręczą dyrektor szkoły, nauczyciele, rodzice i siedmiuset mieszkańców miasta. (...) W trakcie wydarzeń na dworcu w Świdniku żaden z funkcjonariuszy nie został ranny ani poturbowany. Nie została zniszczona infrastruktura dworca ani pociąg. PKP nie złożyło zawiadomienia o jakichkolwiek szkodach wywołanych przez kibiców. Jedynymi poszkodowanymi są kibice.

http://media.wp.pl/kat,1022955,wid,13484380,wiadomosc.html

„Dzisiaj w Lubinie doszło do ogromnej ilości wezwań kibiców na komendę w charakterze świadka w trybie natychmiastowym. Jest to kolejna odsłona populistycznej kampanii rządu Donalda Tuska” – czytamy na stronie kibiców Zagłębia Lubin Orange City Boys ’03.„Przyjście do domu i przy mojej żonie mówienie, że mam 10 minut żeby z nimi pojechać na komendę w roli świadka. To jest normalne?” – pyta na forum kibiców Zagłębia na internetowym forum.

http://niezalezna.pl/11790-kibice-z-lubina-nekani-przez-policje

Piotr Lisiewicz pod namiotem Solidarnych2010 o protestach kibiców, Tusku i represjach. Przedstawia też jak doszło do prowokacji po meczu o Puchar Polski w Bydgoszczy i dlaczego PO chce pozwolić na sprzedaż piwa podczas meczów.

http://www.youtube.com/watch?v=JJGyX9Ck_8s&feature=share

http://www.youtube.com/watch?v=duzjxdrtxGQ

Niby to wszystko drobiażdżki – ot, zwinięto jakiegoś niszowego internetowego dowcipnisia z zarzutami o hakerstwo (aż chciałoby się powiedzieć - „element chuligański”), gdzie indziej zgrywus który „wkręcił” a-PO-li-ty-czne kierownictwo TVP dostał „z liścia” po papie. Jakiś dziennikarz (pewno wariat, tak, na pewno wariat) podcina sobie w kościele żyły, inny podczas „interwencji porządkowej” doznaje uszkodzenia kręgosłupa... Tu i ówdzie zgarnie się jeszcze kibiców (ech, znów ten element chuligański...) za niekonstruktywne transparenty. Incydent tu, incydent tam... Cóż, wiadomo - zawsze mogą zdarzyć się jakieś nieprawidłowości. A że ofiarami tychże nieprawidłowości padają akurat osoby krytyczne wobec „waadzy”?

http://niepoprawni.pl/blog/287/dyktatura-matolow-ii

Kolejne pytanie brzmi czy media są w stanie te działania napiętnować, a jeśli będą się one nasilać postawić zadane przez mnie pytanie na forum publicznym? Filip Stankiewicz

NIESFORMALIZOWANE ZWIĄZKI MARSZAŁKA BORUSEWICZA Marszałek Senatu i mój były opozycyjny kolega ogłosił właśnie, że wstępuje do Platformy Obywatelskiej. W normalnym świecie przystąpienie do jakiejś partii jest zjawiskiem zwyczajnym i postrzeganym, jako wynik wolności wyboru takiej czy innej życiowej idei. Nawet, jeżeli taka decyzja wydaje się drastyczną zmianą poglądów to nie musi być zjawiskiem negatywnym. Wystarczy przypomnieć Ronalda Reagana, który swego czasu przeszedł z obozu demokratów do republikanów, wygłaszając słynną kwestię, że to nie on odszedł z partii, lecz partia zdradziła swoich członków. W przypadku Bogdana Borusewicza sytuacja wygląda jednak nieco inaczej. Patrząc na efekty jego marszałkowskich poczynań nikt w Polsce nie może mieć wątpliwości, że swoje stanowisko zawdzięcza nie tyle jakimś specjalnym kwalifikacjom, ile przypisywanym mu zasługom w działalności antykomunistycznej. Tak, więc w tej sytuacji jego postawa podlega nieco innej ocenie. Borusewicza nie porzuciła żadna partia, nie oszukała żadna grupa i nie zawiodła żadna idea. On najzwyczajniej w świecie przeszedł z jednej strony barykady na drugą, kiedy okazało się, że po stronie, na której wcześniej wymachiwał biało czerwoną flagą, nie tylko można nieźle oberwać, ale przede wszystkim nie będzie dyplomów i orderów, a już z całą pewnością ciepłych stołków. W jednym z moich wcześniejszych komentarzy napisałem o nim: „Dzisiaj wiem, że przeszedł on na drugą stronę barykady, którą sam kiedyś stawiał nie po to by wygrać bitwę w słusznej sprawie, ale po to by jak wielu innych znaleźć się bliżej przysłowiowego koryta”. Sama jego decyzja nie jest, więc żadnym zaskoczeniem i nie warta jest dalszych komentarzy. Chcę jednak zwrócić uwagę na bardzo istotne, moim zdaniem, stwierdzenie marszałka. Prosząc o przyjęcie do PO stwierdził, że do tej pory był „w niesformalizowanym związku partnerskim z Platformą” (!) I tu właśnie wychodzi cała obrzydliwość postawy Bogdana Borusewicza. Kiedy zaczynał piąć się po szczeblach politycznej kariery, deklarował się swym wyborcom, jako kandydat niezależny i nie związany z żadną partią. Podobnie, kiedy obejmował stanowisko Marszałka Senatu udawał człowieka niezależnego. Dzisiaj nie tyle deklaruje zmianę swej rzekomej niezależności na partyjną przynależność, ile zwyczajnie arogancko przyznaje, że cały ten czas był „w niesformalizowanym związku z Platformą”. Nie można, więc nie zadać pytania, kiedy tak naprawdę mentalność ideologicznej prostytutki stała się tak bliska naturze Bogdana Borusewicza? Jeżeli dzisiaj dowiadujemy się, że tak naprawdę był on już częścią układu, czy jak on sam określił „nieformalnego związku”, w czasie, kiedy deklarował się być niezależnym reprezentantem, to ja się pytam, – kim był, kiedy będąc z nami w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża podawał się za działacza antykomunistycznej opozycji? Pytanie jak najbardziej przecież logiczne. Zwłaszcza, że uzasadniając swoją obecną decyzję zapewnił swoich „nowych” partyjnych kolegów, że: „Jesteśmy razem, idziemy wspólna drogą i będziemy razem”. Dokładnie takie same deklaracje słyszeliśmy, kiedy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża starał się zdobyć zaufanie młodych robotników, którzy się tam wówczas pojawiali. Nie spodziewam się odpowiedzi, ale muszę zadać pytanie. Panie marszałku Borusewicz, kiedy tak naprawdę rozpoczął się pański „niesformalizowany związek” z formacjami z drugiej strony barykady? Lech Zborowski

NOWE CYNGLE – STARE PISTOLETY Polskie życie publiczne, a szczególnie media, zdominowane są przez obóz postkomunistyczno-postrewizjonistyczny (komunista – karierowicz najmujący się na sowieckiego janczara, rewizjonista – wierzący bolszewik po odsunięciu od władzy, domagający się prawa głosu dla siebie, ale nadal walczący z demokratami, jako „faszystami”). W 1989 r. Natolińczycy uznali swoje błędy i znowu oddali „Trybunę Ludu” Puławianom, w zamian uzyskując dyspensę za Marzec`68. Jaruzelski z Kiszczakiem wspierali GW, a Michnik stawał jako świadek obrony w sejmie i w sądzie. Historycznie rzecz biorąc, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie dwa zjawiska innej natury. Pierwsze, to sukces masowego naboru do służby temu sojuszowi dżumy z cholerą ludzi młodych, nowoczesnych, często bardzo zdolnych, pracowitych i inteligentnych, najmujących się do brudnej roboty w charakterze tzw. cyngli. Być może jednak też jest to prawidło historyczne, analogiczne do kolaboracji z sowietyzmem podjętej przez licznych inteligentów zaraz po upadku Powstania Warszawskiego. I po roku 1944 i po roku 1989 trzeba było wybierać pomiędzy uczciwością, a karierą. Drugim fenomenem, jak się wydaje, bez historycznego precedensu, jest całkowicie dobrowolny i bezinteresowny (przynajmniej w tak ważnym dla cyngli sensie finansowym) akces do propagandy Układu gromady nobliwych starców. Już tylko z racji wieku można by oczekiwać, że Ci nie dadzą się nabrać na plewy i nie powieszą swoich życiorysów, jako tarcz na zaporze broniącej interesów nieprawej władzy. Okazuje się, że starość bywa ofiarą zemsty zawistnego wobec Szlachetnych losu i tryumfem zdrowia nad rozumem. Symbolem takiej samo ośmieszającej się starości stał się Władysław Bartoszewski, który odnalazł się w nowoczesności w formie, której zapewne nigdy nie pragnął i się jej nie spodziewał – oto stał się celebrytą obsadzanym w komiczno-strasznych filmikach umieszczanych na Youtube. A jednak, przy całej irytacji, jaką może wywoływać obecne zachowanie Bartoszewskiego, nie wolno zapomnieć, że, jako więzień Auschwitz, żołnierz Armii Krajowej, działacz Żegoty i wzór niezłomności w czasach, gdy Puławianie z Natolińczykami wspólnie niszczyli polskość, był i pozostanie bohaterem. Pamiętajmy, że – jak opowiadał Mirosław Chojecki – w latach 70 jako jeden z nielicznych powtarzał: „Trzeba walczyć o niepodległość.” Zupełnie innym rodzajem „strasznego dziadziusia” jest Stefan Bratkowski, wracający na pierwsze strony gazet dzięki oddaniu kilku strzałów z zardzewiałego nagana, który przechował z czasów „walki z faszyzmem” pod kierownictwem Moczara. Porównując Jarosława Kaczyńskiego z Mussolinim Bratkowski zapomina przestrogi ś.p. Janeczki Zakrzewskiej, za młodu komunistki jeszcze bardziej niż on płomiennej, ale niezakłamanej:, „jeśli wszystko jest faszyzmem, nic nie faszyzmem” (Zakrzewska umieściła to ostrzeżenie w Więzi w szóstą rocznicę Marca`68, gdy ówczesna propaganda rządowa kierowała zarzut faszyzowania wobec „gęgaczy”, czyli rewizjonistów!). Mówiąc o Bratkowskim warto przypomnieć, że właśnie mija 22 rocznica posiedzenia Komisji Porozumiewawczej, podczas której Kiszczak z Geremkiem i resztą liderów Solidarności, uginających się pod ciężarem „aureol” wiszących nad ich głowami jak gilotyna, naprawili nieodpowiedzialny błąd wyborców z 4 czerwca i oddali komunistom 49 mandatów do sejmu. Bratkowski, (którego brat nie dał się wyrzucić z PZPR i dzięki temu, że trwał przy Jaruzelskim do końca, został wyznaczony na posła w II turze) był tak wierny „kontraktowi” z Pałacu Namiestnikowskiego, że wiosną 1992 r., po powołaniu przez pierwszy demokratycznie wybrany sejm rządu Jana Olszewskiego, w swoim programie w TVP krzyczał z ekranu – Jesteście oszołomy, my was nie uznajemy! Byłem zdziwiony jawnym antydemokratyzmem prezesa SDP, ale pamiętałem konfuzję, w jaką wprawił mnie on sam i jego koteria dziennikarska w r. 1981. W tym czasie do SDP wstąpiło kilka osób z redakcji biuletynu Agencji Solidarności (kierowanego przez Helenę Łuczywo). Ucieszona takim plonem Wanda Falkowska, koleżanka z Tygodnika Solidarność, mnie również do tego gorąco namawiała. Gdy zapytałem o to nagabywanie Tadeusza Mazowieckiego, ze zdziwieniem usłyszałem radę, żebym wstąpił, bo wynikają z tego poważne korzyści socjalne. Zaoferował nawet swoją pomoc, jako osoby razem z Wandą wprowadzającej. W tym czasie nic nie wiedziałem o tzw. skomplikowanej przeszłości Mazowieckiego i pomyślałem, że może mylę się w swoim wyobrażeniu, że SDP to organizacja reżimowa i poprosiłem o pokazanie mi statutu. Już pierwszy rzut oka potwierdzał jednak słuszność mojego mniemania. Na pierwszej stronie biło w oczy zdanie, brzmiące jakoś tak: członek zobowiązany jest do uczestnictwa w budownictwie socjalizmu. Byłem zaskoczony nie tym, iż dziennikarze byli najemnikami sowietyzmu całkiem literalnie, ale dlatego, że nawet ludzie robiący wrażenie przyzwoitych, też podpisali takie cyrografy. Problem w tym, że nawet dzisiaj Bratkowski nie jest wyobcowanym posowieckim rarogiem, w rodzaju tych żołnierzy japońskich, których jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie znajdowano w dżunglach indonezyjskich, gdzie nie wiedząc o kapitulacji ukrywali się w oczekiwaniu na nadejście odsieczy, a typowym reprezentantem wpływowego środowiska. W III RP nadal opłaca się ta sama postawa, co w PRL – z władzą przeciw społeczeństwu pod hasłem: Precz z faszyzmem! Niech żyje centralizm demokratyczny! Krzysztof Wyszkowski

