668

„KRET” W NACZELNEJ PROKURATURZE WOJSKOWEJ Prawie dwa lata po tragedii prokuratura wojskowa szuka dowodów obecności generała Błasika w kokpicie. Wciąż nie może ich znaleźć. Jedyna nadzieja to zdjęcia z miejsca katastrofy. Nie ma wątpliwości, że z każdym dniem jesteśmy bliżej prawdy związanej z tragedią smoleńską. Wiedzą to nie tylko zwykli ludzie obserwujący śledztwo prowadzone od wielu miesięcy, ale również ludzie obozu władzy. Oni wiedzą więcej. I z pewnością nie jest to wiedza, która pozwala im spokojnie zasnąć w zimowe wieczory przed telewizorem. Po piątkowych przeciekach, które ujawniła „Rzeczpospolita”, związanych ze stenogramami opracowanymi przez krakowskich biegłych na temat rzekomej obecności w kokpicie Tu-154M, w sprawie zabrali głos dwaj specjaliści: Stefan Niesiołowski i były akredytowany przy MAK płk Edmund Klich.

http://www.rp.pl/artykul/459542,790882-Generala-Blasika-nie-bylo-w-kokpicie-tupolewa.html

Uderzenie prewencyjne Stefan Niesiołowski, kiedyś działacz opozycji, teraz przeciwnik opozycji, w wywiadzie dla portalu Onet.pl powiedział:

- Drobny fakt[podkreślenie Demostenes], że gen. Błasik nie wypowiedział tych słów, a powiedział je ktoś inny, nie zmienia ogólnego obrazu katastrofy. Nie ma żadnego nowego faktu, który by zmieniał obraz katastrofy.(…) Nawet jeśli dowódcy Sił Powietrznych nie było w kokpicie, to ten fakt niczego nie zmienia. W poniedziałek PiS rozpęta na nowo piekło smoleńskie.

http://m.onet.pl/wiadomosci/4998338,detal.html

Poseł PO wie, co, mówi, bo wie, że to gra. Niesiołowski i jego mocodawcy liczą, że w ten sposób rozbroją granat, który w każdej chwili może wybuchnąć im w rękach. Jeśli bowiem nie można czegoś przemilczeć, trzeba zaatakować.

Poczekajmy na poniedziałkową konferencję w sprawie ustaleń ekspertów[podkreślenie Demostenes] - powiedział Marcin Maksjan rzecznik NPW. Dodał, że mamy dużo do przekazania; proponuję poczekać do poniedziałku.

http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-ostra-reakcja-corki-wassermanna-na-wypowiedz-rzecznika-rzadu,nId,426531

Szukają. Czy znajdą? Pierwszyzimowy weekend upłynął prokuratorom z NPW pod znakiem wytężonej pracy. Już w piątek 13 stycznia połączone siły MON i Naczelnej Prokuratury Wojskowej spotkały się, by omówić medialne przecieki związane z odczytaniem głosów w kokpicie Tupolewa. Według mojego informatora rozmówcy byli zgodni: trzeba raz jeszcze przejrzeć zdjęcia z miejsca katastrofy i sprawdzić czy generała Błasika rzeczywiście mogło nie być w kokpicie… Po co? Po to, by znaleźć takie, które potwierdzi, że jednak generał Błasik tam był. Prawdopodobnie o wnioskach z tajnej narady w MON dowiedział się poseł Niesiołowski. W wywiadzie dla portalu Onet.pl na pytanie:

- Ale możliwe, że gen. Błasika w ogóle nie było w kokpicie… dziennikarz usłyszał:

- "Rzeczpospolita" może sobie pisać, co chce. Ciało gen. Błasika zostało znalezione w kokpicie. Tak twierdzą eksperci [podkreślenie Demostenes].

Czy to znaczy, że jeszcze przed zakończeniem śledztwa Naczelna Prokuratura Wojskowa wbrew dotychczasowej praktyce, chce ujawnić ważne dowody tylko po to, by bronić fałszywej tezy z raportu MAK i ustaleń komisji Jerzego Millera? Z tego, co twierdzi mój informator, może się to okazać trudne. Na zdjęciach wykonanych przez oficerów BOR na miejscu katastrofy, którymi dysponuje wojskowa prokuratura, zwłoki generała Błasika leżą w znacznej odległości od ciała II pilota i nawigatora. Pytanie jeszcze: jak zostanie to pokazane? Czy będziemy musieli po raz kolejny uwierzyć na słowo, czy może staniemy się świadkami precedensu i w świetle jupiterów obejrzymy zdjęcia zmasakrowanych zwłok polskiego generała? Jeśli tak się stanie, będzie to twórcze rozwinięcie metod towarzyszy z MAK. Oni „odważyli” się już zaprezentować światu przedśmiertne krzyki zarejestrowane na pokładzie Tu-154M.

