515

Synkretyzm – śmiertelne zagrożenie dla naszej wiary rzymsko-katolickiej Synkretyzm to pogląd utrzymujący że nie ma jednego objawienia w historii, i że konieczne jest harmonizowanie, na ile to możliwe, wszystkich wierzeń, idei i doświadczeń religijnych aby stworzyć jedną, uniwersalną religię dla ludzkości. Synkretyzm określany jest jako „mieszanina tego co najlepsze ze wszystkich religii”, ” religia wszystkich religii” i znany jest również pod takimi nazwami jak „szerszy ekumenizm”, „większy ekumenizm” lub „duchowość globalna „. Wybitny kanadyjski pisarz katolicki John Cotter ukazuje nam w swej błyskotliwej pracy przegląd idei i struktur światowego ruchu synkretycznego, ukazuje konkretny, wymierny wpływ tego satanistycznego „wolnomularstwa w działaniu ” na nasz Kościół. Książka Johna Cottera jest wielkim ostrzeżeniem dla wszystkich katolików naszych czasów przed synkretyzmem – religią Antychrysta, religią czasów ostatecznych.

Fragmenty książki „Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami”Ewangelia według św. Mateusza, 7:15

W magazynie Sunday Visitor z 31 grudnia 1989 r. określa się synkretyzm jako „zlewanie się różnych wyznań religijnych w nowe wyznanie”. Oxford English Dictionary określa synkretyzm jako „próbę zjednoczenia lub pogodzenia odmiennych bądź przeciwstawnych treści albo praktyk, zwłaszcza w dziedzinie filozofii lub religii.” Dr W.A. Visser’t Hooft, pierwszy Sekretarz Generalny Światowej Rady Kościołów (od 1948 do 1966 roku), w swojej książce No Other Name: The Choice Between Syncretism and Christian Universalizm [Nie ma innej nazwy: wybór między synkretyzmem a uniwersalizmem chrześcijańskim] (The Westminster Press, Filadelfia, USA, 1964 oraz The SCM Press Ltd., Londyn, Anglia, 1963), pisał na str. 11:

„Słowo synkretyzm powinno być zastrzeżone dla innego typu postawy religijnej, zasługującej na to, by mieć własną nazwę, ponieważ jest tak ważnym, trwałym i szeroko rozpowszechnionym zjawiskiem religijnym. To pogląd utrzymujący, że nie ma jedynego objawienia w historii, że istnieje wiele różnych dróg do osiągnięcia boskiej rzeczywistości, że wszelkie sformułowania prawdy religijnej lub doświadczenia religijnego są ze swej natury nieadekwatnymi wyrazami tej prawdy i że konieczne jest harmonizowanie na ile to możliwe wszystkich idei i doświadczeń religijnych, aby stworzyć jedną, uniwersalną religię dla ludzkości.” Redaktor religijny wydawanego w masowym nakładzie pisma The Toronto Star, Tom Harpur, określił synkretyzm religijny jako „mieszaninę tego co najlepsze ze wszystkich religii” (The Toronto Star 20 sierpnia 1983 r.) Widzimy tu jak krok po kroku budowany jest, będący ludzkim dziełem, ekumeniczny superkościół, czym tak bardzo niepokoją się nasi przyjaciele fundamentaliści protestanccy. Ale i my, katolicy, powinniśmy być tym zaniepokojeni. „Mieszanina tego co najlepsze ze wszystkich religii” to określenie wysoce mylące, prawdopodobnie w sposób zamierzony, ponieważ implikuje ono, że Jedyny Prawdziwy Kościół, założony przez naszego Pana Jezusa Chrystusa, Prawdziwego Mesjasza, przepowiedzianego w starotestamentowym judaizmie, może być jakoś „ulepszony” przez dodanie kawałków fałszywych religii ludzkiego wyrobu, aż stanie się oczywiście zupełnie nie do poznania, co jest bez wątpienia całym celem tego doświadczenia. Synkretyzm określany był również jako „religia wszystkich religii” i jest znany pod takimi nazwami jak „szerszy ekumenizm”, „większy ekumenizm” i „duchowość globalna”. Dr Hooft tłumaczy, dlaczego synkretyzm cieszy się w obecnych czasach takim wzięciem. Na stronie 10 swojej książki pisał on:

„Oto ów dalszy powód, dla którego mówienie o problemie synkretyzmu jest na czasie. Wielu najlepszych spośród nas głęboko niepokoi się z powodu niezdolności rodziny ludzkiej, zmuszonej obecnie na dobre lub złe żyć blisko siebie, do znalezienia wspólnego etosu, wspólnej normy stosunków międzyludzkich. Rozumiemy, że etos taki musi być zakorzeniony we wspólnych przekonaniach na temat ostatecznych kwestii życiowych. Czyż nie wynika stąd, że musimy jakoś zmusić przywódców religijnych do tego, by się porozumieli i rozwinęli jedną uniwersalną religię światową? Czy zatem synkretyzm w jakiejś formie jest nieunikniony? To właśnie ów przekonujący, racjonalnie niemal oczywisty charakter synkretycznej odpowiedzi na potrzeby świata czyni ją o wiele groźniejszym wyzwaniem dla kościoła chrześcijańskiego niż może nim być kiedykolwiek w pełni upierzony ateizm. Dla tych, którzy są w jakimś sensie wierzącymi chrześcijanami, światopogląd czysto materialistyczny nie stanowi poważniejszej pokusy. Nie można jednak powiedzieć tego samego o systemie myślenia zdającym się tylko przydawać szerszy wymiar wierze Kościoła.” Na stronie 83 dr Hooft powraca do swojej przestrogi. „Siłą synkretyzmu była zawsze właściwa mu zdolność przekonywania. Ów pozornie oczywisty charakter został ogromnie wzmocniony przez naturę cywilizacji.” (tzn. przez dążenie do jedności świata.) Ponieważ synkretyzm stanowi tak bezpośrednie zagrożenie dla chrześcijaństwa, sprawą najwyższej wagi jest dokładne zrozumienie, czym on jest. Musimy więc jeszcze się potrudzić. Dr Donald H. Bishop, dr filozofii z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Stanowego Washington, pisząc w magazynie Światowego Kongresu Wyznań Worid Faiths (jesień 1970), stwierdził:

„Inny wzorzec, będący drugim typem mondeizmu, pojawił się na scenie pod koniec XIX wieku pod nazwą synkretyzm. Zamiarem jego rzeczników było stworzenie jednej religii światowej poprzez wzięcie najlepszych elementów z każdej religii i stopienie ich w jedno lub wyrwanie z różnych wyznań tego co w nich wyjątkowe i uczynienie z nich jednej religii. Nowa religia, jako że zawierałaby ona elementy każdej religii, byłaby powszechnie akceptowalna…” Jednym, z wydarzeń jakie zwróciły publiczną uwagę na tę alternatywę był Światowy Parlament Religii w 1983 roku. Jego najżarliwszymi bojownikami byli delegaci unitariańscy, uniwersalistyczni i żydowscy. Wielki Pani A. Fisher ze Stanów Zjednoczonych stwierdził, że „Synkretyzm to tylko wolnomularstwo w działaniu.”

PRZESTROGA G. K. CHESTERTONA „Teozofiści budują panteon; jest to jednak tylko panteon dla panteistów. Nazywają oni parlament Religii gromadzeniem wszystkich ludzi, ale jest on tylko zgromadzeniem wszystkich kołtunów. Dokładnie taki sam panteon został zresztą ustanowiony już dwa tysiące lat temu na wybrzeżu Morza Śródziemnego, a chrześcijan zapraszano, by umieścili wizerunek Jezusa obok wizerunków Jupitera, Mitry, Ozyrysa, Attisa czy Amona. Odmowa ze strony chrześcijan stała się punktem zwrotnym dziejów. Gdyby chrześcijanie się zgodzili, to i oni i cały świat, według groteskowej lecz trafnej metafory, z pewnością trafiliby do garnka. Ugotowano by ze wszystkich letni płyn w wielkim garnku kosmopolitycznego zepsucia, w którym roztopiły się już inne mity i misteria. Było to wyjście okropne i przerażające. Nie pojmie natury Kościoła ani dźwięczącego tonu pochodzącego ze starożytności wyznania ten kto nie zdaje sobie sprawy z tego, że cały świat niegdyś omal nie umarł na szerokość umysłu i braterstwo wszystkich religii.” (G.K. Chesterton, The Everlasting Man, [Wieczny człowiek]. Nowy Jork 1942, Elerent Printing, Dodd, Mead & Company, str. 214.) (…)

GŁÓWNE ORGANIZACJE SYNKRETYCZNE W CIĄGU OSTATNICH 150 LAT

BAHAIZM Założony w Persji (obecnie Iran) w 1844 r. Jego centrum światowe znajduje się w Izraelu; ma on też dwie inne Świątynie, jedną w Wilmette koło Chicago i drugą w rosyjskiem Turkiestanie. Opowiada się za rządem światowym, światowym prawodawstwem i za Powszechną Izbą Sprawiedliwości – z czego wszystko jest obecnie urzeczywistniane za pośrednictwem Narodów Zjednoczonych. Jego założyciel, Baha’u'llah, mówił: „Przyszliśmy naprawdę po to, by zjednoczyć i zespolić ze sobą wszystko co żyje na ziemi”, co można byłoby interpretować w znaczeniu zwierząt i ludzi takich jak w ogrodzie rajskim przed upadkiem Adama. Bahaiści wierzą w dziewięciu Posłańców Bożych, którzy zjawili się w różnych czasach. Nasz Pan jest jednym z dziewięciu, zaś najważniejszy jest Baha-’u'llah, będący również ostatnim. Baha’u'llah zmarł w 1892 r. (…)

TEOZOFIA Założona w Indiach w 1875 r., teozofia jest jednym z najsilniejszych gremiów forsujących synkretyzm. James Webb, naukowiec z uniwersytetu Cambridge, w swojej książce The Occult Underground, [Podziemie okultystyczne] (opublikowanej w 1974 r. przez Open Court Publishing Co., USA) tak mówi o teozofach: „Nie przesadzi się podkreślając, że mająca światowy zasięg organizacja teozofów była odpowiedzialna za największe rozpowszechnianie się doktryn okultystycznych i że te ostatnie byty często oferowane w osobliwych formach. Astrologia, alchemia, gnostycyzm, niezliczone formy religii wschodnich – wszystko to było ich pożywką.” W kwietniu 1982 r. we wszystkich większych gazetach na świecie pojawiły się całostronicowe ogłoszenia. Jednostronicowe ogłoszenie w kanadyjskim piśmie Globe and Mail kosztuje 35 tysięcy dolarów. Zaczyna się zaś ono tak:

„CHRYSTUS JUŻ PRZYSZEDŁ” I kontynuje:

„Kto jest Chrystusem? Na przestrzeni dziejów ewolucja ludzkości była kierowana przez grupę oświeconych ludzi. Mistrzów Mądrości. Pozostawali oni przeważnie na odległych pustyniach i w górskich okolicach Ziemi, działając głównie poprzez swoich uczniów żyjących jawnie na świecie. Wieść o powtórnym zjawieniu się Chrystusa została podana najpierw przez takiego ucznia, szkolonego do swojego zadania przez ponad dwadzieścia lat. W centrum tej „Hierarchii Duchowej” znajduje się Nauczyciel Świata, Pan Maitreya, znany chrześcijanom jako Chrystus. I tak jak chrześcijanie oczekują Drugiego Przyjścia, tak Żydzi oczekują Mesjasza, muzułmanie Imama Mahdiego, a hindusi czekają na Krysznę. Są to wszystko imiona tej samej jednostki. Jego obecność na świecie gwarantuje, że nie będzie trzeciej wojny światowej.” Może dlatego, że Trzecia Wojna Światowa ma zasadniczo duchowy charakter i my chrześcijanie szybko ją przegrywamy. Nasza Pani powiedziała jednak w Fatimie: „W końcu Moje Niepokalane Serce zatriumfuje.” Musimy zdać sobie sprawę z tego, że Chrystus nie oznacza tu Jezusa Chrystusa. Słowo to oznacza po prostu Wybranego. Kimże jest ów Wybrany? Chrystusem synkretyzmu? Mógłby to z powodzeniem być wybrany przez Diabła Antychryst. Określenie „Chrystus” jest zawsze używane przez teozofów forsujących swoją propagandę poprzez swoje sieci TARA. Sieci TARA istnieją w Hollywood, w Nowym Jorku, w Londynie w Anglii oraz w wielu innych krajach. W Kanadzie sieć TARA działa z ośrodka w Vancouver.

ŚWIATOWY PARLAMENT RELIGII Światowy Parlament Religii [The World Parliament of Religions} odbył się w Chicago w 1893 r. Był to pierwszy przypadek większego przeniknięcia hinduizmu na Zachód za sprawą najważniejszej postaci na spotkaniu w Chicago, jaką był Swami Vivekananda, słynny uczeń indyjskiego synkretysty Ramakrishny (zmarł w 1886 r.). Vivekananda założył mającą światowy zasięg Misję Ramakrishny i wprowadził Ruch Vedanty na teren Stanów Zjednoczonych. Komentując syntezę w wydaniu Ramakrishny - Vivekanandy, dr Visser't Hooft pisał: "Czyż nie znaczy to, że podczas, gdy wszystkie religie są sobie równe, religia Vedanty jest dużo równiejsza od innych?" (No Other Name: The Choice Between Syncretism and Christian Uniwersalism, str. 39.) (...)

MIĘDZYNARODOWE STOWARZYSZENIE DO SPRAW HISTORII RELIGII Międzynarodowe Stowarzyszenie do spraw Historii Religii [The International Association for the History of Religions] zebrało się po raz pierwszy w Paryżu w 1990 r., a obecnie jest afiliowane przy UNESCO.

ŚWIATOWE BRATERSTWO WYZNAŃ Światowe Braterstwo Wyznań [World Fellowship of Faiths} założone w Stanach Zjednoczonych przez Hindusa, Dasa Guptę, w 1924 r., odbyło swój pierwszy kongres światowy podczas Targów Światowych w Chicago w 1933 r. Tak o tym mówiono w News Review, Londyn (9 lipca 1936 r.):

"W 1933 r. w Chicago, a w dalszym ciągu w Nowym Jorku w roku następnym, odbył się pierwszy kongres Światowego Braterstwa Wyznań pod przewodnictwem ex-prezydenta Herberta Hoovera i Jane Adams, panny komunistki, byłej akcjonariuszki, wraz z Nicolai Leninem, Rosyjsko-Amerykańskiej Korporacji Przemysłowej, blisko związanej z Prasą Federacji Komunistycznej." Komunistyczny i antychrześcijański charakter Braterstwa został jasno wyróżniony w Chicago, gdy jeden z jego rzeczników, biskup William Montgomery Brown, powiedział: "Jeżeli jedność świata ma być osiągalna, to musi to dokonać się poprzez międzynarodowy komunizm, który można sprowadzić do hasła: "Przegnać Boga z niebios i kapitalistów z ziemi". Wtedy i tylko wtedy zaistnieje pełne Koleżeństwo Wyznań."

ŚWIATOWA ŻYCZLIWOŚĆ Światowa Życzliwość [World Goodivill] założona została w 1932 r., lecz wyrosła z Lucis Trust, ukonstytuowanego w Stanach Zjednoczonych w 1922 r. Jej międzynarodowa siedziba główna znajduje się w Londynie w Anglii, siedziba europejska w Szwajcarii, a siedziba amerykańska w Nowym Jorku. Trust Lucis finansował działania Alice A. Bailey na rzecz utworzenia jej seminarium nauczycielskiego pod nazwą Szkoła Arkanów [The Arcane School] (założonego w 1923 r.). Jest to jedno z odgałęzień teozofii.

ŚWIATOWY KONGRES WYZNAŃ Światowy Kongres Wyznań [World Congres of Faiths] został oficjalnie utworzony w 1936 r. w Londynie przez brytyjskiego odkrywcę, żołnierza, dyplomatę i mistyka, sir Francisa Younghusbanda, komandora orderów Gwiazdy Indii oraz Cesarstwa Indyjskiego. Po pobycie w Tybecie i Indiach sir Francis znajdował się pod wielkim wrażeniem wschodniego mistycyzmu. W Kongresie uczestniczył francuski ksiądz jezuita Teilhard de Chardin, który w 1947 r. uruchomił działalność Kongresu we Francji pod nazwą „Union des Croyants”. Światowy Kongres Wyznań związał się w 1980 r. ze Świątynią Zrozumienia z siedzibą w USA i od tego czasu wydaje wraz z Brytyjskim Światowym Kongresem Wyznań wspólne pismo pod tytułem World Faiths Insight, będące niewątpliwie najważniejszym czasopismem synkretycznym na świecie. W 1936 r. Imperium Brytyjskie było w pełnym rozkwicie i Światowy Kongres Wyznań przeniknął do wielu krajów tego ogromnego imperium. Bóg nie dał jednak z siebie zakpić. Ogromnego imperium już nie ma.

BRACTWO SAMOREALIZACJI Bractwo Samorealizacji [The Self Realisation Fellowship, USA], założone w 1937 r. przez bogatego Hindusa Yoganandę (prawdziwe nazwisko Mukunda Lai Ghosh).

ŚWIATOWA RADA DUCHOWA Światowa Rada Duchowa [The World Spiritual Cuuncil] została założona w latach 1944-45 pod patronatem Królowej Belgów. Odbyła ona swój pierwszy kongres w Brukseli w 1946 r. Stwierdziwszy, że „stara się ustanowić wielką syntezę religijnych filozofii i kultur Wschodu i Zachodu… w celu przyczynienia się do budowy pokoju i braterstwa, wydała ona później Duchową Kartę Ludzkości [Spirituał Charter of Humanity], która „oznaczała ważny krok na drodze religijnego, filozoficznego i kulturalnego uniwersalizmu, odpowiadający ogłoszonej w 1948 r. przez ONZ Deklaracji Praw Człowieka.”

ŚWIATOWA RADA KOŚCIOŁÓW Światowa Rada Kościołów [The World Councii of Churches] założona w Amsterdamie w 1948 r., stała się organizacją synkretyczną dopiero po odejściu na emeryturę w 1966 r. jej pierwszego sekretarza generalnego, dr W. A. Visser’t Hoofta, który zmarł w 1985 r. Obecnie jest to organizacja nie tylko synkretyczną, lecz także panteistyczna. Lawrence Adams z waszyngtońskiego Instytutu Religii i Demokracji, pisząc w australijskim magazynie AD 2000 (marzec 1991), tak mówił o VII Globalnym Zgromadzeniu Światowej Rady Kościołów, które zebrało się w Canberze w Australii w lutym 1991:

„Historyczna ortodoksja chrześcijańska twierdzi, że stworzenie jest chwalebne i podtrzymywane przez Pana, lecz że całość stworzenia upadła i uległa zepsuciu. Centralność ludzkiego odkupienia jest przez tę nową teologię zastępowana nadzieją pokładaną w wewnętrznym „zdrowiu stworzenia”, które ocali teologię zastępowaną nadzieją podkładaną w wewnętrznym zdrowiu stworzenia”, które ocali ludzkość, jeżeli tylko dopasujemy się do jego rytmu. Nadzieja pokładana w stworzeniu z pewnością przyniesie rozczarowanie, jeżeli historia jest tu jakimś przewodnikiem. Sławiona przez ŚRK duchowość tubylców znajduje jednak swojego boga bardziej na ziemi niż w tym, który jest Panem ponad nią.”

Wielki nacisk podczas tego zgromadzenia położono na duchowość australijskich tubylców z ich Tęczowym Wężem. Szóste Zgromadzenie Ogólne Światowej Rady Kościołów w Vancouver w Kanadzie było poprzedzone spotkaniem przygotowawczym w Moskwie, ówczesnej stolicy ateistycznego komunizmu! (Catholic Register, Toronto, 5 listopada 1983 r.) Od czasu jak dr Hooft przeszedł w 1966 r. na emeryturę, ŚKR przesunął się w kierunku synkretyzmu i uczestniczy w ważniejszych spotkaniach synkretystycznych. Nie definiuje ona już „ekumenizmu” w znaczeniu jedności chrześcijan, lecz w oryginalnym greckim znaczeniu „całego zamieszkanego świata”. (…)

RUCH ŚWIATOWEGO BRATERSTWA Ruch Światowego Braterstwa [The World Brotherhood Movement] założony w Domu UNESCO w Paryżu w 1950 r.; „rozwinął się z programu oświatowego Narodowej Konferencji Chrześcijan i Żydów, służącego sprawie braterstwa w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie od 1928 r.” Carlos P. Romulo z Filipin, związany później ze Świątynią Zrozumienia, mówił: „Musi istnieć solidna baza, na której ludzkość mogłaby zbierać realne siły dla pokoju. W to właśnie miejsce wchodzi Bractwo. Jest to ruch dopełniający w stosunku do Narodów Zjednoczonych. Narody Zjednoczone odniosą sukces tylko wówczas jeżeli Braterstwo Światowe znajdzie powszechną akceptację, jak stanie się to wcześniej czy później.”

ZWIĄZEK DO SPRAW BADAŃ NAD WIELKIMI RELIGIAMI [Union for Study of the Religions] założyli w 1950 r. w Oxfordzie dr Sarvepalli Radhakrishnan, kanonik C. E. Raven, doradca duchowy królowej Elżbiety i królów Jerzego V i Jerzego VI oraz dr H.N. Spalding. Dr Radhakrishnan został później prezydentem Indii. Uczestniczył on w powołaniu w 1936 r. Światowego Kongresu Wyznań, przewodniczył UNESCO i zdobył w 1975 r. nagrodę religijną Templetona. Związek Badań nad Wielkimi Religiami pomagał w założeniu Harwardzkiej Szkoły Religijnej. Spalding Trust finansuje synkretyzm wspierany przez amerykańskie odpowiedniki Związku, takie jak Miedzyreligijna Konferencja na temat Pokoju oraz nowojorskie Przymierze Światowe na rzecz Przyjaźni Międzynarodowej poprzez Religię [World Alliance for International Friendship through Religion]. John D. Rockefeller, Jr. podarował Światowej Radzie Kościołów milion dolarów na uruchomienie jej Instytutu Ekumenicznego w Boissy koło Genewy w 1961 r.

NARODY ZJEDNOCZONE TKWIĄ W SYNKRETYZMIE (…) Siedziba główna Światowej Konferencji do spraw Religii i Pokoju [The World Conference on Religion and Peace] znajduje się w apartamencie 777 na Placu Narodów Zjednoczonych, na terenie darowanym przez Rockefellera. (Pewien dowcipniś powiedział, że bardziej odpowiedni byłby apartament 666!). Organizacja ta przeprowadziła następujące spotkania synkretystów:

Kioto, Japonia, 1970;

Louvain, Bruksela, Belgia, 1974;

Princeton, New Jersey, 1979;

Nairobi, Kenia, 1984; oraz

Melbourne, Australia, 1989.

Następne ma się odbyć w Riva del Garda w Północnych Włoszech w 1994 r. Na IV Zgromadzeniu Światowym Konferencji, które odbyło się w Nairobi w Kenii w sierpniu 1984 r., jednym z dziesięciu przewodniczących SKRP wybrano anglikańskiego biskupa Desmonda Tutu. Szybko dopasował się on do partyjnego kursu. Cytujemy z wrześniowego wydania pisma Catholic, Yarra Junction, Victoria, Australia, z 1992 r:

BÓG NIE JEST CHRZEŚCIJANINEM! „Arcybiskup” Desmond Tutu wystąpił 8 lipca z żarliwą obroną postulatu, by Afryka Południowa była państwem świeckim, a kościoły chrześcijańskie nie miały żadnego specjalnego statusu. „To jasne, że Bóg nie jest chrześcijaninem. Jego troska obejmuje wszystkie jego dzieci”, powiedział Tutu. Tutu gardłował przeciwko „nieograniczonemu dostępowi” chrześcijan do środków przekazu. „Kiedy ostatnio widzieliście w telewizji obrzędy muzułmańskie lub żydowskie? ” — powiedział. Tutu powiedział również:

O bóstwie Jezusa Chrystusa: „Niektórzy ludzie sądzili, że było coś dziwnego w narodzinach Jezusa… Może Jezus był synem z nieprawego łoża.”

O Duchu Świętym: „Duch Święty nie ogranicza się do Kościoła chrześcijańskiego. Na przykład Mahatma Ghandi, który był Hindusem… Duch Święty świeci przez niego.”

O Królestwie Bożym: „Gdy sprawiedliwość zwycięża nad niesprawiedliwością, jak stało się to w Zimbabwe (gdzie komuniści przejęli władzę i wymordowali tysiące ludzi), dowodzi to, że Królestwo Boże już nadeszło.”

O stosunku do bliźniego: „Nie mówię, że należy zmasakrować białych… lecz wyobraźcie sobie, co by się stało, gdyby tylko 30 procent służby domowej w białych gospodarstwach zatruło pożywienie swoich pracodawców…” Afrykański Kongres Narodowy [ANC] również był obecny w Nairobi. Straszliwa siła jaką posiada w całym świecie sieć Światowej Konferencji do spraw Religii i Pokoju sugeruje, że do SKRP wszedł międzynarodowy aparat komunistyczny włącznie z ruchem na rzecz ochrony środowiska. W dawniejszych czasach używano by stempla komunistycznego Frontu Ludowego.

NAGRODY RELIGIJNE TEMPLETONA Ustanowione w 1972 r. John Templeton, prezbiterianin, bankier z Wall Street i stypendysta Rhodesa na uniwersytecie oxfordzkim, posiada ogółem z ramienia swoich klientów inwestycje sięgające około 20 bilionów dolarów.

Matka Teresa Pierwszą zdobywczynią nagrody Templetona była w 1973 r. Matka Teresa z Kalkuty. Zdobyła ona również Nagrodę Pokojową Nobla (1979 r.). Matka Teresa jest bezydskusyjnie najbardziej miłowaną kobietą naszych czasów, a może i tego stulecia. Niestety, wierzy ona, że muzułmanie i hinduiści mogą osiągnąć zbawienie poprzez Mahometa, Wisznu i Sziwę, podczas gdy nauczanie dogmatyczne Kościoła mówi; „Nie ma zbawienia poza Kościołem.” Zapuściła się ona również kilkakrotnie w synkretyzm i przyjęła zaproszenie do udziału w Światowym Parlamencie Religii w 1993 r., gdzie miała „poprowadzić zamknięte posiedzenie na temat przyszłych wysiłków w zakresie współpracy między religiami świata.” (Toronto Sun, 13 marca 1993 r.) Z powodu złego stanu zdrowia nie była jednak w stanie wziąć w tym udziału. Uczestniczyła w pierwszym Globalnym Forum Przywódców Duchowych i Parlamenarnych na rzecz Przetrwania Ludzkości, jakie odbyło się na uniwersytecie oxfordzkim w kwietniu 1988 r. z udziałem niektórych najgorszych ludzi na świecie. W utworzeniu owego Globalnego Forum na rzecz Przetrwania Ludzkości [Global Forum for Human Snrvival] pomocna była Świątynia Zrozumienia (magazyn World Faiths Encounter, Londyn, Anglia, lipiec 1993). Zwróćcie uwagę na ukrytą groźbę: Jeżeli nie zaakceptujemy planu jaki ta nie wybrana przez nikogo elita przywódców ułożyła dla „naszego przetrwania”, to będziemy zniszczeni! Pewien misjonarz jezuicki w Indiach, obecnie emerytowany, ma wrażenie, że Matka Teresa uległa wpływom teorii „anonimowego chrześcijaństwa” Karla Rahnera. (The Homiletic and Pastoral Review, USA, listopad 1989.)

Inni laureaci nagrodyWśród innych laureatów nagrody znajdują się katolicy, prawosławni, protestanci. Żydzi, hinduiści i buddyści – cóż mogłoby stanowić lepszą ilustrację synkretyzmu? W 1987 r. laureatem został wybitny mnich benedyktyński, ksiądz profesor Staniey L. Jaki, natomiast w 1983 r. wybrano laureatem Aleksandra Sołżenicyna. W 1984 r. laureatem był anglikanin, wielebny Michael Bourdeaux, który założył Kerston College w Anglii dla śledzenia systematycznego niszczenia religii za żelazną kurtyną- znowu – ktoś dobrze zasłużony. Spośród innych musimy odnotować sir Sarvepalliego Radkrishnana, prezydenta Indii i arcysynkretystę, który został laureatem w roku 1975. W 1979 r. otrzymał nagrodę buddyjski przywódca Nikkyo Niwano, założyciel Światowej Konferencji Narodów Zjednoczonych do Spraw Religii i Pokoju, będący również członkiem kilku innych gremiów synkretycznych. Był on obserwatorem na Soborze Watykańskim II i został w marcu 1986 r. wyróżniony doktoratem honoris causa przez rzymski Uniwersytet Salezjański. Kardynał Francis Arinze przewodniczący watykańskiego Sekretariatu do spraw Niechrześcijan, dokonał prezentacji Niwano, chwaląc go „za krzewienie pokoju”. Nikkyo Niwano był jedynym niechrześcijańskim obserwatorem na drugiej sesji Soboru Watykańskiego. Kardynał Suenens z Belgii, który przewodniczył drugiemu Zgromadzeniu Światowej Konferencji do Spraw Religii i Pokoju w Louvain w 1974 r., zdobył nagrodę w roku 1976. Sir Allister Hardy, zdobywca nagrody w 1985 r., był również wiceprzewodniczącym Światowego Kongresu Wyznań. Nagroda za rok 1988 przypadła w udziale dr Inamułłahowi Khanowi sekretarzowi generalnemu Kongresu Muzułmanów Współczesnego Świata, będącemu również przewodniczącym Komitetu Wykonawczego Światowej Konferencji do spraw Religii i Pokoju. W 1990 r. przyznano nagrodę hinduskiemu prawnikowi i żarliwemu panteiście. Znany ze sprawy Watergate Charles (Chuck) Colson zdobył nagrodę w 1993 r. za założenie Towarzystwa Więziennego [The Prison Fellowship]. Nagroda ta warta jest obecnie ponad milion dolarów.