OŚWIADCZENIE Państwa Płażynskich Maciej Płażyński często powtarzał – to nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych. O ś w i a d c z e n i e Maciej Płażyński często powtarzał – to nieprawda, że nie ma ludzi niezastąpionych. Od dnia 10 kwietnia 2010 r. doświadczamy jak boleśnie prawdziwe jest to stwierdzenie. W działalności publicznej podstawą była dla niego wiarygodność. Gdy w 2001 r. tworzył Platformę Obywatelską, chciał by było to ugrupowanie oparte na strukturach oddolnych, nie uwikłanych w politykę propagandy i zakulisowych rozstrzygnięć. Platformę opuścił, gdyż nie uznawał kompromisów wobec założycielskich zobowiązań, od których krok po kroku zaczęto odchodzić. Jako niezależny poseł i senator rzeczowo i obiektywnie poddawał ocenie rozwój partii i działalność jej liderów. Bez względu na to czy była to ostra krytyka czy też słowa poparcia, swój osąd opierał na twardych argumentach. Na konwencji Platformy Obywatelskiej 11 czerwca 2011 r. w hali Ergo Arena marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna stwierdził m.in., iż tam na górze ,,… Maciek Płażyński (…) kibicuje nam, ściska za Platformę kciuki i mówi wygrajcie to…” W nas – bliskich Macieja Płażyńskiego – słowa te wzbudziły sprzeciw. Nie godzi się instrumentalnie wykorzystywać imienia naszego Męża i Taty na potrzeby przedwyborczego happeningu. Platforma Obywatelska jest dziś partią władzy. Jak wynika z medialnego przekazu jest to partia, która krzewi optymizm i miłość wśród naszych rodaków. Nam, którzy trochę ponad rok temu stracili ukochaną osobę, ten optymizm jednak się nie udziela. Pan premier Donald Tusk zachęcał wczoraj do bycia dumnym z naszego Państwa. W pierwszą rocznicę Tragedii Smoleńskiej staliśmy obok szczątków samolotu, w którym 96 osób spędziło ostatnie chwile życia. Oprócz bezmiaru smutku czuliśmy wstyd i poczucie opuszczenia ze strony władz państwowych, składając kwiaty przy wraku TU-154 częściowo nakrytym brezentem, który w sposób prowizoryczny przytrzymywało parę starych opon. Po 10 kwietnia usłyszeliśmy od osób piastujących ważne państwowe stanowiska zapewnienia o determinacji w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy. 19 marca 2011 r. na Radzie Krajowej Platformy pan premier zaprzeczył tej determinacji twierdząc, iż kwestia smoleńska, to jeden z tematów, nad którym trzeba przestać kwękolić. Jako bliscy polityka, który wiedział co oznacza odpowiedzialność za słowo, pragniemy wyrazić swoją dezaprobatę w stosunku do polityki opartej na obietnicach bez pokrycia i zapomnieniu o sprawach trudnych.

Gdańsk, 12 czerwca 2011 r.

/-/ Elżbieta Płażyńska

/-/ Katarzyna Płażyńska

jakubplazynski.salon24.pl

Złudzenia i realia geopolityki Posiadanie potężnych, bogatych, silnych, hojnych, a zwłaszcza niezawodnych sojuszników stanowiło od wieków samą istotę polityki zagranicznej każdego państwa. Sojusznicy nie pojawiają się sami. Należy ich znaleźć, wybrać i zawrzeć z nimi sojusz. Zazwyczaj odbywa się to drogą pertraktacji dyplomatycznych tajnych bądź jawnych oficjalnych. Ale najbardziej pożądani, najlepsi sojusznicy to tacy, którzy przychodzą sami, dobrowolnie, bez żadnych nacisków i są naszymi sojusznikami nie tylko z powodu doraźnej racji stanu. Ameryka jest w XXI wieku jedynym supermocarstwem świata w sensie politycznym, ekonomicznym, finansowym, militarnym, a wreszcie cywilizacyjnym. A co ważniejsze - Ameryka jest nadal symbolem i realnym uosobieniem najważniejszych wartości, takich jak: wolność, prawo, sprawiedliwość, wiara w Boga, demokracja. Dlatego Polska potrzebuje silnej Ameryki, ale też dla USA w dzisiejszym świecie i Europie, gdzie antyamerykańskie tendencje są coraz powszechniejsze, taki sojusznik jak Polska jest nie do przecenienia!

Reagan i Obama “Polska jest jednym z najbliższych i najsilniejszych sojuszników Ameryki na świecie”. To najważniejsze zdanie spośród licznych wypowiedzi prezydenta Baracka Obamy w czasie jego dwudniowej wizyty oficjalnej w Warszawie. I jeżeli ktoś w Polsce miał wątpliwości, czy prezydent Stanów Zjednoczonych jest najpotężniejszym człowiekiem świata, to po tym, jak był chroniony Obama przez dwa dni pobytu w Polsce, już tych wątpliwości mieć nie powinien. Ale potęga Ameryki to nie tylko służby specjalne, lotniskowce, atomowe okręty podwodne, rangersi i satelity wywiadowcze. Potęga militarna wynika ze znaczenia dolara, z potęgi finansowej, a ta z potęgi gospodarczej. Ameryka jest czymś więcej niż jedynym supermocarstwem XXI wieku. Ameryka jest cywilizacją, gdzie najwyższe wartości: wiara w Boga, wolność, demokracja, sprawiedliwość, prawo - są nie tylko hasłami i symbolami, ale stanowią realne uosobienie potęgi USA. Nieprzypadkowo w krytycznym momencie zimnej wojny największy prezydent USA XX wieku Ronald Reagan mówił: “Chociaż militarna siła jest ważna, zawsze uważałem, że o rozstrzygnięciu obecnego światowego konfliktu nie będą decydować ani bomby, ani rakiety, ani armie i potęgi zbrojne. Zdecyduje próba moralności i wiary”. To wtedy właśnie na geopolitycznej mapie świata Polska miała dla Ameryki strategiczne znaczenie, bo to Polacy byli najważniejsi w walce z komunistycznym imperium zła, jakim była Rosja sowiecka. Przez dwa dni przebywał w Warszawie z oficjalną wizytą prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama. To już dziesiąty spośród amerykańskich prezydentów, którzy odwiedzali Polskę, a należy podkreślić, iż niektórzy z nich bywali w naszym kraju kilkakrotnie. W historii stosunków polsko-amerykańskich byli prezydenci USA, których Polska nic nie obchodziła. Był też F.D. Roosevelt, który oddał w 1945 roku Polskę Stalinowi. Nieprawdziwe przy tym jest stwierdzenie, że Roosevelt sprzedał Polskę w Jałcie, bowiem oddał ją Rosji darmo. Ameryka nic nie dostała w zamian, nie można, więc mówić o sprzedaży. Ale wielu prezydentów Stanów Zjednoczonych było przyjaciółmi Polski, rozumieli znakomicie dramatyczną walkę Polaków o wolność. Byli to prezydenci najwybitniejsi w historii USA, tacy jak Jerzy Waszyngton, Tomasz Jefferson, Woodrow Wilson, Herbert Hoover, a przede wszystkim Ronald Reagan. To właśnie on zniszczył komunistyczną Rosję, definiując ją jako imperium zła. To on, w Wigilię Bożego Narodzenia 1981 r. zapalił w oknie Białego Domu świeczkę za Polaków walczących z reżimem stanu wojennego i wezwał cały naród amerykański do solidarności z nami: “W tym stuleciu Amerykanie i Polacy stali ramię w ramię w ogniu dwóch pożóg, jakie przetoczyły się przez świat. (…) I jeżeli jest jakaś nauka płynąca z kart historii, to niewątpliwie jest nią pewność o niezniszczalności Polski – nawet mimo klęsk. Polska może być podbita, ale nigdy się nie podda. Polska może być zmuszona siłą do ustępstw, ale nigdy nie zgodzi się na zależność od obcych państw, do odebrania danej przez Boga wolności”. Tych słów i tej solidarności Polacy nigdy Reaganowi nie zapomną. Jak również jego przyjaźni i wspólnych działań z Janem Pawłem II. Ale to była inna epoka – zimna wojna, dominacja Rosji sowieckiej, XX wiek. Pod koniec tego straszliwego stulecia w 1997 r. Bill Clinton proklamował w Warszawie integrację Polski z NATO. A teraz przybył do Polski prezydent Barack Obama.

Polska – Ameryka – Rosja Żyjemy dzisiaj w innej epoce. Nikt nie próbował nawet przez dwa dni wizyty prezydenta USA w Warszawie przekonać Obamę, że Moskwa jest zagrożeniem dla Europy. W ramach tzw. resetu stosunków z Kremlem, w zamian za współpracę w sprawie Afganistanu i Iranu, Ameryka zgodziła się na rosyjską dominację w strefie posowieckiej, z wyłączeniem państw bałtyckich. Z jej punktu widzenia nie ma potrzeby, by w Polsce stacjonowały amerykańskie patrioty, dlatego gościmy ich baterię jedynie rotacyjnie i w dodatku nieuzbrojoną. Nie ma potrzeby, by budować w Polsce bazy US Army, dlatego Obama ogłosił, że będą stacjonowali u nas na stałe żołnierze obsługi lotniczej (kilkudziesięciu), ale już samoloty F-16 i transportowe C-130 zagoszczą jedynie od czasu do czasu. USA mogą się obyć bez tarczy antyrakietowej na polskiej ziemi. Nasze marzenia z przeszłości, że możemy podpisać z USA dwustronne porozumienie obronne, uczynić z Polski partnera strategicznego na wzór Wielkiej Brytanii, Izraela czy Turcji, okazały się iluzjami. Już nie jesteśmy dla Waszyngtonu krajem strategicznym, nie ma, więc przyczyn, by drażnić Rosję z powodu Polski. Barack Obama traktuje reset w relacjach z Moskwą, jako jedno z największych osiągnięć swojej prezydentury. Ale w 2012 r., po przyszłorocznych wyborach prezydenckich w Rosji i USA, stosunki między mocarstwami znów mogą się pogorszyć. Obecna współpraca opiera się, bowiem w dużym stopniu na osobistych relacjach między Obamą a Miedwiediewem. Może to zaszkodzić Ameryce, jeśli wybory wygra Władimir Putin. W USA reset jest krytykowany przez republikańską opozycję, która zarzuca Obamie uległość wobec Moskwy. Obecna wizyta prezydenta USA w Polsce zmienia ten obraz. “Reset” stosunków amerykańsko-rosyjskich najwyraźniej rozczarował Stany Zjednoczone. Zawiedzione nadzieje amerykańskie, co do współpracy z Rosją spowodowały, że przypomniano sobie o Europie Środkowej, w tym o największym państwie w regionie, – czyli Polsce. Przywróciło to sytuację podobną do tej z roku 2003. Słabnie skala ciepłych relacji między Moskwą a Waszyngtonem. Ale nawet najmniejsza obecność USA w Polsce i tak drażni Rosję, co wynika z moskiewskich komentarzy na temat wizyty Obamy. Chodzi nie tylko o obecność militarną, chociaż widać, że dla władców Kremla wcale nie jest to obecność symboliczna. Chodzi o gaz łupkowy! Polska posiada największe w Europie złoża gazu łupkowego, nie wiadomo jeszcze, jakie pola i w jakim stopniu są najbardziej obiecujące z ekonomicznego punktu widzenia, wiedzę tę będziemy mieli najwcześniej jesienią, ale Rosja i Francja już protestują przeciwko polsko-amerykańskiej współpracy w tej dziedzinie. Tylko Amerykanie mają sprawdzone, ciągle rozwijane technologie wydobycia takiego gazu. Tylko ich firmy mogłyby wejść do nas z rozmachem i razem z Polakami zrewolucjonizować gazowy rynek w Europie, obalając dominację Gazpromu. Nie wmówimy Amerykanom, iż Rosja jest ich strategicznym konkurentem, sami jednak zobaczą, że będzie ich wrogiem na rynku gazowym, a więc także na scenie politycznej. Obrona Polski i polskiej racji stanu zleje się z obroną amerykańskich interesów! Komentarze zagraniczne po wizycie prezydenta Obamy wskazują, że Polska już jest pod wspólnym naciskiem Rosji i liczących się państw Unii, np. Francji i Niemiec, które są przeciwne podejmowaniu przez Polskę eksploatacji gazu łupkowego. I tu także jedynym państwem, którego poparcie byłoby skuteczne, są Stany Zjednoczone. To może zabrzmieć dramatycznie, ale stworzenie z Polski istotnego eksportera gazu jest tak fundamentalnym uderzeniem w interesy rosyjskie, że Rosja ucieknie się do wszelkich środków, jakie ma do dyspozycji, by to zahamować. A cokolwiek Rosjanie będą mieli do dyspozycji, to tego użyją, bo jest to ich “być albo nie być”, jako poważnego gracza międzynarodowego. To złamałoby ich budżet. Gdyby Polska nie była członkiem NATO, to kwestia zatrzymania eksploatacji gazu łupkowego w Polsce byłaby dla Rosji warta wojny! Musimy, więc pamiętać o skali wyzwania i przynajmniej posiadać solidną osłonę kontrwywiadowczą, a także propagandowo-medialną. W grę wchodzą w tym momencie fundamentalne interesy Federacji Rosyjskiej. Ameryka potrzebna jest Polsce i nie tylko ze względu na bezpieczeństwo narodowe i bezpieczeństwo energetyczne. Także Polska potrzebna jest Ameryce w nowych realiach strategicznych XXI wieku. Istniejące przez 60 lat uprzywilejowane partnerstwo między USA a Europą, które było fundamentem międzynarodowego systemu gospodarczego od zakończenia II wojny światowej, zostało obecnie podane w wątpliwość. Okazało się, że dla Amerykanów ważniejsze od całej UE stały się Chiny. Gorzej – Europa zeszła nie tylko z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych na drugi plan, ale Bruksela i Waszyngton zaczęły różnić się, co do recepty na przełamanie kryzysu. Ameryka była głównym promotorem liberalizmu handlowego na świecie. Dzięki temu europejskie firmy mogły po wojnie podbić międzynarodowe rynki. Polityka Obamy po raz pierwszy postawiła pod znakiem zapytania ten najważniejszy, obok wspólnej obrony, fundament stosunków atlantyckich.

