703

Jak mordowano Rzeczpospolitą (Drugą i obecną) - czyli, kto płacił za niemieckie czołgi i co o długach powinien wiedzieć każdy Polak? II Rzeczpospolitą zamordowali bankierzy. Zamordowali już 1920 roku, kiedy Polska straciła suwerenność walutową. Kazano nam płacić 7% rocznie za pożyczkę opartą o fikcyjne złoto. Jeśli zapytać przeciętnego Polaka, dlaczego upadła II RP, usłyszelibyśmy, "bo Niemcy mieli dużo czołgów". Historyk odpowie, że przyczyną była ogólna słabość gospodarcza państwa polskiego i rozwinięty przemysł zbrojeniowy Niemiec. Niektórzy dodadzą, że błędy strategiczne i planowania polskiej armii również były istotne. Ci historycy, którzy nie boją się o swoje posady dodadzą, że te niemieckie fabryki były budowane z amerykańskich kredytów. Czasem wskażą publikację dotyczące finansów niemieckiego przemysłu, czasem wskażą na instytucje finansowe, które za tym stały. To ws zystko, to tylko połowa prawdy. Zapytawszy, bowiem takiego historyka, czy Polska miała jakieś szanse? Usłyszymy odpowiedź "NIE".

Czy wiedząc, że nie doczekamy się nigdy wypełnienia zobowiązań sojuszniczych ktokolwiek powiedziałby, że Polska mogła w 1939 roku wygrać, samodzielnie wojnę z III Rzeszą, a nawet z ZSRR? Ja odpowiem, że "TAK".

II RP nie zamordowano ani w 1939, ani w 1933. Marszałek Ferdinand Foch mówiąc, że Traktat Wersalski to nie pokój, a zawieszenie broni miał rację. Można rzec, że II Wojna Światowa wtedy została zaplanowana. Rola Polski, jako ofiary, była zawsze w te plany wkalkulowana. W 1918 roku nie wywalczyliśmy naszej niepodległości. Chociaż mieliśmy własną armię. Mieliśmy własne sądy, administrację, nie posiadaliśmy suwerenności fiskalnej. "Dajcie mi kontrolę nad pieniądzem, a nie będę dbał o to tworzy prawo w tym kraju" mawiał Mayer Rothschild. Już na samym początku Polska została zobligowania do spłaty części zadłużenia Austro-Węgier. Ten fakt, mało znany miał swoje poważne konsekwencje. II RP zaczęła swój żywot z zadłużeniem na kwotę 45 milionów dolarów, w złocie. Polska przejęła również walutę stworzoną przez Niemców na okupowanych ziemiach Królestwa Kongresowego w czasie I Wojny Światowej. Na świecie panował wtedy standard złota. Polska, ponieważ nie posiadała własnych rezerw złota nie miała zdolności emisyjnej. Długi Austro-Węgierskie (Większość danych liczbowych w oparciu o rocznik statystyczny 1938r.) trzeba było jednak spłacać. Oczywiście, mogliśmy emitować pieniądz bez pokrycia, co w końcu przeprowadzono w 1923, jednak na początku postanowiono inaczej rozwiązać ten problem. W 1920 roku (przypomnę, że FED istnieje od 1913 roku) Rząd Polski zaciągnął pierwszą pożyczkę emisyjną od Amerykanów, na kwotę 15 milionów dolarów. Ponieważ nie posiadaliśmy własnego złota, emitowaliśmy walutę pod zastaw dolarów, pożyczonych na 6%. Oficjalnie istniał wtedy standard złota, jednak jak wszyscy wiemy, od czasów swojego powołania FED nigdy nie był audytowany, nie wiadomo, więc czy dolary te faktycznie miały pokrycie w złocie. W przeciągu następnych 4 lat, rząd zadłużył Polskę z tytułu zakupu zabezpieczenia dla emisji własnej waluty na łączną kwotę około 130 milionów dolarów. W większości były to pożyczki wysoko oprocentowane, 7% w skali roku. Kiedy Władysław Grabski wprowadzał do obiegu złotówkę, łączne, zagraniczne zadłużenie Polski wynosiło 180 milionów dolarów? Nad kwestią ustalenia wysokości kursu złotówki przez Grabskiego polscy historycy ekonomii debatują od 50 lat. W początkowym okresie złoty osłabił się względem dolara o 15%. Z obawy przed hiperinflacją przegłosowano dalsze pożyczki emisyjne. Grabski podał się do dymisji, w efekcie, zadłużenie Polski przed przewrotem majowym wynosiło ponad 300 milionów dolarów. Po przewrocie majowym złotówka zyskała 15%, Polska natomiast ze względów potrzeb emisyjnych wynikających ze wzrostu gospodarczego zadłużyła się do 1929 na kwotę 430 milionów dolarów (głównie w bankach związanych z FED, choć Francuzi, Włosi i Anglicy nie pozostali bierni). W kwocie tej znajdywały się wciąż długi Austro-Węgier, od których spłacano głównie odsetki. Wielki Kryzys w Polsce miał zupełnie inny charakter aniżeli w USA. Spadek cen artykułów rolnych wstrząsnął zdecydowanie silniej polską gospodarką. Hiperinflacja 1923 roku, embargo niemieckie w 1924 sprawiły, że kapitału prywatnego w Polsce właściwie nie było. Nie było również przemysłu, a w dobie mechanizacji rolnictwo było przestarzałe. Polska skazana była na import właściwie wszystkich artykułów oprócz jedzenia i węgla. Nieliczne przedsiębiorstwa, które rozwinęły działalność pomimo niesprzyjających warunków nie mogąc znaleźć odbiorcy na polskim rynku zaczęły bankrutować. Część upadła, część znacjonalizowano jak Ursus czy Plage i Laśkiewicz. Dla Polski, wiązało się to ze zwiększeniem zadłużenia w latach 1929-1933 o przeszło 130 milionów dolarów do kwoty 500 milionów dolarów. Kiedy Roosevelt wprowadził New Deal, wartość dolara względem złotówki spadła z 8,9 do 5,30 złotych? Okazało się, że ten parytet złota, to istnieje, ale jakoś nie do końca. Również Francja i Wielka Brytania zdewaluowały swoje waluty. W efekcie dług Polski w przeliczeniu na złotówki spadł z 4,5 miliarda do 3,5 miliarda złotych, natomiast jego wartość w dolarach wzrosła do przeszło 600 milionów dolarów. Na szczęście dla Polski, odsetki w ten sposób zmalały o 30%. Przypomnę, że odsetki te były płacone głównie na poczet pożyczek zabezpieczonych złotem, które nie istniało. Od swojego powstania, aż do wybuchu wojny, Polska zapłaciła Amerykanom takim jak Rockefeller czy Rothschild oraz bankierom Francuskim i Brytyjskim przeszło 2,5 miliarda złotych. Była to wartość rocznego budżetu Polski, przeszło trzykrotność rocznego budżetu wojskowego, więcej aniżeli kosztował cały COP. Pieniądze te były wypłacane głównie na poczet pożyczek emisyjnych, zabezpieczonych złotem, które nie istniało. Gdyby ten kapitał zwyczajnie pozostał w gospodarce w latach 1924-1939 wypracowałby minimum 30% wzrost gospodarczy. Średnia roczna rata spłaty odsetek kształtowała się, bowiem na poziomie 1,7% PKB. Pozostawiając dotychczasowy procentowy udział na wydatki zbrojeniowe po uwzględnieniu średniorocznego przyrostu o 1,7% wyższego aniżeli historycznie, Polska, dysponowałaby 2,4 miliarda złotych wolnego kapitału na zbrojenia. Za kwotę tę można było wybudować 10 000 nowoczesnych czołgów 7TP. Ewentualnie, poprzestając na 5000 czołgów, wyposażyć polskie lotnictwo w 2000 Spitfire'ów, a marynarkę w 10 niszczycieli i 40 łodzi podwodnych. II Rzeczpospolitą zamordowali bankierzy. Zamordowali już 1920 roku, kiedy Polska straciła suwerenność walutową. Kazano nam płacić 7% rocznie za pożyczkę opartą o fikcyjne złoto. Zapewne nasze własne pieniądze, te same instytucje finansowe, równocześnie pożyczały Niemcom praktycznie nieoprocentowane. Wkład amerykańskich bankierów i przemysłu na rozwój ZSRR również odbywał się częściowo naszym kosztem. W ten sposób zamiast uzbroić własny kraj, opłaciliśmy zbrojenia naszych wrogów. Czy przypadkiem w chwili obecnej nie jest podobnie? Andarian

Żyrinowski: trzecia wojna światowa rozpocznie się latem 2012 roku W tym roku miną cztery lata od czasu wybuchu wojny rosyjsko-gruzińskiej. Od tej pory relacje między obydwoma państwami wciąż pozostają napięte a jest to tylko fragment o wiele bardziej skomplikowanej układanki.  Istnieje duże prawdopodobieństwo, że konflikt, jaki może wybuchnąć między Iranem i Izraelem może bardzo łatwo przenieść się na sąsiadujące kraje. Z pewnością w pierwszej kolejności zagrożona będzie wciąż niestabilna Syria, której wciąż urzędujący prezydent Baszar Al-Assad zauważył, że: 

"Syria jest spoiwem Bliskiego Wschodu, jeśli zaczniecie się bawić na jej terenie, wywołacie trzęsienie ziemi." Wystarczy rzut okiem na mapę by stwierdzić, że coś jest w słowach Assada. Syrię można uznać za bramę, która prowadzi prosto na Bliski Wschód. Jednak nieco na północ od Syrii znajduje się inny bardzo ważny i niebezpieczny region - Południowy Kaukaz, którego państwa nie tylko graniczą i są powiązane z krajami, które najprawdopodobniej zaangażują się w konflikt (Rosja, Turcja, Izrael, Iran), ale też mają własne interesy. Przytoczmy tu choćby słowa pewnego rosyjskiego polityka, znanego ze swych kontrowersyjnych wypowiedzi, Władymira Żyrinowskiego. Stwierdził on, że III Wojna Światowa wybuchnie już latem bieżącego roku, zwracając uwagę na panujący w regionie system sojuszy (Rosja od lat udziela wsparcia Armenii):

"jak tylko zniszczą Syrię, kolejny będzie Iran. Azerbejdżan skorzysta z okazji i spróbuje odzyskać Karabach. Armenia odpowie. Turcja wesprze Azerbejdżan. Oto jak nasz kraj (Rosja - przyp. VO) zostanie włączony w wojnę latem 2012 roku." Mało przyjemna perspektywa, ale czy prawdopodobna? Jak w takiej sytuacji zachowa się Gruzja?

Kod Władzy

Rewolucja w Rosji. Scenariusz na 2012 r. Protesty, jakie miały miejsce na przełomie ostatnich tygodni w Rosji, zachęcają do szkicowania scenariuszy rozwoju wydarzeń w tym kraju. Czym to się wszystko skończy i co to będzie oznaczać dla Polski? Załóżmy, więc, że w Rosji w 2012r. dojdzie do demokratycznejrewolucji, w wyniku, której nastąpi kres rządów Władmira Putina. Jak będzie wyglądała wówczas demokracja w Rosji i jaki będzie do niej stosunek demokratycznego Zachodu?

Political fiction? Jest grudzień 2012 r. w Rosji dobiega koniec marcowej rewolucji do wybuchu, której przyczyniły się sfałszowane wybory prezydenckie. W ich wyniku, w marcu 2012 r. ponownym prezydentem Federacji Rosyjskiej został Władimir Putin uzyskując według oficjalnych danych ponad 90% poparcia rosyjskich wyborców. Wszystko wydawało się iść według putinowskiego scenariusza. Szubko jednak okazało się to niemożliwe i budowana rzeczywistość runęła niczym karciany domek. W Rosji już od czasów grudniowych wyborów do Dumy, było niespokojnie. Ujawnione wówczas wyborcze fałszerstwa, niczym śnieżna kula uruchomiły falę społecznego sprzeciwu wobec Putina. Już nie tylko politycy skłóconych opozycyjnych partii, ale zwykli Rosjanie zaczęli wyrażać swój spontaniczny sprzeciw wobec rządów Putina i jego ludzi. Jednak pierwszy kwartał 2012r. mimo rosnących niepokojów minął bez konsekwencji dla kraju. Prawdziwe trzęsienie ziemi w Rosji zaczęło się w marcu 2012 r. gdy stało się jasne, ze wybory prezydenckie zostały sfałszowane przez Putina. Ujawnienie przez opozycję przypadki fałszerstw stały się początkiem rosyjskiej rewolucji. Z dnia na dzień na moskiewskim Placu Czerwonym gromadziły się setki tysięcy a potem już miliony ludzi domagających się ustąpienia Putina. Marzec 2012 był czasem ciągłych masowych manifestacji w Moskwie, Petersubrgu, a nawet w najodleglejszych rejonach rosyjskiego państwa. Prawdziwym liderem marcowej rewolucji stał się ulubieniec młodego pokolenia bloger, prawnik, samorodny lider rosyjskich internautów Aleksiej Nawalnyj. To on był wówczas w stanie zmobilizować miliony Roshjan, po to, aby w dzień i w nocy domagać się ustąpienia Putina. To wreszcie on, aby to przyspieszyć, doprowadził do faktycznego politycznego paraliżu państwa. Gdy 10 kwietnia 2012 r. do Moskwy zbliżały się wierne Putinowi siły rosyjskiego OMONU Nawalnyj potrafił zjednać moskiewska milicję i zołnierzy podmoskiewskich jednostek wojskowych, aby te broniły manifestantów i nie dopuściły do masakry, jaka mogła się wówczas dokonać. Uniemożliwenie ataku omonowców na Moskwę na pewno było punktem krytycznym rosyjskiej rewolucji. Presja milionów Rosjan w kolejnych niczym ruch domina, spowodowała, ze stronnicy Putina w topnieli z dnia na dzień i powoli przyłączali się do rewolucji. D. Miedwiediew wybrał emigrację w Szwajcarii. Z kolei Putin i jego pretorianie do ostatnich dni stawiali polityczne warunki, wierząc w swoją władzę i w swoje poipracie. Tymczasem ich siły topniały jeszcze bardziej. Był 9 maja 2012 r. gdy Putin wraz z najbliższą obstawą nocą przy pomocy helikoptera opuścił Kreml udając się na Daleki Wschód. Tymczasem tłum manifestujących wdarł się do pałacu kremlowskiego, poszukując jak skandował oszusta Putina i jego kolesi. Jednak liderzy protestów zaczęli wzywać do spokoju i zachowania porządku. W kolejnych tygodniach zaczęto przywracać w Moskowie normalność. Rosjanie po raz pierwszy mówili o prawdziwej rosyjskiej demokracji, bez złodziei i oszustów. Rządy w kraju sprawowała Rada Ocalenia Narodowego (RON). Zasiedli w niej m.in. arcymistrz szachowy Kasparow, dawni wicepremierzy Borys Niemcow, Nikołaj Ryżkow, wiceminister energetyki Władimir Miłow i inne tuzy rosyjskiej rewolucji. Nie znalezili się w niej ani lider rosyjskich komunistów Ziuganow, ani lider narodowców Zirinowski. Wkrótce rada wybrała tymczasowego prezydenta Federacji Rosyjskiej, którym został Nawalny. Ten był u szczytu władzy, kochała go ulica, podziwaiły miliony zwykłych Rosjan, bo to on utożsamiał rosyjską demokrację. Ale kraj wymagał rządzenia. I właśnie wtedy Nawalny zaczął rządzić i coraz bardziej czuł się carem Kremla. Rada ocalenia szybko została zmarginalizowana. W nowo wybranej rosyjskiej Dumie komuniści i nardowcy okopali się, stając się twarda opozycją wobec rewolucyjnego Nawalnego jego bloku Czysta Rosja. Ale w listopadzie 2012r. dla Rosji jeszcze groźniejszy stał się konflikt w samym obozie rewolucji. Coraz bardziej autokratyczny Nawalny wszedł w otwarty spór z liderami swojego politycznego bloku. Obie strony chciały postawić na swoim. W grudniu 2012r. Nawalny zagroził Dumie użyciem siły wobec blokującej jego dekrety Dumy. Coraz realniejsza była perspektywa konfrontacji militarnej z Dumą. Dopiero rozstrzygnięcie tego sporu mogłoby pokazać jak może wyglądać demokracja w Rosji. W grudniu 2012 r. zwykli Rosjanie z niepokojem przyglądali się, co się jeszcze wydarzy?

A świat na to... Rosyjska bezkrwawa rewolucja przez wiele tygodni przykuwała uwagę rządów obawiających się destabilizacji w Rosji. Waszyngton, Bruksela, Berlin, Paryż i inne europejskie stolice śledziły rozwój wydarzeń w Rosji. W marcu 2012 r. istniały obawy, że w Rosji naprawdę może dojść do wojny domowej. Gdy stało się jasne, że rewolucja obudziła rosyjskie społeczeństwo, a Putin tak na prawdę jest już zbyt słaby, aby sprawować władzę w Rosji, coraz zaczęły padać głosy wsparcia dla dokonywanych w Rosji zmian. Prezydent USA podkreślił swoja wiarę w budowę rosyjskiej demokracji i możliwość nowego otwarcia w amerykańsko – rosyjskich stosunkach. Prezydent Francji zdeklarował pełne poparcie jego kraju dla procesu demokratycznych zmian w Rosji. Z kolei Kanclerz Angela Merkel zaapelowała do prezydenta Nawalnego, aby osadzony w więzieniu Władimir Putin mógł liczyć na sprawiedliwy proces, zgodny z europejskimi standardami. Premier W.Brytanii na konferencji prasowej postulował, aby rosyjski wymiar sprawiedliwości zbadał przypadki morderstw rosyjskich dziennikarzy, opozycjonistów, czy decyzje w tych sprawach nie zapadały przypadkiem w bezpośrednim otoczeniu Putina. Brytyjski premier podkreślił również, że liczy także na otwartą współpracę władz Rosji w sprawie wyjaśnienia śmierci Aleksa Litwinienki. Rada Europy w przyjętej uchwale wyraziła nadzieję, ze rosyjski system polityczny będzie w pełni respektował prawa człowieka zgodnie z europejskimi standardami. Nietypową rekacją wykazał się prezydent Białorusi Aleksander Łukaszenka, który w wywiadzie do rosyjskiej telewizji Russia Today zaproponował dostarczenie żywności i kocy dla przebywającego w wiezieniu Lefortowo Putina. Z kolei Szwajcarzy odmówili przedstawicielom rosyjskiego wymiaru sprawiedliwości wydania mieszkającego w Genewie Dmitrija Miedwiediewa, tłumacząc, ze rosyjski wniosek nie ma podstaw prawnych.

Polska: list Michnika... Wydarzenia marcowe w Rosji i objęcie władzy na Kremlu przez Nawalnego z uwagą było śledzone w Polsce. Już na początku kwietnia 2012 r. Adam Michnik wystosował list zatytułowany „Do Braci Rosjan”, w którym zapewniał, ze Polacy zawsze wierzyli w drzemiące w rosyjskim narodzie wartości demokratyczne. List Michnika został dobrze przyjęty przez rosyjskie media. Z kolei przedstawiciele polskich władz długo zachowywali ostrożność w ocenach sytuacji w Rosji. Gdy tymczasowym prezydentem Rosji został wybrany Nawalnyj, premier D.Tusk przebywał w Libii, gdzie dzielił się polskimi doświadczeniami w budowie „Orlików”. Kancelaria premiera komunikowała w tym czasie, ze stanowisko wobec wydarzeń w Rosji, premier zajmie dopiero po powrocie do kraju i po konsultacjach z koalicjantem. Gdy jednak premier powrócił z Libii nieoczekiwanie udał się z jednodniową wizytą do Berlina, gdzie odbył robocze konsultacje z kanclerz A.Merkel. Po powrocie z Berlina Tusk zapewnił, ze stroina polska wierzy w możliwość dalszego kontynuowania polsko- rosyjskiego dialogu, które obie strony prowadzą od 2009 r. Premier nadmienił również, że dobrą oznaką dla Europy jest to, że Rosja przystąpiła do budowy demokracji o wyższych standardach niż miało to miejsce w przeszłosci. W tym samym czasie Kancelaria Prezydenta kilkakrotnie komunikowała, że prezydent Komorowski z uwagą śledzi rozwój sytuacji w Rosji. Komorowski wywołany przez PiS do tablicy za rzekomy brak reakcji wobec rozwoju wydarzeń w Rosji, zdecydował się zabrać głos na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. Prezydent podkreślił doniosłość zmian w Rosji i wyraził swoją wiarę w rosyjską demokrację. Omyłkowo użył przy tym określenia Republika Rosyjska, zamiast Federacja Rosyjska, co później wytykał mu prezes PiS. Po konferencji, Komorowski indagowany przez dziennikarzy „GP”, z humorem stwierdził, że tak naprawdę to nawet nie wie, czy ten Nawalony potrafi zasadzić się na cietrzewia. Była to aluzja prezydenta Komorowskiego do umiejętności myśliwskich Nawalnego, którego nazwisko prezydent niezręcznie przekręcił. Większość jednak polskich mediów podkreślała doniosłość oświadczenia prezydenta Komorowskiego i to, że przyczynia się ono do kontynuowania polsko – rosyjskiego pojednania. W programie „Kropka nad i” Moniki Olejnik, europoseł PiS Ruszard Czarnecki dociskany pytaniem, dlaczego PiS nie poparło stanowiska prezydenta Komorowskiego, zdenerwował się i zaczął nieodpowiedzialnie perrorować, że Prezydent nie tylko przekręcił nazwę rosyjskiego państwa, ale i nazwisko nowego prezydenta Rosji! Prowadząca program M.Olejnik szybko jedna ucięła dywagacje europosła, że przecież wszyscy wiedzą, ze prezydent cierpi na dysleksje i dyskgrafię, po czym przeszła do tematu perspektyw dalszych konfliktów w PIS.

Czy to naprawdę political fiction?

Czy to na prawdę political fiction, czy jeden z mozliwych scenariuszy, które realnie mogą się spełnić w przyszłości? Dzisiaj ten scenariusz wydaje się niemożliwy. Ale być może w przyszłości będzie on miał miejsce. Czy ewentualna zmiana władzy w Rosji, pozwoli na zbudowanie demokracji w Rosji zgodnej z europejskimi standardami? Bardzo wątpliwe! Nawet, jeśli w Rosji dojdzie do jakiejś rewolucji, w wyniku, której zmieni się władza, to nie zmieni to funkcjonowania rosyjskiego systemu politycznego. Być może rosyjskie społeczeństwo będzie kiedyś w stanie obalić władzę na Kremlu i demokratycznie wybrać swojego przywódcę. Ten jednak, tak jak bywało to już w przeszłości szybko stanie się antydemokratyczny. To także on nie pozwoli zbudować w Rosji prawdziwej demokracji. Ale takiej demokracji nie zbuduje też samo rosyjskie społeczeństwo, które o ile będzie w stanie zbuntować się przeciw władzy, o tyle nie będzie w stanie stworzyć mechanizmów kontroli tej władzy. A bez nich żadna demokracja nie jest w stanie funkcjonować. Pewne jest jedno, ze każdy kraj tworzy własną demokrację i dzieje się to przez dziesiątki lat. Tak naprawdę zachodniego modelu demokracji, o jakim marzy część rosyjskiej elity nie można ani kupić, ani ukraść. On może narodzić się tylko sam, na bazie odpowiedniej gleby i przy dogodnych stabilnych warunkach. A takich warunków i takiej gleby w Rosji nigdy nie było i nie będzie. Ale czy wolny świat chce prawdziwej demokracji w Rosji? Mało prawdopodobne! Wolny świat woli spokój w Rosji od rosyjskiej demokracji, bo tylko on daje szansę na wejście na rosyjskie rynki, a w perspektywie na interesy i pięniądze. Jakość rosyjskiej demokracji jest tutaj bez znaczenia? Wolny świat w imię spokoju powita każdą władzę w Rosji, nawet antydemokratyczną. Wolny świat będzie także milczał, gdy demokracja w Rosji będzie mordowana. Leszek Pietrzak

Kolejne antypolskie wypowiedzi Landsbergisa Znany ze swojej antypolskiej retoryki litewski europoseł Vytautas Landsbergis znowu zaatakował litewskich Polaków.

- Wileńszczyzna jest zacofanym krajem, w którym wciąż funkcjonuje władza sowiecka, a jej uosobieniem są rządy Akcji Wyborczej Polaków na Litwie (AWPL) – powiedział Landsbergis podczas wileńskiej prezentacji książki „Nasz patriotyzm, ich szowinizm”. Autorem książki przedstawiającej wywiad-rzekę z litewskim politykiem jest polski dyplomata Mariusz Maszkiewicz. Podczas prezentacji książki, która odbyła się w środę wieczorem w litewskim Centrum Studiów Europy Wschodniej w Wilnie, duchowy przywódca współrządzącej obecnie Litwą partii konserwatywnej nie przebierał w słowach, zjadliwie wytykając litewskim Polakom zacofanie polityczne.

- Litwa odstąpiła ten kraj (Wileńszczyznę) władzy sowieckiej uosabianej przez Akcję Wyborczą Polaków na Litwie. Tam została urzeczywistniona władza radziecka, ludzie są kontrolowani; oni są rządzeni gospodarczo, są zależni od samorządów. Ci, którzy są niezależni i czują się inaczej nie boją się oddawać swoje dzieci do szkół litewskich. Tym zaś, którzy są uzależnieni mówi się: Chcesz mieć pracę? Więc, do jakiego przedszkola chodzi twoje dziecko? Sami Polacy skarżą się, że ta władza ich terroryzuje, ale to jest radziecka władza – powiedział Landsbergis podczas prezentacji książki-wywiadu. Podczas dyskusji Ladnsbergis przyznał, że w pewnych sprawach, szczególnie dotyczących zwrotu im znacjonalizowanej przez sowietów ziemi, litewscy Polacy są dyskryminowani. Oświadczył jednak, że winę za tę dyskryminację w również mierze ponosi również lokalna władza zdominowana przez AWPL. Zdaniem europosła, tzw. polskie samorządy wyhamowywały proces restytucji praw własności w obawie, że po odzyskaniu ziemi miejscowa polska ludność, natychmiast ją sprzeda.

- A wtedy – nie daj Boże – kupi Litwin, więc lepiej przytrzymać, żeby sam człowiek jej nie miał, żeby tylko nie sprzedał Litwinowi – mówił polityk. Tymczasem Polacy uważają, że podstawą do okradania ich z ojcowizny stała się ustawa umożliwiająca przeniesienie nieruchomości w dowolne miejsce w kraju. Korzystając z tej możliwości Litwini zaczęli masowo przenosić swoją ziemię z różnych zakątków Litwy na Wileńszczyznę, na ziemie wcześniej należące do miejscowych Polaków. Z tej możliwości skorzystał również sam Landsbergis, którego rodzina przeniosła swoją przedwojenną ziemię z okolic Kowna pod Wilno. Warto podkreślić, że tę poprawkę do ustawy ziemskiej, pod koniec 90. lat ubiegłego stulecia zainicjował Andrius Kubilius, obecny premier i prezes partii konserwatywnej Związku Ojczyzny-Chrześcijańscy Demokracji Litwy. Vytautas Landsbergis przyznał jednak, że litewscy Polacy rzeczywiście byli pokrzywdzeni w sprawie zwrotu ziemi, ale – jak zauważył – były ku temu też „obiektywne przyczyny”.

- Rzeczywiście, w pewnych sytuacjach Polacy naprawdę zostali pokrzywdzeni i nawet teraz to nie zostało naprawione – to zwrot ziemi w rejonie wileńskim. Stało się to problemem również, dlatego, że oni nie mieli dokumentów oraz ze względu na wsie sznurowe. Tu przecież zacofany kraj! Na Litwie reforma rolna został przeprowadzona i wszystko jasne, tu zaś pozostały dwory i średniowieczne wsie. Co więcej, w Warszawie podczas wojny spłonęły archiwa państwowe, więc jeśli one (dokumenty) były w Warszawie, to też spłonęły – mówił Landsbergis. To kolejny atak Landsbergisa na polską mniejszość narodową na Litwie i AWPL w ostatnich latach. Wcześniej zasłynął między innymi swoją odezwą do członków partii konserwatywnej przed wyborami samorządowymi 2007 roku. Polityk te nawoływał wtedy do „odniesienia historycznego zwycięstwa nad Polakami” i apelował do członków partii, żeby przed wyborami masowo deklarowali miejsce zamieszkanie na Wileńszczyźnie i głosowali na partie litewskie. Podczas prezentacji książki Vytautas Landsbergis sugerował, że AWPL „kupuje głosy wyborców na dwa sposoby”.

- W pierwszym przypadku wmawia mieszkańcom, że są oni krzywdzeni, a wtedy jawi się ich obrońcą. W końcu, pomagają różne zastraszania, manipulacje podczas wyborów oraz podobne działania – sugerował europoseł podczas wileńskiej prezentacji swojej książki-wywiadu. Polska prezentacja książki z udziałem Vytautasa Landsbergisa i ambasador Litwy w Polsce Lorety Zakarevičiene miała miejsce 18 listopada na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Źródło: Infopol.lt

Tym razem farsa ze 100 dniami

1. Od wczoraj w mediach trwa festiwal podsumowań związanych ze 100 dniami rządów Premiera Tuska, a przecież kieruje on rządem już przez 1600 dni, 4 lata poprzedniej kadencji i 3 miesiące tej obecnej. Wprawdzie w tym rządzie jest paru ministrów, którzy zaczęli kierowanie resortami niedawno, ale przecież przejęli je z dobrodziejstwem inwentarza od swych partyjnych kolegów, a nie od ministrów rekomendowanych kiedyś przez opozycyjną partię. Jeżeli więc mamy poważnie oceniać ekipę Donalda Tuska to trzeba tej oceny dokonać w perspektywie 1600 dni rządzenia, a nie tylko ostatnich 100 dni, nawet, jeśli nie są one pasmem sukcesów tego rządu i w związku z tym są łatwe do krytykowania.

2. W perspektywie tych1600 dni efekty rządzenia Tuska wypadają naprawdę blado i to zarówno w wymiarze krajowym jak i zagranicznym. W Unii Europejskiej mimo tego, ze jesteśmy największym krajem spośród nowo przyjętych, po zepsuciu relacji w zasadzie ze wszystkimi krajami Europy Środkowo-Wschodniej, Tusk postawił na współpracę z Niemcami, ale coraz wyraźniej widać, że także dla tego kraju nie jesteśmy żadnym partnerem. Ba ostatnia akcja ministra Sikorskiego obsadzająca Niemcy w roli absolutnego hegemona w UE, została bardzo źle przyjęta przez większość starych członków UE, którym i bez tego, niemieckie przywództwo, nie najlepiej się kojarzy. Tusk doprowadził także do tego, że wobec Rosji występujemy w roli petenta. Dopóki żył Prezydent Lech Kaczyński, zdecydowanie się temu przeciwstawiał (świadczyło o tym choćby jego wystąpienie na Westerplatte w 70 rocznicę wybuchu II wojny światowej, a później jego reakcja na najad Gruzji przez Rosję), ale gdy go zabrakło to podporządkowanie widać coraz wyraźniej.

A już zachowanie Rosjan w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, czy też nowej umowy gazowej, świadczy o tym, że nie tylko nie jesteśmy traktowani po partnersku, ale wręcz lekceważeni.

3. W sprawach krajowych wręcz dramatyczny wymiar ma wzrost naszego długu publicznego przez 4 lata rządów Tuska. Dług wzrósł już o ponad 300 mld zł (o ponad 60% w stosunku do roku 2007) i to mimo wyprzedaży majątku na kwotę 50 mld zł i ukrywania zobowiązań Skarbu Państwa, które należy szacować na około 4% PKB (60 mld zł). A więc gdyby nie to, dług publiczny byłby o 110 mld zł większy. Rząd wprawdzie chwali się wysokim wzrostem gospodarczym (skumulowany za 4 lata ponad 15% PKB), ale przecież jest on głównie wywołany ciągle wysokim popytem krajowym (odpowiada on aż za 2/3 wzrostu PKB) wynikającym ze wcześniejszego realnego wzrostu płac i świadczeń, obniżenia składki rentowej czy ulg w podatku dochodowym, a także wydatkowaniem środków z budżetu UE na politykę regionalną i politykę rolną (razem to około 90 mld euro do roku 2013). Mimo tych ogromnych wydatków w tym także inwestycyjnych i wyjazdu z Polski ponad 2 mln osób, poziom bezrobocia przekracza, 13% czyli ponad 2 mln osób bez pracy, a wśród nich ponad 50 % to ludzie w wieku 18-34 lata, to wręcz plaga społeczna.

4. Na tym tle wpadki rządu Tuska w ciągu ostatnich 100 dni (porozumienie ACTA, leki refundowane, budowa Stadionu Narodowego, załamanie się planu budowy dróg), tylko potwierdzają kompletną nieudolność tej ekipy rządowej. Także ostatnia szarża z podniesieniem wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i dla mężczyzn, nie jest wcale przejawem troski o przyszłość naszego systemu emerytalnego, ale raczej próbą uwiarygodnienia sytuacji naszych finansów publicznych przed tzw. rynkami finansowymi. Przy corocznych potrzebach pożyczkowych sięgających 180 mld zł nawet cień nieufności, co do naszej przyszłej wypłacalności, byłby wręcz katastrofalny dla kolejnych budżetów państwa (koszty obsługi długu w 2012 roku wynoszą już 43 mld zł), a być może nawet dla możliwości dalszego pożyczania. Ile tych dni jeszcze potrzeba, żeby większość Polaków zrozumiała, że tę ekipę trzeba odsunąć od władzy?