Jurorzy Nagrody Templetona Ten sam znajomy schemat synkretyczny można stwierdzić wśród jurorów Nagrody Templetona – katolicy, anglikanie, protestanci, prawosławni, Żydzi, buddyści (w tym Dalaj Lama), muzułmanie, hinduiści, książę Walii oraz, najbardziej ze wszystkich interesujący, pan Edmund de Rotschild, były prezes londyńskiego Banku N.M. Rothschild & Sons w Anglii. To Rotschild uczestniczył w Szczycie Ziemi w Rio w 1992 r. i przewodniczył komitetowi planującemu jego priorytety finansowe, pomagając zapewnić wsparcie w wysokości miliarda funtów szterlingów na rzecz planów ochrony środowiska. Niektórzy mają wrażenie, że ogromnie przesadna postawa obrońców środowiska równa się budowaniu nowej religii – panteizmu. (Patrz – ostrzeżenie ze strony księdza R. Huchede’a w jego książce Dzieje Antychrysta, [The History of the Antichrist], wymienionej gdzie indziej.) John Templeton ma obsesję królewskości. Wśród jego jurorów można znaleźć królową Belgów, księcia Alberta (obecnie króla Belgów), księcia Walii, diuka Edynburga, dr Ottona von Habsburga, syna cesarza Austrii i króla Węgier, innych książąt i księżne, wielką księżną Józefinę z Luksemburga, lordów, rycerzy itd., „Boga – Króla” Dalaj Lamę i Jaśnie Oświeconą Księżnę Poon Pismai z Tajlandii, która była przewodniczącą Światowej Federacji Buddystów oraz znaną synkretystką. Ceremonie wręczenia nagród Tempeltona odbywają się w pałacu Buckingham i w zamku Windsor. Charlesowi Colsonowi wręczono jego milion dolarów nagrody prywatnie w pałacu Buckingham w dniu 12 maja 1993 r. Publiczną ceremonię z jego udziałem zaplanowano na 2 września 1993 r. w kaplicy Rockefellera na uniwersytecie w Chicago w stulecie Światowego Parlamentu Religii. John Tempelton otrzymał swoją nagrodę w 1987 r.; gdy królowa Anglii nadała mu szlachectwo.

ŚWIATOWA RADA ZAKONÓW [The World Monastic Coundl] została utworzona pod koniec lat 80-tych przez przewodniczącego świątyni Zrozumienia, któremu pomagali: dr Robert Muller, autor Nowe; Księgi Rodzaju: kształtowanie duchowości globalnej i były zastępca sekretarza generalnego Narodów Zjednoczonych; Światowa Rada Kościołów; oraz profesor Lewis Sohn z Harwardzkiego Centrum Prawa Międzynarodowego. Światowa Rada Zakonów próbuje położyć rękę na naszych mnichach i zakonnicach kontemplacyjnych. Odniosła już ona pewien sukces, jak o tym świadczy datowany 15 października 1989 r. dokument ostrzegający przed wschodnimi technikami modlitwy i medytacji, wydany przez watykańską Kongregację Doktryny Wiary kardynała Ratzingera i zaaprobowany przez Papieża. Powiedziano tam, że techniki te „stały się powszechne w wielu zgromadzeniach i klasztorach.” Watykański dokument ostrzegał również przed niebezpieczeństwami popadnięcia w synkretyzm.

RADA RELIGII ŚWIATA [The Council for the World's Religions - CWR]. Rada Religii Świata została założona w Ossining w stanie Nowy Jork w październiku 1984 r.

ASYŻ — PAŹDZIERNIK 1986 19 czerwca 1955 r., dla uczczenia dziesiątej rocznicy utworzenia Organizacji Narodów Zjednoczonych, odbyło się w Cow Palace w San Francisco ONZ-owskie Święto Wszystkich Wyznań. Obrzęd ten był amalgamatem ze wszystkich religii, w którym reprezentowani byli Żydzi, muzułmanie, buddyści, bahaiści, oraz wszystkie wyznania chrześcijańskie, oprócz dwóch. Tymi dwoma wyjątkami byli luteranie i rzymscy katolicy, którzy odmówili swojego udziału. Jednakże 27 października 1986 r. dokładnie tego samego rodzaju spotkanie odbyło się w Asyżu we Włoszech i zostało zwołane przez samego Papieża. Co więcej. Papież poszedł o krok dalej, postarawszy się o wzięcie udziału przez afrykańskich animistów, czczących Wielki Palec! Co się stało z Kościołem Rzymsko – Katolickim w ciągu tych 31 lat? Zmienia się on? Czy też jest zmieniany? Jeżeli tak, to przez kogo jest zmieniany? Gdy we wrześniu 1984 r. Papież odwiedził Kanadę, ksiądz Brian Clough, rektor głównego, kanadyjskiego, anglojęzycznego seminarium św. Augustyna, zorganizował dla niego dwa „spotkania ekumeniczne”. Jak pisała gazeta Toronto Star z 12 lipca 1984 r., ojciec Clough wciągnął na listę większość tych samych kościołów i religii co powyżej. Tuż przed przyjazdem Papieża ksiądz Clough został pospiesznie zwolniony ze stanowiska rektora seminarium św. Augustyna z powodu swojej „miękkiej” postawy wobec homoseksualizmu w seminarium, lecz jego „spotkaniom ekumenicznym” pozwolono się odbyć. Na spotkaniach tych Papież zupełnie zignorował obecnych niechrześcijan i potraktował nabożeństwo ekumeniczne jako czysto chrześcijańskie, tj. w tradycyjnym znaczeniu słowa „ekumenizmu”. Nawet najsłynniejszy rabin Kanady, dr W. Gunther Plaut, musiał przyznać: „Takie jest oczywiście uprawnione i akceptowane znaczenie słowa ekumeniczny…” (Globe and Mail, 20 września 1984 r.). Za swoje postępowanie Papież został bardzo skrytykowany przez prasę – patrz na przykład artykuł w Globe and Mail z 18 września 1984 r. zatytułowany „Niechrześcijanie czują, że przyjmuje się ich jak obcych, mówi rabin.” W późniejszym czasie Papież miał zostać skrytykowany przez najstarszego czynnego kardynała w Kanadzie, kardynała Cartera, który powiedział, że „… po fakcie pragnąłby, by międzywyznaniowe nabożeństwo w anglikańskim kościele św. Pawła było lepiej zorganizowane, tak by pozwolić na większą reprezentację niechrześcijan -zwłaszcza przywódców żydowskich.” (The Toronto Sunday Sun, 15 września 1985 r.) Wszystkim co zrobił Papież – w 1984 r. – było jednak tylko zinterpretowaniem „ekumenizmu” jako chrześcijańskiej jedności. Rada Kościołów (ŚRK) odbyła w Vancouver swoje VI Zgromadzenie Ogólne. Zdefiniowała ona „ekumenizm” jako „odnoszący się do całego zamieszkałego świata” (z greckiego słowa „oikumenos” oznaczającego „cały zamieszkały świat”). I oto w 1986 r. w Asyżu Papież zaakceptował podaną przez ŚRK interpretację „ekumenizmu”, której nie zgodził się przyjąć w 1984 r. w Kanadzie!

ASYŻ Głównym organizatorem był kardynał Roger Etchegaray, przewodniczący mocno lewicowej Komisji Pokojowej, lecz wspomagała go Światowa Konferencja Narodów Zjednoczonych do spraw Religii i Pokoju. Za te działania otrzymał on nagrodę ekumeniczną jednego z uniwersytetów izraelskich. Uczestnikami było stu pięćdziesięciu przywódców religijnych z dwunastu głównych religii – chrześcijanie, muzułmanie, buddyści, Żydzi, hinduiści, zoroastryści, animiści afrykańscy (włącznie z czcicielami węża) z Togo, Sikhowie, kapłani shintoistyczni z Japonii, dziuniści, dwaj Indianie amerykańscy (jeden był czarownikiem Indian Crow z Montany) i bahaiści. Wśród chrześcijan znajdowali się Robert Runcie, arcybiskup Canterbury, dr Emilio Castro, sekretarz generalny Światowej Rady Kościołów, patriarchowie rosyjskiego, bułgarskiego i czechosłowackiego kościoła prawosławnego oraz prawosławny grecki patriarcha Konstantynopola. Był tam wygnany z Tybetu „Bóg – król” Dalaj Lama, o którym tak pisał 28 października 1986 r. New York Times:

„Dzień ten przyniósł trochę niezwykłych zdarzeń buddyści pod przewodem Dalaj Lamy szybko przemienili ołtarz w kościele św. Piotra, stawiając na szczycie tabernakulum posążek Buddy i umieszczając wokół niego zwitki z modlitewnikami oraz kadzielniczki.” Następnie buddyści odwrócili się plecami do pozostawionego w bocznej kaplicy Najświętszego Sakramentu. Spotkanie odbywało się jakby „w celu modlenia się o pokój”, lecz dlaczego Bóg miałby słuchać modlitw zanoszonych przez tych, którzy wyznają innych bogów? Papież Jan Paweł II nie złamał może Pierwszego Przykazania poprzez oddawanie samemu czci obcym bogom, lecz zwołał on spotkanie w Asyżu, na którym wielu innych czyniło to wśród światowego i prawie w całości życzliwego rozgłosu ze strony środków przekazu. A niektórzy bogowie byli naprawdę „obcy” – „bezmierne zgorszenie, nie mające precedensu”, jak ocenił to arcybiskup Lefebvre. Św. Paweł mówił:

„Nie wprzęgajcie się z niewierzącymi w jedno jarzmo. Cóż bowiem ma wspólnego sprawidliwość z niesprawidliwością? Albo cóż ma wspólnego światło z ciemnością? Albo jakaż jest wspólnota Chrystusa z Belialem? „

ODPOWIEDZIALNOŚĆ SOBORU WATYKAŃSKIEGO II Cytujemy z kanadyjskiego pisma Catholic Register z 10 stycznia 1987 r., przytaczającego NC News Service: „Jedność okazana przez światowych przywódców religijnych, którzy modlili się o pokój w październiku (1986 r.) w Asyżu we Włoszech, była „wiadomą ilustracją” apelu Soboru Watykańskiego II o ekumenizm i dialog międzyreligijny, mówił papież Jan Paweł.” Mowa ta była okraszona cytatami z dokumentów Soboru Watykańskiego II, pokazującymi, jak powiedział, jak „takie wielkie wydarzenie wynikło z nauczania soboru”. Mamy oto źródło naszych problemów – Sobór Watykański II – i nie może tu wchodzić w grę „błędne zrozumienie”, ponieważ jest to interpretacja dokonana przez samego Papieża. Nasz Pan nie apelował o „ekumenizm i dialog międzyreligijny”. Powiedział on: IDŹCIE, WIĘC I NAUCZAJCIE WSZYSTKIE NARODY, UDZIELAJĄC IM CHRZTU W IMIĘ OJCA I SYNA I DUCHA ŚWIĘTEGO. (…)

REWOLUCYJNE ZASTOSOWANIE ZŁOTEJ REGUŁY W ERZE ANTYCHRYSTA Co będzie duchową podstawą Jednej Światowej Religii Synkretycznej? Istnieją oznaki, że będzie nią Złota Reguła – Postępuj wobec innych tak jak chciałbyś, aby oni postępowali wobec ciebie i Miłuj bliźniego swego jak siebie samego. Magazyny synkretyczne i New Agę zawsze przywiązywały nieproporcjonalnie wielką wagę do Złotej Reguły, nie rozumiejąc jej tak jak czterokrotnie wyraził ją nasz Pan Jezus Chrystus. Czytamy na przykład w artykule redakcyjnym w The Voice (złowrogi magazyn synkretyczny, okultystyczny i New Age, wydawany wówczas z adresem w Sussex w Anglii), datowanym wrzesień – październik -listopad 1955 r., następujące słowa pod nagłówkiem „Krucjata Złotej Reguły pisma The Voice”… „…Wielki Budowniczy Świata… na przestrzeni wieków wzywał ludzkość do podążenia drogą Złotej Reguły… W tym stuleciu Złota Reguła musi zostać uznana albo ludzkość bez wątpienia zginie…” Zwróćcie uwagę na zawartą w ostatnim zdaniu groźbę – adresowaną co najmniej do podświadomości. „Wielki Budowniczy Świata” to Diabeł, jak pokazał to Paul A. Fisher w swojej niedawnej (1991 r.) książce na temat wolnomularstwa Their God is the Devil [Szatan jest ich Bogiem].

Mamy wrażenie, że Narody Zjednoczone ogłoszą wkrótce Złotą Regułę fundamentem planowanej synkretycznej jednej religii światowej, którą nazwie się Braterstwem Światowym lub Powszechnym. W takim wypadku Międzynarodowa Rewolucja, podbiwszy świat zdradą, podstępem, zwłaszcza podstępem legalistycznym, i siłą, mogłaby przytaczać Złotą Regułę dla ochrony swoich bezprawnych zdobyczy. Dokładnie tak jak nawrócony religijnie rabuś przytaczający siódme przykazanie (Nie kradnij) dla ochrony ukradzionego już przez siebie łupu!

OBECNA AGITACJA SYNKRETYCZNA NA RZECZ ZŁOTEJ REGUŁY Czołowy magazyn synkretyczny na świecie, World Faiths Insight, (luty 1986, wydawany razem przez Świątynię Zrozumienia z siedzibą w Ameryce i przez Światowy Kongres Wyznań z siedzibą w Wielkiej Brytanii) ma na całej czołowej stronie swojej okładki słynne przedstawienie malarskie Złotej Reguły, wykonane przez Normana Rockwella dla Narodów Zjednoczonych. Wewnątrz znajduje się krótki artykuł Normana Rockwella (zmarłego w 1978 r.), zatytułowany „Maluję Złotą Regułę”, w którym opisuje on swój słynny obraz, należący obecnie do Narodów Zjednoczonych. Pod krótkim artykułem Rockwella ów synkretyczny magazyn wyliczył wówczas kolejno – z nagłówkiem „Złota Reguła jest wspólna dla wszystkich religii-sformułowania Złotej Reguły według następujących religii: buddyzmu, chrześcijaństwa, konfucjonizmu, hebraizmu [sic !], hinduizmu, islamu, jainizmu, sikhizmu, taoizmu i zoroastryzmu. Zwróćcie uwagę: chrześcijaństwo umieszczono na drugiej pozycji z racji porządku alfabetycznego. Papież Jan Paweł II potwierdził w październiku 1986 r. w Asyżu, że Złota Reguła jest we wszystkich religiach fundamentem pokoju. Traktowana w oderwaniu Złota Reguła to indyferentyzm religijny par excellence. Czy my chrześcijanie naprawdę chcemy religijnego indyferentyzmu jako kościelnego ramienia przy narodzinach jednego państwa światowego? Pamiętajcie, że wraz ze Złotą Regułą moglibyście dostać Krysznę, Zoroastrę, Konfucjusza, Buddę, Hillela i Gorbaczowa (!),jak to później zobaczymy. Niekoniecznie wcale dostaniemy naszego Pana Jezusa Chrystusa. Taki jest bez wątpienia prawdziwy cel międzynarodowych rewolucjonistów.

HILLEL Żydzi przypisują zwykle Złotą Regułę Hillelowi, choć pojawia się ona w Księdze Kapłańskiej (19,18). Hillel był przewodniczącym Sanhedrynu i zmarł około roku 10 po Chrystusie. Pamięta się Hillela z racji trzech rzeczy:

(1) Powiedział on: „Tego co tobie nienawistne nie czyń twojemu bliźniemu: to całe Prawo; reszta to tylko komentarz”, (tj. Złota Reguła);

(2) Z pomocą różnych kruczków prawnych Hillel zmienił prawo Mojżeszowe tak, by dozwolić na lichwę;

(3) Zupełnie strywializował on powody dla rozerwania związku małżeńskiego, tj. dla rozwodu. Hillel jest dziś wielce poważany przez B’nai Brith (potężny żydowski zakon wolnomularski).

W Słowniku Katolickim [A Catholic Dictionary] z roku 1949 znajdujemy również, że „Hillel był wysuwany przez Żydów i przez pisarzy współczesnych jako rywal w stosunku do Chrystusa…” Osiemdziesiąt trzy lata temu opublikowana w 1910 r. w Nowym Jorku Encyklopedia Katolicka [Catholic Encyklopedia] musiała stwierdzić, że Hillel „mimo swojego osobistego charakateru, intuicji duchowej i trwałego wpływu, nie może być w żaden sposób porównywany, a tym bardziej stawiany na równi czy ponad, jak ostatnio twierdzili niektórzy, z Chrystusem, Światłością i Zbawieniem Świata.” Biskup Fulton Sheen w swoim Żywocie Chrystusa [Life of Christ], (McGraw-Hill Book Company, 1958) napisał, że Hillel „był może obecny w Świątyni jako uczestnik dyskusji z Dziecięciem Bożym.” Zanim przestaniemy zajmować się Hillelem, musimy zapytać, dlaczego nasz Pan opowiedział przypowieść o dobrym Samarytaninie. Stało się tak dlatego, że Żydzi nie uznawali nie-Żydów za swoich bliźnich. Oto następujący cytat z Mszału codziennego świętego Andrzeja [Saint Andrew Daiły Missal] z 1947, z wprowadzenia do dwunastej niedzieli po Pięćdziesiętnicy, kiedy to czyta się przypowieść o dobrym Samarytaninie: „…Żydzi uważali za swoich bliźnich tylko ludzi swojej rasy, zaś przypowieść o dobrym Samarytaninie pokazuje nam, że nasz bliźni to każdy człowiek, znajomy lub nieznajomy, przyjaciel albo wróg, z którym jesteśmy zjednoczeni więzami miłosierdzia, jakiego nauczył nas Jezus lecząc nasze rany…” Odniesienie do Żydów zostało skasowane w późniejszych wersjach tego Mszału.

WCZEŚNIEJSZA PRÓBA ZASTOSOWANIA ZŁOTEJ REGUŁY JAKO PODSTAWY POWSZECHNEJ RELIGII ŚWIATOWEJ Idea Złotej Reguły ustanawiającej Religię Uniwersalną nie jest sama w sobie nowa. Czytamy na przykład w The Voice (marzec – kwiecień – maj 1959 r.):

„Znaczący jest fakt, że Zamenhof (1860-1917), polski okulista i wynalazca esperanto, próbował 50 lat temu sformułować „Religię Uniwersalną” jako dopełnienie jego idei „Języka Uniwersalnego” Jego studia nad dziejami wojen europejskich przekonały go, że różnice religijne są w szerzeniu konfliktów równie skuteczne co różnice językowe. Wychowany jako Żyd, w naturalny sposób zwrócił się on po inspirację do judaizmu i wybrał Złotą Regułę, tak jak wyraził ją wielki żydowski nauczyciel Hillel jak zapisano ją w Talmudzie. Zdając jednak sobie sprawę z tego, że Hillel mógłby nie zostać zaakceptowany wśród wyznawców chrześcijaństwa różnych odmian, sugerował on neutralną (bezimienną) religię opartą na naukach wielu natchnionych proroków, a mianowicie wspomnianą Złotą Regułę…”

ZŁOTA REGUŁA SPROWADZONA DO PROSTYCH TERMINÓW Złota Reguła jest dziś wyrażana w bardzo prostych terminach, takich jak „pokój”, „braterstwo”, „miłość”, „niestosowanie przemocy”, „odprężenie”, „dzielenie się”, „życzliwość”, „harmonia” itd. Dokładnie tak jak ładne niegdyś słowo „gay” (dosł. „wesoły”, a obecnie własne określenie homoseksualistów – przyp. tłum.), terminy te zostały dziś w wielkiej mierze zawłaszczone przez Rewolucję Światową. (…)

ZŁOTA REGUŁA GORBACZOWA Tak, Gorbaczow! Na odbywającym się w 1990 r. w Centrum Armanda Hammera w Moskwie Światowym Forum Przywódców Duchowych i Parlamentarnych Gorbaczow zasugerował potrzebę powołania odpowiednika Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w dziedzinie ochrony środowiska, by „ratować Ziemię”, nazywając tę organizację „Międzynarodowym Zielonym Krzyżem”. Na pierwszym posiedzeniu owej organizacji w Kyoto (japońskie centrum buddyzmu) w kwietniu 1993 r. Gorbaczow, jej pierwszy przewodniczący, zaproponował następującą Złotą Regułę Ekologiczną: Ludzkość i przyroda są organiczną całością… Ludzkość nie może pragnąć dla przyrody tego czego nie pragnie dla samej siebie. Gorbaczow został obecnie podniesiony do rangi honorowego członka ultraelitarnego Klubu Rzymskiego, zgodnie z wykazem za rok 1993. Jest on wojującym ateistą i zdeklarowanym komunistą.

UKŁAD O RÓŻNORODNOŚCI BIOLOGICZNEJ Układ o Różnorodności Biologicznej [The Biodiversity Treaty] oznacza, że zwierzęta, lasy równikowe, drzewa, rzeki itd. zostają podniesione w randze do statusu istot ludzkich. I odwrotnie – oznacza on, że istoty ludzkie zostają zdegradowane do poziomu bestii i na tej zasadzie mogłyby być do woli mordowane, jak prawdopodobnie zostanie z czasem powiedziane. Prezydent George Busch odmówił podpisania Układu o Różnorodności Biologicznej na Szczycie Ziemi w Brazylii w 1992 r. Prezydent Clinton podpisał go jednak 22 kwietnia 1993 r. – w Dniu Ziemi. Pierwszy Dzień Ziemi obchodzono 22 kwietnia 1970 r., dokładnie w stulecie urodzin Lenina. Obrano go tak bez wątpienia jako znak dla światowego aparatu komunistycznego, by wszedł do ruchu ochrony środowiska. Układ o Różnorodności Biologicznej kłóci się z Księgą Rodzaju 1, 28, w której Bóg powiada do człowieka:

„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi.” Widzieliśmy i widzimy jak nasze godne pogardy rządy przekazują stopniowo nasze siły zbrojne Narodom Zjednoczonym, jak na razie nie w całości, dzięki Bogu, lecz czy będziemy mogli powiedzieć to samo za pięć czy dziesięć lat? Widzimy, jak stale narasta krzyk, by to co zostało z naszych sił zbrojnych przekształcić w „policję ochrony środowiska”, tylko do użytku wewnętrznego. Czyż możemy nie dostrzegać jak wyłania się przed nami diaboliczne wynaturzenie słynnego proroctwa Izajasza (Księga Izajasza, 2, 4):

„Wtedy swe miecze przekują na lemiesze? .” Pamiętamy, że ksiądz R. Huchede, profesor teologii w Wielkim Seminarium Lavala we Francji, powiedział, iż Antychryst zostanie wprowadzony przez Rewolucję. Na stronie 13 swojej książki Historia Antychrysta (opublikowanej po raz pierwszy po angielsku w 1884 r.), pisał on: „Nie wystarczy jednak niszczyć; absolutnie konieczne jest budowanie od nowa. Świat nie może długo trwać w próżni. Musi on mieć religię; musi mieć filozofię; musi mieć władzę. Wszystkiego tego dostarczy Rewolucja. Zamiast rozumianej i nadprzyrodzonej religii Jezusa Chrystusa, Rewolucja będzie głosić Panteizm.”

JAKAŻ JEST, ZATEM ODPOWIEDŹ? Jak zawsze, odpowiedzią jest Chrystus. To Chrystus, a nie Złota Reguła, musi być duchową podstawą przyszłego porządku światowego. Bo z Chrystusem macie automatycznie Złotą Regułę, lecz niekoniecznie vice versa. Papież Pius XII podał jak następuje jedyne rozwiązanie dla naszego udręczonego świata:

„W całym świecie słychać wezwanie do odrodzenia i wołanie o zmartwychwstanie – o chrześcijańskie zmartwychwstanie. Świat będzie musiał być odbudowany w Jezusie.”

Dr PAUL HUTCHINSON Przed wnioskami końcowymi chcielibyśmy zakwestionować szczerość większości synkretystów. We wstępie do książki Wielkie Religie Świata [The World's Great Religions, Time Inc. Nowy Jork, 1957], nie żyjący już dr Paul Hutchinson, wybitny duchowny metodystyczny, ostrzegł wypowiadając najwyższej wagi stwierdzenie, że:

„…człowiek apelujący o synkretyzm ma zawsze na względzie, aczkolwiek nieświadomie, synkretyzm osnuty wokół rdzenia, którym jest już jego własna wiara.” Co jednak, jeśli działa on świadomie, z rozmysłem? Świadomie i z rozmysłem budując synkretyzm wokół rdzenia, którym jest już jego własna wiara? Jest to nie tylko synkretyzm, lecz także religijny imperializm. Podbój naszego umiłowanego chrześcijaństwa przez antychrześcijaństwo. Oto nieco przykładów:

SIR VICTOR GOLLANCZ Bardzo wpływowy brytyjskich socjalistyczny wydawca milioner, nie żyjący już Sir Victor Gollancz, wyrzucony w 1939 r. z (socjalistycznej) Partii Pracy za sprzyjanie komunizmowi, lecz później ponownie przyjęty, tak stawiał sprawę w lipcu 1948 r.:

„Ostatecznym celem powinno być to, by judaizm, chrześcijaństwo i wszystkie inne religie znikły, ustępując miejsca jednej wielkiej etycznej religii światowej, braterstwu człowieka.” (Doniesienie w Londyńskiej Jewish Chronicle, 16 lipca 1948 r.) Większość łudzi, którzy żyli w Wielkiej Brytanii w latach 30., 40., 50. i 58 60., będzie pamiętać Sir Victora Gollancza. W 1944 r. odmówił on wydania folwarku zwierzęcego [Animal Farm] Orwella, żeby nie urazić Stalina, w którego książka ta była wymierzona w odczuciu Sir Victora. W 1937 r. Gollancz wyjechał do stalinowskiego Związku Sowieckiego i powrócił pełen pochwał, opisując go jak kraj „będący na pierwszych etapach nowej cywilizacji.” Później w tym samym roku, zaproszony przez magazyn Cavalcade (Anglia) do wyboru człowieka roku, wybrał on Stalina, który, jak powiedział, „bezpiecznie wiedzie Rosję drogą ku społeczeństwu, w którym nie będzie wyzysku.” Gollancz był bardzo wojowniczym nacjonalistą żydowskim czy innymi słowy – syjonistą. „Internacjonalizm” Victora Gollancza jest tylko wynikiem czysto geograficznego rozproszenia jego narodu. Nawet Narody Zjednoczone podjęły w swoim czasie rezolucję stwierdzającą, że syjonizm jest rasizmem, i nieszczęsny ówczesny sekretarz generalny, Austriak Kurt Waldheim, był odtąd stale prześladowany. Czy to naprawdę możliwe, by ów wojujący nacjonalista żydowski chciał, aby jego własna religia zanikła? Sto dziesięć lat temu redakcja londyńskiej gazety Jewish World czyli „Żydowski Świat” (9 lutego 1883 r., str. 5) stwierdziła:„Rozproszenie Żydów uczyniło ich ludem kosmopolitycznym. Są oni jedynym ludem kosmopolitycznym i na mocy tego muszą działać i działają jako czynnik roztapiający różnice narodowe i rasowe. Wielkim ideałem judaizmu jest nie to, że Żydom dane będzie pewnego dnia zgromadzić się razem w jakiś skryty sposób w jakichś, jeżeli nie plemiennych, to w każdym razie odrębnych celach; lecz to, że cały świat zostanie napełniony żydowskimi naukami i że w ramach powszechnego braterstwa narodów – szerszego judaizmu w rzeczywistości- znikną wszelkie odrębne rasy i religie. Jako lud kosmopolityczny. Żydzi wyrośli już z tego stadium życia społecznego jakie reprezentuje narodowa forma „separatyzmu”. Nigdy już nie mogą oni do niej powrócić. Uczynili cały świat swoim domem i wyciągają teraz ręce do innych narodów ziemi, by poszły za ich przykładem. Robią też więcej. Swoją aktywnością w literaturze i nauce, swoją imponującą pozycją w każdym zawodzie, modelują stopniowo myślenie nie-Żydów i systemy nieżydowskie na modłę żydowską i wszystko to co słyszymy obecnie o wpływach żydowskich oraz wszystko to co słyszeliśmy o wpływach żydowskich w przeszłości reprezentuje tylko zakończone etapy praktycznej realizacji żydowskiej Misji.” Oto doskonały opis synkretyzmu, z pewnością pasujący do tego co miał na myśli Victor Gollancz, apelując o „jedną wielką etyczną religię światową, braterstwo człowieka.” Czyż nie powinniśmy oceniać „ostatecznego celu” sir Victora w świetle przestrogi dr Paula Hutchinsona? Czytamy dalej w Globe and Mail (20 kwietnia 1987 r.) na temat żydowskiej Paschy:

„Trzeci Seder w Toronto (pomyślany i zrealizowany pierwotnie przez członków Świątyni Świętego Kwiecia) był wydarzeniem dla każdej z 1500 osób, które uczestniczyły w tym doświadczeniu: czarnych i białych, mieszkańców Ameryki Południowej i Północnej, Azjatów i Afrykanów, chrześcijan i Żydów, muzułmanów i buddystów, hinduistów i Sikhów, ludzi religijnych i świeckich. Dało to wyraz formule otwierającej tradycyjne obchody Paschy…” Czyż wyłaniający się z tych obchodów Paschy synkretyzm nie ma na sobie również w przeważającej mierze żydowskiego piętna? Krótko mówiąc, czyż prawdziwym zamiarem synkretystów nie jest to, abyśmy my stracili naszą chwalebną chrześcijańskość, lecz oni zachowali ich własną wiarę? A nawet podnieśli ją ku „wyższej” czy „szerszej” postaci?

REASUMUJĄC Nasz umiłowany Kościół Rzymsko-Katolicki stoi dziś w obliczu zupełnie bezprzykładnego kryzysu. Mamy oś Rzym-Moskwa z 1962 r.; Moskwa stanowiła wtedy centrum Rewolucji Światowej w jej ówczesnej komunistycznej fazie. Pamiętajmy, że sam Lenin powiedział: „Nie dbam o to co stanie się z Rosją. Do diabła z nią. Wszystko to stanowi tylko drogę do rewolucji światowej.” Synkretyzm zaś jest kościelnym rozumieniem owej gwałtownie antychrześcijańskiej Rewolucji Światowej i jej „religii”. Nie wolno nam jednak zapominać o przestrodze Paula Fishera, że synkretyzm to tylko wolnomularstwo w działaniu. Po drugie mamy tajne porozumienie Rzymu z przywódcami żydowskimi, zawarte zimą 1962-1963 r. Po trzecie mamy niemieckiego jezuitę Karla Rahnera z jego teorią „anonimowych chrześcijan”, utrzymującą, że każdy kto posiada jakieś dobre cechy jest automatycznie chrześcijaninem, nawet gdyby ludzie tacy nienawidzili Kościoła katolickiego, i zakłada się, że zostaje on automatycznie zbawiony. Choć usunięty przez papieża Piusa XII, Karl Rahner wywarł ogromny wpływ na Sobór Watykański II (1962-1965) i na zrodzony zeń Kościół soborowy.

http://www.naszawitryna.pl/ksiazki_93.html

Zanim wybuchła cristiada W obliczu antykatolickiej furii rewolucji meksykańskiej Kościół nie miał innego wyjścia, jak złożyć krwawą ofiarę. Podczas Światowych Dni Młodzieży, 17 sierpnia, odbędzie się w Madrycie również światowa prapremiera filmu Deana Wrighta “Cristiada”. Ta najdroższa w historii kina meksykańskiego produkcja, z gwiazdorską obsadą, opowiada o powstaniu meksykańskich katolików w latach 1926-1929 przeciwko tyranii masońsko-liberalno-socjalistycznej, nazywanym cristiadą, guerra cristera albo powstaniem cristeros, czyli “chrystusowców”. Miejmy nadzieję, że film ten dotrze również do Polski, przyczyniając się do rozproszenia powszechnej ignorancji w przedmiocie tego, co naprawdę działo się w tym katolickim do szpiku kości kraju w ubiegłym stuleciu. W tym miejscu natomiast pragniemy przedstawić okoliczności i powody, które sprawiły, iż Kościół meksykański nie miał już innego wyjścia, jak złożyć ten “ogólny sakrament ofiary krwawej” – by użyć pięknego sformułowania francuskiego historyka cristiady Jeana Meyera.