Obama – Polak z Chicago Prezydent Obama do Polski przybył po raz pierwszy, ale w Europie bywał wiele razy. Umiarkowanie entuzjastyczny stosunek Baracka Obamy do Europy tłumaczy się niekiedy afroamerykańskim pochodzeniem prezydenta i nieznajomością Starego Kontynentu. W rzeczywistości taki stosunek wynika z trzeźwej analizy. Europa staje się coraz bardziej marginalną częścią świata, dlatego coraz mniej znaczy ona nie tylko w świecie, lecz także w amerykańskiej polityce. Struktury UE obejmują tylko część kontynentu, a perspektywy ich rozszerzenia na wschód czy południe są niepewne, podobnie jak przyszłość wspólnej waluty. W sytuacjach kryzysowych na pierwszy plan wychodzą te same, co od stu laty stolice: Londyn, Paryż, Berlin, Moskwa. I nigdy nie zajmują jednolitego stanowiska w żadnej kwestii. Dlatego dla USA jest ważnym sojusznik, który zgromadził przywódców 21 państw Europy Środkowowschodniej. Skoro dzieje się to w Warszawie, to znaczy, że Polska pretenduje do bycia liderem regionu. Ale należy pamiętać, że USA Obamy “zresetowały” relacje z Rosją Putina. W amerykańskich wyborach prezydenckich w roku 2008 Obama nie został wybrany, aby naprawiać stosunki z Europą. Nadzieje, że dzięki niemu dojdzie do przełomu, były skrajnie naiwne. Od początku prezydentury jego priorytetem była walka z kryzysem gospodarczym. Wymiana gospodarcza USA z Rosją w ciągu roku jest warta tyle, co kilka dni handlu z Meksykiem czy Kanadą. A ponieważ Rosja nie bardzo już interesuje Amerykanów, to Polska interesuje ich jeszcze mniej. Z punktu widzenia wielkiej strategii globalnej USA Polska nie jest krajem najważniejszym. W strategii George’a W. Busha Polska była potrzebna. W strategii Baracka Obamy nasz kraj stracił na znaczeniu. O ile Amerykanie za Busha chcieli Polski silnej, ale skłóconej z Rosją, to UE przez lata obiecywała zupełnie coś innego, – że dzięki pogodzeniu z Rosją uzyskamy historyczną nagrodę: będziemy odgrywać rolę pomostu między Wschodem i Zachodem. To były tylko obietnice. W relacjach polsko-amerykańskich wspólne interesy polityczne i ekonomiczne nie wykluczają historii, tradycji i pamięci. Dlatego te relacje zawsze będą emocjonalne, m.in. ze względu na takie postacie, jak Waszyngton, Hoover, Wilson, Reagan, a także Pułaski, Kościuszko, Paderewski, Kukliński. Akurat ich Barack Obama nie wymienił ani razu w czasie swej wizyty w Warszawie. Ale wspomniał o sobie samym: “W niektórych dziedzinach i w jakimś sensie jestem częścią Polski, bo pochodzę z Chicago. Mieszkałem niegdyś w Chicago, a tam w jakimś sensie każdy musi stać się Polakiem – chyba że coś z nim jest nie tak”. To zaskakujące stwierdzenie pierwszego czarnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych akurat w stolicy Polski przypomniało nie tylko Polakom, że Chicago jest ogromną metropolią i drugim polskim miastem po Warszawie z półtoramilionową Polonią chicagowską.

Przeszłość i przyszłość Epizod z końca II wojny światowej – kwiecień 1945 r. Brygada czołgów oraz dwa pułki piechoty – szpica III Armii USA, którą dowodził najsłynniejszy amerykański generał George Patton – przedostała się z Czech przez Góry Izerskie i opanowała obszar między Szklarską Porębą, Świeradowem i Gryfowem Śląskim. Na próżno Patton prosił generała Eisenhowera (prezydenta USA w latach 1952-1960) i innych zwierzchników o zezwolenie uderzenia na rozbitych Niemców, posunięcia się nawet o 300 km w stronę Berlina i zdobycia stolicy III Rzeszy. Otrzymał bezwzględny rozkaz odwrotu, zgodnie z umową z Jałty prezydenta Roosevelta ze Stalinem. A można było właśnie wtedy zmienić losy świata. Z korzyścią dla Europy – w tym Polski, z korzyścią dla Ameryki. Tak zakończyła się jedyna militarna obecność Armii Stanów Zjednoczonych w Polsce. Był dzień 10 września 1932 roku, kiedy w Belwederze w Warszawie marszałek Józef Piłsudski spotkał się z szefem sztabu wojsk lądowych armii USA. Był to generał Douglas MacArthur, późniejszy słynny bohater II wojny światowej, zwycięzca Japończyków i prawdziwa amerykańska legenda. MacArthur specjalnie płynął dwa tygodnie statkiem z Ameryki do Europy, aby spotkać się z Piłsudskim, którego uznawał za najwybitniejszego europejskiego męża stanu, pogromcę komunistycznej Rosji i wielkiego wodza. W czasie tego spotkania Ameryka otrzymała wtedy od Polski niezwykły, chociaż supertajny prezent. Ten prezent był takim sekretem, że po dziś dzień wiedzą o nim jedynie wtajemniczeni profesjonaliści. Oto marszałek Piłsudski przekazał wtedy Stanom Zjednoczonym rozszyfrowane przez Polaków dwa najważniejsze supertajne kody sowieckie: “Rewolucja” oraz “Fiałka”. Tego ostatniego Rosjanie używali aż do 1954 roku. Nie mieli pojęcia, że CIA przechwytuje ich tajemnice w okresie zimnej wojny. Generał MacArthur otrzymał wtedy od Piłsudskiego również pierwsze elementy rozkodowanej przez polskich matematyków niemieckiej “Enigmy”. Możemy jedynie domniemywać, jak efektywnie duże korzyści odniosły USA z tego polskiego prezentu, który generał MacArthur zabrał z Warszawy do Waszyngtonu. Dużo więcej wiemy o efektach historycznej misji wywiadowczej pułkownika Ryszarda Kuklińskiego. Pisze o tym m.in. sekretarz obrony USA w administracji prezydenta Obamy – Robert Gates w swoich pamiętnikach pt. “From the Shadow”: “Polski pułkownik Kukliński był najcenniejszym naszym źródłem informacji w całym bloku sowieckim od Władywostoku do Berlina Wschodniego. Przekazał Stanom Zjednoczonym ponad 30 tysięcy stron najtajniejszych dokumentów Armii Sowieckiej, w tym także o znaczeniu strategicznym, co pozwoliło USA uprzedzić agresywne zamiary Kremla”. Właśnie o tym opowiada sugestywna ekspozycja muzealna w Izbie Pamięci Pułkownika Kuklińskiego na warszawskim Starym Mieście. Na murze XVII–wiecznej kamieniczki znajduje się znamienna dla relacji polsko–amerykańskich tablica pamiątkowa z wizerunkiem szefa Oddziału I Planowania Strategicznego w Sztabie Generalnym: “Płk Ryszard Kukliński (1930–2004), konspiracyjny pseudonim Jack Strong. Bohater Polski i Ameryki pomógł USA pokonać Rosję Sowiecką, zdobył w Moskwie supertajne plany agresji Armii Czerwonej na Europę – zapobiegł wybuchowi III wojny światowej, w której Polska stać się miała nuklearnym pobojowiskiem. Skazany przez komunistów w stanie wojennym na śmierć, uniewinniony przez wolną Rzeczpospolitą Polską”. Nieprzypadkowo współautorem treści tej tablicy był prezydent Lech Kaczyński. Przed 130 laty największy polski malarz Jan Matejko w genialnej wizji artystyczno–historycznej namalował “Kościuszkę pod Racławicami”. Naczelnik w zwycięskim uniesieniu trzyma w ręku polską rogatywkę, ale ubrany jest w mundur generała armii amerykańskiej, a tuż obok Kościuszki, a właściwie nad nim wzruszająca kapliczka z Matką Bożą Częstochowską Królową Polski. To są ważne symbole nie tylko historyczne. Zupełnie czymś innym, ale przecież również symbolicznym, jest fakt, że ogromna wytwórnia coca-coli, największa w Polsce i jedna z największych w świecie, znajduje się w Radzyminie pod Warszawą, akurat w tym miejscu, gdzie w czasie “Cudu nad Wisłą” 15 sierpnia 1920 roku żołnierze polscy powstrzymali nawałę Armii Czerwonej, która szła na “Zachód przez trupa Polski do serca Europy”. Prezydent Obama pewnie tych faktów nawet nie kojarzył, kiedy spotykał się z przedstawicielami amerykańskiego businessu w Polsce na śniadaniu w hotelu “Marriott” w warszawskich Alejach Jerozolimskich. Tu właśnie była siedziba Obamy i przez dwa dni agenci USA Secret Service nazywali ten charakterystyczny dla centrum stolicy Polski hotel “Fort Marriott”. Z całą pewnością nie przed Polakami tak pilnie strzeżony był przez dwa dni w Warszawie amerykański prezydent. Czy zatem wizyta amerykańskiego przywódcy w Warszawie może oznaczać powrót USA do aranżowania w Europie Środkowej siły politycznej? Może tak, zwłaszcza, że w Warszawie mieliśmy do czynienia ze spotkaniem prezydentów krajów środkowoeuropejskich. Sygnał może być ważny – Polska przy wsparciu USA kreuje współpracę środkowoeuropejską. Jeżeli wizyta prezydenta Obamy nie była udana, to, jaka zagraniczna wizyta w Polsce była udana?