„Kret” Według poufnych informacji, które otrzymałem, w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej jest coraz bardziej nerwowo. Gorączka nie jest związana ani z pobytem prokuratora płk Przybyła w klinice psychiatrycznej, ani z zapowiadaną poniedziałkową konferencją prasową. Powód nerwowości śledczych jest zgoła inny. Zdjęcia z miejsca katastrofy zostały skopiowane. Nikt nie wie, przez kogo i kiedy. Mogę się jedynie domyślać, że zdjęcia mogłyby być wykorzystane przez NPW, jako koronny dowód w narracji przyjętej po katastrofie przez MAK i komisję Millera mówiącej o winie polskich pilotów i tzw. naciskach na załogę. W jakiej sytuacji są, więc śledczy NPW z gen. Parulskim na czele przed zapowiadaną konferencją prasową? Mogą zdjęcia opublikować z odpowiednim tzw. „fachowym” komentarzem, by uprzedzić kolejny przeciek do mediów w tej sprawie. Dziennikarze to przecież kupią. Możliwy jest też inny scenariusz. Nie opublikują nic, próbując ustalić „kreta”. Ale co będzie, jeśli zdjęcia wyniesione przez „kreta” będą się znacznie różnić od tych, która ma prokuratura? Ja nie wiem.

Edmund Klich się pogubił Kto pierwszy podał informację, że ciało dowódcy polskich Sił Powietrznych znajdowało się tuż przy zwłokach II pilota Roberta Grzywny? Rosjanie. A za nimi płk Edmund Klich. Rosjanie mówili nawet, że nie był przypasany, że stał w tej kabinie, bo tak oceniono na podstawie obrażeń, więc w kabinie był. To, że nie ma głosu, to nie znaczy, że nie był w kabinie. Dla mnie to nie ma większego znaczenia.

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/klich-wierzy-rosjanom-gen-blasik-byl-w-kokpicie-dowod-zwloki-blasika-obok-ciala-nawigatora_222135.html

Ciekawe, że Klich w innym wywiadzie mówi coś jeszcze bardziej dziwnego: Dziennikarz:

Czy jeśli okaże się, że Błasika nie było w kokpicie, to przeprosi pan wdowę po generale? To pan, jako pierwszy, w maju 2010 roku w TVN24 powiedział, że jej mąż był w kokpicie. E.Klich: Oczywiście. Ja w ogóle żałuję, że wtedy wypowiedziałem te słowa. Trzeba jednak wziąć poprawkę na okoliczności, w jakich one padły. W Polsce powstawały wtedy teorie spiskowe o zamachach. Myślałem, że redaktorzy[podkreślenie Demostenes], którzy tę informację o Błasiku podawali, mają pewne źródła.

http://www.wprost.pl/ar/287944/Edmund-Klich-dla-Wprostpl-przeprosze-zone-Blasika-jesli-Rosjanie-nie-mowili-prawdy/

To pierwsza wypowiedź Klicha po medialnym przecieku mówiąca, że informacje o obecności gen. Błasika w kokpicie otrzymał nie od bliżej nieokreślonych, choć jak się można spodziewać z okolic komisji MAK - Rosjan, lecz od jeszcze bardziej anonimowych redaktorów.

Wrzutki i igrzyska Tuż przed świętami Naczelna Prokuratura Wojskowa otrzymała opinię biegłych z Wrocławia dotyczącą zwłok Zbigniewa Wassermanna. Ekshumację przeprowadzono na wyraźne żądanie rodziny. Do dziś opinia publiczna nie poznała wyników badań, mimo że pojawiły się niepokojące informacje świadczące o obecności środków wybuchowych na ciele posła. W tym samym czasie (przed świętami) Naczelna Prokuratora Wojskowa otrzymała także stenogramy rozmów z kokpitu Tu-154M. Jeśli przecieki z dokumentu okażą się prawdą, to obydwa raporty: MAK i Komisji Millera można wyrzucić do kosza. Wie o tym nawet Edmund Klich, o którym coraz częściej pisze się, że powinien się nim zająć kontrwywiad. Oddaję mu, więc raz jeszcze głos:

Ja ciała generała nie oglądałem[podkreślenie Demostenes], nie wyciągałem z kabiny i nie analizowałem. Opieram się tylko na wnioskach Rosjan. Jeśli okaże się jednak, że te dowody są nieprawdziwe, to zasadne będzie pytanie, co w ogóle jest prawdą w rosyjskim raporcie? I wtedy oba raporty trzeba będzie zmieniać[podkreślenie Demostenes].

Gdy po raz pierwszy od wielu miesięcy pojawia się wreszcie szansa na odkrycie przynajmniej ułamka prawdy o katastrofie smoleńskiej prokuratura wojskowa urządza spektakl iście szekspirowski. Występują w nim: niedoszła ofiara niby samobójstwa, szef, dla którego warto poświęcić życie i gigantyczne afery korupcyjne w Wojsku Polskim w tle, a na końcu bajka o honorze oficera. Potem opinia publiczna otrzymuje kolejne odsłony dramatu. Pojawia się rzekomy konflikt, a później jego brak pomiędzy prokuratorem Seremetem (tym dobrym) a generałem Parulskim (tym złym). Oczywiście każdy z nich jest czyjś: Seremet Tuska a Parulski Komorowskiego. Dziennikarze i komentatorzy mają pełne ręce roboty, by te sprawy rozwikłać. Np. kto jest gorszy a może lepszy: Komorowski czy Tusk? To ciekawsze przecież niż Smoleńsk. Prawda? Demostenes