Zbigniew Kuźmiuk

Mamy winnego Widać rozpaczliwe szukanie pomysłów na nowy wizerunek i na pobudzenie stanowiącego przez cały ten czas podstawę popularności PO, a obecnie przygasającego lęku przed „oczyszczaniem” Polski i „wietrzeniem elit” przez Kaczyńskiego. Lider PO wyraźnie się miota. Usiłuje odgrywać nieustraszonego męża stanu, który w imię interesów państwa potrafi walnąć pięścią w stół i pójść pod prąd nastrojów, by zaraz potem przymilać się do protestujących i po staremu dopasowywać swoje zdanie do sondaży. Usiłuje pokazać się, jako dobry car, który potrafi pogonić i rozliczyć niespełniających oczekiwań ministrów, ale zaraz uświadamia sobie, że usunięcie któregokolwiek z nich byłoby przyznaniem się do błędu, i cały „przegląd ministerstw” staje się powtórką z operetkowych „rewolucji legislacyjnych”. Usiłuje raz jeszcze zagrać na nastrojach małej stabilizacji, wykorzystać sto dni rządu do odświeżenia propagandy sukcesu, ale dostrzega, że w obliczu pękających autostrad i nieotwieralnego stadionu hasło „Polska w budowie” nie daje już alibi. Na dodatek PiS taktycznie przycichł i nie daje pretekstów, by oskarżyć go o wsadzanie kija w szprychy, pozwalając, by rząd kompromitował się sam. W tej sytuacji potrzebuje Tusk jakiegoś wroga. Starym, ogranym w III RP do znudzenia, sznytem znajduje go w Kościele. W obliczu ponad 800 miliardów (niektórzy ekonomiści liczą i dwa razy tyle) długów sektora publicznego szukanie oszczędności w redukowaniu liczby kapelanów wojskowych pobrzmiewa absurdem, ale w połączeniu z zapowiedzią forsowania w Sejmie Palikotowych ustaw oraz oczywistą dyskryminacją telewizji Trwam sygnał polityczny jest jasny. Obiecanki dla „kościoła łagiewnickiego” się skończyły. RAZ

27 lutego 2012 W liście do prezydenta RP Bronisława Komorowskiego pan doktor Jerzy Gorzelik z Ruchu Autonomii Śląska napisał: „Do wielotysięcznej rzeszy ofiar represji dołączyli też osadzeni w komunistycznych – zarówno sowieckich jak i polskich- obozach koncentracyjnych.. Polscy komuniści jasno deklarowali wolę budowy państwa jednolitego narodowo. Oznaczało to wyeliminowanie całych grup narodowych czy uznanych za ”etnicznie niepewne”. Wykorzystywano w tym celu wypędzenia, wysiedlenia, a także eksterminację w obozach, z reguły zwanych w oficjalnej nomenklaturze obozami pracy”.(???). No, tak! Polskie obozy koncentracyjne oraz sowieckie zaczęły się w roku 1945, bo od 1939 roku - niewiele się działo. Niemcy nie napadli na Polskę. Nie było wojny, nie było niemieckich obozów koncentracyjnych.. Niemcy byli naszymi przyjaciółmi, tylko Polacy zakładali obozy koncentracyjne.. Ślązacy, oczywiście nie wszyscy - nie walczyli po stronie Hitlera, bo dzisiaj Niemcy są naszymi przyjaciółmi.. Sąd w Opolu uznał narodowość śląską.. To jest krok w kierunku autonomii Śląska, a potem… No właśnie, co potem? Przypominam, że Niemcy są państwem poważnym.. Szczególnie poważnym na kierunku wschodnim.. Ziemie odzyskane mogą być w niebezpieczeństwie.. Kaszubi kolejni czekają w kolejce.. Może będą mieli swój parlament, swój skarb, swoją armię? A potem? Nad Polską zbierają się czarne chmury.. Chmury rozbiorowe.. Nawet korwety Gawron nie będzie.. Pójdzie na żyletki.. Utopiono w niej 400 milionów, dziesięć lat minęło- i nic z tego nie ma.. Potrzeba jeszcze 900 milionów.. Rozkład państwa polskiego następuje systematycznie. W końcu pan Jacek Vincet Rostowski, minister polskich finansów, powiedział, że Marynarka Wojenna jest Polsce niepotrzebna.. Jak niepotrzebna- pan minister finansów o tym wie najlepiej - to niepotrzebna? Potrzebny jest nam pan minister Rostowski.. No i będzie 170 kapelanów w „wojsku” mniej.. Jest ich coś ponad 300.. Jak trzystu Spartan pod Termopilami? Będą wielkie oszczędności w państwie, tym bardziej, że sama pasożytująca biurokracja kosztuje nas podatników coś 40, albo 50 miliardów złotych.(!!!) Nie można naprawdę dowiedzieć się tak naprawdę. Tam oszczędności nie będzi e- wprost przeciwnie!.. Będzie ich więcej, około 2500 miesięcznie więcej.. Za jakiś czas będzie milionowy urzędnik, będą wielkie uroczystości z tym związane. Ale najbardziej winni są kłopotom budżetowym Polski- kapelani.. No i ogólnie księża.. To przez nich to całe zło.. Piramida stadionu narodowego za 2 miliardy złotych - to jest wielki sukces.. Topienie pieniędzy w socjalistycznym błocie, na co dzień - to nikomu nie przeszkadza. Ale najgorsi są kapelani.. Walka z Kościołem przybiera na sile, ale jak zwykle rządzący usilnie zaprzeczają ustami temu, co robią ich ręce.. Nie ma oczywiście walki z Kościołem Katolickim, tak jak nie ma masonów, o których wspomniał arcybiskup Michalik. Wszystkiemu winni są cykliści i Żydzi, których nie ma. Telewizja pokazuje - ośmieszając - jakiś dorosłych mężczyzn, elegancko ubranych w masońskie fartuszki, ale czegoś takiego - tak poważnie- nie ma.. Architektów świata tak naprawdę nie ma. Mimo, że mason Giełżyński mówi, że Rewolucję Francuską przygotowali masoni, jak również Ustawę Rządową z 1791 roku zwaną przez propagandę – Konstytucją. Ale masonów nie ma… Rewolucję Rosyjską też przygotowali masoni, ale oczywiście ich nie ma.. Mimo, że w samej Polsce jest ich - zarejestrowanych, około 900, ale to oczywiście żarty, tak naprawdę ich nie ma.. Mimo, że na świecie jest ich tysiące - ale tak naprawdę ich nie ma.. Oczywiście rytów jest wiele..Trudno się w tym połapać, ale właśnie o to chodzi.. W gąszczu sieci masońskich, są powiązania ważne i mniej ważne.. Te najważniejsze ukryte są w gąszczu tych mniej ważnych.. Najważniejsi są w 33 stopniu wtajemniczenia.. Tak jak liście poukrywane w lesie w porze jesiennej.. Różnica jest taka, że poukrywane liście nie mają stopni wtajemniczenia. I nie spotykają się w różnych Gremiach 300, Komisjach Trójstronnych czy Klubach Bilderberu.. Metoda ośmieszania jest stosowana przez propagandę w wielu sprawach, żeby tylko widz nie pomyślał, że masoneria istnieje naprawdę.. Że jest wroga Kościołowi i całej cywilizacji chrześcijańskiej od 1717 roku, od kiedy powstała.. W 1938 roku w Polsce, masoneria została zdelegalizowana.. To, dlaczego została zdelegalizowana, jak jej nie ma? Została zdelegalizowana, bo jej nie było.. Zdelegalizowani zostali ci z pierwszego czy piątego stopnia wtajemniczenia.. Ale kto zdelegalizuje 32, czy 33 stopień wtajemniczenia, jak nie wiadomo, kto w na tym stopniu pracuje? Charakterystyczną cechą masonerii jest tajność.. Ci, co są ujawnieni stanowią tylko zasłonę przed tymi, co naprawdę rządzą... Ci wpływowi się przecież nie ujawniają.. Bo nie byliby wpływowi.. Mason 33 stopnia wtajemniczenia ujawniony, to tak jak agent ujawniony.. Nie ma z niego żadnego pożytku.. Fartuszkowi bracia odbywają oficjalne ceremonie zaprzysiężenia.. Ale kto tam jest najważniejszy - nie dowiemy się. Historycy grzebiący się w tych sprawach- po pięćdziesięciu latach dowiadują się, kto masonem był.. W każdym razie pan dr Jerzy Gorzelik jest oburzony, że władza ludowa po roku 1945, w roku polityki odwetu wsadzała do obozów pracy mieszkańców Śląska, którzy zapisali się na Volkslistę no i tych, którzy złapano, że walczyli po stronie Hitlera.. Pana doktora Jerzego Gorzelnika nie obchodzi, co Niemcy wyprawiali w Auschwitz.. Volksdeutschów traktowano jak wrogów, no, bo takie były realia polityczno- historyczne.. No tak, a dzisiaj są w Polsce Volksdeutsche, czy ich nie ma? Volksdeutsche są tylko Volkslisty nie ma.. Wszystko okazałoby się gdyby do Polski wkroczyła armia niemiecka.. Zobaczylibyśmy wtedy, kto jest, kim.. Kto jest, po której stronie? Bylibyście Państwo zdziwieni.. No i czy pan doktor Jerzy Gorzelik zapisałby się na Volkslistę? Wydaje mi się, że tak.. Według pana Jerzego doktora Gorzelnika tragedia Polski zaczęła się od roku 1945 a nie od roku 1939.. Wcześniej wszystko było znakomicie. We wrześniu 1939 roku Niemcy zabili 2000 Polaków, potem utworzyli obóz w Auschwitz, gdzie wymordowali setki tysięcy ludzi, a w roku 1945 – jak uciekali przed Czerwoną Armią- pędzili ze sobą tysiące więźniów, z których piętnaście tysięcy zginęło.. Był zimowy styczeń.. Ja się zastanawiam, co by się stało z Polakami, gdyby nie przyszła Armia Czerwona.? Myślę już o roku 1945.. I nie ma, co wracać do lat trzydziestych, kiedy Niemcy namawiali nas do wspólnego ataku na ZSRR. I traktowali nas inaczej.. To był rok 1945! Oczywiście regiony Polski powinny mieć jak najwięcej niezależności, a państwo powinno być jak najmniej scentralizowane biurokratycznie. Części Polski są związane finansowo dotacjami. Zapłacą więcej podatków do centrum - dostaną więcej dotacji. Ale sprawa Śląska budzi emocje, bo do tego terytorium roszą sobie pretensje Niemcy.. Jak największa autonomia każdego regionu Polski - ale w ramach terytorium Polski? Natomiast pan doktor Jerzy Gorzelik – takie jest moje zdanie- działa na rzecz oderwania Śląska od Polski.. A to jest już wielki problem. Dla nas, i dla Polski.. WJR

Polski rząd ramię w ramię z Niemcami buduje IV Rzeszę nasze drogi z Polską będą się coraz bardziej rozchodzić. Polski rząd robi dziś wszystko, by iść ramię w ramię z Niemcami.. Budować niemiecki projekt federalistycznej Europy Cytat z wywiadu Christophera Howartha, analityka brytyjskiego instytutu Open Europe z artykułu „ Opcja niemiecka nas  nie interesuje„ Brytyjskie tabloidy zdążyły już nazwać niemiecką interwencję w Grecji początkiem Czwartej Rzeszy. Obawiacie się Niemców?„...”A nie jest tak, że Niemcy chcą odsunąć Brytyjczyków, bo wasza wizja nie zgadza się z ich wizją? To prawda. Polski rząd robi dzNie dość, że nie pasujemy do niemieckiej wizji Europy, to jeszcze i nasze drogi z Polską będą się coraz bardziej rozchodzić. Rząd polski robi dziś wszystko, by iść ramię w ramię z Niemcami, by dołączyć do scentralizowanej strefy euro i budować niemiecki projekt federalistycznej Europy. Nas to nie interesuje” Czy rzeczywiście istniej problem budowy IV Rzeszy przez Niemcy. A konkretniej przekształcenia Unii Europejskiej w IV Rzeszę. Gazety greckie obecną sytuacje przyrównują do działań Niemiec faszystowskich. Gazety irlandzkie piszą o szowinizmie

··Z pewnością strach budzić musi bezwzględne pruskie metody w podporządkowaniu  sobie innych krajów i ich eksploatacja ekonomiczna. ··W Europie istnieją trzy, a w zasadzie cztery koncepcje polityczne i wynikające z nich  społeczne  dotyczące  kształtu Unii Europejskiej. Pierwsza to marginalna koncepcja, która może okazać się jedyna rozsądną, jedyną  mogącą powstrzymać  Niemcy to koncepcja zlikwidowania Unii  Europejskiej. Druga, kompromisowa, to zachowanie Unii Europejskiej, jako strefy wolnego handlu i wolnego przepływu ludzi. Trzecia koncepcja, którą można nazwać  opcją niemiecką zakłada budowę oligarchicznej, federalnej,   fasadowej demokracji , czyli IV Rzeszy. IV Rzeszy, w której Niemcy staną się hegemonem  politycznym, gospodarczym  i kulturowym, germanizującym  Europę. Symbolem i narzędziem dominacji Niemiec w Europie jest Traktat Lizboński. Tezy dotyczące opcji niemieckiej najlepiej ilustruje spostrzeżenie Lecha Kaczyńskiego, który tak zdefiniował Unię Europejską „ "Tutaj kwestia nie leży w traktacie lizbońskim, tylko w postawie najważniejszych państw, a także większej demokratyzacji Europy. Unia, powtarzam to po raz kolejny, jest republiką arystokratyczną. „...(więcej) 

Mógł powiedzieć oligarchiczną, co na jedno wychodzi. Następną ilustracją mojej tezy jest wypowiedź Rokity „Traktat lizboński – absolutny majstersztyk niemieckiej polityki – uznaje właśnie de iure najważniejszą rolę Niemiec w Unii.”..”Niemcy odzyskały polityczna sile” „...(więcej)

I trzecia ilustracja moje tezy, niezwykle groźna, gdyż  kładąca ideologiczne podwaliny dominację Niemiec i przeistoczeniu Europy  w państwo autorytarne.  Ilustracją tą jest tekst Cichockiego pod tytułem  „ Nowy porządek w  Europie Europa nie pogrąży się w ciemności, ale z kryzysu Unii, prawdopodobnie na bazie unii walutowej, może nie całej, wyłoni się jej nowy polityczny i gospodarczy kształt.„...”Jednej strony mamy tych, którzy coraz głośniej twierdzą, że za fasadą kolejnych programów ratunkowych oraz walki z kryzysem powstaje jakiś rodzaj oświeconej, absolutystycznej władzy z siedzibą w Pałacu Elizejskim oraz berlińskim Kancleramcie– le Groupe de Francfort (Grupa Frankfurcka). Używając UE i MFW, obala on oporne demokratyczne rządy, narzuca drakońskie programy reform „.....”Chodzi tak czy inaczej o nowy sposób rządzenia, który przywróci wewnętrzną stabilność oraz globalną konkurencyjność. Autorytatywność tego nowego sposobu rządzenia nie musi wcale – i nie będzie – oznaczać łamania prawa. Współcześni filozofowie polityki z różnych stron, Habermas, Gray czy Rawls, już dawno odkryli, że możliwa jest autorytatywna władza zachowująca praworządność.Dotąd jednak widzieli ją, jako fenomen możliwy tylko poza Europą. Dlaczego jednak w stanie wyższej konieczności, jakim jest kryzys, nie miałaby zawitać także do nas? „....(więcej)
Czwarta koncepcja, to Unia republikańska. Demokratyczna federacja zbudowana na wzór Stanów Zjednoczonych, której fundamentem są  silne instytucje demokratyczne, rozwinięte społeczeństwo obywatelskie, Rząd centralny, który zajmuje się jedynie wspólną armią, sprawami  zagranicznymi  i niskimi podatkami centralnymi, R&D. To wszystko. Najwybitniejszym przedstawicielem tej koncepcji był Irlandczyk Declan Ganley, wróg publiczny numer jeden Niemiec. Domagał się wyborów bezpośrednich prezydenta Unii. Nadanie Parlamentowi Europejskiemu prerogatyw i atrybutów parlamentu federalnego, ograniczenia biurokracji, podatków, wprowadzenia  referendum, jako silnej instytucji demokratycznej, w którym Europejczycy decydowaliby o większości spraw kontynentu. Likwidacji centralnego ustalania podatków. Wrogiem Niemiec stał się, dlatego, że realizacja jego postulatów  oznaczałaby  zablokowanie budowy prze Niemcy IV Rzeszy. Warto zauważyć, że nawet PiS I Kaczyński stoją pomiędzy koncepcją drugą, a czwartą. Kaczyński  jest zwolennikiem budowy silnej armii  europejskiej oraz wykorzystania siły zjednoczonej europy w realizacji naszych interesów na  Wschodzie. Paradoksalnie Niemcy bardziej zwalczają ruchy opowiadające się za budową demokratycznej federacji Europejskiej niż tak zwane eurosceptyczne.

·Niedawna propozycja Kaczyńskiego budowy europejskiej armii mogłaby być wstępem dla PiS u do przyjęcia, poparcia koncepcji Ganleya, co oznaczałoby zaszachowanie opcji niemieckiej w Polsce, czyli Tuska i Palikota. Aby zrozumieć  ofertę Kaczyńskiego warto pamiętać, że niedawno powstał w Europie silny sojusz wojskowy. Francja zawarła ścisły sojusz wojskowy nie z Niemcami, ale z Wielką Brytanią. Brytyjczycy proponują wokół tego sojuszu, w którym Niemcy  nie miałyby decydującego głosu zbudować europejskie siły zbrojne. The Telegraph tak o tym napisał „„Ścisły sojusz z Francją będzie korzystny dla Wielkiej Brytanii.”.. „Szczyt, który się odbył w tym tygodniu doprowadził do powstania bezprecedensowej  militarnej współpracy pomiędzy naszymi krajami, powiedział minister obrony Liam Fox”…” Oba kraje są jedynymi nuklearnymi potęgami. Mamy największe budżety wojskowe, i tylko dwa nasze kraje maja realne na dużą skale potencjał ekspedycyjny. Oba kraje są stałymi członkami Rady Bezpieczeństwa ONZ, oraz są wiodącymi członkami  G8 i G20.”…” Po szczycie, relacje osiągną nowy poziom, w którym zbliżenie będzie silna jak nigdy dotąd „..” Połączone szkolenie, wzajemna współpraca przy zamawianiu sprzętu i technologii, wzmocnienie wspólnego działania, i zwiększenia udostępniania informacji„ ...(więcej)  
Wspólna  waluta Euro bez podatkowych wolności państw członkowskich  jest tylko brutalnym narzędziem polityki pruskiej.  Ba wspólne euro  buduje ze szczególnie  słabszych krajów  obszar gospodarki kolonialnej, peryferyjnej. Mechanizm ten bardzo dobrze został opisany w artykule  Martina Feldsteina w Foreign Affairs „The Failure of the Euro „  (Załamanie  Euro). Autor opisuje, w  jaki sposób dzięki  Euro Niemcy  przekształciły Unię w swój  wewnętrzny, kontrolowany politycznie rynek zbytu dla swoich firm, oraz w jaki sposób firmy niemieckie  zastępują, wypierają firmy narodowe.  

··Aby zrozumieć problem niemiecki  w Europie, konsekwentne pruskie budowanie  IV Rzeszy wart się przyjrzeć Grecji. Wydaje mi się mało prawdopodobne, aby kryzys grecki nie był wywołany sztucznie. Skredytowano Grecję na śmieć. Feldstein omawiając  problem grecki zauważył , że  Grecja jest skończona, nie ważne czy obłoży ludność gigantycznymi  podatkami, zlikwiduje świadczenia społeczne, czy nawet wyjdzie z Euro. Przewaga konkurencyjna  towarów niemieckich na rynku greckim będzie rosła, a zmuszeni do ciężkiej pracy Grecy będą źródłem taniej siły roboczej dla Niemiec , których rynek pracy będzie o niebo bardziej atrakcyjny i  konkurencyjny niż grecki. Każdy ruch, oraz czas działa na korzyść Niemiec.

··Na koniec kilka uwag Christophera Howartha, analityka brytyjskiego instytutu Open Europe z artykułu „ Opcja niemiecka nas  nie interesuje „....”Brytyjskie tabloidy zdążyły już nazwać niemiecką interwencję w Grecji początkiem Czwartej Rzeszy. Obawiacie się Niemców?\ Obawa czy strach to złe słowa. Oczywiście dla wielu naszych obywateli słowa niektórych polityków niemieckich mogą być przerażające..”...”Myśli pan, że Niemcy zdołają narzucić Europie swój model integracji politycznej? Niemcy są bardzo potężnym krajem, największym w Europie. Nie powinno nikogo dziwić, że i wpływy w Unii mają tak wielkie. Jednak droga, jaką podążają, nie uwzględnia interesów reszty państw europejskich. W Berlinie zwyciężyło myślenie, że to, co dobre dla nich, jest dobre i dla reszty Unii. Chcą, więc – mam nadzieję, że bez złych intencji – narzucić innym rozwiązania polityczno-gospodarcze, które uważają za doskonalsze. Chcą po prostu kontrolować inne państwa,”......”Myśli pan, że Wielka Brytania może stać się liderem Unii Europejskiej i zmienić kierunek, w którym podąża Europa? „...”Moglibyśmy być takim samym liderem, jakim dziś są Francja i Niemcy. Przecież jest masa obszarów, w których to my jesteśmy najbardziej wpływowi, np. wspólny rynek, swobodna wymiana handlowa oraz, co ważne, polityka obronna. Wokół wojskowego sojuszu brytyjsko-francuskiego budować powinniśmy wspólne europejskie siły obronne.”....”A nie jest tak, że Niemcy chcą odsunąć Brytyjczyków, bo wasza wizja nie zgadza się z ich wizją? To prawda. Nie dość, że nie pasujemy do niemieckiej wizji Europy, to jeszcze i nasze drogi z Polską będą się coraz bardziej rozchodzić. Polski rząd robi dziś wszystko, by iść ramię w ramię z Niemcami, by dołączyć do scentralizowanej strefy euro i budować niemiecki projekt federalistycznej Europy. Nas to nie interesuje.”... (źródło) Marek Mojsiewicz

Lekcja Ronalda Reagana Ronald Reagan zastał Amerykę lewacką, a pozostawił konserwatywną i tradycjonalistyczną. Spośród wielu jego osiągnięć to właśnie stanowi dla dzisiejszej polskiej prawicy wielką naukę – jak wyrwać kraj z rąk liberalnej lewicy. „Rząd nie jest dla nas rozwiązaniem, jest dla nas problemem” – mówił jeszcze przed przejęciem prezydentury z rąk Demokratów. Postawa wielkiego przywódcy narodu amerykańskiego i jako człowieka, i jako polityka może być wzorem dla całej polskiej elity politycznej. Był doświadczonym politykiem, człowiekiem twardym i optymistycznym. „Nie jestem dość sprytny, żeby kłamać” – mawiał przekornie. Dlatego porwał za sobą większość Amerykanów pogrążonych w odrętwieniu carterowskiej stagnacji ekonomicznej i niepokoju, że USA tracą moc i rangę światowego mocarstwa (zwłaszcza w świetle nieudanej próby odbicia amerykańskich zakładników przetrzymywanych przez islamistów w ambasadzie USA w Teheranie za czasów Cartera).

Facet, któremu można zaufać Uśmiech Reagana to nie był to wyrachowany grymas fircyka, który chodzi w damskich pantofelkach i odgrywa przedstawienie dla ogłupionej przez liberalne media publiczności. Była to obietnica rzeczywistych zmian dawana przez człowieka, któremu można zaufać. Amerykanie to młody naród (na tle „starych” narodów zachodniej Europy). To potomkowie odważnych pionierów, którzy osiem pokoleń wstecz kładli zręby współczesnej Ameryki. To ludzie, w których wciąż jeszcze tkwi młodzieńczy optymizm, zdolność i chęć podejmowania ryzyka i nowych wyzwań. Gdy mając blisko 70 lat, Reagan przejmował urząd prezydenta USA (1980 r.), był wciąż pełen wigoru, reformatorskiego zapału i charyzmy.

Jak rozpoznać antykomunistę Reagan nienawidził lewicowości w każdej postaci. Ponoć, gdy jego sekretarz przedstawił mu nadesłaną przez Olofa Palmego propozycję spotkania, Reagan zareagował: „Palme? Ten komunista?”. To anegdota, która pokazuje jasny sposób widzenia i stawiania spraw przez prezydenta, który wzbudzając oburzenie lewicowych „liberałów” nazwał Związek Sowiecki „Imperium zła”. Nie ma to nic wspólnego z zarzucanym mu przez lewicę „prostactwem drugorzędnego aktorzyny”. Reagan nazywał rzeczy po imieniu, bo dobrze poznał lewicę jeszcze w latach 50. jako działacz ruchów antykomunistycznych, a potem jako gubernator Kalifornii (1966–1975), która stała się wówczas główną areną kontrkulturowego szaleństwa i hipisowskiej rewolty. Nie znosił dzieci kwiatów i długowłosych kontestatorów. Widział z bliska i rozumiał, do czego prowadzi ideologia „postępu”. Mówił: „Jak rozpoznać komunistę? Cóż, jest to ktoś, kto czyta Marksa i Lenina. A jak rozpoznać antykomunistę? To ktoś, kto rozumie Marksa i Lenina”. Także dowcipną i trafną retoryką Reagan zyskiwał sympatię.

Odnowiciel konserwatyzmu Gdy Reagan zasiadał w prezydenckim fotelu, Partia Demokratyczna i amerykańskie elity opiniotwórcze ideowo i duchowo do złudzenia przypominały dzisiejsze polskie władze i salony. Dawny liberalizm konserwatywny Demokratów zastąpiła już wtedy agresywna polityczna poprawność. Jedna z czołowych postępowych i piśmiennych mieszczek nowojorskich miała powiedzieć po jego wyborczym zwycięstwie: „To niemożliwe! Przecież nikt z moich znajomych na niego nie głosował!”. Stan głębokiego moralnego upadku amerykańskiego establishmentu rzutował na morale całego społeczeństwa. Reagan od dawna wiedział, że odrodzenie Amerykanów w duchu religijnym i konserwatywnym jest warunkiem koniecznym przeprowadzenia jakichkolwiek skutecznych reform gospodarczych oraz zakończenia triumfem USA zimnej wojny. Dlatego kładł wielki nacisk na kwestie moralne, pogardliwie przez liberałów i lewaków nazywane „ideologią”. Tak, Ronald Reagan był także wielkim „ideologiem”. Zanim zazbroił Sowiety na śmierć, zdelegitymizował komunizm moralnie. Mimo haseł typu „Lepiej być czerwonym niż martwym” (Better red than dead), głoszonych przez pacyfistów (często inspirowanych przez Kreml) oraz innych „pożytecznych idiotów”, dopiął swego. Równocześnie przywrócił Amerykanom narodową dumę. Konserwatyzm definitywnie spisany na straty przez czołowych liberalno-lewicowych mędrców Ameryki odżył i święcił triumfy. Paweł Paliwoda

Żyjmy dłużej - pracujmy dłużej Rozważając problem reformy emerytalnej, można zauważyć, że źródłem problemu dla systemu emerytalnego w obecnym kształcie jest nie tylko starzejące się społeczeństwo, lecz także — jeśli nie przede wszystkim — słaby wzrost gospodarczy. Starzenie się społeczeństwa wiąże się z niebezpieczeństwem niewypłacalności systemu emerytalnego w wielu krajach, nie tylko w Polsce. Często spotyka się wyliczenia wskazujące, że w przeszłości na wypłatę jednego emeryta pracowało kilkoro ludzi, a z czasem, w miarę wzrostu liczby emerytów i spadku przyrostu naturalnego, ta liczba może spaść poniżej dwóch. Pojawiają się rozmaite propozycje uniknięcia kryzysu emerytalnego. Często są to programy mające pobudzić dzietność, takie jak becikowe czy ulgi podatkowe dla rodzin wielodzietnych. Można też zmienić sposób obliczania emerytury, jak to zrobiono w Polsce w 1999 roku. Według nowych zasad dla wysokości świadczeń istotna jest spodziewana długość życia emeryta — im dłuższe, tym emerytura niższa. Taka sytuacja, choć korzystna dla budżetu państwa, grozi bardzo niskim poziomem życia przyszłych beneficjentów, a co za tym idzie — niepokojami społecznymi. W związku z powyższym polski rząd planuje dokonać kolejnej reformy samego systemu emerytalnego. Ma ona polegać na podniesieniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67. roku życia. Opozycja i związki zawodowe sprzeciwiają się temu rozwiązaniu. Duża część społeczeństwa również jest przeciwna. Członkowie rządu bronią reformy, zwracając uwagę na konieczność wydłużenia okresu składkowego dla wyższej, choć późniejszej emerytury. Wśród głosów krytycznych wobec działań rządu częste są te oskarżające o oszczędzanie na emerytach. Oszczędności płynące z podniesienia wieku emerytalnego nie są jednak tak oczywiste, jak może się wydawać. Z jednej strony propozycja pracy do 67 roku życia zakłada dłuższe o parę lat opłacanie składek, z których po części finansuje się obecne emerytury. Z drugiej jednak strony dzięki używanej przy obliczaniu wysokości świadczenia spodziewanej długości życia miesięczne wypłaty po 2040 roku mogą stanowić znaczne obciążenie dla przyszłych budżetów, ponieważ będą dużo wyższe. Owo obciążenie może przewyższyć nawet krótkoterminowe korzyści płynące z wydłużenia okresu składkowego. Nie należy zapominać, że zatrudnieni płacą nie tylko składkę na emeryturę. Z ich dochodów są odprowadzane również inne daniny na cele publiczne, choćby ubezpieczenie zdrowotne. Dłuższy okres pracy zatrudnionych mógłby się, więc przekładać na dodatkowe wpływy, które istotnie przeważyłyby szalę późniejszych wydatków. Trudno, zatem jednoznacznie orzec, czy reforma przyniesie oszczędności, czy odbije się czkawką przyszłym rządom Rzeczypospolitej Polskiej. Argument obrońców reformy o wyższej emeryturze po 67. roku życia ma pozory troski o obywateli. Wydaje się jednak, że wystarczyłoby wprowadzić możliwość dłuższej pracy dla chętnych, a nie jej obowiązek. Wielu ludzi posiada, bowiem dodatkowe źródła dochodów, na wypadek niskiej państwowej emerytury — nawet niektórzy członkowie rządu… Korzystając z okazji, należy skomentować również propozycje ratowania obecnego systemu przez stymulowanie przyrostu naturalnego. Zamiast się cieszyć, że Polsce nie grozi przeludnienie, niektóre ruchy społeczne i polityczne postulują zachęcanie Polaków do posiadania dzieci rozmaitymi dopłatami czy ulgami podatkowymi. Motywem tych pomysłów jest w znacznej mierze chęć uratowania systemu emerytalnego. Przeciwdziałanie spadkowi liczby płatników składek mogłoby przynajmniej odwlec jego upadek. Niestety, wielu zwolenników tego rozwiązania wydaje się nie pamiętać, że aby utrzymać system, ważni są nie nowi, młodzi obywatele, ale właśnie płatnicy — czyli ludzie zatrudnieni, wytwarzający w ramach gospodarki pewną wartość dodaną, którą państwo (konkretnie ZUS) mogłoby obciążyć przymusową daniną (tzw. składką). Problem polega na tym, że młodym Polakom trudno znaleźć pracę. Bardzo prawdopodobne, że przy obecnych warunkach zatrudniania czy prowadzenia działalności gospodarczej pobudzony odgórnie wyż demograficzny zasiliłby raczej szeregi bezrobotnych niż płatników. Biorąc pod uwagę powyższe rozważania, można zauważyć, że źródłem problemu dla systemu emerytalnego w obecnym kształcie jest po prostu nie tylko starzejące się społeczeństwo, lecz także — jeśli nie przede wszystkim — słaby wzrost gospodarczy. Gdyby, bowiem ubywaniu liczby płatników na jednego emeryta towarzyszył odpowiedni wzrost realnych dochodów płatników (dzięki wzrostowi ich produktywności), utrzymanie emerytur na realnie takim samym poziomie nie byłoby problemem. Zarabiający coraz więcej płatnicy byliby w stanie utrzymać większą liczbę emerytów, płacąc nominalnie takie same składki. Jednak wzrost nie nadąża, m.in. z powodu obciążeń wynikających z systemu ubezpieczeń społecznych. Niestety, nie jest on osamotnionym reliktem myślenia etatystycznego, lecz jednym z filarów wcale nie neoliberalnego, (jeśli za neoliberałów uznać Miltona Friedmana i Friedricha Hayeka) ustroju polskiej gospodarki — co skutkuje także bezrobociem. Zarówno słaby wzrost gospodarczy, jak i starzenie się społeczeństwa nie byłyby zagrożeniem dla prawdziwie kapitałowego systemu ubezpieczeń emerytalnych (nie społecznych). Taki system łączyłby oszczędzanie na starość z inwestowaniem w gospodarkę. Oszczędności płatników nie zasilałyby dzisiejszej konsumpcji beneficjentów systemu, ale przyczyniałyby się do wzrostu gospodarczego. W dzisiejszej sytuacji wprowadzenie takiego systemu wymagałoby prawdziwej reformy na ogromną skalę. Wprowadzenie w III RP Otwartych Funduszy Emerytalnych wydawało się drobnym krokiem w tym kierunku. Jednak zamiast zezwolić funduszom na swobodne inwestowanie składek, nałożono na nie obowiązek utrzymywania dzisiejszych wydatków państwa przez zakup obligacji. Trudno powiedzieć, czy niedawna reforma zatrzymująca transfer środków z ZUS do OFE była krokiem wstecz, czy tylko sposobem zaoszczędzenia części środków i niejako „odkłamaniem” systemu, który był quasi-rynkowy. Jakkolwiek na to nie patrzeć, widać brak woli politycznej dla przeprowadzenia dogłębnej reformy systemu, zrywającej z międzypokoleniowym uzależnieniem. Jacek Kubisz

Emerytury widziane oczami Jarosława Kaczyńsiego (część III) „OFE to w istocie loteria, na której większość przegrywa. Ale to Polacy powinni mieć wolny wybór: czy chcą ryzykować w grze inwestycyjnej i być w OFE, czy wolą pozostać w ZUS” (Jarosław Kaczyński). „(…) przejście na emeryturę musi być na tyle późne, że oczekiwana przeciętna długość życia nie była bardzo długa (…)”. Jacek Rostowski Im mniej Polaków na emeryturze tym więcej zostanie w kasie państwa. W kwestii wieku emerytalnego Jarosław Kaczyński przedstawił swoje stanowisko kategorycznie.

„Nie zgadzamy się na podwyższenie obowiązkowego wieku emerytalnego do 67 lat. Chcemy utrzymać obecne rozwiązania, gwarantujące prawo do emerytury kobietom od 60 roku życia, mężczyznom od 65 roku oraz wymagany staż ubezpieczeniowy (20 lat kobiety i 25 lat mężczyźny). Popieramy natomiast rozwiązania sprzyjające wydłużeniu czasu pracy ponad ustawowy wiek emerytalny dla osób, które chcą i mogą pracować. Jeśli ktoś czuje się na siłach, chce i może dłużej pracować, powinien mieć taką możliwość. Dlatego proponujemy dobrowolne zatrudnienie osób zdolnych do pracy po przekroczeniu obowiązującego wieku emerytalnego. Praca ponad ustawowy wiek emerytalny to wybór i prawo, a nie przymus – narzucany bez względu na warunki rodzinne, stan zdrowia, sprawność, zdolność do pracy i możliwości zatrudnienia”. Wiek emerytalny, w rozumieniu PIS to wiek, w którym ma się prawo do emerytury, jednakże wciąż ma sie prawo do pracy. Obecnie jest tak, że osiągnięcie przez pracownika wieku emerytalnego stanowi samodzielną przyczynę uzasadniającą wypowiedzenie umowy o pracę i nie jest przejawem dyskryminacji pracownika, który nabył prawo do emerytury. Oznacza to, że pracownik może dużej pracować. Osiągniecie wieku emerytalnego jest wyłącznie czynnikiem likwidującym kodeksową ochrone pracownika. Oczywiście z zasady należy likwidować wszelkie przymusy. Jeżeli w polskim systemie prawa byłaby taka sytuacja, że po osiągnieciu wieku emerytalnego rodzi sie zakaz świadczenia pracy, to stanowisko Jarosława Kaczyńskiego byłoby słuszne i ukierunkowane na wolność obywatela i to zarówno bedacego pracownikiem jak i pracodawcą. Jednakże w obecnym stanie prawnym każdy ma prawo pracować dużej. „W tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. Pojawia się sytuacja prawna, w której pracodawca może rozstać się z pracownikiem bez obawy, że czeka go długotrwały proces wynikający z faktu, że uznaje się to za dyskrymniacje pracownika. Pracodawca zatrudnia danego pracownika, jeżeli ma potrzebę żeby dana praca była na jego rzecz świadczona i jeżeli wierzu, że będzie świadczona należycie w jego rozumieniu. W przypadku, gdy dochodzi do braku zapotrzebowania na pracę danego pracownika, nie jest takie oczywiste, że bez konsekwencji finansowych pracodawca zdoła zwolnić pracownika. Również nie jest oczywiste, że jego subiektywne odczucie o słabej pracy zwalnianego podzieli sąd. Najgorzej jest w wieku przedemerytalnym ochronnym. Jedyną możliwoscią jest zwolnienie dyscyplinarne. Podejrzewam, że w firmach powstają specjalne komórki do zwolnień, żeby pozbyc się zbytecznego pracownika. Taj jak w piłce nożnej łapie sie na „spalony”, tak w pracy na rażące naruszenie regulaminu bądź prawa pracy. W wielu przypadkach czeka się jak na zbawienie na to, żeby pracownik osiągnął wiek emerytalny. Dla takich pracowników, krorych praca niekoniecznie spotyka się z uznaniem, a którzy otoczeni są kordonem ochronnych przepisów pracy, Jarosław Kaczyński chce stworzyć tą ochronę kosztem pracodawcy. Dobry pracownik nie musi się martwić. Jezeli zakład pracy dobrze funkcjonuje a on jest przydatny, to mu wiek emerytalny jest niestraszny w słabo prosperującym zakładzie każdy powinien sie liczyć z możliwością zwolnienia. Trudno, żeby pracodawca wytwarzał deficytowe produkty i zatrudniał do tego pracowników. Jest forma przerzucenia socjalnej opieki, jaką państwo solidarne ma otoczyć człowieka na drugiego człowieka. Dodatkowo pod przymusem i groźbą kary. Trudno się dziwić, że pracownicy w wieku przed emerytalnym zazwyczaj są bezrobotni. Bezpieczniej jest pozbyć się pracownika przed wkroczeniem w okres ochronny, kiedy jeszcze jakaś możliwość zwolnienia istnieje, niż w przypadku nie powodzeń na rynku, oczekiwać na osiągniecie przez niego wieku emerytalnego i cały czas pod przymusem mu wypłacać rodzaj zapomogi.

„Jednocześnie zaproponowaliśmy, by obywatele mogli również sami decydować, gdzie trafiają ich pieniądze odkładane na przyszłą emeryturę. Czy chcą je odkładać na kontach w ZUS, czy jednak przekażą je do dyspozycji Otwartych Funduszy Emerytalnych, gdzie będą poddane grze rynkowej? Wolny wybór to wspaniała sprawa. Jest oczywiste, że przymus dzielący ludzi na płacących składke do ZUS jak i na tych, co płacą do OFE nie powinien funkcjonować. Jednakze Jarosław Kaczyński nie uwzglednił, że tak naprawdę to wszyscy płacimy składke do ZUS. Pieniadze z OFE są przerzucane do ZUS. W OFE pozostaje ich zaledwie 2,5%. Tak, więc Jarosław Kaczyński daje nam wybór, do której kieszeni państwa włożymy nasze pieniądze. Wspomina o grze rynkowej. Jej poddawane jest tylko 2,5% składek wpłacanych do OFE. Nie ma dużego znaczenia dla przyszłych emerytur. Trzeba sobie jasno powiedzieć, ze oprócz tych 2,5% składki, ktora pozostaje w OFE, wszystkie inne pieniądze są przeznaczane na dziś wypłacane emerytury. Dziś mogę powiedzieć, w odróżnieniu od Jarosława Kaczyńskiego, że OFE, to taka gra, o której się mówi, a w którą się nie gra. Sytuacja dawna w ZUS została powtórzona tylko w zawaluowanej postaci OFE. Jeżeli ZUS rozliczyłby się należycie z OFE, to sytuacja uległaby zmianie. Jednakże w moim odczuciu nie należy mieć takich oczekiwań. Tak wiec Was, będą utrzymywać ci, co będa pracować w okresie, w którym Wy wkroczycie w wiek emerytalny. Tak, więc Wasza nadzieja jest w Rumaku i jemu podobnych. Niestety takich osób jest coraz mniej. Współczuję. Z tym zgadza się Jarosław Kaczyński.