“Najgorsza rzecz po prostytucji” Do 1910 roku Meksykiem rządził od czterech dziesięcioleci gen. Porfirio Díaz Mori (1830-1915). Był on wprawdzie, tak samo jak jego poprzednicy, masonem i liberałem, ale mającym na tyle rozsądku, żeby nie ranić katolickiej tożsamości narodu. Za jego rządów przeto formalnie wciąż obowiązywały antykatolickie tzw. prawa Reformy z lat 1857-1861, ale nie były one wykonywane, toteż Kościół cieszył się wolnością de facto. Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy 5 października 1910 roku wybuchło powstanie radykalnych (jakobińskich) liberałów, które przeszło do historii pod nazwą rewolucji meksykańskiej. Od 1913 roku przeszła ona w stan wojny domowej, toczonej przez kilka frakcji rewolucjonistów, którym przewodzili generałowie: Venustiano Carranza (1859-1920), Emiliano Zapata (1879-1919) i Doroteo Arango, zwany Pancho Villa (1878-1923). W każdym zdobytym przez rewolucjonistów mieście mordowano, torturowano, poniżano bądź deportowano księży, profanowano naczynia liturgiczne, plądrowano kościoły oraz urządzano w nich orgie i tańce; palono też biblioteki, a także konfesjonały, jako… meble wykorzystywane do konspirowania przeciwko rewolucji. Po opanowaniu stanów północnych gen. Carranza nakazał wydalenie jezuitów; wypędzani byli też biskupi, zakazywano odprawiania Mszy Świętych, bicia w dzwony i spowiadania. Co najważniejsze, nastąpiła instytucjonalizacja antykatolickiego terroru. 14 lipca 1914 roku rewolucyjny gubernator stanu Nuevo León – gen. Antonio I. Villarreal (1879-1944) wydał edykt karzący “zepsuty i reakcyjny kler” oraz nakazujący zniesienie “konfesjonału i zakrystii”, które są “tak niebezpieczne, jak dom publiczny”. Edykt postanawiał przeto: ograniczenie liczby świątyń w Monterrey (stolica stanu) do pięciu, a godzin ich otwarcia do siedmiu na dobę; usunięcie z kościołów konfesjonałów, zakaz spowiadania oraz przebywania wiernych w zakrystiach; zakaz używania dzwonów, wyjąwszy (obligatoryjnie!) uczczenie zwycięstw rewolucjonistów; wygnanie wszystkich księży obcokrajowców oraz jezuitów bez względu na narodowość, a także tych, którzy nie udowodnili swojej abstynencji politycznej; zamknięcie wszystkich szkół katolickich, które nie przyjmą narzuconych podręczników i nauczycieli ze “szkół normalnych”. W ślad za nim poszły inne zrewolucjonizowane stany. Na przykład gubernator stanu Meksyk gen. Arnulfo R. Gómez (1890-1927) wydał dekret zakazujący wygłaszania kazań, udzielania chrztów i spowiedzi, płacenia dziesięcin, odprawiania Mszy Świętych za zmarłych i… całowania kapłanów w rękę. Należy dodać, że bardzo aktywna w wypieraniu katolicyzmu była także rola północnoamerykańskich protestantów, m.in. doradcy prezydenta Woodrowa Wilsona, Johna Linda, który jednemu z księży, interweniującemu w sprawie znieważenia zakonnic z Veracruz, odpowiedział: “Najgorszą rzeczą po prostytucji jest w Meksyku Kościół katolicki. Obie muszą zniknąć”. Kiedy w maju 1915 roku tymczasowy prezydent de facto gen. Carranza umocnił swoją władzę po pokonaniu najgroźniejszych rywali w obozie rewolucji: Villi i Zapaty, rozpoczął się kolejny okres gwałtownych prześladowań Kościoła. Wszyscy biskupi zostali aresztowani albo wygnani z kraju, zamordowano ponad 160, a uwięziono około 100 księży, liczbę kapłanów w poszczególnych stanach ograniczono od jednego do trzech na 5-10 tysięcy mieszkańców, w zależności od uznania danego gubernatora. Zamknięto wszystkie klasztory i szkoły katolickie, skonfiskowano dobra kościelne, nałożono ogromne kontrybucje.

Konstytucyjna delegalizacja Kościoła We wrześniu 1916 roku Carranza wydał dekret naznaczający wybory do Kongresu Konstytucyjnego. Zebrał się on 1 grudnia 1916 roku w Querétaro, a znaleźli się w nim wyłącznie rewolucjoniści, różniący się tylko stopniem wrogości do religii (o składzie deputowanych przesądzał art. 4 dekretu konwokacyjnego, który pozbawiał biernego prawa wyborczego osoby służące w instytucjach rządów i frakcji “wrogich sprawie konstytucjonalistycznej”). Projekt konstytucji przedstawiony przez Carranzę uchodził w tej materii za umiarkowany, bo zakładał “tylko” rygorystyczny rozdział Kościoła od państwa oraz egzekwowanie praw Reformy. Znacznie dalej chcieli iść jakobini, którymi była większość deputowanych oraz gubernatorów stanowych: dla nich prawa Reformy były już niewystarczające, ponieważ ich celem było zniszczenie Kościoła. Najbardziej burzliwa była dyskusja nad art. 3, dotyczącym edukacji. Projekt Carranzy zakładał wolność nauczania, z zastrzeżeniem laickości w szkołach publicznych oraz z zakazem uczestniczenia korporacji religijnych i osób duchownych w procesie nauczania. Projekt Komisji Konstytucyjnej natomiast rozszerzał wymóg laickości na szkoły prywatne (poddając je też nadzorowi państwa) i ustanawiał zakaz zakładania jakichkolwiek szkół przez osoby duchowne i korporacje religijne. Członkowie Komisji: gen. Francisco J. Mśgica (1884-1954) – jej przewodniczący, socjalista Enrique Recio (1882-1927) i Enrique Colunga (1876-1946), uzasadniali to tym, że “tłumaczenie abstrakcyjnych idei” (tworzących dogmat religijny) deformuje “ducha” (espíritu) dziecka, podobnie jak złe ćwiczenia gimnastyczne deformują fizycznie. Nie wystarczy zatem ograniczać nauczania religijnego, lecz trzeba przed nim chronić dzieci, a nawet odebrać rodzicom prawo do przekazywania im wierzeń religijnych. Mśgica twierdził, że nauczanie religijne degeneruje i moralnie, i fizycznie, a kler jest najbardziej perwersyjnym wrogiem ojczyzny, który wpaja dzieciom idee absurdalne oraz sprzeczne z tym, czego nauczał “pierwszy demokrata Jezus Chrystus”. Mówca utrzymywał, że istnieją powody, dla których Meksykanie mają prawo “nawet eksterminować tę hydrę, zwaną klerem”, i nie powinni spocząć, “dopóki nie doprowadzimy do zniknięcia niewielkiej liczby wampirów, którą mamy w Meksyku, dopóki nie zdołamy ich zgładzić”. Deputowany Román Rosas y Reyes (1890- -1966) ujmował ten postulat bardziej poetycko: “Na zawsze musi zniknąć ta bezwstydna tyrania, która przez tyle wieków upodlała rasę meksykańską; na zawsze musi zniknąć ten degradujący wpływ, który przez tyle wieków cierpień i łez wywierali na masy bezwiedne ci okropni inkwizytorzy ludzkiego sumienia, ci wieczni wyzyskiwacze tajemnic domowych, te plugawe i oszukańcze nietoperze, które schylały wszystkie czoła, te ohydne ośmiornice, które pochłaniały nie tylko bogactwo, nie tylko wiarę, nie tylko uczucie; ale również działanie, impuls, światło, także prawdę”. Wtórował mu deputowany (zresztą poeta) Alfonso Cravioto (1883-1955), popisując się dewizą w stylu Diderota: “Jeśli braknie sznurów do wieszania tyranów, moje ręce zaplotą wątpia zakonnika”. Recio wnioskował też o wprowadzenie konstytucyjnego zakazu spowiedzi, tym samym zaś wyzwolenia ludu meksykańskiego “ze szponów przebiegłego zakonnika, czyniącego się panem sumień po to, by rozwijać swą nikczemną pracę prostytucji”. Przeciwstawił się temu jednak (skutecznie) deputowany Fernando Lizardi (1883-1956), który wprawdzie zgodził się z twierdzeniem o niemoralności spowiedzi, ale zauważył, że są różne inne czyny niemoralne. Konstytucja została uchwalona 5 lutego 1917 roku. Nakazywała ona (w art. 3) nauczanie laickie w szkołach wszelkiego typu oraz zakazywała zakładania i kierowania szkołami podstawowymi jakimkolwiek zakonom religijnym lub kapłanom jakiejkolwiek religii. Wycofano się jedynie z zakazu nauczania dla wyznawców jakiejkolwiek religii. Nauka podstawowa stawała się przy tym obowiązkowa, a prywatne szkoły podstawowe zostały poddane kontroli państwa. W art. 5 zakazywano składania ślubów zakonnych (jako uwłaczających wolności jednostki!), a w konsekwencji wprowadzono zapis, iż prawo nie pozwala na tworzenie zakonów monastycznych. Artykuł 24 deklarował wprawdzie wolność wyznawania wierzeń i uprawiania praktyk religijnych, ale zakazywał wszelkich aktów kultu poza świątyniami, a i te poddawał czujności (vigilancia) władz. Artykuł 27 pozbawiał Kościół wszelkiej własności nieruchomej, łącznie ze świątyniami, seminariami, pałacami biskupów, kolegiami, klasztorami i jakimikolwiek innymi budynkami oprócz pomieszczeń instytucji dobroczynnych: stawały się one własnością państwa i mogły być jedynie udostępniane – pod nadzorem urzędników – na potrzeby “ministrów kultu” i wiernych. Najbardziej i najszerzej restrykcyjny był art. 130 konstytucji. Proklamując zasadę bezwzględnej wyższości państwa nad Kościołem, wycofano się zatem z istniejącego w konstytucji z 1857 roku zapisu o ich wzajemnej niezależności. W konsekwencji pozbawiono osobowości prawnej wszelkie “ugrupowania religijne nazywane (denominadas) kościołami”, traktując “ministrów kultu” jako indywidualne osoby wykonujące swój zawód i w tym zakresie poddane bezpośrednio prawom, które ich dotyczą. Legislaturom stanowym przyznano kompetencję reglamentacji liczby duchownych uprawnionych do wykonywania zawodu. Zabroniono sprawowania kultu na obszarze państwa meksykańskiego osobom niebędącym Meksykanami z urodzenia. Kapłanom zabroniono zbiorowego uczestnictwa w jakichkolwiek zgromadzeniach, tak publicznych, jak i prywatnych, uprawiania propagandy religijnej, a nawet krytykowania “praw fundamentalnych kraju”, jego władz, a w szczególności rządu. Pozbawiono ich również biernego i czynnego prawa wyborczego, a także prawa testamentowego spadkobrania. Ten sam artykuł nakazywał, aby w każdej świątyni była osoba świecka odpowiedzialna przed władzami cywilnymi za wykonywanie praw dotyczących dyscypliny religijnej i przedmiotów kultu. Wydawnictwom periodycznym o charakterze konfesyjnym zakazano komentowania krajowych wydarzeń politycznych oraz informowania o aktach władz państwowych, w szczególności tych, które dotyczą bezpośrednio funkcjonowania instytucji publicznych. Zakazano też tworzenia ugrupowań politycznych oraz stowarzyszeń, których sama nazwa lub jakakolwiek pośrednia wskazówka (título… o indicación cualquiera) mogłaby odnosić się do jakiegokolwiek wyznania religijnego. Z formalnoprawnego punktu widzenia Kościół katolicki przestawał zatem, w świetle nowej konstytucji, istnieć, a księża nie mogli być odtąd traktowani jako członkowie kleru czy Kościoła jako korporacji duchowo-materialnej, lecz jedynie jako osoby prywatne, świadczące określone “usługi” wyznawcom danej religii.

Kij i marchewka Promulgowanie nowej konstytucji zostało uroczyście oprotestowane przez przebywających na wygnaniu prałatów meksykańskich (5 arcybiskupów, 7 biskupów i 2 wikariuszy), wspartych przez Papieża Benedykta XV, we wspólnym liście pasterskim z 24 lutego 1917 roku. W kraju dochodziło do demonstracji i protestów katolików świeckich. W stanie Jalisco od 1 sierpnia 1918 roku po raz pierwszy wypróbowano metodę żałobnego zawieszenia kultu oraz akcję bojkotu transportu publicznego i gazet. Tak jaskrawe prześladowania religijne odbiły się też na międzynarodowej pozycji Meksyku, czego przejawem było wykluczenie go z udziału w konferencji pokojowej w Wersalu. Prezydent (już konstytucyjny) Carranza starał się więc hamować jakobinów. W styczniu 1919 roku przyjął pronotariusza apostolskiego, a pod koniec roku zezwolił na powrót do kraju biskupów i księży oraz zapowiedział przywrócenie swobód religijnych. W październiku 1919 roku zezwolono na uroczystą procesję dla upamiętnienia koronacji obrazu Matki Bożej z Gwadelupy. Niezadowolony z tego obrotu rzeczy dotychczasowy stronnik Carranzy gen. çlvaro Obregón (1880-1928) zawiązał przeciwko prezydentowi spisek. Jego głównym partnerem politycznym stał się wówczas człowiek, który w nadchodzących latach okryje najbardziej ponurym cieniem ziemię meksykańską – potomek Żydów sefardyjskich, przybyłych do Meksyku w XVIII wieku, gen. Plutarco Elías Calles (1877-1945), założyciel i przywódca socjalistycznej Meksykańskiej Partii Pracujących, jakobin i gorliwy mason 33. stopnia wtajemniczenia, który sam określał się jako “osobisty wróg Boga” i el anticristo. Carranza został obalony oraz zastrzelony wraz z synem podczas próby ucieczki do Veracruz. Prezydentem został najpierw Adolfo de la Huerta, a następnie (od 1 grudnia 1920 roku) Obregón, ale i oni nie stosowali drakońskich przepisów konstytucji zbyt ściśle. Obejmując urząd, Obregón zapowiedział nawet zwrócenie Kościołowi wszystkich świątyń skonfiskowanych pomiędzy 1914 a 1919 rokiem (czego dotrzymał), a 25 października 1924 roku wydał dekret wyrażający zgodę na pobyt w kraju stałego przedstawiciela Stolicy Apostolskiej. Wielką demonstracją duchowej i społecznej potęgi meksykańskiego katolicyzmu stał się Narodowy Kongres Eucharystyczny w stolicy kraju, rozpoczęty 5 października 1924 roku. Odwrotną stroną medalu była wzmożona aktywność terrorystyczna inspirowanych przez władze stanowe bojówek masońskich, Antyklerykalnej Federacji Meksykańskiej oraz Regionalnej Konfederacji Robotników Meksykańskich (CROM), na której czele stał fanatyczny Luis N. Morones (1890-1964). Szczyt tej aktywności przypadł na rok 1921, kiedy to nastąpiła seria zamachów bombowych, kolejno na: pałac arcybiskupa Meksyku (6 lutego), katedrę w Morelii (13 maja), rezydencję arcybiskupa Guadalajary (4 czerwca) i wreszcie na największą świętość katolików meksykańskich – sanktuarium w bazylice Virgen de Guadalupe (14 listopada). 1 maja 1922 roku socjalistyczni związkowcy zaatakowali siedzibę Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Meksykańskiej (ACJM), bronioną przez katolików z okrzykiem: “Viva Cristo Rey!”, zabijając sześciu obrońców.

“Chwyciliśmy Kościół za gardło…” Najgorsze dla katolików czasy nadeszły, gdy prezydentem kraju został 1 grudnia 1924 roku Calles, zdecydowany zniszczyć religię katolicką. Zaczął od próby odgórnego stworzenia synkretycznej “religii narodowej”, częściowo na bazie wierzeń azteckich, inspirując schizmę w Kościele meksykańskim pod nazwą Katolicki Apostolski Kościół Meksykański (Iglesia Católica Apostólica Mexicana – ICAM), demonstrujący swój nacjonalizm, przejawiający się m.in. wprowadzeniem liturgii w języku hiszpańskim. Samozwańczym “patriarchą” tego “kościoła” ogłosił się ks. José Joaquín Pérez Budar (1851-1931), nie pierwszy już raz popadający w konflikt z dogmatyką katolicką i dyscypliną kościelną. 21 lutego 1925 roku ks. Pérez (przy wsparciu bojówek CROM) zajął siłą parafię Nuestra Se-ora de la Soledad w stolicy i sześć innych świątyń w kraju. Został oczywiście natychmiast ekskomunikowany jako heretyk i schizmatyk przez arcybiskupa Meksyku. Schizma objęła jednak zaledwie trzynastu “księży-patriotów”, z których siedmiu powróciło później do Kościoła (również ks. Pérez umarł pojednany z Kościołem). Wobec tak mizernego rezultatu próby “nacjonalizacji” Kościoła Calles rozpoczął ścisłe egzekwowanie zapisów konstytucji, poczynając od zamykania szkół katolickich i ekspulsji wszystkich księży zagranicznych. Kościół i katolicy świeccy próbowali zrazu unikać konfrontacji, stosując metodę pokojowego dochodzenia swoich praw poprzez petycje. W odpowiedzi na prześladowania i schizmę 9 marca 1925 roku, z błogosławieństwem Episkopatu, na bazie ACJM i innych stowarzyszeń laikatu oraz partii Zjednoczenie Ludowe (Unión Popular – UP), utworzona została Krajowa Liga Obrony Wolności Religijnej (Liga Nacional para la Defensa de la Libertad Religiosa – LNDLR). Cel Ligi określono jako odzyskanie (conquistar) wolności religijnej i innych wynikających z niej wolności społecznych i ekonomicznych, ujętych w cztery punkty: 1) pełna wolność (libertad plena) nauczania; 2) prawo powszechne (derecho comśn) dla katolików; 3) prawo powszechne dla Kościoła; 4) prawo powszechne dla robotników katolickich. Na czele LNDLR stanęli najwybitniejsi katoliccy intelektualiści tej epoki: jako jej przewodniczący Rafael Ceniceros y Villarreal (1855-1933) i Miguel Palomar y Vizcarra (1880-1968) jako wiceprzewodniczący. Pomimo pokojowych zamiarów i taktyki LNDLR została przez rząd uznana za nielegalną i rychło doczekała się też pierwszego męczennika (el primer mártir) w osobie 66-letniego kupca José Garcii Farfana, zastrzelonego 26 czerwca 1925 roku w Puebli. Arcybiskup, prymas Meksyku José Mora y del Río (1854-1928) oświadczył w imieniu Episkopatu, że Kościół i katolicy nie uznają artykułów 3, 5, 27 i 130 konstytucji i będą je zwalczać, ponieważ ich przyjęcie byłoby “zdradą naszej wiary i naszej religii”. 21 kwietnia 1926 roku biskupi wydali wspólny list pasterski, w którym napisali: “Duch i litera nowej konstytucji, zachowanie się rządu, solidarność z nim wykazywana przez loże masońskie, oficjalne poparcie udzielane mu przez protestantów i schizmatyków, wszystko to pokazuje, że ostatecznym celem przyjętym przez rząd jest całkowite unicestwienie katolicyzmu (…). Kościół może istnieć bez datków wiernych, bez własności, bez zakonników, nawet świątyń, ale w żadnym wypadku nie może przetrwać bez wolności, bez niezawisłości (…). Moment, aby powiedzieć non possumus, właśnie nadszedł”. Odpowiedzią Callesa było wezwanie stanów do natychmiastowego wdrożenia przepisów wykonawczych do art. 130, rozpoczęcie wykonywania art. 3 w postaci Tymczasowych Przepisów dla Szkół Prywatnych Dystryktu i Terytoriów Federalnych, oznaczających zamknięcie w ciągu 60 dni prywatnych szkół podstawowych, jeśli nie poddadzą się przepisom prawa laickiego. Nie kto inny, jak sam Calles, podał (w przemówieniu przed Kongresem 1 września 1926 roku) statystyki represji związane z wdrażaniem dekretów wykonawczych do konstytucji: zamknięcie 42 świątyń i 7 klasztorów, wydalenie 185 księży obcokrajowców, zamknięcie 7 ośrodków “propagujących religię”, które posiadały kaplice, gdzie sprawowano kult bez zezwolenia. Dwaj biskupi – ordynariusz Tacámbaro – Leopoldo Lara y Torres (1874-1939) oraz Huejutli – José de Jesśs Manríquez y Zárate (1884-1951) – zostali oskarżeni o podżeganie do buntu i postawieni przed sądem. Wydalony został delegat apostolski. 21 czerwca 1926 roku ogłoszony został drakoński dekret zatytułowany “Ustawa reformująca Kodeks Karny” (Ley Reformando el Código Penal). Dekret zawierał 33 artykuły, w tym następujące: “We wszystkich szkołach publicznych i prywatnych nauczanie religijne jest zakazane” (art. 3); “Wszelkie zakłady zakonów religijnych są zniesione” (art. 6); “Wszelka krytyka praw i władz przez duchownych, nawet na zebraniach prywatnych, jest zakazana pod surowymi karami” (art. 10); “Nauki ukończone w seminariach nie mają żadnego znaczenia wobec Państwa” (art. 12); “Wszystkie czynności religijne odbywać się mogą tylko we wnętrzu kościołów, które będą pod nadzorem Państwa” (art. 17); “Na zewnątrz kościołów zabrania się nosić stroju duchownego” (art. 18); “Wszystkie kościoły, budynki zakonne, tak przytułki, jak klasztory, ogłasza się za własność Państwa” (art. 21). Na księży nałożono obowiązek zarejestrowania się przed władzami cywilnymi, aby mogli wykonywać swój “zawód” (art. 19); ci, którzy tego by nie uczynili, byli zagrożeni aresztem. Karą grzywny zagrożone zostało też publiczne używanie jakichkolwiek oznak religijnych (krucyfiksów, obrazów, rzeźb, a nawet medalików) oraz językowych odniesień do Boga, łącznie z najbardziej powszechnym w języku hiszpańskim pożegnaniem: “Adios” (Z Bogiem). Przepisy te miały wejść w życie od 31 lipca 1926 roku. Jak się wyraził sekretarz rządu gen. Sixto Adalberto Tejeda (1883-1960): “Chwyciliśmy Kościół za gardło i zrobimy wszystko, aby go udusić”.

Bojkot 11 lipca 1926 roku biskupi postanowili (za zgodą Papieża) zawiesić kult publiczny w całym kraju od 1 sierpnia do odwołania. Kościoły miały być otwarte dla wiernych na prywatne modlitwy i powierzone opiece świeckich. Kapłani mieli odprawiać jedynie Msze prywatne, a sakramentów udzielać tylko w razie wyraźnej konieczności. 14 lipca Episkopat zaakceptował również plan bojkotu ekonomicznego rządu, który opracował działacz LNDLR oraz założyciel Unión Popular – a już niedługo potem męczennik cristiady (beatyfikowany w 2005 roku przez Papieża Benedykta XVI) – Anacleto González Flores (1888-1927). Bojkot miał objąć cztery sektory: rozrywkę, szkolnictwo, handel i transport. Oznaczało to rezygnację katolików z uczęszczania do kin, teatrów, kawiarń i restauracji, wypowiedzenie przez nauczycieli pracy w szkołach publicznych, zaniechanie kupowania gazet oraz papierosów z państwowych fabryk, wycofywanie oszczędności z upaństwowionych banków, zaniechanie korzystania ze środków transportu publicznego, ograniczenie do minimum używania energii elektrycznej. W reakcji na to 25 lipca 1926 roku przywódcy Ligi zostali aresztowani; mimo to bojkot rozpoczął się zgodnie z planem 31 lipca. Początkowo akcja przybrała masowe rozmiary, grożące nawet bankructwem sektora publicznego, jednak w październiku załamała się, głównie z winy zamożniejszych katolików.

Episkopat meksykański podjął jeszcze jedną próbę porozumienia się z rządem. 21 sierpnia 1926 roku z Callesem spotkali się: metropolita Michoacán ks. abp Leopoldo Ruiz y Flores (1865-1941) i ordynariusz Tabasco ks. bp Pascual Díaz y Barreto (1875-1936). Spotkanie jednak nie tylko nie przyniosło pozytywnego skutku, lecz Calles bez osłonek dał biskupom do zrozumienia, że jego celem jest sprowokowanie katolików do buntu zbrojnego po to, aby móc go zgnieść. W odpowiedzi na prośbę o przynajmniej odłożenie wykonania dekretu reformującego kodeks karny powiedział: “Pokażę panom, iż kwestia nie istnieje, gdyż jedyny [problem], który moglibyście stworzyć, to rozpocząć bunt przeciwko rządowi, a wówczas rząd będzie doskonale przygotowany, żeby was zwyciężyć. Powiedziałem już, iż macie panowie tylko dwie drogi: podporządkować się prawu, a jeśli nie jest ono zgodne z waszymi zasadami, to rozpocząć walkę zbrojną i próbować obalić rząd, aby ustanowić nowy, który podyktuje prawa zgodne z panów sposobem myślenia; w drugim jednak przypadku, powtarzam, jesteśmy doskonale przygotowani, aby zwyciężyć”. Ksiądz arcybiskup Mora i ks. bp Díaz złożyli w imieniu Episkopatu projekt reformy art. 3, 5, 24, 27 i 130 konstytucji do Kongresu, ale było oczywiste, że w izbie, w której zasiadali wyłącznie rewolucjoniści, w większości należący do Sojuszu Partii Socjalistycznych, miało to jedynie sens demonstracji. Zresztą petycja została odrzucona z powodów formalnych, albowiem Komisja ds. Petycji podała do publicznej wiadomości, że biskupi, którzy ogłosili, iż nie podporządkują się prawu, w myśl art. 37 konstytucji utracili status obywateli, tym samym zaś zdolność prawną do zgłaszania petycji. Żadnego skutku nie odniosło również uzyskanie przez LNDLR dwóch milionów podpisów meksykańskich obywateli pod petycją o przeprowadzenie referendum w sprawie reformy konstytucji. Wszystkie środki pokojowe zostały więc wyczerpane i pozostał tylko – usprawiedliwiony w tej sytuacji – opór czynny przeciwko tyranii. Prof. Jacek Bartyzel

Sowiecka odpowiedzialność za klęskę powstania. "Chciał fizycznej śmierci polskiej stolicy" W toczącej się rosyjsko - polskiej dyskusji historycznej nie należy zapominać o bagażu sowieckiej odpowiedzialności za klęskę Powstania Warszawskiego. Decyzja J.Stalina o wstrzymaniu działań frontowych w momencie wybuchu powstania w Warszawie była nie tylko wyrokiem na powstaniu, ale doprowadziła do kompletnego zrujnowania polskiej stolicy. Współczesna Rosja nie może negować Powstania Warszawskiego i odcinać się od odpowiedzialności za jego tragedię sprzed sześćdziesięciu siedmiu lat. W końcu lipcu 1944r. sytuacja w Warszawie wydawała się nieuchronnie zmierzać ku powstaniu. W dowództwie AK przewagę brały tendencje do podjęcia walki w stolicy. Wydawało się również, że polityczne przyzwolenie dla powstania w Warszawie dał także sam Stalin. 29 lipca 1944r. przez moskiewskie radio z apelem do Warszawiaków zwrócił się kontrolowany przez Stalina Związek Patriotów Polskich, nawołując ludność Warszawy do podjęcia walki z Niemcami. 30 lipca 1944r. komunikaty zachęcające ludność stolicy do podjęcia walki, czterokrotnie powtórzyła moskiewska Radiostacja im. Tadeusza Kościuszki. W obliczu zbliżania się Armii Czerwonej do Warszawy, dotychczasowych sowieckich sukcesów na froncie i pozytywnej oceny możliwości dalszej ofensywy armii sowieckiej, w KG AK zdecydowano o wybuchu powstania. Wybuch powstania i pierwsze dni powstańczych walk były skrupulatnie obserwowane przez wywiad sowieckiej armii. Gdy po pięciu dniach walk powstanie nie zostało przez siły niemieckie stłumione a powstańcy nadal dzielnie walczyli z przeważającymi siłami hitlerowskimi mając nadzieję, ze sowiecki front niebawem przekroczy Wisłę, Stalin zdecydował się na kolejny perfidny krok wobec walczącej Warszawy. W dniach 5 i 6 sierpnia 1944r. z jego osobistego polecenia Armia Czerwona wstrzymała jakiekolwiek działania frontowe. Już samo wstrzymanie działań frontowych było wyrokiem na Warszawie. Ale polityczna perfidia Stalina nie ograniczyła się tylko do wstrzymania działań militarnych na froncie. Stalin pomimo, że zatrzymał front to pomimo obietnic dawanych aliantom, nie udzielił żadnej realnej pomocy wojskowej powstańcom w Warszawie. Pierwsze zrzuty sowieckiego uzbrojenia dla powstańców nastąpiły dopiero 13 i 14 września 1944r., a więc wówczas gdy było już jasne, że nie będą one miały żadnego wpływu na losy powstania, które wtedy dogorywało. Te symboliczne w stosunku do potrzeb zrzuty broni, miały jedynie posłużyć sowieckiej propagandzie do wykazania rzekomej sowieckiej pomocy walczącej Warszawie. Stalin odmówił również zgody na wykorzystanie lotnisk na terenie ZSRR do lądowania samolotów alianckich z pomocą dla powstania. Nie wyraził nawet zgody na lądowanie za linią niemiecko-sowieckiego frontu dla alianckich samolotów w przypadku ich uszkodzenia przez niemiecka artylerię i lotnictwo podczas dokonywanych zrzutów dla walczącej Warszawy. Sowiecka blokada polskiej stolicy uniemożliwiła również pomoc zmobilizowanych w ramach tzw. mobilizacji sierpniowej sił AK, które pozostawały w gotowości, w strefie już zajętej przez Sowietów. Gdy 14 sierpnia 1944r. Komendant Główny AK - gen. Bór - Komorowski wydał rozkaz nakazujący skierowanie sił AK do walczącej stolicy, sowieckie dowództwo Armii Czerwonej podjęło skuteczne działania, które zahamowały marsz AK - owskich oddziałów na Warszawę. A zatem ich potencjalne wsparcie dla walczącej Warszawy zostało udaremnione przez sowieckie jednostki frontowe, blokujące Warszawę od Wschodu. Czy pomoc AK-owskich oddziałów zmieniła by jego ostateczny rezultat. Na to pytanie nikt nie jest w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Na pewno powstanie trwało by dłużej i jego przebieg byłby nieco inny. Ale Sowieci nie tylko zablokowali marsz ku Warszawie AK-owskich oddziałów - oni się znimi przy okazji rozprawili. Po symulowanych rozmowach z udziałem ich dowódców, AK-owskie odziały zostały rozbrojone a większość ich żołnierzy aresztowana. Z sowieckiej niewoli uszli tylko nieliczni. Tym samym realna szansa pomocy walczącej Warszawie została po raz kolejny przekreślona przez Stalina. Stalin postanowił bezczynnie czekać, aż powstanie wygaśnie do końca. Chciał fizycznej śmierci polskiej stolicy. Po tragicznej klęsce powstania, przez prawie trzy miesiące sowieckie dywizje frontowe stały i patrzyły, jak hitlerowcy metodycznie i planowo niszczą to, co pozostało z miasta po tragicznym powstaniu. W politycznych planach Stalina Warszawa miała zostać w ten sposób ukarana, miała powtórzyć los Kartaginy. I powtórzyła. Polityczne kalkulacje dowódców AK, cokolwiek by o nich nie powiedzieć i jakkolwiek je oceniać, nie były czymś absurdalnym w sytuacji gdy linia frontu była w zasięgu ręki, a w Warszawie narastała wola walki z niemieckim okupantem. Wszystkie przesłanki moralne, polityczne, militarne za podjęciem powstania , jakie w końcu lipca 1944r. wysuwano w KG AK były przytaczane między innymi przez przywódców francuskiego ruchu oporu, gdy w połowie sierpnia 1944r. podejmowali decyzję o podjęciu powstania w Paryżu. I oni również kalkulowali, że front aliancki niebawem dotrze do stolicy. Jednak w Paryżu doczekano się przybycia alianckiego frontu. Gdyby alianci pomagali paryskiemu powstaniu na sposób sowiecki, zakończyłoby się ono tragedią podobną do tragedii Powstania Warszawskiego. Jednak w Paryżu tak się nie stało. Powstanie Warszawskie to jedna z najczarniejszych kart polsko - rosyjskiej historii. W polskiej historii ma ono swoje ważne miejsce. Niestety w rosyjskiej historii nadal nie ma Powstania Warszawskiego. Tak jak w czasach sowieckich zastępuje je wyzwolenie Warszawy w styczniu 1945r. przez bohaterską Armie Czerwoną. Powstanie w Warszawie mogłoby bowiem skutecznie zaprzeczyć sowieckiemu mitowi wyzwolenia, który tak często jest eksponowany przez obecne władze Federacji Rosyjskiej, zwłaszcza w relacjach z krajami Europy Środkowo - Wschodniej. Ale propagowanie tego mitu doskonale nadaje się do budowy klimatu wdzięczności wobec Kremla, za sowieckie wyzwolenie w przeszłości. Leszek Pietrzak

Do czego potrzebne są Izraelowi nasze dzieci?