O 300 mld zł Platforma już nawet nie wspomina

1. Spoty wyborcze Platformy o 300 mld zł z Perspektywy Finansowej UE na lata 2014-2020 jakie miała „załatwić” dla Polski ta partia w dużej mierze przyczyniły się do jej zwycięstwa w ostatnich wyborach parlamentarnych. Aby oddziałując wręcz na podświadomość wyborców przekonać ich, że nie jest to tylko chwyt propagandowy, w spocie tym wiodące role odegrali ówczesny Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, a także komisarz ds. budżetu UE Janusz Lewandowski. To oni przekonywali Polaków, że te 300 mld zł jest w zasięgu ręki i tylko zgodnie działający rząd pod światłym przywództwem Tuska i ich wsparciu, spowoduje, że budżet UE na następne 7 lat takie środki finansowe dla Polski będzie zawierał. Wprawdzie tuż po wygranych przez Platformę wyborach na spotkaniu z licealistami w Lublinie unijny komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski z rozbrajająca szczerością stwierdził „brałem udział w tych durnych klipach, ale to była kampania” jednak dalej powiedział, „że to nie znaczy, że obiecanych pieniędzy nie ma”.

2. Skończyło się polskie przewodnictwo w Unii i jakoś nie dowiedzieliśmy jak zostały zaawansowane rozmowy E-27 nad budżetem na lata 2014-2020, choć na jego początku sprawy tego budżetu były ponoć naszym priorytetem. Zaczęło się przewodnictwo duńskie i okazało się, że na wyraźne życzenie Francji (na wiosnę we Francji wybory i Sarkozy nie chce rozmawiać o tym ile ten kraj ma odprowadzić do unijnego budżetu), ten kraj wykreślił wręcz prace nad budżetem UE na lata 2014-2020 ze swojej agendy. Później będzie przewodnictwo cypryjskie, więc trudno sobie wyobrazić, aby ten kraj zaawansował rozmowy nad nową perspektywą finansową UE, a na wiosnę roku 2013 wybory w Niemczech i rozmawiać o pieniądzach budżetowych na następne 7 lat, znowu będzie bardzo trudno.

3. Ale rozmowy o budżecie na lata 2014-2020 idą jak po grudzie i z innego powodu. Wynika to głównie z coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej i finansowej w wiodących krajach UE. Stąd właśnie list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich (w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE przygotowanego przez KE z 1020 mld euro do około 900 mld euro, czyli na około 0,9% PNB Unii Europejskiej. A wiec budżet ten będzie o 120 mld euro mniejszy niż chce KE i jest to w zasadzie przesądzone, bo chcą tego Niemcy i Francja. Na czym te pieniądze mogą być zaoszczędzone? Na dwóch najważniejszych politykach unijnych: regionalnej i rolnej, czyli tych, z których głównie korzysta nasz kraj. Już przy tym, co zaprojektowała Komisja Europejska środki na Wspólną Politykę Rolną, a dokładnie na II filar tej polityki, czyli modernizację terenów wiejskich pieniądze mają być mniejsze aż o 50 mld euro w stosunku do obecnego siedmiolecia. Polska, która do tej pory otrzymuje na ten cel około 2 mld euro rocznie straci część środków na ten cel nawet gdyby budżet na lata 2014-2020 został uchwalony w wersji przyjętej przez KE. Ale jest już przecież pewne, że będzie jeszcze mniejszy. Z polityką regionalną będzie zapewne podobnie. Te 120 mld euro trzeba przecież gdzieś zaoszczędzić, więc sięgnie się przede wszystkim do środków, które miały przypaść największym beneficjentom w tym Polsce.

4. Na razie jednak o tym wszystkim cicho, bo ważniejsza jest składka za pośrednictwem MFW na biednych Greków, Portugalczyków i Irlandczyków, a także coraz bardziej potrzebujących pomocy Włochów i Hiszpanów. Tusk i jego przyboczni coraz częściej, więc mówią, że jeżeli nie wyłożymy ponad 6 mld euro z naszych rezerw walutowych na ratowanie krajów strefy euro, to w ogóle z budżetu UE na lata 20014-2020, mogą być nici. A więc teraz musimy jeszcze pożyczyć 6 mld euro MFW, żeby obietnice wyborcze Platformy, chociaż częściowo mogły się zrealizować.

Zbigniew Kuźmiuk

Smoleńskie kłamstwa Już od pierwszych chwil po katastrofie rozpoczęły się rozmaite zabiegi zaciemniające prawdę o przyczynach i przebiegu tragedii smoleńskiej. Najczęściej miały one formę „wrzutek”, czyli rzekomych przecieków obciążających nieżyjących pilotów, gen. Błasika i prezydenta. Kłamstwa zaczynały życie najczęściej w mediach rosyjskich, a po stronie polskiej w TVN24, we „Wprost”, Wprost.pl, RMF i „Gazecie Wyborczej”, potem były powtarzane przez inne główne media. Przypominamy kilka z nich.

