POLITYKA Prawdziwa twarz Kopciuszka

ARTYKUŁ Z „POLITYKI „ 2000r. - Barbara Pietkiewicz

Adopcja to fascynująca forma rodzicielstwa, ale też bardzo ryzykowna!

Pomogłam w przysposobieniu przynajmniej piętnaściorga dzieci gorąco do tego namawiając wahających się, bezdzietnych lub mających własne dzieci przyjaciół, znajomych i ich znajomych. Odszukałam telefony w starych notesach. Zatelefonowałam do dziewięciu rodzin. Do pozostałych bałam się już dzwonić.

Zadzwoniła do mnie pani X. – Moja córka wychodzi dziś za mąż – powiedziała. – Ma pani w tym udział. Przed dwudziestu laty przeczytałam pani artykuł o adopcji. Popłakaliśmy się z mężem. Przyjęliśmy do rodziny dziewczynkę i kochaliśmy ją bardziej od syna, którego urodziłam. Zniszczyła nam życie.

Napisałam wiele tekstów o adopcji. Widziałam w domach dziecka setki dzieci, klejących się do każdego, kto bodaj zatrzyma na nich dłużej wzrok. „Weźcie je, otoczcie miłością i opieką” – pisałam. Nie miały nikogo na wyłączność przez pierwsze lata życia i dlatego chorują. Trzeba się nauczyć postępowania z takim dzieckiem, trzeba wiedzy, cierpliwości, a nade wszystko miłości. Witaminy „M”, która czyni cuda.

Nie tylko pisałam, pomagałam adoptować. To byli doprawdy świetni ludzie. Mądrzy, przyjaźni światu, niebiedni:

właśnie tacy przeważnie adoptują dzieci. Mniej altruistyczni a zasobni jeżdżą opalać się na Goa albo szczerze i uczciwie mówią, że nie wiedzą, czy mieliby serce dla cudzego. Albo ich zwyczajnie nie stać.

„Moje” dzieci świetnie się rozwijały i rosły. Później kontakty z ich rodzicami rozluźniły się, oni wyraźnie ich ze mną nie szukali.

Jak dwie połówki

Anna B. wzięta w drugim roku życia z domu dziecka w Stargardzie Szczecińskim kierowanego przez ówczesnego dyrektora, który z pewnością oddał do adopcji więcej dzieci niż sierocińce z kilku województw razem wzięte. Pamiętam pokój przygotowany na jej przyjęcie u doktorostwa B. – w różowe paski. Matka i dziecko przylgnęły do siebie jak dwie połówki szukające się po świecie. Pani B. mówiła, że tęskni za nią, jak musi wyjść bodaj na zakupy, na godzinę, na pół.

Spotkałam 10-letnią Annę na nartach. – Słabo się uczy, ale to się zmieni – powiedziała jej mama. – Najgorsze, że ucieka z domu po lekcjach. Urządziliśmy jej stół do ping-ponga w piwnicy. Ma projektor, może zapraszać koleżanki. I nic. Szukamy jej godzinami po osiedlu. Psycholog orzekł, że to ich wina. – Coś w waszym wychowaniu szwankuje – zawyrokowałam i ja. – Nie uciekałaby, gdyby było inaczej. Pani B. spuściła głowę.

Anna po dziesięciu latach. Skończyła podstawówkę, obłożona korepetycjami. – Nie jest zdolna, ale zaakceptowaliśmy to – mówi matka. Poszła na kursy fryzjerstwa. Marzyła o tym zawodzie. Wyrzucono ją z praktyki w zakładzie, bo kradła. Zewsząd ją za to wyrzucają. Nie musi kraść. Dostaje większe kieszonkowe niż drobne sumy, które wyciąga z torebek klientek. – Sami też chowamy przed nią pieniądze. Nigdy nie miała do czynienia ze złodziejami, nikt w środowisku, w którym wyrosła, nie kradnie. Nudzi ją towarzystwo siostrzeńców, dzieci znajomych, woli chłopaków i dziewczyny spod sklepów z piwem. – Nałogowo pali, choć u nas nikotynizm obłożony jest anatemą.

Namiętnością jej życia jest dyskoteka i nic więcej. Bardzo się o nią boimy. Co takiego zrobiliśmy złego? Gdzie nasza wina, gdzie błąd?

Matka Sebastiana R. nie jest skłonna do wynurzeń. Ojciec duszę by za niego oddał. Był dla syna ojcem, kumplem, przyjacielem. Uwielbiał go. W szesnastym roku życia Sebastian zaczął okradać samochody. Przedtem dręczył zwierzęta. – Nie było chyba niczego takiego, czego by nam oszczędził – mówi matka. Ojciec nie mógł się z tym pogodzić. Zmarł na zawał. Matka podzieliła mieszkanie na dwie kawalerki. Wie, że Sebastian ostatnio siedział. Nie chce go znać.