Źródło: www.3rm.info/13835-zachem-izrailyu-nashi-deti.html

Tłum. z jęz. ros. RX

Ambasador „Izraela” w Moskwie, pani Dorot Holender, powiedziała w wywiadzie udzielonym agencji prasowej ITAR-TASS, że Rosja i „Izrael” prowadzą intensywne rozmowy na temat podpisania umowy w sprawie procedury adopcyjnej dzieci. Według słów ambasadora, wkrótce przybędzie do Moskwy delegacja „izraelska”, która przygotuje tekst porozumienia usprawniającego procedurę adopcji rosyjskich dzieci przez żydowskie rodziny. Nowelizacja ustawy, która zezwala „Izraelczykom” na adopcję dzieci z zagranicy za pośrednictwem organizacji społecznych posiadających odpowiednie uprawnienia, weszła w życie w 1998 roku. W minionych latach żydowskie pary zaadoptowały ponad 2 tysiące dzieci cudzoziemskich, z których większa część urodziła się w krajach WNP i Ameryki Łacińskiej. Jednak w ostatnich latach coraz więcej państw zaostrza przepisy adopcyjne dotyczące obcokrajowców. Pomimo sielankowego i słodkiego obrazka dobrych wujków i cioć ze wszech miar dalekiego kraju „Izraela”, przedstawionego w gazecie „Sem40”, jak zauważa palestyńska gazeta internetowa w związku z tym tematem: ”S. Iwanow jakoś nie jest chętny widzieć sprawy tak jak mu się sugeruje.” I nic dziwnego! Jeśli wszystko wygląda tak jak opisała pani Holender to pojawia się parę ważnych pytań. Po pierwsze, dlaczego i w jakim celu przyjedzie „izraelska” delegacja, która zajmie się przygotowywaniem tekstu umowy?” Dzieci są rosyjskie. I Rosja, tylko Rosja powinna zredagować taki tekst (hipotetycznie), który by strzegł praw dziecka! Dokument powinien być szczegółowy, w najdrobniejszych detalach, włącznie z monitorowaniem comiesięcznym a nawet cotygodniowym i sprawozdaniami przybranych rodziców dotyczącymi stanu zdrowia rosyjskich dzieci w nowych rodzinach itd. Jeśli zgadzacie się z takimi warunkami to rozmawiamy, jeśli nie to żegnamy! Ale kiedy napisałem w nawiasach „hipotetycznie” to miałem na uwadze najoczywistszy fakt wynikający z ostatnich skandali, które wstrząsały „izraelskim” państwem. Z „Izraelem” zasadniczo nie powinno być żadnych umów adopcyjnych. Pozwolę sobie przypomnieć, że półtora roku temu Ukraina oskarżyła „Izrael” o uprowadzenie 25 tysięcy ukraińskich dzieci w celu pobrania ich organów. Takie oświadczenie wydał ukraiński pisarz Wiaczesław Gubin. Na potwierdzenie swoich słów Gubin opowiedział historię ukraińskiego obywatela, który udał się do „Izraela” na poszukiwanie 15 ukraińskich dzieci, które zostały adoptowane przez żydowskie rodziny. Jak potwierdzają źródła odnalezienie dzieci okazało się niemożliwe a ślady dochodzenia doprowadziły poszukiwacza do „izraelskich” szpitali. Dzieci dosłownie wyparowały. Nigdzie ich nie ma, a ostatnie udokumentowane świadectwa o ukraińskich maluchach kończą się… właśnie na szpitalach. Co się z nimi tam stało i kto TO zrobił? (Oczywiście to wszystko działo się na zlecenie przybranych „rodziców”)

A przypomnijmy jeszcze głośny skandal, którego przyczyną był obywatel „Izraela” Michael Zis, oskarżony o „nielegalne transplantacje”. Zis został aresztowany 13.10.2007 roku w Doniecku na wniosek organów ścigania. Przypomnijmy także śledztwo dziennikarskie szwedzkiego dziennikarza Donalda Bestroma, opublikowane w gazecie „Aftonbladet”, w którym oskarża się „izraelskich” wojskowych o mordowanie Palestyńczyków dla pozyskiwania od nich organów do transplantacji. W tym przypadku Bestrom powołuje się na zdobyte przez niego tajne dane od pracowników misji humanitarnej ONZ działającej w tych krajach. Przypomnijmy także, że w tymże okresie czasu nowojorska policja unieszkodliwiła bandę przestępców zajmującą się zwłaszcza uprowadzaniem dzieci i handlem dziecięcymi organami. Jej hersztem był rabin Lewi Icak Rosenbaum z nowojorskiego Brooklyn’u. Etniczna grupa przestępcza zajmowała się w szczególności uprowadzeniami dzieci z Algierii. Na terytorium Maroka usuwano im potrzebne do przeszczepów organy, które następnie sprzedawano za ogromne pieniądze do „Izraela” i USA.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Niesławny eksperyment „Filadelfia” Nagle USS „Eldridge” rozpłynął się w powietrzu. Nie wysyłał żadnych sygnałów radiowych. Pojawił się ponownie po kilku godzinach. Okazało się wtedy, że jest mocno uszkodzony. Większy problem stanowiła jednak kondycja psychofizyczna ludzi na pokładzie. Ponad połowa stacjonujących na okręcie kompletnie zwariowała. Jedni unosili się w powietrzu, a drudzy wtopili się w kadłub.

Niesławny eksperyment "Filadelfia" Jeśli wierzyć pogłoskom, w 1943 roku przeprowadzono eksperyment, który zakończył się tragicznie. Celem amerykańskiego wojska w tamtych czasach była możliwość ukrycia okrętu przed radarami. Wyglądające na standardowe badania, przyniosły jednak niespodziewane zagrożenia nie tylko dla członków projektu, ale i dla całego nieuświadomionego świata. Eksperymenty prowadzono podobno na statku USS „Eldridge”. Stacjonował on w Filadelfii. Oczywiście nie znamy szczegółów technicznych przedsięwzięcia, wiemy natomiast, że mówi się, iż okręt przez chwilę był niewykrywalny dla radarów. To, co przez moment uznawano za sukces, ostatecznie przerodziło się w koszmar całej załogi. Nagle bowiem USS „Eldridge” rozpłynął się w powietrzu. Nie wysyłał żadnych sygnałów radiowych. Pojawił się ponownie po kilku godzinach. Okazało się wtedy, że jest mocno uszkodzony. Większy problem stanowiła jednak kondycja psychofizyczna ludzi na pokładzie. Ponad połowa stacjonujących na okręcie kompletnie zwariowała. Jedni unosili się w powietrzu, a drudzy wtopili się w kadłub. Ci, którzy pozostali przy zdrowych zmysłach, oświadczyli, że przenieśli się w przyszłość do roku 1983. Mimo konsekwencji, eksperyment prawdopodobnie przeprowadzono dwukrotnie. Całość okryto ścisłą tajemnicą. Ludzie zamieszani w „Projekt Monatuk” byli zastraszani, nieposłusznych zaś eliminowano. Skutki nieodpowiedzialności nadzorujących badania nad niewidzialnością mogły doprowadzić do zagłady cywilizacji.

Kilka miliardów duchów Jeden z fizyków jądrowych wyjaśnił, na czym polegała specyfika eksperymentu filadelfijskiego. Gdy w 1905 roku Einstein opracował teorię pola niestatecznego, stwierdzono, że po upływie pewnego czasu zmienia ono strukturę cząsteczek. Gdyby cząsteczki, z których zbudowany jest człowiek, oddaliły się od siebie, stalibyśmy się tak rozrzedzeni, że nie widzielibyśmy przed sobą żywych postaci. Z praktycznego punktu widzenia nie byłoby nikogo. To samo stałoby się z całą planetą. Badania prowadzone przy okazji tego eksperymentu mogły więc doprowadzić do upadku ludzkiej rasy. Ryzyko było ogromne, a potencjalne korzyści nie byłyby w stanie powetować strat poniesionych w trakcie projektu. W świecie, w którym nie ma już ludzi, wiedza o przemieszczaniu się w czasie i przestrzeni jest co najmniej zbędna. Po eksperymencie wielu członków załogi poddano wielomiesięcznej opiece w specjalnych naukowych ośrodkach. Część z nich wykazywała zdolności parapsychiczne. Stawała się spontanicznie niewidzialna lub potrafiła pojawiać się w różnych miejscach jednocześnie. Niektórzy zapadali na dziwny stan tkwienia w bezruchu. Byli oni w istocie zamrożeni. Proces odmrażania trwał od kilku godzin do kilku miesięcy!

Bielek i podróże w czasie Jednym z ocalałych był niejaki Alfred Bielek, oficjalnie znany jako Edward Cameron. To absolwent Harvardu, fizyk, który był na pokładzie w czasie realizacji feralnego eksperymentu wraz ze swoim bratem Duncanem. Nieżyjący już Bielek opowiadał o tym, że udało mu się wyskoczyć za burtę w czasie, gdy okręt znikał, jednak nadal był on w zasięgu pola magnetycznego, które przeniosło jego, Duncana oraz wszystkich na USS „Eldridge” w przyszłość. Bielek miał w tej sprawie do powiedzenia znacznie więcej. Z podziemnego wywiadu krążącego po internecie, jakiego udzielił pewnemu niezależnemu badaczowi zjawisk paranormalnych wynika, że to nie był incydentalny przypadek w jego życiu. Później bowiem wielokrotnie przenosił się w czasie. Mało tego, odseparowano jego duszę i wstawiono w nowe ciało, zaś pamięć i świadomość tamtych wydarzeń mocno zaburzono. Bielek opowiada o tym, jak swego czasu przeniósł się do roku 2749. Od razu trzeba zaznaczyć, że mamy do czynienia z interaktywną podróżą w czasie. Istnieje bowiem do tej pory przekonanie, że nawet gdyby taka podróż była możliwa, odbywający ją odgrywałby rolę biernego obserwatora, niemającego wpływu na wydarzenia dziejące się w tym czasie. Z relacji Bieleka wynika jednoznacznie, że oddziaływał on na czasoprzestrzeń, w której się znalazł. Od razu po pojawieniu się w roku 2749, został on zinwigilowany przez sztuczną inteligencję w postaci kryształów. Momentalnie rozpoznano w nim przybysza z innej epoki. Po przesłuchaniu Bielek stał się pilotem wycieczek po jednym z latających miast, które w XXVIII wieku są normą. Interesujące jest to, co zobaczył. Okazało się, że rolę nadzorców przejęły inteligencje syntetyczne. Stało się tak w wyniku wielu błędnych decyzji podjętych wcześniej przez ludzi. Panuje socjalizm. Wszystko jest dostępne dla każdego, a pracuje się jedynie charytatywnie. Religie nie istnieją, zaś mieszkańcy Ziemi nadal korzystają z dobrodziejstw techniki i kultury w sposób podobny do współczesnego. Na co zwraca uwagę Bielek? Otóż problemem dla ludzi z przyszłości jest brak motywacji do działania. Sztuczna inteligencja na podstawie skomplikowanych obliczeń stwierdziła, że w roku 3000 nie ma już cywilizacji. Za główną przyczynę uznano zanik kreatywności. Staliśmy się najzwyczajniej w świecie zbyt leniwi, by pracować nad postępem. Brzmi to mocno niewiarygodnie, ale tak wygląda relacja Alfreda Bieleka, jednego z nielicznych ocalałych po eksperymencie „Filadelfia”. Opowiada on także o kulisach pracy w tajnych laboratoriach wojskowych.

Tajne projekty wielkich umysłów Bielek często wymienia także nazwisko Johna von Neumanna. Ten amerykański uczony węgierskiego pochodzenia znany był ze swojej niezwykłej inteligencji. Julian Bigelow, jego współpracownik przy budowie komputera, wspomina jego bezbłędne myślenie, za którym nikt nie był w stanie nadążyć. Marzeniem von Neumanna było odczytanie ludzkich myśli. Przy okazji pracował jednak nad wehikułem czasu. I to właśnie on według Bieleka odegrał nadrzędną rolę w rozwoju technologii podróży międzywymiarowych. Zaczęto tworzyć stabilne tunele czasoprzestrzenne, dzięki którym wysyłano ludzi na zwiad do przyszłości bądź przeszłości, w zależności od potrzeb. Początkowo aparatura była dość pokraczna i mało mobilna, z czasem jednak, wraz z rozwojem miniaturyzacji przyrządy do podróży w czasie stawały się coraz wygodniejsze. Kontynuowano także prace nad niewidzialnością. Bielek wspomina o pewnym zdjęciu, na którym widnieje były prezydent USA George Bush senior wraz z siedzącymi obok dwoma agentami Secret Service. Zostali uchwyceni przy łowieniu ryb. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że jeden z agentów był niewidzialny. Na zdjęciu widać jedynie unoszącą się w powietrzu wędkę. Oznacza to, że wewnątrz oficjalnego rządu amerykańskiego praktykuje się takie zabiegi. Chodzi zapewne o możliwość przenikania tajemnic wroga przy użyciu technologii rozpływania się w powietrzu.

Co z tego wynika? Po projekcie „Montauk” zaczęto rozwijać inne, na przykład projekt „Phoenix”, którego założeniem było zbadanie możliwości kontroli ludzkich umysłów. Wszystko to zaczęło jednak przerastać pomysłodawców. Badania przynosiły rezultaty, ale były okupione wielkimi kłopotami nie do końca znanej natury. Ludzie, którzy zniknęli w wyniku eksperymentu filadelfijskiego, trafili do wymiaru, który przypomina zawieszoną animację. Istnieje ryzyko, że nie ma stamtąd powrotu. Mogą tam tkwić przez miliony lat, nie wiedząc, jak dużo czasu upłynęło w naszym świecie. Co gorsza, nie ma możliwości, by ich ściągnąć z powrotem. Tym samym oficerowie USS „Eldridge” stali się ofiarami demiurgicznych zapędów jajogłowych, których nikt z ich ambicji nie rozliczył. Sam Bielek jest dziś mocno krytykowany. Istnieje podejrzenie, że podkoloryzował całą historię i uczynił swoją osobę ważniejszą niż była. Uważa się, że był raczej agentem rządowym, który miał za zadanie testowanie reakcji społecznych. Pozostają domysły i gdybanie. O prawdzie możemy raczej zapomnieć. Marcin Kozera

http://strefatajemnic.onet.pl

Lucyfer bogiem Judaizmu? Will Newman: Żyd, licencjonowany religioznawca, jego krewni związani są z talmudyzmem, kabałą, B’nai Brith i masonerią. W roku 1976, Walter White Jr., „zaniepokojony patriota,” przeprowadził wywiad z młodym Żydem imieniem Harold Rosenthal, asystentem senatora Javitsa z Nowego Jorku.

Wywiad z Rosenthalem W wywiadzie tym, zatytułowanym „Ukryta Tyrania”, arogancki Rosenthal mówił bez skrępowania (co nagrywane było na taśmie) o tym że Żydzi sfabrykowali różne „fałszywe historie mające ukryć ich naturę i chronić ich status i władzę.” Rosenthal obala powszechnie akceptowane kłamstwo o tym że „Żydzi są Izraelitami i co za tym idzie są narodem wybranym przez Boga.” Rosenthal: „Większość Żydów tego nie przyzna, ale naszym bogiem jest Lucyfer – tak więc nie kłamałem – jesteśmy jego narodem wybranym. Lucyfer jest bardzo prawdziwy.”

http://www.macquirelatory.com/Wallace%20Interview%201967.htm

Co jest celem Lucyfera? „Wstąpię na szczyty obłoków, podobny będę do Najwyższego” (Izajasza 14:14). Uzurpuje on sobie cześć składaną Bogu (Mateusza 4:9). Lucyfer chce zwieść (i zwodzi) cały świat (Objawienia 12:9) przez przedstawienie siebie jako anioła światłości (2 Koryntian 11:4). Idealnie przedstawia to działanie masonerii. Ich motto „czynić dobrych ludzi lepszymi” tworzy dla publiki fałszywy obraz i przesłanie, które powinno raczej brzmieć: „Jak dać się opętać przez demona w 33 łatwych krokach.” Żydowska i masońska religia czci tego samego boga.

JASNE ŚWIATŁO W żydowskiej synagodze jasny płomień reprezentuje ich boga. Hebrajskim słowem określającym Lucyfera jest Hillel (Strong’s Concordance- Konkordancja Stronga #H1966) i oznacza „jasne światło”. Co ciekawe, nazwę tą przyjęła żydowska organizacja studencka. Najważniejszym tekstem kabały jest „Zohar”, co oznacza książke światłości lub splendoru. Tzw. żydowska gwiazda (heksagram) jest najpotężniejszym symbolem w okultyzmie i znana jest pod wieloma nazwami – Gwiazda Molocha/Saturna/Chiun/Remphana. Jest to symbol unii mężczyzny i kobiety, ma znaczenie identyczne z masońskim cyrklem i ekierką, które również jest symbolem o sześciu wierzchołkach. Masońska litera „G” reprezentuje akt seksualny. W wielu miejscach litera „G” zastępowana jest w żydowskich gwiazdach przez יהוה Hebrajskie חי noszone przez wielu Żydów jako ozdoba na szyi oznacza „życie” (lachaim). Słowo te tłumaczy się dosłownie „żyjąca rzecz” lub „bestia” (H2416); ten symbol jest znakiem Bestii. Żydowskie imię boga reprezentuje tetragrammaton יהוה (YHVH) który wymawia się Jahwe lub Jehowa. Znaczenie imienia Boga jest w Biblii podkreślane wielokrotnie. Prawdziwe znaczenie imienia Jehowa (Yah-Hovah) w języku hebrajskim: ”Yah” (#H3050) oznacza „bóg”. „Hovah” (#H1942) tłumaczy się na „chętnie pożądany, upadły, pragnienie, ruina, klęska, wina, intryga, niegrzeczny, obrzydliwy, perwersyjny, bardzo zły”.

Jehovah jest synonimem Baala:

„Baali (#H1180) od ba’al ; mój mistrz; Baali, symboliczne imię Jehowy. The Jewish Encyclopedia, Encyklopedia Żydowska („Adonai and Ba’al”) oznajmia: „Imię Ba’al (..) najwyraźniej jest ekwiwalentem dla Yhwh.” Od czasów Jeremiasza Żydzi zapomnieli prawdziwego imienia Boga i zastąpili je „Baalem” lub „YHVH”. Stary Testament wyraźnie zwraca uwagę na kłamliwych proroków i okres gdy to nastąpiło: „Słyszałem to, co mówią prorocy, którzy prorokują fałszywie w moim imieniu: Miałem sen, miałem sen! Dokądże będzie tak w sercu proroków, przepowiadających kłamliwie i przepowiadających złudy swego własnego serca? Zmierzają ku temu, by przez sny swoje, które jeden drugiemu opowiada, poszło w niepamięć moje Imię u mojego ludu, podobnie jak zapomnieli mego Imienia dla Baala ich przodkowie.” (Jeremiasz 23: 25-27)

YHVH i Ba’al reprezentują boga seksualnej perwersji i zła, Szatana. Żydzi twierdzą że imienia tego (YHVH) nie można wypowiadać głośno, co jest sprzeczne z nakazem samego Boga, nakazem głoszenia jego imienia całemu światu (Wyjścia 9:16). Dlaczego ignorują ten nakaz?

GŁOSZENIE IMIENIA BOŻEGO Judaizm uważa siebie za autorytet w rozumieniu Starego Testamentu; dlaczego więc nie praktykują tego czego nauczają? Ubierają się w czarne szaty, w kolor śmierci, mimo zalecenia Pisma by ubierać się na biało (Koheleta 9:8), odrzucają Chrystusa jako Mesjasza (który zapowiadany był przez cały Stary Testament) i odmawiają wymawiania „Imienia Bożego”, łamiąc tym samym nakaz Pisma Świętego. Nie wymawiając imienia swego boga (YHVH) Żydzi tworzą atmosferę tajemnicy i świętości wokół tego imienia, pobudzając ciekawość ludzi zaintrygowanych jego mocą. Gdy ciekawscy Żydzi i nie-Żydzi widzą tetragrammaton używany podczas rytuałów okultystycznych, dziwią się dlaczego ci magowie wykorzystują mistyczną moc tego imienia. Wicca, satanizm, Tarot, katolicyzm, masoneria i kabała używają swej znajomości „świętego imienia boga” jako przynęty do rekrutowania nowych członków kultu. Gdyby nie było ono takie tajemnicze, tym mistycznym kultom zabrakłoby kluczowego narzędzia przy rekrutacji. Nie mogłyby oferować innym zakazanej wiedzy gdyby Żydzi, samozwańczy autorytet w sprawach Boga, wymawiali jego Imię otwarcie. Szkoły Tajemnic i sabaty czarownic mają wielki dług wobec Judaizmu który utrzymuje powszechną akceptację znaczenia i sekretności imienia YHWH. Wymawianie jego imienia na głos jest zarezerwowane dla „wybrańców”, którzy nauczą się kabały (i zapłacą za to grubą kasę), a dla profanów jest zabronione. Doktryna judaistyczna jest kluczowa dla sprzedawania ludziom okultyzmu jako czegoś praworządnego. Szatan jest twórcą zamieszania i występuje pod wieloma imionami. Wielu antycznych, pogańskich bogów było Szatanem lub jego aniołami w innych formach („Dwa Babilony”, A. Hislop). Żydzi używają wielu fałszywych imion dla Boga w czasie swoich rytuałów, alternatywnych tytułów Szatana i innych potężnych demonów. W tym samym duchu magowie i sataniści przyzywają demony. W Biblii Szatana, Żyd Anton LaVey przedstawia szeroką listę „imion piekielnych”, przez których przyzywanie czarownik ma otrzymać nadludzkie możliwości, inteligencje, władzę, umiejętności manipulacji, niezwykłą kreatywność, zamożność i satysfakcję z swej pożądliwości.

MODLITWA Żydowskie modlitwy odprawiane są w Jidysz, kompozytowym języku dalekim od oryginalnego hebrajskiego (A.C. Hitchcock, „The Synagogue of Satan” 1). Modlitwy we współczesnych synagogach są ukrytymi inwokacjami demonicznymi. Są hipnotycznymi zaklęciami, podobnymi w wymowie do języka enochian używanego w Kościele Szatana. Młodzi Żydzi spędzają wiele godzin przygotowując się do Bar Mitzvah (Bar Micwy), innymi słowy wkuwają na pamięć długie pieśni, uczą się przy tym właściwego rytmu i tonacji. Większość z nich, po Bar Micwie nie będzie w stanie przetłumaczyć więcej niż garści słów. Ci młodzi chłopacy i dziewczyny nie mają pojęcia co mówią i do kogo się modlą. Wywołują oni demony o imionach Adonai, Elohim, el Shaddai, Zeba’ot, Diyenu (Diana). Mechaniczne powtarzanie i kiwanie głową pomaga im podczas modłów w osiąganiu stanu transu. Wielka liczba niewierzących Żydów w miejsce religii wybiera coś innego: angażują się w pseudo-religijny kult statusu społecznego i wiedzy. Jak pisał Bill Cooper: ”KULT (coś zupełnie innego od NAUKI) wiedzy, technologii i dyscyplin naukowych jest SATANIZMEM w najczystszej formie, a bogiem tej religii jest Lucyfer” („Behold A Pale Horse,” 70). Judaizm wystawia swoich wiernych na identyczne moce i wpływy jak Kościół Szatana i masoneria.

KABAŁA Założenia kabały i satanizmu są identyczne: odwrócenie ról między Bogiem i Szatanem. Jest to poszukiwanie ukrytej (occult) wiedzy w celu otrzymania podobnych bogu umiejętności, poprzez przyzywanie imion tzw. „bogów”. Są to imiona upadłych aniołów/demonów/mistrzów duchowych, strażników tajemnej wiedzy (Rodzaju 6:4, księga Enocha, księga Jubileuszów). Podczas gdy nie wszyscy Żydzi praktykują kabałę, wszyscy akceptują najwyższe kabalistyczne imię swego boga – YHWH. Niesławny kabalista i satanista Aleister Crowley pisał: „Są tu 72 Anioły… imiona ich pochodzą od „Wielkiego Imienia Boga”… Imieniem jest Tetragrammaton: I.H.V.H., znany jako Jehowa. Jest on Najwyższym Władcą… całego wszechświata (Księga Thota, 43). Wiele innych odmian imienia YHVH używanych jest w okultyzmie w odniesieniu do Jahwe czy Jehowa. „Z 54 świętych imion w żydowskiej kabale, najważniejszym jest YHWH” (R. Hathaway „Sacred Name of God? Or Blasphemy”,

http://remnantradio.org/Archives/articles/sacred_name.htm).

Żydowskie credo, Shema, mówi: „Nasz Pan jest Jeden”. Po co więc przyzywać te inne imiona?

DEMONOLOGIA Sekretem antycznych Egipcjan, oraz ich współczesnych spadkobierców masonów, jest demonologia i przyzywanie demonów dla uzyskania mocy – poprzez diabła, Jehowę. Na pewnym stopniu wtajemniczenia mason „dowiaduje się że diabeł, w przebraniu Jahbuhluna, jest najświętszym Panem – imię Jahbulun (Jahbulon) jest połączeniem imion Jahwe, Baal i Ozyrys. Inwokuje on: Jah-buh-lun, Jah-buh-lun, Jah-buh-lun, Je-hov-ah” (Texe Marrs, Codex Magica, roz. 4). Albert Pike opisuje obszernie kabalistyczne/masońskie znaczenie AHOVAH w swojej książce Morals & Dogma (66, 213, 401, 467, 519).

SKĄD TE IMIĘ W BIBLII? YHVH zostało włączone w tekst Starego Testamentu przez faryzeuszy i innych praktykujących babiloński satanizm (prekursora kabały i talmudyzmu). Dla tych którzy nie wierzą, że Talmud jest księgą satanistyczną, polecam lekturę przynajmniej niektórych fragmentów, jak np. tego o Chrystusie w piekle, gdzie gotuje się w gównie i nasieniu (Gittin, 56b, 57a). Pomiędzy żydowskimi Masoretami a Kościołem katolickim zwarto umowę po roku 1000. Zgodzono się wtedy, by imię Boga w hebrajskim Starym Testamencie zamienić na pogańskiego Jahwe/Jehowa poprzez tetragrammaton

http://emnantradio.org/Archives/articles/sacred_name.htm

To wyjaśnia słowa Rosenthala: „Jesteśmy zdumieni głupotą chrześcijan, którzy przyjmują nasze nauki i propagują je jako swoje własne.” Henry Ford: „Chrześcijanin nie czyta Biblii inaczej, niż przez żydowskie okulary, a co za tym idzie czyta ją zle.” („Międzynarodowy Żyd” cz. IV, 238).

PRAWDZIWE IMIĘ BOGA Demoniczną pogardę dla ludzkości wykazaną przez lucyferiańskiego Żyda, Harolda Rosenthala, dopełnia zabójcze połączenie: żydowskich rytuałów połączonych z kultem wiedzy i samego siebie. Żydzi jako ludzie, poprzez odrzucenie Boga i/lub akceptację Jehowy, trwają w stanie opisanym w Liście do Rzymian (1: 28-31) „A ponieważ nie uznali za słuszne zachować prawdziwe poznanie Boga, wydał ich Bóg na pastwę na nic niezdatnego rozumu, tak że czynili to, co się nie godzi. Pełni są też wszelakiej nieprawości, przewrotności, chciwości, niegodziwości. Oddani zazdrości, zabójstwu, waśniom, podstępowi, złośliwości; potwarcy, oszczercy, nienawidzący Boga, zuchwali, pyszni, chełpliwi, w tym, co złe – pomysłowi, rodzicom nieposłuszni, bezrozumni, niestali, bez serca, bez litości.” Oczywiście, pan Rosenthal był członkiem tzw. elity, jawnie satanistycznej mniejszości wśród narodu żydowskiego. Zwykły Żyd nie wie o tym że bóg jego religii jest w rzeczywistości Szatanem ukrywającym się za mistycznym imieniem. Dla Szatana nie ma różnicy czy wielbiony jest bezpośrednio czy dzięki subtelnym kłamstwom i zwiedzeniu (Rodzaju 3). Mądry Salomon pytał: „Kto wstąpił do nieba i zstąpił? Kto zebrał wiatr w swoje garście? Kto wody owinął płaszczem? Kto krańce ziemi utworzył? Jakie jest jego imię? – A jakie syna? Wiadomo ci może?” (Przysłów 30:4). Imieniem Boga jest אהיהAHAYAH, co oznacza JA JESTEM. Jest to imię przekazane Mojżeszowi razem z Prawem.