1. Tu-154M cztery razy podchodził do lądowania, mimo że kontrolerzy nalegali, by odleciał na zapasowe lotnisko (Wprost.pl, 10.04.2010 r.). Kłamstwo. Samolot wykonał jedno próbne podejście do lądowania, uzgodnione z wieżą, a nawet wręcz przez nią zalecone.2. Gen. Błasik był w kokpicie w trakcie podchodzenia do lądowania (Edmund Klich w radiu TOK FM). Kłamstwo, które obalili krakowscy biegli sądowi po analizie nagrań. Głos, przypisywany wcześniej generałowi, należał do drugiego pilota.

3. „Przekopywano z całą starannością ziemię na miejscu tego wypadku na głębokości ponad 1 metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny” – minister Ewa Kopacz w Sejmie. Kłamstwo. Nie tylko nie dbano o szczątki poległych, ale wręcz niszczono wrak i miejsce katastrofy ciężkim sprzętem oraz zacierano ślady.

4. „To patrzcie, jak lądują debeściaki” – miał powiedzieć pilot Tu-154M po tym, jak dowiedział się o fatalnej pogodzie (dziennik „Polska. The Times”, 17.07.2010 r.). Kłamstwo. Kpt. Protasiuk w ogóle podobnych słów nie powiedział.

5. „Wkurzy się, jeśli...” – rzekomy fragment rozmowy załogi tupolewa miał być dowodem na presję, jakiej poddani byli piloci („Gazeta Wyborcza”, 12.01.2011). Kłamstwo. Tych słów w ogóle nie ma w stenogramie.

Artur Dmochowski

Wildstein: Zaplute karły reakcji Tusk, Palikot i Sikorski Po wyborach z tego roku mamy nowy karnawał postępowych, zaplutych karłów reakcji mamy, więc Palikota.. wibratory w przedszkolach… Prawica wyrywa się spod okupacji, dozoru intelektualne hunwejbinów politycznej poprawności. Symbolem wyrwania się z getta języka konserwatyzmu monarchicznego, jest ostatnie słynne kultowe już zdanie Ziemkiewicza „Żeby nie zburzyć tego porządku, żeby żyć normalnie, staliśmy się − Polacy − świniami, gremialnie lejącymi od miesięcy na groby naszych wielkich rodaków, porozrywanych w rozbitym samolocie, i na zagadkę ich śmierci „...(więcej)

Co więcej mamy do czynienia z udaną próbą dokonania przewrotu ideologicznego, którego celem nie tylko jest obalenie religii politycznej II RP, politycznej poprawności, ale również podważenie praw do rządzenia elitom II Komuny? Mistrzowsko robi to Krasnodębski, którego bardzo ważny tekst programowy omówiłem wczoraj „Nie można także uwiarygodniać obecnych władz. Są legalne, ale – dopóki działania przed- i posmoleńskie nie zostały ukarane – nie są prawowite „...(więcej)

Kolejny prawicowy autor Dawid Wildstein dokonuje kolejnej wyrwy. W swoim tekście „Krzywe nóżki w karnawale„ w ostatnim „Nowym Państwie„ napisał „Po wyborach z tego roku mamy nowy karnawał postępowych, zaplutych karłów reakcji mamy, więc Palikota, którego głównym zadaniem jest poprzez kolejne batalie o krzyż w Sejmie, o wibratory w przedszkolach, tworzyć zasłony dymne, które pomogą utwierdzić interesy postkomunistycznych salonów salonów. Mamy Wandę Nowicką, z Biedroniem, którzy już czuwają by w sytuacji ataku na stan posiadania byłej nomenklatury PRL owskiej wezwać trąbami jerychońskimi hufce gejów i Alicji Tysiąc. Mamy samego Tuska, który coraz bardziej ostentacyjnie zaczyna wchłaniać w obręb PO poskomunistów i reprezentować układ sprzed czasów Rywina „...”Tak, to oni zaplute karły reakcji ubrane w groteskowe stroje i grymasy trzymające nasze polskie społeczeństwo w swoich owłosionych łapach i ciągnące je w stron upadku zacofania bananowych republik… Marek Mojsiewicz

Lobby żydowskie a walka na lewicy

* Kto kieruje Kwaśniewskim?* Palikot pogania, Miller zwleka

*Zręby kompromisu * Polityka PO wzmacnia lewicę(„Najwyższy Czas”, 11 stycznia 2012)