„Rząd powinien skupić wszelkie siły na aktywnej polityce prorodzinnej. Powinien obniżać, a nie podwyższać podatki. Ułatwiać życie przedsiębiorcom, stymulować rynek pracy, by zwiększyć możliwości zatrudnienia, szczególnie młodych ludzi, którzy dziś albo pracują na tzw. „śmieciowych” umowach, albo opuszczają własny kraj w poszukiwaniu chleba i pracy”. Od siebie dodam, że Jarosław Kaczyński jest zdania, że płaca minmalna powinna wynosić w całym kraju 50% przecietnego, krajowego wynagrodzenia. Ciekawe jest szukanie rozwiązania problemu przy pomocy przyczyn jego powstania. Klina klinem! Dawać rodzicom pieniądze ( w projektach Jarosława Kaczyńskiego jest wypłacanie wynagrodzeń kobietą wychwującym dzieci, jeżeli sytuacja finansowa państwa na to pozwoli). Rozwiązywać kwestie żłobków i przedszkoli. Oczekiwać należy, że żródłem pokrycia tych czynników pomniejszających wpływy i zwiększających wydatki państwa, będzie gospodarka. Jarosław Kaczyński chce ułatwić życie przedsiębiorcom i chwała mu za takie zamiary. Jednocześnie pragnie stymulować rynek pracy. No cóż od piętnastu lat śledzę rynek pracy i stwierdzam, że bez wzgledu na nakłady pracy i pieniędzy na stymulacje rynku pracy, zawsze mamy około 2 milionów bezrobotnych. Nawet promocja zatrudnienia (jest taka ustawa) nie daje rezultatów. No cóż. Ta chęć regulowania rynku pracy jest rodzinna. Przecież jego śp. brat – Lech Kaczyński był wybitnym profesorem prawa pracy i współtwórcą wielu rozwiązań kodeksowych. Oto kilka cytatów z pracy doktorskiej Lecha Kaczyńskiego pod tytułem „ “Zakres swobody stron w zakresie kształtowania treści stosunku pracy” opublikowanej w 1979 r.

1. (str. 7): „ W XIX wieku uwagę na ten fakt zwrócił Karol Marks (“Praca najemna i kapitał”), wskazując przy tym, że formalno prawna wolność umów stanowi narzędzie dyktatu stosowanego przez kapitał wobec klasy robotniczej.”;

2. (str. 29): „ Zasada wolności umów stanowiła narzędzie nieograniczonego wyzysku klasy robotniczej (K. Marks, “Kapitał’”‘) „.;

3. (str. 32): „Następny etap rozwoju norm prawa pracy kształtował się już pod wpływem walki klasowej proletariatu. Okres kontrrewolucji położył jednak kres tym zdobyczom.”;

4. (str. 33): „Ruch robotniczy był politycznym reprezentantem interesów proletariatu.”;

5. (str. 38): „Podstawowym motorem rozwoju ochrony pracy, a właściwie całego prawa pracy w państwie kapitalistycznym, była walka klasowa proletariatu. Społeczeństwo socjalistyczne, jak wiadomo, cechuje brak antagonistycznej sprzeczności między pracą a kapitałem”.;

6. (str. 40): „ Możliwość dążenia administracji zakładu pracy do realizacji postawionych zadań kosztem naruszenia uprawnień pracowników została dostrzeżona już przez Lenina (“O roli i zadaniach związków zawodowych w warunkach nowej polityki ekonomicznej” w zbiorze Pt. “Lenin o związkach zawodowych”, str. 345-6)”.;

7. (str. 43): „ Planowanie jest zjawiskiem związanym w sposób nieodłączny z gospodarką socjalistyczną, dlatego też uważane jest za obiektywnie występującą w tej gospodarce prawidłowość (Wojciech Brus, “Ogólne warunki funkcjonowania gospodarki socjalistycznej”, W-wa 1961).”;

8. (str. 51-52): „Wymienić trzeba także system wartości charakteryzujący ideologię socjalistyczną, wśród których kluczową rolę odgrywa idea sprawiedliwości społecznej i idea równości, czyli egalitaryzmu „.;

9. (str. 197): „ Naruszenie zasad socjalistycznego egalitaryzmu może dać podstawę do uznania odpowiedniej klauzuli umownej za sprzeczną z zasadami współżycia społecznego „.;

10. (str. 262): „ Ani planowość, ani dwie pozostałe przesłanki (zasada socjalistycznej sprawiedliwości społecznej i socjalistyczny egalitaryzm) nie stoją w bezpośredniej sprzeczności z zasadą swobody umów „.

Oczywiście, stanowiska zajmowane przez śp. Lecha Kaczyńskiego nie należy utożsamiać ze stanowiskiem jego brata – bliźniaka. Jednakże odnoszę wrażenie, że obydwaj panowie uczyli się z jednych podręczników. i czerpali wiedzę z teorii Marksa i Lenina. To są prawdziwe korzenie solidarnego państwa. Habich

Polska masakra piłą mechaniczną Za czasów późnej konspiry i Solidarności mieliśmy skłonność do zasypywania podziałów.  „Nikt nie odpowiada za winy rodziców”- twierdziliśmy szlachetnie, nie pytając czy ten, kto nie odpowiada za winy rodziców nie korzysta czasem z przywilejów uzyskanych dzięki tym winom. „Tylko krowa nie zmienia poglądów”- przekonywaliśmy się nawzajem, nie pytając, ile razy i w jakich okolicznościach te poglądy były zmieniane. „Nie jest ważne, co kto robił w przeszłości, ważne, co robi teraz i z czym do nas przychodzi” – po wielokroć słyszałam taką tezę, wypowiadaną  bez zastanowienia czy ten ktoś czasem nie przychodzi służbowo. Zwolennik spiskowej teorii społeczeństwa powiedziałby, że razwiedka przeprowadzająca w Polsce aksamitną rewolucję, której beneficjentem miała się stać stalinowska grupa interesu, narzuciła społeczeństwu ten ton. Ja wolałabym szukać przyczyn takiego stanu rzeczy w działaniu ducha dziejów, w atmosferze  epoki, w tym, co Michel Foucault nazywa episteme. (*)

Wielu z nas wspomina ten okres, jako czas niezwykłego braterstwa, zatarcia podziałów, wymieszania elit przedwojennych z elitami postkomunistycznymi, artystycznymi oraz z autentycznymi proletariuszami, na znajomość, z którymi snobowali się zblazowani inteligenci. Szybko okazało się, że powszechna Solidarność jest to solidarność kota z myszą i przyszło  otrzeźwienie. Postkomunistyczne elity załatwiwszy sobie miękkie lądowanie strząsnęły z pleców chwilowych sojuszników- zarówno starą  inteligencję jak i proletariuszy ( niektórych autentycznych proletariuszy dopuszczono do łask i wpuszczono na salony władzy, gdzie funkcjonują, jako żywe skamieniałości)  i wróciły do dawnych wzorców. Człowiekiem honoru został ogłoszony  Kiszczak, a patriotą Jaruzelski. Tak czy owak fenomenem czasów Solidarności jest fakt, że udało się narzucić społeczeństwu jakiś kierunek działań, jakiś wektor pola, jakieś napięcie, jakąś polaryzację. Reakcją naiwniaków, którzy jak ta głupia mysz uwierzyli w solidarność z kotem,  jest teraz proces odwrotny. Niektórzy twierdzą, że jest to po prostu nowy etap działania razwiedki.  Przyszedł czas na rozpraszanie. Każda grupka dzieli się natychmiast ( czy jest dzielona) na zwalczające się zaciekle obozy- tym bardziej zaciekle, im bliższe mają, czy powinni mieć cele. Świetnym tego przykładem jest jatka w środowisku ludzi walczących o wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. To już nie jatka - to masakra piłą mechaniczną. Każdy normalny człowiek widząc fruwające krwawe ochłapy bierze nogi za pas. Nie usiłuje dochodzić, co kto powiedział, kto zaczął, kto był pierwszy. Pikanterii tym zmaganiom dodaje fakt, że zwolennicy różnych koncepcji zamachu zwalczają się nawzajem z większą zaciekłością, niż zwalczaliby zwolenników tezy o zwykłej katastrofie lotniczej. Drugim przykładem fatalnych w skutkach podziałów, jest histeryczne zwalczanie się niezależnych intrnetowych portali, które w zasadzie  powinny współpracować. Nie chcę słuchać, co i kto komu powiedział i kto zaczął pierwszy. Ostatni raz prowadziłam rozmowy na tym poziomie 30 lat temu, gdy mój dwuletni syn walił w piaskownicy kolegów plastikową łopatką po głowie. Nie chcę też czytać ani słuchać bredni, jakimi czuję się ostatnio przygnieciona. A mianowicie:

że Pan Macierewicz jest świeżo obudzonym śpiochem i usiłuje przeszkodzić w rozwikłaniu tajemnicy Smoleńska, czego dowodzi jego ostry wzrok, że Piotrek Bączek, którego znam prawie od pieluszek(no, trochę przesadziłam) jest częścią większej struktury, że  Łazarz jest agentem,  czego dowodzi jego bezczelny uśmiech. Oprócz tego dowiedziałam się, że Żydzi mają specjalny PESEL, który ma im zapewnić w razie zamieszek ochronę. Dosyć! Basta! To objawy psychozy, delirium, niedotlenienia mózgu, izolacji, albo celowej rozbijackiej roboty. Kiedyś kolega znający dobrze stosunki w Armenii tłumaczył mi, dlaczego nie da się niczego w tym kraju i dla tego kraju zrobić. Otóż doprowadzono do tego, że każdy każdego uważa za agenta. Parafrazując znane powiedzenie- 3 osoby to 4 agentów bezpieki. Co do prawdziwych agentów? Drodzy czytelnicy, z ręką na sercu. Kto z Was podejrzewał, że ksiądz Czajkowski, który pisał takie piękne kazania zdradzi esbekom drogę ucieczki księdza  Popiełuszki? Kto podejrzewał moralizatora Maleszkę o donoszenie na najbliższych przyjaciół? Dobre pytanie? Przecież nawet Wildstein dał się oszukać, a inteligencji mu przecież nie brakuje. „Komu w takim razie zaufać?” – pytają mnie różni znajomi. Odpowiedź jest prosta- nikomu. Zawsze stosuję zasadę ograniczonego zaufania, nikogo przy tym  nie obrażając. Jeżeli stajenny dobrze czyści boksy, nie znaczy, że powierzę mu klucze od mieszkania. Jeżeli daję komuś tłumaczenie, za którego nagranie odpowiadam, sprawdzam je po nim, choć ma on dyplom anglistyki i 10 lat mieszkał w Stanach. (I znajduję dziesiątki błędów.) Nie musimy ufać politykom. Musimy ich kontrolować. Co ważniejsze - musimy znaleźć mechanizmy, które pozwolą ich kontrolować. Zostawmy w spokoju ich krawaty.(2) i gafy językowe. Chyba jesteśmy w stanie wyartykułować, jakich zmian w polityce  oczekujemy i o co nam naprawdę chodzi. Dlaczego skupiamy się na rzeczach nieistotnych? Dlaczego każda wpadka prezydenta owocuje tysiącami komentarzy, natomiast bardzo ważne sprawy ustrojowe, takie choćby jak ordynacja wyborcza, przechodzą bez echa? A przecież chodzi o znalezienie mechanizmów, dzięki którym zaglądanie bliźnim do szafy w poszukiwaniu trupów, przestanie być sprawą życia i śmierci. Moim ideałem stosunku do polityki jest postawa pewnego francuskiego myśliwego, który wyrażając desinteressment w kwestii prezydentury własnego kraju powiedział: „Jeżeli podwórze jest zamiecione, co mnie obchodzi jak się nazywa dozorca i do jakiego kościoła chodzi?”. Też chciałabym nie musieć zajmować się polityką.

A przede wszystkim chciałabym nie oglądać polskiej masakry piłą mechaniczną.

 (*)„Niech pan przestanie wreszcie fukać, fuko, fuko - nie mogę już tego słuchać” powiedziała pani profesor do mego kolegi w czasie seminarium Izabela Brodacka

Gaz łupkowy szansą dla Polski. Komu nie jest na rękę? Sądząc z różnych wypowiedzi i zachowań, politycy – i nie tylko oni! – niekiedy myślą o Polsce, jak o Kuwejcie, czyli kraju rentierów, żyjących z manny spadającej z nieba (czy raczej z głębi ziemi). Można ich zrozumieć. Cóż za wspaniała perspektywa, gdy można obiecywać w nieskończoność, jakie to problemy społeczne można będzie rozwiązać w przyszłości dzięki strumieniowi pieniędzy, owej mannie z nieba płynącej dzięki łupkom. Warto jednak od czasu do czasu oderwać się od marzeń o świetlanej przyszłości i spojrzeć trzeźwym okiem na krajobraz: międzynarodowy, społeczny, a także ekonomiczny. Nic jeszcze nie wygraliśmy, a możemy wiele stracić, jeśli nie zaczniemy zajmować się tymi sprawami w sposób roztropny. Tak, więc, krajobraz międzynarodowy dla łupkowych inwestycji jest w Europie zamglony i pełen rozmaitych niebezpieczeństw. Francja zakazała prowadzenia prac nad wydobywaniem gazu łupkowego. Można zastanawiać się, dlaczego. Ekolodzy – na szczęście dla Francuzów – nie byli tam nigdy zbyt silni, więc to nie ich presja była powodem zakazu. Raczej siła – półpaństwowego – przemysłu nuklearnego, który widzi w gazie łupkowym ewentualnego konkurenta. I tu uwaga pro domo sua: można oczekiwać też antyłupkowej francuskiej propagandy także i u nas, gdyż władze francuskie i firmy mogą uważać, że rozwój produkcji gazu łupkowego może zniechęcić Polskę do budowy elektrowni nuklearnych. Z naszej strony byłoby to, zresztą, poważnym błędem, gdyż dywersyfikacja produkcji energii elektrycznej powinna być ważnym elementem polityki gospodarczej kraju. Sprawy międzynarodowe łączą się z wewnętrznymi. Gazprom widzi w wydobywaniu gazu łupkowego w Europie ogromne zagrożenie dla jego pozycji. Nawet już rezygnacja z importu gazu skroplonego przez USA obniżyła ceny na rynku światowym. Wydobywanie go w Europie na większą skalę zredukowałoby dramatycznie sprzedaż gazu rosyjskiego krajom naszego kontynentu. Dlatego należy oczekiwać dość egzotycznego sojuszu rosyjskich państwowych koncernów i podpuszczanych przez nich ekologów, przerażonych (jak zwykle) konsekwencjami technologicznymi – tym razem w związku z wydobyciem gazu łupkowego. Na neo-luddytów zawsze można liczyć, że oprotestują każdą technologię (z wyjątkiem wiatraków i innych wielce kosztownych utopii). Tak długo jednak, jak nie wtrąci się do tych spraw Unia Europejska, nie jest to sprawa z góry trudna do obrony. Niestety, zachodni poziom zidiocenia biurokracji – wszelakiej, nie tylko międzynarodowej – jest niezwykle wysoki. Warto pamiętać, że Unia ma ogromne zalety (wspólny obszar celny i wspólny rynek), oferty wątpliwe (strefa euro w jej obecnym kształcie) i niewątpliwie szkodliwe. Znaczna większość regulacji płynących z Brukseli więcej szkodzi niż pomaga gospodarkom krajów członkowskich. Trzeba umieć poruszać się w tym gąszczu. Tymczasem, nawet, jeśli w Europie wygra ekonomiczne (a nie polityczne, czy ideologiczne) podejście do wydobycia gazu łupkowego, my sami możemy sobie narobić szkód. Może warto by uświadomić politykom, że wartość jakiejś działalności bierze się nie tylko z tego, jak bardzo można złupić podatkami jakąś firmę, czy jakieś firmy. W większości krajów europejskich istnieje prawo o royalties, czyli opłacie za użytkowanie zasobów mineralnych kraju. U nas przepycha się dopiero teraz coś takiego (i to w formie w uważanej przez specjalistów za szkodliwą!). Zamiast tego przeprowadzono coś podobnego do rajdu nomadów na ludność rolniczą w dawnych wiekach, w postaci podatku od jednej firmy (KGHM). Rozwiązanie fatalne, które sygnalizuje firmom surowcowym, że jesteśmy mało przewidywalni. Tak, więc, nie tylko zagrożenia zewnętrzne, wojna propagandowa przeciw łupkom także u nas, ale i nasze własne, wielce niefortunne tańce wojenne wokół łupków mogą podkopać perspektywy boomu łupkowego, gdy nadejdzie on do Europy. Prof. Jan Winiecki

Legislacyjna ofensywa homoseksualistów w Kanadzie (skuteczna!) i Wielkiej Brytanii (w trakcie) Lokalny parlament w stanie Alberta przyjął skandaliczną ustawę nakładającą na rodziny i katolickie szkoły politycznie poprawne ograniczenia. „Education Act” zabrania m.in. nauczania, że pederastia jest czynem grzesznym i nagannym moralnie. W myśl ustanowionego prawa, katolickie szkoły mają zmodyfikować swój program nauczania. – Niezależnie od rodzaju szkoły – nauczania przez rodziców, szkoły prywatnej, katolickiej – nie tolerujemy braku poszanowania dla różnic. Możecie podkreślać rodzinną ideologię w swoim życiu rodzinnym, nie możecie tego jednak traktować, jako część pracy i nauczania – wyjaśnia Donna McColl, rzecznik Ministra Edukacji Alberty. Według Paula Farisa z Home School Legal Defence Associations (organizacji, która broni prawa rodziców do nauczania domowego – dop. nczas.com), rząd stanowy „wyraźnie sygnalizuje, ze w istocie zamierza naruszać prawo rodzin do prywatności w ich własnych domach”. W rozmowie dla LifeSiteNews Faris zauważył, że „rząd, który dąży do kontroli nad naszym życiem osobistym, powinien budzić lęk i sprzeciw”. Według przyjętych przepisów, wszystkie szkoły mają obowiązek odzwierciedlać pluralistyczny charakter społeczeństwa. Wywołało to silny sprzeciw ze strony katolickich nauczycieli i organizacji chroniących prawa rodziców. Legislacyjne podchody prowadzi także najbardziej wpływowe homolobby w Wielkiej Brytanii. Organizacja Stonewall, zaproponowała projekt ustawy, mającej “rozwiązać zawiłości prawne”, które utorują drogę do legalizacji tzw. małżeństw jednopłciowych. Na Wyspach pederaści i lesbijki – chociaż praktycznie cieszą się takimi samymi prawami jak małżeństwa (łącznie z możliwością adopcji dzieci) – dążą do formalnego zrównania ich związków z małżeństwem. Aktywiści z organizacji Stonewall, którzy doradzają obecnemu rządowi zaproponowali, aby z ustawy z 1973 r. regulującej kwestie zawierania małżeństw usunąć określenia “mąż” oraz “żona” i zastąpić je sformułowaniem: “strona małżeństwa”. Ma to ułatwić wprowadzenie regulacji prawnych, umożliwiających formalne zawieranie “małżeństw” przez osoby tej samej płci. Jeszcze do niedawana Stonewall nie posiadała oficjalnego stanowiska w sprawie “małżeństw” jednopłciowych. Grupa po prostu czekała na bardziej korzystny moment polityczny, kiedy tego typu “małżeństwa” będą mogły być zaakceptowane. I wydaje się, że ten moment właśnie nadszedł. Rząd Davida Camerona zapowiedział właśnie, że rozpoczyna społeczne konsultacje w tej kwestii. Piotrskarga.pl

Rośnie liczba urzędników. Rosną pensje w administracji publicznej. Przed tygodniem informowaliśmy o badaniu Europejskiego Urzędu Statystycznego, który Polskę pod rządami Donalda Tuska zaliczył do liderów… rozrostu administracji (więcej tutaj)! Przypomnijmy, że tylko w 2011 roku ilość pracowników budżetówki wzrosła o 1%. W ciągu ostatnich 3 lat o polską biurokrację dba o 9% urzędników więcej. Plan rządu Platformy Obywatelskiej zakładający zmniejszenie zatrudnienia do poziomu sprzed objęcia władzy (2007 rok) zawiódł. Jednak jak słusznie zauważył jeden z Czytelników oprócz liczby urzędników powinniśmy również uwzględnić wysokość ich zarobków. Czysto teoretycznie jest możliwe, że spadły one na tyle, aby oszczędności „zainwestować” w nowe miejsca urzędniczej pracy (ergo: urzędników jest więcej, ale ich kolektyw kosztuje podatnika tyle samo). Ponieważ cytowany przez nas raport Eurostatu nie uwzględnił zarobków w budżetówce postanowiliśmy przyjrzeć się ich skali. Bardzo pomocna okazała się szczegółowa sonda przeprowadzona przez „Gazetę Prawną”. Wynika z niej, że płace w urzędach wciąż rosną a administracja wciąż szuka nowych pracowników! W 16 dużych miastach, 16 urzędach marszałkowskich i wojewódzkich oraz w 17 ministerstwach średnie płace z 2011 roku były wyższe w porównaniu z rokiem wcześniejszym o kilkadziesiąt lub nawet kilkaset złotych! Np. pracownicy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w 2011 r. zarabiali średnio o 800 złotych więcej niż w 2010 r. Od objęcia rządów przez PO płace w MSW wzrosły średnio aż o 1,7 tys. zł. Statystyczny pracownik resortu mógł liczyć rok temu na 6,4 tys. zł. Pracownicy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na początku minionej kadencji rządu otrzymywali średnio 4,6 tys. zł. Obecnie jest to już trochę ponad 7 tys. zł. Tylko w tamtym roku wynagrodzenie w resorcie Bogdana Zdrojewskiego wzrosło o 200 zł. Kryzysu nie odczuli także pracownicy urzędów wojewódzkich. W mazowieckim średnia pensja wzrosła w minionym roku o 600 zł. Wzrost pensji – choć nie tak spektakularny jak w centralnych strukturach władzy – odnotowali także pracownicy samorządów. Według „Gazety Prawnej” w Urzędzie Miasta w Gdańsku w 2011 roku średnia płaca wynosiła blisko 4,4 tys. zł, czyli o 130 zł więcej, niż rok wcześniej. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego osób zatrudnionych w urzędach wojewódzkich, ministerstwach, korpusie służby cywilnej oraz samorządach (pomijamy inne budżetowe miejsca pracy) było w 2011 roku ponad 437 tys. Najwięcej urzędników pracuje w strukturach samorządowych (255,7 tys.) ze średnią pensją 3,6 tys. złotych (brutto). W urzędach wojewódzkich zatrudnienie znalazło w minionym roku 10,4 tys. osób ze średnim wynagrodzeniem 4 tys. złotych. 124 tys. pracowników korpusu służby cywilnej (zawodowi urzędnicy, których zadaniem jest „rzetelne, bezstronne i apolityczne wykonywanie zadań administracji rządowej”) mogą liczyć średnio na 4,4 tys. złotych. Najlepiej powodzi się ponad 15 tys. pracowników ministerstw, których średnia pensja wynosi 6,6 tys. złotych. Już w 2009 roku przeciętne wynagrodzenie urzędników było o ponad 25 proc wyższe od średniej płacy w sektorze prywatnym. Dzisiaj ta różnica jest równie duża. Oczywiście przy wyliczeniu średniego wynagrodzenia w budżetówce brana jest pod uwagę nie tylko pensja zasadnicza, ale również liczne, (choć nie na każdym stanowisku obligatoryjne) dodatki. Wśród najważniejszych warto wskazać dodatkowe wynagrodzenie roczne (tzw. „trzynastka”), dodatek zadaniowy (w strukturach samorządowych nazywany „specjalnym”), stały dodatek za staż pracy, nagrody jubileuszowe (przyznawane każdorazowo po przepracowaniu określonej liczby lat), nagrody zwykłe. Te ostatnie bywają bardzo kontrowersyjne i raczej rzadko dotyczą szeregowych pracowników budżetówki. Ostatnio hojnością w zupełnie uznaniowym nagradzaniu zasłynęła Hanna Gronkiewicz Waltz. Prezydent Warszawy w 2011 roku wydała półtora miliona złotych podatników na premier dla burmistrzów i wiceburmistrzów stołecznych dzielnic. Jak podała „Gazeta Wyborcza” najwyższe nagrody otrzymali burmistrzowie wywodzący się z PO (listę najhojniej nagrodzonych otwiera Piotr Zalewski, który jako burmistrz Pragi-Północ najgorzej poradził sobie z wykonaniem planu budżetowego). Równocześnie 4 burmistrzów spoza PO znalazło się na końcu premiowej drabiny. Mamy świadomość, że 36 tys. złotych nagrody, którą lekką ręką Gronkiewicz-Waltz przyznała panu Zalewskiemu zawyża średnią urzędniczych zarobków w taki sam sposób, w jaki średnie wynagrodzenie prezesów banków i menadżerów wysokiego szczebla zawyża średnią arytmetyczną wynagrodzeń w sektorze prywatnym. Niestety nie dysponujemy danymi, które określałyby medianę (wartością środkową, przeciętną) zarobków w sektorze prywatnym i budżetowym. Nie ulega jednak wątpliwości, że w powszechnym mniemaniu to praca urzędnicza uchodzi za bardziej stabilną i mniej stresującą, bo pozbawioną mechanizmów wolnorynkowej konkurencji. Jak zauważył dr Stefan Płażek, adwokat z Katedry Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego „w kryzysie ludzie zawsze tulili się do urzędów, a stworzenie etatu dla znajomego prezydenta miasta lub burmistrza to żaden problem”. Adam Wawrzyniec

28 lutego 2012 "Kościół mąci w głowach Polaków, bo żyje z kłamstwa”- powiedział pan Kazimierz Kutz, w wywiadzie dla Onet.pl. „Kościół żyje z kłamstwa”(???) A to dopiero? Kłamliwy Kościół żyje z kłamstwa. A z czego żyje kłamliwy polityk demokratyczny? Czy właśnie nie z kłamstwa? Bo mnie się wydaje, że właśnie i z kłamstwa i z demagogii…To, co się dzieje wokół Kościoła obecnie- to nie jest atak na Kościół? A co to jest? Tymczasem arcybiskup Rino Fisichella, przewodniczący Papieskiej Rady ds. Nowej Ewangelizacji, uważa, że centra handlowe mogą być miejscem nowej ewangelizacji. On sam odprawił przed Świętami Bożego Narodzenia mszę w takim centrum w Rzymie, jednym z największych w Europie. Jego zdaniem, tego typu inicjatywa oznacza przyłączenie się do procesu nowej ewangelizacji w skupiskach rozmaitych ludzi, gdzie nie może zabraknąć obecności chrześcijan. Oczywiście chrześcijanie są w „nowych świątyniach”, każdej niedzieli się tam udają, kupują, spacerują, oglądają. Na pewno się tam nie modlą.. A arcybiskup Rino Fischella, w „ świątyniach handlu” odprawia msze..(???) Chrześcijanin może sobie kupić to i owo, polizać loda, pojeść słodyczy, napić się kawy- to wszystko w czasie „mszy’, którą odprawia arcybiskup Rino Fisichella. Dzieciaki pobawią się w tym czasie, zjedzą pizzę, wybiorą nowe buty, grę komputerową, nowy film, dorośli kupią sobie pismo pornograficzne i prezerwatywę- a potem klękną i pomodlą się do nowego” Boga” w Świątyni handlu”. Nie wiem, czy podczas ”nowej mszy” będzie tabernakulum i krzyż chrześcijański - ale wszystko wskazuje na to, że nie, bo mogłoby to urazić uczucia religijne Muzułmanów, Żydów, Hindusów i zwolenników Wolnej Miłości.. Czy podczas takiej „mszy” będzie ofiarowanie i będą czytane listy pasterskie..? I ”antysemickie” fragmenty Ewangelii.?. Jak to wszystko ma wyglądać? Czy to w ogóle będzie chrześcijańska msza? W pogańskiej świątyni handlu.. Jezus przepędził kupczących ze świątyni.. Albo przepędzić kupczących ze” świątyni” i porobić z niej kościoły chrześcijańskie, albo przestać się wygłupiać i odprawiać msze z obecnością Boga, w kościołach uświęconych. Bo można też msze odprawiać w toaletach.. Dlaczego nie? Podczas” mszy” będą się kręcili wokół różni tacy, którzy na mszę wcale nie chcieli przyjść.. Przyszli po zakupy- i to był ich cel. A teraz przechodzić będą obok odprawianej ”mszy”.. Zatrzymać się czy też nie? A może rzucić jakieś sprośne słowo? Na razie Kościół mąci w głowach Rzymian.. Ale nie w tym sensie, o czym myśli pan Kazimierz Kutz..” Autorytet moralny”..(???) Natomiast szykuje się mącenie w przepisach dotyczących książek w bibliotekach. Polska, będąca częścią Unii Europejskiej, nie dostosowała przepisów do unijnych regulacji z 2000 roku, zgodnie, z którymi za każdą wypożyczoną z biblioteki książkę jej autorowi należy się honorarium. Resort kultury twierdzi, że dyrektywę wdrożył, ale wyłączył z niej biblioteki, archiwa i szkoły. A to, dlaczego? Jak dobra dyrektywa przyszła z Brukseli- to należy ją wdrożyć jak najszybciej.. Szczególnie archiwa, w tym IPN, żeby nikt nie mógł tam grzebać.. Jeśli nie uiści stosownej opłaty autorom, którzy donosili do Służby Bezpieczeństwa na swoich kolegów.. Może wtedy dowiemy się naprawdę, kto donosił i na kogo..? No i opłaty dla autorów spisywanych zeznań.. Oficerowie prowadzący powinni dostawać honoraria, zadawalające i wynagradzające ich niewdzięczną pracę.. Za niewdrożenie dyrektywy grozi Polsce proces przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości i spore kary finansowe. Resort kultury uważa sprawę za pilną do załatwienia. Jest nawet pomysł.. Ciężar opłat może wziąć na siebie budżet państwa lub samorządy.(????) Chodzi w zasadzie o niewielką sumę, bo tylko około 20 milionów złotych, łatwo ją wygospodarować - na przykład zwalniając 170 kapelanów z wojska, jeśli tę biurokrację wojskową, można jeszcze nazwać wojskiem. Oczywiście w tym czasie socjalistyczne państwo biurokratyczne wzbogaci się o kolejnych 2500 urzędników w ciągu miesiąca, podtrzymując modną w sferach biurokratycznych i politycznych - teorię klasy próżniaczej. Bo nic nam tak dobrze nie robi, jak dobrze wymyślona teoria i jak to teoria- rozmijająca się z rzeczywistością.. Że urzędnik znajdujący się w gremium klasy próżniaczej powoduje zmniejszenie bezrobocia, bo przecież przychodzi do” pracy” i nawet bierze za to pieniądze.. Jeśli to jest teoria prawdziwa, to najlepiej jak wszyscy zostaniemy urzędnikami klasy próżniaczej i problem bezrobocia sam się rozwiąże.... Podobnie jak w Grecji i innych państwach realizujących tę teorię.. Jest tylko jeden problem: skąd wziąć pieniądze na utrzymanie tej – dobrze opłacanej-klasy próżniaczej? Ano właśnie! Ten jeden słaby punkt jakoś trzeba rozwiązać.. Można się oczywiście jeszcze zapożyczyć w zaprzyjaźnionych bankach zagranicznych, a następne pokolenia niech spłacają zaciągnięte długi.. Potem jakoś to będzie.. W końcu po rządach władzy choćby potop.. Tym bardziej, że nie bardzo można liczyć na podatki od sprzedawców oscypków w Zakopanem.. Legalnie oscypki sprzedaje w Zakopanem tylko jedna osoba, jak podaje portal Wirtualna Polska. Sprzedawcy oscypków mieli czas do końca stycznia, aby zarejestrować działalność i wprowadzić kasy fiskalne na stoiska. Do tej pory większość handlujących oscypkami było opodatkowanych ryczałtem. Teraz się bronią i zapowiadają, że wydzierżawią teren od prywatnego właściciela, którego działka bezpośrednio przylega do Krupówek i tam będą sprzedawać sery.. Nie będą nielegalnie zajmować pasa drogowego i unikną zarekwirowania towaru. Tego może i unikną- na razie. Ale co z kasami fiskalnymi? Czy da się ich jakoś uniknąć? Wydaje się, że nie.. Co innego gdyby byli prawnikami lub lekarzami.. Ale sprzedają euroscypki. Trochę zarobią, żeby się utrzymać w tych trudnych czasach i nie pójść po zapomogę do państwa.. Co prawda nie zarabiają tyle co komisarze europejscy, którzy nawymyślali tyle tych ograniczeń i przeszkód, żeby nie można było sobie pohandlować.. Taki komisarz, ale musi być koniecznie czerwony- zarabia 2000 euro. Niezła sumka.. Jak na miesięczne pobory pracownika europejskiego.. Tylko, że te 2000 euro komisarz europejski zarabia w ciągu…... dnia (!!!) Napracuje się biedaczek niemiłosiernie, głównie wymyślając głupstwa zniewalające człowieka europejskiego.. Płacić za wprowadzane zło- to jest dopiero pomysł i za zło nagradzać.. Tak jak nagradzać posadą marszałka kogoś, kto przygotował ustawę refundacyjną.. Im, kto gorzej robi - tym większe ma uznanie, od tych, którzy popierają to, co on robi! Potem za to dostanie po śmierci - nagrodę.. Jakiś pomnik, nazwę ulicy czy szkoły.. Niech ma- za wielkie osiągnięcia.. Propaganda mąci w głowach Polaków, bo żyje z kłamstwa- tak można byłoby sparafrazować wypowiedź pana Kazimierza Kutza. I tak będzie nadal, bo w miarę rozwoju socjalizmu zaostrza się walka.. Jak twierdził klasyk! WJR

STAN PODLEGŁOŚCI Śmierć płk. Leszka Tobiasza i kryjące się za nią okoliczności dotyczące afery marszałkowej powinny zwrócić uwagę na bezprecedensowy w demokratycznych krajach fakt, iż głową państwa jest dziś człowiek uwikłany w rozliczne kontakty z ludźmi wojskowej bezpieki i wysokimi oficerami „ludowego” wojska. Zmarły przed kilkoma dniami główny świadek oskarżenia w procesie przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu należał z pewnością do ludzi, którzy posiadali istotną wiedzę o Bronisławie Komorowskim. To płk Leszek Tobiasz miał zgłosić się do Komorowskiego 21 listopada 2007 r. z propozycją przedstawienia dowodów na korupcyjną działalność Komisji Weryfikacyjnej i przez kolejne tygodnie wielokrotnie odwiedzał ówczesnego marszałka Sejmu. To ten człowiek był uczestnikiem tajnej narady z Bronisławem Komorowskim, Krzysztofem Bondarykiem, Grzegorzem Reszką i Pawłem Grasiem, podczas której poczyniono ustalenia w zakresie działań dotyczących członków Komisji Weryfikacyjnej. W następstwie tych ustaleń Tobiasz został przewieziony przez Bondaryka do siedziby ABW, gdzie złożył zawiadomienie o podejrzeniu rzekomej korupcji. Choć wobec Tobiasza toczyły się postępowania prokuratorskie, a w roku 2011 został skazany prawomocnym wyrokiem na pół roku więzienia w zawieszeniu – należał do osób obdarzonych szczególnym zaufaniem organów III RP. Nagła śmierć głównego świadka oskarżenia uniemożliwi realizację wniosku Wojciecha Sumlińskiego o przeprowadzenie konfrontacji pomiędzy płk. Tobiaszem, płk. Aleksandrem L. oraz Bronisławem Komorowskim – w celu wyjaśnienia rozlicznych rozbieżności istniejących w zeznaniach tych osób. To wydarzenie nakazuje spojrzeć w stronę samego Bronisława Komorowskiego. Ludzie, których darzył zaufaniem, nie służyli, bowiem w armii stojącej na straży polskich granic, a ich zadanie nie polegało na obronie naszej niepodległości. Służby wojskowe PRL nie miały zaś nic wspólnego z ich odpowiednikami w armiach wolnego świata. Z instrukcji „o działalności kontrwywiadowczej w siłach zbrojnych PRL” wynika, iż podstawowe zadanie kontrwywiadu wojskowego polegało na „ochronie wojska przed oddziaływaniem sił antysocjalistycznych i ośrodków dywersji ideologicznej” oraz „wykrywaniu w wojsku przestępstw, zwłaszcza charakteru politycznego”, zaś tzw. wywiad wojskowy miał zajmować się „zdobywaniem, opracowywaniem i przekazywaniem kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i państw wspólnoty socjalistycznej.” Sławomir Cenckiewicz, który przez lata studiował archiwa LWP, nie miał najmniejszych wątpliwości pisząc, że „armia PRL stała się głównym gwarantem wpływów i kontroli sowieckiej nad Polską”, zaś na zakończenie swojej fundamentalnej pracy „Długie ramię Moskwy” doszedł do jednoznacznej konkluzji:

„Przez wiele lat byłem skłonny wierzyć tym wszystkim, którzy powtarzali, że wyjąwszy politruków z Głównego Zarządu Politycznego, większość oficerów LWP była polskimi patriotami. Badania nad wywiadem wojskowym PRL [...] nakazały negatywnie zweryfikować te zapewnienia. Analizując przez lata tysiące dokumentów, materiałów operacyjnych i akt personalnych oficerów, doszedłem do przekonania, że LWP było niemal w pełni zsowietyzowane. Ta książka jest ostatecznym pożegnaniem z mitem o „patriotach w mundurach” z LWP.” Choć głos historyka dalece odbiega od oficjalnej propagandy III RP, nakazującej postrzegać w żołnierzach LWP „ludzi honoru” i przyrównywać tradycje tej armii z dziejami polskiego oręża - warto na związki Bronisława Komorowskiego patrzeć nie tylko w perspektywie historycznej, ale też poprzez obecną postawę lokatora Belwederu i jego stosunek do kremlowskiego reżimu. Tym bardziej, jeśli mamy świadomość, że dla Komorowskiego istnieje cienka granica, między dwiema skrajnymi postawami, a granicę tę wyznacza... przypadek. Gdy na początku lat 90. ten nauczyciel historii z Niższego Seminarium Duchownego w Niepokalanowie i przewodniczący Fundacji Pomocy Bibliotekom Polskim, trafił nagle do ministerstwa obrony narodowej, kierował nim jeszcze gen.Florian Siwicki, dowódca 2 armii LWP podczas interwencji w Czechosłowacji, jeden z twórców stanu wojennego. Atutem Komorowskiego miał być fakt, że umiał rozmawiać z „czerwonymi” generałami i potrafił ułożyć sobie stosunki z Siwickim. Na czym polegała umiejętność nowego wiceministra możemy wnioskować z relacji samego Komorowskiego. Wspominał on, że Siwicki zagadnął go kiedyś: „A wie pan, że ja mogłem być teraz w Londynie, ale nie zdążyłem do armii Andersa”. „Wtedy zrozumiałem – mówił Komorowski – że życiem rządzi przypadek. Przecież on przez to, że nie zdążył, został komunistą, a ja przez to, że urodziłem się odpowiednio późno – zostałem antykomunistą”. Zgodnie z tą życiową filozofią, Bronisław Komorowski nie mógł w „przypadkowych komunistach” i oficerach LWP widzieć zbrodniarzy lub zdrajców – nawet, jeśli w 2006 roku Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu postawiła Siwickiego w stan oskarżenia za zbrodnie komunistyczne. Negatywny stosunek do lustracji i dekomunizacji w wojsku, Komorowski manifestował od początku pracy w MON. Wtedy, gdy struktury postkomunistyczne były najsłabsze, a opinia publiczna pamiętała zbrodnie stanu wojennego, on chronił aparat postsowiecki, tłumacząc np., że wywiad wojskowy nie pracował na rzecz ZSRR, a zarzuty o patologiach istniejących w WSI są „efektem inspiracji służb cywilnych”. Pytany w roku 1992:

„Na czym polegają patologiczne układy w służbach specjalnych MON?- Komorowski odpowiadał: - „Nie wiem. Nie podzielam spiskowej teorii dziejów. Przez dwa lata pracy w MON nie zetknąłem się z sytuacjami, które mogłyby potwierdzić istnienie takich układów”. Było to zaledwie kilka miesięcy po sporządzeniu poufnego raportu tzw. komisji Okrzesika, w której opisano m.in. szereg nieprawidłowości i nadużyć finansowych w dawnym Szefostwie WSW; przedstawiono działania tej służby przeciwko opozycji politycznej, przypadki niszczenia akt, a przede wszystkim, potwierdzono fakt ścisłej współpracy oficerów WSW ze służbami sowieckiego okupanta. Natomiast w roku 2005, gdy prasa szeroko rozpisywała się na temat działań WSI, Komorowski dywagował: „nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że niezweryfikowanie WSI to jeden z grzechów pierworodnych III RP. A to, że tyle się ostatnio mówi o wszelkich patologiach w WSI..., cóż, jestem przekonany, że są to działania z inspiracji służb cywilnych. To efekt walki między tymi dwiema instytucjami - może z zewnątrz wcale tak niewyglądającej, ale w gruncie rzeczy zdrowej rywalizacji.”