Odpowiedział Bóg Mojżeszowi: JESTEM, KTÓRY JESTEM. I dodał: Tak powiesz synom Izraela: JESTEM posłał mnie do was. Mówił dalej Bóg do Mojżesza: Tak powiesz Izraelitom: JESTEM, Bóg ojców waszych, Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba posłał mnie do was. To jest imię moje na wieki i to jest moje zawołanie na najdalsze pokolenia. (Wyjścia 3: 14-15) Will Newman poleca stronę

www.macquirelatory.com

Nie jest to jego strona, ale jest w kontakcie z jej autorem i uważa jego pracę za wyjątkową.

http://www.macquirelatory.com/Templates/Index2.html

http://www.macquirelatory.com/Article%20Index.htm

http://radtrap.wordpress.com

Ostatnie wystąpienie Andrzeja Leppera Oto oświadczenie A. Leppera, wygłoszone przed sądem 19 lipca br., które można uznać za jego polityczny testament. PiS dziś próbuje manipulować, że Lepper w ostatnich miesiącach zmienił swoje poglądy. Treść tego wystąpienia nie pozostawia wątpliwości, jakie były jego prawdziwe poglądy polityczne do ostatnich dni życia. W dniu 19 lipca b.r. Andrzej Lepper w sprawie J. Kaczyński kontra R. Giertych oświadczył, co następuje (jest to dokładny zapis z protokołu sądowego: Sygn. akt. XXV C 463/10 XXV Wydział Cywilny Sądu Okręgowego w Warszawie):

Andrzej Lepper: W okresie, kiedy Prezesem Rady Ministrów był Jarosław Kaczyński ja pełniłem funkcję wicepremiera oraz ministra rolnictwa od 5.05.2006r do 9.07.2007r z krótką przerwą w okresie rozpadu koalicji. Ta przerwa miała miejsce we wrześniu październiku 2006r. Spotykałem się wielokrotnie w tym okresie z Jarosławem Kaczyńskim służbowo i pozasłużbowo. Ich przedmiotem było działanie rządu, sprawy dotyczące funkcjonowania koalicji, realizacja programu „Solidarne Państwo”, sprawy dotyczące oraz wiele spraw bieżących. Odbywały się cotygodniowe posiedzenia rządu, bardzo często przed tymi posiedzeniami spotykaliśmy, jako koalicjanci tzn. premier, ja i wicepremier Roman Giertych. Jestem przekonany, że w okresie, kiedy prezesem rady ministrów był Jarosław Kaczyński to gromadził on materiały mające na celu kompromitację przedstawicieli innych partii politycznych w tym opozycyjnych. Wywodzę to z kilku rozmów przeprowadzonych w gronie różnych osób, z takimi osobami jak Roman Giertych śp. Przemysław Gosiewski, były to rozmowy dotyczące wpływu na media komercyjne i publiczne, ich nieprzychylności, złej prasy dla rządu. Te rozmowy dotyczyły również kompromitacji przedstawicieli innych partii politycznych, jedna z rozmów dotyczyła pana Donalda Tuska i jego powiązania ze światem biznesu, ale nie było mowy o konkretach. Jeżeli chodzi o konkrety to była mowa o żonie pana Schetyny, która miała spółkę zajmującą się pijarem i wykonywała usługi dla spółek Skarbu Państwa. Padło takie stwierdzenie z ust pana Kaczyńskiego, że organy ścigania interesują się tą sprawą. Jarosław Kaczyński nie pokazywał mi żadnych materiałów kompromitujących innych polityków. Ja z uporem dopominałem się, aby w poszczególnych służbach specjalnych byli przedstawiciele wszystkich partii politycznych. Premier Kaczyński przekazywał mi informacje, że są gromadzone informacje na temat innych polityków, przekazywał to też panu Giertychowi. Informacje te dotyczyły pana Tuska. Schetyny, śp. pana Szmajdzińskiego, były omawiane sprawy pana Oleksego, pana Millera, była mowa też o biznesmenach, według premiera, którymi trzeba byłoby zainteresować się, ich sprawami, majątkiem i powiązaniami z politykami, były wymieniane nazwiska pana Stokłosy, Kulczyka, Solorza, Krauze. O tych nazwiskach mówił pan Kaczyński. Jeżeli chodzi o biznesmenów to chodziło o to, w jaki sposób doszli do majątków, czy transakcje firm, które dotyczyły majątku Skarbu Państwa były zgodne z prawem. Poza tymi rozmowami nie spotkałem się z innymi przejawami gromadzenia materiałów mających kompromitować innych polityków. Rozmowy te miały charakter nieregularne, być może były 3-4 w całym okresie koalicji. Na pewno część z nich była w kancelarii premiera, raz było spotkanie w Łazienkach w takiej restauracji, której nazwy teraz nie pamiętam, pamiętam, że przy tej restauracji była stadnina koni. Być może, że któraś z tych rozmów miała miejsce przy ul. Parkowej przy okazji kolacji. Skład osób podczas tych rozmów mógł być różny. Z tych wszystkich spotkań zapamiętałem pana Gosiewskiego. Giertycha, Kaczyńskiego, te osoby pamiętam na pewno. Wydaję mi się, że w tych spotkaniach mogły brać udział inne osoby, ale tu mam wątpliwości i mam problem z podaniem ich nazwisk. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie, w jakich konkretnie datach miały miejsce te spotkania, nie jestem w stanie podać tez miesięcy, wiem, że miały miejsce w okresie trwania koalicji. Jedno z tych spotkań było charakterystyczne, bo miało miejsce w łazienkach przy stadninie koni, a inne były rutynowe w kancelarii lub na ul. Parkowej. Nie pamiętam żadnych szczególnych okoliczności tych spotkań. Jeżeli chodzi o kwestie gromadzenia przez pana Kaczyńskiego materiałów mających kompromitować przedstawicieli innych partii politycznych to w tej chwili niczego więcej sobie nie przypominam. Jeżeli chodzi o problem wpływania przez pana Jarosława Kaczyńskiego na organy ścigania celem przedstawienia przeciwnikom politycznym zarzutów karnych to na jednym ze spotkań była mowa o mafii węglowej działającej na Śląsku i wtedy pan Kaczyński wymieniał z nazwiska żyjącą wówczas panią Blidę, ale żadnych dowodów ani faktów nie pokazywał. Z moich obserwacji i analiz wynikało, że premier bardzo interesuje się przeciwnikami politycznymi i ma bardzo dużo informacji na temat toczących się postępowań karnych. Po śmierci pani Blidy spytałem pana Kaczyńskiego jak mogło do tego dojść to powiedział, że dowody są niezbite i mocne na to, że brała ona udział w tej aferze. Nie pamiętam czy na tym spotkaniu poza zestawieniem przez premiera nazwiska pani Blidy z mafią węglową padło coś więcej na ten temat z ust premiera. W mojej ocenie premier nie dopuszczał przedstawicieli innych partii politycznych do udziału w służbach specjalnych, w tym celu, aby informacje te były dostępne tylko dla jego ludzi i dla niego. Na tę chwile nie przypominam sobie abym był świadkiem zdarzeń, które świadczyłyby o tym, że premier wpływał na organy ścigania poza tym, co powiedziałem do tej pory. Nie mam nic więcej do dodania.

Na pytanie pełnomocnika pozwanego A. Lepper odpowiedział: nie wiem nic na temat przekazania premierowi archiwalnych akt sprawy karnej dotyczących rodziny pana Tuska, natomiast wiadomo mi, że na ten temat była rozmowa między mną premierem Giertychem i premierem Kaczyńskim, ale nie jestem tego do końca pewien. Z tego, co wiem to chodziło o jakieś konflikty rodzinne pana Tuska, jak pamiętam inicjatorem takich rozmów był premier Kaczyński. Mogę powiedzieć, że te konflikty rodzinne dotyczył różnych okresów, nie przypominam sobie, aby premier mówił skąd posiada tego rodzaju informacje, moim zdaniem musiał je mieć od służb. Jeżeli chodzi o sprawę żony pana Schetyny to chodziło o firmę z Wrocławia chyba Dialog, która była firma córką KGHM, chodziło o sprawy reklamowe. Stosunki premiera z panem Ziobro były dobre i bardzo bliskie, jestem przekonany nie mając dowodów, że o wszystkich postępowaniach, które były prowadzone przez organy ścigania pan Ziobro informował premiera, co wyszło w mojej sprawie, czyli tzw. aferze gruntowej. Nie jestem w stanie określić częstotliwości tych spotkań, ale często przed moim spotkaniem z premierem Kaczyńskim lub wspólnym spotkaniem koalicjantów pan Ziobro był w gabinecie pana premiera i wychodził albo spotykałem go na terenie kancelarii. Częstotliwość kontaktów premiera z Mariuszem Kamińskim i panem Święczkowskim była również duża, musiałem czekać na ich wyjście, kiedy oczekiwałem na spotkanie z premierem. Te wszystkie osoby są moim zdaniem zdecydowanie osobami politycznymi, z nominacji prezesa Kaczyńskiego. W mojej ocenie inicjatorem działań CBA w Ministerstwie Rolnictwa w grudniu 2006r była grupa osób. Myślę, że o wszystkim wiedział premier Kaczyński, pan Ziobro i pan Kamiński. Moim zdaniem to te 3 osoby kierowały tą akcją, przygotowywały, wywodzę to z tego, że po ujawnieniu taśm Renaty Beger w sprawie korupcji politycznej w środowisku PIS, po ujawnieniu tych taśm krążyły po sejmie informacje, że te osoby a szczególnie pan Kaczyński nigdy tego Lepperowi nie wybaczy i Lepper kiedyś za to zapłaci. Była taka sytuacja, iż w grudniu 2006r pan Adam Lipiński zorganizował spotkanie rzekomych biznesmenów z Wrocławia z szefem lub wiceszefem CBA, którzy mieli przekazać informacje na temat rzekomego mojego uczestnictwa w sprawach odrolnienia gruntów na Mazurach. Adam Lipiński to wysokiej rangi polityk PIS. Nie widziałem stenogramów z podsłuchów wysokich funkcjonariuszy państwowych. Wiem ogólnie z prasy, że takie rzeczy miały miejsce i mogę wnioskować, że są to informacje prawdziwe, bo często rozmawiałem z panem Giertychem. Jeśli były nagrywane moje rozmowy to trudno żeby nie nagrywano mojego rozmówcy. Nie wiem czy to były naciski, ale były takie sytuacje, że np. były prowadzone rozmowy przez posłów PIS np. przez pana Lipińskiego, Mojzesowicza, z posłami Samoobrony, podczas których proponowano przejście im do partii PIS za stanowiska, dobre miejsca na listach wyborczych. Nie omawiałem z premierem Kaczyńskim ani z osobami z jego otoczenia sprawy afery gruntowej w Ministerstwie Rolnictwa, to była dziwna sprawa, bo aresztowania pana Ryby i pan Kryszyńskiego nastąpiły 6.07.2007r. a ja spotkałem się z premierem na moja wyraźną prośbę dopiero 9.07.2007r w godzinach wieczornych, kiedy premier powiedział mi żebym podał się do dymisji i czekał na rozstrzygnięcie organów, powiedziałem, że nie wchodzi to w grę, bo były to insynuacje. Moim zdaniem celem tej afery w ministerstwie rolnictwa było pozbycie się mnie ze sceny politycznej, przejęcie klubu Samoobrony i współrządzenie jednoosobowe pana Kaczyńskiego. Informacje do mediów w tej sprawie przekazywał pan Kamiński, także biuro prasowe CBA, ale także pan premier Kaczyński, który mówił, że w tej sprawie chodziło o wielomilionową łapówkę i że dowody są twarde i niezbite. Z wypowiedzi pana Kaczyńskiego wynikało, że posiada informacje na ten temat. Na temat tej sprawy odbywałem rozmowę z panem Giertychem, który użył charakterystycznych słów, że odbyła się rozmowa między panem Giertychem a panem Kaczyńskim, podczas której padło stwierdzenie z ust pana Kaczyńskiego, że wszystko było przygotowane i proste jak budowa cepa i że Lepper uciekł z spod gilotyny. Taki był sens tej wypowiedzi, przekazał mi to pan Giertych. Ta rozmowa miała miejsce już po moim odwołaniu, bezpośrednio po 9.07.2007r. Podczas tej rozmowy pan Giertych kwestionował legalność akcji CBA w Ministerstwie Rolnictwa, składał nawet jedno czy więcej pism, udzielał również publicznych informacji na ten temat. Po artykule w Gazecie Wyborczej z dnia 4.12.2006r odbyłem rozmowę z panem Kaczyńskim na temat artykułu dotyczącego pani Anety Krawczyk i tzw. sexafery, później tych rozmów było kilka. Była taka sytuacja, że podczas 1-2 z rozmów był obecny również pan Giertych. Premier chciał ode mnie jednoznacznej deklaracji czy ja brałem w tym wszystkim udział, a później, gdy się okazało, że ojcem dziecka Anety Krawczyk nie jest pan Łyżwiński i jeszcze ileś zbadanych osób to Prokuratura w Lodzi lub sama pani Krawczyk lub jej pełnomocnik postawili wersję, że to ja mogę być ojcem. Wtedy premier pytał mnie czy jestem w stanie poddać się badaniom DNA na ojcostwo. Powiedziałem, że nie widzę sensu, ale dla zaspokojenia tych żądań zrobię to. Z rozmowy z premierem odniosłem wrażenie, że posiada więcej informacji na temat tej sprawy niż wynikało to z mediów. Nie przypominam sobie nic więcej na temat afery węglowej ponad to, co powiedziałem. Nie przypominam sobie abym spotkał się z jakimiś informacjami na temat prowadzenia postępowań przez organy ścigania, co do panów Jarosława Wałęsy i Mieczysława Wachowskiego. Kiedyś była taka rozmowa między mną. Panem Giertychem i panem Kaczyńskim, która dotyczyła skłonności pedofilskich pana Olejniczaka, ta sprawa była chyba poruszana w mediach. Nie przypominam sobie treści tej rozmowy, to było przy okazji szerszych rozmów. Jeśli porusza się taki temat to cel jest taki, że są informacje na temat opozycji, ten temat poruszył pan Kaczyński. Wydaję mi się, że mogło tak być, że premier Kaczyński powiedział że posiada te informacje na podstawie zeznań świadka. Nie przypominam sobie żadnych informacji na temat działań pana Kaczyńskiego odnośnie osoby pan Sławomira Nowaka.

Na pytanie pełnomocnika powoda: jeżeli chodzi o informację na temat pana Olejniczaka to została ona przekazana na jednym z tych 3-4 spotkań, o których mówiłem na początku zeznań. Na tych 3-4 spotkaniach była przedstawiana szersza problematyka spraw rządowych, bieżących, spraw koalicyjnych, te spotkania trwały czasami 2,5 godz., a nawet dłużej. Jeżeli chodzi o konkretne rozmowy na temat pan Millera, Oleksego i Szmajdzińskiego to chodziło chyba o powiązania z aferą paliwową. Nie jestem w stanie udzielić konkretniejszych informacji. Ja nie powiedziałem, że pan Kaczyński prowadził sprawy afery węglowej, ale posiadał szczegółowe informacje na ten temat, mówił, że dowody są twarde i niezbite. Pan Kaczyński nie przekazywał mi szczegółowych informacji skąd i od kogo to wie. Z zainteresowania pana Kaczyńskiego tymi sprawami wnioskuję, że miał w tym jakiś cel.

http://pl-pl.facebook.com/

O rosyjskiej animacji Związek Sowiecki miał w sobie coś z kreskówek, zwłaszcza tych zwariowanych w rodzaju cyklu „Looney Tunes” – życie w nim udawało tylko swój pierwowzór, toczyło się na niby, umownie, w ścisłym podporządkowaniu konwencji bliskiej absurdowi Do bardzo wielu aspektów sowieckiej rzeczywistości odnosiły się kardynalne zasady animacji, takie jak – używając czysto fachowej terminologii – wyolbrzymienie, rozpędzanie i zwalnianie, inscenizacja, wyprzedzanie, a nawet zgniatanie i rozciąganie. Postacie aktorów sprawiały wrażenie ekstremalnie uproszczonych, prześladowanych przez fatum, które dawało o sobie znać raz po raz, regularnie, konsekwentnie i dotkliwie. Wyrwanie się z tego świata iluzji, z gmatwaniny niedbale naszkicowanych dekoracji, było niemożliwe. Wszechmocni czerwoni animatorzy, macherzy od socjotechniki, pociągali za sznurki, zaś bezwolne masy statystów tańczyły tak, jak im zagrano. Zasadnicza różnica polegała na tym, że bohaterowie filmów rysunkowych byli niezniszczalni – wychodzili z każdej opresji bez szwanku – czego niestety nie da się powiedzieć o milionach istnień ludzkich, które znalazły się w zasięgu komunistycznego eksperymentu.

Instrument propagandowy Znana ogólnie jest wygłoszona przez Lenina pochwała filmu, która wpłynęła na charakter propagandowych zabiegów bolszewików. Filmy animowane, jako łatwiejsze w odbiorze, więc siłą rzeczy bardziej czytelne pod względem przekazu ideologicznego, szybko zajęły wśród nich poczesne miejsce. W tej dziedzinie Rosja miała już pewne tradycje, bowiem pokaz pierwszego w świecie filmu lalkowego odbył się w Moskwie w 1912 roku – była to krótkometrażówka naszego rodaka Władysława Starewicza, który początkowo działał w Kownie, a dopiero potem przez kilka lat całkiem owocnie pracował w sercu carskiego imperium. Już tytuły pierwszych bolszewickich produkcji brzmiały bardzo obiecująco: „Rewolucja międzyplanetarna” (1924 r.), „Sowieckie zabawki” (1924 r.), „Prawda w kinie Lenina” (1924 r.), „Wyniki XII zjazdu” (1925 r.) czy „Chiny w ogniu” (1925 r.). Potem zorientowano się, że zbyt nachalna i prymitywna propaganda może uczynić więcej szkody niż pożytku, poczęto zatem robić filmy mniej natrętnie gloryfikujące komunizm, za to zapadające dobrze w pamięć młodej zwłaszcza widowni. Słynny serial „Wilk i zając” bezpośredni nie starał się urabiać stuprocentowych ludzi sowieckich z niewinnych dziatek, choć treściami dydaktycznymi aż ociekał. – Twórcy kreskówek nie byli wcale inni niż reszta sowieckiego społeczeństwa – mówi filmoznawca Igor Kokariew. – Choć wielu było wspaniałymi artystami i choć większą wagę przykładali do poprawy artystycznych walorów swej pracy niż do jej politycznego przesłania, to tak samo nasiąknęli ideologią, którą podszyte były ich filmy, jak widzowie tych animacji. Rosjanie są święcie przekonani, że ich animacjami zachwyca się cały świat (podobne zresztą poglądy żywią także w odniesieniu do wielu innych dziedzin), w rzeczywistości jednak popularność kreskówek ze Wschodu jest w skali globalnej raczej niszowa. Obecnie rosyjscy artyści animacji produkują rocznie jedynie 20 godzin kreskówek, a w czasach sowieckich tworzono ich nawet dwudziestokrotnie więcej. Wychowało się na nich kilka ładnych pokoleń. Pasjonatem multików jest także premier Federacji Rosyjskiej, co wykorzystało kilka znakomitości od kreskówek, dopraszając się przyjęcia u byłego prezydenta. Wybitni twórcy zapragnęli go powiadomić, że zasłużone studio Sojuzmultfilm znajduje się na krawędzi bankructwa. – Dobry film animowany – obojętnie, pełnometrażowy czy krótki – może zastąpić dziesiątki utalentowanych pedagogów – wygłosił przy tej okazji na dobry początek kolejną złotą myśl Włodzimierz Putin. – Gdy zapewni się odpowiednią dystrybucję, obejrzą go miliony… A potem rozpoczął się z góry obmyślony show, którego przebieg pokazuje, że współcześni Rosjanie nie całkiem uwolnili się od schematów rodem prosto z sowieckiego podpatrywania kreskówkowego świata…

Minister kultury na dywaniku W 2001 roku – pierwszym roku panowania Putina – przeprowadzono podział rosyjskiego przemysłu animacyjnego: całą bazę pozostawiono studiom i zespołom, a prawa do filmów przekazano nowej instytucji o nazwie Kinokolekcja, która sama niczego nie produkuje, ale za to sprawnie pobiera tantiemy od dystrybutorów. Tyle że autorzy niewiele z tego mają – tak przynajmniej naskarżyli premierowi zasłużeni weterani rosyjskiej animacji. – Jacyś ludzie czerpią z waszej pracy dochody, a te dochody do kogoś wędrują, do jakiegoś wujka, co? – zżymał się Putin, wysłuchując żalów artystów. – Na jakie cele? Jeśliby szły na działalność wytwórni filmowych, to jedno, ale jeżeli ktoś zgarnia je do własnej kieszeni? Natychmiast jak spod ziemi pojawił się mocno pobladły, ale na wszelki wypadek ubrany w swój najlepszy garnitur minister kultury Aleksander Awdiejew. Tłumaczył się gęsto, skulony pod rozsierdzonym wzrokiem szefa, wspomaganym obstrzałem drobniejszego kalibru niezbyt życzliwych spojrzeń ludzi sztuki: – Włodzimierzu Włodzimierzowiczu, jak mi wyjaśniono, w momencie rozdziału majątku i praw trwała prywatyzacja studiów filmowych. Prawa do filmów przekazano Kinokolekcji po to, aby nie zagarnęły ich sprywatyzowane studia. Dzięki temu państwo nie utraciło należnych dochodów. – Teraz mówimy o produkcji – przerwał brutalnie Putin, który, jak wiadomo, nie znosi próżniaków (po rosyjsku: bezdielnikow), nie mógł więc pojąć, dlaczego Kinokolekcja, żadnych filmów nie wypuszczając, zarabia na nich. – Co w ogóle robi Kinokolekcja, czemu tylko pieniądze zdziera?

W trakcie dalszego przesłuchania ministra od kultury okazało się, że Kinokolekcja 25% zysków z tytułu praw autorskich przelewa do budżetu, a resztę do własnej kieszeni. – Nie rozumiem, na szisza ona potrzebna? – irytował się premier. Szisz, nazywany w Rosji także dulią, kukiszem lub figiem, oznacza gest znany u nas jako „figa”, czyli zaciśniętą pięść z kciukiem wetkniętym między palce wskazujący i środkowy. Używa się go popularnie dla zaakcentowania opozycji wobec interlokutora („szisz z masłem” lub bardziej ekspresyjny „szisz pod ryło”). Dawniej służył do odpędzania nieczystej siły i do tego nawiązują rosyjscy kierowcy, gdy czarny kot przetnie im drogę – pokazują wówczas oburącz figę, puszczając kierownicę. Językoznawcy termin szisz wywodzą od tatarskiego szesz lub sanskryckiego sziszna – w obu wypadkach idzie o charakterystyczny fragment ciała (lub szczególny stan tego detalu), który jest przedmiotem największej troski każdego macho. Putin oczywiście jako samiec alfa pragnie być tak właśnie postrzegany, nic zatem dziwnego, że zabiegając o właściwy wizerunek, sięga do knajackiego wokabularza, co skądinąd jest znamienne dla kulturalnego poziomu instytucji, z jakiej wywodzi się rosyjski premier. W dalszym ciągu audiencji szef rosyjskiego rządu zwrócił się do reżyserów kreskówek w sposób przypominający bardzo rzekome podjudzanie Kozaków przez króla Władysława IV: – Po prostu mnie zadziwiacie i tyle – tacy dorośli ludzie, a siedzą cicho! Grabią was, a wy milczycie! A czemu to milczycie? Trzeba było pójść do ministra, porozmawiać, wyjaśnić. Tylko przypadkiem przeczytałem wasz list. Z lotniska akurat jechałem, przekartkowałem w aucie. A mógłbym nie przeczytać…

Kryzys kryzysem, ale pieniądze się znajdą… Klasycy rosyjskiej animacji jęli na wyścigi przekonywać premiera, aby otoczył swoją łaską właśnie Sojuzmultfilm. Jerzy Norsztejn, twórca sympatycznego „Jeżyka we mgle” i niezapomnianego „Czeburaszki” (w Polsce stwór ten nosi imię Kiwaczek), obiecał nauczyć tajemnic swojego warsztatu młode pokolenie reżyserów. Najlepiej w murach specjalnej akademii. Stwierdził także, że na zdrowie rosyjskiej animacji wyjdzie ponowne powołanie rad artystycznych oraz szeregu podobnych kolegiów, czuwających z ramienia państwa nad poziomem ojczystej animacji. Po roztoczeniu tych wzniosłych wizji zebrani zgodnie przeszli do konkretów, którymi jak zwykle okazały się finanse. – Te pieniądze, o jakie prosimy na rozwój naszej animacji – dorzucił inny wybitny reżyser multików, Andrzej Chrzanowski – to wartość jednej nogi portugalskiego piłkarza, którego Gazprom podarował klubowi Zenit. Może więc zwrócić się o taką uprzejmość do któregoś z naszych oligarchów, skoro jest taki trend? Włodzimierz Putin udał, że w lot pojął tę myśl, i natychmiast polecił powołać przy swoim gabinecie roboczą grupę, do której oczywiście zaprosił także biznesmenów (niewykluczone, że wybrani oligarchowie otrzymają nawet imienne zaproszenia; cóż, w końcu takiemu premierowi się nie odmawia, choćby dzięki instynktowi samozachowawczemu). Do przeznaczonych dla ministerstwa kultury 250 milionów rubli rząd dorzuci jeszcze pół miliarda przeznaczone na produkcję kreskówek. W przyszłym roku pieniędzy będzie dwa razy więcej.

Czeburaszka upaństwowiony W kulturze rosyjskiej znaczenie rodzimych kreskówek trudne jest do przecenienia. Rosjanie cytują klasyczne animacje (jeśli tylko były udźwiękowione, rzecz jasna); podobnie zresztą postępują ze skrzydlatymi frazami kultowych komedii. Uwielbiają maskotki przedstawiające pluszowych, włochatych czy uszatych bohaterów rysowanych lub w inny sposób animowanych bajek. Zresztą i tak towarzyszą oni do dziś poddanym Putina i Miedwiediewa niemal na każdym kroku: „Czeburaszka” to socjonice rosyjskiej określenie jednego z typów psychologicznych, ale także nazwa butelki o pojemności 0,5 litra. „Uszy Czeburaszki” znalazły swoje zastosowanie w planimetrii. Jest więc o co walczyć, toteż zapasy mandarynów sowieckiej animacji o prawa autorskie do filmów powstałych jeszcze w czasach Chruszczowa bywają zażarte – w porównaniu z nimi znany nam z własnego podwórka długoletni spór o własność Bolka i Lolka sprawia wrażenie niewinnego przekomarzania się. Być może powodem jest namiętność handlowa, reprezentowana zwłaszcza przez wspomnianego już Norsztejna oraz jego kolegę z branży Izraela Szwarcmana.

Dramatyczna próba ratowania studia Sojuzmultfilm dosyć dobrze wpisuje się w tę tendencję. Zwłaszcza jeśli zważyć, że z rosyjską animacją wcale nie jest tak źle – światową sławę zyskał zeszłoroczny pełnometrażowy film „Biała i Strzała” o czasach pierwszych lotów kosmicznych oraz kilka świetnie narysowanych wielkich widowisk opartych na historii dawnej Rusi i wątkach z bylin, staroruskich klechd. Ale te animacje wyprodukowało stosunkowo niedługo działające prywatne studio Mielnica, a nie pękający w szwach od natłoku sowieckich sław Sojuzmultfilm.

Wojciech Grzelak

Korwin-Mikke: nie wierzę, że Lepper popełnił samobójstwo

Igor Podeszwik: jak się pan dowiedział o śmierci Andrzeja Leppera? Janusz Korwin-Mikke: Natychmiast otrzymałem telefon. Później były kolejne. Nie wierzę, że to samobójstwo.

Przyjaźnił się pan z Andrzejem Lepperem? Nie. Natomiast sprzeciwiałem się temu, co zrobiono jemu i Łyżwińskiemu w sprawie tzw. „seksafery”.

Są niewinni? Absolutnie, bez dwóch zdań. Każdemu wolno proponować dwa tysiące za pracę. A jeżeli praca jest przyjemnością to trzy tysiące. Prostytucja nie jest w Polsce karalna, więc nie rozumiem tego. To jest obrzydliwe, co zrobił, ale o gwałcie tutaj nie ma mowy. Tym bardziej, że Łyżwiński jest impotentem.

Zmieńmy temat. Nasz czytelnik prosił, żebyśmy zapytali się, na jakiej podstawie uważa pan, że kobiety nie powinny mieć prawa głosu. A na jakiej podstawie ludzie uważają, że kobiety powinny mieć prawo głosu?

Na takiej samej, na jakiej mają mężczyźni. A dlaczego dzieci 13-letnie nie mają głosu? A może powinny mieć od 16? Czy to jest sprawiedliwe?

Musi być jakiś powód pana stanowiska. Niech pan pójdzie na dowolne zebranie i przekona się pan, że na tym zebraniu jest zdecydowanie mniej kobiet. Kobiety po prostu mniej zajmują się polityką. Nie chcemy odbierać kobietom biernego prawa wyborczego. Nie widzę powodów, dla których nie miałyby zajmować stanowisk. Ale jeżeli będą miały czynne prawo wyborcze, szanse kobiet na ich zajęcie są mniejsze.

Dlaczego jest pan przeciwny związkom partnerskim? Jakim związkom?

Do połączonych sejmowych komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Polityki Społecznej i Rodziny został skierowany projekt ustawy zakładający m.in. związki osób tej samej płci. A czy jest ustawa dot. miłości po francusku? Nie ma, a ludzie ją uprawiają. Po co nam taka ustawa?

Np. po to, żeby osoby tej samej płci mogły wspólnie się rozliczać i dziedziczyć majątek. Na świecie istnieje wiele dewiacji seksualnych. Z homosiami nie było problemów przez cztery tysiące lat. Problemy zaczęły się, kiedy pojawili się, tfu, geje. Trzeba zaznaczyć, że splunąłem. Geje kojarzą mi się wyłącznie ze słowem na g. Geje chcą zniszczyć społeczeństwo.

Czym się różni homoś od geja? Gej chce ośmieszyć instytucję małżeństwa. Małżeństwo ma pewne przywileje, niesłuszne, z tego powodu, że może mieć dzieci. Homoś nie może mieć dzieci.

Jedna z osób w małżeństwie heteroseksualnym przecież może być bezpłodna. I też nie będą mieli dzieci. Jestem przeciwny wszelkim przywilejom dla małżeństw. Jeżeli para jest bezpłodna to jest nadzieja, że może w przyszłości takie małżeństwo będzie miało dzieci. W przypadku gejów jej nie ma.