Lewica zwiera szeregi. Odkąd w jej szeregach są ostentacyjni pederaści powiedzieć można, że zwiera także pośladki. Jak przewidywaliśmy, rolę „jednoczyciela ponad podziałami” powierzono Kwaśniewskiemu. Ale, ale... – kto jemu tę rolę powierzył?... Ani się dowiesz. Aj, czy aby nie wypełnia zlecenia żydowskiego lobby politycznego, Partii Demokratycznej? Kwaśniewski, zatem już „rozmawiał” i z Palikotem, i z Millerem, i tylko jakoś nie ujawnił, z kim rozmawiał w Partii Demokratycznej: to dyskretne milczenie wskazuje właśnie, skąd bierze się „jednoczycielska” inspiracja. Bo połączyć się – to frajer, ale, kto będzie kierował tym nowym folksfrontem? Nowy historyczny kompromis „Żydów” z „chamami”, proszę bardzo, nawet wzbogacony o „pożytecznych idiotów”, „młodych wykształconych z dużych miast” i „płeciów trzeciej orientacji” z Ruchu Palikota, lecz pod czyją batutą? Ze skąpych wypowiedzi Kwaśniewskiego, Palikota i Millera wyłania się jednak już dość jasna taktyka rozproszonych dziś lewic. Palikot prze, zatem do szybkiego kongresu zjednoczeniowego, już w maju, licząc zapewne, że jego Ruchu-ruchu („raz po...., raz po brzuchu”) nie wytraci jeszcze do wiosny dynamiki, a SLD – jeszcze nie otrząśnie się z wyborczej porażki. Miller, odwrotnie: gra na czas. O żadnym połączeniu – powiada – ani o żadnym wspólnym kongresie na razie mowy nie ma, każda z lewic ma na razie „zachowywać własną tożsamość”. Miller podkreśla przy tym, nie bez racji, że Ruchu-ruchu Palikota zasiliło więcej aktywistów z PO, niż z SLD i że poparło Palikota więcej dotychczasowych wyborców z PO, niż z SLD. To jasne: SLD to zwarta grupa interesów połączona niechlubną przeszłością, co cementuje grupę, ale zarazem izoluje ją – a PO to w dużej części nowi „pożyteczni idioci”, jak to ujmował tow.Lenin , albo, jak uprzejmiej pisał poeta: „dzieci pijane we mgle”. Co do lobby żydowskiego – na razie zachowuje wymowne milczenie, ale poparcie udzielane przez gazetę żydowską dla Ruchu-ruchu Palikota wiele wyjaśnia; a jak komu mało, to Kalisz (rywal Millera) dopowiada, że i dla Partii Demokratycznej musi znaleźć się „godne miejsce” w połączonej lewicy... A jakież miejsce w połączonej lewicy jest godniejsze „ludzi rozumnych”, niż kierownicze? W świetle tych wypowiedzi nie będzie szybkiego zjednoczenia, będzie na razie „współpraca polityczna w niektórych kwestiach”, ale jeśli w przyszłości zjednoczenie – to chyba pod kierownictwem lobby żydowskiego? Bo pewien kompromis już znaleziono i warto mu się przyjrzeć. Miller powiada, że w wyborach do parlamentu europejskiego, za trzy lata, na wspólnych ewentualnie listach lewicy może się znaleźć miejsce dla „ekspertów i fachowców” z Partii Demokratów, więc z lobby żydowskiego. To ciekawy trop, etap projektowanego kompromisu. Polegałby on chyba na tym, że finansowe synekury w europerlamencie lewica oddałaby aktywistom lobby żydowskiego z Partii Demokratów („eksperci”, „fachowcy” – wiadomo: „ludzie rozumni”...). Na tych posadach mogliby póki, co urabiać euroopinię ( to w końcu pierwszorzędni politrucy!) w europarlamencie po linii lewicy i lobby żydowskiego, a wspierani „zaciągiem geremkowskim” w MSZ i przez kancelarię Komorowskiego - kontrolować politykę zagraniczną na miejscu; natomiast kierowanie lewicą w kraju spoczywałoby w rękach „chamów” postnatolińskich. Tak rysuje się obecnie wstępny kompromis, jakby pierwszy krok w kierunku ewentualnego zjednoczenia lewicy. Czy taka pozycja wyjściowa umożliwiłaby z czasem lobby żydowskiemu wzięcie pod siebie całej tej „zjednoczonej lewicy”? Zważywszy na rosnące uzależnienie Polski i postępującą utratę suwerenności – jest to więcej niż prawdopodobne. Zwłaszcza, że niezależnie od tego wstępnego kompromisu lobby żydowskie może liczyć na stałe wsparcie pałacu prezydenckiego, a i Ruchu-ruchu Palikota wcześniej czy później sięgnie do żydowskiej „rezerwy kadrowej”. Bo, do jakiej innej?... Wydaje się wszakże, że największą rolę w jednoczeniu lewicy odgrywa Platforma Obywatelska. Tak naprawdę jest ona formacją socjaldemokratyczną, która zablokowała swymi rządami liberalizację gospodarki i umocniła krępujący ją biurokratyczny gorset. Toteż polityka PO musi skutkować – i skutkuje – drożyzną, inflacją i bezrobociem, co z kolei zwiększa sferę biedy i sprzyja postawom roszczeniowym, hodowanym przez demagogów lewicy. Polityka PO tworzy nader korzystny klimat dla radykalizacji lewicy, która – tak millerowska, jak palikotowa - zachęcana jest polityką Platformy do licytowania się swą radykalnością. Lewica SLD-owska nie przelicytuje jednak radykalnością Ruchu-ruchu Palikota, gdyż lewica SLD-owska zbyt wiele się nakradła i jest zbyt zamożna, by ryzykowała swój majątek – a pamiętajmy, że nikt tak nie kocha pieniędzy, jak nuworysze... Co innego zbieranina z Ruchu-ruchu: ci nie mają nic do stracenia, wszystko do zyskania? Na razie do roli arbitra, rozsądzającego spory lewicy millerowskiej i palikotowej przymierza się właśnie lobby żydowskie w osobie delegata-pośrednika Kwaśniewskiego– a z pozycji arbitra bardzo łatwo już owładnąć całą lewicą. Zwłaszcza gdyby zabrakło („wypadki chodzą po ludziach”...) sztandarowych postaci w SLD i w Ruchu-ruchu, których nie jest aż tak wiele: raptem Miller i filozof z Biłgoraja. W tej sytuacji nie będzie zbyt ryzykowne stwierdzenie, że póty SLD – póki Millera. Właściwie cały los SLD zawisł na Millerze. „Pan musi być bardzo ostrożny”... – radził przed wojną młodemu Stefanowi Kisielewskemu pewien pedagog. Andrzej Lepper, który pomógł Millerowi w trudnych chwilach i wziął go na listę „Samoobrony”, nie był chyba bardzo ostrożny?... Ale i nie da się wykluczyć, że Miller markuje tylko „ratowanie SLD”, a tak naprawdę siły wyższe wyznaczyły mu rolę cierpliwego i zręcznego likwidatora SLD, tak, by likwidacja dokonywała się bez bólu, wywlekania „zaszłości” i skandali, z zachowaniem twarzy. W tej roli może z powodzeniem doczekać politycznego „wycugu”, zwłaszcza, że ćwiczył tę rolę, jako czeladnik u Jaruzelskiego, przy likwidacji PZPR. Wydaje się jednak, że nawet zejście SLD ze sceny politycznej i całkowite owładnięcie lewicą przez lobby żydowskie nie zlikwiduje trwałego, wewnętrznego podziału, jaki w bogatych odsłonach trawi w Polsce lewicę od czasów Komunistycznej Partii Polski po dzień dzisiejszy. Tego garbu lewica w Polsce nie pozbędzie się w dającej się przewidzieć przyszłości, tej kuli u nogi nie odrzuci. Zjednoczona czy rozproszona - pozostanie, więc garbata i kulawa... Ledwo skończyłem ten tekst w ostatnim dniu 2011 roku, gdy red. Mazurek w „Rzepie” poinformował, że „resztówka Unii Wolności ma się połączyć z Palikotem”. Szybko to idzie! Marian Miszalski