Od początku swojej pracy w MON Komorowski musiał cieszyć się niezwykłym zaufaniem oficerów wojskowej bezpieki. Krzysztof Wyszkowski w piśmie procesowym złożonym w toku postępowania przed Sądem Okręgowym w Gdańsku, złożył wniosek o powołanie na świadka Bronisława Komorowskiego - „na okoliczność współpracy Lecha Wałęsy z SB”. W uzasadnieniu wniosku Wyszkowski napisał:

„Jako wiceminister ON poinformował mnie, po pierwszej turze wyborów prezydenckich w r. 1990, że otrzymał z WSI szczegółowe informacje w sprawie zawartości tzw. czarnej teczki Tymińskiego, czyli dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB.” Nowy wiceminister obrony był, zatem dla ludzi wojskowego kontrwywiadu człowiekiem godnym zaufania, skoro dzielono się z nim tak szczególną wiedzą. Jak wiemy, słynną „czarną teczkę” Tymińskiego z materiałami obciążającymi Wałęsę, miały przygotować służby wojskowe. Było to zaufanie wzajemne, ponieważ w tym samym czasie Komorowski awansował na szefa kontrwywiadu płk Lucjana Jaworskiego, tropiącego w latach 80 „wrogów ojczyzny” spod znaku konspiracyjnych „Wiadomości”, ˝Tygodnika Wojennego˝, czy „Robotnika”. Składając wyjaśnienia przed Komisją Weryfikacyjną płk Jaworski stwierdził, że „minister Komorowski zgodził się, abym mógł dobierać sobie ludzi do kontrwywiadu”. To wówczas pozytywną weryfikację przeszli: płk Aleksander L. (szef Zarządu I Szefostwa WSW) i ppłk Leszek Tobiasz, przyjęci przez Komorowskiego do kontrwywiadu. Ten drugi – przyjaciel płk Jaworskiego należał w latach 80. do prześladowców opozycji niepodległościowej, a po roku 1990 zajmował się penetracją Kościoła i środowiska dziennikarskiego. Z teczki Nadzoru Szczególnego Kryptonim "Anioł", założonej 28 lutego 2002 roku w związku z pozyskiwaniem materiałów kompromitujących abp. Juliusza Paetza wynika, że oficerem odpowiedzialnym za tę robotę był Leszek Tobiasz. Nie jest też prawdą, jak twierdził Komorowski, że w latach 90 sam usunął płk L. ze służby. Odejście szefa Zarządu I WSW nastąpiło w efekcie ujawnienia wniosków zawartych w „Raporcie podkomisji nadzwyczajnej do zbadania działalności byłej WSW”, w której zwrócono uwagę na nieprawidłowości i przestępstwa, jakie miały miejsce w WSW. O tym, że związki z L. przetrwały próbę czasu, może świadczyć wydarzenie opisane przed laty przez Leszka Misiaka. Przypomniał on, że gdy w roku 2004 syn Komorowskiego został potrącony przez samochód jednego z najbogatszych Polaków, o fakcie tym poinformował Misiaka właśnie płk. Aleksander L., przedstawiając się, jako rzecznik i znajomy Komorowskiego. Do dziś nie wiemy:

jakie związki łączyły Komorowskiego z głównym aktorem afery marszałkowej, podejrzewanym przez ABW o współpracę z rosyjskim wywiadem. Kilka lat później, gdy Komorowski pełnił już funkcję ministra obrony narodowej, podejmowane przez niego decyzje świadczyły o szczególnym zaufaniu, jakim obdarzał ludzi wojskowej bezpieki. To on był wówczas protektorem dalszej kariery gen Bolesława Izydorczyka, kursanta GRU z 1989 roku i szefa WSI z lat 1992-94. W roku 2000 związki Izydorczyka ze służbami sowieckimi i rosyjskimi były przedmiotem zainteresowania Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI, w ramach sprawy o krypt. „GWIAZDA” oraz postępowania sprawdzającego, w związku z ubieganiem się przez generała o wydanie poświadczenia bezpieczeństwa. Ustalono m.in., że latem 1992 r. Izydorczyk spotkał się w Zakopanem z rezydentem służb rosyjskich w okolicznościach, „które jednoznacznie wskazywały na spotkanie wywiadowcze”. W liście do ministra Komorowskiego, ówczesny szef WSI Tadeusz Rusak pisał, że „analiza całego materiału […] skłania nas do stwierdzenia, iż gen. dyw. Izydorczyk celowo może ukrywać fakty związane z okresem pobytu w Moskwie” i odmówił wydania certyfikatu. Musiał to jednak uczynić – jak sam stwierdził - „na skutek nacisków szefa MON ministra Bronisława Komorowskiego”. Dzięki Komorowskiemu Izydorczyk uzyskał certyfikat bezpieczeństwa NATO do dokumentów oznaczonych klauzulą „ściśle tajne” i mógł wyjechać do Brukseli, gdzie objął funkcję Dyrektora Partnership Coordination Cell (PCC) w Mons. Przebywał tam do 2003 r. mając dostęp do informacji stanowiących najwyższe tajemnice NATO. W tym samym czasie media ujawniły, że związany z Grzegorzem Żemkiem i aferą FOZZ płk Zenon Klamecki, zastępca szefa Zarządu III WSI, kontaktował się z autorami filmu „Dramat w trzech aktach” (o rzekomym udziale Jarosława i Lecha Kaczyńskich w aferze FOZZ). W obronie Klameckiego stanął natychmiast minister Komorowski, tłumacząc mediom, że Klamecki jest „restrukturyzowany”. Okres ministrowania Komorowskiego w MON to czas, gdy w polskim sejmie grupa oficerów WSI stosując techniki operacyjne podsłuchiwała rozmowy posłów z sejmowej Komisji Obrony, którzy decydowali o losach trzech ogromnych przetargów: na zakup samolotu wielozadaniowego, transportera opancerzonego i przeciwpancernego pocisku kierowanego. To także czas przestępczej działalności fundacji „Pro Civili” zarządzanej przez ludzi WSI, storpedowania reformy szkolnictwa wojskowego, przeprowadzenia kombinacji operacyjnej przeciwko wiceministrowi Szeremietiewowi, gospodarczej „aktywności” oficerów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej, działalności prywatnej Szkoły Wyższej Warszawskiej i Fundacji Rozwoju Edukacji i Techniki, które również okazały się biznesem kierowanym przez WSI, sprzedaży gruntów Wojskowego Instytutu Medycznego firmie Euro-Medical Lilianny Wejchert czy zakupu bez przetargu samolotów CASA, pozbawionych w Polsce centrum serwisowego.. To wówczas zabrakło pieniędzy na żołd dla żołnierzy, kolejka kadry oficerskiej czekającej na mieszkanie wzrosła do 17 tys. osób., a eksport uzbrojenia spadł do 20 mln dolarów rocznie. Ostatnia decyzja Komorowskiego na stanowisku ministra MON – podjęta miesiąc po atakach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton - dotyczyła zaś drastycznego obniżenia zarobków żołnierzy jednostki GROM. Na skutek tej decyzji, w lutym 2003 r. odeszło z GROMu czterdziestu doskonale wyszkolonych żołnierzy, czyli połowa składu jednostki. Za wieloma z tych zdarzeń kryją się również nazwiska znajomych i współpracowników Bronisława Komorowskiego: gen. Adama Tylusa, gen. Bogusława Smólskiego, gen. Mariana Robełka, gen. Andrzeja Ameliańczyka, płk. Henryka Demiańczuka, mjr. Smolińskiego czy gen. Pawła Nowaka. Przed pięcioma laty rząd PiS podjął historyczną decyzję o likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych, a Sejm zatwierdził prawo umożliwiające weryfikację oświadczeń żołnierzy tej służby oraz sporządzenie „ Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI” opublikowanego następnie w Monitorze Polskim na mocy postanowienia Prezydenta RP z dnia 16 lutego 2007 r. W Raporcie, korzystającym z wagi dokumentu urzędowego zawarto szczegółowy opis setek patologii, jakie miały miejsce w WSI, na przestrzeni 15 lat istnienia tej formacji; licznych przypadków korupcji, nadużywania władzy, przestępstw gospodarczych i skarbowych. Dokument wymienia setki nazwisk żołnierzy, polityków, dziennikarzy i innych osób publicznych oraz wskazuje na stopień ich odpowiedzialności wobec prawa. Nazwisko Bronisława Komorowskiego pojawia się na kartach Raportu ponad 60 razy i wymieniane jest w kontekście wielorakiej odpowiedzialności tego polityka. To dostateczny powód, by Komorowski stał się najzagorzalszym krytykiem procesu likwidacji WSI i na przestrzeni ostatnich lat w niewybrednych słowach atakował jego autorów, podważając polityczne znaczenie tego aktu. Nazwisko dzisiejszego prezydenta miało się również przewijać w niepublikowanym uzupełnieniu do Raportu. Tam też miały znaleźć się informacje kompromitujące wpływowych polityków Platformy Obywatelskiej. To z kolei wydaje się dostatecznym powodem dla rozpętania afery marszałkowej i poszukiwania sposobów na zdyskredytowanie Komisji Weryfikacyjnej. Wizerunek Bronisława Komorowskiego, nakreślony w Raporcie z Weryfikacji WSI w niczym nie przypomina obrazu „spokojnego konserwatysty” i „męża stanu” – usilnie narzucanego przez media III RP. To wizerunek człowieka, który od początków swojej politycznej kariery wspierał ludzi z aparatu komunistycznych służb, generałów po moskiewskich uczelniach ,żołnierzy wojskowej bezpieki prześladujących polskie społeczeństwo, kursantów GRU oraz ludzi oskarżanych o korupcję czy współpracę z wrogimi Polsce służbami. Jako wiceminister i szef resortu obrony, Komorowski odpowiada nie tylko za afery z udziałem ludzi WSI, za nieudolność i brak profesjonalizmu tej służby, ale także za realizację polityki kadrowej, która pozwalała na zachowanie w strukturach Wojska Polskiego dominacji wyższych oficerów LWP, ludzi o skostniałych, prosowieckich poglądach - wywodzących się z formacji, która w okresie PRL-u kontynuowała zbrodnicze tradycje Informacji Wojskowej. Antoni Macierewicz podsumował kiedyś postawę Komorowskiego słowami: „Marszałek Komorowski przez lata chronił ludzi z WSI i powinien za to ponieść odpowiedzialność.” Dziś ochrona ludzi WSI wykracza poza obszar politycznej i personalnej protekcji i dotyczy planów przeprowadzenia „systemowych reform” służb specjalnych. Koncepcje prezydenckiego BBN-u zmierzają wprost do odtworzenia stanu sprzed 2006 roku i mają cofnąć nas w epokę układu personalnego byłych WSI. To najgroźniejsza konsekwencja obecnej pozycji Komorowskiego i jego przeświadczenia o całkowitej bezkarności. Człowiek, który doskonale znał realia sowieckiego zniewolenia, były agent GRU Wiktor Suworow, na wieść o likwidacji WSI powiedział:

„Ludzie szkoleni w Moskwie nigdy nie przestaną służyć Moskwie. Niezależne od tego, czy na Kremlu będzie zasiadał car, Putin czy gensek, oni zawsze będą niewolnikami Moskwy. Zależność ta jest zaprogramowana w mózgach wszystkich, których Moskwa wykształciła. Oficerowie, którzy byli szkoleni przez sowieckie służby, nigdy nie powinni pracować w służbach niepodległej Polski. Oni nie są niepodlegli.” Aleksander Ścios

Kolej stanie na Euro? Jeśli rząd nie potraktuje poważnie pakietu gwarancji pracowniczych w prywatyzowanych spółkach kolejowych, to może się okazać, że już w czerwcu staną w Polsce pociągi. Nikt nie mówi tego głośno, ale kolejarze twierdzą, że kibice wcale nie muszą jeździć na mecze pociągami.

– Udział transportu kolejowego w obsłudze Euro 2012 może wynieść 30–40 procent – twierdzi podsekretarz stanu w Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej Andrzej Massel, odpowiedzialny za kolej. Takie słowa padły podczas konferencji „Bezpieczeństwo w transporcie kolejowym podczas turnieju UEFA EURO 2012”. Mówiąc o przygotowaniach kolei do mistrzostw, minister Massel przypomniał, że od 1 czerwca na liniach związanych z obsługą Euro 2012 znacznie ograniczone zostaną roboty torowe, a liczba ograniczeń prędkości będzie zmniejszona. Na kilku ważnych dla Euro 2012 trasach pozwoli to na pewne skrócenie czasów jazdy w stosunku do osiąganych obecnie. Utworzone zostaną dodatkowe zespoły szybkiego usuwania usterek i awarii, natomiast istniejące będą wzmocnione kadrowo. Tymczasem wszystkie rządowe plany mogą wziąć w łeb, jeśli na poważnie rozkręcą się próby sprzedaży PKP Cargo i TK Telekom (dawniej Telekomunikacja Kolejowa S.A.).

Prywatyzacja kosztem ludzi? Rada Sekcji Krajowej Kolejarzy NSZZ „S” stanowczo protestuje przeciw dalszemu prowadzeniu procesów prywatyzacyjnych w tych dwóch spółkach bez uzgodnionych paktów gwarancji pracowniczych z zarządami tych spółek. Jak informują związkowcy w TK Telekom zarząd spółki parafował ze związkami zawodowymi treść paktu, ale nie został on zaakceptowany przez PKP S.A., która, mimo że posiada 47,91 proc. akcji spółki (reszta należy do skarbu państwa) to działa w roli właściciela Telekomu. Z informacji rzecznika ministerstwa transportu wynika, że zapisy nie spodobały się w resorcie. W spółce trwa tymczasem proces prywatyzacji, zgodnie z przyjętym wcześniej harmonogramem. Od 6 lutego potencjalni inwestorzy mogą badać spółkę w procesie due diligence, czyli sprawdzać jej kondycję handlową, finansową, prawną i podatkową. Pozwala to określić szanse i zagrożenia stojące przed spółką. Nie wiadomo jednak na razie, kto zgłosił się, by dokonać tej procedury.

Obiecane było Tymczasem zgodnie z ustaleniami zawartymi podczas posiedzenia Zespołu Trójstronnego ds. Kolejnictwa w sprawie paktu gwarancji pracowniczych w PKP Cargo S.A. i innych spółkach, które zostały przyjęte 1 kwietnia zeszłego roku wynika, że stronami paktu będzie zarząd spółki (każdej prywatyzowanej) i organizacje związkowe, zaś pakiet ma być uzgodniony przed analizą due diligence.

„Działania PKP S.A., które mają przyzwolenie Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej uznajemy, jako konfrontacyjne, prowadzące do zerwania dialogu społecznego i próbę sprzedaży spółek za wszelką cenę” – napisali przedstawiciele Sekcji Krajowej Kolejarzy NSZZ „S” w komunikacie z 21 lutego. Kolejarze podkreślają, że nie zgadzają się na kontynuowanie prywatyzacji spółek kolejowych bez paktów gwarancji pracowniczych, które będą zawierać niezbędne gwarancje i uprawnienia dla pracowników prywatyzowanych spółek. Henryk Grymel, szef kolejarskiej „S” przypomina, że związki zawodowe dogadały się z poprzednikiem Sławomira Nowaka – Cezarym Grabarczykiem w sprawie prywatyzacji spółek kolejowych. Zgodnie z ustaleniami warunkiem prywatyzacji spółek kolejowych jest zawarcie paktów gwarancji dla załogi.

– Pakty w PKP Cargo i TK Telekom są już wynegocjowane, ale właściciel, czyli PKP S.A., nie chce ich podpisać. Tymczasem negocjacje zajęły cały rok – podkreśla Henryk Grymel. W wynegocjowanych paktach są zapisy, które zapewniają zatrudnienie przez określony czas w zależności od stażu pracy, a także zapewniają premię prywatyzacyjną, (której wysokość także zależy od stażu w danej spółce). Kolejarze, uznając, że rząd złamał ustalenia Zespołu Trójstronnego ds. Kolejnictwa, postanowili oflagować siedzibę TK Telekom, zaapelować do innych związków zawodowych, które działają w spółce o wsparcie i przyłączenie się do tych działań. Związkowcy dają zarządowi spółki czas na podpisanie paktu do 27 lutego. Jeśli do tego nie dojdzie, to prawdopodobnie 10 marca odbędzie się manifestacja pod Ministerstwem Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej. Jeśli i to nie pomoże, jedynym rozwiązaniem, które zagwarantuje bezpieczeństwo pracy kolejarzy w prywatyzowanych spółkach, będzie – zdaniem związkowców, strajk na kolei w okresie organizacji mistrzostw Europy w piłce nożnej, w czerwcu.

Tak właściwie to, po co… W rozmowie z PAP rzecznik grupy PKP Łukasz Kurpiewski tłumaczy, że proces due diligence to bardzo wstępny etap prywatyzacji i że jest za wcześnie na zawieranie paktów gwarancji pracowniczych. – Jeszcze nie wiemy, ilu inwestorów z krótkiej listy – a w przypadku TK Telekom jest ich sześciu – złoży oferty wiążące. Na zawieranie gwarancji pracowniczych przyjdzie czas, kiedy będą już prowadzone negocjacje z inwestorem poważnie zainteresowanym kupnem udziałów spółki – mówi rzecznik. Z kolei rzecznik prasowy ministerstwa transportu tłumaczy, że podpisane między ministrem Grabarczykiem a związkami zawodowymi porozumienie jest niezrozumiałe. – W przypadku spółki PKP Cargo analiza due diligence jeszcze się nie rozpoczęła. W naszej opinii niezrozumiały jest postulat zakończenia negocjacji przed rozpoczęciem analizy, gdyż sam proces badania spółki przez zainteresowanych inwestorów nie ma wpływu na negocjacje pomiędzy związkami zawodowymi a PKP S.A. – powiedział rzecznik resortu transportu Mikołaj Karpiński.

Sens prywatyzacji? Szacuje się, że ze sprzedaży PKP Cargo polski rząd będzie w stanie wycisnąć ok. dwóch–trzech mld zł. To tylko dziesięciokrotność tego, co na czysto zarobiła spółka w zeszłym roku. PKP Cargo jest drugim największym europejskim towarowym przewoźnikiem kolejowym. Zdaniem związkowców sprzedaż kury znoszącej złote jaja nie ma najmniejszego sensu. Jednorazowy zastrzyk finansowy nie zastąpi, bowiem regularnych wpływów i spokoju społecznego. Nieoficjalnie mówi się też o potencjalnych inwestorach w spółce, którzy chcą ją przejąć, że będą to raczej wrogie przejęcia. Kto dziś ma tak gigantyczne pieniądze na kupno Cargo? Wskazuje się na Niemców, Rosjan, Chińczyków albo fundusze kapitałowe. Żadna z tych opcji nie jest dobrym rozwiązaniem dla spółki. Tymczasem zgodnie z rządowym założeniem spółkę ma kupić inwestor strategiczny, który dostanie 50 proc. i jedną sztukę akcji.

Maciej Chudkiewicz

Rozbijanie Prawicy Demaskacja części ataków na Nowy Ekran, który szanuję, jako portal groźny dla obecnego układu. Od jakiegoś czasu podejrzewałem, kim jest niejaki Mirosław Mrożewski, znany ze wściekłego atakowania Ryszarda Opary. To człowiek budujacy wokół siebie legendę podziemia, w rzeczywistości jednak kontakt KGB, bywający w latach 1991-93 w domu osławionego szpiega Ałganowa. Niewiele o nim wiadomo, oprócz tego, że zarówno ojciec jak i stryj byli Tajnymi Współpracownikami, a w rzeczywistości agentami KGB działajacymi pod przykrywka TW w SB:

IPN BU 001043/1643 MROŻEWSKI JERZY ZDZISŁAW

Sygnatura: IPN BU 001043/1643

Nazwisko: Mrożewski

Imię/imiona: Jerzy Zdzisław

IPN BU 00257/227 MROŻEWSKI PIOTR

IPN BU 001102/1294 MROŻEWSKI PIOTR

Sygnatura: IPN BU 00257/227

Nazwisko: Mrożewski

Imię/imiona: Piotr

Nazwa bazy: MSW

Jeden z tych panów zasłynął udziałem w operacji SB kryptonim "Kusza". Sam Mirosław Mrożewski to bliski znajomy niejakiego płk. Tadeusza Kowalczyka, którego dossier przekażę Redakcji Nowy Ekran, gdyż strasznie się interesuje tym portalem, z którym bywał m.in. na uroczystościach upamiętniających rocznicę Armii Ludowej pod pomnikiem "Czterech Śpiących" w Warszawie, oraz na mszach za Ojczyznę - by się dostać w kolejne środowisko. Mirosław Mrożewski vel Costerin, od pewnego czasu zajmował sie inwigilacją Adama Słomki, wyciąganiem informacji na jego temat; głownie sposobami korespondencyjnymi; które nastepnie były pomocne róznym organom do dręczenia Adama Słomki, tworzenia prowokacji i dalszych inwigilacji. Następnie zajął się szczuciem na siebie w sieci ludzi o korzeniach patriotycznych lub zwykłych blogerów, posiadających ważne grona czytelników. Prowadził też działania prowokacyjne, polegające na dezawuowaniu róznych portali poprzez umieszczanie ostrych antysemickich artykułów obarczonych gwiazdami dawida, swastykami i podobnymi symbolami. Czytelnik takiego portalu miał nabrać przekonanie o jego oszołomskim i faszystowskim charakterze strony internetowej, co ograniczyłoby jej wpływy. Zająłem sie Mrożewskim na początku grudnia 2011, co było spowodowane nasileniem się jego napastliwości na ludzi związanych z Nowym Ekranem. Potraktowałem to, jako zadanie detektywistyczne, gdyż lubie rozwiazywać takie łamigłowki i jako były policjant mam odpowiednie przygotowanie. Sprawa, która była dla mnie arcyciekawa, to absolutny brak obaw przed odpowiedzialnością sądową Pana Costerina, jego poczucie bezkarności. W przypadku stwierdzenia tak silnych powiazań agenturalnych i ciagłej służby rozbijaczej (na zlecenie albo w ramach powrotu do łask) "charakterność" tej osoby staje sie bardziej zrozumiała. Inną charakterystyczną cechą Mirosława Mrożewskiego jest budowanie powiązań spiskowych, celem pozyskiwania informacji, z różnymi bytami sieciowymi; głównie blogerami. W ten sposób nawiązał współpracę z niejakim Joe Chal, biednym emigrantem z Australii, przedstawiającym sie, jako biznesmen. Joe Chal to jego prawdziwe nazwisko. Razem próbowali zaszczuć Ryszarda Oparę szeregiem publikacji, może to miec podtekst finansowy (haracz?) albo w ramach rozbijackiego zlecenia realizowanego przez Mrożewskiego względem Nowego Ekranu. Równolegle Mrożewski zaczął osaczać niejakiego Pawła Czyża, osobę pokrzywdzoną przez system sądowy. Operacja ma znamiona działania podobnego jak względem Adama Słomki: uzyskanie zaufania przez popieranie, nagłaśnianie i eskalację sprawy, wyciagnięcie informacji, zniszczenie. Ostatnimi czasy zwróciłem uwagę na nowy kontakt medialny agenta Costerina. Na Nowym Ekranie zaczęły się ukazywać przedruki z ataków Mrożewskiego i Chala na Nowy ekran, dokonywane przez tzw. Grupę Fiatowca. W piątek, po operacji "zniszczyć Tygodnik Nowy Ekran" zapoczątkowanej przez GPC spodziewając się kolejnych inspiracji agenta Costerina postanowiłem dokonać prowokacji. Założyłem konto e-mail na nazwisko Jan Kamiński i przedstawiając się, jako osoba bardzo dobrze poinformowana wysłałem do Fiatowca list o takiej treści, (za którą z góry przepraszam Panią Niegowską, ale musiałem rzecz uwiarygodnić):

Witam, podoba mi sie twoja dociekliwosc oraz odwaga w pisaniu chlopcom z nowego ekranu, co o nich wiesz mozesz wykorzystac taka oto informacje jesli potrafisz ja zweryfikowac:

1. tygodnik nowy ekran nie ruszy, GP nie ma, co sie obawiac, Opara i Parol otrzymali wczoraj delikatne spierdalaj od Ruchu oraz Kolportera. Wiem, bo mam w tym pewien udzial. maja teraz chlopcy z nE problemik, bo oferty, jakie dostali (wymagania, kasa, kary) sa takie, ze nie zarobila by na nich nawet polityka albo wprost. Posla wlasnie informacja do ich ludzi ze zawieszaja projekt na czas nieokreslony.

2. nowy ekran dostanie za miesiac-dwa kase z funduszu Private Equity, nie wiem jeszcze, jakiego ale to moze byc od tego pojeba Kobylanskiego z Urugwaju, znaja sie z Opara. To bedzie jakies 3 mln zl (bo raczej nie EURO) za 25% akcji. Fajnie? Nie tak bardzo, PE zarzadal od NE zmiany zarzadu i wypierdolenia polowy ludzi (ciecie kosztow). Muszą to zrobic inaczej kasy nie zobacza. Opara ma pewnie to w dupie, ale Parol ma kolejny problemik. A musza to zrobic juz w marcu. Potem pewnie zatrudniom wiecej ludzi za wieksza kase, ale teraz wkurwiom swoich i bedzie gnoj w redakcji i tips: wchodza w jakies radio (na to wlasnie bedzie ta kasa). Nie ukrywam ze nie kocham portaliku NE wiec chuja mnie obchodzi, co zrobisz z tym info. Mozes publikowac niech sie napierdalaja miedzy soba, kto sypnal. Skad to wiem? Poczytaj o pewnej maszynce do telefonow i kurwie niegowskiej. Wiem teraz o nich wszystko. ZQ

Z - od "Zaczarowana" Scan poniżej:

Powyższy mail zawierał tylko jedną informacje sprawdzoną, związaną z problemami Tygodnika Nowy Ekran z kolportażem. Dowiedziałem się o tym rano tego samego dnia od Tomka Parola, do którego na PW napisałem "szkalują was dziś w gazecie polskiej, kiedy ruszacie z tygodnikiem" odpowiedział: "niestety jeszcze nie teraz, właśnie przygotowuję informację dla naszych dziennikarzy, że kolporterzy złożyli nam trudne warunki do spełnienia". Reszta to plotki, prawdziwe lub nie, z którymi spotkałem się zamykając w lutym sprawę Costerina. Po kilku godzinach nastąpił spodziewany efekt z tym, że w innej kolejności niż się spodziewałem. Tego samego dnia, o godzinie 19.02 na Salonie24 agent Mrożewski opublikował tekst pt.:

Kac Wnet & Kobylanski skaScuje Pietkuna

http://wordpress.com.salon24.pl/393939,kac-wnet-kobylanski-skascuje-pietkuna

w którym pojawia się informacja przetworzona z mojego listu mailowego skierowanego do Grupy Fiatowca:

Więc co tak męczy i powoduje, że mają zawroty głowy ludzie R. Opary? Męczy ich to, że będą musieli zarżnąć najnowszy pomysł WSI wydania tygodnika Nowy Ekran, który był zapowiadany na marzec.

- Ruch oraz kolporter pokazały środkowego palucha ludziom z WSI przedstawiając im kosztorys nie do zaakceptowania. R. Opara stwierdził, że takiej kasy na niepewny bussines nie wyłoży. Parol trzasnął drzwiami i poszedł z Pietkunem na piwo. Ryszard Opara zwrócił się o kasę do funduszu Private Equity. Chętny na wyłożenie kasy jest inny milioner, który podobnie jak Opara, dorobił się ciężka pracą miliardów na Zachodzie. Pan Kobylański z Urugwaju chętnie wyłoży, co najmniej 3 miliony dolarów, aby przy okazji uruchomić także radio, ale ma swoje wymagania. Żąda drastycznych zmian w portalu, redukcji redaktorków, zaprzestania finansowania takich pomysłów jak chociażby ZbiK Carcajou oraz zaprzestania finansowania drugiej połówki z kamera Carcinki. Ciekawostka? To nie wszystko, równo 2 godziny później, (co do minuty), o godzinie 21.02 pojawia się rzekomy wywiad Fiatowca z Alefem Sternem, (który też wart jest osobnej enuncjacji) pt: Stypa na Nowym Ekranie

http://fiatowiec.nowyekran.pl/post/53897,stypa-na-nowym-ekranie

W którym w oparciu o moją prowokację i tekst agenta Mrożewskiego pojawia się dyskusja na temat upadku Nowego Ekranu i Tygodnika Nowy Ekran:

No właśnie z list wyborczych nic nie wyszło, a co będzie twoim zdaniem z gazetą NE? - Moim zdaniem wyjdzie zero, czyli nic. Jak śpiewała Budka Suflera? Więc jako Sufler podpowiadam z budki, co prawda nie ruskiej, a polskiej: "Scenarzysta kasę wziął, potem zaczął pić i z dialogów wyszło dno, Zero, czyli nic". Kompletna klapa. W zeszłym roku byłem jednym z pomysłodawców gazety NE, ale kiedy zobaczyłem jak to jest organizowane, kto i jak się za to bierze, kogo się do tego nie dopuszcza, zapowiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. I nie wyjdzie.

Dlaczego? - Bo po prostu ma nie wyjść. Po owocach ich poznacie, od początku podejrzewam Nowy Ekran o misję zabierania ludziom czasu, pomysłów, energii i rzeczywiście to im doskonale wychodzi. Angażowania ich w projekty, które mają się nie powieść. W polityce i w strategii wojskowej to bardzo znana metoda. Sun Tzu też o tym pisze. Nowy Ekran robił dobre wrażenie i to wszystko był wielką nadzieją Blogerów, a dziś jest miejscem, które powoli upada.

Cały tekst jest tak napisany by czytelnik odniósł wrażenie, że Stern wiele wie o rzekomych powiązaniach Opary i że wieszczy problemy z tygodnikiem: które niechybnie się spełnią.

Zastanawia, dlaczego Fiatowiec sam nie skorzystał z otrzymanej informacji, ale przekazał ją Costerinowi. To proste, tylko agent Costerin czujący się bezkarnie mógł stwierdzić, że informację zweryfikuje, (czego nie zrobił, gdyż prawda tu nie ma znaczenia) oraz że gotowy jest ją opublikować. Bojaźliwy Fiatowiec wolałby najpierw rzecz trafiła do sieci przez odważnego mrożewskiego. Dalsze działania to już jakby na fali. Mrożewski rozpowszechnia wiadomości podkoloryzowane przez siebie jednocześnie puszczając w eter plotkę o kłopotach finansowych Nowego Ekranu, Fiatowiec i Stern konfabulują na swój sposób wciagając w to niejakiego Tomasza Urbasia - który mając swoje porachunki finansowe z Oparą stracił czujność:

http://fiatowiec.nowyekran.pl/post/54204,cenzura-na-nowym-ekranie-dzien-gniewu-to-poczatek-polskiej-wiosny-ludow

http://alefstern.nowyekran.pl/post/54240,noc-krotkich-scyzorykow-w-piaskownicy-na-nowym-ekranie

5 godziny temu napisałem do Tomka Parola, że wiem coś tej całej sprawie i czy mogę na Nowym Ekranie napisać. Odpowiedział: jeżeli to prawda pisz, bo ja już mam dosyć kopania sie z koniem. Wtedy powiedziałem mu, o której godzinie ma sie spodziewać notki. Przestrzegam niniejszym prawą stronę przed rozbijactwem agenta Mrożewskiego oraz przed takimi blogerami od dezinformacji jak Stern. Bo Fiatowca i Urbasia uważam za zwykłych naiwniaków pragnacych popularności za wszelką cenę. Agenci i cwaniacy, nie bagatelizujcie blogerów, bo zawsze wśród nich może się znaleźć cwaniak, który was zdemaskuje. Zaczarowana dorożka

Dożynanie watah na medal Ostatnio Bartoszewski obraził się podobno na Sikorskiego, ale wcześniej panowie byli w świetnej komitywie. W 2009 roku Sikorski wymyślił medal "Bene Merito", pierwszy medal otrzymał Bartoszewski. A niedawnym medalistą został szef BOR-u, Janicki. 5 listopada 2009 zoslala ustanowiona odznaka "Bene Merito", nadawana przez Ministra Spraw Zagranicznych, ktora miala nagradzac dzialalnosc wzmacniajaca pozycje Polski na arenie miedzynarodowej. Juz w koncu listopada tego samego roku Sikorski porozdawal 25 odznak, a pierwszym laureatem zostal - Władyslaw Bartoszewski. Sikorski odznaczyl taktycznie od razu takze kilku innych bylych ministrow spraw zagranicznych. Oczywscie, aby zasluzyc na medal Sikorskiego owi byli ministrowie musieli byc swoi i sprawdzeni, Anna Fotyga nie zostala wiec odznaczona. Poprzez medalowanie, Sikorski relizowal swoja prymitywna taktyke parwenjusza, po pierwsze lansowal sie na medalu a po drugie, odznaczajac swoich poprzednikow (poza Anna Fotyga) nadawal sobie moralne prawo do otrzymania takze takiego samego medalu po opuszczeniu MSZ. Self-service? Z czasem, lista beneficjentow medalu Sikorskiego stawala sie coraz bardziej dziwaczna. Pisalismy juz o nagrodzeniu medalem Stowarzyszenia Polska Wodka:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/51547,sikorski-mowi-wodka

16 listopada 2010 roku Sikorski nagrodzil medalem "Bene Merito" szefa BORu, Mariana Janickiego. Pol roku po katastrofie smolenskiej usmiechniete i zadowolone z siebie towarzystwo (zdjecie ponizej) honorowalo samo siebie. Nazwa "Bene Merito" znaczy "Dobrej Zaslugi" lub "Slusznej Nagrody". Znajac coraz wiecej faktow dotyczacych katastrofy smolenskiej, mozna wywnioskowac ze gest Sikorskiego odznaczenia swoim medalem Janickiego jest swiadoma prowokacja wobec polskiego spoleczenstwa, w znanym juz niestety stylu z filmow Barei: "no i co nam zrobicie?”.