Dlaczego opowiada się pan za karą śmierci? Czy nie lepszą alternatywą jest kara dożywotniego więzienia bez możliwości warunkowego zwolnienia dla najgroźniejszych przestępców? W każdym normalnym państwie obowiązuje kara śmierci. Nie widzę powodów, dla których miałaby nie obowiązywać w Polsce. Jeżeli nie ma kary śmierci, ten człowiek czuje się bezkarnie. To narusza zasadę równości praw. Dziękuję za rozmowę

Znaleźć „haka „Gdy zaczyna tonąć statek jedni rozkradają kasę pokładową, inni budują szalupy, a jeszcze inni szukają kogo by rzucić na pożarcie. Nie można, oczywiście, wykluczyć, że śp. Andrzej Lepper, też przecież powiązany z bezpieką, popełnił samobójstwo, – ale nie postawiłbym na to złotówki przeciwko stu. „Samobójstwa przez powieszenie” to znak firmowy III Rzeczypospolitej. Czyżby służby specjalne miały już tylko jednego speca od mokrej roboty – a on zna tylko jeden sposób zabijania ludzi? To na swój sposób pocieszające. Biuro Leppera z pewnością było na podsłuchu. Jeśli w rozmowie z p. Piotrem Tymochowiczem (lub z kim innym) dał jakąś wskazówkę, gdzie ukrył rozmaite materiały – i służby te materiały odnalazły – to jest jasne, że musiał zniknąć NATYCHMIAST. Na miejsce III RP, tego bękarta Okrągłego Stołu, tworu służb specjalnych – musimy, wzorem JE Wiktora Orbana na Węgrzech, powołać Państwo Polskie. Oparte na Sprawiedliwości, a nie na „hakach”. I nie na hakach w sufitach. JKM

„Zasrancen” poczuli ulgę Po ogłoszeniu raportu komisji pod kierownictwem ministra Jerzego Millera, Salon, a zwłaszcza oficerowie i drobniejszego płazu wyrobnicy frontu ideologicznego wydobyli z głębi swoich trzewi westchnienie ulgi. Wreszcie „góra”, która w postaci wspomnianego raportu urodziła mysz, przyszła im w spóźniony sukurs. Spóźniony - bo sytuacja stawała się coraz bardziej kłopotliwa, a nawet groźna, kiedy nie tylko poseł Antoni Macierewicz opublikował swoją "Białą Księgę", ale ogłoszenie swojego raportu zapowiedziała również Najwyższa Izba Kontroli, podobnież wcale niepodlegająca Platformie Obywatelskiej. Wprawdzie poseł Macierewicz, wiadomo - najpierw wymyśla, a potem ogłasza „bzdury”, ale jeśli - co oczywiście nie daj Boże - NIK te „bzdury” by potwierdził, to, co wtedy? CO WTEDY? Weterani frontu ideologicznego pamiętają przecież, z jakim wysiłkiem udało się odeprzeć „bzdury” Antoniego Macierewicza w roku 1992, kiedy to zapodał Sejmowi słynną „listę agentów”. Nie tylko „Drogi Bronisław” stracił swoją dżentelmeńską flegmę, ale własną piersią musiał rzucić się na złowrogiego Macierewicza sam Jacek Kuroń, zaś pan redaktor Adam Michnik, przypomniawszy sobie o wyssanych z mlekiem matki leninowskich przykazaniach dotyczących organizatorskiej funkcji prasy - poetessie, co to nie tylko samego jeszcze znała Stalina, ale nawet pisywała ku jego czci słynne pimpoletki - niczym ojciec chrzestny Vito Corleone - przypomniał o obowiązku odwdzięczenia się za nadymanie do Nagrody Nobla. Poetessie, zdającej sobie sprawę, że w przeciwnym razie dotychczasowa zgraja wielbicieli jej talentu ściągnie jej majtki na oczach rozradowanej publiczności, nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, więc natychmiast natchnienie podsunęło jej utwór przepojony nienawiścią do nienawiści, który redaktor Michnik, w swojej żydowskiej gazecie dla Polaków wydrukował na pierwszej stronie. Przypominam o tych wszystkich heroicznych wysiłkach by pokazać, że przyniosły one efekt niewspółmiernie mały; dzisiaj gwoli rozpaczliwej obrony reputacji samego tylko Kukuńka trzeba mobilizować niezawisłe sądy, które wprawdzie w podskokach prostytuują się ochoczo jeden po drugim, jednak rozkalibrowanej reputacji Kukuńkowi z powrotem nakalibrować przecież nie mogą, podobnie zresztą, jak pozostałym autorytetom moralnym, którym nie pomogła nawet uniwersalna formuła: „bez swojej wiedzy i zgody”.

Tymczasem teraz sytuacja jest jeszcze gorsza niż wtedy, bo w tak zwanym międzyczasie złowrogi Antoni Macierewicz wszedł w posiadanie rewelacji ukrywanych wcześniej za murami Wojskowych Służb Informacyjnych. Zresztą nie tylko on; żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak to pieszczotliwą inwokacją „ech, Stokrotka, Stokrotka”, prezydent Lech Kaczyński do łez doprowadził panią redaktor Monikę Olejnik, a chociaż zginął w katastrofie, to przecież po mieście uporczywie krążą fałszywe pogłoski, jakoby w utajnionym „Aneksie”, którego 10 kwietnia 2010 roku tak gorączkowo poszukiwali wszyscy ludzie pana marszałka Komorowskiego, znajdowały się również informacje o pozostałych 49 agentach, ulokowanych w rozmaitych miejscach, między innymi - również w mediach „głównego nurtu”. Więc wprawdzie każdy spośród „Zasrancen” („man kann singen, man kann tanzen, aber nicht mit den Zasrancen”) powtarzał, że „bzdury” i tak dalej - ale coraz bardziej niepewnym, a niekiedy nawet drżącym głosem. Ale wreszcie bezpieczniackie watahy osiągnęły kolejny kompromis, z którego wynika, że SB bierze spóźniony odwet na wojskowych razwiedczykach, którzy podczas sławnej transformacji ustrojowej nie tylko przeczołgali ubowniczków przez rozmaite „weryfikacje”, ale przede wszystkim - nie dopuszczali do konfitur w stopniu przez nich oczekiwanym, przez co zmusili nawet do zasilenia szeregów „przestępczości zorganizowanej”. Toteż katastrofa smoleńska, dzięki której pan marszałek Komorowski i jego mocodawcy wreszcie dowiedzieli się, co było w tym przeklętym „Aneksie” i mogli odetchnąć z ulgą - również dla ubowniczków okazała się darem Niebios. Nietrudno się o tym przekonać, słuchając informacji o „głowach”, jakie będą musiały polecieć nie tylko w „Siłach Powietrznych”, ale w pozostałych rodzajach sił zbrojnych, że o ile przedtem podział łupów przypadających z tytułu okupacji naszego nieszczęśliwego kraju mógł dokonywać się w proporcjach, dajmy na to: 80 procent dla wojskówki, 20 - dla SB, to teraz - pół na pół. I dopiero po szczęśliwym wynegocjowaniu tego kompromisu, co przecież musiało trochę potrwać i stąd komisja min. Millera przez 15 miesięcy „badała” i „badała” fusy z MAK-u - premieru Tusku można było wreszcie przekazać rozkaz nie tylko, by energicznie zażądał publikacji suwerennego raportu komisji ministra Millera, ale nawet - by „przyjął dymisję” ministra Bogdana Klicha, zaś na opróżnione w ten sposób stanowisko naznaczył człowieka Renesansu w osobie pana Tomasza Siemoniaka. Tedy, „podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka”, dodajmy - pijatyka radosna, z której, oprócz wspomnianych westchnień ulgi, dobiegają również szyderstwa ze złowrogiego Macierewicza. Jak zwykle w pierwszym szeregu szyderców znaleźli się przodujący w wyszkoleniu bojowym i politycznym „Zasrancen” z „Gazety Wyborczej”, tym razem dlaczegoś w osobie pana red. Sroczyńskiego. Ale na tym przecież nie koniec, bo ciekawe, co powie MAK, co ogłosi NIK, no a poza tym i złowrogi Macierewicz też musi chować jakieś asy w rękawie, o których istnieniu dał zresztą do zrozumienia. Czy to będą rewelacje z Renton w stanie Waszyngton, gdzie mieszczą się sławne na cały świat zakłady lotnicze, czy jeszcze coś innego - zobaczymy, bo przecież okładanie się po głowach raportami dopiero się zaczyna. SM

O wyrównywaniu szans edukacyjnych na przykładzie USA Mija pół wieku, odkąd w Stanach Zjednoczonych na większości uczelni wprowadzono system obniżonych kryteriów rekrutacji dla mniejszości etnicznych, w tym głównie dla Murzynów i Latynosów. Akcja afifmatywna udowodniła, że nawet specjalne uprzywilejowanie tych mniejszości nie wyrównuje intelektualnej i kulturowej przepaści dzielącej rasy ludzkie zamieszkujące USA. Różnego typu preferencje stosowane przy naborze na uczelnie nie są wymysłem Amerykanów. Dobór uczniów z klucza wyznaniowoświatopoglądowego jest stary jak świat.

Numerus clausus Już tysiące lat temu obowiązywały ograniczenia w dostępie określonych grup społecznych czy etnicznych do nauki. W starożytnym Egipcie każdy Egipcjanin mógł wstąpić do szkoły przyświątynnej i kształcić się na kapłana o wybranej specjalizacji. Nie mogli jednak tego czynić cudzoziemcy – Grecy, Fenicjanie czy Asyryjczycy zamieszkujący Dolne i Górne Królestwo. Prawdziwie hermetyczny system dostępu do „szkolnictwa” obowiązywał w starożytnym Izraelu, gdzie wiedza kapłańska była przekazywana jedynie przedstawicielom rodu Aarona.Nawet Akademia Platońska przez 900 lat swojego istnienia wprowadzała sporadycznie ograniczenia narodowościowe przy rekrutacji kandydatów na studia. Kierowała się ona jednak głównie zasadą „niech nie wchodzi nikt nie obeznany z geometrią” – co wskazywało, że wiedza i tylko wiedza powinna być jedynym kryterium przyjmowania nowych uczniów. Jednak dopiero społeczeństwa średniowieczne stworzyły i w pełni usankcjonowały zasadę „zamkniętej liczby studentów”, która wyrażała się w podziałach według klucza klasowego i religijnego. Dotyczyło to zarówno szkolnictwa wyższego w chrześcijańskiej Europie, jak i na obszarach zdominowanych przez kulturę islamu. Nam jednak zasada numerus clausus kojarzy się głównie z oczernionym przez peerelowskich historyków okresem międzywojennym, kiedy niektóre uczelnie aprobowały ograniczenie liczby studentów z przyczyn politycznych lub czysto praktycznych. Współczesna historiografia zachodnia skupia się przede wszystkim na mocno przesadzonych opisach dyskryminacji, „prześladowań” i wykluczeń z życia uczelni studentów żydowskich. Jest to klasyczne wyolbrzymianie i przerysowywanie faktów. Należy pamiętać, że podobnego przerysowania w swojej biografii dopuścił się Adolf Hitler, który do końca życia twierdził, że nie został przyjęty w poczet studentów Akademie der bildenden Künste w Wiedniu z przyczyn politycznych i światopoglądowych. Jednak prawdziwie monstrualne proporcje system preferencji określonych grup społecznych przybrał w ustroju sowieckim, gdzie afirmację kandydatów pochodzenia robotniczo-chłopskiego nazwano wbrew wszelkiej logice „sprawiedliwością społeczną”.

Czym myśli Shaquille O’Neal? W jednym z programów telewizyjnych Tomasza Lisa, które ze szkodą dla polskiej kultury są nadal emitowane w drugim programie TVP, o amerykańskiej akcji afirmatywnej soczyście wypowiedział się wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski. W rzadkim przypływie zdrowego rozsądku profesor Niesiołowski określił jako skandaliczny fakt, że na amerykańskich uczelniach przyjmowani są w sposób uprzywilejowani „murzyńscy analfabeci”, którzy dostają się na studia jedynie ze względu na system preferencji rasowej i odbierają tym samym miejsca naprawdę zdolnym reprezentantom innych społeczności. Zakrzyczany natychmiast przez główną ciotkę polskiego feminizmu marszałek Niesiołowski zapomniał dodać, że częstą przyczyną rekrutacji murzyńskich studentów jest zapewnieni uniwersyteckiej drużynie koszykówki lub futbolu amerykańskiego kilku sprawnych osiłków o inteligencji dobrze rozwiniętego szympansa.Gwiazdami amerykańskich uczelni są sportowcy, u których umiejętność czytania i pisania jest porównywalna ze zdolnościami polskich dzieci uczęszczających do dwóch pierwszych klas szkoły podstawowej. Amerykanie uwielbiają cytować swoich olbrzymich czarnoskórych ulubieńców z NBA. Ich słowa świadczą o przebiegu ich procesów myślowych. Patrick Ewing zwany King Kongiem zapytany o duchowy sens gry w koszykówkę odpowiedział po dłuższym namyśle: „zarabiamy dużo pieniędzy, ale też i dużo wydajemy”. Powszechnie uwielbiany Shaquille O’Neal, chcąc popisać się swoją wiedzą wyniesioną ze szkoły, stwierdził: „posiadam wiele wiedzy, która jest zgromadzona w mojej medulla oblongata”. Tak się składa, że rdzeń przedłużony jest odpowiedzialny za wiele rzeczy, ale na pewno nie gromadzenie tak przepastnych zasobów wiedzy jakimi dysponuje Shaq. Obszar ten jest odpowiedzialny za ssanie, żucie, połykanie czy ziewanie, co zresztą w przypadku tego ponad dwumetrowego absolwenta Wydziału Zarządzania Biznesem na Uniwersytecie w Phoenix może mieć istotne znaczenie. Zadaniem wprowadzonej blisko pół wieku temu akcji afirmatywnej było „zlikwidowanie istniejących aktualnie nierówności w traktowaniu mniejszości oraz osiągnięcie równości w przyszłości”. Minęło 50 lat i równości nie ma. Murzyni i Latynosi rzadko korzystają z przywileju otrzymania dodatkowych 200-300 punktów na 1600 możliwych, które otwierałyby im drogę do wyższego wykształcenia. Z roku na rok zmniejsza się liczba czarnoskórych studentów, mimo że większość uczelni zachęca ich także całkiem przyzwoitymi programami stypendialnymi. Dla przykładu: w ciągu zaledwie jednej dekady Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles odnotował spadek liczby czarnoskórych studentów o blisko 50%.

Równość? Nie dla feministek! Niestety amerykański system prawny nie zawsze pozwala uczelniom na autonomiczne kontynuowanie lub rezygnację z programu akcji afirmatywnej. W czerwcu 2003 roku Sąd Najwyższy USA zmienił swój własny wyrok z 1978 roku i uznał legalność preferencji rasowych dla kandydatów na studia wyższe. Tym samym zaakceptował zasadę, która w sposób ewidentny narusza reguły XIII poprawki do konstytucji, mówiącej o równym traktowaniu wszystkich obywateli przez wszystkie instytucje państwowe. Należy jednak pamiętać, że konstytucja amerykańska w żadnym paragrafie nie zawiera jednoznacznego przepisu ustanawiającego równość wszystkich obywateli. W 1972 roku podjęto próbę uchwalenia „prawa o równości”, które jednak najbardziej nie spodobało się wszelkiej maści mniejszościom. Jej największymi przeciwnikami były organizacje feministyczne, obawiające się utraty przywilejów socjalnych kobiet i mniejszości etnicznych. Gdyby ta poprawka konstytucyjna weszła w życie, wszystkie pomysły pokroju akcji afirmacyjnej, przywilejów socjalnych ze względu na płeć czy pochodzenie etniczne zapewne utraciłyby podstawy prawne. „Równość” gwarantowana konstytucyjnie oznaczałaby na przykład likwidację 105 uprzywilejowanych uczelni murzyńskich, które są kierowane przez nauczycieli murzyńskich i przeznaczone wyłącznie dla czarnoskórych studentów. Tego typu szkoły dla białych zostałyby zapewne uznane za przejaw dyskryminacji i ksenofobii. Jednak z obawy o oskarżenie o rasizm nikt nie podważa sensu i legalności ich istnienia w przypadku mniejszości murzyńskiej.

James Watson – autorytet zakazany Nie wszystkie uczelnie, które chcą odrzucić system preferencji rasowych, mogą to uczynić. Kilka lat temu z akcji afirmacyjnej zrezygnowały uczelnie kalifornijskie i teksaskie. Niedawno w ich ślad chciał pójść Uniwersytet stanowy w Michigan. Za podstawę swojej decyzji uczelnia uznała referendum stanowe, w którym 58% obywateli opowiedziało się przeciw przywilejom rasowym. Spotkało się to natychmiast z reakcją murzyńskich „obrońców praw obywatelskich”, którzy zaskarżyli referendum w sądzie stanowym. Decyzją dwóch sędziów z trzyosobowego składu orzekającego uznano, że wynik referendum znoszący akcję afirmacyjną „jest sprzeczny z konstytucją, ponieważ niedopuszczalnie obciąża mniejszości rasowe”. Konstytucję amerykańską znam na tyle dobrze, że nie znalazłem w niej żadnej wzmianki o „obciążaniu mniejszości rasowych”. Tym bardziej mnie to zdumiewa, że istnieje orzeczenie Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych z 1978 roku, które jednoznacznie uznaje za niezgodne z konstytucją rezerwowanie stałej liczby miejsc na uczelni ze względu na pochodzenie studentów. Jakim więc sposobem sędziowie z Michigan dopatrzyli się niezgodności konstytucyjnej? Warto podkreślić, że orzeczenie Sądu Najwyższego z 1978 roku nie zakazuje uczelniom stosowania własnej polityki rekrutacyjnej opartej na kryteriach rasowych. Oznacza to, że sąd stanowy w Michigan kierował się poprawnością polityczną, której w żaden rozsądny sposób nie potrafił nawet uzasadnić. Orzeczenie Sądu Najwyższego z 1978 roku pozostawia uczelniom daleki zakres suwerenności w polityce rekrutacyjnej. Nauczyciele akademiccy nie są zobligowani do stosowania jakichkolwiek uprzywilejowanych form oceny postępów w nauce swoich studentów. Mają także pełne prawo do wypowiadania uwag krytycznych wobec określonych grup społecznych czy etnicznych. A jednak nie wszystkie opinie są traktowane jednakowo. W 2007 profesor James Dewey Watson – wykładowca Uniwersytetu Harvarda w Cambridge, współodkrywca kodu DNA i laureat nagrody Nobla z dziedziny fizjologii za rok 1962 roku już jako kanclerz Cold Spring Harbor Laboratory w Nowym Jorku udzielił wywiadu dla „The Sunday Times”. Bez ogródek ocenił w trakcie rozmowy, że Afryka nie ma szans na równomierny rozwój, dopóki na kontynencie tym władzę sprawują Afrykańczycy. Zapytany o sens pomocy humanitarnej społeczeństwom Czarnego Lądu wielki uczony stwierdził wprost: „polityka społeczna w tej kwestii opiera się na przekonaniu, iż przedstawiciele rasy czarnej dorównują inteligencją przedstawicielom rasy białej. Tymczasem badania pokazują, że jest inaczej”. Za to jedno jedyne zdanie profesor Watson – jeden z największych naukowców naszych czasów; człowiek, który dokonał wraz z Francisem Crickiem i Rosalind Franklin kopernikańskiego przełomu w biologii i medycynie – został natychmiast zwolniony z Cold Spring Harbor Laboratory, a Science Museum w Londynie i Uniwersytet Edynburski odwołały jego wykłady. Watson nie złamał prawa, nie skłamał i nie udawał poprawnego politycznie komedianta, który powiela poglądy nurtu głównego. Mimo to poniósł konsekwencje dyscyplinarne.

Paweł Łepkowski

Poglądy mordercy z Norwegii. Brevik to nie oszołom “skrajnej prawicy” “Gazeta Wyborcza”, TVN i inne lewicowe media ciężko pracują nad tym, aby cały świat zapamiętał, że norweski morderca kilkudziesięciu osób – w większości z młodzieżówki socjalistycznej – Anders B. Breivik to przedstawiciel „skrajnej prawicy” i „chrześcijański fundamentalista”. Z drugiej strony na jaw wychodzą coraz to nowe fakty z życia norweskiego terrorysty, które przeczą temu wizerunkowi. Warto, więc przyjrzeć się poglądom i motywacjom Breivika. Zacznijmy właśnie od jego poglądów. Jest tutaj przynajmniej kilka elementów radykalnie sprzecznych ze stereotypem budowanym przez lewicowe media:

1. Od roku 2006 lub 2008 Norweg był członkiem loży masońskiej Św. Olafa pod Trzema Kolumnami. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że loża ta ma swoją siedzibę naprzeciw gmachu norweskiego parlamentu. Fakt tej przynależności jest dobrze udokumentowany. Na stronie facebookowej samego Breivika znajdujemy jego – słynne już – zdjęcie w stroju wolnomularskim, które zamieszczam i w tym tekście (co ciekawe, TVN, pokazując tę fotografię, konsekwentnie ucina dół zdjęcia z charakterystycznym masońskim fartuszkiem). Fakt przynależności Breivika do loży został potwierdzony przez samych masonów, którzy wydali oświadczenie, w którym czytamy: „Media już podały, że oskarżony był członkiem Norweskiego Porządku Wolnomularstwa. Został już wykluczony. Wykluczenie ma charakter natychmiastowy” (It has appeared in the media that the accused has been a member of the Norwegian Order of Freemasons. He has now been excluded – the exclusion immediately effective)

2. Lektura manifestu Breivika wykazuje, że jego niechrześcijański charakter nie ogranicza się do przynależności do wolnomularstwa. Norweg uważa się nie za chrześcijanina, lecz za „chrześcijanina kulturowego”, czyli agnostyka, który czuje swoją kulturową przynależność do Europy ukształtowanej przez chrześcijaństwo. Breivik pisze: „nasza definicja bycia chrześcijaninem nie zakłada koniecznie, iż wymagane są osobiste relacje z Bogiem czy Jezusem”. Jego bardzo luźny stosunek do chrześcijaństwa potwierdzają także znajomości z prostytutkami, a być może także – jak donoszą niektóre media – powiązania z ruchem sodomickim. Jest on zwolennikiem zachowania „zdobyczy” rewolucji seksualnej. Manifest Breivika zawiera także inne elementy niechrześcijańskie. Wymieńmy tu jego akceptację zabijania dzieci poczętych. Trudno kogoś o takich poglądach uważać za „chrześcijańskiego fundamentalistę”!

3. W manifeście Breivika znajdujemy sporą dozę sympatii dla ruchu sodomickiego, a także dla Żydów i Izraela. Norweski terrorysta nie ukrywa swojej sympatii dla polityki syjonistycznej, charakteryzującej się wrogością i agresywnością wobec islamu, a Arabów w szczególności.

4. Nie ma u Breivika śladów tradycyjnego nacjonalizmu. Nie jest on absolutnie norweskim nacjonalistą. Przeciwnie – to Europejczyk, zwolennik Unii Europejskiej, poszerzania i pogłębiania na wszelkie sposoby integracji europejskiej.

5. Zdaniem Breivika, azjatycko-afrykańscy imigranci zamieszkujący tak Europę, jak i jego rodzinną Norwegię stanowią – używając języka rodem z PRL – „element reakcyjny”. Innymi słowy: są to ludzie dogłębnie i fanatycznie religijni, którzy nie szanują demokracji, tolerancji, praw człowieka, zasad demokracji, wielokulturowości. Dla Breivika muzułmanie to niebezpieczni ekstremiści, którzy chcą zniszczyć demokratyczną i laicką Europ i próbują (czy też próbować będą w przyszłości) narzucić jej islam i prawo koraniczne. Sam Norweg uważa się nie tylko za „chrześcijanina kulturowego”, lecz także za człowieka Oświecenia – racjonalistę i zwolennika zsekularyzowanej wizji świata.

Kim więc jest Anders B. Breivik? Z pewnością nie mamy tu do czynienia ani z nacjonalistą, ani z szowinistą, ani z rasistą. Tym bardziej trudno uznać tego terrorystę za religijnego fanatyka, tradycjonalistę chrześcijańskiego czy kogokolwiek w tym stylu. Breivik jest człowiekiem ze świata liberalnej demokracji. To pełnoprawny i radykalny dziedzic tradycji racjonalistycznej Oświecenia, tradycji laickiej i areligijnej. Jego światopogląd jest charakterystyczny dla klasycznego „Europejczyka”, codziennie opisywanego, jako wzorzec modelowy w lewicowych mediach papierowych i elektronicznych. To taki norweski czytelnik miejscowych odpowiedników „Gazety Wyborczej”. Ktoś powie: przecież wolnomularze i czytelnicy „Gazety Wyborczej” nie rzucają bomb i nie strzelają do dziatwy socjaldemokratycznej. Tak, to prawda. Nie chcę wcale powiedzieć, że „Gazeta Wyborcza” czy jej norweskie odpowiedniki nawołują do strzelania do ludzi. Ale to człowiek z tego świata ideowego, tyle że zradykalizowany i wściekły, nie mogący patrzeć na szerzenie się „religijnego fanatyzmu” i chcący zetrzeć w proch zwolenników „społeczeństwa otwartego”. Samuel L. Lipset napisał kiedyś o NSDAP, że jest to partia „skrajnego centrum”, czyli politycznie zradykalizowany elektorat, który normalnie głosuje na partie centrowe, ale w wyniku kryzysu stał się agresywny i zażądał siłowo wprowadzenia swoich centrowych postulatów. To jest właśnie przypadek Breivika: czytelnik miejscowych odpowiedników „Gazety Wyborczej”, który – podniecony przez lewactwo – z bronią w ręku chciał powiedzieć STOP religijnemu fanatyzmowi!

Adam Wielomski

Strach przed prawdą Po przekazaniu prokuraturze przez red. Tomasza Sakiewicza nagrania rozmowy z Andrzejem Lepperem, w świecie politycznym zawarzało. Nagle pojawiły się osoby, które twierdzą, że cała sprawa jest prowokacją. Jak w rzeczywistości sprawa wygląda, można się przekonać, czytając fragmenty stenogramów. Jak ustalił portal niezalezna.pl, jedną z osób, która forsuje tezę o prowokacji i o rzekomych propozycjach PiS wobec Andrzeja Leppera, jest były współpracownik Julii Pitery dr Waldemar Gontarski. - Rozpowiada, że zgłosił się do niego Andrzej Lepper, który miał twierdzić, że PiS zaproponował mu stanowisko w zamian za obciążenie znanych osób. Jest to kompletna bzdura, bo po pierwsze to Andrzej Lepper od wielu miesięcy szukał kontaktu z prezesem PiS i się go nie doczekał, a po drugie PiS nie ma żadnych stanowisk do zaoferowania – mówi nam jeden z dziennikarzy, który słyszał opowieści Gontarskiego. Gontarski przez krótki czas był doradcą posłów PO w komisji naciskowej i hazardowej. Odszedł, gdy ujawniono jego związki z Totalizatorem Sportowym oraz Andrzejem Lepperem - był jednym z najbliższych doradców prawnych byłego wicepremiera. W mediach wielokrotnie występował, jako ekspert Samoobrony. Był też doradca SLD i Julii Pitery, której pomagał w opracowaniu krytycznego raportu o działalności CBA. Dr Waldemar Gontarski wcześniej dał się poznać opinii publicznej, jako żarliwy obrońca oskarżonego o współpracę z SB abp. Stanisława Wielgusa. Prawnik zasłynął m.in. stwierdzeniem w "Życiu Warszawy", że podpis "Grey" pod zobowiązaniem abp. Stanisława Wielgusa do współpracy z wywiadem jest - z dużą dozą pewności - sfałszowany. Gontarski był też autorem opinii o tym, że po 31 grudnia 1999 r. lustracja w Polsce jest nielegalna. Jak donosiła "Rzeczpospolita", właśnie na tę opinię powoływali się podczas rozprawy lustracyjnej obrońcy byłego premiera Józefa Oleksego.

Niezależna.pl

Stanowczo nie zgadzam się z Raportem Millera – wywiad z b. szefem BOR-u Wielokrotnie w historii BOR były przypadki stwierdzeń, że samolot nie może wylądować na lotnisku ze względu na warunki pogodowe. Były to informacje wychodzące od funkcjonariusza Biura. Z płk. Andrzejem Pawlikowskim, szefem Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

W raporcie Millera nie ma słowa na temat odpowiedzialności BOR za niezabezpieczenie wizyty prezydenta w Katyniu. Jest Pan zaskoczony? - Stanowczo nie zgadzam się z przedstawionym 29 lipca br. stanowiskiem pana Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych i administracji, a jednocześnie przewodniczącego komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, zrzucającym całkowitą odpowiedzialność z Biura Ochrony Rządu za fatalnie przygotowaną pod kątem bezpieczeństwa – w mojej ocenie – wizytę pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 roku na terenie Federacji Rosyjskiej. Pan minister Miller, odpowiadając na pytanie jednego z dziennikarzy, stwierdził, że Biuro Ochrony Rządu nie zawiniło w tej kwestii, i zaznaczył, wymieniając bodajże tylko trzy podstawowe zadania BOR, że Biuro Ochrony Rządu miało zadanie jedynie dowieźć pana prezydenta z Pałacu Prezydenckiego na lotnisko, a później odebrać go z lotniska w Smoleńsku i bezpiecznie dowieźć na miejsce ceremonii w Katyniu. Proponuję panu ministrowi Millerowi, zanim zabierze głos na temat form i zakresu działań Biura Ochrony Rządu, aby najpierw dokładnie zapoznał się z ustawą o Biurze Ochrony Rządu i wszystkimi rozporządzeniami ministra spraw wewnętrznych i administracji do tej ustawy, a nie sprowadzał w swych opiniach tak poważnej formacji do poziomu firmy usługowo-transportowej.

Instrukcja HEAD i ustawa o BOR zobowiązują szefa MSWiA do wyznaczenia sił i środków do bezpośredniej ochrony prezydenta? - Tak. Więc pan minister Miller mija się tutaj z prawdą. W rozporządzeniach czy instrukcjach jest wyraźnie napisane, jakie są zadania BOR, a także i w innych dokumentach, czemu pan minister, wypowiadając się na ten temat, zaprzecza. Dla mnie dokumenty są bardziej wiarygodne niż słowo pana ministra. Podtrzymuję to, co już wcześniej powiedziałem, że BOR, a pośrednio także pan Miller jako nadzorujący i przełożony szefa BOR zgodnie z ustawą o BOR ponoszą – w mojej ocenie – odpowiedzialność za niedopełnienie obowiązków służbowych w trakcie przygotowania zabezpieczenia delegacji polskiej w zeszłym roku na terenie lotniska w Smoleńsku. BOR nie zajmuje się bowiem tylko – tak jak to powiedział pan Miller – zapewnieniem bezpiecznego przejazdu osób ustawowo ochranianych z punktu A do punktu B, ale ma w szczególności ustawowy obowiązek właściwie zaplanować zabezpieczenie osób, obiektów i urządzeń. Następnie Biuro Ochrony Rządu powinno rozpoznać i przeanalizować potencjalne zagrożenia, zapobiec ich powstaniu, skoordynować realizację działań ochronnych zarówno w kraju, jak i poza jego granicami, zabezpieczyć obiekty i urządzenia, mam tu na myśli także samochody i samoloty. Myślę tu też o koordynacji i nadzorze nad służbami ratowniczymi, takimi jak straż pożarna czy pogotowie ratunkowe, które powinny być w pełnej gotowości w celu udzielenia natychmiastowej pomocy w razie wypadku czy katastrofy. Do obowiązków BOR zarówno przed, jak i 10 kwietnia 2010 roku należało także m.in. sprawdzenie pirotechniczno-radiologiczne statku powietrznego Tu-154M z oznaczeniem bocznym 101 w celu wyeliminowania wszelkich urządzeń lub materiałów mogących stanowić zagrożenie dla zdrowia i życia osób ochranianych, a także jego pokładu na obecność jakichś ewentualnych zainstalowanych urządzeń podsłuchowych. Przecież samolot wrócił z przeglądu w Samarze. Na to powinny być protokoły sporządzone przez BOR.