Z Gracją właściwie wszystko jest dobrze – mówi jej matka, tłumaczka. Skończyła prywatne liceum. Zna angielski, bo ze względu na dziecko rozmawiali z mężem w tym języku. Wyrosła na ładną pannę. Powiedziała, że dalej uczyć się nie będzie. Bo to nie ma sensu. Ciągle gdzieś chodzi, ktoś podwozi ją i odwozi drogimi samochodami. Zaczęła pracować w agencji towarzyskiej wciągnięta przez koleżankę. – Kiedyśmy ją błagali, żeby przestała to robić, powiedziała, że to zawód taki sam dobry jak inny i ona go lubi. Ale w domu nadal jest taka jak dawniej – miła, dobra, serdeczna, ciągle mamuńciu i mamuńciu.

Antoni też jest taki – serdeczny i miły. Był w dziesięciu zawodówkach, żadnej nie skończył, bo nałogowo wagaruje. Matka kryła go jakiś czas przed ojcem, chodziła do psychologów, prosiła, błagała. Wydało się, kiedy obrabował sklep. Jest teraz drobnym pijaczkiem. Na noc przychodzi do domu. Otrzyma po śmierci rodziców piękną willę pod Warszawą, pełną starych pamiątek, zbieranych przez kilka pokoleń.

Adrian, syn terapeutki, pije. Policja zabrała mu prawo jazdy za prowadzenie samochodu po pijanemu. Córka uwielbia dyskoteki. Żadne nie skończyło szkoły średniej mimo wszelkiej pomocy ze strony rodziców. – Kiedy wiele lat temu studiowałam psychologię – mówi dr N., ich matka – panował pogląd, że człowiek jest taki jak środowisko, w którym się wychowuje. Podkreślano wagę urazów i złych doświadczeń z dzieciństwa, jakby zakładając, że jednakowo traumatycznie spływają one na każde dziecko, jakby dzieci rodziły się identyczne, a kształtowały je tylko doświadczenia. Te dobre w rodzinach miały zmyć wszelkie złe, jak brudną plamę ze skóry.

Schemat Kopciuszka

„Pisanie o genetycznym obciążeniu dzieci było dotąd swoistym prasowym tabu. Także w innych krajach obowiązywał schemat biednego Kopciuszka, który wprowadzony do krainy miłości rozkwita jak szlachetna róża – pisał przed rokiem angielski „The Times”. – Bo cóż za małostkowość psuć wydarzenie równie wielkie i szczęśliwe jak adopcja obawami o jakieś geny. Wszystko można naprawić miłością”. Nie wszystko.

Przed wojną adopcje bywały rzadkością. Jeśli dokonywano usynowień, to tylko w obrębie rodziny. Na ogłoszenie „przyjmę chłopczyka na wychowanie”, dane w przedwojennym piśmie dla kobiet „Bluszcz” przez warszawską mieszczankę, przyszło ponad 100 biednych kobiet pragnących dla dziecka lepszego losu, a zdarzenie zostało przedstawione w tygodniku jako akt wyjątkowego miłosierdzia ze strony owej dobrej pani.

Adopcja jako zjawisko społeczne pojawiła się w czasie wojny i po niej. Tysiące sierot znalazło wtedy swój nowy dom albo miejsce w sierocińcu, który różnił się już od przedwojennych wzorów, miejsca gdzie sieroty obejmowano „boskim miłosierdziem i ludzkim”. Teraz państwo miało po prostu obowiązek te sieroty wychować. W latach późniejszych, kiedy śmierć rodziców przestała być w życiu dzieci zdarzeniem statystycznie częstym, pojawiły się sieroty społeczne, pochodzące z rodzin, w których tradycją od kilku pokoleń był alkohol, przemoc, konflikty z prawem i wykształcenie niewiele odbiegające od analfabetyzmu. Dzieci z tych rodzin zabierano w przeświadczeniu, że dom dziecka będzie dla nich życiową szansą. Spostrzeżono jednak, że jest tylko szansą biologiczną: daje wikt i opierunek, pomaga w marnym wykształceniu, a wielu wychowanków kiepsko sobie radzi, wracając zresztą do kryminogennego środowiska, bo z innym nie miało styczności.

Od lat 70. rozpoczęła się szeroka adopcja sierot społecznych przez rodziny uznane przez odpowiednie czynniki za społecznie poprawne. Badano, czy zdrowe, czy mają środki na utrzymanie, czy wolne są od nałogów. Powierzane dzieci badano pobieżnie. A najczęściej wcale. Znam przypadki adopcji dzieci z guzami mózgu, z padaczką, z ciężką chorobą nerek, o których to wadach nikt rodzinom nie powiedział. Może zresztą o nich w sierocińcach nie wiedziano (co nie oznacza, że nie ma rodziców pragnących adoptować właśnie takie pokrzywdzone przez los dzieci).