Stanislas Balcerac

Brytyjczycy, czyli druga „rasa panów” Utarło się, że tylko Niemcy przed wojną byli rasistami, głoszącymi wyższość swojej rasy. Niewiele osób dziś wie, że rasizm i przekonanie o wyższości nad innymi nacjami rozwinęły się najsilniej w Wielkiej Brytanii. Była to spuścizna ideologii i polityki Imperium Brytyjskiego w czasach królowej Wiktorii. Brytyjczycy nie ukrywali przekonania o swojej wyższości nad innymi narodami i rasami. Byli także pionierami eugeniki, mającej poprawić w przyszłości, „jakość” człowieka.

Historia choroby Królestwo Brytyjskie w XIX było najbardziej rozwiniętym cywilizacyjnie krajem świata. To tam rozwijano naukę i dokonywano przełomów w wielu ważnych dziedzinach. Ówczesne brytyjskie osiągnięcia z zakresu nauk przyrodniczych czy medycyny miały istotny wpływ na kształtowanie się wyobrażeń o człowieku. Budowane przez prawie trzysta lat imperium w drugiej połowie XIX w. zapewniło sobie niepodzielne panowanie na morzach i ocenach. Brytyjczycy dokonywali kolejnych odkryć geograficznych i stawiali swoją stopę w niepoznanych jeszcze rejonach świata. Coraz mniej było zakątków kuli ziemskiej, w którym nie mieliby swoich kolonii, protektoratów, dominiów czy zależnych od siebie terytoriów. Do imperium płynęły surowce, szlachetne kruszce, pieniądze, siła robocza, a z kolei z imperium do kolonii eksportowano brytyjską organizację i zdobycze cywilizacyjne. Na straży angielskich interesów stały wojska kolonialne dowodzone przez lorda Chelmsforda i potężna Royal Navy. Gdy w 1837 r. tron objęła królowa Wiktoria, nastał prawdziwy złoty wiek. Za jej długiego panowania (1837−1901) imperium przeżywało okres niebywałej potęgi politycznej i ekonomicznej. Było wówczas prawdziwym hegemonem świata. Ucieleśnieniem potęgi i niekwestionowanej dominacji była sama królowa Wiktoria. W czasach jej panowania mówiło się, że nad Imperium Brytyjskim słońce nigdy nie zachodzi. Nie byłoby to możliwe bez brytyjskiej ideologii będącej zasadniczą podporą mocarstwa. W drugiej połowie XIX w. wśród mieszkańców Wysp Brytyjskich powszechne stało się przekonanie, że biała rasa jest najbardziej wartościowa na kuli ziemskiej i najbardziej rozwinięta cywilizacyjnie. Wszystkie inne rasy były przez nich postrzegane, jako gorsze. W ten sposób Murzyni, Arabowie czy Hindusi stali się dla Brytyjczyków „lesser races”, czyli niższymi rasami. Przekonanie to było nadzwyczaj silne w kręgach brytyjskiej arystokracji. W pałacach i rezydencjach zawsze musiały stać białe marmurowe posągi greckie i rzymskie, które miały uosabiać ideał piękna i doskonałości przypisany tylko białej rasie. Inne rasy były postrzegane przez arystokratów nie tylko, jako mniej urodziwe, lecz także podrzędne intelektualnie. W szczególności ocena ta dotyczyła rasy czarnej, uznawanej za najmniej wartościową. Właśnie z tych przyczyn brytyjska arystokracja uważała, że niższe rasy powinny być podporządkowane białej. Dla Brytyjczyków jednak biała rasa nie była czymś jednolitym − w ich mniemaniu ona również miała swoją hierarchię. Oczywiście Anglosasi byli na samym szczycie drabiny narodów. Pozostałe nacje uważano za znacznie gorzej rozwinięte i znacznie mniej zdolne do osiągnięcia cywilizacyjnego sukcesu. O ile Francuzi i Niemcy byli niżej w hierarchii białej rasy jedynie od Anglosasów, o tyle Słowianie z Europy Środkowo-Wschodniej czy rozproszeni na całym kontynencie Żydzi byli na samym dole tej drabiny. Zanim rasizm został naukowo sformułowany, jego podstawy tkwiły już w świadomości samych Brytyjczyków. Klasie rządzącej wykładano w prywatnych szkołach, że jest stworzono do rządzenia światem. Takie myślenie powodowało, że Anglosasi postrzegali siebie, jako rasę nadrzędną, która nieuchronnie musi nieść „cywilizację” nacjom podrzędnym. Brytyjski sposób myślenia w dobie wiktoriańskiej został niewątpliwie wzmocniony przez naukę. Prawie wszystkie teorie brytyjskich uczonych, jakie zostały sformułowane w odniesieniu do człowieka, nobilitowały rasę białą, jako wybraną przez Boga. Już w 1799 r. brytyjski lekarz Charles White (1728−1813) opublikował swoją teorię, według której Europejczyk stoi ponad innymi rasami. White konstatował:

„Kto poza Europejczykiem charakteryzuje się tak szlachetnie sklepioną głową, w której zmieścić się może aż tyle substancji mózgowej?”. Problematyką ras zajmował się również Robert Knox. W opublikowanym w 1850 r. dziele The Races of Men. A Fragment stwierdzał, że przedstawicieli ras niższych, które nazywał „ciemnoskórymi”, nie można ucywilizować, bo nie pozwalają na to ich naturalne predyspozycje. Przyjmując takie założenie, Knox jasno stwierdzał, że ich los „jest przypieczętowany” i „wszyscy, co do jednego muszą umrzeć”. Jednak dopiero w drugiej połowie XIX w. brytyjska nauka stopniowo dochodziła do uporządkowania problematyki rasowej. W 1866 r. Frederick Farrar (1831−1903) dokonał podziału wszystkich ras na ucywilizowane (aryjska i semicka), częściowo ucywilizowane (Chińczycy – zahamowani w rozwoju) i rasy dzikie, które zawsze żyły w niewiedzy i nędzy. Do tej ostatniej kategorii zaliczył m.in. Indian i Murzynów. Do prawdziwego uzasadnienia ideologii o najlepszej brytyjskiej rasie posłużyły teorie naukowe Herberta Spencera (1820−1903) i Karola Darwina (1809−1882), twórców ewolucjonizmu − teorii przyjmującej założenie zmienności postępowego rozwoju całej rzeczywistości, tak przyrodniczej, jak i społecznej, oraz wszystkich dziedzin życia i postępowania. Teoria ewolucji sformułowana w 1858 r. przez brytyjskiego przyrodnika Karola Darwina mówiła, że pewne gatunki w przyrodzie są w stanie przeżyć dzięki większym zdolnościom adaptacyjnym i większej sprawności fizycznej. Ta koncepcja oraz poglądy społeczne i polityczne Darwina posłużyły, jako uzasadnienie tezy o wyższości „brytyjskiej rasy”. Sam Darwin dostrzegał wyższość cywilizacji europejskiej i uważał, że brytyjski kolonializm przyczynia się do rozpowszechnienia jej wartości. Sądził również, że eksterminacja dzikich plemion przez Imperium Brytyjskie jest nieuniknioną koniecznością dziejów. A zatem w świetle przekonań Darwina „tępienie” ludności tubylczej w brytyjskich koloniach przestawało być już zbrodnią, a mogło być jedynie nieuniknionym efektem ubocznym postępu, rozumianego, jako ewolucja gatunku ludzkiego. Brytyjski imperializm jest zaś biologicznie koniecznym procesem, który − zgodnie z prawami natury − prowadzi do nieuniknionej zagłady ras niższych. W podobnym duchu rozumował Herbert Spencer, który uważał, że instytucje społeczne, tak jak rośliny i zwierzęta, przystosowują się w sposób pozytywny do swojego środowiska. Przyjął też darwinowski pogląd, że w świecie społecznym zachodzi proces doboru naturalnego. W swoich filozoficznych rozważaniach stwierdzał, że przetrwają tylko „społeczeństwa najlepiej dostosowane”, a pozostałe powinny wymrzeć. Dla gorących wyznawców jego teorii w Imperium Brytyjskim było oczywistym, że właśnie Anglosasi mają najlepsze predyspozycje do supremacji, ponieważ natura obdarzyła ich większą odpornością i sprawnością − i dlatego powinni przejąć kontrolę nad tymi grupami, które są z natury słabsze. To wtedy Brytyjczycy zaczęli coraz bardziej nabierać pewności, ze nawet nauka uważa ich za istoty wyższe w stosunku do ludów i ras kolonizowanych. Dość szybko teorie Darwina stały się naukowym usprawiedliwieniem rasizmu. Wielu brytyjskich naukowców zastanawiało się również, co zrobić, aby udoskonalić brytyjską rasę. Jednym z nich był kuzyn Darwina Francis Galton (1822−1911), który dowodził, że istnieje możliwość dziedziczenia moralnych i umysłowych cech u ludzi w wyniku odpowiedniego doboru naturalnego. Swoimi teoriami Galton chciał po prostu zachęcić Brytyjczyków, aby zawierali małżeństwa wewnątrz swojej rasy. W 1883 r. Galton nazwał swoje teorie eugeniką, która − jak przekonywał − miała pomóc w doskonaleniu brytyjskiego społeczeństwa w przyszłości. Ani Darwin, ani Galton nie potrafili jednak przewidzieć tragicznych dla świata skutków swoich teorii.

Brytyjski rasizm w praktyce Rasizm stał się jednym z najważniejszych elementów anglosaskiej ideologii imperialnej. Był obecny w retoryce administracji kolonialnej, w polityce zagranicznej imperium i w brytyjskiej opinii publicznej. Był także obecny w brytyjskiej sztuce i literaturze. Zwłaszcza ta ostatnia dostarczała wielu przykładów brytyjskiego rasizmu. Największy pisarz wiktoriańskiej Anglii i późniejszy noblista Joseph Rudyard Kipling (1865−1936) zapisał znamienną myśl: „Dźwignij brzemię białego człowieka, wyślij najlepszych synów swej rasy, aby służyli na trudnym posterunku ludom niespokojnym, dzikim posępnym diabłom i dzieciom na poły!”. Czytając Kiplinga, Brytyjczycy znajdowali kolejne potwierdzenie, że Wielkiej Brytanii pisane jest władanie światem i niesienie cywilizacji ciemnym i prostym ludom, nazywanym przez pisarza „pół diabłami, pół dziećmi”. A zatem rasizm mógł skutecznie uzasadniać „zachodnią misję cywilizacyjną” i legitymizować kolonialne panowanie. Większość Brytyjczyków, nawet tych z niższych klas społecznych, wierzyła głęboko, że eksterminowane w brytyjskich koloniach ludy stanowią niższą rasę, która tak czy owak jest skazana na zagładę. Ten sposób myślenia stanowił dobrą glebę do prowadzonej polityki ludobójstwa i niebywałych okrucieństw w koloniach afrykańskich i innych rejonach brytyjskiej dominacji. Opisy przedstawicieli innych nacji prawie zawsze miały rasistowski charakter. Na początku XX w. jeden z opisów australijskiego Aborygena brzmiał następująco: „jego pochodzenie i historia giną w mrokach przeszłości. Nie posiada on żadnych pisanych źródeł i zna niewiele ustnych przekazów. Z wyglądu jest nagim owłosionym dzikusem, a jego twarz ma niekiedy wyraźnie żydowskie rysy. O ile wiadomo, nigdy się nie myje. Nie posiada na własność ziemi, prócz tej, której ślady nosi na własnym ciele, nie czyniąc przy tym większych starań, aby to ukryć. Nie wie, co to religia. Nie ma żadnych tradycji, mimo to pielęgnuje (…) pewne odstręczające praktyki i obrzędy, które przejął od swoich przodków, nie zdając sobie sprawy z ich źródła i przeznaczenia”. Rasistowski duch panował również w brytyjskiej armii. Był on wynoszony z brytyjskich akademii wojskowych i upowszechniany wśród zwykłych żołnierzy. To sprawiało, ze brytyjskie wojska kolonialne i ich dowódcy zachowywali się potem wobec tubylców z nieznaną wcześniej bezwzględnością i okrucieństwem. Zasłynął z tego w szczególności gen. Horatio Herbert Kitchener, który w 1898 r. stanął na czele brytyjskiej ekspedycji wojskowej, mającej stłumićpowstanie Mahdiego w afrykańskim Sudanie. Po zwycięstwie nad rebeliantami w bitwie pod Omdurmanem, Kitchener zabronił pomocy rannym jeńcom, a wielu z nich kazał rozstrzelać. Na jego rozkaz sprofanowano również grób wodza powstańców − Mahdiego − aby Kitchener mógł szczycić się jego głową jako zdobyczą wojenną. Nie inaczej postępowały zresztą brytyjskie wojska kolonialne podczas drugiej wojny burskiej (1899−1902) toczonej z burskimi republikami Transwalu i Oranii. W czasie tej wojny Brytyjczycy zorganizowali pierwsze na świecie obozy koncentracyjne, w których internowali burską ludność cywilną z obszarów objętych walkami partyzanckimi. Kilkadziesiąt lat później brytyjskie doświadczenia w tym zakresie wykorzystano w nazistowskich Niemczech. W czasach eksterminacji w południowej Afryce wyrosło całe pokolenie późniejszych angielskich polityków: Arthurem Belfourem, Haroldem Lothermeere, Lloydem George’em i Winstonem Churchillem. Żaden z nich nigdy nie ukrywał swojej niechęci wobec innych ras. Churchill zapytywał wręcz retorycznie:

„dlaczego my Anglosasi mamy przepraszać za to, że jesteśmy wyższą rasą? Jesteśmy wyższą rasą!”. Narastający rasizm zaowocował także wieloma pomysłami organizacyjnymi, których celem miało być uporządkowanie sytuacji rasowej w rozległym imperium. Jednym z nich był utworzenieTowarzystwa Higieny Rasy, którego prezesem został syn Darwina – Charles Darwin. Należało do niego wiele wpływowych osobistości. Po II wojnie światowej, w czasie, której − w imię wyższości własnej rasy − Niemcy przeprowadzili eksterminację dziesiątków milionów ludzi, rasizm stał się „niemodny”. Odejście od tej ideologii doprowadziło do dekolonizacji i rozpadu Imperium Brytyjskiego. Inaczej być nie mogło, bo tylko ideologia rasistowska mogła być usprawiedliwieniem okupowania i drenowania kolonii przez Brytyjczyków. Leszek Pietrzak

Korupcja - przykład idzie z góry "Rzeczpospolita" przedstawia raport nt. stanu korupcji w Polsce. Wg policji, bardzo szybko rośnie ona m.in. wśród funkcjonariuszy publicznych - w porównaniu z poprzednim rokiem - w 2010 r. wzrosła ona aż o 25 proc., do blisko 4 tys. Prof. Antoni Kamiński z PAN, były prezes polskiego oddziału Transparency International, uważa, że to efekt tego, że wciąż wiele decyzji zależy od uznania urzędników. Taką okazję do nadużyć stwarza chociażby brak planów zagospodarowania przestrzennego w niektórych miastach – zaznacza Kamiński. W ub.r. urzędnicy przyjęli łapówki o łącznej wartości 6 390 255 zł. Z danych Komendy Głównej Policji wynika, że w 2011 r. doszło ogółem do 12 192 przestępstw korupcyjnych - czyli nieznacznie mniej (o 2,4 proc.) niż rok wcześniej. Ale, jak zaznacza gazeta, nie ma powodów do zadowolenia, bo są kategorie, w których nastąpił wzrost. I tak więcej było przypadków wręczania łapówek, czyli tzw. łapownictwa czynnego, płatnej protekcji oraz korupcji wyborczej. Z policyjnych analiz wynika, że korupcja rośnie w tych miejscach, w których urzędnik spotyka się z obywatelem, np. na styku z prywatnym biznesem, a także przy egzaminach na prawo jazdy i w służbie zdrowia. Gazeta podaje przykłady. I tak Leszek P., wicenaczelnik wydziału ze Starostwa Powiatowego w Brzegu, zażądał, a potem przyjął 10 tys. zł od przedsiębiorcy, który chciał otworzyć sklep. Wpadł w listopadzie zeszłego roku. Policjanci z Białegostoku po przeprowadzeniu operacji tzw. kontrolowanego wręczenia łapówki we wrześniu 2011 r. ujęli wójta gminy Płaska. Miał żądać 280 tys. zł łapówki i przyjąć 120 tys. zł. Chodziło o inwestycje budowlane w gminie. Jednak najbardziej zauważalny skok dotyczy korupcji wyborczej. O ile w 2008 r. czy w 2010 r. stwierdzono tylko po 18 takich przypadków, o tyle w roku ubiegłym aż 157. Najgłośniejsza sprawa dotyczy kupowania głosów w wyborach samorządowych w Wałbrzychu, w związku, z którą oskarżonych jest kilka osób. Dwaj mieszkańcy miasta podczas wyborów (odbyły się w listopadzie 2010 r.) mieli płacić kilkunastu osobom po 20 zł za głosowanie na kandydatów z listy nr 4 Komitetu Wyborczego PO. W grudniu o korupcję wyborczą w związku z tą sprawą oskarżono kilka kolejnych osób, które za gotówkę i alkohol zachęcały do głosowania na kandydatów PO do rady miasta, powiatu i na prezydenta miasta. Z danych policji wynika, że do korupcji najczęściej dochodzi w miastach od 50 do 100 tys. mieszkańców – tam popełniane jest, co trzecie takie przestępstwo – i w miastach powyżej 500 tysięcy mieszkańców – co piąte. Zdaniem prof. Kamińskiego w Polsce wciąż istnieje społeczne przyzwolenie na korupcję. Dlatego wiele spraw jest niezgłaszanych, a także brakuje rzetelnej analizy zjawiska. Przykłady idą z góry. Głośna sprawa Drzewieckiego i Chlebowskiego, która zakończyła się niczym, a obaj politycy nie mają sobie nic do zarzucenia. Teraz mamy przykład konfliktu interesów dotyczący rzecznika rządu Pawła Grasia. Takie sprawy są częste i tolerowane – konkluduje Kamiński. Greg/"Rzeczpospolita"

Unijne chmury nad łupkami Zdaniem "Pulsu Biznesu" Komisja Europejska ma podstawy, by zakwestionować polskie regulacje prawne w zakresie prawa górniczego, co może zablokować poszukiwania i wydobycie gazu łupkowego. Obowiązujące, bowiem od 1 stycznia w Polsce prawo nie uwzględnia niektórych zasad unijnej dyrektywy węglowodorowej. Wymaga ona, by koncesje dotyczące poszukiwania i wydobycia węglowodorów, między innymi gazu łupkowego, udzielane były w ramach przetargów. Tymczasem polskie przepisy dają pierwszeństwo w ubieganiu się o koncesje wydobywcze, firmom, które wcześniej udokumentowały zasoby złoża. O próbę oceny tej sytuacji portal Stefczyk.info poprosił europosła Ryszarda Czarneckiego.

Stefczyk.info: Czy to jest realna groźba dla polskiego gazu łupkowego? O tym słyszy się od dawna - że rosyjskie lobby energetyczno-polityczne wraz z lobby francuskim, związanym z energetyką atomową będzie chciało uniemożliwić wydobycie w Polsce gazu łupkowego na skalę przemysłową. Tak czytam różne inicjatywy m.in. francuskich europosłów, którzy praktycznie wszyscy w tej sprawie grają w jednej drużynie, ale też bardzo wpływowego europosła niemieckiego Jo Leinena - ich wszystkich łączy niechęć do gazu łupkowego. To jest realna groźba, może nie zablokowania w 100 procentach i na zawsze, ale na pewno wyraźnego opóźnienia wydobycia gazu łupkowego na skalę przemysłową i uwaga - ograniczenia jego wydobycia. A każdy rok opóźnienia to jest rok zysku dla Gazpromu, czyli de facto dla Moskwy. Przypominam, że w swoim czasie Rosjanie do zablokowania rezolucji Parlamentu Europejskiego, potępiającej Nordstream, użyli swoich wpływów wśród europarlamentarzystów, z różnych krajów - kto by się spodziewał, że przeciw rezolucji głosowali np. nacjonaliści litewscy, którzy z definicji powinni być niechętni Rosji - czy też europosłowie Berlusconiego. Tak samo teraz będą wykorzystywali unijne regulacje i unijne instytucje, aby albo zablokować poszukiwania i wydobycie gazu łupkowego w Polsce, albo opóźnić i ograniczyć wydobycie.

Ale czy Polska nie mogła przewidzieć takiego rozwoju wypadków i uniknąć problemu, dostosowując nasze prawo w tym drobiazgu do unijnych dyrektyw? Absolutnie tak. Z jednej strony rosyjska bezwzględność i francuska interesowność spotyka się z polskim nieprofesjonalizmem. Sytuacja, w której sami dajemy przeciwnikom gazu łupkowego argumenty do ręki jest właśnie zaprzeczeniem profesjonalizm. Przy tym polskie władze zajmują się wszystkim, łącznie ze zwalczaniem opozycji, pijarem, propagandą sukcesu, a nie szukają porozumienia z opozycją w sprawach fundamentalnych, nawet tam, gdzie opozycja deklaruje, że jest gotowa do porozumienia, np. w sprawie gazu łupkowego. Not. zrk

W co gra Tusk w sprawie emerytur

1. Przez długie 1500 dni rządzenia Donald Tusk uprawiał politykę, którą sam określał „ tu i teraz” i „ciepłej wody w kranie” i nagle w listopadzie poprzedniego roku w expose pojawiła się zapowiedź podniesienia wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn, a w lutym tego roku premier ogłosił, że albo to przeprowadzi albo system finansowy ubezpieczeń się zawali. Ba natychmiast po tym ruszył do konsultacji projektu ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego i to tak intensywnie, że w poprzednim tygodniu odbyło się w tej sprawie kilkanaście spotkań. Nie bardzo wiadomo czy i w jaki sposób wnioski padające podczas tych konsultacji będą wykorzystywane, zwłaszcza, że na każdym ze spotkań, premier powtarza, że podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat (dla kobiet o 7 lat dla mężczyzn o 2 lata), jest wręcz nieodwołalne. Notowania rządu, samego premiera, a przy okazji i Platformy lecą na łeb na szyję, a Tusk, który do tej pory nie podjął w zasadzie żadnej ważnej decyzji, jeżeli tylko mogła je pogorszyć, teraz nagle nie zwraca na nie uwagi. Nawet twierdzi, że mógłby w tej sprawie nic nie robić, bo sytuacja finansowa w systemie emerytalnym pogorszy się dopiero za kilka lat, ale odpowiedzialność za losy przyszłych emerytów, nie pozwala mu pozostawać w bezczynności.

2. Dlaczego zatem Tusk z taką determinacją spotyka się z przedstawicielami poszczególnych klubów parlamentarnych, związków zawodowych, środowisk kobiecych i wysłuchuje różnego rodzaju krytycznych głosów nie tylko dotyczących projektu ustawy emerytalnej, ale także skutków rządzenia jego ekipy? Dlaczego idzie na zwarcie ze swym dotychczasowym koalicjantem PSL-em, który poszukując nowego elektoratu zaproponował odliczanie od wieku emerytalnego po 3 lata na każde urodzone i wychowywane dziecko i teraz nie za bardzo, może wycofać się z tej koncepcji? Co takiego nagle spowodowało, że Tusk porzucił wygodne szefowanie rządowi z weekendami od piątkowego do poniedziałkowego popołudnia, meczami piłkarskimi w każdym tygodniu albo graniem w tenisa w środku dnia?

3. Niektórzy życzliwi premierowi dziennikarze i komentatorzy sceny politycznej, twierdzą, że chce on przejść do historii, jako wielki reformator, który wręcz uratował finanse publiczne przed zapaścią. Sugerują nawet, że może to mu ułatwić ubieganie się o stanowiska w strukturach Unii Europejskiej. Moim zdaniem jednak ta szarża z podniesieniem wieku emerytalnego do 67 lat dla kobiet i dla mężczyzn, nie jest wcale przejawem troski o przyszłość naszego systemu emerytalnego, ale próbą uwiarygodnienia sytuacji naszych finansów publicznych przed tzw. rynkami finansowymi.

Po przypadku Grecji, międzynarodowa finansjera, stała się niesłychanie wrażliwa na jakiekolwiek wątpliwości dotyczące stanu finansowego poszczególnych państw i informacja o znaczącym podwyższeniu wieku emerytalnego w którymś z nich na pewno działa uspokajająco. A przy naszych corocznych potrzebach pożyczkowych sięgających 180 mld zł, nawet cień nieufności, co do przyszłej wypłacalności naszego kraju, byłby wręcz katastrofalny dla kolejnych budżetów państwa (koszty obsługi długu w 2012 roku wynoszą już 43 mld zł), a być może nawet dla możliwości dalszego pożyczania. Zradykalizowała się także Komisja Europejska. Ostatnio opublikowała przygotowywaną od 2 lat tzw. biała księgę emerytur, która wprost zaleca krajom UE podnoszenie wieku emerytalnego, ostrzegając, że ocena systemów emerytalnych będzie elementem szerszej oceny przez KE polityki budżetowej i gospodarczej krajów członkowskich.

4. Premier Tusk publicznie tego nie ujawnia, ale zdecydował się na radykalne podnoszenie wieku emerytalnego, właśnie z tych dwóch powodów. Nacisków KE, które zapewne się nasilą po podpisaniu i ratyfikacji paktu fiskalnego, a także coraz większej nerwowości inwestorów przy kolejnych emisjach naszych obligacji. Minister Rostowski, bowiem z coraz większym trudem jest w stanie trzymać pod dywanem zobowiązania rzędu 3-4% naszego PKB, a ich ujawnienie, może z cała mocą uderzyć w nasza wiarygodność. Aby więc dotychczasowa kreatywna księgowość nie zwaliła na głowy Tuska i Rostowskiego tej swoistej piramidy finansowej, którą zbudowali, lepiej jest wyprzedzająco podnieść wyraźnie wiek emerytalny, na papierze poprawić stan finansowy państwa i uspokoić zarówno KE i jak tzw. rynki finansowe. I to są przyczyny tej determinacji Premiera Tuska. Zbigniew Kuźmiuk

Gen. Anatol Czaban: Zachowanie płk. Klicha przeczyło wszelkim zasadom Były szef szkolenia Sił Powietrznych twierdzi, że o "przyczynach i winnych – a może też o swojej roli przy badaniu tej tragedii - Edmund Klich dowiedział się w czasie rozmowy telefonicznej - od swojego przyjaciela Aleksieja Morozowa". Generał zdecydowanie krytykuje pracę Edmunda Klicha jako polskiego akredytowanego przy MAK:

Zachowanie pułkownika Klicha po katastrofie z 10 kwietnia 2011 r. przeczy wszelkim logicznym, przyjętym na świecie zasadom prac komisji badających wypadki lotnicze. (…) Klich wbrew wszelkim zasadom, w sposób wysoce nieprofesjonalny, w pierwszych dniach po katastrofie smoleńskiej przekazał opinii publicznej swój niczym nieuzasadniony punkt widzenia, nacechowany niechęcią do wojska, żołnierskiego munduru, nieżyjącego dowódcy Sił Powietrznych i zespołu ludzi, którymi kierował. W efekcie spowodowało to lawinę wypowiedzi prasowych i wystąpień w większości pseudo ekspertów, którzy z wojskiem nie mieli kompletnie nic wspólnego. Gen. Czaban w rozmowie z "Uważam Rze" mówi, że pułkownik Klich "w Smoleńsku dezorganizował pracę". Pierwszą i podstawową czynnością komisji jest zabezpieczenie jak największej ilości materiału dowodowego (dokumentów, nagrań, instrukcji, zdjęć) i obowiązkowo wszystkiego na miejscu katastrofy (wraku i terenu). (…) Między 10 a 16 kwietnia Klich w zasadzie nie zabezpieczył żadnych materiałów. (…) Nagrywanie rozmów korespondencji radiowej z wieżą rozpoczęto dopiero 17 kwietnia. Klich po wywalczeniu sobie wyłączności na bycie akredytowanym z niezrozumiałych względów samochodem gubernatora Smoleńska udał się do Moskwy, by powrócić do Polski. W efekcie: 22 kwietnia (polscy – red.) eksperci cały dzień przesiedzieli w hotelu, a następnego dnia, zgodnie z decyzją Morozowa, który nakazał im opuszczenie terytorium Rosji, wrócili kraju. A co robił wówczas sam akredytowany Klich? Czaban mówi:

Odpowiedź jest prosta – siedział w TVN i kreował się na gwiazdę medialną. (…) Skupił się na oczernianiu i podawaniu nieprawdziwych na temat sytuacji w 36 SPLT, dowództwie Sił Powietrznych i całych Siłach Zbrojnych, krytykując wszystko i wszystkich bez wyjątku. Nagrywał też samego ministra, a nawet krytykował Polskę. Próbował też zostać senatorem. Czy immunitet miał go uchronić przed odpowiedzialnością?

Gen. Anatol Czaban podkreśla:

Można przypuszczać, że o przyczynach i winnych – a może też o swojej roli przy badaniu tej tragedii – Klich dowiedział się w czasie rozmowy telefonicznej od swojego przyjaciela Aleksieja Morozowa, zastępcy Tatiany Anodiny w Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), zaraz po katastrofie. Spotykali się przecież wcześniej. Morozow wiedział, że kompetencje Klicha w zakresie badania zdarzeń lotniczych są bardzo wątpliwe. Gen. Anatol Czaban

Co czeka Tuska? Paroksyzmy albo reformy! Cuda, jak wiadomo, zdarzają się rzadko i od święta, a już na pewno żadnym cudem nie jest Platforma Obywatelska ani Donald Tusk ze swoim rządem. Mimo to udało się premierowi w jakiś cudowny sposób, choć zapewne w głównej mierze dzięki całkiem przyziemnej, bałwochwalczej postawie dużej części mediów, wygrać drugą kadencję. Co z tego, skoro zaraz na jej początku teflon zdarł się z premiera jak z przepalonej patelni, cud się skończył, a szef rządu staje się coraz bardziej znienawidzony – także przez tych, którzy go zaledwie trzy miesiące wcześniej wybrali. Spadający na dno Tusk ma teraz dwie drogi do wyboru – paroksyzmy, czyli lawirowanie i kluczenie w płonnej nadziei, że jednak uda mu się odzyskać zaufanie społeczne i dzięki temu zaufaniu dotrwać do końca kadencji – albo reformy, czyli zdecydowanie się na działania, które wprawdzie doraźnie nie uratują mu skóry, ale mogą pomóc Polakom i Polsce. Niestety już teraz widać, że wybrał paroksyzmy i najprawdopodobniej z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień będzie coraz bardziej zaszokowany tym, że dawne pijarowskie sztuczki nie działają, a piękne buzie nowych urzędników, zamiast nęcić, wywołują rozbawienie zmieszane z niesmakiem. Czy te paroksyzmy doprowadzą do wcześniejszych wyborów lub wymiany premiera – jak wieszczą niektórzy komentatorzy? Może tak się zdarzyć, chociaż osobiście sądzę, że jest to mało prawdopodobne. Platforma jest bowiem w istocie drugim wcieleniem AW„S”, czyli pewnego układu urzędniczo-biznesowego, który zainteresowany jest głównie w trwaniu i konsumowaniu państwowych zasobów. Jej ludzie, wychodząc z założenia, że „lepszy wróbel w garści”, będą starali się utrzymać swojego premiera na stanowisku tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Tak było z Buzkiem, tak też będzie i z Tuskiem. Choć oczywiście oznacza to, że Platforma prawdopodobnie skazana jest na całkowitą dezintegrację w wyniku kolejnych wyborów. Pozostaje pytanie, co w tej sytuacji powinni robić wolnościowcy? Otóż wydaje się, że powinniśmy spokojnie kontynuować odbudowę struktur oraz kontakty z zaprzyjaźnionymi organizacjami, z którymi, mam nadzieję, uda się w końcu stworzyć funkcjonalny wolnościowo-prawicowy blok, zdolny do wyborczego sukcesu. Jest to oczywiście trudne, bo najbliższe wybory (do Parlamentu Europejskiego) odbędą się w czerwcu 2014 roku, czyli dopiero za półtora roku wróci wyborcza gorączka i mobilizacja elektoratu… Tomasz Sommer

Balcerowicz obnażył rząd Ważne osobistości życia politycznego i gospodarczego wzięły udział w dyskusji podczas Forum Zmieniamy Polski Przemysł, które odbyło się 10 lutego w Warszawie (organizatorzy redakcja miesięcznika “Nowy Przemysł”, portal wnp.pl). Wypowiedzi niektórych uczestników spotkania, zwłaszcza jeden z trzech głosów inaugurujących Forum, prof. Leszka Balcerowicza, wyraźnie wkurzonego na rząd, dają do myślenia. Z tego, co mówił, wynikało, że gabinet Donalda Tuska powinien unikać niekonsekwencji i tchórzliwości, przestać liczyć na doraźne korzyści sprawiania dobrego wrażenia dla tzw. pijaru (dodajmy, który spada z dnia na dzień), bo to się źle skończy, a w przyszłości spowoduje zapaść gospodarki. Słowem: Balcerowicz rząd schlastał. I oto wśród “samych swoich” mają dylemat. Platforma Obywatelska i osobiście Tusk do prof. Balcerowicza mają stosunek wręcz nabożny - Tusk robiłby wszystko, co profesor każe, gdyby nie obawa przed utratą władzy.

Puste hasła W tej chwili nie widać jeszcze realnego ryzyka załamania polskiej gospodarki, są jednak podstawy, żeby z niepokojem patrzyć na jej dalszy rozwój w perspektywach długoterminowego wzrostu - mówił Balcerowicz. W krajach naszego regionu po Grecji, Portugalii i Wielkiej Brytanii Polska miała największy przyrost deficytu budżetowego. Ponieważ musimy się liczyć, że zewnętrzne czynniki będą mniej sprzyjające, należy odpowiedzieć na pytanie: czy siły wewnątrz Polski będą w stanie skompensować te niekorzystne zmiany? Tymczasem czynniki wewnętrzne nie są sprzyjające: struktura zatrudnienia jest wadliwa, niską mamy stopę oszczędzania oraz innowacyjności gospodarki. Sytuacja Polski wcale nie jest najlepsza. Hasła o deregulacji wygłaszane przez rząd są puste i nie przekładają się na fakty - to znajduje odbicie w pozycji Polski w rankingach międzynarodowych.

Wysoka podatność na kryzys Balcerowicz zauważył, że w tej chwili trudno dostrzegać dramatyczne zagrożenia, ale symptomów, które charakteryzują podatność kraju na kryzys, nie brakuje. Najważniejszym jest poziom przyrostu deficytu budżetowego. W latach 2007-2010 poziom tego deficytu przyrósł z 1,9 proc. w relacji do produktu krajowego brutto (PKB) do 7,8 proc. Zwiększył się wskaźnik zadłużenia publicznego z 20 do 57 proc. Profesor zaznaczył, że np. w Bułgarii wymieniony wskaźnik zadłużenia udało się zbić z 40 do 17 proc., tylko sytuacja Węgier jest gorsza pod tym względem niż Polski. Mamy także, najwyższy w regionie, deficyt obrotów bieżących, czyli lukę między importem a eksportem - to jeszcze nie jest dramat, ale do porządku dziennego nad tym przechodzić nie wolno. Wskaźniki, które sygnalizują załamanie, przesunęły się w złym kierunku – przestrzegł Balcerowicz. Powiedział, że również tzw. konsolidacja finansów publicznych, to znaczy redukcja długu postępuje w złym kierunku. Owszem, dobre jest ograniczenie nieproduktywnych wydatków (chodziło m.in. o wszystkie wydatki socjalne, liberałowie zawsze nawoływali: “ciąć socjał”, a ludziom najuboższym w Polsce aż skóra cierpnie), ale złe redukowanie - wydatków produktywnych przez wzrost podatków (np. wzrost składki rentowej dla przedsiębiorców).

Głodowe 1111,86 zł rozpasanym szaleństwem Balcerowicz dowodził, że podnoszenie podatków hamuje wzrost gospodarczy. Podniesienie płacy minimalnej uznał za “czyste szkodnictwo” usztywniające rynek pracy i godzące w gospodarkę. Profesor nawiązał w ten sposób do podwyżki najniższych wynagrodzeń od początku 2012 r. o 8,2 proc.; do tego, że rząd w tej kwestii był zbyt ustępliwy. W tym miejscu “Nasza Polska” zmuszona jest wziąć rząd Tuska “w obronę” przed zarzutami Balcerowicza. Minimalna płaca miesięczna wzrosła z 1386 do 1500 zł brutto (głodowe 1111,86 zł na rękę), ale dopiero po niezłych awanturach przedstawicieli rządu z przedstawicielami związków zawodowych w trakcie debat w Komisji Trójstronnej. Związek zawodowy “Solidarność” postulował, żeby najniższa płaca wynosiła brutto 1670 zł, nie przeszło. Profesor wytknął niską stopę oszczędzania” w relacji do PKB i niską wydajność pracy, dodając, że niska wydajność jest uzależniona m.in. od innowacyjności, a ta już w znacznej mierze zależy od rządu, od środowiska prawno–administracyjnego.