Wyznawcy raportu Anodiny Według wyznawców raportu Anodiny, generał Błasik nawet jeśli nie był w kokpicie, to i tak był zamieszany w sprawę, bo koło kokpitu potem leżał.  Nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało – mówią wyznawcy raportu Anodiny. Nawet, jeśli generał Błasik nic nie mówił, to może jednak był w kokpicie i naciskał w milczeniu.  A jeśli nawet nie był w kokpicie, to koło kokpitu potem leżał. Tak czy owak – miał z kokpitem coś wspólnego, więc zawinił. Tak twierdzi rosyjski raport MAK-u, że generał zawinił, a przecież Rosjanie są w tej sprawie absolutnie wiarygodni. Nawet, jeśli się ich łapie na kolejnych fałszerstwach i kłamstwach (brednie o czterech podejściach samolotu, fałsz, co do czasu upadku samolotu, nagła wymiana lamp nalotnisku po katastrofie, tłuczenie wraku, fałszerstwa w sekcjach zwłok, a teraz fałszowanie dowodów na obecność w kabinie generała Błasika), w Polsce znajdują się natychmiast zręczni interpretatorzy, odnajdujący ziarno prawdy na dnie najbardziej oczywistych nawet kłamstw.   Jajeczko może być częściowo nieświeże to i raport częściowo nieprawdziwy może być jednak krynicą prawdy, a zatem wina generała i pilotów jest bezsporna. A jeśli fakty przeczą opartej na kłamstwach teorii, to tym gorzej dla faktów. Odkryć trzeba falszerstw i kłamstw, żeby zaczadzone propagandą głowy wyznawców raportu Anodiny, zaczęły wreszcie myśleć. A właściwie – nad czym tu myśleć? Był sobie samolot, leciał, spadł, parę osób się zabiło – po co ustalać jakąś tam tak zwaną prawdę? Przecież – jak filozoficznie zauważył rzecznik rządu Graś – życia ofiarom to nie wróci.. Janusz Wojciechowski

Ze strony MAK zniknęły dokumenty smoleńskie Na stronie internetowej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego nie można przeczytać dokumentów związanych z katastrofą w Smoleńsku – podaje TVN24.

Na stronie internetowej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego nie można przeczytać dokumentów związanych z katastrofą w Smoleńsku. Co prawda wciąż znajdują się wszystkie komunikaty MAK dotyczące prowadzonego przez Komitet dochodzenia w tej sprawie, ale załączone linki do konkretnych dokumentów i zdjęć nie działają. Podobnego problemu nie ma w przypadku kilkudziesięciu innych dochodzeń, z których informacje MAK zamieszcza na swojej stronie. Na podstronie “Dochodzenia” nadal znajdują się informacje dotyczące katastrofy polskiego Tu-154M 10 kwietnia 2010: komunikaty, stanowiska, relacje z konferencji oraz oświadczenie o zakończeniu dochodzenia zamieszczone na stronie 12 stycznia 2011. Wcześniej informacji tej towarzyszyły linki do treści raportu, załączników oraz fotografii. Jednak teraz, po kliknięciu w nie pojawia się komunikat “nie znaleziono obiektu” – podaje na swojej stronie internetowej TVN24. JW/TVN24