Józef Szaniawski

Platformie żyje się lepiej Partia Donalda Tuska z pompą świętuje dziesięć lat. Bartoszowi Arłukowiczowi czy Joannie Kluzik-Rostkowskiej mogły się tylko oczy zaświecić na wieść, na jakie to stanowiska i zaszczyty mogą liczyć, jeśli tylko gorliwie, jak Sikorski, będą „dorzynać watahy” Platforma Obywatelska czciła w sobotę dziesięciolecie istnienia. Podczas konwencji partii, podsumowując 10 lat, a zwłaszcza jedyną i trwającą kadencję rządów PO, o sprawach trudnych się nie mówiło. Ewentualne pytania obserwatorów o drożyznę w sklepach, podwyżkę podatków, skok na pieniądze przyszłych emerytów czy kolejne inwestycje drogowe, które w obliczu Euro 2012 stanęły pod dużym znakiem zapytania, miały zasłonić doniesienia o następnych osobach, które Platformie udało się pozyskać z konkurencyjnych obozów politycznych. Słuchając wystąpień kolejnych politycznych gwiazd PO, można było z pewnością stwierdzić, że w sobotę w całym kraju nie sposób byłoby znaleźć zgromadzonych w jednym miejscu tak wielu pewnych siebie i z siebie zadowolonych ludzi, jak w gdańskiej Ergo Arenie. Tysiące działaczy Platformy Obywatelskiej zjechało w sobotę do hali Ergo Arena w Gdańsku, aby świętować dziesiątą rocznicę powstania tej partii. Życzenia „sukcesów, odwagi, siły i szczęścia” – nagrane i odtworzone na telebimie – przekazał zgromadzonym Bronisław Komorowski. Prezydent stwierdził, że „Platforma Obywatelska jest ciągle potrzebna”, a on sam zostawił w niej „kawał serca”. Najważniejszym punktem sobotniej konwencji było wystąpienie przewodniczącego PO, premiera Donalda Tuska. To jednak uczyniono ostatnim punktem imprezy. Zanim do swoich działaczy wyszedł szef partii, zgromadzeni oglądali odtwarzane urywki nagrań z wystąpień polityków PO, m.in. z kampanii wyborczych, pokazujące chwile chwały tej partii, przerywane wywiadami i wystąpieniami na żywo największych politycznych gwiazd Platformy. Nie był to czas, kiedy mówiono o rzeczywistych skutkach ostatnich czterech lat rządów Donalda Tuska: wysokim bezrobociu, olbrzymim zadłużaniu kraju, drożyźnie czy podwyższaniu podatków. Gwiazdy PO, m.in. Bogdan Klich, Cezary Grabarczyk, Jacek Rostowski – przedstawiony jako „pogromca deficytu”, Ewa Kopacz, Grzegorz Schetyna czy Hanna Gronkiewicz-Waltz, opowiadały o swoich sukcesach i o „optymizmie”. Nasuwało się tylko pytanie, czy ci ministrowie i prominentni politycy PO rzeczywiście rządzą w Polsce i czy mają świadomość tego, co naprawdę w kraju się dzieje. Jest jednak oczywiste, że ich słowa skierowane były przede wszystkim do zwykłych działaczy Platformy, którzy do Gdańska zjechali niejednokrotnie z dalekiej prowincji i którzy doskonale wiedzą, jak naprawdę żyje się dziś pod rządami ich partii zwykłym ludziom – by nie tracili wiary i dalej z przekonaniem opowiadali i obiecywali wyborcom, że będzie żyło się lepiej.

Owacje za brak dróg Szczególnie doceniana wśród działaczy PO musi być działalność ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. Nie szkodzi, że kolejne obiecywane przez niego na Euro 2012 odcinki dróg na mistrzostwa Europy nie będą gotowe, nie zaszkodził też zimowy chaos na kolei – ludzie zmuszani do wsiadania do pociągów oknami, za co szef resortu infrastruktury ponosi polityczną odpowiedzialność. Takich owacji jak Grabarczyk – z wyjątkiem premiera Donalda Tuska – nie dostał podczas sobotniej konwencji nikt inny. Oczekiwany przez działaczy swojej partii premier Donald Tusk widowiskowo przesuwał się w stronę mównicy. Długie minuty zajęło przewodniczącemu Platformy przebycie drogi przez halę wśród zgromadzonych – prowadzony niczym obrońca mistrzowskiego pasa, wśród tłumu widzów, na zawodowy ring bokserski. Donald Tusk mówił, iż przed 10 laty Platforma Obywatelska to był „poryw serca”. – Ale dziś nikt nas nie będzie oceniał na podstawie naszych wzruszeń. Dzisiaj wszyscy Polacy będą oceniać nas za władzę, jaką wykonujemy – mówił premier. Do działaczy swojej partii zwrócił się, by „uczciwie powiedzieć Polsce, co zrobiliśmy przez 10 lat dla naszej Ojczyzny”. – Nie możemy ani przez sekundę zapomnieć, że 40 mln ludzi, 40 mln Polaków żyjących w samym sercu Europy, że te miliony Polaków mają bardzo twarde, surowe wymagania wobec tych, którzy ośmielają się prosić o władzę – mówił przewodniczący PO.

Tusk przed księdzem nie uklęknie Premier zaznaczył, że Polska potrzebuje dzisiaj wielkiego zrywu, lecz nie, dlatego, że coś nam grozi, ale dlatego, że mamy „nadzwyczajną szansę”. – Jesteśmy o krok od tego, a prezydencja Polski w Europie jest kapitalnym momentem do tego, żeby powiedzieć: Polska jest jedną z najdumniejszych ojczyzn dla swoich rodaków, nie tylko na naszym kontynencie. Nie ma już powodu do żadnego wstydu, do żadnych kompleksów – stwierdził. Jak zaznaczył, jego partia zrobiła wielki wysiłek, aby „Polacy mogli iść wyprostowani i z dumą patrzeć w oczy innym nacjom”. – Zbudowaliśmy po latach rząd, który – popełniając błędy i mając sukcesy na koncie – idzie do Polaków wyprostowany i z podniesionym czołem. Wiecie, dlaczego? Ponieważ dzisiaj w Polsce – i pokazały to także te 4 lata kryzysu – władze publiczne, ci, których wybrali Polacy, dzisiaj nie kłaniają się nisko tym, którzy mają siłę, dysponują możliwością przemocy, którzy chcą wykorzystać swoją siłę do tego, aby jedni słabsi stracili, a oni zyskali – mówił premier Tusk. – Ten rząd dziś i – jeśli wygramy – nasz przyszły rząd nie będzie się nisko kłaniał ani bankierom, ani związkowcom, nie będziemy klęczeli przed księdzem, bo do klęczenia jest kościół przed Bogiem, a nie przed księdzem – dodał. Szef partii zaznaczył, iż ta „wielka obywatelska platforma” uklęknąć może „przed tymi, którzy dają nam pracę i zlecą robotę do wykonania”. Donald Tusk na podstawie odbytej gospodarskiej wizyty dokonał też diagnozy sytuacji w kraju. – Wczoraj z premierem Norwegii byłem w gdańskiej stoczni remontowej i obok, w dawnej północnej, gdzie buduje się znowu statki. Spotkałem dumnych, szczęśliwych stoczniowców. Chcę wam powiedzieć, że tak jak ze stoczniami, jak z wieloma innymi sprawami w Polsce my jesteśmy od tego, żeby, kiedy nawet najostrzej nas krytykują, podejmować twarde decyzje, odważne decyzje, ale po to, żeby później móc zacząć od nowa robić rzeczy dobre – stwierdził Tusk, zaznaczając, że teraz stocznie stają na nogi i konkurują ceną.

Teraz polska Barcelona Nie mniej interesującym punktem sobotniej konwencji PO niż wystąpienie premiera miało być przedstawienie nowych nabytków Platformy Obywatelskiej, pozyskanych ze środowiska politycznych konkurentów. Na kilka dni przed konwencją spekulowano, że Platformę zasilą była szefowa kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego i szefowa PJN Joanna Kluzik-Rostkowska oraz były europoseł SdPl, były minister spraw zagranicznych Dariusz Rosati. Oboje na konwencji Platformy zabrali głos. Podobnie jak pozyskany przed miesiącem z szeregów SLD Bartosz Arłukowicz. Zapisanie się do Platformy ogłosił też – dotychczas bezpartyjny – marszałek Senatu Bogdan Borusewicz. Premier Tusk podkreślał, że Platforma jest miejscem dla tych, którzy chcą Polsce dobrze służyć. - Niektórzy zadają sobie pytanie: jak to możliwe – Bartosz Arłukowicz, Joanna Kluzik-Rostkowska, Dariusz Rosati – ale tym wszystkim odpowiedzmy: możecie tak pytać o każdego z nas na tej sali, o każdego z nas bez wyjątku – mówił szef rządu, informując, iż Platforma od 10 lat buduje „taką polską Barcelonę”. – Ja tam nie będę mówił, kto Messi, kto Guardiola, kto… i tak dalej, ale po to budujemy polską Barcelonę, po to chcemy, aby z nami pracowali najlepsi ludzie – nie pytamy o narodowość, kolor skóry. Pytamy, czy chcą grać, czy chcą wygrywać, czy chcą walczyć dla swojego klubu. Więc ja was pytam, czy chcecie walczyć o to, żeby Polska była coraz mocniejsza, żeby Polakom żyło się w Polsce coraz lepiej, czy chcecie lojalnie dla Ojczyzny działać każdego dnia. Nie odepchniemy nikogo, nie odrzucimy nikogo. Bo to jest zadanie rzeczywiście dla wszystkich Polaków – powiedział premier.

Godność Kluzik-Rostkowskiej Wcześniej, zanim głos zabrały nowe twarze Platformy, o swoich wrażeniach „nowego w Platformie” opowiadał Radosław Sikorski, który związek z PiS zamienił na PO. – Stojąc przed wami, pamiętam, że nie byłem tu w dniu narodzin. Przystąpiłem w 2007 roku w Gnieźnie, gdy Platforma Obywatelska dołowała w sondażach. Znajomi przestrzegali mnie przed błędem: będziesz kwiatkiem do kożucha – mówili. Dziś mogę powiedzieć: pokażcie mi inną partię, która w ciągu czterech lat powierzy człowiekowi poważny urząd, da mu szansę w prawyborach, wybierze wiceprzewodniczącym i zleci koordynowanie prac programowych. Dziękuję ci, Platformo. A wdzięczność, którą odczuwam, daje mi jednocześnie prawo do powiedzenia innym: chodźcie z nami – mówił Radosław Sikorski. Bartoszowi Arłukowiczowi czy Joannie Kluzik-Rostkowskiej mogły się tylko oczy zaświecić na wieść, na jakie to stanowiska i zaszczyty mogą liczyć, jeśli tylko gorliwie, jak Sikorski, będą „dorzynać watahy”. Arłukowicz, oprócz pierwszego miejsca na szczecińskiej liście PO do Sejmu, otrzymał już od razu wysoko wynagradzane stanowisko sekretarza stanu w kancelarii premiera. Tego, że Kluzik-Rostkowska miałaby startować z pierwszego miejsca na liście PO w Rybniku, podczas sobotniej konwencji oficjalnie jednak nie ogłoszono. „Witaj, Joanno” – tym słowami Sławomir Nowak powitał Kluzik-Rostkowską na konwencji PO. Sama posłanka też dała wyraz temu, jak dobrze czuje się w otoczeniu Tuska, Schetyny, Grabarczyka, Sikorskiego czy Rostowskiego. – Bardzo mi się podoba wasze towarzystwo. Jestem tu dzisiaj z wami również, dlatego, że wierzę, że podzielam wasze marzenia, że podzielam marzenia was wszystkich o wolnej, bogatej i dobrze urządzonej Polsce – mówiła. – Jestem dzisiaj z wami, dlatego, że wierzyłam i wierzę, że Polacy chcą pokoju, nie wojny, że Polacy chcą miłości, nie nienawiści. Jednym słowem, jestem dzisiaj z wami, ponieważ jest mi z wami po drodze – zapewniła secesjonistka. Jarosław Kaczyński czy Donald Tusk, PiS, PJN czy Platforma – różnicy Joannie Kluzik-Rostkowskiej zdaje się to nie robić. A jeszcze niedawno, gdy pojawiły się spekulacje, iż może zasilić szeregi Platformy, wypowiadała się stanowczo: – Uważam to za uwłaczające mojej godności, mojemu honorowi wyobrażanie sobie, że ja mogę opuścić swój zespół i bez tego zespołu gdzieś sobie pójść – oświadczała Kluzik-Rostkowska w Sejmie przed telewizyjnymi kamerami i mikrofonami reporterów. Artur Kowalski

PiS kończy 10 lat W poniedziałek 13 czerwca mija 10 lat od powstania Prawa i Sprawiedliwości. Partia założona przez Lecha i Jarosława Kaczyńskich stała się jednym z głównych graczy na scenie politycznej; przez dwa lata sprawowała władzę, a pierwszy prezes PiS został prezydentem. Partia zdobyła popularność, głosząc hasła walki z przestępczością, „zwalczania układu” i jednocześnie odwołując się do idei bezpieczeństwa socjalnego (hasło „Polski solidarnej”), a w ostatnich latach – antyliberalizmu. PiS – określane przez przeciwników politycznych, jako partia wodzowska – nigdy nie zakwestionowało przywództwa Jarosława Kaczyńskiego, który kieruje partią od 2003 roku. - Nigdy nie będzie dobrej demokracji bez silnych partii politycznych. Dlatego dużą wartością jest 10 lat istnienia nie tylko PiS, ale i PO. Polskiej scenie politycznej nie może przytrafić się nic gorszego niż powrót do początku lat 90. i rozdrobnienie prawicy – podkreśla szef partyjnego komitetu wykonawczego Joachim Brudziński.