Panowie z jednej drużyny, który kłamie? I jak tu – przy tym wszystkim – mieć jakąś nadzieję, że kiedyś w naszej gospodarce będzie działo lepiej? Że odżyjemy, będzie praca i godna za nią płaca, kiedy, słuchając ważnego profesora, dochodzimy do przekonania, że może być tylko gorzej, bo na przykład niska stopa oszczędności przekłada się na niską stopę inwestycji, bez których czeka nas jeszcze większe bezrobocie i marazm na każdym polu gospodarki. Balcerowicz mocny akcent zachował także na koniec swojego wystąpienia, wspominał mianowicie, że tyle się mówi o usuwaniu bubli prawnych, a jednocześnie buble prawne ciągle są przez rząd tworzone. Polska gospodarka wcale nie stoi w obliczu katastrofy, choć wiele osób chce nas do tego przekonać – powiedział w swoim wystąpieniu na Forum Jan Krzysztof Bielecki, który jest teraz przewodniczącym Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów. Potencjalni inwestorzy dostrzegają w Polsce stabilny wzrost. Skala obciążeń podatkowych należy u nas do najniższych w Unii Europejskiej, a skąpa dla nas długo w pochwałach Organizacja Europejskiej Współpracy i Rozwoju (ang. skrót OECD) nazwała Polskę “gwiazdą rozwoju gospodarczego”. Obaj panowie Balcerowicz i Bielecki grali w jednej drużynie tworzącej liberalne zręby gospodarki III RP i są w tej drużynie nadal. Który kłamie? Wiesława Mazur

Rada “aferałów” Jan Krzysztof Bielecki, choć oficjalnie tylko doradza premierowi, ma władzę większą niż wicepremier rządu 9 marca miną dwa lata, odkąd Donald Tusk powołał swoją Radę Gospodarczą. W ubiegłym tygodniu premier wymienił część jej składu. To dziwne ciało – nie ma o nim mowy w żadnej ustawie, jego członkowie nie są urzędnikami państwowymi. A jednak ci, którzy znają kulisy obecnego rządu, doskonale wiedzą, że rola tej Rady jest znacznie większa niż niejednego resortu. Przewodniczącym Rady Gospodarczej jest Jan Krzysztof Bielecki. Właściwie to gremium powstało, by miał, co robić – po tym, jak włoscy właściciele pozbawili go funkcji prezesa banku Pekao SA. Wiele wówczas spekulowano na temat dalszych losów byłego premiera z KLD: widziano go w roli następcy samego Tuska, kandydata na prezydenta, prezesa NBP. Bielecki wybrał jednak posadę znacznie mniej eksponowaną. Sam Bielecki – choć mało kto zdawał sobie z tego sprawę – od początku był postacią kluczową w obecnym układzie rządowym. Przyjaźń Tuska z Bieleckim sięga lat 80, gdy razem tworzyli podwaliny Kongresu Liberalno-Demokratycznego, a później wspólnie kierowali tą partią. Wprawdzie po klęsce KLD były premier wybrał karierę w bankowości (od 1993 r. był przedstawicielem Polski w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, 10 lat później objął kierownictwo Pekao SA), ale przez cały czas był mentorem i najbliższym doradcą Tuska. Obrazowo przedstawił to Janusz Palikot, pisząc, że Tusk “obchodził się z nim jak z takim świętym starcem, rabinem Platformy, który wszystko wie, wszystko rozumie”.

Koledzy z Kongresu Dlatego nie należy mieć wątpliwości, że dobór członków Rady Gospodarczej jest dziełem duetu Tusk-Bielecki. Świadczy o tym choćby obecność prof. Dariusza Filara, ekonomisty z Uniwersytetu Gdańskiego, członka Rady Polityki Pieniężnej poprzedniej kadencji, a wcześniej głównego ekonomisty banku Pekao SA. Przez wiele lat Filar był członkiem redakcji “Przeglądu Politycznego” – kwartalnika wydawanego przez gdańską Fundację Liberałów, którego założycielami byli m.in. Tusk i Bielecki. Ze środowiskiem “gdańskich liberałów” związany jest także prof. Ireneusz Krzemiński, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, który niegdyś należał do KLD, a nawet (bez powodzenia) kandydował z listy tej partii do Sejmu. Charakterystyczne, że głównym obiektem zainteresowań badawczych Krzemińskiego jest antysemityzm – był m.in. redaktorem książek “Czy Polacy są antysemitami?” (Warszawa 1996), “Antysemityzm w Polsce i na Ukrainie” (Kraków 2004) i “Czego nas uczy Radio Maryja?” (Warszawa 2009). Nie dziwi też obecność w Radzie Gospodarczej Aleksandry Wiktorow, która była wiceministrem pracy w rządzie Bieleckiego, a później – również bez powodzenia – kandydowała do Sejmu z listy KLD. Przez wiele lat współpracowała z Instytutem Badań nad Gospodarką Rynkową – kolejną instytucją środowiska “gdańskich liberałów”. W 2001 r., niedługo przed upadkiem rządu Buzka, Wiktorow została prezesem ZUS (z rekomendacji Unii Wolności) i utrzymała tę funkcję pod rządami lewicy, a została odwołana dopiero przez premiera Kaczyńskiego.

Pracodawcy i bankowcy Wśród członków Rady znajdziemy Małgorzatę Starczewską-Krzysztoszek, która jest główną ekonomistką Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych “Lewiatan” – organizacji założonej i kierowanej przez Henrykę Bochniarz, byłą aktywistkę PZPR, która w 1991 r. została ministrem przemysłu w rządzie Bieleckiego. Zresztą sam Bielecki jeszcze, jako prezes banku zasiadał w Radzie Głównej “Lewiatana”. Natomiast pani Starczewska-Krzysztoszek reprezentuje “Lewiatana” w Komisji Trójstronnej, gdzie pracodawcy negocjują z rządem i związkami zawodowymi. Pozostali członkowie Rady Gospodarczej to osoby związane z sektorem finansowym, zdominowanym w Polsce przez zagraniczny kapitał. Mamy tu, więc Bogusława Grabowskiego, byłego członka Rady Polityki Pieniężnej (z rekomendacji AWS), który dziś kieruje Towarzystwem Funduszy Inwestycyjnych “Skarbiec” i grupą Skarbiec Asset Management Holding. Mamy Jacka Wiśniewskiego, głównego ekonomistę austriackiego Reiffeisen Bank Polska, który wcześniej pełnił podobną funkcję w Pekao SA, u boku prezesa Bieleckiego. W Radzie Gospodarczej zasiada też Maja Goettig, główna ekonomistka amerykańskiego dziś banku BPH i jednocześnie ekspert “Lewiatana”. A także prof. Witold Orłowski, niegdyś szef zespołu doradców ekonomicznych prezydenta Kwaśniewskiego, obecnie główny doradca PricewatershouseCoopers Polska – oddziału wielkiej międzynarodowej firmy audytorskiej.

Nowi doradcy Tuska Ostatnio premier odwołał z Rady dwóch członków: Andrzeja Klesyka, prezesa PZU (mianowanego przez ministra Aleksandra Grada) zasiadającego też w zarządzie “Lewiatana”, oraz Mateusza Morawieckiego, prezesa Banku Zachodniego WBK (przejętego niedawno przez hiszpański bank Santander). Zastąpili ich główni ekonomiści tych instytucji: Paweł Durjasz z PZU i Maciej Reluga z BZ WBK (obaj zaczynali kariery w NBP pod skrzydłami Hanny Gronkiewicz-Waltz i Leszka Balcerowicza). Nowym członkiem Rady Gospodarczej został też Jakub Borowski, od niedawna główny ekonomista Kredyt Banku (należącego do belgijskiej grupy KBC). Warto wspomnieć, że jest on synem Marka Borowskiego, byłego ministra finansów i marszałka Sejmu, obecnie senatora z rekomendacji PO. Czwartą osobą powołaną przez Tuska do Rady Gospodarczej jest Jacek Santorski, znany psycholog, autor wielu książek i założyciel wydawnictwa, (w którym publikował m.in. sławetny Andrzej Samson), ostatnio zajmujący się głównie psychologią biznesu.

Zawodowy “europejczyk” Sekretarzem Rady jest Adam Jasser, wieloletni korespondent Agencji Reutera w Warszawie i szef jej polskiego serwisu ekonomicznego, potem szef biura Reutera w Helsinkach, redaktor w centrali Agencji w Londynie, szef biura Reutera we Frankfurcie, (które specjalizowało się w działalności Europejskiego Banku Centralnego) i w końcu szef Agencji na Europę Centralną, Bałkany i Turcję. Z Reutera odszedł w 2009 r., by objąć funkcję dyrektora programowego fundacji demosEuropa – Centrum Strategii Europejskiej. Prezesem tej fundacji jest Paweł Świeboda, były dyrektor Biura Integracji Europejskiej w Kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego, a za rządów SLD dyrektor Departamentu Unii Europejskiej w MSZ. Głównymi sponsorami demosEuropa są niemieckie fundacje Bosha i Eberta oraz Fundacja Batorego. Prosto stamtąd Jasser trafił do Kancelarii Tuska.

Macher od korzyści Czemu służy Rada Gospodarcza? Oficjalnie jej zadaniem jest “przedstawianie premierowi niezależnej i obiektywnej opinii na temat bieżących i planowanych działań rządu”. Ale Janusz Palikot, który dobrze poznał stosunki panujące w otoczeniu Tuska, stwierdza w swej książce, iż “Donald od początku autentycznie stronił od kontaktów z biznesem. Czy to znaczy, że jego rząd w ogóle nie załatwiał żadnych spraw, nie miał swoich interesów? Otóż nie. Premier powołał Radę Gospodarczą z Bieleckim na czele, czyli ze swoim bardzo zaufanym człowiekiem, po to właśnie, by ci, którzy mają jakieś interesy do załatwienia, chcą kupić jakąś fabrykę, wziąć udział w prywatyzacji, zdobyć koncesję czy zalobbować za jakimś rozwiązaniem, mieli gdzie przyjść. Wszystkie przepisy i decyzje gospodarcze rządu przechodzą przez tę radę. A że jest ona tylko organem doradczym premiera i w praktyce pozostaje w ogóle poza kontrolą… Nie ma tam ani ksiąg wejść i wyjść, ani możliwości prześledzenia, czym konkretnie się zajmują, jakich rekomendacji udzielają, kto dociera do Bieleckiego, czy jest to może ktoś, kto akurat bierze udział w jakimś procesie gospodarczym. Cały mechanizm jednak funkcjonuje za zgodą i wiedzą samego Tuska. To w istocie bardzo nowoczesne rozwiązanie: premier ma realny wpływ, może komuś pomóc, ale nie ma możliwości, by ktokolwiek postawił mu za to zarzut”. Palikot dodaje, iż Bielecki “egzekwuje pewne decyzje Tuska, przy okazji mając możliwość rozgrywania spółek, obsadzania ich swoimi ludźmi, a dzięki temu budując swoją mocną pozycję”. I ogóle były premier to “macher od korzyści z trzymania steru rządów. Przy czym korzyści bardzo różnych: od wizerunkowych do finansowych. W skrócie jego zadaniem jest konsumpcja tego, co Tusk zdobywa politycznie. Faktycznie ma pozycję wyższą niż na przykład wicepremier rządu”. Nawet, jeśli tylko część informacji Palikota jest prawdziwa (a Tusk ani Bielecki dotąd ich nie zdementowali), to wyłania się obraz Rady Gospodarczej, jako parawanu, za którym najbliższe otoczenie premiera robi dziwne interesy, a przynajmniej podejmuje decyzje niekoniecznie w interesie całego państwa, tylko konkretnych firm czy biznesmenów. Taki styl uprawiania polityki na początku lat 90 charakteryzował działaczy KLD, do których przylgnęło miano “aferałów”. Najwyraźniej przyzwyczajenia tak łatwo się nie zmieniają… Paweł Siergiejczyk

Czy Kaczyński był szpiegiem? Zaskakujące wyznanie prezesa Prawa i Sprawiedliwości.

- W okresie konspiracyjnej „Solidarności” moim zadaniem było pisać raporty do zagranicznych przyjaciół związku z Zachodu, na temat sytuacji w kraju – powiedział Jarosław Kaczyński na spotkaniu w Lublinie. Ponieważ rzecz działa się w realiach komunizmu i kontaktów tajnych władz „Solidarności” z CIA i innymi centralami wywiadowczymi – nasuwa się pytanie, jakiego właściwie rodzaju działalność prowadził późniejszy premier Polski w okresie konspiry? Sformułowanie, jakiego użył – nieuchronnie prowadzi do skojarzenia z działalnością obcych wywiadów. Dodatkowe zaś wyjaśnienie: „tworzyłem też analizy jak może wyglądać sytuacja w Polsce po zmianie” tłumaczy w sumie niewiele, tego typu działalność zwana, bowiem bywa „białym wywiadem”. W tej sytuacji i wobec faktu, że prezes Kaczyński unika rozmów z mediami – zmuszony jestem zadać mu publicznie pytanie zasadnicze: czy „w okresie Solidarności” lub kiedykolwiek indziej realizował jakieś zadania o charakterze wywiadowczym lub analitycznym dla zagranicznych służb wywiadowczych czy dyplomatycznych? Czy otrzymywał za tę pracę wynagrodzenie? Jeśli tak – jakie to były służby, czy miało to wpływ na jego późniejszą działalność polityczną w III RP i czy Jarosław Kaczyński dokonał w tym zakresie autolustracji przed organami polskiego wywiadu i kontrwywiadu? Ponieważ kwestia dotyczy byłego premiera i lidera głównej partii opozycyjnej w Polsce – należy spodziewać się jej wyjaśnienia tak przez samego zainteresowanego, jak i przez odpowiednie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo narodowe naszego kraju. Konrad Rękas

Holland bez Oscara – cieszę się Wszystko wskazuje, iż autor poniższego artykułu, Katon Najmłodszy, nie płakał ani po profesorze Bronisławie Geremku, ani po poetce Wisławie Szymborskiej. Moralną ocenę tego faktu pozostawiam czytelnikom. – Admin.

Za czasów mojej młodości reżyserzy w Polsce potrafili robić dobre kino opisujące współczesność, choć nie było łatwo – istniał urząd cenzury, panował komunizm. A jednak w tym mrocznym okresie, jakże różnym od współczesnej wolności, filmowcy potrafili całkiem zgrabnie radzić sobie z materią taśmy filmowej. Wśród nich początkująca wtedy Agnieszka Holland. Pamiętam z tego okresu naprawdę dobre Zdjęcia próbne czy Aktorów prowincjonalnych. Później, po eksplozji Solidarności, Holland wyjechała z Polski. Zaczęła robić filmy na Zachodzie. W swoich filmach poza granicami Polski często poruszała zagadnienie żydowskie. Zmaga się z tym tematem parę razy. Europa, Europa przypadł mi do gustu, był zrobiony całkiem poprawnie i z biglem. Cóż jeszcze o niej z mojej pamięci?.. Ostatnim jej filmem jest „W ciemności”, który właśnie przepadł przed paroma godzinami z kretesem w Los Angeles. Cieszę się z tego powodu. Dlaczego? Film to przede wszystkim obraz, widok, że tak pozwolę sobie zacząć banałem. W „W ciemności” widz oprócz innych rzeczy widzi wygłodniałych Żydów, wychudzonych, zniszczonych, steranych oraz Polaków całkiem zadbanych, niewymizerowanych, robiących zakupy w ówczesnych biedronkach, przyzwoicie zaopatrzonych w mięso i inne wiktuały. Przekłamanie, które woła o pomstę do nieba. Przekłamanie, zrobione przez Holland z wyrachowaniem, bo przecież, kto, jak kto, ale ona doskonale wie, jakie były realia w okupowanej przez Niemców przez sześć lat Polsce. Tego filmu nie zrobił żółtodziób z Ameryki, dla którego Warszawa geopolitycznie leży poza kołem podbiegunowym. Holland jest kłamczuchą, wie, bowiem dobrze, że Polacy w czasie II wojny światowej głodowali bądź byli chronicznie niedożywieni, żywność była na kartki, mięso przede wszystkim, racje i przydziały głodowe, gospodarka zrujnowana po zniszczeniach wojennych, setki tysięcy Polaków straciło pracę w administracji państwowej, szkołach, nie mieli środków na utrzymanie swoich rodzin, mężowie, synowie, ojcowie w obozach jenieckich, okupowane tereny Polski były prowincją niemiecką, kolonią, w której okupant doił i drenował wszystko, począwszy od inwentarza a skończywszy na zmuszaniu Polaków do niewolniczej pracy na miejscu – w Generalnej Guberni, albo wywożąc moich rodaków-przodków na tzw. roboty bądź do obozów pracy przymusowej, obozów koncentracyjnych. Handel żywnością był karany gardłem. Jedna z internautek napisała: „nie znam jeszcze tego filmu, ale znam okupację, z której najbardziej utkwił mi w głowie suchy czarny chleb i herbata z lipy. Od tych luksusów obie ze starszą siostrą po wojnie chorowałyśmy na gruźlicę”. Holland decydując się na takie sceny wywołuje u widza – przyzwyczajonego do oglądania i komentowani świata ze swego pluszowego fotela – zdziwienie, bunt i oburzenie: „co za nędzne polaczki, przecież w tym świetnie zaopatrzonym lwowskim sklepie mogli kupić po parę bułek więcej, pół bochenka więcej, dziesięć deko szynki parmeńskiej więcej, 25 dag parmezanu więcej, parę oliwek więcej, butelkę coca coli więcej. Gdyby tak zrobił każdy Polak, ilu Żydów można byłoby uratować!” (Nie muszę wspominać o tym, że za podanie szklanki wody Żydowi groziła kara śmierci dla „winnego”, jego rodziny, a nierzadko środowiska, z jakiego się wywodził, sąsiadów). Oto jeden kanalarz przechował całą drużynę piłkarską Żydów odejmując sobie od ust dziennie tylko parę kromek. Gdyby każdy Polak tak zrobił, uratowałby wszystkich Żydów, a może i więcej! Baśnie z mchu i paproci. Dobrze, że taka chała nie została wyróżniona Oscarem. Kino to obraz, dialogi nie są potrzebne. Holland jest kłamczuchą. Wlecze się jak smród nad tym filmem miłoszowska zakłamana karuzela przy murze getta z jego Campo di Fiori. Przekłamań jest więcej (jak choćby kuriozalna wręcz scena, w której bohater Polak chce kupić ukrywanym przez siebie Żydom pomarańcze w sklepie! Dacie wiarę, wojna, centrum Europy, szaleje zawierucha wojenna i pomarańcze na rynku, w czasie, kiedy nawet Niemcy, jeśli nie zajmowali eksponowanych stanowisk, żyli całkiem skromnie). Holland jest kłamczuchą. Dlatego cieszę się, że nie otrzymała Oscara. Cieszę się, bo gdyby została wyróżniona tą nagrodą, zapewne parę tysięcy widzów więcej obejrzałoby brednie zaprezentowane na ekranie. Nie mam zamiaru wnikać, dlaczego Holland tak postąpiła, bo zostałbym posądzony najpewniej o antysemityzm. Widać ma swoje powody. Jeden z dziennikarzy tak podsumował jej postawę: „Jako Żyd mam obowiązek zajmować się przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, swoimi”. Mocne słowa. Gdyby kanalarz myślał podobnie… KatoN

Analfabetyzm wśród nauczycieli Co najmniej dwóch Komentatorów zwróciło uwagę na analfabetyzm matematyczny wśród nauczycieli. To opowiem cos z mojego zycia. Dwadzieściaparę lat temu zdarzyło mi sie byc wykladowca w pewnej szkole wyższej - szkole dla nauczycieli. Wykladałem tam rachunek prawdopodobieństwa na pierweszym wykladzie przedz pół godziny gadałem o wyciąganiu kart z talii, rzucaniu kostka itd. - a potem sprawdzająco poprosilewm do tablicy jedna Pania. Ta stanęła, na zadane pytanie wpisała na tablicy 1/4, na kolejne pytanie wpisała 1/3 - i potem należało to dodać. Po pewnym wahaniu wpisała znak plus, a po dłuższej chwili wyszły Jej z tego 2/7. Co najgorsze sala podzieliła sie na dwie, mniej więcej równe, części: jedni twierdzili, ze wynik jest poprawny - a drudzy, ze to bzdura? Mam silne podejrzenie, ze tych nauczycieli, ktorzy nie umieja dodawać ułamków wypchnięto teraz do pracy w kuratoriach, Wydziałach Oświaty i MEN - wychodząc z załolżenia, że pracujac tam wyrządza mniej szkody, niz ucząć dzieci. To tyle - przy niedzieli... Przejrzałem wczorajsze komantarze: trzeszczą w szwach od przykladów niekompetencji i nieuctwa nauczycielek - z matematyczkami na czele. Nie kopiuję tu wszystkich - bo musiałbym skopiować prawie wszystkie komentarze. Najbardziej podobał mi się ten wstawiony przez {tpa} "Jeśli chodzi o dodawanie ułamków to siostra miała matematyczkę, która uczyła, że liczniki się dodaje, a z mianowników wyciąga większy czyli

1/7 + 2/8 = 3/8, Z komentarzem: to i tak bliżej niż 3/15"

I informacja dla Niewiernego Tomasz, czyli {Czerwonego Byka}: kościół w Osinach, na drodze Wierzbica-Mirzec (między Radomiem a Starachowicami). To nie była "ukrzyżowana" Madonna - tylko obraz Matki Boskiej zawieszony pośrodku krzyża. JKM

Morze jest szerokie... Czy pływali kiedyś Państwo po morzu? Nie, nie statkiem: w slipkach. Bo ja dużo pływałem, nieraz nocą, nieraz kilka kilometrów od brzegu.... Parę dni temu pisałem (dwa razy) o globalnej gospodarce – tłumacząc, że prędzej czy później globalizacja doprowadzi do wyrównania: Chińczyk będzie zarabiał nieco więcej (i towary w chińskich sklepach nieco podrożeją) – a my będziemy zarabiali dużo mniej, (ale towary w naszych sklepach stanieją jeszcze bardziej!). To jednak nie oznacza, że nastąpi całkowite wyrównanie! Czy pływali kiedyś Państwo po morzu? Nie, nie statkiem: w slipkach. Bo ja dużo pływałem, nieraz nocą, nieraz kilka kilometrów od brzegu. I zapewniam Państwa, że – choć żadnych granic przecież nie ma, (co dzieli Morze Sargassowe od Atlantyku?) – między rożnymi kawałkami morza są duże różnice w temperaturze i w charakterze wód. W jednych akwenach żyją jedne gatunki ryb i skorupiaków – w innych: inne. To samo z gospodarką. Choć bariery znikną, nadal istnieć będą bariery naturalne: klimatyczne, geograficzne, charakterów narodowych, religijne... My nie będziemy jedli psów, semici nie tkną wieprzowiny.

Tak, że śmierć cieplna gospodarki (wszystko się wyrówna i nic nie będzie się eksportować...) nie nastąpi. Co więcej: występują pływy, występują lokalne tsunami... I pieniądze będzie zarabiał ten, kto te różnice zna i umie wykorzystać! JKM

"Bolek" gra w bambuko Spędziłem w sądach i prokuraturach III RP tyle lat, ile ona sama sobie liczy. I jestem z tego dumny! W połowie stycznia do środowiska zainteresowanego historią TW „Bolka” dotarła wieść o odnalezieniu w Kancelarii Sejmu donosów Lecha Wałęsy z początku lat 70. Pytany o to dyrektor tej kancelarii Lech Czapla powiedział, że owszem, w kancelarii tajnej znajduje się „zalakowany pakunek” z dokumentacją dotyczącą Wałęsy, ale nie wiadomo, co w nim jest. Kto zna siłę i skalę poesbeckich struktur III RP, ten wie, że pozostające w ich rękach dokumenty dotyczące Wałęsy nie tylko nie są bezpieczne, ale szybko giną? Dlatego, kiedy okazało się, że Czapla przypomniał sobie nagle, iż Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nad którą osobisty nadzór sprawował Donald Tusk, już dwa lata temu dobrała się do tego zbioru, należało obawiać się o los wspomnianych papierów. Zwłaszcza, że w 1992 r. UOP wręczył Wałęsie oryginał teczki TW „Bolka”. I zamiast zobowiązania do współpracy z SB, pokwitowań za otrzymane wynagrodzenie i kilkudziesięciu donosów Wałęsa oddał paczkę z pociętymi gazetami. Nie dziwi, więc to, że uszczęśliwieni funkcjonariusze informacji z TVN24 mogą już zapewniać, że jest mało prawdopodobne, aby donosy „Bolka” zachowały się w tajnej Kancelarii Sejmu RP. Udają głupców i piszą: „Według niektórych (podkr. autora) historyków pseudonim TW »Bolek« miał (podkr. autora) nosić Lech Wałęsa w czasie rzekomej (podkr. autora) współpracy z SB w latach 1970–1976.” Piszą to, wiedząc, że nie ma takiego historyka, który by twierdził, że Wałęsa nigdy nie był zarejestrowany, jako TW Służby Bezpieczeństwa! A Wałęsa korzysta z ich pomocy i atakuje. Grozi, że mnie zniszczy. Dlaczego akurat mnie, a nie kogoś możniejszego, ważniejszego, sławnego? Dlaczego tylko ja jestem ciągany po sądach? Na 8 marca mam wyznaczoną nową rozprawę. Czy sędzia zgodzi się na przeprowadzenie postępowania dowodowego, czy znowu zachowa się jak maszynka do obrony „ikony Tuska” – odrzuci moje wnioski, odbierze mi głos i skaże? Od 1992 r. prawie nie wychodzę z sądów i prokuratur, ścigany za głośne mówienie o rządzącej Polską agenturze SB i WSW. Natychmiast po obaleniu rządu Jana Olszewskiego zostałem oskarżony o obrazę „najwyższych władz PRL”! (tak brzmiał niezmieniony jeszcze artykuł kodeksu karnego, z którego mnie sądzono) przez stwierdzenie, że premier Tadeusz Mazowiecki działał na szkodę państwa i narodu, pozwalając na niszczenie archiwów SB. Proces w końcu umorzono, ale przez dziewięć lat pozostawałem w cieniu więzienia. W 2005 r. zaatakował mój dawny podopieczny – Lech Wałęsa. W 2006 r. zostałem skazany bez procesu, bo sąd uznał, że wyrok lustracyjny „ma znaczenie prejudycjalne”. Po roku sąd apelacyjny tę bzdurę uchylił, ale w 2007 r. znowu zostałem skazany nie tylko bez procesu, ale nawet bez prawa do obrońcy. To bezprawie też zostało uchylone. 31 sierpnia 2010 r. sąd, po przeprowadzonym wreszcie postępowaniu dowodowym, odrzucił pozew Wałęsy, przyznając, że moje stwierdzenie, iż Wałęsa był płatnym donosicielem SB, poprzedzone zostało starannymi badaniami. W uzasadnieniu czytamy: „Sąd uznał jedynie, że pozwany dochował należytej staranności i rzetelności dziennikarskiej, i w świetle posiadanych informacji, po dokonaniu weryfikacji ich źródeł, był uprawniony zabrać głos w dyskusji publicznej na temat stanu wiedzy historycznej dotyczącej spornego fragmentu działalności publicznej powoda”. Szybko okazało się jednak, że w Polsce rządzonej przez Donalda Tuska sądy nie dają rękojmi istnienia państwa prawa. Sąd apelacyjny zdobył się na „poprawienie wyroku”, używając niezgodnego z prawdą i przedstawionymi dowodami argumentu, że dowodów na agenturalność Wałęsy „nie było i nie ma”. Dodając do tej litanii proces, który wytoczył mi Wałęsa za ujawnienie, że współczłonkowie Komisji Krajowej Solidarności oskarżyli go o kradzież pieniędzy związkowych, spędziłem w sądach i prokuraturach III RP tyle lat, ile ona sama sobie liczy. I jestem z tego dumny! Krzysztof Wyszkowski

Drugi tupolew trafi w ręce Putina? Bardzo możliwe, że Kreml kupi wkrótce od Polski drugiego rządowego tupolewa. Jeśli do tego dojdzie, Moskwa skorzysta na tym podwójnie: Warszawa straci dowód w śledztwie smoleńskim, a Rosjanie przejmą samolot, za którego remont Polacy zapłacili im wcześniej ogromne pieniądze. Wartość samolotu, który na licytację wystawi Agencja Mienia Wojskowego, oszacowano w przybliżeniu na 40 mln zł. Jak napisał „Fakt”, chęć nabycia samolotu zgłosili Rosjanie? Ponieważ w 2011 r. zakazano w Federacji Rosyjskiej używania maszyn Tu-154B w lotach komercyjnych, łatwo domyślić się, że Rosja potrzebuje tego samolotu w jakimś innym celu.
Tracimy ważny dowód Polski rząd nosi się z zamiarem sprzedaży jedynego ocalałego tupolewa już od kilkunastu miesięcy, jednak na przeszkodzie w wystawieniu go na licytację stawała jak dotąd prokuratura. Śledczy badający katastrofę smoleńską oraz członkowie komisji Millera kilkakrotnie użyli Tu-154 o numerze bocznym 102 (pod Smoleńskiem rozbiła się maszyna nr 101) do eksperymentów, które miały wyjaśnić, jak w określonych warunkach mógł zachować się samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Sprawdzano m.in., czy piloci mogli poderwać tupolewa w trybie autopilota na lotnisku bez systemu ILS. Gdy w grudniu 2011 r. Agencja Mienia Wojskowego (AMW) wysłała pismo do prokuratury wojskowej z wnioskiem o deklarację śledczych dotyczącą Tu-154, ci stwierdzili, że samolot będzie im jeszcze potrzebny. Małgorzata Golińska z AMW powiedziała wówczas w rozmowie z RMF FM: „Trwają prace biegłych, którzy prowadzą jakieś czynności badawcze związane ze śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej, więc musimy brać również pod uwagę to, że ten samolot będzie jeszcze potrzebny prokuraturze”. Według naszych informacji wojskowi śledczy chcieli w 2012 r. przeprowadzić kilka innych eksperymentów, jednak po rozwiązaniu 36. Pułku Lotnictwa Transportowego przez ministra obrony pozostał… tylko jeden pilot, który mógłby uczestniczyć w takim doświadczeniu. Tymczasem do eksperymentów na samolocie tego rodzaju potrzebnych jest przynajmniej dwóch.
Agencja Mienia Wojskowego wykorzystała, więc sytuację, którą spowodował nadzorujący ją minister obrony, i krępując ręce śledczym, przesądziła o losie Tu-154. Do wystawienia samolotu na sprzedaż dojdzie, więc w najbliższych miesiącach. Pozbędziemy się, więc lekką ręką dowodu mogącego pomóc w wyjaśnieniu katastrofy smoleńskiej, a nabywcą tupolewa będą najprawdopodobniej Rosjanie, którzy przetrzymują wciąż na swoim terytorium szczątki samolotu rozbitego pod Smoleńskiem. Co więcej – jak powiedział niedawno wiceminister obrony Marcin Idzik – z powodu wciąż pojawiających się usterek Tu-154 nr 102 przejdzie przed transakcją remont w rosyjskiej Samarze, a więc w tych samych zakładach, w których naprawiany była razem z tupolewem nr 101 przed katastrofą smoleńską?·Naprawa za 69 milionów Oznacza to, że Rosjanie znów zarobią na naprawie Tu-154, choć jakość poprzednich remontów obydwu samolotów budzi wiele wątpliwości (tupolew nr 101 był naprawiany w Samarze między czerwcem a grudniem 2009 r.; tupolew o numerze 102 trafił do Rosji 12 stycznia 2010 r., a wrócił stamtąd we wrześniu 2010 r.). W maszynie, która rozbiła się pod Smoleńskiem, wykryto wiele poważnych usterek – jedna z nich spowodowała groźną awarię układu sterowania na Haiti, gdzie polscy piloci (m.in. Arkadiusz Protasiuk i Robert Grzywna) wysłani zostali na początku 2010 r. z misją humanitarną. Wyeliminowanie wszystkich usterek na miejscu okazało się niemożliwe, więc polska załoga zmuszona była odbyć kilkunastogodzinny transatlantycki lot nocą bez autopilota (za ten niezwykły wyczyn 4 lutego 2010 r. gen. Andrzej Błasik wręczył im zresztą wyróżnienia). Za remont dwóch tupolewów w Rosji polscy podatnicy zapłacili aż 69 mln zł, a więc prawie 35 mln zł za jeden samolot. Kwota ta jest ogromna, biorąc pod uwagę, jakość naprawy i kwotę ok. 40 mln zł, za jaką dziś polski rząd chce sprzedać Tu-154 nr 102. Do tego dochodzi skandaliczna sprawa właściciela zakładów Awiakor w Samarze, które, jak się okazuje, podwójnie zarobią na polskich tupolewach. Zakłady te wchodzą w skład holdingu Russian Machines, będącego z kolei częścią koncernu przemysłowo-finansowego Basic Element z siedzibą w Moskwie. Założycielem i właścicielem Basic Element jest Oleg Deripaska, jeden z najbogatszych Rosjan, zawdzięczający swoją karierę przychylności Władimira Putina. Jak pisaliśmy w „Gazecie Polskiej”, Deripaska od kilku lat ma zakaz wjazdu do USA. Władze Stanów Zjednoczonych anulowały jego wizę w 2006 r. Zbiegło się to w czasie z próbą przejęcia koncernu Daimler Chrysler Group przez jedną ze spółek Deripaski?

„Wall Street Journal” donosił, cytując, jako źródła dwóch funkcjonariuszy amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości, że przyczyną tak zdecydowanego stanowiska władz USA są możliwe powiązania milionera z rosyjskimi organizacjami przestępczymi. Właściciel zakładów, którym zlecono remont rządowych samolotów, był przesłuchiwany także przez śledczych z Europy Zachodniej. Sprawa dotyczyła podejrzeń o pranie brudnych pieniędzy i związki z mafią.
Pośrednik już jest Kto oprócz Rosjan zarobi jeszcze w 2012 r. pieniądze na remoncie tupolewa, który był już remontowany za gigantyczną kwotę dwa lata temu? W 2009 r. do zakładów w Samarze samoloty skierowało konsorcjum firm Polit Elektronik i MAW Telecom, które wygrało przetarg wart 69 mln zł rozpisany przez MON. Niewykluczone, że i teraz któraś z tych spółek lub powiązanych z nimi podmiotów wystąpi, jako pośrednik między rządem a Rosjanami. Obie firmy mają stosowne „doświadczenie”. Polit Elektronik, działająca bez własnej strony internetowej i niezarejestrowana nawet w KRS, funkcjonowała od 2002 r. jako wyłączny polski przedstawiciel rosyjskiego MiG-a, a dokładniej spółki Russian Aircraft Corporation MiG – będącej w 100 proc. własnością Federacji Rosyjskiej. Dodajmy, że szef Polit Elektronik Dariusz Kamiński wypowiadał się w skandalicznym materiale rosyjskiej telewizji, nakręconym podczas remontu Tu-154M nr 101. Nagranie to wywołało burzę, bo dziennikarze z Rosji swobodnie przemieszczali się po maszynie, która miała wozić najważniejsze osoby w polskim państwie, i bez najmniejszych przeszkód filmowali wnętrze samolotu. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Sejm zatwierdzi podatek od miedzi? Dzisiaj w południe Sejm rozpoczął czterodniowe posiedzenie. Posłowie zajmą się m.in. rządowym projektem ustawy wprowadzającym podatek od miedzi i srebra. Projekt ustawy o podatku od wydobycia niektórych kopalin przewiduje, że podatek ten przyniesie budżetowi w 2012 r. około 1,8 mld zł, a w kolejnych latach mniej więcej po 2,2 mld zł. Marszałek Sejmu Ewa Kopacz zapowiedziała na wtorkowej konferencji prasowej, że głosowanie nad projektem odbędzie się najprawdopodobniej w piątek. Sejm będzie się też zajmował dwoma projektami ustaw autorstwa prezydenta Bronisława Komorowskiego. Pierwszy z nich wprowadza obowiązek umieszczania godła narodowego na strojach reprezentacji sportowych. Projekt to pokłosie sporu wokół koszulek piłkarskiej reprezentacji Polski. Na zaprezentowanych w listopadzie strojach, w których drużyna trenera Franciszka Smudy miała wystąpić podczas Euro 2012, znalazło się logo PZPN i logo producenta, natomiast zabrakło tradycyjnej naszywki z orzełkiem. Wywołało to oburzenie wśród kibiców, protestowali też sportowcy i politycy. Zdziwienia decyzją PZPN nie kryli m.in. prezydent i premier. PZPN ostatecznie wycofał się ze swej decyzji - orzełek wrócił na koszulki piłkarzy, a prezes PZPN Grzegorz Lato przeprosił kibiców za zamieszanie. W porządku obrad Sejmu jest też prezydencki projekt zmian w ustawie o nasiennictwie, którego celem jest wdrożenie niezbędnych i niekontrowersyjnych przepisów w zakresie nasiennictwa. W sierpniu ubiegłego roku Komorowski zawetował ustawę o nasiennictwie i zapowiedział, że złoży własny projekt "w kształcie pozbawionym kontrowersyjnych modyfikacji, dokonanych na etapie prac parlamentarnych". Powodem weta była niezgodność ustawy z unijnymi przepisami. Sejm - podobnie jak podczas kilku poprzednich posiedzeń - zajmie się też kolejnymi projektami obywatelskimi. Wśród nich jest m.in. opracowany przez OPZZ projekt zmian w ustawie o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Według projektu każdemu ubezpieczonemu bez względu na datę urodzenia i tytuł ubezpieczenia przysługiwałoby prawo do emerytury pod warunkiem, że osoba taka udowodniłaby staż ubezpieczeniowy. Wynosiłby on, co najmniej 35 lat dla kobiet i 40 lat dla mężczyzn. Obecnie trzeba mieć ukończone 60 i 65 lat. Projekt został w ubiegłym roku przygotowany przez ekspertów OPZZ; zebrano pod nim ponad 270 tys. podpisów. Posłowie rozpatrzą też obywatelski projekt nowelizacji ustaw: o oświacie ustawy i o dochodach jednostek samorządu terytorialnego. Zakłada on finansowanie działania przedszkoli - tak jak szkół - z subwencji oświatowej oraz daje prawo do wychowania przedszkolnego dzieciom dwuletnim. Projekt obywatelski, przygotowany z inicjatywy ZNP, trafił do Sejmu jeszcze w poprzedniej kadencji. Odbyło się jego pierwsze czytanie, po czym projekt trafił do komisji; prac nad nim jednak nie ukończono. Ponieważ projekty obywatelskie nie ulegają zasadzie dyskontynuacji, posłowie będą pracowali nad nim w obecnej kadencji. Posłowie wysłuchają też, na wniosek klubu SLD, informacji szefa MSZ Jacka Cichockiego na temat "konfliktu związanego z sytuacją służb mundurowych na tle nierównego ich traktowania w zakresie podwyższania uposażeń w 2012 roku". Po tym, jak premier Donald Tusk zapowiedział w swoim expose podwyżki dla policjantów i żołnierzy po 300 zł od połowy 2012 r., rozpoczęły się protesty związkowców reprezentujących inne służby: Straż Graniczną, Państwową Straż Pożarną, Służbę Więzienną. Przedstawicieli tych służb nie satysfakcjonuje poprawka wniesiona przez posłów do tegorocznego budżetu, która przewiduje warunkowe 300-złotowe podwyżki dla strażaków, funkcjonariuszy Straży Granicznej, Biura Ochrony Rządu i Służby Więziennej od 1 października. Pieniądze na nie mają pochodzić z rezerwy na przeciwdziałanie i usuwanie skutków klęsk żywiołowych. Podwyżki będą wypłacone pod warunkiem, że nie dojdzie do żadnej nadzwyczajnych sytuacji, która pochłonie rezerwę. PAP

Rosyjski prokurator generalny informatorem USA?