Kochanowska: Władza prezentuje mentalność niewolników Katastrofa smoleńska jest zupełnie zabagniona. Tylko dzięki niezależnym pracom naukowym będziemy w stanie dojść prawdy o wydarzeniach z 10 kwietnia – mówi w rozmowie z portalem Stefczyk.info Ewa Kochanowska. Stefczyk.info: Jak Pani ocenia doniesienia opisywane przez „Rzeczpospolitą” dotyczące ekspertyzy krakowskiego instytutu, z których wynika, że nie ma dziś dowodów na obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie Tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku? Ewa Kochanowska: Dla mnie to jest jedynie drobny szczegół. Już kilkanaście minut po katastrofie dowiedziałam się, że przyczyną jej jest brzoza, potem, że winni są piloci. Wiele rzeczy, które potem słyszałam przeczą zdrowemu rozsądkowi w takim stopniu, że tylko naród otumanionych niewolników mógł to wszystko przyjmować na wiarę. Po kolej padają kolejne teorie. Wszelkiego rodzaju oskarżenia pod adresem pilotów, gen. Błasika były wyssane z palca, a nawet były celową manipulacją.

Skutecznie zaciemniono obraz tragedii Katastrofa smoleńska jest zupełnie zabagniona. Tylko dzięki niezależnym pracom naukowym będziemy w stanie dojść prawdy o wydarzeniach z 10 kwietnia. Sytuacja od samej katastrofy zmierza do mataczenia, szalbierstwa, kłamstwa. Jest tylko pytanie, dlaczego? Badania prowadzone przez rosyjski MAK, czy komisję Millera nie mają żadnego potwierdzenia w dowodach, są czystym wymysłem i manipulacją. Pytanie, dlaczego to tak wygląda? To jest jedyne pytanie, jakie ja mam.

MAK ani polska komisja nie odpowiedziały na podstawowe pytania w sprawie katastrofy. Na kogo Pani liczy w tej sprawie? Od początku uważałam, że obie te komisje nie powinny się w ogóle dotykać do tego śledztwa. Ja mam nadzieję, że osoby dzielne, odważne, honorowe i kompetentne będą kontynuować swoje badania. Je dziś się dezawuuje i pomniejsza się ich  znaczenie. Jednak liczę na to, że to dzięki nim prawda o Smoleńsku wyjdzie z tych kłamstw, matactw, szalbierstw i fałszywych oskarżeń. To jest moja wiara, którą muszę mieć. Ofiary katastrofy nie zasługują, ani na takie traktowanie, ani na takie śledztwo. Nie zasługują na to również ich rodziny.

Pani zdaniem politycy rządzący dziś dalej będą szli w zaparte? Dziś umniejszają znaczenie ostatnich doniesień Będą wszystko dezawuować, będą udawać Greka, nawet stojąc pod szubienicą z prawomocnym wyrokiem. Oni prezentują mentalność niewolników. Niestety widzę ją nie tylko u rządzących, ale także u połowy społeczeństwa. Byle by tylko micha była pełna, reszta ich nie obchodzi. Świat może się walić. Absolutnie potępiam tego typu zachowania. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Mamy ok. 2,9 biliona złotych długu. 80 tys. na głowę! Jaki jest całkowity dług Polski i Polaków? Wszyscy wiedzą, że dług państwowy to na dzień dzisiejszy ok. 800 mld złotych, z których prawie 300 mld zaciągnął Donald Tusk. Jednak największym elementem zadłużającym Polaków wcale nie jest dług państwowy tylko zapisy ZUS-owskie, które nie posiadają żadnego pokrycia w pieniądzu. Na stronie gazeta.pl ukazała się wypowiedź szefa ZUS, który ocenia wysokość tych zapisów na „ok. 2 biliony złotych”. Prezes ZUS nie ukrywa też skąd jego instytucja pieniądze na wypłaty dla emerytów bierze (oprócz budżetu oczywiście): – Niestety, systemy emerytalne w całej Europie przyczyniają się do generowania deficytu publicznego. Wypłaty emerytur są, więc w sporej części uzależnione od możliwości pożyczania pieniędzy na rynku – stwierdza beztrosko. Do tego trzeba dodać 60 miliardów długu samorządów, 40 miliardów innych zobowiązań i razem dostajemy ok 2,9 biliona złotych. Jeśli tę sumę podzielimy na 38 mln obywateli to okaże się, że każdy z nich ma na plecach ok. 80 tys. złotych! Najwyższy Czas!