Rodzice są przed adopcją powiadamiani, że dobro dziecka liczy się przed ich dobrem, że wychowanie będzie trudne z powodu choroby sierocej, a wynik zależeć będzie od tego, czy staną oni na wysokości zadania. W wielu ośrodkach rodzice są przygotowywani do zadań wychowawczych przez oddanych sprawie fachowców i z ochotą się wszelkim treningom poddają.

Ci, z którymi rozmawiałam, ci od „moich” dzieci, mieli dotkliwe poczucie porażki, którą przeżywają także rodzice biologicznych dzieci w takich przypadkach. Lecz adopcyjni mają ponadto głębokie poczucie winy. Ich witamina „M”, choć tyle jej ofiarowali, widać była marnej jakości, jeśli biedny Kopciuszek w ich domu nie rozkwitł jak szlachetna róża, lecz wyrósł na kurwę i pijaka.

Złe ziarno, dobra gleba

Od dwóch mniej więcej lat prasa europejska zamieszcza artykuły o adopcji dalekie od ckliwych schematów z witaminą „M” w roli głównej. Weszło bowiem w życie kolejne pokolenie adoptowanych na początku lat 80. sierot społecznych. „Nie jest przypadkiem, że to właśnie teraz – pisze „The Independent” – zaczynamy sobie uświadamiać skalę tego problemu. Podobnie jest z dysleksją i przemocą domową. 20 czy 30 lat temu ludzie podejrzewali, że te zjawiska istnieją, ale skala ich była nieznana. Tymczasem okazuje się, że jedna na pięć adopcji jest nieudana. Zwłaszcza tych dzieci, które przebywały już jakiś czas w ośrodkach opiekuńczych”.

Wiele adoptowanych dzieci – pisze bez ogródek włoska „La Stampa” – pije, kradnie i włóczy się i nie ma co już tej kwestii owijać w bawełnę”.

W USA Remi Cadoret przez 20 lat badał dzieci urodzone w rodzinach mających problemy z prawem, z alkoholem oraz dzieci z rodzin nie mających problemów. Jedna i druga grupa badanych została oddana do adopcji natychmiast lub w kilka dni po przyjściu na świat. Okazało się, że dzieci z rodzin bez problemów wyrosły na ludzi nawet wówczas, gdy adopcyjni rodzice rozwiedli się albo sami zaczęli mieć kłopoty z narkotykami lub z prawem. Jeśli natomiast dzieci z rodzin z problemami trafiły do rodzin, które same stały się dysfunkcyjne, przejawiały zachowanie takie jak kradzież, oszustwa o 500 proc. częściej od poprzedniej grupy, choć i tu zdarzały się, rzecz jasna, przypadki pomyślne”. „Wynika z tego – piszą genetycy z Oxfordu Dean Hamer i Peter Copeland, autorzy książki „Geny a charakter” – że dziedziczone są nie tyle złe zachowania i agresja, ile podatność na wpływ środowiska. Złe ziarno w jałowej ziemi obumiera. Złe ziarno posiane w żyznej glebie ma całkiem spore szanse. Lecz tylko całkiem spore, nie stuprocentowe”.

Rodzice, z którymi rozmawiałam, zwracali uwagę na zastanawiającą okoliczność. Kradzieże, oszustwa wybuchały lub nasilały się wówczas, gdy dziecko doroślało i zaczynało mieć własne życie. – Jakby ktoś wymienił mu duszę – powiedziała matka Antoniego.

„Kiedy dzieci opuszczają dom rodzinny – piszą Hamer i Copeland – są mniej powodowane lub powstrzymywane tym, co wyniosły z domu. Mogą wybierać sposób życia. Ich geny nie ulegają zmianie, ale pomagają w tworzeniu sobie środowiska – dobrego lub złego. To złe środowiska, w którym wychowują się dzieci ze złym wyposażeniem genetycznym, prowadzą je przed sąd dla nieletnich. Ale to geny prowadzą najczęściej dorosłych do więzienia.

Rodzice powinni wiedzieć, że pewne procesy, którym podlegają ich adoptowane dzieci (lecz także i rodzone), nie są prostą funkcją wysiłków wychowawczych, choćby podejmowanych z wielkim sercem i w najlepszej wierze. I że nie są one sprawą wyłącznie tych dzieci wolnego wyboru”.