Autorytet Lecha Kaczyńskiego PiS powstało z inicjatywy braci Kaczyńskich przed wyborami w roku 2001 na bazie komitetów społecznych o tej samej nazwie. Działacze PiS wywodzili się w większości ze środowisk dawnej Akcji Wyborczej „Solidarność” (Porozumienia Centrum, Stronnictwa Konserwatywno Ludowego, Zjednoczenia Chrześcijańsko Narodowego) i Ruchu Odbudowy Polski. Sukces komitetów, a potem partii PiS zbudowany został na fundamencie popularności Lecha Kaczyńskiego, jaką polityk zdobył pełniąc przez rok (czerwic 2000-lipiec 2001) funkcję ministra sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka. – Prawo i Sprawiedliwość powstało w oparciu o autorytet Lecha Kaczyńskiego – podkreśla Brudziński. Z kolei inny z wieloletnich polityków PiS Marek Suski, który – jak powiedział – ma jeszcze w domu kopię dokumentu rejestracyjnego PiS, podkreśla rolę Jarosława Kaczyńskiego w tworzeniu partii. Według Suskiego, to on przyciągał ludzi do nowej inicjatywy.

9 czerwca 2001 roku odbyła się pierwsza konwencja komitetu wyborczego PiS w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie. Przybyło na nią ok. 800 osób. Wystąpienie lidera PiS Lecha Kaczyńskiego otwierało konwencję, zakończyło ją wystąpienie jego brata Jarosława. Lech Kaczyński zapowiadał, że wraz z sukcesem PiS „prawa i sprawiedliwości będzie w polskiej polityce znacznie więcej”.

13 czerwca 2001 roku PiS zostało wpisane do rejestru partii politycznych. Pierwszym prezesem został Lech Kaczyński. Stał na czele partii do 2003 roku, a potem do roku 2006 roku pełnił funkcję honorowego prezesa. W wyborach do Sejmu 23 września 2001 roku PiS uzyskało 9,5 proc. głosów, co przełożyło się na 44 mandaty poselskie. Z tej samej listy startowali członkowie Przymierza Prawicy, które 2 czerwca 2002 r. przyłączyło się do PiS.

20 czerwca 2002 roku PiS zawarło koalicję wyborczą z Platformą Obywatelską do niemal wszystkich sejmików wojewódzkich. Na jesieni tego roku Lech Kaczyński wygrał wybory prezydenckie w Warszawie.

Koalicja z PO W wyborach do Parlamentu Europejskiego 13 czerwca 2004 roku PiS uzyskało 12,67 proc. głosów i 7 mandatów. Eurodeputowani PiS weszli w skład Unii na Rzecz Europy Narodów. Popularność opozycyjnych wobec rządu SLD partii PO i PiS rosła wraz z falą krytyki życia politycznego po ustaleniach komisji śledczej badającej aferę Rywina. Politycy obu partii nie wykluczali powołania po wyborach koalicji PO-PiS. W wyborach do Sejmu we wrześniu 2005 r. na PiS zagłosowało 3 185 714 osób (prawie 27 proc. głosów). PiS zdobyło 155 mandatów poselskich i 50 senatorskich. PO-PiS na poziomie krajowym jednak nigdy nie powstał. W październiku 2005 roku kandydat PiS Lech Kaczyński pokonał w II turze wyborów prezydenckich kandydata PO Donalda Tuska, uzyskując wynik ponad 54 proc. głosów. Wówczas padły wielokrotnie powtarzane potem słowa: „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania!”. Brudziński wspomina: – Spektakularnym sukcesem był rok 2005 i podwójna wygrana, najpierw w wyborach parlamentarnych, później prezydenckich. Uważam, że warto było angażować się w politykę dla kadencji prezydenta Lecha Kaczyńskiego i krótkiego czasu, kiedy rządziliśmy – podkreśla Brudziński. Po zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych J. Kaczyński wyznaczył na premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Na początku był to rząd mniejszościowy. Po podpisaniu wiosną 2006 roku przez PiS, Samoobronę oraz Narodowe Koło Parlamentarne (a następnie przez Ligę Polskich Rodzin) umowy koalicyjnej utworzona została większościowa koalicja rządowa. W lipcu tego roku Marcinkiewicz podał się do dymisji, a premierem został J. Kaczyński. Marcinkiewicz był potem kandydatem PiS w wyborach na prezydenta stolicy, ostatecznie odszedł z PiS i poparł PO. W kwietniu 2007 roku z PiS odszedł Marek Jurek (piastujący funkcję marszałka Sejmu) wraz z kilkoma posłami chcącymi wprowadzić do konstytucji całkowity zakaz aborcji, na co nie było zgody reszty PiS.

Przystawki W sierpniu tego roku, po wielu perturbacjach, ostatecznie rozpadła się koalicja PiS-Samoobrona-LPR i rozpisano przedterminowe wybory, które PiS przegrało. Samoobrona i LPR, nazywane „przystawkami PiS”, w ogóle nie weszły do Sejmu. W tym czasie Ludwik Dorn – jeden z założycieli PiS, nazywany przez dziennikarzy „trzecim bliźniakiem” – oraz dwaj inni ówcześni wiceszefowie partii Kazimierz Michał Ujazdowski i Paweł Zalewski zaprotestowali przeciwko stylowi kierowania partią przez J. Kaczyńskiego. Ostatecznie wszyscy z PiS odeszli – Dorn został usunięty z PiS po długim okresie zawieszenia w prawach członka. Dorn powiedział wówczas w jednym z wywiadów prasowych, że PiS „przypomina sułtana otoczonego przez dwór eunuchów”. Po katastrofie smoleńskiej Dorn i Ujazdowski pogodzili się z J. Kaczyńskim. We wrześniu 2010 roku Ujazdowski z grupą polityków Polski Plus wstąpił ponownie do PiS. Dorn będzie kandydował do Sejmu z listy PiS. W katastrofie samolotu pod Smoleńskiem zginął pierwszy prezes PiS – a później przez pewien czas prezes honorowy – prezydent Lech Kaczyński. Zginęło też 5 posłów: Grażyna Gęsicka, Aleksandra Natalli-Świat, Krzysztof Putra, Przemysław Gosiewski, Zbigniew Wassermann. - To była dla nas wielka tragedia. Zginęli nasi przyjaciele, ale zginęła też połowa kierownictwa partii – wspomina Suski. Jak jednak podkreśla, nigdy nie pojawiła się myśl, że PiS może się po katastrofie rozpaść. – Myślę, że wbrew pozorom jeszcze bardziej nas to scementowało. Poczuliśmy obowiązek wobec tych, którzy zginęli, żeby tym bardziej kontynuować ich dziedzictwo, ich pracę – mówi Suski. Po katastrofie J. Kaczyński zdecydował się wystartować we wcześniejszych wyborach prezydenckich. Jak mówił potem, miał świadomość, że gdyby jego brat „mógł na chwilę zmartwychwstać” i odpowiedzieć na pytanie: czy ma kandydować w wyborach, powiedziałby: „kandyduj”. – Nawymyślałby mi, gdybym tego nie zrobił – powiedział J. Kaczyński.

Idziemy po zwycięstwo? Kandydat PiS wybory przegrał. W listopadzie 2011 roku Joanna Kluzik-Rostkowska oraz Elżbieta Jakubiak – odpowiedzialne za „łagodną linię” przyjętą przez sztab wyborczy – zostały usunięte z PiS. Kilka dni potem słynni spin doktorzy PiS, europosłowie Adam Bielan i Michał Kamiński (a także poseł Paweł Poncyljusz) sami zrezygnowali z członkostwa w partii. Odeszli też politycy związani wcześniej z Lechem Kaczyńskim, m.in. Paweł Kowal.

Mimo przerzedzonych szeregów PiS chce odzyskać władzę w jesiennych wyborach parlamentarnych i walczyć o prezydenturę w roku 2015. - Po tej strasznej katastrofie i tej małej zdradzie dzisiaj partia już się podniosła i jesteśmy w stanie iść po zwycięstwo. Dzisiaj partia znowu pracuje pełną parą – mówi Suski. Zaznacza, że PiS rozpoczął realizację postawionych sobie dziesięć lat temu celów. – Ale ich zasadnicza część wciąż przed nami – podkreśla. Również Brudziński jest spokojny o dalsze losy PiS. – Będę robił wszystko, aby PiS było najsilniejszą partią na polskiej scenie politycznej. Wszystko przed nami. Nie ma wśród nas prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale mam nadzieję, że w 2015 roku powtórzymy sukces z 2005 roku – mówi. pap / rp.pl