Minister tłumaczył, że funkcjonariusze BOR nie odpowiadają za bezpieczeństwo samolotu w locie. Nie znają się na systemach lotniskowych. - Biuro Ochrony Rządu zgodnie z ustawą odpowiada za kompleksowe zabezpieczenie osób ochranianych, więc funkcjonariusze BOR powinni sprawdzać wszystkie czynniki, które wiążą się z przewozem czy pobytem pana prezydenta. Jeżeli nawet nie znaliby się na pewnych czynnikach czy działaniach, to po to mają odpowiednich specjalistów i instytucje, które mają pomagać Biuru Ochrony Rządu, żeby wszystkie sporne sprawy wyjaśniać i rozwiewać wątpliwości. Także BOR powinno domagać się dokumentów i pytać o to, czy wszystko jest w porządku, co powinno mieć swoje potwierdzenie w raportach końcowych. Przedstawiciele lotnictwa czy wojska powinni te raporty okazać funkcjonariuszom Biura Ochrony Rządu i przekazać ich egzemplarze czy kopie BOR w celu umieszczenia w teczce operacyjnej. Do obowiązków BOR należało sprawdzenie lotniska w Smoleńsku oraz terenu do niego przyległego, aby potwierdzić jego pełną sprawność i gotowość przyjęcia samolotu o statusie HEAD z panem prezydentem na pokładzie. Mam tu na myśli przede wszystkim sprawdzenie i potwierdzenie, czy wszystkie urządzenia działają prawidłowo na tym lotnisku oraz czy nie ma innych przeszkód technicznych i pogodowych mogących negatywnie wpłynąć na proces lądowania samolotu z panem prezydentem i delegacją na pokładzie.

Szef MSWiA, mówiąc o zabezpieczeniu lotniska, uznał, że to gestia gospodarza miejsca. - Po to są wcześniejsze wyjazdy grup przygotowawczych i wcześniejsze ustalenia, żeby określić dla poszczególnych grup osób zadania i zakres ich odpowiedzialności. Oczywiście odpowiedzialność ciąży na kraju przyjmującym osobę ochranianą, z tym że funkcjonariusze BOR państwa goszczącego muszą te zadania koordynować. Jeżeli została tam wysłana grupa naszych funkcjonariuszy, a było ich tam dwóch plus pirotechnik – bo nie mówię tu o kierowcy pana ambasadora – to powinni być tam nie po to, żeby w połowie wizyty pana prezydenta zaczynać pracę, lecz aby koordynować wszystkie działania ochronne od momentu przekroczenia granicy państwa goszczącego. Pirotechnik i jeden funkcjonariusz odpowiedzialny za wizytę pana prezydenta na terenie Federacji Rosyjskiej powinni znajdować się na lotnisku w Smoleńsku już od momentu startu pana prezydenta z lotniska w Warszawie.

Gdyby BOR było świadkiem nieudanego podejścia Iła-76, mogłoby zainicjować proces przekierowania polskiego samolotu na inne lotnisko, poinformować załogę czy dowódcę pułku o brakach w infrastrukturze etc.? - Dokładnie. Powinni procedować informacje, że Ił-76 nie wylądował, że są kiepskie warunki. Jeszcze raz podkreślę, tam, na miejscu powinien być pirotechnik. Wielokrotnie w historii działań BOR stwierdzono, że np. na terenie Polski samolot nie mógł wylądować na jakimś lotnisku, bo były złe warunki pogodowe, zbyt gęsta mgła, wtedy samolot był kierowany na zapasowe lotnisko. Były to informacje, które wychodziły od funkcjonariusza BOR odpowiedzialnego za dane lotnisko z tzw. grupy lotniskowej, oraz pirotechników, ludzi, którzy byli na miejscu, na lotnisku. Wiem, że dwa takie przypadki były z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Tych zabezpieczeń było multum. Należałoby sprawdzić w dokumentach znajdujących się w BOR. Co do miejsc, to zdarzyło się to na pewno w Krakowie i Łodzi, jak pamiętam, a także na mniejszych lotniskach krajowych. Nawet zdarzało się, że samolot nie wystartował z Warszawy na lotnisko docelowe z powodu mgły czy trudnych warunków pogodowych. Gdyby pirotechnik był na płycie lotniska w Smoleńsku, też mógł stwierdzić, że są tam niesprawne urządzenia, źle porozkładane latarnie, mógłby wtedy naciskać stronę rosyjską, żeby poprawiono stan tych urządzeń.

Na Siewiernym, jak ustaliła komisja Millera, nie działało 30 proc. systemu oświetlenia. - To są sprawy techniczne, którymi powinien zainteresować się m.in. pirotechnik BOR. Ponadto były kiepskie warunki pogodowe, mgła. Pirotechnik powinien procedować informacje o złych warunkach pogodowych i niesprawności urządzeń na Siewiernym poprzez oficera odpowiedzialnego za zabezpieczenie wizyty pana prezydenta na terenie FR i oficera operacyjnego BOR, żeby ten ostatni powiadomił o tym dowódcę 36. specpułku i załogę Tu-154M, przekazując im informacje, że BOR nie wyraża zgody na lądowanie, bo stwarza to niebezpieczeństwo dla zdrowia i życia pana prezydenta i osób mu towarzyszących. Gdyby tak postąpiło Biuro Ochrony Rządu, a mimo to piloci zdecydowaliby się na lądowanie, powiedziałbym, że BOR faktycznie zrobiło wszystko, co mogło, i winę ponosi wojsko. Tu jednak nie było żadnej interwencji ze strony BOR, piloci wykonywali błędne polecenia z wieży i w konsekwencji doszło do tragedii.

Po 10 kwietnia powinno być wewnętrzne postępowanie wyjaśniające w BOR? - Te czynności powinny zostać wdrożone natychmiast z urzędu. Za moich poprzedników, jak również za mojej bytności w BOR, gdy wydarzył się jakiś incydent w Biurze lub miał z nim związek, zawsze była wszczynana czynność wyjaśniająca. Brak takich czynności po katastrofie smoleńskiej świadczy – według mnie – o braku chęci wyjaśnienia tej sprawy i wykazania błędów w Biurze Ochrony Rządu, ale o to trzeba byłoby zapytać obecnego szefa BOR, bo to on odpowiada za tego typu działania. Zastanawiam się tylko, dlaczego z góry przyjęto założenie, że BOR nie ma sobie nic do zarzucenia. By wykluczyć jego winę, trzeba by było podeprzeć się konkretnymi dowodami, a w przypadku ich braku wyciągnąć konsekwencje personalne. Nie rozumiem, dlaczego generał Janicki awansował po katastrofie smoleńskiej, dlaczego obecny rząd tak zaciekle go chroni. Dam prosty przykład. To wydarzyło się kilkanaście lat temu, gdy pan prezydent Kwaśniewski wraz z małżonką przebywali z wizytą w Paryżu. Doszło wtedy do incydentu, w stronę pary prezydenckiej poleciały jajka. Po tym zdarzeniu na wniosek ówczesnego ministra spraw wewnętrznych i administracji został natychmiast odwołany ze stanowiska ówczesny szef BOR, pan generał Mirosław Gawor. W tym przypadku ginie prezydent Polski z osobami mu towarzyszącymi, a obecny minister spraw wewnętrznych i administracji pan Miller z obecnym szefem BOR panem Janickim śmią twierdzić, że nie mają sobie nic do zarzucenia, tak jakby nic nadzwyczajnego czy tragicznego się nie wydarzyło. Proszę porównać te dwa incydenty i wyciągnąć wnioski. Trzeba przedstawić konkretne fakty i dowody, że BOR nie ma sobie nic do zarzucenia, a nie tylko szermować politycznymi sloganami.

Zgadza się Pan z tezą, że minister Miller jest sędzią we własnej sprawie? - Choć jestem zbulwersowany wypowiedziami pana Millera, nie dziwi mnie jego stanowisko, bo wskazując w raporcie winę BOR, jednocześnie wskazałby siebie jako osobę współwinną, politycznie odpowiedzialną. Zastanawiam się także, dlaczego wśród członków komisji nie znaleźli się eksperci od bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie, eksperci od zwalczania terroryzmu. Odnoszę wrażenie, że komisja Millera z góry założyła, że takiego wątku nie będzie badała, a taki wątek – według mnie – powinien być zbadany.

Raport polskiej komisji rozpisał dokładnie wszystkie przyczyny katastrofy na Siewiernym, pośrednie i bezpośrednie? - W żadnym wypadku. Ten raport nic nowego nie wniósł, jedynie zrzucił winę na pilotów samolotu i na złe szkolenie w 36. specpułku. Dużą odpowiedzialność ponoszą tutaj polityczni przełożeni. Szefowie poszczególnych jednostek, widząc jakieś problemy w kwestii szkolenia czy logistyki, zawsze zwracają się do swoich przełożonych, czyli do ministrów, z prośbą o zwiększenie funduszy na dany cel, tak by mogli zrealizować ustawowe zadania. Niestety, politycy wielokrotnie nie odpowiadają na te potrzeby. Pokładam jeszcze nadzieję w niezawisłości prokuratury i polskiego sądownictwa i mam nadzieję, że prokuratura rzetelnie i uczciwie tę sprawę wyjaśni, przedstawi fakty na podstawie konkretnych dowodów i dokumentów. Wierzę, iż po jesiennych wyborach nowy rząd zajmie się rzetelnie wyjaśnieniem tej katastrofy, wykorzystując do tego celu wszelkie dostępne środki prawne, a osoby odpowiedzialne za doprowadzenie do tej tragedii odpowiedzą przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Dziękuję za rozmowę.

Mord w Czarnym Lesie Mija 70. rocznica zgładzenie przez Niemców i współpracujących z nimi Ukraińców polskiej inteligencji ze Stanisławowa, głównie nauczycieli. Trzecim co do wielkości miastem w dawnej Galicji był Stanisławów, położony malowniczo nad Bystrzycą, prawym dopływem Dniestru. Założył je jako fortecę w 1662 r. Andrzej Potocki, hetman polny koronny i wojewoda kijowski. Nazwę nadał na cześć swojego ojca Stanisława, który jako hetman wielki koronny pokonał Kozaków i Tatarów pod Ochmanowem. Nowy gród od początku zamieszkiwały różne narodowości, w tym Polacy, Rusini, Żydzi, Niemcy i Ormianie. Ci ostatni mieli tutaj własną dzielnicę, a w niej sanktuarium Matki Bożej Łaskawej. Dziś cudowny obraz z tego sanktuarium znajduje się w kościele św. św. Piotra i Pawła w Gdańsku. Stanisławów był stolicą Pokucia, najdalej na południe wysuniętego regionu Rzeczypospolitej, wciśniętego pomiędzy Węgry a Mołdawię. Mieściła się w nim siedziba znakomitego gimnazjum, utworzonego przez założyciela miasta. Jego absolwentami było wielu sławnych ludzi, wśród nich poeta Franciszek Karpiński (autor bardzo popularnych pieśni "Kiedy ranne wstają zorze" i "Wszystkie nasze dzienne sprawy" oraz kolędy "Bóg się rodzi, moc truchleje"), biskup przemyski i tarnowski Franciszek Zachariasiewicz, arcybiskup ormiańskokatolicki Józef Teodorowicz oraz bohater bitwy z bolszewikami pod Zadwórzem w 1920 r., kpt. Bolesław Zajączkowski, a także bohater spod Arnhem, gen. Stanisław Sosabowski. W okresie międzywojennym w Stanisławowie nastąpił rozkwit szkolnictwa, powstało wiele nowych szkół państwowych i prywatnych, z dobrze przygotowaną kadrą pedagogiczną.We wrześniu 1939 r. do miasta wkroczyli Sowieci. Rozpoczął się okres terroru. Dokonano licznych aresztowań, głównie wśród urzędników państwowych i samorządowych. Na Sybir i do Kazachstanu wywożono całe rodziny. Łączne straty wśród mieszkańców sięgnęły 2,5 tys. osób. W czasie ataku Hitlera NKWD zdążyło jeszcze dokonać masakry więźniów, wśród których byli zarówno Polacy, jak i Ukraińcy. 30 czerwca 1941 r. do miasta wkroczyli Węgrzy, którzy do ludności cywilnej odnosili się bardzo życzliwie. Jednak po paru dniach władzę przejęli Niemcy. Szefem gestapo został nienawidzący Polaków Hans Krüger, rodem z Poznania, który od razu zarządził aresztowanie polskiej inteligencji. Pomagali mu w tym czynnie ukraińscy kolaboranci z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, kierowanej przez Stepana Banderę, jak również z Ukraińskiej Policji Pomocniczej. Tak jak we Lwowie tworzyli oni listy proskrypcyjne oraz brali udział w aresztowaniach. Część list układali nauczyciele z gimnazjum ukraińskiego. Zatrzymania nastąpiły 8 i 9 sierpnia 1941 r. Aresztantów zapewniano, że jadą na spotkanie z władzami miasta, by wspólnie omówić rozpoczynający się rok szkolny. Wśród 300 aresztowanych Polaków znaleźli się prawie wszyscy nauczyciele szkół powszechnych i średnich. Był wśród nich brat stryjeczny mojego dziadka, Kajetan Isakiewicz (używał nazwiska w tej formie), filolog klasyczny, a także zaprzyjaźniony z nim od dzieciństwa Aleksander Jordan, polonista, ojciec niedawno zmarłej w Krakowie prof. dr hab. Marii Jordan z Polskiej Akademii Nauk. Zatrzymania uniknął natomiast inny brat stryjeczny dziadka, ks. prałat Leon Isakowicz, katecheta gimnazjalny i proboszcz parafii ormiańskokatolickiej. W wigilię uroczystości Wniebowzięcia Matki Bożej, czyli w nocy z 14 na 15 sierpnia, wszystkich aresztowanych wywieziono do Czarnego Lasu k. wsi Pawełcze. Tutaj nastąpiły egzekucje. Ciała wrzucano do wykopanych naprędce dołów śmierci. W podobny sposób, także na podstawie list proskrypcyjnych układanych przez członków OUN, zgładzono nauczycieli ze słynnego Liceum Krzemienieckiego. Rodzin nie powiadomiono, utrzymując, że aresztowani żyją. Pozwalano nawet na wysyłanie paczek (ich zawartość wyrzucano psom). Na marginesie dodam, że egzekucje odbyły się tego samego dnia, w którym w KL Auschwitz zastrzykiem z fenolu dobito o. Maksymiliana Kolbego. O zakonniku męczenniku słyszał prawie każdy, o nauczycielach męczennikach nie mówi się głośno nawet w Polsce. Po rozprawie z inteligencją polską okupanci wzięli się za Żydów. W styczniu i lutym 1943 r., przy udziale policjantów ukraińskich, zlikwidowano getto w Stanisławowie, eksterminując trzydziestotysięczną społeczność żydowską miasta. W tym samym czasie rozpoczęło się ludobójstwo ludności polskiej na Pokuciu. Mordy były tutaj nie mniej krwawe niż na Wołyniu. W maju 1944 r. do miasta wkroczyła Armia Czerwona, a dwa lata później odjechały ostatnie transporty z wypędzonymi Polakami. W 1962 r. zmieniano nazwę miejscowości, aby zatrzeć ślad po jej założycielach. Wspomniany Hans Krüger nie poniósł żadnej odpowiedzialności za mordy na Polakach, dostał tylko kilka lat więzienia za zabójstwa na Żydach. Kolaborujący Ukraińcy uznawani są za bohaterów, a nowe władze miasta, zdominowane przez nacjonalistów, postawiły Banderze pomnik w samym centrum. Na koniec dwie dobre wiadomości znad Dniepru. 2 bm. Naczelny Sąd Administracyjny w Kijowie podtrzymał decyzję Sądu Rejonowego w Doniecku o anulowaniu dekretów Wiktora Juszczenki nadających Stepanowi Banderze i Romanowi Szuchewyczowi tytuł bohatera Ukrainy. 6 bm. w katedrze św. Aleksandra w Kijowie odbył się ingres rzymskokatolickiego arcybiskupa, którym został bernardyn Piotr Malczuk. Jest to pierwsze takie wydarzenie w tym mieście od 1680 r.

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Problem tupolewa W ostatnioweekendowej „Rz” dwóch speców, spośród których nie wiadomo który jest mądrzejszy od którego, tacy są wybitni, a więc P. Reszka i M. Majewski, wzięło się śmiało, zapewne w ramach zapoczątkowanego przez ciemniaków „dobijania armii”, za „kłamstwa wojskowych” w kontekście „smoleńskiego wypadku” („Rz” 6-7 sierpnia 2011, „Jak kłamali wojskowi”, s. P2-P3). Reszka z Majewskim wykazywali „punkt po punkcie”, odwołując się, jak się możemy domyślić, do świętej księgi „komisji Millera”, w których to momentach przełożeni załogi wiozącej prezydencką delegację, rozmijali się z prawdą. Artykuł jest pełen osobliwości argumentacyjnych, takich np. jak: „Komisja zauważyła, że kapitan tupolewa w 2009 i 2010 r. nie wykonał ani jednego lotu treningowego na tym samolocie. Dlaczego? Ciągle woził VIP-ów, nie miał, więc czasu trenować” - po lekturze takich spostrzeżeń można dojść do wniosku, że wożenie VIP-ów w przeróżne miejsca nie niesie ze sobą żadnych doświadczeń dla zawodowego, wojskowego pilota. To tak jakby domagać się, by taksówkarz, co jakiś czas wracał na plac manewrowy, bo inaczej słabną jego umiejętności. No, ale mniejsza z tym, jak ktoś chce się dokształcić, to zachęcam do lektury śledczego artykułu w „Rz”. Zwrócę tylko uwagę na jedną rzecz w tym tekście: na kwestię zapasowego samolotu i tego, co się działo na Okęciu. Tak się, bowiem składa, że te sprawy toną wciąż w mrokach tajemnic, których to mroków nie rozwiał jak dotąd ani raport komisji Burdenki 2, ani pseudoraport „komisji Millera”. Co piszą Reszka z Majewskim? Otóż: „Instrukcja samolotów z VIP-ami mówi, że na tego typu rejsy musi być wyznaczony samolot zapasowy. Wiadomo, że w przypadku lotu do Smoleńska rezerwową nie mogła być druga tutka – remontowano ją wtedy (czy sprawdzono tę kwestię na 100%? - przyp. F.Y.M.). Ale w przepisach nie ma odstępstw. Zapas ma być i koniec. Jesienią 2010 r. spytaliśmy ministra obrony o rezerwowy samolot na 10 kwietnia. Rzecznik MON Janusz Sejmiej odpisał: „Siły Powietrzne podczas przygotowania lotu o statusie Head zawsze przygotowują dwa statki powietrzne...” Odpowiedź nie była dla nas w pełni jednoznaczna. Dopytaliśmy. Sejmiej odpisał: „Z informacji, jakie uzyskałem od rzecznika Sił Powietrznych (płk. Kupracza – przyp. red.) wynika, że zapasowym samolotem 10 kwietnia był Jak-40”. To nieprawda w świetle tego, co ustaliła komisja. W papierach zapisano, że rezerwową maszyną dla prezydenta będzie Jak-40 – w rzeczywistości poleciał on o świcie do Smoleńska z dziennikarzami. Komisja Millera podaje: „W rozkazie dziennym dowódcy 36. SPLT na 10 kwietnia nie wyznaczono samolotu zapasowego dla lotu o statusie Head oraz załogi dla niego”, a w innym miejscu raportu: „W przypadku niesprawności samolotu Tu-154M nie było samolotu zapasowego dla tego wylotu”.” Oczywiście Reszka z Majewskim nie zainteresowali się przy okazji największą zagadką tupolewa, czyli salonką nr 3 (s. 36 pseudoraportu Millera), która z 8-osobowej zrobiła się w jeden dzień 18-osobowa, bez uzgodnień z producentem i wbrew przepisom związanym z przewożeniem VIP-ów właśnie. Jeśli bowiem dla delegacji Tuska można było przygotowywać/zabezpieczać aż 7 samolotów, w tym kilka CAS (proszę poczytać „raport” MAK na ten temat), to, komu mogło do łba strzelić przerabianie (w ostatniej chwili przed uroczystościami!) Tupolewa na „ponadstuosobowy”? I gdzie jest dokładna dokumentacja na ten temat? Ale zostawmy teraz tę salonkę. Wróćmy do porannych roszad na Okęciu. Z tego wszak, co zacytowałem wyżej, można by wyciągnąć zupełnie fałszywy wniosek, że jak-40 z dziennikarzami, to był zapasowy samolot dla Prezydenta i jego licznej delegacji. Pamiętamy zaś (choćby ze słynnej relacji P. Świądra), że tamtego ranka były na Okęciu oprócz tupolewa trzy, jaki-40 - dwa na płycie lotniska oraz trzeci czekający w hangarze. Ponadto, w rozmowie ówczesnego (o godz. 9.01) szefa COP-u gen. Z. Galca oraz ppłk. J. Zalewskiego oficera operacyjnego COP-u pada najpierw pytanie: „Dowódca jakiem wylądował?” I potem ta uwaga Galca: „dowódca sił wybierał się w delegację. Tylko nie wiem, jakie było rozłożenie na samoloty. Wcześniej było planowane, że dowódcy będą lecieć jakiem.”

http://freeyourmind.salon24.pl/294090,czas-na-nowa-narracje

Skoro, więc było „planowane”, to ktoś ten „plan” musiał ustalać, ktoś o tym musiał mówić, ktoś też o tym musiał wiedzieć, gdzieś to musiało być zaparafowane. Chyba, że ustalenia były na gębę. To w takim razie na czyją? Po trzecie, w pseudoraporcie millerowców jest jeszcze taka ciekawa wiadomość: „Komisja ustaliła, że Szef Oddziału Transportu Lotniczego DSP nie był zapoznany szczegółowo z planami wylotów i nie wiedział, jaki samolot zapasowy był wyznaczony na ten wylot. Do dnia wypadku Szef Oddziału Transportu Lotniczego nie wiedział również, że 36 splt ma kłopoty z pozyskiwaniem danych z lotniska SMOLEŃSK PÓŁNOCNY. Komisja ustaliła, że w okresie sprawowania przedmiotowego nadzoru Szef Oddziału Transportu Lotniczego przebywał na urlopie dodatkowym (zgodnie z rozkazem tygodniowym DSP) i nie było rozkazu odwołującego go z tego urlopu” (s. 86). Pomijając kwestię tego dziwnego urlopu i zaskakującej niewiedzy szefa OTL, to w przypisie 61 do hasła „samolot zapasowy” napisane jest dodatkowo zagadkowo tak: „Z jego relacji wynikało, że był to samolot typu CASA C-295M w wersji transportowej (Komisja nie znalazła potwierdzenia wystawienia takiego samolotu w złożonych za potrzebowaniach).” No, więc wiedział czy nie wiedział, w końcu? I jak to jest możliwe, że jakaś CASA była przygotowana wedle jego wiedzy, a w dokumentach ślad po tej CASie zaginął? Przypomnę, że L. Szymowski w swej książce też pisał o przygotowaniu CASy (dla dowódców), lecz miała ona, wedle jego informacji (na ile sprawdzonych, nie mam pojęcia), zepsuć się na Okęciu, dlatego dowódców miano w ostateczności skierować do tupolewa

http://freeyourmind.salon24.pl/321446,zzzz-pole-droga-lub-laka

No, więc zagwozdka – problemy związane z wylotami z 10-go Kwietnia nadal nierozwiązane, a tyle uczonych głów się nad nimi pochylało, z ekspertami mgr. inż. Millera włącznie. Nawet dociekliwcy z „Rz”, dokonujący egzegezy pseudoraportu millerowców, nie złapali króliczka – i gonią go, i gonią. Aż w końcu przestaną gonić. FYM

Prosi tych, którym odmawiał Wojciech Dzierzgowski, przewodniczący Podlaskiego Wojewódzkiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, wysłał do białostockich organizacji antykomunistycznych list z prośbą o poparcie jego osoby jako kandydata PSL na posła. Weterani walki z komunistycznym totalitaryzmem są oburzeni listem szefa organizacji, która oficjalnie sprzeciwiała się ich długotrwałym staraniom o przebudowę białostockiego pomnika utrwalaczy władzy ludowej wzniesionego w latach 70. „Mam odwagę zwrócić się do Państwa z prośbą o oficjalne poparcie mojej osoby, jako kandydata na posła do Sejmu RP w tegorocznych wyborach parlamentarnych” – pisze w swoim liście Wojciech Dzierzgowski. Dalsza część prośby świadczy, według adresatów, o tym, że jej autor jest oderwany od rzeczywistości. „Bardzo cenię Państwa organizację i działania oraz naszą dotychczasową współpracę” – czytamy w piśmie skierowanym do Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego (ZWPOS). Tupetowi Dzierzgowskiego dziwi się Tadeusz Waśniewski, wiceprezes Zarządu Głównego ZWPOS w Warszawie i prezes białostockiego oddziału tej organizacji. – To szczyt bezczelności. Osoba, która jako przewodniczący przypieczętowała swoim podpisem decyzję Wojewódzkiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przekreślającą nasze starania o ucywilizowanie komunistycznego pomnika, teraz zwraca się do nas o poparcie swojej kandydatury do Sejmu – mówi Waśniewski. Członkowie tego komitetu wspólnie ustalili, że „nie widzą potrzeby ingerencji w formę pomnika Bohaterów Ziemi Białostockiej”. Ich zdaniem, upamiętnia on naszą historię. Pod tą pisemną decyzją, oznaczającą przyzwolenie na dalsze upamiętnianie czasów rządów komunistów w Polsce, kiedy to z ich zbrodniczych rąk zginęło m.in. tak wielu działaczy mikołajczykowskiego PSL, opowiada się szef podlaskich struktur tej partii oraz jej kandydat na posła – Wojciech Dzierzgowski. Najwyraźniej jest również osobą cenioną przez wojewodę podlaskiego Macieja Żywnę z PO, skoro ten powierzył mu funkcję wicewojewody podlaskiego. Adresaci konstatują nie bez cienia ironii, że właściwie trudno mu się dziwić, że wysyła listy na oślep, skoro przygniata go tak wiele obowiązków. Już dwa lata temu organizacje kombatanckie, m.in. Związek Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego, Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych oraz Klub Więzionych, Internowanych, Represjonowanych w Białymstoku, przy wsparciu instytucji takich jak m.in. IPN czy NSZZ „Solidarność”, bezskutecznie zabiegają u władz Białegostoku, by zmieniły wymowę największego w tym mieście monumentu, który PZPR w latach 70. postawiła „poległym w walce o Polskę Ludową”. Zmiana, której intencją było jednoznaczne zerwanie z dziedzictwem komunizmu, miała polegać m.in. na umieszczeniu słów „Bóg, Honor, Ojczyzna” czy nałożeniu orłowi korony. O to zabiegali przedstawiciele organizacji kombatanckich we wniosku skierowanym do Tadeusza Truskolaskiego, popieranego przez PO prezydenta Białegostoku. Negatywnej odpowiedzi udzielił wiceprezydent miasta Aleksander Sosna. Jego zdaniem, proponowane zmiany zniszczyłyby „historyczną wartość” obiektu i przepędziły „ducha epoki”, w której powstał. To uzasadnienie jest właściwie potwierdzeniem, iż pomnik przypomina ciemne czasy komunizmu w Polsce, jednak w ocenie Aleksandra Sosny jest to mniej ważne niż wysoka wartość artystyczna i historyczna, którą widzi on w monumencie. Wiceprezydent Białegostoku swoją decyzję w sprawie komunistycznego reliktu uzasadnia opinią Wojewódzkiego Komitetu Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa w Białymstoku, instytucji kierowanej przez Wojciecha Dzierzgowskiego. Adam Białous

Giertych robi w TVN24 za sapera? Po wizycie redaktora Tomasza Sakiewicza w prokuraturze i ogłoszeniu posiadania „taśm Leppera” w mediach trwa gorączkowa akcja wykręcania zapalnika z tej bomby. Trzeba zdążyć do środy, kiedy to ukaże się najnowszy numer Gazety Polskiej. Narracja jest dość naiwna i naciągana. W zasadzie jej główne przesłanie brzmi, że po czterech latach Andrzej Lepper nie wytrzymał już dłużej „nacisków gruntowych” i sprowadzony przez Jarosława Kaczyńskiego z „prawidłowego kursu i ścieżki” runął w otchłań śmierci. TVN24 sprowadził właśnie, jako sapera, Romana Giertycha, który zamiast „do wora, wór do jeziora”, dołączył do salonu III RP. Nie będę się mądrzył i przyznam bez bicia, że kiedyś nawet Giertychowi wierzyłem. Zdanie o nim zmieniłem po jego słynnym spotkaniu z Kulczykiem na Jasnej Górze podczas orlenowskiej komisji. Ach to były czasy. Wtedy jeszcze klasa polityczna i opinia publiczna potrafiły się oburzać na kontakty polskiego miliardera z ruskim szpiegiem Ałganowem i jego konszachty z ruskimi szachistami w celu sprzedaży Rosji Lotosu. Dziś ten sam Lotos przejdzie w ich ręce, sprzedany przez ekipę, w której mądre polskie społeczeństwo zakochało się na zabój i wybaczy jej wszystko. Wystarczyło tylko 6 lat by znieczulić miejscowy plebs. Ale trzeba pamiętać, że dla Kremla to było aż 6 długich lat. Co bardziej kumaci obywatele zapewne domyślają się, dlaczego wśród tabunu „przyjaciół” i „ekspertów” od Andrzeja Leppera pojawia się tylu różnych ludzi z saperem Giertychem, a nie ma tak zawsze wyrywnego Janusza Kaczmarka. Teraz warto przypomnieć pewne niedawne przesłuchanie wielce wpływowych miliarderów przez brytyjską Izbę Gmin. Tamtejsza stara demokracje nie miał oporów, aby wezwać przed swoje oblicze wpływowych Ruperta i Jamesa Murdochów. Ci zaś karnie się natychmiast stawili. A teraz przypomnę, co wydarzył się nad Wisłą, w demokratycznym państwie prawa, 24 września 2010 roku. „Sejmowa komisja śledcza ds. nacisków zdecydowała w piątek, że nie przesłucha trójmiejskiego biznesmena Ryszarda Krauzego. Został on wykreślony z listy świadków. Tym samym komisja zmieniła swoją decyzję podjętą w listopadzie. Za wykreśleniem Krauzego z listy świadków głosowali posłowie Platformy i SLD. Przeciw byli przedstawiciele Prawa i Sprawiedliwości – zostali jednak przegłosowani.” Oto ta różnica między demokracją prawdziwą, a fasadową. Właśnie polskie „wiodące media” i rządzący ponownie zaangażowali się w ochronę „grubego”, „dużego faceta”, „największego płatnika”, czyli pana Ryszarda Krauzego. Myślę, że łatwiej teraz będzie niektórym zrozumieć sensacyjne zachowanie Andrzeja Czumy, przewodniczącego komisji naciskowej. Musiało być takie gdyż raban PiS-u nie był akurat w tych dniach potrzebny. kokos26

Likwidacja specpułku – zacieranie śladów zamachu w Polsce Pamiętamy jak tuż po 10 kwietnia 2010 minister obrony Bogdan K. Radośnie obwieścił, że likwiduje specpułk? Nie miało to być bynajmniej, dlatego że piloci niedouczeni, że zaniedbania i nieprawidłowości w specpułku. Nie, samolotu już jednego nie ma, a z jednym samolotem do przewozu VIP-ów specpułk nie spełnia swojej roli. Taki był właśnie tytuł w jednej z gazet „Likwiduję specpułk”. I takie sformułowanie Bogdana K. Ot taki pan i władca – likwiduje sobie.