Lek na śmiałość

Kiedy studiowałam psychologię – mówi mama Adriana i Ewy – nie wiedziałam na przykład tego, że wpływ dziedziczności na nieśmiałość lub śmiałość jest jedną z najwyższych stwierdzonych korelacji z wszystkimi aspektami zachowania i prawie nie zmienia się w ciągu całego życia. Że poczucie ciągłej nudy, niechęć do monotonii, dramatyczna potrzeba nowych doznań i brak zahamowań jest genetycznie uwarunkowaną cechą temperamentu. „Ktoś taki – piszą Hamer i Copeland – nie boi się ryzyka, że go złapią, że zachoruje albo się uzależni”. Lub też że istnieje na przykład niewątpliwa predyspozycja genetyczna do popadnięcia w alkoholizm. Mężczyźni blisko spokrewnieni z alkoholikami pięć razy częściej stają się uzależnieni niż inni. Biologiczny syn alkoholika wychowany w rodzinie, w której się nie pije, ma taką samą szansę, jak wynika ze szwedzkich i amerykańskich badań, popadnięcia w nałóg jak wychowywany przez ojca alkoholika.

Środowisko jest niesłychanie ważną, lecz wszakże nie najważniejszą zmienną w równaniu życia, choćby z tego tylko powodu, że rodzimy się z określoną inteligencją i zdolnościami umysłowymi, a także z cechami temperamentu. W podróży przez życie będziemy jechać w samochodzie określonej marki, którego parametry techniczne niezależnie od naszych wysiłków wyznaczają nam szybkość i warunki jazdy.

Powiem „tak”

Przed z górą dwoma laty opublikowaliśmy w „Polityce” cykl artykułów pod hasłem „Zamknijmy domy dziecka”, starając się naruszyć powszechnie panujący spokój sumień. Twierdziliśmy, że najgorszym z wyjść jest utrzymywanie domów dziecka, bo nawet najlepszy sierociniec jest zły z definicji. Nasi polemiści grzmieli wtedy: o co wam chodzi, zostawcie domy dziecka w spokoju, a jeśli już coś chcecie zmieniać, to procedury adopcyjne. Przecież jest tylu wspaniałych bezdzietnych ludzi gotowych natychmiast otworzyć domy i serca przed sierotami. Wystarczy uprościć koszmarne procedury, przyspieszyć prace sądów rodzinnych, nie pieścić się ze złymi matkami i użalać nad ojcami pijakami. Odnosiliśmy się do tych nawoływań z dużą rezerwą, choć rzeczywiście zdarzają się przypadki, że z powodu nieludzkiej urzędniczej opieszałości dzieci tkwią latami w sierocińcach, a mogłyby w ramionach przybranych matek. Staraliśmy się lansować te pomysły, które zmierzają – jeśli to tylko możliwe – do powrotu osieroconych dzieci do ich naturalnych rodzin. W takim zresztą kierunku idą kraje zachodnie, przekonując, że macierzyństwa i ojcostwa można doświadczać jako przyjaciel, najlepszy na świecie wujek, serdeczna ciocia. Adopcja nie zawsze jest najlepszym rozwiązaniem – nie dla każdego dziecka i nie dla każdej rodziny, która chce i może pomóc sierocie.

Kiedy mnie jednak ktoś znowu spyta o radę, czy adoptować dziecko, odpowiem: zrób to. Adopcja jest mimo wszystko formą rodzicielstwa fascynującą i jednym z najpiękniejszych w życiu doświadczeń. Nikogo, kto pragnie dziecka, nie odstraszą żadne prognozy. Chora roślina, którą sadzimy w ogrodzie i która potem pomyślnie rośnie, cieszy bardziej niż banalna, od początku zdrowa. Rodzicom powinno się mówić o niebezpieczeństwie takiej decyzji. Przyjdzie im walczyć nie tylko z chorobą sierocą, lecz także, co się zwykle w rozmowach z nimi pomija, ze złym bagażem, które mogą wnieść do ich domu przyjmowane dzieci, bo one, na Boga, nie są białą i czystą sierocą kartą do zapisu działań ratunkowych, na końcu których jest sukces. Urodziły się już jakieś. W rodzinach, gdzie od pokoleń przemoc, zbrodnia i wódka są jak powietrze. Oni muszą o tym wiedzieć.

W Polsce od kilku lat jedna trzecia dzieci w sierocińcach przebywa tam tylko z tego powodu, że ich rodzice nie są w stanie ich wyżywić i otoczyć opieką – sami nieporadni, zagubieni, zastraszeni, nie radzący sobie z niczym w zmienionym świecie. To sieroty z biedy. Tylko z biedy. Fortuna adopcji zatoczy się być może szerokim kołem od lat 40., 50., kiedy to szły do nowych rodzin geny dobre, a nawet najlepsze – w dzieciach z wojny. Tylko z wojny.


Wyszukiwarka