Wiktor But. Rosyjskie służby specjalne a handel bronią Wiktor czekista. W zasadzie powinno być GRU-ista, ale to przecież straszny wygibas językowy. Chodzi o sławetnego Wiktora Buta, przezwanego “handlarzem śmierci”. Panoszył się bezczelnie i taką wyrobił sobie już markę publiczną, że każdy wie, kto to jest. To duży błąd. Gdy operuje się po cichu, można dużo więcej osiągnąć. Ponadto, gdy ktoś nadmiernie się popisuje, jasne jest, że zwykle chodzi o odwrócenie uwagi od tego, kto za nim stoi. Bowiem w jego profesji wiadomo, że to, co widać gołym okiem, nie jest najważniejsze. But to post-Sowiet, zapewne Rosjanin, choć służby specjalne Republiki Południowej Afryki określają go, jako Ukraińca. Urodził się albo w 1967, albo 1969 roku, ale nie wiadomo, czy w Smoleńsku, czy w Duszanbe (Tadżykistan) czy w Aszchabadzie (Turkmenistan). Dokumenty są na każdą z tych ewentualności. W latach 80. uczęszczał do Wojskowego Instytutu Języków Obcych w Moskwie, czyli gniazda GRU. Tam nauczył się płynnie mówić po portugalsku, hiszpańsku, francusku i angielsku. Ponadto zdobył podstawy zulu, khosa, urdu i perskiego, jak również niemieckiego. Następnie But został odkomenderowany do Mozambiku i Angoli, gdzie Sowieci wspierali „światową rewolucję” i „ruchy narodowowyzwoleńcze” (FRELIMO i MPLA). Dosłużył się stopnia majora. Wszystko szło dobrze, ale nastąpiła implozja Związku Sowieckiego. I wtedy poszło Butowi jeszcze lepiej. Zajął się przedsiębiorczością: transportem i pośrednictwem w handlu. Początki jego interesów nie są jasne. Ale można ekstrapolować, co następuje. W 1992 roku GRU przyznało mu sprzęt – trzy antonowy. But publicznie twierdził, że kupił je za 120 tysięcy dolarów swoich „oszczędności” – bardzo to jednak wątpliwe. Po prostu taką gotówką na początku szeregowi i średniego stopnia czekiści nie dysponowali. Ale ich firma – tak. Zadanie było proste. But miał kontynuować robotę wywiadowczą, wypełniać zadania postsowieckiej polityki zagranicznej, a jednocześnie dzielić się profitami z szefami. W ciągu następnych kilkunastu lat But dorobił się 60 samolotów. Sprzedawał głównie broń lekką, sprzęt lotniczy i rakiety przeciwlotnicze. Oprócz tego handlował, czym popadło. Zasadą było, że jego samoloty miały nie latać puste. W związku z tym przewoził ludzi, zwierzęta, towary przemysłowe i komercyjne, jak również narkotyki. Zaczęło się od lotów na Bałkany, będące tradycyjną rosyjską sferą wpływu. Pierwsze kontrakty były na zlecenie muzułmańskich organizacji „charytatywnych”, szczególnie tzw. Agencji Pomocy dla Trzeciego Świata (Third World Relief Agency). Wśród dobroczyńców był Iran, Arabia Saudyjska, Al-Qaida oraz inne organizacje i państwa. TWRA finansowała zakup i przerzut broni od Buta do Bośniaków. Ślimacząca się wojna bałkańska to pierwszy zastrzyk prawdziwej gotówki dla firmy. Właściciel doprowadził do perfekcji system nielegalnych zakupów, dostaw i sprzedaży. Broń kupowano w post-Sowietach, na przykład w Naddniestrzu czy Kazachstanie, oraz w państwach takich jak Bułgaria. A następnie przerzucano dalej. But legalizował swoją działalność poprzez całą gamę fałszywych frontów. Europejską centralę miał w Belgii (Ostenda), gdzie parkował swoje samoloty. Filie jego firm rozsiane były po całym świecie, w tym w USA, gdzie jego interesy prowadził urodzony w Syrii Richard Chichalki – na Florydzie, w Deleware i w Teksasie. Finansowe zaplecze But stworzył w Zjednoczonych Emiratach Arabskich (Szardża), chociaż osobistą kwaterę główną miał w Południowej Afryce. Jednym słowem: pracował w handlu tak, jakby była to operacja wywiadowcza. Naturalnie nie zawsze wszystko mu wychodziło. Na przykład w RPA stał się celem zamachów i musiał wynosić się z rodziną do Rosji. Mówi się, że nie opłacał się miejscowej mafii. Być może. W grę wchodziła też konkurencja handlowa bądź wywiadowcza. Ta branża jest przecież niebezpieczna. Rosja pozostawała jednak centralą operacji Buta. Tutaj miał przecież powiązania profesjonalne i rodzinne. I to nie byle jakie. Jego teść to ponoć emerytowany generał KGB Zułygin. But współpracował też z generałem Władimirem Marczenką z FSB, ale najważniejszy jego kontakt i wspólnik to ponoć sam Igor Sieczin. Poznali się w Angoli w późnych latach 80. Sieczin był nielegałem w GRU. Prywatna firma wywiadowcza Stratfor z Teksasu ustaliła, że w ramach GRU Sieczin koordynował nielegalny przerzut broni do rewolucjonistów w „Ameryce Łacińskiej i na Bliskim Wschodzie”. Po implozji Sowietów, podczas gdy But sobie latał po świecie, Sieczin wspierał go z Rosji. I sam robił karierę nie byle jaką, bo stał się jednym z totumfackich Putina jeszcze w Petersburgu. Potem, już w moskiewskiej centrali, prezydent Federacji Rosyjskiej zrobił go prezesem firmy Rosnieft (stracił ten fotel całkiem niedawno w wyniku sprzeczki Medwiediew-Putin w sprawie Libii). Następnie Sieczin wspiął się z zastępcy szefa gabinetu prezydenckiego na szczebel wicepremiera. Nota bene, mimo że ten GRU-owiec zajmuje się głównie sprawami energetycznymi, nie zarzucił handlu bronią. Niedawno pobłogosławił sprzedaż większej ilości uzbrojenia do Wenezueli. Zaprawdę trudno uwierzyć, że Sieczin nie ma nic wspólnego z Butem. I nie chodzi tylko o finanse i układy w post-Sowiecji, ale również o kontakty w świecie zewnętrznym (i o cele dalekosiężnej polityki Rosji – o czym później). Chyba nic lepiej nie pokazuje związków między strukturami wywiadowczymi, podziemiem politycznym a światem handlarzy bronią, narkotykami i innymi towarami niż kontakty Buta w Afryce. Oparł się na personelu i siatce trenowanej przez KGB i GRU w Libii z poruczenia płk. Kaddafiego jeszcze w latach siedemdziesiątych. Kaddafi finansował obozy szkoleniowe dla IRA, PLO, Czerwonych Brygad i innych lewackich organizacji „narodowowyzwoleńczych”. Część z nich wpadła, część przeszła pewną transformację, a część rozsypała się po świecie. A to „narodowo wyzwalali” sobie w Nigerii, a to rewolucjonizowali w Kongu. A powiązania ideowe, personalne i instytucjonalne pozostawały. Czasami wystarczyło odgrzać stary kontakt. Takim kluczowym znajomym okazał się Sanjivan Ruprah, pośrednik od wszystkiego – od diamentów po broń. I tak dzięki niemu rewolucjoniści Foday Sankoh i Sam Bockarie z Sierra Leone oraz Charles Taylor z Liberii od razu zakolegowali się z Butem. Jeszcze bardziej wartościowy był lewacki bojówkarz Ibrahim Bah, który oprócz terroryzowania Sierra Leone miał kontakty przez swoją grupę RUF z Al-Qaidą i Hezbollahem, nie mówiąc już o Senegalu, Egipcie i Afganistanie. To właśnie Bah dostarczał diamenty Osamie bin Ladenowi. Bah stał się też głównym – obok Sanjivana Rupraha – pośrednikiem Buta. Ponadto w tych samych post-KGB-owskich i rewolucyjnonarodowowyzwoleńczych kręgach poruszali się Félix Houphouët-Boigny i Henri Konan Bédié, czyli prezydenci Wybrzeża Kości Słoniowej, oraz prezydent Burkina Faso – Blaise Compaoré. Dzięki nim But mógł operować również w Togo i Republice Środkowoafrykańskiej. We wszystkich tych krajach miał lądowiska. A co biedny But miał powiedzieć, gdy Kaddafi poprosił go o kontynuowanie chlubnej kremlowskiej tradycji zbrojenia jego samego i jego przyjaciół? Naturalnie się zgodził. Więcej – zamienił kilka swoich samolotów w taksówki i woził libijskiego dyktatora po Afryce. Typowy lot do Afryki zaczynał się legalnie w Belgii z konserwami na pokładzie. Później był nielegalny postój po broń w Bułgarii. Oficjalnym celem mogło być dowiezienie legalnego towaru do Zambii, ale po drodze samolot lądował w Liberii z uzbrojeniem, a w Sierra Leone z najemnikami. Zabierał diamenty czy koltan (minerał niezbędny do produkcji baterii telefonów komórkowych i laptopów) i inne towary, na przykład kawę z Wybrzeża Kości Słoniowej czy kwiaty z Kenii. Zresztą But nie kręcił nosem nad żadną formą płatności. Gdy trzeba było, brał mrożone kurczaki – i opylał je dalej. W Afganistanie przyjmował zapłatę w szmaragdach i narkotykach – od wszystkich stron konfliktu. Prochy akceptował też w Ameryce Łacińskiej, chociaż naturalnie preferował gotówkę. Nota bene na kontynencie południowoamerykańskim stał się pionierem dostaw poprzez zrzuty. Przewoził na przykład jakiś legalny towar komercyjny do Chile, a po drodze wyrzucał na spadochronach nad Kolumbią kontenery z bronią dla marksistowskiego FARC. Często But pracował dla kilku stron na raz. W Angoli sprzedawał broń i UNITA, i MPLA. W Zairze (Kongu Kinszasa) dostarczał materiał wojenny wszystkim uczestnikom konfliktu. Na dodatek stał się tam oficjalnym dostawcą sił ONZ. Rozwoził pomoc humanitarną. A potem ściągał logo ONZ ze swoich samolotów i latał z karabinami, granatami i amunicją dla wszelkiego rodzaju ludobójców. W Afganistanie woził towary Amerykanom, wojowników Talibanowi, broń Al-Qaidzie i rządowi kabulskiemu, a narkotyki wszystkim chętnym. Sprzedał talibom 12 samolotów, które wykorzystano m.in. do przewozu Osamy bin Ladena. Wielu widzi w tym wszystkim handlowy pragmatyzm. But po prostu brał pieniądze i nie patrzył, od kogo. Na przykład zakolegował się z antykomunistą Mohamedem Shah Massoudem i zabierał go na polowania, aby interesy szły lepiej. Ale nie można zapominać, że wszędzie GRU-ista siał chaos – od Ameryki Łacińskiej przez Afrykę do Azji. A chaos to zagrożenie dla Pax Americana. Amerykanom tymczasem (szczególnie Departamentowi Stanu) zależy na stabilizacji. Kłopoty dla USA oznaczały, że Waszyngton miał mniej czasu i środków, aby zwracać uwagę na Moskwę. Postsowiecka Rosja mogła, więc w tym czasie zbierać siły, podnosić się z zapaści. But zarabiał świetnie na destabilizacji świata w imię postsowieckich interesów. Czyli łączył przyjemne z pożytecznym. Nota bene, gdy robiło się gorąco, But współpracował z USA – głównie po to, aby załatwić sobie amnestię. Trudno powiedzieć, czy miał szansę. Ale prawdą jest, że albo wskutek typowej ignorancji i indolencji, albo z powodu wielkiego braku transportu w Iraku Pentagon zatrudnił GRU-owca do przerzutu towaru i ludzi podczas drugiej wojny w Zatoce Perskiej. Dopiero po pewnym czasie zrezygnowano z jego usług ze wstydem. Jednak But podpadł innej biurokracji waszyngtońskiej, mianowicie Drug Enforcement Agency (DEA) – instytucji zajmującej się zwalczaniem uprawy i handlu narkotykami. A But wielokrotnie szmuglował prochy – kokainę i opium. Dlatego DEA urządziła bardzo skomplikowaną prowokację. Jej agenci udawali rewolucjonistów z FARC. W 2007 roku umówili się z Butem na spotkanie w Tajlandii w celu dokonania transakcji zakupu broni. Sprawa była delikatna. Poprzednie próby aresztowania Buta spełzły na niczym. Okazało się, że miał on wyśmienite informacje kontrwywiadowcze. W ciągu kilku dni dowiedział się choćby o konferencji służb USA-Belgia na swój temat w 2001 roku. Innym razem, w 2002 roku, mimo wysiłków wywiadu brytyjskiego w Mołdawii, Amerykanom nie udało się ująć Buta na lotnisku docelowym, mimo że widziano, jak wsiadał do maszyny na miejscu. Ktoś złamał brytyjski szyfr. Samolot zniknął z radaru i przyleciał do celu z poważnym opóźnieniem. Buta nie było. Nie wiadomo, czy źródło zdrady było wewnątrz służb amerykańskich, czy sojuszniczych. W każdym razie tylko Rosja ma takie możliwości techniczne i szpiegowskie, choć naturalnie Kremlowi nic nie udowodniono w sprawie Buta. Tym razem sławetnego „handlarza śmierci” zawiódł nos – albo jego kremlowskich sponsorów wykołował amerykański wywiad. Jego partner od interesów, Andrew Smulian, spotkał się na Curaçao z rzekomymi rewolucjonistami z FARC, a w rzeczywistości agentami DEA. Twierdzili, że handlowali już z Butem. Ale potem Smulian nie potrafił żadnego z nich zidentyfikować na fotografiach pokazywanych mu przez GRU-owca. Ten to jednak zignorował i zgodził się na spotkanie w Tajlandii. Sam zresztą o to się napraszał. Został zdjęty przez DEA oraz tajską policję. Potem dwa lata trwały przepychanki, zanim Tajowie zgodzili się na ekstradycję Buta do USA. Teraz GRU-owiec siedzi w amerykańskim więzieniu, ale ponoć odmawia zeznań. Ciekawe, czy wymienią go za jakiegoś zachodniego szpiega. A może za Chodorkowskiego? Marek Jan Chodakiewicz

Czy Kościołowi Ewangelicko-Augsburskiemu grozi schizma RAŚ? Gdyby ksiądz doktor Marek Uglarz, który apeluje do innych o .... ”odwagę zaświadczania”, umieścił statut RAŚ na drzwiach kościoła ewangelickiego przy Placu Marcina Lutra w Bielsku- Białej, to byłby początek nowej schizmy? Ksiądz doktor Marek Uglorz wstąpił do RAŚ i zamiast całkowicie poświęcić obowiązkom duszpasterskim, ogłosił płomienny apel o deklarowanie w spisie powszechnym tzw. ” narodowości śląskiej”!Zamieszkały w Ligocie duchowny Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego oświadczył w dniu 10.06.2011 roku w Bielsku-Białej, że…” powoli następuje kres państw narodowych!”…. W ulotce rozprowadzanej obecnie na Podbeskidziu ten ewangelicki duchowny RAŚ napisał m.in. : ....”Śląsk rozkwitnie, a nasze dzieci przestaną go opuszczać, gdy odważnie zaświadczymy o narodowej wspólnocie wszystkich Ślązaków” . Marcin Luter kładł kiedyś wyraźny akcent na ciężką pracę, która prowadzi do rozkwitu, natomiast ksiądz doktor Marek Uglorz rozpowszechnia nową doktrynę, gdyż obiecuje rozkwit Śląska zaraz po Narodowym Spisie Powszechnym, a drogą do tego rozkwitu ma być zwykła deklaracja statystyczna! Ciekawe co na taką nową interpretację protestantyzmu powie zwierzchnik diecezji cieszyńskiej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego bp Paweł Anweiler?