Tu tragedia nazywana smoleńską, niebywały ubytek całego dowództwa na tyle cenionego przez siły zachodnie że Gen. Gągor miał zostać szefem NATO, tu trwają pogrzeby i ogólnonarodowa żałoba, a gostek wyjeżdża sobie z „likwiduję pułk”. Ot fiu, poszło, nie ma dmuchawce, latawce, wiatr. Logicznym rozumowaniem jest że po takim osłabieniu państwa winno następować jego wzmacnianie, więc powinno być raczej odwrotnie. Specpułk, czy inna jednostka winna być raczej rozwijana. A nawet gdyby likwidacja specpułku, czy jakiejkolwiek innej jednostki nie mającej nic wspólnego z mniemanym lotem do Smoleńska była uzasadniona w tym czasie ekonomicznie ,strategicznie, merytorycznie etc. To jest coś w tym niewłaściwego, aby w tym momencie takową likwidację ogłaszać, czy sugerować. U normalnego Polaka wywołuje to rodzaj odczucia zagrożenia – oto państwo jest zagrożone a tu likwiduje się jednostkę wojskową. Jakie są intencje rządzących? Powiem jeszcze tak. Załóżmy taką hipotetyczną sytuację. Oto dwa lata wcześniej została zaplanowana likwidacja jakiejś przestarzałej jednostki dokładnie na dzień 15 kwietnia 2010. Na jej miejsce powstanie nowa. To też jest zaplanowane, są na to środki, harmonogram działań. Otóż w tym momencie, w takiej sytuacji w jakiej znalazło się państwo polskie tę słuszną decyzję należy odwlec, dlatego że wydźwięk tego w tej sytuacji jest nieodpowiedni. Nawet gdyby nie informowano o tym prasy. Należy ją przesunąć o miesiąc. Nawet gdyby to były dodatkowe koszty, dodatkowe pieniądze, które trzeba wyasygnować. Uzmysłówmy sobie całą ohydę tej sytuacji. A zarazem kretyństwo. Żałoba, największy uszczerbek odniosło wojsko, a ten znajduje wyjście polegające na klasycznym wylewaniu dziecka z kąpielą, albo „salomonowe” rozumiane opacznie jak decyzja rozcięcia dziecka na dwie połowy. Oto przychodzi taki pętak „specjalista od wojska” leci do gazety zadowolony ze swoją śmieszną, ptasią twarzą, wywala jęzor i radośnie jak idiota woła „Likwiduję pułk”! A dziennikarz przeprowadzający wywiad. O racje pyta. Pełen salon. Cóż trzeba to trzeba. No problemo. Pewnie sam się z tego cieszył jeśli tak nakazał mu oficer prowadzący. A oficerowie wpływu w tejże gazecie radość swoją okazywali. Wszak Rosja ma duże siły zbrojne, po co nasze. Ta miłość starszych i mądrzejszych do Rosji, czy z nią może równać się miłość do Polski?.. Bogdan K. Był nazywany w wojsku „likwidatorem”. Ot bagatela. Wojsko uznaje że facet likwiduje armię i życie toczy się dalej. Pewnie wielu tych żołnierzy i oficerów powiedziałoby: Robię co do mnie należy: płacę podatki i chodzę na wybory. A po cichu powiem sobie do kolegów że „likwidator”. Jakiś czas temu przynajmniej jeden z generałów powiedział publicznie o jakimś popaprańcu ,ministrze MON, bodaj w rządzie Buzka z przekąsem „ człowiek w swetrze”. Teraz nawet i tego nie ma.

Co się dzieje panowie wojskowi z wami?! Na miły Bóg! Teraz wiem dlaczego nie zostałem wojskowym. Brałem taką ewentualność pod uwagę gdy był czas rozpoczynania studiów (a była już „wolna Polska”) i jeszcze po nich. Geny mnie ciągnęły. Dziad, pułkownik II Rzeczpospolitej, dalsi przodkowie tegoż herbu i tegoż nazwiska powszechnie przez wieki zawodowo służyli wojskowo (choć majątki mieli przyzwoite – sytuacja ekonomiczna ich nie zmuszała do tego). Ale armia przecież śmierdziała PRL-em i wiedziałem też co się dzieje w polityce. Piszę, wiem jednak dlaczego nie zostałem. Otóż nie wyobrażam sobie że mógłbym spokojnie pełnić swą rolę w wojsku i spać smacznie, gdyby mi po armii pałętał się jakiś likwidator. W najłagodniejszym przypadku założyłbym (tajne co się rozumie samo przez się) stowarzyszenie mające na celu zapobieżenie destrukcji armii przynajmniej przez tego pana, bo jego następca zapewne robiłby to samo. Ale to zależy. Zależałoby jak jego poprzednik zostałby potraktowany. Bo mogłoby się tak zdarzyć że mimo nacisków przełożonych następca cokolwiek bałby się „likwidować”. Przed wojną rzecz to niewyobrażalna. Nie mówiąc o tym że zostałby zjedzony przez polską prasę, to w łagodniejszym przypadku dostałby po buzi od oficera i został zmuszony do pojedynku. Lub po prostu jakiś żołnierz lub oficer zastrzeliłby go. Tak by to wyglądało przed wojną.

A jak to wygląda teraz? Sytuacji związanej z chęcią pozbycia się Tupolewa można było spodziewać się od 10 kwietnia 2010. Przecież to od razu oczywiste był samo przez się gdy miał by cały specpulk zlikwidowany. Potem jak pamiętamy były dywagacje z lubością ciągnięte przez polskojęzyczne media czy Vipy będą latać tym samolotem, czy nie, czy będzie sprzedany, gdzie i za ile? Dalej pojawia się policzkująca informacja że Ruscy wycofują Tupolewy, potem że „my” czyli pełniący obowiązki Polaków będą dalej Tupolewa używać i VIPy będą nim latać, słowem, parafrazując znaną piosenkę Do zażygania jeden krok, jeden jedyny i nic więcej. Potem prowadzono na Tu badania. To istny cud że te badania prowadzono. Nie wiem kto pamięta, ale już krótko po 10 kwietnia pojawiały się pomysły niektórych, wpisy by naród złożył się kupił jakiegoś Tupolewa, lub inny samolot o podobnych parametrach, aby zrobić kontrolowaną katastrofę w podobnych warunkach. Pomysł jak najbardziej aktualny i oczywisty. W wypadku jak sam sejm nawet posmoleński określił jedynej takiej katastrofy w dziejach świata nawet gdyby trzeba było wydać na rekonstrukcję „katastrofy” nawet dziesięć razy tyle co cena Tu ze sprzedaży to nie byłoby za dużo. Można się było spodziewać że panowie, których nazwisko powinno pisać się teraz długo w skrócie jednej litery z kropką będą chcieli zatrzeć ślady. To jak najbardziej właściwy moment. Koniec kadencji. Kto wie co się stanie po wyborach. A nóż PO nie będzie mogło rządzić? A nóż do sejmu wejdą jacyś ludzie spoza „bandy czworga”, którzy będą dociekliwi wobec tego co się działo w Polsce, zwłaszcza 7, 8, 9, 10 kwietnia 2010. Niebezpieczeństwo istnieje. Lepiej dmuchać na zimne. A przy okazji znów można upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: Osłabić Polskę przez kolejne zmniejszenie jej potencjału obronnego i zabezpieczyć się przez likwidację śladów w najprostszy sposób przez likwidację pułku. Siemoniak – badziewiak wie kogo ma się słuchać. Nie mam zresztą powodu sądzić że to było znacznie wcześniej zaplanowane. Honorowy Bogdan K. Całkiem brzydki nie jest bo specpułku nie zlikwidował, zrobił to jego następca. Przyśpieszenie panowie i panie. Likwidacja Leppera, likwidacja pułku. Kto wie co nas czeka. Jeśli PiS nie będzie wychodził z pomysłem zrobienia kontrolowanej katastrofy Tu, który pozostaje w naszych rękach to nie chce mi się z nim gadać. Oczywiście po zrobieniu dokładnych badań , w tym badania czy Tu 101 to Tu 102 i w jakich okolicznościach. Nie można też zauważyć zbieżności likwidacji specpułku z coraz częstszym pytaniem ludzi o „mgłę” okęcką. Oni to muszą wiedzieć. A panowie wojskowi. Wstyd mi za was. Hańba. Opamiętajcie się. Czy wy naprawdę sądzicie że ten samolot robił się w Smoleńsku? I pozwalacie uczestniczyć w farsie i by was odwoływali i likwidowali jednostkę. Czy nie może jeden zwołać konferencji prasowej i powiedzieć prawdę? Bo się że będzie zniszczony? A gdzie solidarność wojskowa. Cały. I siedzicie jak myszki? Cieszę się że nie zostałem oficerem. Co się z wami dzieje. Żeby jeszcze wam dawano apanaże byście byli cicho to można jeszcze zrozumieć. Ale was likwidują, nieomal degradują a wy siedzicie cicho. To by się w najdzikszym państwie afrykańskim nie zdarzyło w przypadku wojskowych. Nie pozwolili by sobie na to. A wcześniej w przypadku generała Błasika. Siedzieliście cicho. „Nasz dziennik” podjął inicjatywę cokolwiek będącą częścią Matriksu „Solidarni z gen Błasikiem”. I tam było trudno znaleźć ludzi , choć wypowiadali się grzecznie, parlamentarnie, nie , nie Błasik nie naciska na pilotów, nie, nie ja go znam. Inny: no ten samolot tak się roztrzaskał, jak roztrzaskał. W tego typu katastrofie to normalne. Fuj. Co panowie wojskowi amnezję macie. Nie dziwi was to że nikt nie wie nic nie mówi jak generałowie wyjeżdżali z bazy, o której, gdzie są osoby odprowadzające, adiutanci. Dlaczego panowie wojskowi nie ma zdjęć serwisu wojskowego. Skąd takie nagłe obrzydzenie do fotografii i do filmowania na lotnisku okęckim wszystkich głównodowodzących sił zbrojnych zebranych razem, w jednym miejscu wraz z pozostałymi osobami jedynej takiej delegacji. Otrząśnijcie się bo i wy wyginiecie jak dinozaury. Na razie nie chce mi się z wami gadać. A Siemoniakowi – Badziewiakowi proponuję wzorem swego kolegi ministra wszystkich niePolaków jechać do Egiptu i tam w ramach bratniej pomocy likwidować jakąś jednostkę. Następnego dnia nie zlikwiduje już nawet pchły na grzbiecie swego psa. Po napisaniu tego artykułu natrafiłem na informację że dziś Generał Jan Grudniewski zwołuje spotkanie pod pałacem prezydenckim. Dobrze że nie tak całkiem owce Cyprian Polak

Kompromitacja durnego prawa. "Stało się to za sprawą Grzegorza Napieralskiego i Wandy Nowickiej"

Jeszcze nie odbyły się pierwsze wybory pod rygorami zmienionego Kodeksu Wyborczego, a już nastąpiła całkowita kompromitacja jednego z jej zapisów - parytetów. Stało się to za sprawą Grzegorza Napieralskiego i Wandy Nowickiej.

Szef SLD, gorący zwolennik parytetów, potraktował kobietę – kandydatkę, jak przysłowiową paprotkę przesuwając ją na „niebiorące” miejsce na wyborczej liście. Wanda Nowicka, gorąca zwolenniczka parytetów, zachowała się jak rozkapryszona baba poddając się i rezygnując z aktywnej kampanii na rzecz szukania listy, która da jej „jedynkę”. Ta sytuacja potwierdziła tezę, że parytety są kompletną fikcją, a kobiety sprawdzają się w polityce, jeśli posiadają cechy Margaret Thatcher – waleczność, determinację, konsekwencję. M. Thatcher kilka razy przegrała wybory do brytyjskiego parlamentu zanim odniosła pierwszy wyborczy sukces i na pewno nie była feministką... Na długo przed wprowadzeniem obowiązkowych parytetów wieszczyłem, że to durny pomysł:

http://piotrstrzembosz.salon24.pl/114648,ostateczny-sposob-na-pozbycie-sie-madrych-kobiet-z-polityki

Parytety nie służą nikomu z kobietami na czele i Wanda Nowicka jest tego namacalnym (!) przykładem. Oczywiście nie mam złudzeń i twierdzę, że zostanie podjęta próba dalszego psucia prawa: feministki i zniewieściali faceci nie będą wracać do zasad logicznych i demokratycznych, ale będą brnąć dalej forsując kwoty (gwarantowane miejsca w parlamencie dla kobiet). Nastąpi to po tym, gdy wybory z obowiązkowymi parytetami nie umożliwią dobrym kandydatkom*/ w większej liczbie znaleźć się w Sejmie. I na koniec optymistyczna refleksja: Potwierdzenie tezy, że parytety są kompletną fikcją, to pierwsza korzyść z istnienia na scenie publicznej Wandy Nowickiej i serdecznie jej za to dziękuję.

*/ Pisząc „dobre kandydatki” nie mam na myśli Wandy Nowickiej.

Piotr Strzembosz

Artur Balazs: Przestrzegałem go, że ludzie służb sprowadzą na niego nieszczęście

"Super Express": - Przyjaźnił się pan z Andrzejem Lepperem? Artur Balazs: - Przyjaźń to może za dużo powiedziane, ale byliśmy dobrymi kolegami. Po ludzku go lubiłem. I jeżeli chce pan usłyszeć coś złego na Leppera, to będę musiał pana rozczarować...

- Nie, ale to ciekawe. Dziennikarze często zgłaszają się do pana, otwarcie oczekując takich słów? - Po jego śmierci żaden. Przeżywam jednak taką refleksję, że niektórzy dziennikarze, którzy odsądzali go od czci i wiary, wyrażają się teraz o nim zadziwiająco pochlebnie.

- Reakcja wobec Leppera mogłaby być u pana naturalna. Jest pan politykiem raczej konserwatywnym. Kolegowanie się z kimś, kto miał opinię politycznego chuligana, może zaskakiwać. - Rzeczywiście byliśmy z innych bajek i wszystko nas różniło. Mam jednak głęboki szacunek dla swoich adwersarzy politycznych. Staram się ich zrozumieć. I nie mogłem zaprzeczyć, że była autentyczna grupa Polaków, którzy nie odnaleźli się po zmianie systemu. Lepper w naturalny sposób ich reprezentował. To prawda, że był bardzo nieufny. Byłem jednak jedną z niewielu osób, którą darzył zaufaniem.

- Furory wśród warszawskich elit to pan tą znajomością raczej nie robił. - Oczywiście nie było to dobrze widziane. Ludzie z Platformy i "Wyborczej" wypominali mi, że w głosowaniu poparłem Leppera na wicemarszałka Sejmu.

- Właśnie. Dlaczego go pan poparł? - To był szacunek dla istotnej części elektoratu i Andrzeja Leppera, jako szefa związku rolniczego, z którym współpracowałem jako minister. Elitom, a także wielu politykom naraziłem się tym jednak strasznie. Donald Tusk wręcz w tej sprawie szalał. Nigdy nie podarował mi tego głosowania, co było w jakiejś części powodem mojego rozstania z PO.

- Donald Tusk szalał? Ma wizerunek człowieka, który kocha każdego. No, może oprócz Jarosława Kaczyńskiego. - W nim, tak jak i w części mediów, osoba Leppera z założenia budziła jak największą niechęć. Może nie pogardę, ale był tego blisko. Ale tak reagował nie tylko on. Przyjaźnię się z Aleksandrem Hallem i on też miał do mnie o to pretensje.

- Kiedy był pan ministrem rolnictwa w rządzie Buzka, Andrzej Lepper ten rząd zwalczał. Mówił "Buzku-łobuzku"... To musiała być raczej "szorstka przyjaźń". - On miał poczucie, że zdemoluje tamten rząd. I obawiał się, że wchodząc do rządu, mu to utrudnię. Że odbiorę mu część napędu. Otwarcie mówił jednak, że będzie musiał atakować mnie stanowczo, jak innych.

- Czym pana przekonał? - Jako szef ważnego związku zawodowego okazał się autentycznym partnerem ministra rolnictwa. Miałem poczucie, że moje działania choćby w sprawie negocjacji z Unią Europejską jak i poprawy opłacalności produkcji rolniczej mają aprobatę nie tylko rządu, ale nawet twardej opozycji oraz rolniczych związków. Dotrzymywał porozumień, które podpisał z rządem. Mimo wszystko zachowywał się fair.

- Nie miał pan do niego koleżeńskich pretensji, że wybiórczo atakuje głównie rządy postsolidarnościowe, a te związane z SLD oszczędza? - Miałem wielokrotnie i to mnie bolało. Tłumaczyłem mu, że premier Buzek jest dobrym szefem rządu i przeprowadza trudne i ważne reformy. Jako lider twardego, rewindykacyjnego związku chciał jednak już wówczas bronić nie tylko rolników, ale wszystkich odrzuconych. Kiwał głową i robił swoje.

- Był pan politykiem dawnej opozycji. Siedział w więzieniu za Solidarność. Rozmawiał pan z nim o ludziach z betonu PZPR bądź służb SB, którzy go otaczali? - Mówiłem i jemu, i publicznie, że problemem Leppera jest część jego otoczenia związana ze starym układem władzy i służbami. Że w pewnym momencie sprowadzą na niego jakieś wielkie nieszczęście. Oprócz tego było tam wielu ludzi po prostu nieuczciwych, którzy chcą ubić na nim jakiś interes.

- Sam ich dopuszczał na listy. Często za pieniądze. - Nigdy z nim list nie układałem. Wiem to, co pisano w gazetach. Przestrzegałem go przed otoczeniem, nie ingerując głębiej.

- Mówimy o nim jako polityku. Wielu zastanawia się jednak, jaki był prywatnie. Mówiono, że był zręcznym, cynicznym graczem, udającym kogoś innego, niż był naprawdę. Inni, że był naturalny. - Raczej zręcznym graczem. Owszem, nie był wykształcony, nie potrafił poruszać się na salonach. Ale ta prostota i rubaszność była pozorem. W rzeczywistości był sprytnym, obdarzonym olbrzymią intuicją polityczną człowiekiem. Świetnie wyczuwał klimat tłumu. Był naturalnym liderem tych protestów.

- Według prokuratury powodem samobójstwa miały być sprawy finansowe. Czy był osobą, która z tego względu targnęłaby się na własne życie? - Problemy finansowe były stałym elementem jego aktywności osobistej i publicznej. Uważałem go za człowieka niezmiernie odpornego i wytrzymałego na ciosy. Samobójstwo byłoby ostatnią rzeczą, o które go mogę podejrzewać. Co go mogło do tego pchnąć? Miał poczucie osaczenia ze wszystkich stron, ale musiało się wydarzyć coś, co dopełniło ten tragiczny scenariusz. Coś, o czym nie wiemy i być może nigdy się nie dowiemy.

- Mówi się o jego tajemniczych kontaktach biznesowych i nie tylko... - Nie znam ich, ale mam poczucie, że Andrzej Lepper znał wiele tajemnic związanych z układem władzy z czasów pełnienia przez niego funkcji politycznych. Tajemnic dotąd nierozwikłanych. Był depozytariuszem pewnej wiedzy, o którą otarł się podczas swojej aktywności publicznej. Nie wiem, czy on się tą wiedzą z kimś podzielił. Ale może mogła mieć związek z tym, że targnął się na swoje życie? Artur Balazs

Siemoniak łamie armii kręgosłup Z gen. dyw. dr. Romanem Polką, byłym dowódcą jednostki specjalnej GROM, szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, rozmawia Marta Ziarnik Jak Pan ocenia decyzję nowego szefa MON o rozwiązaniu 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego? Może powinna zostać poprzedzona poważnymi konsultacjami? - Świętej pamięci gen. Bronisław Kwiatkowski [dowódca operacyjny Sił Zbrojnych RP - przyp. red.], z którym się przyjaźniłem, powiedział mi kiedyś - gdy zwróciłem uwagę na pewne aspekty prawne - że "prawo jest dla maluczkich". I niestety, prawo jest często właśnie tak traktowane. To jest niezgodne w ogóle z pragmatyką. Wojsko obowiązują pewne procedury, chociażby komunikacji. I jeżeli kogoś się zwalnia, nawet człowieka, który w jakiś sposób, powiedzmy, "podpadł", to jest do tego odpowiednia procedura. Tymczasem w tym przypadku podjęto decyzję o rozwiązaniu jednostki i poinformowano o tym przez media. Sami żołnierze nic o tym wcześniej nie wiedzieli. Ponadto nie zbadano najpierw, czy można podjąć taką decyzję o rozwiązaniu 36. SPLT, czy też nie. To mi przypomina szalone lata reformy wojska po przejściu z PRL, gdzie nagle grupa generałów się "nawróciła", w rozwiązywanie jednostki i parę miesięcy później zawiązywanie tejże samej, bo ktoś rzekomo się pomylił przy rozkazie.

Minister Siemoniak mógł formalnie podjąć taką decyzję? - Nie jestem pewien, czy rzeczywiście wszystkie formalności wymagane do podjęcia tak poważnej decyzji zostały dopełnione. Ale nie ulega wątpliwości, że najpierw wykonano ruch, a dopiero później zaczęto zastanawiać się nad tym, jak to przykryć i uzasadnić praktycznie. Czyli mamy do czynienia z zasadą, że najpierw obowiązuje PR, a prawo później się do tego dopasuje.

Co ma Pan na myśli? - Zacznę przede wszystkim od formy, gdyż ta w ogóle nie przystaje do sytuacji - do tego, by w taki właśnie sposób, jak to uczyniono, rozwiązywać jednostkę. Jest przecież pewien standard i są pewne tradycje budowane przez lata. Forma rozwiązania jednostki - mówiąc najdelikatniej - była niegodna. I jeżeli ktoś mówi, że to jest "twarde wejście" nowego ministra, to ja, niestety, tego nie mogę potwierdzić, gdyż jest to głupie wejście. Bo przecież nowy minister nawet się nie przyjrzał sprawie i chcąc pokazać, że jest niby twardym facetem, podjął decyzję o rozwiązaniu. Czyli najpierw działa, a potem myśli. A przecież gdybyśmy w wojsku najpierw działali, a później myśleli, to mielibyśmy codziennie Nangar Khel. Druga kwestia to uzasadnienie. Po pierwsze 36. SPLT to nie tylko jednostka do przewozu VIP-ów, ale także do przewozu m.in. generałów wyższych sztabów zajmujących się planowaniem, by mogli oni udać się chociażby do żołnierzy na pole walki. A takich możliwości nie daje samolot pasażerski. Nie daje on również możliwości udzielania pomocy humanitarnej, możliwości szybkiego pojawienia się w regionach kryzysowych - chociażby takich jak Somalia, gdzie jest klęska głodu i gdzie pilot cywilny nie wyląduje, bo należy liczyć się z ostrzałem. To są specyficzne wymogi techniczne tego typu samolotów. Bo wątpię, by na LOT-owskich samolotach montowało się system wystrzeliwanych flar na wypadek, gdyby ktoś chciał ten samolot strącić. Piloci cywilni i wojskowi uczeni są różnych ścieżek podchodzenia do lądowania, jak to było chociażby w Bagdadzie, gdzie każdy pilot wojskowy podchodził tak naprawdę różną, indywidualną ścieżką, najczęściej spiralnie, z wysoka, niemal pikując, by nie ułatwiać ewentualnego ostrzału. Samo uzasadnienie, że teraz najważniejsze osoby w kraju będą latać śmigłowcami, bardzo źle wpływa na bezpieczeństwo państwa. To tak, jakbyśmy uważali, że BOR może zastąpić agencja ochrony. Aczkolwiek w naszym wypadku, gdy zginęło 96 najważniejszych osób w państwie, a BOR nie ma sobie nic do zarzucenia, to chyba faktycznie jest ono - przynajmniej w takiej formie - do niczego niepotrzebne. Podejrzewam, że szef jakiejkolwiek firmy ochroniarskiej, gdyby zginęła grupa ludzi, którą ochrania, na pewno do takiej odpowiedzialności by się poczuwał.

Wiceminister Czesław Mroczek stwierdził, że VIP-y mogą latać liniami rejsowymi, a specpułk trzeba było rozformować, bo nie ma samolotów - Szczerze mówiąc, jest to kompromitujące. Rozwiązanie 36. SPLT nie jest żadnym rozwiązaniem. Na tej samej zasadzie będzie można niedługo dokonać przeglądu Marynarki Wojennej i jej obecnego wyposażenia i podjąć decyzję także o jej rozwiązaniu. Bo i tam niestety jest źle, gdyż długo już nie dokonujemy żadnych zakupów i mamy problemy ze sprzętem. Jeśli rząd będzie utrzymywał taką sytuację, już niedługo naprawdę nie będziemy mieli Marynarki Wojennej. Tymczasem nie tędy droga. Myślę, że trzeba przestać oszukiwać siebie i obywateli, karmiąc ich propagandą sukcesu na miarę Gierka i zacząć rzeczywiście coś robić. Bo wykonywane na potrzeby kampanii wyborczej gesty tego typu, jak chociażby rozwiązanie specpułku, naprawdę przynoszą niewyobrażalną szkodę nie tylko ludziom w nim zatrudnionym, ale i państwu. Przecież w 36. SPLT zainwestowano już kilkadziesiąt milionów złotych, a teraz chce się to wszystko przekreślić, nie potrafiąc nawet rzeczowo wyjaśnić tej decyzji.

Najpoważniejsze konsekwencje tej decyzji poniosą sami piloci, młodym oficerom praktycznie uniemożliwiono służbę Ojczyźnie. W pewnym sensie zostali zbiorowo zlinczowani. - Rozmawiałem kiedyś z jednym z młodych pilotów i mówił mi, że niejednokrotnie zmuszany był do łamania prawa. Bo takie stworzono mu ramy działania. I nagle po katastrofie wszyscy się od nich odwrócili i winią ich za ten stan. Co do braku środków chociażby na szkolenia, to przecież nie rozlicza się polityków. Niejednokrotnie przecież słyszeliśmy, że Bogdan Klich był świetnym ministrem, dostał za to nawet podziękowania, nazwano go człowiekiem honoru. Tymczasem mnie uczono, i to wydaje się logiczne, że jeżeli w jakiejś instytucji - w którejś ktoś zawiaduje nie miesiąc, a lata - źle się dzieje, to winny jest zły szef, którego trzeba zmienić. I nie ma wątpliwości, że tam był zły szef.

Jego następca będzie lepszy? - Jeżeli nowy szef zaczyna od tego, że zanim jeszcze zobaczył swoje biurko, podpisał rozkaz, to też dobrze nie wróży.

Decyzję Siemoniaka z euforią przyjął szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski, akcentując, że rozwiązanie 36. SPLT przyniesie duże oszczędności. - Jeszcze więcej oszczędności przyniosłoby nam jednoczesne rozwiązanie Marynarki Wojennej i jeszcze kilku innych jednostek... Ale zastanówmy się, do czego to doprowadzi?! To jest kolejna propaganda sukcesu wmawiana nam przed wyborami, niezgodna ze stanem faktycznym.

Sikorski twierdzi, że czarterowanie samolotów wyniesie nas mniej, niż kupno nowych i ich utrzymanie. - To nie jest tylko kwesta ceny. To jest kwestia też tego typu, że na pokładzie samolotu wożącego najważniejsze osoby w państwie czy generałów powinna być chociażby tajna łączność, a takiej nie ma w samolotach cywilnych. Ale co tu dużo mówić, skoro po katastrofie smoleńskiej zaczęto nam wmawiać, że fakt, iż zginęły tajne telefony całego naszego dowództwa wojskowego, które są prawdziwą bazą wszelkich istotnych dla naszego kraju informacji, nie jest niczym szczególnym i wartym zajęcia.

Rozwiązanie 36. specpułku odbije się na wizerunku polskiej armii na świecie? - Powierzenie cywilom, a nie wojskowym transportu prezydenta Rzeczypospolitej, jej władz i generalicji, jest jawną demonstracją braku zaufania do własnej armii. To bardzo przykre i z pewnością nie wpływa dobrze na jej morale. Ale to też pokazuje w świecie, że w Polsce te chlubne tradycje, z których byliśmy dumni i z których chcemy być dumni, przestają być taką kartą atutową, którą do tej pory dobrze rozgrywaliśmy. Bo bez względu na to, jak było w naszej armii na terenie kraju, zawsze mogliśmy być dumni, bo nasi żołnierze wszędzie na świecie z osobistym poświęceniem, odwagą i determinacją udowadniali, że są bardzo dobrymi żołnierzami, że jednak coś jest w tej naszej polskiej naturze, że mamy duszę wojownika. Nasi piloci, kiedy im się pozwoli szkolić, wyposaży w odpowiedni sprzęt i potraktuje poważnie, odpłacą się tym samym. I przekonałem się o tym wielokrotnie, szkoląc swoich żołnierzy. Muszę przyznać, że naprawdę nigdzie nie widziałem tak oddanych żołnierzy.

Zamiast specrozwiązania powinna być specinwestycja? - Tak, to byłoby najlepsze rozwiązanie. I chciałbym zauważyć, że cywilna kontrola nad armią nie powinna polegać na tym, że minister obrony narodowej czy inni przełożeni podejmują decyzje za wojskowych. Tymczasem dochodziło wielokrotnie do sytuacji, gdy chociażby gen. Włodzimierzowi Potasińskiemu wyznaczono dowódców kluczowych jednostek, którzy pochodzili tak naprawdę z klucza politycznego. I generał dowiadywał się o tym nawet z mediów. Cywilna kontrola nad armią polega na sprawdzeniu ważnych kwestii, jak np. czy armia ma rzeczywiście odpowiednie zdolności. Ale to fachowcom powinno się dać narzędzia, by wykonywali swoje obowiązki. Nie powinno się pozbawiać ich motywacji do działania na kluczowych przecież stanowiskach. Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
514 515
III CR 515 56
515
515, G M PW, 96-04-15
515, MOJE 515
V CSK 515-11-1
515[01] technik ochrony fizycznej osob i mienia
515
515
515
515
515
515
515
515
Kenwood KDC 5016 515
515
515

więcej podobnych podstron