Ruslan Krivobok / CC-BY-SA 3.0; creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/deed.ru)

Jeden z ujawnionych wczoraj dokumentów WikiLeaks zawiera informacje, że Jurij Czajka - rosyjski prokurator generalny, nadzorujący m.in. śledztwo smoleńskie - jest informatorem prywatnej amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor. W dokumentach Czajka określony został, jako "kluczowe źródło informacji na temat Rosji". Rzeczniczka rosyjskiego prokuratora generalnego zdecydowanie zaprzeczyła rewelacjom zawartym w wewnętrznej korespondencji pracowników Stratfor. "To prowokacja" - powiedziała. Opublikowany przez WikiLeaks dokument nie pochodzi - tak jak większość znanych dotąd depesz - ze zbioru wykradzionego przez amerykańskiego żołnierza, lecz z danych pozyskanych przez hakerów Anonymous w wyniku cyberataku na Stratfor. Może to podważać wiarygodność dokumentu. W 2010 r. "Gazeta Polska" ujawniła, że w jednej z analiz agencji Stratfor (pt. "Kremlin Wars") Jurij Czajka, podobnie jak rosyjski minister ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, określeni zostali, jako osoby "powiązane z GRU", czyli z rosyjskim wywiadem wojskowym. Jurij Czajka – prokurator generalny Rosji - nadzoruje najważniejsze polityczne śledztwa w Rosji, m.in. postępowanie ws. katastrofy smoleńskiej. Prowadząc sprawę otrucia Aleksandra Litwinienki, głównym podejrzanym uczynił nie funkcjonariuszy rosyjskich służb specjalnych, ale... Leonida Newzlina – skłóconego z Putinem biznesmena, który uciekł przed ówczesnym prezydentem Rosji do Izraela. Zarzuty postawione przez Czajkę Newzlinowi określono później, jako „absurdalne”. Uważany jest za człowieka wicepremiera Władisława Surkowa - wicepremiera i głównego ideologa Kremla. Moscow Times

Konwulsje impotentów *SLD w likwidacji? * Ku nowej koalicji... *Kto nam zastąpi Stevensona? („Najwyższy Czas”, 22 lutego 2012) Wstępem „jednoczenia lewicy” ma być wspólna lista kandydatów SLD i Ruchu Palikota do Parlamentu Europejskiego, o której rozmawiał niedawno Miller z Palikotem. Ten „parlament” ma tyle ma wspólnego z parlamentem, co małpa na rowerze z kolarzem: obydwoje pedałują. Do PE trafia się na zasłużony wycug polityczny z możliwością uprawiania propagandy. Niektórzy twierdzą, że SLD ma doświadczonych wyjadaczy „godnych” PE, zaś u Palikota same greenhorny, których wstyd puścić na Brukselę, więc w tych rozmowach Miller ma niby przewagę nad Palikotem. Ejże! Jeśli po Brukseli grasują z powodzeniem Daniel Cohen-Bendit z Martinem Schulzem na kupę, to najlepszy dowód, że w Brukseli konkiety może dokonać byle, kto: Palikot nie musi mieć kompleksów. A gdyby nawet miał, to - zważywszy na względy życzliwość okazywane mu na łamach ”GW” – czyż lobby żydowskie nie wesprze go w potrzebie dyżurnymi „autorytetami”? W każdym razie ma ten atut w zanadrzu, a także atut „sondażowy”: „sondaże” jak na komendę zwiększają przewagę palikoterii nad „późnym Natolinem”. Ale osobista pozycja Millera jest, mimo to, bardzo przyjemna i wygodna: w najgorszym przypadku, jako likwidator SLD (to już drugi sztandar do wyprowadzenia...) doczeka godziwej politycznej emerytury. W PRL na sezonowej „likwidacji szkód rolniczych” niejeden dorobił się majątku, a tu przecież chodzi o większą likwidację... O, z likwidacji można żyć długo i dostatnio! Toteż Miller przeciągać będzie proces „jednoczenia”. Zwycięstwo Ruchu Palikota, wspieranego przez lobby żydowskie, nad SLD oznaczałoby opanowanie przez to lobby całej lewicy. Gdyby, więc doszło w przyszłości do koalicji PO z taka „nową lewicą” – przypominałoby to rządy AWS z Unią Wolności, w których AWS był listkiem figowym, drobną „spółdzielnią”, a UW kręciła interesem głównym. Kto wie, czy Palikot nie awansowałby wtedy do roli „charyzmatycznego przywódcy”, całkiem jak TW „Karol”, pardon, jak Buzek? W naszych czasach dymana „charyzma” znakomicie nadaje się do osłaniania szwindli, a im większy „charyzmatyk” – tym mniej widać w jego porażającym merdia blasku... Tymczasem Tuskowi wymknęło się nieostrożnie, że „skutki zaniechania reformy emerytalnej mogą objawić się już za kilka miesięcy”. Pojawiają się, przeto domysły, czy przypadkiem Tusk nie obiecał już „gdzieś komuś” na boku (Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu?), że wydłuży emerytalny haracz o dwa lata, podając nową kroplówkę zdychającemu przymusowi ubezpieczeń. MFW żąda już od rządu węgierskiego wycofania podatku liniowego, zaś kontynuacji szkodliwego dla gospodarki podatku progresywnego. MFW służy do podtrzymywania i pogłębiania uzależnienia krajów niedorozwiniętych gospodarczo od światowych potentatów, a jego filozofię streścić można w postulacie: „niech ten, kto ma, ma jeszcze więcej, a kto ma mało – niech nie ma nic”. No a ten, kto już dzisiaj nie ma nic? Ach, dla takiego śmiecia jest eutanazja, ustawa refundacyjna, późniejsza emerytura i Narodowy Fundusz Zdrowia z Narodowym Stadionem na osłodę. Właśnie za Narodowy Stadion pan Kapler bierze prawie 600 tysięcy złotych premii, co uwidocznia jak na dłoni, po co są takie bizantyńskie inwestycje z publicznych pieniędzy. Kuriozalny kontrakt z p. Kaplerem podpisał „Miro”, zwany też skarbnikiem PO, podobnie jak Peter Vogiel-Filipczyński nazywany jest „skarbnikiem lewicy”. Tacy skarbnicy to dopiero prawdziwe skarby partyjnych nomenklatur! Nic też dziwnego, że chucha się na nich i dmucha: „Miro” ma willę na Florydzie, w okolicach, o których miejscowa Polonia powiada, że „niżej b. pułkownika SB nikt tam nie mieszka”. I słusznie: czyż najbezpieczniejszym miejscem dla prawdziwych skarbów nie jest Floryda, Wyspy Bahama, Cypr albo Szwajcaria? W dzieciństwie zaczytywałem się książkami o piratach, pośród których „Wyspa skarbów” Stevensona zajmowała miejsce poczesne. Zaletą tej literatury (w przeciwieństwie do książek o Harrym Potterze i rozmaitych „wiedźminach”) był fakt, że piraci istnieli realnie, realnie rabowali i realnie bogacili się na morskim rozbójnictwie. Gdzie dzisiaj taka literatura dla młodzieży? A przecież materiału inspiracyjnego nie brakuje: trup ściele się gęściej, niż w czasach słynnych korsarzy, rozbójnicy (zwłaszcza „bratni” bankierzy) zawłaszczają skarby, o których nie śniło się najzuchwalszym piratom, a „wyspy skarbów” mamy już nawet pod samym nosem: ot, „stadion narodowy” w Warszawie: czyż nie lepszy od „umrzyka skrzyni” i jej zawartości, z której u Stevensona skorzystało raptem tylko „czternastu chłopa”?... Atmosfery gęstej tajemniczości też nie brak w naszych czasach. Pomijając już tajemnicze zabójstwa: Jaroszewiczów. Fonkiewicza, Sekuły, Dębskiego, Papały... Tajemnicze samobójstwa rozmaitych świadków i oskarżonych... Tajemnicze wypadki drogowe... i inne tajemnicze zgony – weźmy taki kontrakt p. Kaplera podpisany z „Miro”: objęty był i „tajemnicą umów handlowych” i „ochroną danych osobowych” na kupę – chociaż chodziło o publiczną forsę! Czy aby wszystkie te „ochrony tajemnic i danych osobowych” nie służą jedynie ukrywaniu mechanizmów szwindli i zacieraniu śladów? Albo taki „Aneks do raportu o likwidacji WSI”, najpilniej dziś strzeżona tajemnica państwową. Jakież tam straszliwe drzemią fakta, jeśli jego publikacja aż „zachwiałaby fundamentami państwa”! Naprawdę -„zachwiałaby”? A może wzmocniłaby prawdziwy fundament państwa, osuszając bagno, na którym osiada? Podobno jest tam wymieniany i Bronisław Komorowski, co zresztą skłoniło go w swoim czasie do konszachtów z płk Tobiaszem. Ale i płk Tobiasz niedawno zmarł uprzejmie na „zawał serca”, akurat przed wyznaczoną na 1 marca rozprawą, która wyjaśnić miała także niektóre tajemnice związane ze skarbami współczesnych piratów. Czekamy, więc na współczesnego Stevensona, bo dzieci zamiast czytać z wypiekami na twarzy o przygodach wielkich, prawdziwych rozbójników naszych czasów stosujących demokratyczne formy rozbójnictwa - muszą zadawalać się prymitywnymi bajeczkami o przygodach Pottera czy wiedźmina, przy których bajka o Królewnie Śnieżce to szczyt realizmu. Czy tak „oczytana” dzieciarnia pojmie współczesny świat? Gdybym pisał współczesną „Wyspę skarbów”, zacząłbym rozdział pierwszy (np. „Tajemnice Banku Handlowego”) od zdania: „Pewien chytry Turek od dawna przemyśliwał, jak ukraść okrągły milion dolarów ze szwajcarskiego konta pewnego generała w stanie spoczynku, który fortuny dorobił się na szwindlach, na dzikich polach w Europie Wschodniej. Nie jeden tam generał dorobił się bogactwa, i niejeden - nie tylko Turek – przemyśliwał jak mu zwędzić tę forsę”. Obecne konwulsje wstrząsające impotentnym rządem Tuska znalazłyby się dopiero w rozdziale drugim, pt, „Złoto i polityka”... Marian Miszalski

Polko: To likwidacja marynarki wojennej - Powódź biurokracji utopiłaby garstkę kapelanów, którą się zwolni - mówi portalowi Stefczyk.info gen. Roman Polko. Korweta „Gawron” to przykład pomopowania pieniędzy, w projekt który jest deficytowy. Tak naprawdę decyzja o jej likwidacji zapadła zdecydowanie za późno. Zapadła wtedy, kiedy już było powszechnie wiadomo, że to jest studnia bez dna. Kiedyś tłumaczyłem sobie, że nie chcą ogłaszać zamknięcia tego projektu, który nas topi, bo nie ma żadnej alternatywy. Ale teraz też nie ma żadnej alternatywy dla marynarki wojennej i ogłasza się zamknięcie projektu. W związku z tym powinno być od razu powiedziane, że będziemy w taki i w taki sposób realizować zadania, czy doposażać marynarkę wojenną. Tego zabrakło. Mówienie, że zmiany będą w 2030 roku, to mówienie, że na razie nic nie dostaniecie i postawienie marynarki wojennej w stanie likwidacji. Natomiast, jeśli chodzi o kapelanów, to tez można wszystko zrozumieć, tylko, że jeżeli piarowsko podkreśla się mocno, że będziemy ciąć ilość ich etatów, to mam pytanie ile etatów zostanie obciętych w ministerstwie obrony narodowej. Ile biurokratycznych struktur, brygad, które są tak naprawdę puste, czy tego korpusu, który niczym nie dowodzi, a stacjonuje w pięknych koszarach w Krakowie? Pytam, kiedy tam się zaoszczędzi. Jestem przekonany, że tam jest wielokrotnie więcej rzeczy, na których można zaoszczędzić. Ile dublujących się struktur zostanie zlikwidowanych? Ta powódź biurokracji utopiłaby garstkę kapelanów, którą się zwolni, a która nie przyniesie żadnych rzeczywistych korzyści, tylko niewielkie oszczędności. Not. Miz

Rewiński: krzyczę na telewizor Stefczyk.Info: Mijają miesiące, a pana nie ma w telewizji. Nie ma szans?

Janusz Rewiński, satyryk, aktor, komentator: No właśnie… Mam podpisany kontrakt na sześć programów z poprzednim jeszcze kierownictwem. W momencie, gdy nastało nowe kierownictwo nikt mi nie powiedział, że ten kontrakt jest zerwany. I właściwie, dlaczego?

Nie pytał pan TVP? Ależ pytałem, nawet pana prezesa Brauna. Dyrektora Jedynki pana Piotra Radziszewskiego, którego znam jeszcze z okresu współpracy z TVN też podpytywałem czy nie warto by tego uruchomić. Bo to taka przerwana kadencja się zrobiła. A przecież format „Siary w kuluarach” rozwijał się ciekawie i widzowie nas polubili! Ale nic – cisza.

Jaki jest pana zdaniem tego powód? Trudno powiedzieć. Zapewne pani Schymalla podjęła decyzję o zaprzestaniu produkcji naszego programu, sama przeminęła z TVP, ale nie ma odważnego, który by cofnął jej decyzję. A przecież satyra powinna być w telewizji publicznej, zgodnie ze słowami biskupa Krasińskiego: „Satyra mówi prawdę, względów się wyrzeka. Chwali urząd, czci króla, a sądzi człowieka”

Podoba się panu ogólnie obecna telewizja? Mam za sobą, w różnych formach, 30 lat pracy w telewizji. Pamiętam czasy Krwawego Macieja z lat gierkowskich, kabaret Olgi Lipińskiej, miewałem programy w stacjach prywatnych. Więc z jednej strony mam do tego dystans. Ale z drugiej należę do ludzi, którzy krzyczą na telewizor, wrzeszczą. Ostatnio znowu częściej. Nie mogę słuchać tych propagandowych kitów. I najczęściej po prostu wyłączam. Nawet wiadomości telewizyjne, bo ci ludzie, którzy tam zostali, z małymi wyjątkami, są trudni do strawienia. A to co podają nie broni się – za główne informacje robią jakieś nieistotne wydarzenia, a prawdziwe wiadomości dnia są pomijane. Więc nie oglądam. Czasem robię wyjątek, ostatnio dla Teatru Telewizji. Ale mam nadzieję, że to wkrótce pęknie i będziemy  mieli prawdziwie niezależne media, w tym prawdziwie publiczną telewizję. Bo coraz więcej ludzi, tak jak ja, na telewizor krzyczy. Mik

Akcja "Żądłem w rząd! STOP GMO!" Pozarządowa organizacja "Polska wolna od GMO" zorganizowała pod Sejmem pikietę, w czasie, której przestrzegała przed niebezpieczeństwem wprowadzenia w Polsce - bocznymi drzwiami - upraw genetycznie modyfikowanych. Odczytano apel koalicji "Polska wolna od GMO":

"Wyborcy mówią NIE dla GMO! Tymczasem na 9. Posiedzeniu  SEJMU  RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ, (początek obrad w dniu 28 lutego 2012 r.) odbędzie się pierwsze czytanie przedstawionego przez Prezydenta Rzeczypospolitej  Polskiej projektu ustawy o nasiennictwie (druk nr 176). TEN PROJEKT TO KOLEJNA PRÓBA OTWARCIA POLSKI NA UPRAWY GMO (Genetycznie Zmodyfikowane Organizmy) mimo, że Polacy nie chcą GMO i od dawna domagają się, by polskie władze, biorąc przykład z innych krajów Unii Europejskiej, takich jak: Niemcy, Austria, Francja, Włochy, wprowadziły w Polsce zakaz rejestracji odmian, obrotu i upraw roślin GMO w Polsce. W szczególności żądamy NATYCHMIASTOWEGO ZAKAZU upraw kukurydzy MON810 i ziemniaków AMFLORA." Jak argumentują organizatorzy protestu, projekt ustawy o nasiennictwie w wersji przedłożonej przez prezydenta, przywraca przepisy o zakazie wprowadzania do obrotu nasion roślin GMO na terytorium RP, jednak brak wymaganych zmian definicji „obrotu” umożliwia omijanie tego zakazu i sprowadzanie nasion GMO na tzw. „własny użytek” przez plantatorów transgenicznej kukurydzy. Plantatorów - twierdzą uczestnicy pikiety - powiązanych z koncernami  biotechnologicznymi.

"W tej sytuacji projekt jest obciążony istotną wadą, która uniemożliwi egzekwowanie zakazu upraw roślin GMO na terytorium RP" - ostrzegają autorzy apelu.  Ich zdaniem - uprawy GMO poprzez skażenie biologiczne spowodują degradację gruntów  rolników polskich naruszając ich konstytucyjne prawa do ochrony własności rolnej. Istotą akcji "Polska wolna od GMO" jest, więc uzupełnienie prezydenckiego projektu ustawy o jasny zapis zakazujący sprowadzania nasion i roślin GMO na tzw. ”własny użytek”. Lista postulatów obejmuje także przeprowadzenie "szerokich konsultacji społecznych, w tym wysłuchania publicznego nowej  propozycji ustawy o nasiennictwie", wprowadzenie "prawa do nieograniczonego obrotu nasionami tradycyjnymi, lokalnymi, które są dorobkiem pokoleń rolników i są ich wspólnym dobrem".  Na pikiecie pojawili się również przedstawiciele środowiska pszczelarzy, którzy na 15 marca zapowiedzieli marsz "W obronie pszczół".

"W wielu środowiskach bardzo żywe są obawy związane z GMO. Chodzi o poważne zagrożenie dla ekosystemu. To są bardzo groźne sprawy i trzeba to zablokować wszelkimi możliwymi środkami" - powiedział nam Maciej Rysiewicz, redaktor naczelny "Przeglądu Pszczelarskiego.  

"Pyłki GMO, mamy na ten temat dane naukowe, są szkodliwe dla pszczół i dla ludzi. Uszkadzają pszczoły, pszczoły umierają. Nie jest naukowcem, ale tak wygląda rzeczywistość" - dodał Ryszard Kowalski z Warszawskiego Klubu Pszczelarzy.

"Są państwa, które bronią się przed GMO. Rząd Niemiec nakazał  intensywne badania miodu, który jest sprowadzany do Niemiec właśnie z punktu widzenia pyłków genetycznie zmodyfikowanych. I jeżeli nawet śladowe pyłki znajdą w transporcie, to transport nie wjeżdża na rynek niemiecki" - dodawał Rysiewicz. Do protestujących wyszli posłowie Prawa i Sprawiedliwości, m. in. prof. Jan Szyszko i Barbara Bubula. Na ręce tej ostatniej przeciwnicy GMO złożyli materiały o szkodliwości GMO z prośbą o dotarcie z nimi do posłów.

"Będziemy robili, co tylko możliwe. Wpływ na decyzję posłów mają kierownictwa klubów, ale trzeba docierać z wiedzą do każdego posła. Ważne jest, by doprowadzić do wysłuchania publicznego. Zgadzam się, że tu trzeba dmuchać na zimne, ponieważ jest to taka sfera, w której wyjątkowo aktywnie działają siły niejawne. W ostatniej chwili wrzucane są jakieś dziwne poprawki, i może dojść do każdej sytuacji" - mówiła Barbara Bubula.

" Nasiona nie są partyjne"  - wzywali przeciwnicy GMO.

"Problem w tym, że wiele mózgów jest partyjnych" - rzucił nieco żartobliwe jeden z posłów PiS. Wśród uczestników pikiety był doktor Jacek Nowak, który przekonywał, że wyniki naukowe w sprawie GMO są jednoznaczne:

"Dziś nie można już mieć wątpliwości, co do szkodliwości GMO. Informują o tym lekarze z wielu krajów. Światowa Organizacja Zdrowia przestrzega przed żywnością modyfikowaną. Ale to jest tylko jeden aspekt. Drugi dotyczy tego, że nie jest możliwe współistnienie GMO z rolnictwem ekologicznym, a nawet z rolnictwem konwencjonalnym. Rolnictwo transgeniczne zanieczyszcza biologicznie. Taki pyłek może lecieć na setki kilometrów, i krzyżuje się z innymi roślinami. Plony mają wówczas domieszkę genetycznie modyfikowaną. My już na tym tracimy zresztą. Niedawno Szwecja cofnęła transport polskiej kukurydzy, bo znaleziono w niej ślady GMO - z nielegalnych upraw."Jak

To wierni utrzymują Kościół Finansowanie Kościoła w Polsce opiera się w ok. 80 proc. na ofiarach wiernych; wartość działalności społecznej Kościoła może być liczona w miliardach zł; roczne przychody parafii wynoszą od 30 tys. zł do 300-400 tys. zł - wynika z raportu przygotowanego przez KAI. Według szacunków przedstawionych w raporcie, zaprezentowanym w poniedziałek, wartość działalności Kościoła katolickiego w Polsce - dotyczącej edukacji, medycyny, kultury oraz inicjatyw charytatywnych - może być liczona w miliardach złotych rocznie. Autorzy analizy podkreślają, że we wszystkich tych obszarach Kościół w istotny sposób wyręcza państwo: świeccy katolicy i instytucje kościelne finansują kilkaset przedszkoli i 514 szkół katolickich dla kilkudziesięciu tysięcy dzieci; Caritas prowadzi na terenie całego kraju 9 tys. punktów pomocy materialnej, psychologicznej oraz prawnej - wartość pomocy udzielonej przez Caritas w 2010 r. wyniosła 482 mln zł. Instytucje kościelna prowadzą też m.in. świetlice, oratoria i ośrodki wychowawcze, bursy, domy samotnej matki i dziecka, domy dziecka, wychowawcze i opieki, apteki, placówki dla upośledzonych umysłowo i ze schorzeniami układu nerwowego, placówki dla osób uzależnionych, narkomanów, chorych na AIDS, alkoholików, a także hospicja, przychodnie i szpitale. W ramach działalności charytatywnej pomagają ubogim w schroniskach i przytuliskach, wydają posiłki. Autorzy analizy informują, że wsparcie społecznej działalności instytucji kościelnych w Polsce wynosi ponad 492 mln zł. Dotyczy to m.in. ochrony zabytków, kościelnych uczelni wyższych, działalności kapelanów, Ordynariatu WP, Funduszu Kościelnego. W raporcie czytamy, że państwowe dotacje na rzecz Kościołów są jednymi z najniższych w Europie; nie opublikowano jednak szczegółowych danych w tej kwestii. W˙2011˙r. na Fundusz Kościelny rząd przekazał 89˙mln˙zł, czyli 0,03 proc. budżetu państwa. Środki Funduszu przeznaczane są nie tylko na Kościół katolicki, lecz także na wszystkie zarejestrowane związki wyznaniowe. Według raportu z Funduszu opłacane są składki na ubezpieczenie społeczne (emerytalne, rentowe i wypadkowe) za 23 tys. duchownych różnych wyznań, a także składki na ubezpieczenie zdrowotne dla 1,5 tys. alumnów. Obejmuje to ok. 40 proc. duchownych katolickich. Autorzy raportu oceniają, że wysokość budżetu Funduszu Kościelnego była niedoszacowana. Argumentują, że Kościołowi katolickiemu w Polsce zabrano minimum 155 tys. ha ziemi, z czego zwrócono - 65 tys. ha. To - ich zdaniem - oznacza, że Fundusz powinien być zasilany obecnie dochodami z 90 tys. ha pozostających w ręku państwa - nie licząc kilku tysięcy zabranych Kościołowi budynków. Przyjmując średni dochód z tzw. hektara przeliczeniowego w 2010 r. (2278 zł), budżet Funduszu Kościelnego powinien - według raportu -  wynosić obecnie nie 89 mln zł, ale ok. 200 mln zł rocznie. Z raportu wynika, że roczne przychody parafii są bardzo zróżnicowane i wynoszą od 30 tys. zł do 300-400 tys. zł. Parafie utrzymywane są głównie z tacy - dobrowolnych datków zbieranych wśród uczestników niedzielnych mszy św. Z tych ofiar pokrywane są koszty funkcjonowania kościołów i budynków parafialnych. Dochody z tacy zależą od wielkości parafii, zamożności jej mieszkańców, regionu Polski i liczby wiernych uczestniczących w niedzielnych liturgiach. Do największych bieżących kosztów parafii należą ogrzewanie i oświetlenie (ok. 70 tys. zł w przypadku dużych świątyń) oraz koszty personelu pomocniczego: organisty, sprzątaczki, kancelarii itp. Z raportu wynika, że ofiary na tacę składa, co niedziela ok. 30 proc. mieszkańców danej parafii. Przeciętny datek waha się od 50 gr do 1,20 zł od osoby, w zależności od regionu kraju. Np. w małej, liczącej niespełna tysiąc osób wiejskiej parafii w diecezji tarnowskiej przeciętna wysokość niedzielnej tacy to 487 zł, w trzytysięcznej parafii w diecezji bielsko-żywieckiej - 2,3 tys. zł, ośmiotysięcznej parafii w archidiecezji lubelskiej - około 3 tys. zł, w dużej miejskiej parafii w˙archidiecezji katowickiej - do 4 tys. zł, podobnie jak w˙małej, znajdującej się w centrum Warszawy. Niektóre parafie mogą liczyć na dodatkowe przychody, np. z dzierżawy gruntów, cmentarzy, działalności gospodarczej i różnych dotacji (np. unijnych). W raporcie czytamy też, że w części parafii bilans przychodów i wydatków związanych z utrzymaniem cmentarza wychodzi na zero, w niektórych zaś przynosi straty. Tam, gdzie przychód jest notowany, w skali miesiąca może wynieść od kilkuset do kilku tysięcy złotych. Jeśli parafia ma kłopoty finansowe, to na jej potrzeby przeznaczana jest także część dochodów z "iura stolae" (chrzty, śluby i pogrzeby), które tradycyjnie powinny być traktowane, jako wynagrodzenie duchownych. W przypadku "kolędy" do kasy parafialnej trafia od 10 do 50 proc. Ofiara składana przy okazji intencji mszalnej waha się od 10 zł w˙najuboższych rejonach, do 50-70, a nawet 100˙zł w˙zamożnych. Ślubowi bądź pogrzebowi towarzyszy ofiara od 200 do 700 zł. Mniejsze towarzyszą chrztom: od 20 do 250 zł. Autorzy raportu wyliczyli, że dochody duchownych z pracy duszpasterskiej w parafii wahają się od 800 do ok. 5500 zł miesięcznie. Średnio wynoszą 1,5 - 2,5 tys. zł. Niemal, co drugi kapłan jest zatrudniony w szkole, jako katecheta na jakiejś części etatu, otrzymując za to kilkaset złotych. Księża z zarobionych pieniędzy płacą podatki na rzecz diecezji, składają się na fundusz wspierania księży emerytów, chorych kapłanów, na misje i na seminaria duchowne. Spłacają też koszta związane z ich wykształceniem z czasów seminarium. Przekazują też datki na diecezjalne dzieła charytatywne, np. Dom Samotnej Matki czy klasztory klauzurowe. Od księży z parafii pracujących w duszpasterstwie urząd skarbowy wylicza zryczałtowany podatek dochodowy (inne stawki są dla wikariuszy i dla proboszczów), biorąc za podstawę liczbę mieszkańców w parafii i miejsce położenia parafii (wiejska czy miejska). Wysokość ryczałtu ustalana jest odrębnie na każdy rok podatkowy przez właściwy urząd skarbowy. Autorzy raportu podkreślają, że Polska jest jedynym krajem w Europie, gdzie duchowni są opodatkowani z przychodów od posług stricte duszpasterskich oraz od ofiar otrzymywanych przez nich z okazji udzielania sakramentów. Według Ministerstwa Finansów w 2010 r. duchowni wszystkich wyznań zapłacili 13,5 mln zł zryczałtowanego podatku dochodowego - czytamy w raporcie. Księża zatrudnieni na umowy o pracę podlegają takim samym zasadom podatkowym jak inni pracownicy. Kościelne osoby prawne, czyli parafie, kurie, klasztory mogą, ale nie muszą, prowadzić działalność gospodarczą. Jeśli prowadzą, muszą ją zarejestrować i płacą takie same podatki CIT, PIT, VAT jak wszystkie podmioty. Według autorów raportu niektóre parafie mają problemy ze zbilansowaniem wydatków na utrzymanie infrastruktury (prąd, gaz, żywność, remonty, wynagrodzenia dla pracowników) przy jednoczesnych zobowiązaniach podatkowych i ofiarach na różne dzieła wewnątrzkościelne (opłaty na rzecz kurii i wyznaczone cele ogólnopolskie). Znacząca część przychodów, jakie trafiają do parafii, jest przekazywana dalej i służy finansowaniu całej kościelnej struktury, począwszy od diecezji i jej instytucji, aż po prowadzone w skali międzynarodowej projekty charytatywne, oświatowe i misyjne. Można przyjąć, że mniej więcej jedna niedzielna taca w miesiącu przekazywana jest rocznie na potrzeby macierzystej diecezji. Co miesiąc większość parafii przekazuje na potrzeby swej diecezji wysokość tacy z pierwszej niedzieli lub opłatę ryczałtową liczoną od liczby parafian? Ponadto zgodnie z harmonogramem obowiązującym w poszczególnych diecezjach tace przeznaczane są m.in. na potrzeby seminarium, KUL, na budowane kościoły, Caritas, Fundusz Obrony Życia, stypendystów Fundacji "Dzieło Nowego Tysiąclecia" i wiele innych inicjatyw. Do tego dochodzą ofiary do puszek na różne ogólnopolskie cele, takie jak fundusz pomocy Kościołowi na Wschodzie, wsparcie misji, pomoc dla poszkodowanych w różnych kataklizmach itd. Raport informuje, że przychody diecezji są bardzo zróżnicowane i wahają się od miliona do kilkunastu milionów zł rocznie. Wśród wydatków diecezjalnych najpoważniejsze miejsce zajmuje utrzymanie instytucji ogólnodiecezjalnych: seminarium duchownego, kurii, domu księży emerytów, domów rekolekcyjnych czy mediów katolickich. Część przychodów diecezje przeznaczają na działalność charytatywną i na misje. Istotnym wydatkiem jest też wspieranie księży seniorów (emerytów). Raport został przygotowany przez dziennikarzy KAI, ich zdaniem jest pierwszą próbą analizy dot. finansów Kościoła w Polsce. Prace nad nim trwały od połowy listopada ub. roku do końca stycznia br. W jego opracowaniu dziennikarze KAI korzystali z informacji uzyskanych w poszczególnych kuriach diecezjalnych, z sondy przeprowadzonej w kilkudziesięciu parafiach (w Polsce jest ich 10,5 tys.), a także z danych uzyskanych w wybranych zakonach męskich i żeńskich. PAP

Bareja by na to nie wpadł Premier Tusk uwija się jak w ukropie. W jednym z dzienników mówił wręcz, że pracuje 24 godziny na dobę. Sto dni drugiej kadencji rządu mu stuknęło, a sondaże jak leciały w dół tak lecą. Udaje, więc że coś robi. Może ten pijar jeszcze raz pomoże… Tyle, że to jeden wielki cyrk. Te wszystkie konsultacje, wzywanie kolejnych ministrów na dywanik, to śmiechu warte przedstawienie. Media i gawiedź nadwiślańska otrzymują spektakl pracowitych konsultacji Donalda T. z niemniej zapracowanymi ministrami, chcącymi by Polska miodem i mlekiem spływała. A gdy się drzwi gabinetu zamkną - gospodarz i goście śmieją się do rozpuku i, wzorem protoplastów z PRL, popijają kawę z koniaczkiem. Czasami dowiadujemy się nowinek, od których aż dreszcze przechodzą. Po spotkaniu z ministrem obrony Tomaszem Siemioniakiem wiemy, że modernizowana będzie Marynarka Wojenna. W sposób szczególny, acz typowy dla obecnej ekipy. Przez likwidację. Nikt nie zaprzeczy, że nasza flota przypomina bardziej muzeum niż nowoczesną armię, ale to jeszcze nie powód by Polskę czynić bezbronną, tym bardziej, że w innych też nie pływają same superokręty. Tymczasem u nas bez żenady pod nóż idą cztery okręty podwodne typu Koben, (mimo, że MON jeszcze niedawno zapewniał, że spełniają wymagania współczesnego pola walki), dwie posowieckie korwety rakietowe typu Tarantula. I, co najciekawsze, największe i najnowocześniejsze w polskiej flocie wojennej dwie jedyne fregaty rakietowe typu Oliver Hazard Perry - „Pułaski” i „Kościuszko”, które otrzymaliśmy w darze od Stanów Zjednoczonych i które były jednostkami stałych zespołów Sojuszu Północnoatlantyckiego ("Pułaski" był m.in. na Morzu Czarnym, gdy toczyła się wojna między Gruzją a Rosją). Najważniejsze ustalenie rządowych speców od wojskowości, to likwidacja programu „Gawron”, budowy nowoczesnej wielozadaniowej korwety wykorzystującej technologię stealth, która miała być wizytówką odnowionej Marynarki Wojennej. I co z tego, skoro spec od futbolu wie, że „Gawrona” trzeba utopić, gdyż "ciągle bardzo dużo pieniędzy w polskim wojsku idzie na rzeczy, które z obronnością wprost nie mają nic wspólnego (…)." Jeśli tak to, dlaczego tak skromnie? Jeśli budowa nowoczesnej jednostki pływającej nie ma nic wspólnego z obronnością to nic prostszego niż jak najszybciej zlikwidować całą Marynarkę Wojenną. A najlepiej całą armię, gdyż wszędzie powstają projekty. To dopiero będzie oszczędność. Nie możemy być tak rozrzutni jak nasi bałtyccy sąsiedzi, którzy od kilku lat unowocześniają swoją flotę. Oni się rozwijają, a my zwijamy. Przysłuchiwałem się konferencji prasowej premiera i takiego dyletanctwa dawno nie spotkałem. „Gawron” nie jest potrzebny, albowiem zdaniem Tuska „względy militarne nie wskazują na potrzebę budowy dużych jednostek na Bałtyku", mglistą alternatywą mają być w przyszłości mniejsze platformy bojowe operujące tylko na tym akwenie. Pan premier mógłby sobie dobrać lepszych doradców, wiedziałby wówczas, że jest to trend odwrotny do tego, które prowadzą marynarki wojenne państw europejskich. Szwecja, która przez wiele lat opierała swoją flotę na małych i szybkich okrętach rakietowych wprowadza okręty wielozadaniowe, w tym korwety właśnie w technologii stealth. Flotę rozbudowują Niemcy. Rosja wprowadza do służby we Flocie Bałtyckiej Federacji Rosyjskiej pięć nowych okrętów, w tym korwety rakietowe i fregatę rakietową, Będą stacjonować pod naszym nosem, w Bałtijsku. Czym je powstrzymamy po wycofaniu fregat, gdy pozostaniemy bez dużego okrętu wojennego zdolnego razić wroga i samemu odpierać jego ataki? Chyba tylko groźną miną premiera, który wyzwie wroga na pojedynek na piłkarskie główki. Nam flota niepotrzebna, bo jest inna koncepcja. Jedynie słuszna, jakby to ujął Bareja. I awangardowa jak diabli. Marcin Idzik, wiceminister ON ds. uzbrojenia i modernizacji, zapowiedział w „Gazecie Wyborczej”, iż „będziemy raczej rozwijać siły specjalne zdolne do operowania na morzu. Już w przyszłym roku Marynarka dostanie Nadbrzeżny Dywizjon Rakietowy, zostanie, więc uzbrojona w nowoczesną broń, którą może kontrolować Bałtyk z nabrzeża.” Jakieś pomniejsze jednostki zostaną, ale podstawą będzie obrona morza z lądu. Że też na to nie wpadł nieoceniony Bareja w „Misiu”, ani dowódcy największych flot wojennych świata. Po kiego licha budować okręt, skoro można strzelać z rakiety. Nobel dla Idziaka poproszę!