Czy Kościołowi Ewangelicko-Augsburskiemu zagraża nowa schizma? Znam biskupa Pawła Anweilera ze spotkań ekumenicznych i bardzo wątpię w to, aby ksiądz Marek Uglarz posiadał jakąkolwiek zgodę tego mądrego biskupa na wykorzystywanie stanu kapłaństwa do działalności agitacyjnej na rzecz RAŚ! Rokrocznie setki tysięcy mieszkańców woj. śląskiego pielgrzymuje do Matki Boskiej Częstochowskiej i Matki Boskiej Piekarskiej. Byłem kilkakrotnie na takich pielgrzymkach i widziałem poczty sztandarowe z biało-czerwonymi flagami również z Katowic, Chorzowa, Gliwic, Tychów i wiem na pewno, że prawdziwi Ślązacy to są Polacy! Polacy w woj. śląskim to są zarówno ewangelicy jak i katolicy, a także ludzie innych wyznań oraz niewierzący, dlatego eksponowanie przez duchownego ewangelickiego ideologii RAŚ w żaden sposób nie służy zasadzie rozdziału kościoła od państwa. Profesor Miodek naukowo wykazał, że gwara śląska jest gwarą staropolską, a zatem nie jest językiem jakiegokolwiek innego narodu. Jedna mała dygresja, otóż ksiądz doktor Marek Uglarz wspomniał 10.06.2011 roku na korytarzu jednej ze szkół, że zna osobiście byłego wicemarszałka Senatu R.P. Marcina Tyrnę. Ciekawe czy Marcin Tyrna wie o tym, kto się powołuje na znajomość z byłym senatorem? Pierwszy etap do schizmy ma już duchowny RAŚ za sobą, bo skrytykował swojego przełożonego, biskupa Anweilera za to, że jak stwierdził: ….” nie pozwolił z przyczyn chyba politycznych na odbycie spotkania z przywódcą RAŚ w budynku „Augustana” na Placu Marcina Lutra w Bielsku-Białej.”…. Czyżby ksiądz doktor Marek Uglarz, który apeluje do innych o „odwagę zaświadczania”, zamierzał umieścić statut RAŚ, na drzwiach Kościoła Ewangelickiego przy Placu Marcina Lutra w Bielsku- Białej? W Bielsku-Białej nie potrzeba żadnej autonomii! Niech żyje Polska!

Rajmund Pollak

ETATS GENERAUX DU MONDE Idea rządu światowego coraz żywsza. Jacques Attali ma pomysł stworzenia na początek światowych stanów generalnych. To założona przez niego platforma debaty nad problemami globalnymi.

http://www.etatsgenerauxdumonde.org/

Jego pomysły zaczynają być rozpowszechniane w publicystycznym mainstreamie.

http://forsal.pl/artykuly/522390,attali_marzenie_o_globalnym_rzadzie_jeszcze_nigdy_nie_bylo_tak_realne.html

Czytamy więc, że Attali „nawiązuje do tradycji francuskich Stanów Generalnych, które przez kilkaset lat były organem doradczym króla reprezentującym interesy wszystkich trzech stanów. Znający historię wiedzą zapewne, że to właśnie z posiedzenia Stanów Generalnych w 1789 r. wyszła iskra wzniecająca rewolucję francuską, która doprowadziła do fundamentalnych zmian ustrojowych nie tylko w Paryżu, ale też w wielu innych krajach (…) Poprzez takie działania wzrośnie zrozumienie dla konieczności budowy globalnego rządu. Potrzeba nam takich wizji jak plan Schumana/Monneta, bez którego nie byłoby integracji europejskiej.” Ze znajomością historii, nawet francuskiej, u francuskich intelektualistów coś kiepściutko! Stany Generalne zwołane po raz pierwszy 10 kwietnia 1302 roku miały za zadanie grzecznie poprzeć Filipa IV Pięknego w sporze z papieżem Bonifacym VIII o forsę. I poparły. Filip mógł opodatkowywać duchowieństwo bez pytania papieża o zgodę. Cztery lata później skonfiskował majątki Żydów, a w 1308 roku – znów za aprobatą Stanów Generalnych – wziął się za Templariuszy. Usprawiedliwieniem był… KRYZYS. Głównie finansowy. A dokładnie… DEFICYT! Król wydawał więcej niż ściągał podatków. Wojny są kosztowne – co dziś widać w Iraku i Afganistanie. Filip Piękny prowadził je z Anglią o Akwitanię i Flandrię. Utrzymywanie na dworze różnych faworytów i nałożnic – podobnie jak dzisiejszej administracji – też nie było tanie. A baza podatkowa była ciągle ograniczana: przywileje szlacheckie, podobnie jak dzisiejsze sektorowe, poddaństwo chłopów i pańszczyzna w wysokości znacznie powyżej punktu optimum na Krzywej Laffera hamowały rozwój i powodowały, że wyższe wpływy próbowano uzyskać podwyższając stawki podatkowe. Powstanie Dolcina było tego naturalną konsekwencją. Wystraszone Stany Generalne uchwaliły, co król chciał i Filip Piękny mógł spalić swoich wierzycieli Templariuszy na stosie. Ale gdy w 1357 roku Stany przyjęły Ordonas wzywający króla do ich regularnego zwoływania, zaczęły być zwoływanie coraz rzadziej. Ostatni raz w roku 1614. Potem nastąpiła przerwa aż do roku 1789. Zwołano je po 175 latach przerwy znowu z powodu kryzysu finansowego. Trzeba było uchwalić nowe podatki. Ale poszło „kiepawo”. To jednak nie z „posiedzenia Stanów Generalnych wyszła iskra wzniecająca rewolucję francuską”. To stan trzeci – ten prawnie upośledzony – ogłosił się Zgromadzeniem Narodowym. I miał swoją własną „wizję” – nie potrzebował żadnego „planu Schumana/Monneta”. A rząd światowy omalże po tym nie powstał. Miał na imię Napoleon. Nie jestem tylko pewien, czy współczesnym Bourbonom z grupy Bilderberg o taki rząd właśnie chodzi. Mam wrażenie, że o zupełnie inny. Ale dzisiejszy Stan Trzeci może ich potraktować, jak kiedyś Ludwika XVI. Attali twierdzi, że tworząc rząd światowy „można bazować na istniejących instytucjach: Banku Światowym czy Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Aby rosły w siłę, potrzeba im dwóch rzeczy. Po pierwsze, legitymacji ze strony obywateli. Temu celowi mają służyć właśnie stany generalne. Po drugie, ponadnarodowe instytucje muszą dysponować funduszami, które dadzą im niezbędną siłę. Pieniądze można wziąć z takich źródeł jak globalne podatki: na przykład z ruchu lotniczego, emisji dwutlenku węgla czy ze sprzedaży wyrobów tytoniowych”. Ciekawe, czy te dzisiejsze Stany Generalne mają być zapytane o zgodę na nowe podatki, czy współcześni Bourbonowie sobie obmyślili, że Stan Trzeci o nich po prostu poinformują? Bo dzisiejsze Stany Generalne to będą: politycy (duchowieństwo) – rynki finansowe (szlachta) – podatnicy (stan trzeci). Najważniejszy będzie więc sposób głosowania – bo przecież o to wybuchła awantura w 1798 roku: stanami czy indywidualnie. Jak stanami, to łatwo się spodziewać rezultatu 2:1 na niekorzyść podatników. Bo chyba nie przez przypadek nie ma w propozycjach Attali podatku bankowego. A nawet jakby był, to przecież wszystkie podatki są przerzucane, więc bankierzy przerzucą je na klientów-podatników. Historia powtarza się jako farsa. Wydaje się tylko, że dzisiejsi zadłużeni po uszy „królowie” muszą szukać innych pomysłów niż palenie wierzycieli. Miejmy nadzieję, że się to wszystko skończy dla nich jak onegdaj. A jak się skończy dla Stanu Trzeciego??? Będzie jakiś nowy Napoleon?

P.S. Jacques Attali był pierwszym prezesem EBOiR. Musiał ustąpić ze stanowiska po ujawnieniu, że bank wydał więcej pieniędzy na własne potrzeby (m.in. ponad 100 mln$ na wyposażenie londyńskiej siedziby banku) niż na kredyty dla państw, którym miało pomnagać w „odbudowie i rozwoju ". Po odbytej kwarantannie dzisiaj znowu jest autorytetem.

Gwiazdowski

W co gra PO? PO jest skrajnie nieskutecznym rządem w wymiarze gospodarczym i społecznym. Towarzyszy temu brak kompetencji w realizacji wielkich projektów. O przerażająco niskiej, jakości państwa pod rządami PO pisze w cotygodniowym felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Słuchając fragmentów wystąpienia Kluzik-Rostkowskiej na sobotnim kongresie PO nie mogłam się oprzeć wrażeniu deja vue. To były same cytaty – głównie z dawnych przemówień Tuska, („odsunąć groźbę PiS-u u władzy”). Kluzik-Rostkowska to superambitna, chodząca przeciętność, bez charyzmy i inspirującego intelektu. Całą karierę zawdzięcza Kaczyńskim (najpierw Lechowi w Warszawie, potem Jarosławowi), którym sama zaproponowała swoje usługi. Bo ma też sporo tupetu wiążącego się z przecenianiem własnej osoby. Te perełki a la żelazna premier Margaret Thacher przy zakładaniu PJN-u dziś nabierają nowego znaczenia: żałosny pastisz u osoby, która nawet nie potrafiła zachować lojalności wobec kolegów. Ale nie o tym chcę dziś pisać. Nie warto: sądzę, że wyborcy sami ocenią tę postać. Są ważniejsze problemy dotyczące porażająco niskiej, jakości państwa pod rządami PO. Minister Kopacz usuwa konsultantów krajowych krytycznych wobec jej modelu "reform" w służbie zdrowia. "Reform", dodajmy, które - jak pokazuje choćby przykład Szpitala im. Rydygiera w Krakowie, mimo oddłużenia, oznaczają tylko nowe absurdy finansowe m.in. wysoki podatek płacony od usług komercyjnych i niemożność wykorzystywania na rzecz tych usług nowoczesnego sprzętu zakupionego za środki unijne, (również w starym systemie źle wykorzystywanego ze względu na limitowanie droższych badań). Naczelna Prokuratura Wojskowa odsuwa prokuratora Marka Pasionka od nadzorowania śledztwa Smoleńskiego, bo – podobno – miał się zwrócić do Amerykanów o pomoc (m.in. o zdjęcia satelitarne). Ów – konieczny dla ustalenia prawdy ruch jest w pełni uzasadniony, bo zginął Prezydent i wysocy oficerowie NATO. Ale ktoś widać nie chce prawdy (i/lub – boi się urazić Rosję). Najpoważniejszy jednak problem to przygotowywane zmiany Konstytucji w kwestiach związanych z przynależnością Polski do UE. Rząd i prezydent chcą już teraz podporządkować sferę finansów (i Narodowy Bank) bankowi europejskiemu, co oznacza przedwczesną (długo przed ew. przyjęciem euro) rezygnację z ważnego wymiaru suwerenności. W warunkach obecnego kryzysu (i odmiennych w różnych krajach przyczynach i strukturze deficytu finansów publicznych) a także – przy różnych poziomach ich rozwoju, jest to poważny błąd. Z dobrowolnym ograniczaniem suwerenności Polski łączy się też propozycja procedury ew. przyszłego zrzekania się kompetencji państwa w UE (np. rezygnacja w danej sprawie z przyjętego w Traktacie Lizbońskim warunku jednomyślności). Mimo zabezpieczeń (konieczna zgoda parlamentu i prezydenta) przy posiadaniu przez PO większości są to zabezpieczenia pozorne. Inne kraje, w tym – Niemcy, dopasowując swoje ustawodawstwo do Traktatu Lizbońskiego, odwrotnie - wzmacniały, a nie jak u nas – osłabiały, swoją suwerenność. M.in. w kwestii badania zgodności umów międzynarodowych z konstytucją przed ich ratyfikacją, jak u nas chce PiS, a na co nie zgadza się PO. PO jest skrajnie nieskutecznym rządem w wymiarze gospodarczym i społecznym. Krótkowzroczne zapędy etatystyczne rządu Tuska (OFE), a także - mechaniczne (i podporządkowane politycznemu klientelizmowi) cięcia infrastrukturalnych inwestycji zagrażają rozwojowi. Towarzyszy temu brak kompetencji w realizacji wielkich projektów (przygotowania do Euro 2012). Powyższe jest połączone z ukrytym szukaniem oszczędności w pełzającym obniżaniu standardów w obszarach gdzie korzystają młodzi. Chodzi m.in. o ograniczenie programu dopłat „Rodzina na swoim”, czy refinansowania przez Fundusz Pracy praktyk zawodowych, (co miało zwiększać szanse na rynku pracy), – gdy równocześnie utrzymuje się przywileje emerytalne i podatkowe różnych grup. Świadczy to o cynizmie PO. Łamiące charaktery i kaperowanie ludzi typu Arłukowicza i Kluzik tylko to potwierdza.