A zaraz potem wiceminister przedstawia przewidywane zagrożenia na Bałtyku:

„Jeśli cokolwiek mogłoby się tu wydarzyć, to atak asymetryczny, np. na gazociąg Nord Stream.” Zaraz, zaraz… Wydawało mi się, że Polska jest przeciwna budowie gazociągu, a teraz wygląda na to, że niemiecko-rosyjskiej rury będziemy bronić do ostatniej kropli krwi, ostatnich rakiet, (których nie ma) i ostatnich okrętów, (które rychło, bo do 2018 roku będą zezłomowane). Czyżby premier Tusk podpisał z Putinem i Merkel jakieś porozumienie militarne, o którym opinia publiczna nie ma pojęcia? Wychodzi na to, że słowa Jarosława Kaczyńskiego o realizowaniu kondominijnej polityki zagranicznej uzyskały kolejne – po tzw. śledztwie smoleńskim, berlińskim hołdzie Sikorskiego, czy pakcie fiskalnym – potwierdzenie w faktach. Idzik jednak wysiada przy innym „mędrcu”. Szef prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego, były długoletni towarzysz i członek egzekutywy, uczestnik moskiewskich kursów „zabezpieczanych” przez GRU – minister Stanisław Koziej. Ten to ma koncepcję! Też mamy bronić morza z lądu, ale Koziej jeszcze obiecuje niemalże coś na kształt amerykańskich „gwiezdnych wojen”. Jakie tam rakiety, będziemy operować aparatami bezzałogowymi, robotami, powietrznymi i morskimi systemami rozpoznania? No i co przy takim Kozieju znaczy James Bond? Zero! Jest tylko jeden problem – tego typu sprzęt jest w fazie projektów państw o wiele bogatszych i rozwiniętych technologicznie niż Polska. Ale kto by się u Komorowskiego i Tuska tym „drobiazgiem” przejmował. Najważniejsze to dużo mówić, a czy mądrze, czy idiotycznie, to już bez znaczenia. Żołnierze zostaną bez sprzętu, ba - być może będą paradować na bosaka, bo właśnie zamykane są lubelskie zakłady, które od kilkudziesięciu lat zaopatrywały wojsko w obuwie. Na otarcie łez dostaną od „wadzy” po 300 złotych miesięcznie więcej, by łatwiej im się walczyło. Najlepiej przeznaczyć je na zakup okrętów z plastiku. Puszczane na wody Bałtyku będą udawać flotę realną i płynąć na spotkanie korwet i fregat wroga. Ten ucieknie gdzie pieprz rośnie! Tylko, kto tych żołnierzy będzie wspierał duchowo? Minister w poczuciu misji oszczędzania na wszystkim wyrzuca właśnie połowę ordynariuszy polowych, gdyż wojsko się zmniejsza. Zastąpią ich oficerowie polityczni? Politruków, czyli absolwentów Akademii Politycznej im. Dzierżyńskiego do zagospodarowania jest wielu. Siemoniak ma do koloru, do wyboru. Piotr Jakucki

Wynagrodzenia blogerów Wśród blogerów wrze. Coraz częściej zadają pytanie: dlaczego portal blogerski zarabia na reklamach, a bloger za swoją twórczość nie otrzymuje honorariów autorskich? Z komercyjnością portali związane są wątpliwości, co do polityki redakcyjnej (promowanie publikacji na stronie głównej), cenzury oraz jawności misji portalu i jego właściciela. Rozważmy dwa modelowe rozwiązania prowadzenia portalu blogerskiego: korporację oraz społeczność internautów.

Model korporacyjny Decyzje W modelu korporacyjnym właścicielem portalu blogerskiego jest nastawiona na zysk korporacja (głównie spółka z ograniczoną odpowiedzialnością lub spółka akcyjna). W korporacji ostateczne decyzje podejmuje jej właściciel, który najczęściej jest zewnętrznym inwestorem finansującym przedsięwzięcie. Organy korporacji, jak zarząd, czy redakcja są pośrednikami właściciela. Jak coś właścicielowi nie spodoba się to dokona zmiany zarządzających na odpowiadających jego potrzebom? Ryzyko zmiany polityki będzie zawsze istniało, z uwagi na zmienność wizji właściciela lub samą zmianę właściciela (sprzedaż korporacji). Ryzyko może zmniejszyć samoograniczenie się właściciela w formie ustanowienia np. regulaminu. Ale będzie to tylko samoograniczenie, właściciel korporacji może zmienić ustalone przez siebie reguły gry. Do własności korporacji czasami dopuszcza się niektórych blogerów. Jednak ich prawa najczęściej są ograniczone do granic iluzji szczupłością obejmowanego kapitału oraz uprzywilejowaniem akcjonariuszy założycieli, co do głosu. Inną formą współuczestniczenia blogerów w życiu korporacji są nieformalne ciała o charakterze doradczym. Ich nieformalność przekłada się na brak podstaw do stanowienia, a tym samym generalnie na słabość pozycji w strukturze korporacji.

Promowanie postów i cenzura Decyzje o wyróżnianiu postów poprzez publikację na stronie głównej najczęściej podejmuje powołana przez właściciela redakcja na podstawie własnych kryteriów zbieżnych z polityką właściciela. Uprawnienie to kusi promowaniem własnej twórczości, tym częstszym im władze redakcji mają większe ambicje medialnego zaistnienia. Uzależnienie redakcji od właściciela skutkuje również szczególnym traktowaniem jego artykułów. Gdy właściciel uzna jakieś swoje przesłanie za godne promowania, redakcja najczęściej temu się podporządkowuje pod rygorem zwolnienia. Identyczne zasady jak przy publikacji obowiązują przy cenzurze wpisów. Decyduje wola właściciela najczęściej ujawniania za pośrednictwem redakcji. Bywa, że staje się to szczególnie jaskrawe przy próbie publikacji przez blogera notek nieprzychylnych właścicielowi korporacji.

Prawa autorskie W modelu korporacyjnym przyjęło się, że blogerzy w bardzo szerokim zakresie przenoszą nieodpłatnie na korporację autorskie prawa majątkowe. W interesie finansowym korporacji leży jak najszersze eksploatowanie twórczości blogera. Jest to źródło ruchu na korporacyjnym portalu, a tym samym podstawa do uzyskiwania przez korporację przychodów z reklam. Blogerowi pozostaje satysfakcja z opublikowania wpisu. Zasady przenoszenia praw autorskich na korporację najczęściej są określone w regulaminach. Bloger przy rejestracji na portalu nie ma możliwości negocjacji warunków. Albo je przyjmuje, albo nie publikuje. Zapewnia to stabilność modelu korporacyjnego.

Przychody Reklamy są zamieszczane na portalu na podstawie umowy korporacji z reklamodawcą, w tym z agencjami reklamowymi. Przychody z reklam stanowią, zatem własność korporacji. Wysokość przychodów jest uzależniona od popularności portalu, a ta zależy, od jakości postów blogerów i liczby blogerów. Portale blogerskie plasujące się na ok. 300 miejsce w Polsce pod względem ruchu mają szansę przy aktywnej i efektywnej sprzedaży na przychody z reklam rzędu ok. 50 tys. zł miesięcznie. Osiągnięcie takiej pozycji jest możliwe nawet po kilku miesiącach działalności.

Koszty W modelu korporacyjnym o zakresie ponoszenia kosztów decyduje polityka właściciela. Właściciel oczekuje zamortyzowania się dokonanych nakładów inwestycyjnych oraz generowania nadwyżek finansowych pozwalających na wzrost wartości korporacji. Portal blogerski w modelu korporacyjnym jest tworzony najczęściej na podstawie kupionego zamówionego oprogramowania. Prawa autorskie do niego i jego koszt wpływa na zmniejszenie ryzyka powstania konkurencyjnych portali zakładanych przez niezadowolonych blogerów. W korporacji może powstać kilka centrów kosztów. Środki pochłaniają m.in. organy statutowe, redakcja i administracja. Mają one tendencję do rozrastania się i konkurencji o zasoby korporacji. Ambicje właściciela bywają większe niż biznes blogerski. Naturalną drogą rozwoju może być konglomerat medialny. Nakłady na jego stworzenie pochłaniają ewentualne nadwyżki finansowe, a często wymagają dodatkowego finansowania zewnętrznego.

Tantiemy dla blogerów Uwarunkowania funkcjonowania korporacji, jako właściciela portalu blogerskiego minimalizują szanse blogerów na wynagrodzenie za eksploatowaną przez korporację twórczość. Zasadą jest nieodpłatność.

Na drodze wyjątku dyskrecjonalną decyzją właściciela (rzadziej redakcji) mogą być wynagradzani niektórzy autorzy, zwłaszcza Ci, których twórczość generuje większy niż przeciętnie ruch na portalu. Wysokość tantiem jest wynikiem negocjacji.

Model społecznościowy Decyzje W społecznościowym modelu portalu blogerskiego podmiotem prowadzącym portal jest nienastawiona na zysk osoba prawna głównie stowarzyszenie lub spółdzielnia. Jej członkami są wszyscy blogerzy, którzy w dowolnej chwili wyrażą chęć przystąpienia do takiej społeczności. Decyzje podejmowane są na zasadzie jeden bloger jeden głos. Najczęstszą formą ich formalnego wyrażania jest walne zebranie udzielające absolutorium i wybierające władze statutowe. Internet umożliwia również podejmowanie decyzji przez głosowanie blogerów w innych sprawach tradycyjnie rozstrzyganych przez organy kadencyjne.

Promowanie postów i cenzura W modelu społecznościowym decyzje o promowaniu postu podejmują czytelnicy i blogerzy. Decyzja jest zalgorytmizowana. Jej kryteriami jest ruch wygenerowany przez post, ocena innych blogerów oraz publicznie znane tematy (tagi) promowane danego dnia.

Cenzura jest ograniczona do przypadków naruszenia prawa.

Prawa autorskie W społecznościowym modelu portalu blogerskiego, bloger udziela portalowi licencji wyłącznie do publikacji utworu na portalu. Licencja ma charakter odpłatny. Inne ekspozycje utworu wymagają odrębnej zgody blogera i ustalenia ich warunków, w tym finansowych. Autor ma pełną swobodę eksploatacji swojego utworu poza portalem blogerskim.

Przychody W modelu społecznościowym podmiotem uzyskującym wpływy z reklam jest nienastawiona na zysk osoba prawna. Udział blogerów w przychodach z reklam zapewnia korzystne sprzężenie zwrotne. Im artykuły będą lepsze, im będzie ich więcej, im będzie czytało ich więcej czytelników, tym ruch na portalu wzrośnie, wzrosną wpływy z reklam i wynagrodzenie blogera. Informacja o pozyskanych przychodach, wygenerowanym ruchu jest dostępna dla blogerów on line.

Koszty Koszty w społecznościowym portalu blogerskim są ograniczone stricte do prowadzenia portalu. Dzięki zautomatyzowaniu podejmowania decyzji redakcyjnych oraz braku pozaportalowych ambicji można je poważnie ograniczyć. Ograniczone są również nakłady na infrastrukturę informatyczną, którą można oprzeć na rdzeniu zbudowanym wokół systemu do zarządzanie treścią (CMS) na licencji otwartej. Koszty są poddawane ocenie społeczności blogerów w statutowy sposób. Informacja o nich jest dostępna dla blogerów on line.

Tantiemy blogerów Model społecznościowy zakłada reorientację portalu na blogerów. Zapewnienie im wynagrodzenia za prawa autorskie staje równie ważnym celem jak samo umożliwienie publikacji w medium elektronicznym. Źródłem wynagrodzenia jest nadwyżka przychodów z reklam nad oszczędnie ponoszonymi kosztami. Najlepsi blogerzy zapewniają portalowi ok. 5 % ruchu. Przy portalu plasującym się na ok. 300 miejscu w Polsce pod względem ruchu umożliwia to uzyskiwanie wynagrodzenia za prawa autorskie rzędu ok. dwóch tysięcy złotych miesięcznie.

Tantiemy autorskie są preferencyjnie opodatkowane. Zryczałtowany koszt uzyskania przychodu wynosi 50 %. Dzięki temu efektywna stawka podatku dochodowego od osób fizycznych jest na poziomie 9 %.

Dyskusja Czy powinna powstać społecznościowa alternatywa dla modelu korporacyjnego? Czy jej powstanie zrodziłoby nową, jakość w internecie? Czy w relacjach z komercyjnymi portalami zadziałałby efekt synergii, czy rozpoczęłaby się konkurencja? Rozpoczynamy dyskusję w formie komentarzy Tomasz Urbaś

Wałęsów dwóch Lech Wałęsa podaje coraz to kolejne wyjaśnienia zagadek z przeszłości swojej i III RP, i ciekawe jest, że im bardziej, kto Wałęsie wierzy, tym bardziej stara się nie zauważać jego aktywności w tej kwestii. Oddane Wałęsie ośrodki zupełnie przemilczały wczorajszą sensacyjną wypowiedź na blogu ojca-współzałożyciela III RP, w której wyjaśnił on jedną z największych tajemnic naszej historii najnowszej, a mianowicie, w jaki sposób dostał się na strajk sierpniowy. Jak wiemy, kanoniczna wersja legendy mówi o przeskoczeniu przez mur, z tym, że nikt, z samym Wałęsą na czele nie był w stanie wskazać, w którym miejscu ten mur przeskoczył, a jak już wskazał, to okazało się, że nigdy tam żadnego muru nie było? Jest też druga wersja − że kiedy strajk wybuchł, Wałęsę w trybie pilnym dowieziono do stoczni motorówką Marynarki Wojennej. Tę drugą wersję uwiarygodniali nie tylko liczni bohaterowie historycznego wydarzenia, ze śp. Anną Walentynowicz na czele, ale też byli oficerowie służb wojskowych, których wypowiedzi przypomniano przy okazji odkrycia w sejmowym archiwum donosów TW „Bolek”. I stąd właśnie wczorajsze oświadczenie. Trzeba przyznać, że tym razem Wałęsa potraktował dociekliwych z niezwykła jak na niego łaskawością. Nie twierdzi, że to wszystko łajdacy, którzy ryją pod nim, bo mu zazdroszczą sławy. Wyjaśnia, że świadkowie po prostu widzieli przygotowanego przez bezpiekę sobowtóra. Odkrycie, że już na początku strajku, gdy nic jeszcze nie wskazywało, że mało dotąd znany elektryk odegra w nim ważną rolę, i że strajk ten przyniesie większe reperkusje niż inne protesty, od kilku tygodni wybuchające i szybko gaszone podwyżkami w różnych miejscach Polski, ba − gdy nawet nikt nie wiedział, że Wałęsa dostał się do stoczni, bo nikt go przecież podczas przeskakiwania płotu nie zauważył − bezpieka miała już przyszykowanego sobowtóra Wałęsy oraz, jak twierdzi noblista, plan zamordowania oryginału i zastąpienia go ową „matrioszką”, każe na nowo przemyśleć cała historię ostatniego trzydziestolecia. Przede wszystkim, pod kątem znalezienia odpowiedzi na pytanie: co z tym sobowtórem działo się dalej? Innymi słowy: który Wałęsa był który? Krótko po swym przybyciu (przywiezieniu?) do stoczni przyszły symbol narodowy gasi strajk, podpisując z dyrekcją porozumienie płacowe. Jednak zaagitowani przez kobiety na bramach stoczniowcy odmawiają, chcą strajkować dalej − i wtedy Wałęsa staje na ich czele, rozpoczynając swą drogę na szczyty. To jeszcze ten prawdziwy, czy już ten podstawiony? A który z Wałęsów, jako prezydent, oficerów zaangażowanych w akcję dowiezienia sobowtóra do stoczni (podobnie zresztą jak i tych, którzy mieli do czynienia ze sprawą „Bolka”) obsypywał awansami i zaszczytami? Wydaje się logicznie, że prawdziwy Wałęsa nie miałby powodów tego robić, podobnie, jak nie kazałaby niszczyć dokumentów w stoczni i swej byłej szkole. Więc sobowtór? Jeśli tak, gdzie był wtedy prawdziwy Wałęsa, i gdzie dzisiaj jest sobowtór? A może Wałęsa A zmienia się w Wałęsę B pod wpływem jakichś okoliczności − kwadry księżyca, naciśnięcia guzika na pilocie? − jak Stephensonowski doktor Jekyll w pana Hyde’a? Taka hipoteza może brzmi fantastycznie, ale znakomicie tłumaczy szereg niewyjaśnionych dotąd faktów. Na czele z tym najważniejszym, który właśnie sprawia, że legion obrońców Wałęsy tak uporczywie pozostaje głuchy na jego własne kolejne wyjaśnienia. A mianowicie z pytaniem, któremu z Wałęsów przekazali komunistyczni generałowie władzę nad Polską w roku 1989: temu „społecznemu”, czy swojej własnej „matrioszce”? Może przynajmniej część energii zużywanej na opluwanie szukających prawdy historyków i dziennikarzy zechcą obrońcy Wałęsy zużyć na wyjaśnienie ujawnianych przez niego sensacji − nie tylko tej wczorajszej? RAZ

Putinizacja rządzenia posuwa się coraz dalej

1. Codziennie odbywają się spotkania Premiera Tuska z ministrami jego rządu, a po nich kolejne konferencje prasowe, na których odbywa publiczna ocena ich trzymiesięcznej działalności. Wprawdzie ministrowie nie są jakoś ostentacyjnie łajani za swoje wpadki (a jest ich, co niemiara), ale wyraźnie widać, z którego z nich Tusk jest zadowolony, a z którego zdecydowanie mniej. Ba ministrowie mają publicznie stawiane przez Premiera Tuska zadania na przyszłość i w obecności kamer i mikrofonów zobowiązują się je wypełniać. Dziennikarze stawiają się licznie na tych konferencjach prasowych i są zawiedzeni, że premier nikogo nie dymisjonuje, bo wydawało się im po jego zapowiedziach, że niektóre ministerialne głowy jednak spadną.

2. Dziwne, że do tej pory żadnemu dziennikarzowi nie przyszło do głowy, żeby zapytać, w jaki sposób Premier Tusk kieruje, na co dzień pracami Rady Ministrów, skoro ministrowie dostają od niego dyspozycje, dopiero po 3 miesiącach od zaprzysiężenia? Kolejne pytanie do premiera to czy taki publiczny sposób rozliczania ministrów z wykonywania obowiązków, a także wyznaczania im zadań na przyszłość, jest praktykowany szeroko w demokracjach europejskich? Wreszcie czy taki sposób kierowania jakimkolwiek zespołem pracowniczym jest opisany w literaturze poświęconej zarządzaniu zespołami ludzkimi i czy jest zalecany do stosowania w kierowaniu państwem?

3. Wydaje się, że postawienie takich pytań premierowi zarządzającemu 40 milionowym krajem, mogłoby spowodować jego otrzeźwienie, ponieważ kontynuując tego rodzaju praktyki, nieuchronnie przesuwa nas w stronę Rosji, jeżeli chodzi o praktykę rządzenia. Tego rodzaju publiczne rozliczanie ministrów wprowadził, bowiem najpierw Prezydent Putin, a później je kontynuował, jako premier Rosji. To w obecności kamer na skutek karcących wypowiedzi Prezydenta Putina, ministrowie podejmowali korzystne dla ludzi decyzje, podpisywali dokumenty unieważniające prywatyzacje, albo dokumenty o podwyżkach płac.

4. U nas Premier Tusk do tego się jeszcze nie posunął, ale rzeczywiście można mieć poważne wątpliwości czy rezygnacja z finansowania korwety budowanej w polskiej stoczni dla marynarki wojennej, powinna być podejmowana i komunikowana opinii publicznej za pośrednictwem telewizji. Czy taka decyzja nie powinna być poprzedzona poważną analizą i debatami z fachowcami, skonsultowana z właściwą komisja sejmową i jeżeli jest rzeczywiście uzasadniona, zakomunikowana w pierwszej kolejności samym zainteresowanym? Czy rzeczywiście minister Mucha, powinna być pod szczególną ochroną i nie powinna być atakowana tylko, dlatego, że jest kobietą, jak to wczoraj na konferencji prasowej „zgrabnie” ujął Premier Tusk? Przecież za obecnym składem Rady Ministrów stoi tylko i wyłącznie premier Tusk, to on dobierał ministrów do poszczególnych resortów i to jego decyzjami część z nich zajmuje się sprawami, na których się kompletnie nie zna. Toż to sam Premier Tusk uzasadniał kandydaturę Pani poseł Muchy na ministra sportu znajomością języków obcych i aparycją, szczególnie w kontekście mistrzostw piłkarskich Euro 2012.

5. Momentami można odnieść wrażenie, że Premier Tusk, przeprowadzając tego rodzaju spektakle, kpi z dziennikarzy, którzy uczestniczą w tych przedstawieniach, a za ich pośrednictwem kpi wprost z wyborców. Najwyższy czas, aby tego rodzaju spektakle piętnować, bo nawet te putinowskie w Rosji spotykają się z coraz większym oburzeniem. U nas zarówno dziennikarze jak i opinia publiczna, ciągle pozwalają, żeby z nich drwić Zbigniew Kuźmiuk

USS ENTERPRISE - Operacja Fałszywej Flagi? Poniżej informacje o bardzo niepokojących wydarzeniach, jakie mają miejsce w rejonie Zatoki Perskiej. Amerykanie planują sprowadzić do zatoki przestarzały atomowy lotniskowiec USS Enterprise, okręt jest przeznaczony do złomowania w przyszłym roku. Prawdopodobnie planowana jest tzw. operacja fałszywej flagi, jako usprawiedliwienie ataku na Iran. Czym jest tego typu operacja? Otóż przeprowadza ją strona zainteresowana wymuszeniem na opinii publicznej zgodny na różnego typu akcje własnymi siłami przeciw własnym celom. To może dziwne brzmieć, ale akcja na wieże WTC to była klasyka operacji fałszywej flagi. Amerykańskie siły specjalne przeprowadziły ją przeciwko własnym obywatelom w celu zaakceptowania przez tychże obywateli światowej wojny z terroryzmem. Bez tej akcji nie mielibyśmy wojny w Iraku i Afganistanie, nie było by podstaw do usprawiedliwiania odbierania wolności obywatelskich w imię walki z powszechnym terroryzmem. Teraz mamy bardzo podobną sytuację, przestarzały okręt wojenny w rejonie zwiększonego napięcia. Idealny cel do zaatakowania lub zatopienia. W wypadku zatopienia odpadają koszty złomowania okrętu, które mogą przekroczyć wartość pozyskanego z niego złomu, przypominam to atomowy okręt. W sumie mamy kilka pieczeni na jednym ogniu:

1. "zutylizowany" przestarzały okręt 2. "pretekst" do ataku na Iran 3 katastrofę ekologiczną w bezpośredniej bliskości nieprzyjaciela. Same plusy, minusów nie widać.

http://zmianynaziemi.pl/wideo/operacja-falszywej-flagi-czy-mozliwe-ze-amerykanie-chca-zatopic-swoj-lotniskowiec

Niedawno informowaliśmy o tym, że w marcu 2012 w rejonie Zatoki Perskiej pojawi się kolejny amerykański lotniskowiec USS Enterprise. Powstała pewna teoria wedle, której okręt zmierza tam w celu zatopienia lub bycia zaatakowanym. Ma to stanowić pretekst do wojny z Iranem. Sprzeciw Rosji i Chin odnośnie interwencji w Iranie stanowi kłopot dla USA i Izraela. Już dawno docierały sygnały, ze może dojść do prowokacji, której efektem miałoby być przedstawienie interwencji, jako odpowiedź na jakieś wydarzenie o znaczenie militarnym. Wtedy taka wyższa konieczność mogłaby teoretycznie neutralizować sprzeciw obu mocarstw sceptycznie podchodzących do interwencji w Iranie. Znamy to dobrze z przeszłości, kiedy podobne spektakularne wydarzenia powodowały zbrojne, niby odwetowe, akcje armii USA. Wojna w Afganistanie jest dobrym tego przykładem. Przecież i atak na Pearl Harbour i na WTC spowodował rozpoczęcie wojny. Zwolennicy teorii Fałszywej Flagi wskazują właśnie na Pearl Harbour, jako przykład takiej operacji. Rzeczywiście dziwnym trafem wtedy do pacyficznego portu przybiło kilka wręcz muzealnych okrętów, które poszły na dno. Amerykanie nie stracili żadnego z nowoczesnych jak na tamte czasy lotniskowców. Wiemy na pewno, że USS Enterprise jest na służbie od 50 lat. Ten lotniskowiec ma być zresztą wycofany w przyszłym roku i zastąpiony supernowoczesnym, USS Gerald Ford. Czy to możliwe, że USS Enterprise zostanie zaatakowany lub nawet zatopiony? Niestety to całkiem prawdopodobny scenariusz, bo koszty złomowania napędzanego ośmioma reaktorami kolosa *) mogą być znacznie wyższe niż jego zniszczenie w walce. Amerykanie mogą liczyć na to, że taki spektakularny akt wojny zamknie usta Rosji i Chinom i umożliwi im podbicie Iranu.

*) Ale te 8 reaktorów pod morzem – to może być lepsze, niż Fukushima... MD

Zresztą wystarczy mieć pamięć dłuższą niż rybka akwariowa, aby zobaczyć podobieństwa propagandy poprzedzającej wojnę w Iraku do tej, jaką słyszymy dzisiaj. Co za różnica czy mówimy o broni masowej zagłady czy o broni atomowej? To jest nadal ta sama retoryka a poszukiwania mitycznej broni już po podbiciu Iranu będą pewnie przypominać te z Iraku i skończą się rozłożeniem rąk i głupimi uśmieszkami. Niektórzy idą jeszcze dalej w przewidywaniu rozwoju wypadków w okolicy Zatoki Perskiej. Przypominają oni izraelski atak na amerykański okręt USS Liberty w 1967 roku. Ten atak został początkowo przypisany Egiptowi, który był w stanie wojny z Izraelem. Można wysnuć wniosek, że celem tej operacji izraelskiej było włączenie USA w bezpośredni konflikt zbrojny. Gdy to się nie udało a dowody na atak Izraela zostały ujawnione stwierdzono, że atak był pomyłką, bo okręt wzięto za egipski. Ta sprawa wskazuje na to, że takie wydarzenia miały miejsce w przeszłości, więc i tym razem może do nich dojść. Można sobie wyobrazić atak z wykorzystaniem łodzi podwodnych, który będzie wyglądał tak jakby wykonali to Irańczycy. Może lotniskowiec wcale nie ma zostać zatopiony tylko po prostu zaatakowany. Informacje o tej hipotetycznej operacji są powielane w Internecie w bardzo dużej ilości kopii. Jak sami mówią autorzy tego anonimowego przesłania, robią to po to, aby zdemaskować te plany i uczynić je powszechnie znanymi, co ma realnie obniżyć szanse na skuteczne przeprowadzenie tego planu.

filmik opowiadający o podejrzeniach w tej sprawie:

http://www.youtube.com/watch?v=KWqVHmVQErY&feature=player_embedded

Zmianynaziemi.pl

Dom energooszczędny – ale ROZSĄDNIE Zaduch i wilgoć zamiast ciepłych ścian?

http://www.ekonomia24.pl/artykul/709844,829650-Kiedy-dom-oszczedza-energie.html?p=1

Czy wystarczy dom zbudowany 20 lat temu przykryć warstwą styropianu czy wełny, by budynek był ciepły? Nic bardziej mylnego Jaki dom można nazwać energooszczędnym? Krzysztof Piontek: Dom energooszczędny to taki budynek, który do jego komfortowej eksploatacji nie wymaga dużej ilości energii, szczególnie pochodzącej ze źródeł nieodnawialnych. Rozwiązania konstrukcyjne i materiałowe takiego domu podporządkowane są, bowiem racjonalnej gospodarce energią wewnątrz budynku. Jednak niemal równie istotne jest odpowiednie użytkowanie takiego budynku. Jego mieszkańcy muszą mieć świadomość, że część ich działań może sprzyjać energooszczędności (np. obniżanie temperatury w nocy, maksymalne wykorzystywanie oświetlenia słonecznego), a część może powodować niepotrzebną utratę energii (np. długotrwałe wietrzenie pomieszczeń w chłodne dni). Poza tym domy energooszczędne wykorzystują różne dostępne formy kumulacji energii, odzyskiwania (np. za pomocą rekuperatora) oraz uzyskiwania jej ze źródeł odnawialnych (np. kolektory słoneczne do podgrzewania wody użytkowej).

Jakie wskaźniki mówią, że mamy do czynienia z budynkiem oszczędzającym energię? Współczesne normy przewidują, że nowo budowany dom mieszkalny powinien zużywać rocznie 90 - 120 kWh/m2. Ale zapotrzebowanie budynku energooszczędnego powinno być o 30 – 50 proc. mniejsze. Natomiast przeciętny dom jednorodzinny, wybudowany w Polsce 20 – 30 lat temu, zużywa rocznie 150 – 200 kWh/mkw.

O czym trzeba pamiętać, budując dom, który ma być w przyszłości energooszczędny? Przede wszystkim należy uwzględnić kilka podstawowych zasad: – budynek musi mieć zwartą bryłę, co zmniejsza powierzchnię ścian zewnętrznych, – dach powinien mieć możliwie prostą konstrukcję (np. dwuspadowy lub płaski), – przegrody zewnętrzne, (czyli ściany, okna, dach) powinny mieć odpowiednią termoizolacyjność (współczynniki przenikania ciepła dla domu energooszczędnego: ściana zewnętrzna U = 15 – 20 W/m2 *K; okna U = 1 – 1,5 W/m2 *K),

– powinna zostać zastosowana wentylacja mechaniczna z rekuperatorem, dzięki czemu można odzyskać ponad połowę ciepła z powietrza wywiewanego z budynku,

– dom powinien wykorzystywać warunki terenowe, np. do osłony przed wiatrem,

– wnętrze domu powinno być tak rozplanowane, by pomieszczenia, w których temperatura powinna być wyższa, znalazły się po nasłonecznionej stronie, natomiast pomieszczenia chłodniejsze (pomieszczenia gospodarcze, spiżarnia, garaż) należy zaplanować od strony północnej.

Co ma największy wpływ na utrzymanie odpowiedniej temperatury wewnątrz domu, a co za tym idzie – na energooszczędność budynku? Powszechnie uważa się, że podstawowe znaczenie dla komfortu cieplnego budynku mają ściany zewnętrzne i ich odpowiednie docieplenie. To fundament, ale trzeba także spełnić inne warunki, żeby w domu było ciepło. Budynek funkcjonuje, jako układ wielu elementów i tak należy go traktować. Oprócz ocieplenia ścian i dachu należy zadbać o to, by ograniczyć tzw. mostki termiczne, czyli miejsca, w których wymiana ciepła odbywa się szybciej. Mostki cieplne powstają przede wszystkim tam, gdzie stykają się różne materiały (o różnych parametrach cieplnych), np. w miejscach połączenia ścian ze stropami czy osadzenia okien. Miejsca te trzeba szczególnie dokładnie wykonywać i izolować.

Jakie znaczenie ma rodzaj materiału konstrukcyjnego (beton komórkowy, ceramika, keramzyt lub drewno) czy zastosowanej izolacji (wełna mineralna lub styropian) przy ocenie, czy dom jest energooszczędny? Jedynie na podstawie użytego materiału nie da się w sposób jednoznaczny ustalić, czy ściana jest „ciepła" czy nie. Praktycznie z każdego materiału da się zbudować przegrodę o odpowiednim współczynniku przenikania ciepła. Oczywiście niektóre materiały, ze względu na swoje właściwości, lepiej się do tego nadają niż inne (dobre np. beton komórkowy, ceramika poryzowana, keramzytobeton, bale drewniane), jednak najważniejsze jest zastosowanie właściwej technologii (dobranej przez architekta lub konstruktora) oraz jakość wykonania takiej przegrody. Nawet najlepsze materiały, o znakomitych właściwościach, nie zapewnią efektu, jeśli wykonawca wybuduje z nich ścianę niedbale lub wręcz niezgodnie z zasadami sztuki budowlanej.

Czy wystarczy dom zbudowany 20 lat temu przykryć 15-cm warstwą styropianu czy wełny, aby budynek był ciepły? Oczywiście nie. Bardzo ważny jest stan ścian, które będziemy ocieplać. Jeśli są zawilgocone, trzeba je osuszyć, pozbyć się zagrzybienia itd. Istotne znaczenie ma ustalenie, jaka technologia będzie odpowiednia, np. w niektórych przypadkach właściwsze będzie docieplenie zewnętrzne, w innych zaś uzyskanie dobrych parametrów będzie wymagało wyspecjalizowanej technologii, np. w przypadku budynków zabytkowych czy o nietypowej konstrukcji.

Nie można także zapominać, że stare budynki bardzo często nie są przystosowane do zwykłego obłożenia warstwą izolacyjną czy wymiany starych okien na nowoczesne, szczególnie zbyt szczelne. Każda izolacja wpływa na tzw. oddychanie ścian oraz mikroklimat wnętrza. Oprócz doboru technologii trzeba także zadbać o właściwe wykonawstwo. Niefachowo położona izolacja nie tylko nie spełni założeń projektu, ale może nawet pogorszyć warunki termiczne budynku – np. przez stworzenie nowych mostków cieplnych czy zawilgocenie warstwy izolacji.

Największy grzech ocieplających domy już istniejące? Myślę, że największym błędem jest zbyt oszczędne podejście do termomodernizacji. Tani materiał, tani wykonawcy, niedopasowana technologia, a w efekcie zamiast komfortu cieplnego we wnętrzach panuje zaduch i wilgoć.

Zasady termomodernizacji Ocieplając, nie przesadzaj. Z jednej strony skromne docieplenie ścian obniży, co prawda dość znacznie koszt jego wykonania, jednak koszt eksploatacji budynku będzie wyższy. Z drugiej strony nadmierne docieplenie nie tylko będzie zbyt drogie w stosunku do korzyści wynikających z tańszego ogrzewania, ale także może doprowadzić do zwiększonej wilgotności izolowanych ścian, co skutkuje często powstawaniem zacieków i grzybów. Zarówno w przypadku domów nowo budowanych, jak i budynków starych konieczne jest dokładne przeanalizowanie możliwości i potrzeb. Izolacja dla samej izolacji nigdy nie zda egzaminu. Niezbędne jest kompleksowe podejście do tej sprawy obejmujące oprócz położenia warstwy styropianu czy wełny mineralnej także modernizację wentylacji, wymianę okien, usunięcie lub ograniczenie wpływu mostków termicznych itd. Krzysztof Piontek

TRUDNA DEMOKRACJA Mąż Carli Bruni stwierdził, że referendum w sprawie podpisania europejskiego paktu fiskalnego nie wchodzi w grę, bo… umowa jest zbyt skomplikowana!!!

www.wyborcza.pl/1,75248,11241141,Sarkozy__referendum_w_sprawie_paktu_fiskalnego_wykluczone.html

Za to wybory prezydenckie, które w kwietniu mają odbyć się we Francji są proste. Ale może już niedługo okaże się, że nawet taki wybór jest dla obywateli zbyt skomplikowany. Póki, co Pana Sarkozy ma w jego kampanii wyborczej wspierała Pani Merkel. Ciekawe, czy obywatelom to wybór ułatwi, czy utrudni? Kiedyś były cenzusy wyborcze. Może wprowadzić teraz cenzus ze zrozumienia paktu fiskalnego. Ale nie jakiegoś tam „zrozumienia”. Tylko takiego „właściwego zrozumienia”. I wtedy Pan Sarkozy będzie nadal mógł szczytować z Panią Merkel i innymi „przywódcami” Unii Europejskiej. Komentować się już tego nawet nie chce. Ale odnotować trzeba. Gwiazdowski


Wyszukiwarka