Prof. Jadwiga Staniszkis

Wokół zeznań Sasina J. Sasin przed Zespołem min. A. Macierewicza zeznaje m.in. tak (07'05'' materiału sejmowego): „Ja przybyłem do Smoleńska 9 kwietnia, poprzedniego dnia przybyłem tam samochodem, koło godziny 20-tej dotarłem na miejsce. Moim zamiarem było jeszcze tego dnia spotkanie się z polskimi służbami, które tam są na miejscu, a przede wszystkim mam na myśli polskie służby dyplomatyczne. Spotkałem się jeszcze tego samego dnia wieczorem z ambasadorem Bahrem oraz przedstawicielami polskiej placówki dyplomatycznej w Moskwie, jak również w tym spotkaniu uczestniczył przedstawiciel polskiego MSZ-u, protokołu dyplomatycznego, pan Tadeusz Stachelski, który był tam na miejscu i od strony protokołu przygotowywał tą wizytę. Spotykałem się z funkcjonariuszami Biura Ochrony Rządu, aby od nich odebrać również informację, co do tego, czy są jakieś problemy z przygotowaniem tej wizyty, jak również ze swoimi pracownikami, którzy tam na miejsce też przybyli i jeszcze wizytowali tego dnia cmentarz w Katyniu (czyli on nie wizytował? - przyp. F.Y.M.).

Oni mi zdawali relację, jak te przygotowania tam wyglądają. Też się spotykałem z przedstawicielami NBP, którzy też poprzedniego dnia przyjechali, chodziło o ustalenie szczegółów uczestnictwa p. prezesa Skrzypka (…). Do późnych godzin wieczornych czy nocnych byłem czy te spotkania miały miejsce i ja zakończyłem ten dzień taką odprawą z pracownikami kancelarii Prezydenta, gdzie podzieliliśmy zadania na dzień następny. Dzieląc te zadania, zdecydowałem wieczorem, że udam się wraz z jeszcze jednym pracownikiem na lotnisko rano. Natomiast pozostali pracownicy udadzą się na cmentarz i tam na cmentarzu będą pilnować, aby wszystko zostało należycie przygotowane. Takie były ustalenia na koniec soboty, koniec piątku.” Grafik po godz. 20-tej miał, więc Sasin niezwykle wypełniony, zakładając, bowiem, że z wszystkimi nie spotkał się naraz w jakiejś wielkiej sali konferencyjnej, to miał tych spotkań przynajmniej cztery:

1) z ludźmi Bahra i Stachelskim,

2) z BOR-em,

3) z pracownikami kancelarii i

4) pracownikami NBP (bo nie wiem, czy „odprawę” zamykającą dzień Sasina należy wliczać jako osobne, dodatkowe spotkanie, czy to było to już liczone właśnie jako trzecie) – z tego jednak co mówi, wynika, że NIE uczestniczył w żadnych oględzinach miejsc, co zgadzałoby się z tym, co twierdził w kwietniu 2011 M. Janicki: „Osobą odpowiedzialną z ramienia Kancelarii Prezydenta był pan minister Jacek Sasin, ale nie przyjechał. Nie wiem, dlaczego.”

http://wyborcza.pl/1,76842,9396354,Chcialbym_sie_dowiedziec__czy_musieli_zginac.html

Kwestię tę nagłośniła zresztą nie tylko centrala Ministerstwa Prawdy przy Czerskiej, ale i inna agenda tego ministerstwa, bo rządowa telewizja:

http://www.tvn24.pl/1,1698610,druk.html

ale nie przypominam sobie, by Sasin jakoś to dementował lub korygował. Pozostaje, więc zagadką, po co miał wyjeżdżać z Warszawy z konwojem 8-go kwietnia, jeśliby nie wziął udziału w rekonesansie po miejscach związanych z katyńskimi uroczystościami? Chyba przecież po to tam właśnie jechał? Czy może jednak NIE pojechał „jednym autem” z M. Wierzchowskim i A. Kwiatkowskim, wbrew temu, co mówi przed Zespołem Macierewicza właśnie Wierzchowski http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/woko-zeznan-wierzchowskiego.html

Jest to, bowiem dziwne, że pracownicy kancelarii zdają Sasinowi 9-go kwietnia jakiś raport z obchodu. Wygląda to przecież tak, jakby on zjawił się w Smoleńsku NIE z nimi. Nie muszę chyba dodawać, że rekonesans po miejscach uroczystości katyńskich nie mógł się odbyć o 20-tej, tylko nieco wcześniej, (kiedy było widno) i chwilę musiał trwać. Wychodziłoby, więc na to, że nie tylko Sasin nie brał w nim udziału, lecz i nie przyjechał wraz z konwojem, który tłukł się do Smoleńska bite dwa dni, jak na jakimś białorusko-ruskim Safari. Może być też inny wariant – Sasin przybył z konwojem, ale miał jakieś inne zajęcia, (jakie?). Mówi jednak wyraźnie, że do Smoleńska przybył 9-go o 8-mej wieczorem, z czego by wynikało, że tych zajęć nie miał w tymże mieście. Janicki natomiast twierdzi, że nie tylko Sasina nie było 9 kwietnia na rekonesansie, ale żadnych pracowników kancelarii:

„(„GW”) - 36. pułk nie sygnalizował, że smoleńskie lotnisko nie nadaje się do przyjmowania samolotów?

- Nie, nie otrzymałem takich informacji.

(„GW”) - A urzędnicy kancelarii prezydenta Kaczyńskiego?

- Nie wiem. Zresztą nie było ich 9 kwietnia podczas objazdu wszystkich miejsc wizyty wraz z służbami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo i organizację tych obchodów. ” Załóżmy jednak, że Janicki wrabia tych wszystkich ludzi Sasina (skoro już szef BOR-u nieraz wykazał się, powiedzmy, pewną niedokładnością, jeśli chodzi o relacjonowanie tego, co się działo w Smoleńsku). Wróćmy zatem do zeznań Sasina, który twierdzi, że żadnych problemów z lotniskiem nie było (to samo zresztą, nawiasem mówiąc, powtarza Janicki, którego coraz bardziej zaczynam cenić za wybitną inteligencję na tak wybitnym stanowisku), co zresztą następnego dnia rano przy śniadaniu skłoniło prezydenckiego ministra do „zmiany decyzji” i do udania się do Lasu Katyńskiego w celu sprawdzania nagłośnienia http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/woko-zeznan-sasina-2.html

„lepiej będzie, jeśli ja udam się jednak na cmentarz, bo na cmentarzu mogą zajść różnego rodzaju nieprzewidziane okoliczności, jak chociażby kwestie... najbardziej się obawialiśmy tego, że może być kwestia np. tego, że nie będzie

działało nagłośnienie, dlatego załatwiliśmy podwójne jakby zabezpieczenie tutaj, ale chciałem to sam osobiście wszystko sprawdzić plus miałem jeszcze pewne wątpliwości, co do tego, jak będą rozsadzani członkowie delegacji i chciałem tego też osobiście przypilnować (…). Ja jednak udam się na cmentarz, natomiast na lotnisku wystarczy jeden pracownik (kancelarii – przyp. F.Y.M.),który będzie jakby wspomagał tych, którzy przylecą z Prezydentem, a wspomaganie miało tak naprawdę polegać na wskazywaniu miejsc w odpowiednich pojazdach dla członków delegacji”. No, więc mimo „podwójnego zabezpieczenia” nagłośnienia i tak krzątający się Sasin musiał sam osobiście dopilnować najwyższej wagi państwowej spraw akustyki na katyńskim cmentarzu w przeciwieństwie do „zabezpieczonego” smoleńskiego lotniska, którym rankiem 10-go tenże Sasin się jakoś szczególnie nie zainteresował. Wbrew, bowiem temu, co prezydencki minister opowiada o „braku problemów” z tymże lotniskiem, to przecież problemy właśnie były i to spore, bo M. Jakubik (z Biura Sprawa Zagranicznych) mailował do śp. D. Jankowskiego (z Biura Obsługi Kancelarii Prezydenta), by ten ostatni sprawdził, co jest nie tak z lotniskiem w Smoleńsku, bo krążą plotki, jakoby było nieczynne (ta kwestia została przywołana przez Macierewicza podczas przesłuchania Wierzchowskiego). J. Bahr z kolei twierdzi, że „zapewne” kancelaria Prezydenta „do wiadomości” dostała jego informacje o złym stanie lotniska, które słał do MSZ-u http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=2&startsz=x

Czy te wyjątkowo niepokojące informacje nie dotarły do Sasina, czy też dotarły, ale je zignorował? Po takich sygnałach wszak należałoby myśleć o wyznaczeniu i wynegocjowaniu zapasowego lotniska, z transportem, z którego, jak choćby głosi Janicki, nie byłoby większych kłopotów: „Ze Smoleńska do Moskwy jest około 370 kilometrów, dla "tutki" to jest 40-50 minut lotu. Byłoby tak: otrzymujemy informację, że prezydent ląduje na lotnisku Wnukowo i ze służbami rosyjskimi od razu podejmujemy działania, aby w trybie natychmiastowym podstawić kolumnę na tym lotnisku. BOR zajmowałby się wówczas tylko osobami ochranianymi, pozostałymi - nasza ambasada i Kancelaria Prezydenta RP z Kancelarią Prezydenta Rosji. Działalibyśmy dwutorowo.” Janicki zresztą tym w ckliwym wywiadzie, w którym opowiada, jak to się rozpłakał na pobojowisku wieczorem, wtrąca jeszcze a propos spiskowych teorii paranoików smoleńskich: „Zamach na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na terenie Federacji Rosyjskiej? Jaki miałby być tego sens? Zresztą funkcjonariusze meldowali mi, że na lotnisku była bardzo gęsta mgła. Oni w tej mgle nie mogli znaleźć rozbitego samolotu. Oficer, który był na płycie lotniska, nie mógł trafić do miejsca, gdzie spadł samolot.” Może „oficerowie” byli na innym lotnisku, skoro „w tej mgle” nie mogli znaleźć „rozbitego samolotu”? Nie mieli zresztą do pomocy ruskich kolegów z milicji, co wiedzieli, że „wsie pogibli”, zanim dobiegli na miejsce?

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/woko-zeznan-sasina.html

Zostawmy jednak Janickiego. Sasin twierdzi, że na cmentarz przybył dwoma samochodami z trzema pracownikami „około godziny, tak myślę, wpół do ósmej” (11'03'') (jak z kolei my się domyślamy, polskiego czasu): „bo mniej więcej do czasu, kiedy dowiedziałem się, że jest katastrofa, no, minęło więcej niż godzinę. Tam sporo czasu spędziłem na cmentarzu” - z czego z kolei by wynikało, iż już koło 8.30 miał wiadomość o tragedii. To nawet szybciej niż Bater, który też „przed wypadkiem” miał o nim mieć wiadomość. No, ale może te szacunkowe wyliczenia Sasina są niedokładne, a więc, że chodzi o grubo ponad godzinę od owej „wpół do ósmej”. Jak wiemy, Sasin doglądnął wszystkiego, a szczególnie nagłośnienia, spotkał „państwa parlamentarzystów”, porozmawiał sobie z nimi, poustalał arcyważne kwestie rozsadzania członków delegacji i tak sobie spaceruje spokojnie po cmentarzu i czeka: „No i to właściwie upływało to wszystko w takim oczekiwaniu na przybycie delegacji, bo ja miałem umowę z tym pracownikiem, p. Marcinem Wierzchowskim, pracownikiem, który udał się na lotnisko, moim pracownikiem, że w momencie, kiedy samolot wyląduje, on mnie poinformuje telefonicznie o tym, że jest lądowanie, że lądowanie się odbyło, bo wiedziałem, że około dwudziestu, dwudziestu pięciu minut będzie trwał przejazd delegacji z lotniska. Wtedy miałem zamiar udać się przed wejście na ten zespół memorialny tam przed tą bramę, żeby tam oczekiwać na przybycie delegacji, na przybycie p. Prezydenta. (…) Kiedy właściwie wszystko było sprawdzone, była taka chwila, by porozmawiać, więc ja chodziłem, rozmawiałem, wiele osób na tym cmentarzu znałem...” Zadziwiające jest jednak to, czemu, mając, jak możemy wywnioskować z tego, co przytoczyłem wyżej, pewien zapas czasu, załatwiwszy już dosłownie wszystko, czym tak bardzo się niepokoił – nie zadzwonił ów prezydencki minister po prostu do swego podwładnego Wierzchowskiego, by spytać, jak wygląda sytuacja na lotnisku, a więc czy tam wszystko jest należycie przygotowane? Zwłaszcza że, jak twierdzi Bahr, przylot się spóźniał? „Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani” http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x

Bahr mówi, że przybyli z kierowcą około 40 minut przed planowanym przylotem http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html

a po 15-20 minutach pojawiła się mgła): „Na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku są dwie bramy. Wjechaliśmy główną. Po prawej stronie, ze 200 metrów od płyty lotniska, znajdowało się miejsce do postawienia samochodu. Wysiadłem. Na lotnisku byli już pracownicy naszej ambasady oraz gubernator i kilku wyższych urzędników smoleńskiej obłasti. Razem ze 30-40 osób.” Wierzchowskiego jeszcze nie było, czy go Bahr nie zauważył? Nie przywitali się, skoro, jak twierdzi „Polacy stali z Polakami”? FYM


Wyszukiwarka