Owsiak, wolny rynek i sfrustrowani ideolodzy… Kolejny początek roku i kolejny sukces Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Od lat moda na działania społecznikowskie utrwala się wśród młodych, dzięki inicjatywie Jerzego Owsiaka, a społeczne reakcje w postaci datków są pozytywne - nawet w trudnych ekonomicznie latach. Niestety, powtarzającym się komponentem reakcji społecznych na ten dobry obyczaj, jest rytualne wylewanie pomyj na Owsiaka, czy na całą tę, dobrze przecież odbieraną, inicjatywę. Używam przymiotnika: rytualny, gdyż rejestruje się je co roku w tych samych, łatwych do zidentyfikowania środowiskach. Są to środowiska katolickie i tzw. prawicowi publicyści, czyli z reguły obsesjonaci z sekty smoleńskiej, fani odczuwający silne zapotrzebowanie na martyrologiczne poświęcenie się dla - dość szczególnie rozumianej - ojczyzny (zginąć dla ojczyzny - tak, pracować dla niej solidnie - nie!). Ani jedni, ani drudzy nie zapomnieli owsiakowego, niezbyt zręcznego, hasła: Róbta, co chceta. I używają sobie na Owsiaku na całego. A to jacyś księżulkowie przestrzegają przed szatanem, czyhającym zza pleców niechętnego kościołowi ideologa. Tak jak gdyby istniał jakikolwiek obowiązek uzyskiwania kościelnego imprimatur dla społecznikowskich inicjatyw! A to nie podoba im się, że Orkiestra mobilizuje się w czasie świąt kościelnych. A to, a to, a tamto... Prawicowi ideolodzy też uderzają w dzwon na trwogę, że Owsiak prowadzi wojnę religijną, wymieniając go jednym tchem z innymi nielubianymi przez te obsesyjne środowiska osobami. Wśród tych ostatnich obsesjonatów nowym elementem wydaje się dołączanie Owsiaka do niecierpianego establishmentu i oskarżanie rządu o wspieranie tego ruchu przez - a jakże! - służby mundurowe i nie tylko... Mnie osobiście, klasycznego liberała i wolnorynkowca, to wszystko mało zaskakuje. Spotykam się z tym i w realnym świecie, i w nauce, wcale często. Te same środowiska (w Polsce, bo już nie w Ameryce na przykład!) z taką samą zajadłością krytykują kapitalistyczny wolny rynek. Bo w tym szaleństwie jest metoda, a raczej łatwo zauważalna przyczyna. Jest nią pilnie skrywana pod maską zawiści, a czasem i nienawiści, świadomość ponoszonych jedna za drugą porażek. W przypadku Jerzego Owsiaka i jego inicjatywy jest to konieczność uznania, że w działalności filantropijnej, która (używając terminologii ekonomicznej) historycznie stanowiła przewagę konkurencyjną kościołów chrześcijańskich, nasz dominujący kościół katolicki nie jest w stanie zrealizować przedsięwzięcia w podobnej skali, które przyciągnęłoby tylu chętnych do poświęcenia swego czasu młodych ludzi. Stąd ta zapiekła niechęć do człowieka sukcesu. Podobnie jest też z kapitalistycznym wolnym rynkiem. Socjalistyczne lewactwo i rozmaite, w tym kościelne, prawactwo głosi od stuleci potrzebę altruizmu, tego by jeden nosił ciężary drugiego, poświęcał się dla swojej wspólnoty, a wówczas wszystkim będzie żyło się lepiej. A tymczasem wolny rynek, czy jak to definiował Adam Smith, system naturalnej wolności, który opiera się na fundamencie oświeconego interesu własnego, czyni dla ludzi więcej niż wszystkie ideologie - świeckie i religijne - razem wzięte. W okresie minionych dwustu lat wyprowadził ze skrajnej biedy, w której ludzie w swej masie żyli od początku historii, 60 proc. mieszkańców naszego globu. Bowiem około roku 1800 n.e., na starcie ekspansji kapitalistycznego rynku na różne obszary świata, ponad 80 proc. ludności świata żyło za mniej niż jednego dolara dziennie, podczas gdy w roku 2000 tych najbiedniejszych było już tylko około 20 proc. No i jak tu sfrustrowani wiecznymi niepowodzeniami ideolodzy maja lubić rynkowy kapitalizm? Albo, w obszarze działań altruistycznych - Jerzego Owsiaka. Przy okazji: liberalny kapitalizm nie wyklucza altruizmu. Druga, a chronologicznie pierwsza, sławna książka Adama Smitha miała tytuł: Teoria sentymentów moralnych. Tyle, że altruizm nie przynosi pozytywnych efektów w tworzeniu bogactwa. Warto pamiętać, że wszystkie próby wprowadzenia systemu ekonomicznego opartego na altruizmie, dobrowolnie czy pod przymusem, zakończyły się niepowodzeniem.

Prof. Jan Winiecki

WESTERPLATTE HISTORIA PRAWDZIWA Konstanty Ildefons Gałczyński -

Pieśń o żołnierzach z Westerplatte Kiedy się wypełniły dni i przyszło zginąć latem, prosto do nieba czwórkami szli

żołnierze z Westarplatte. (A lato było piękne tego roku). I tak śpiewali: Ach, to nic, że tak bolały rany, bo jakże słodko teraz iść na te niebiańskie polany. (A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.) W Gdańsku staliśmy tak jak mur, gwiżdżąc na szwabską armatę, teraz wznosimy się wśród chmur, żołnierze z Westerplatte. I śpiew słyszano taki: - By słoneczny czas wyzyskać, będziemy grzać się w ciepłe dni na rajskich wrzosowiskach. Lecz gdy wiatr zimny będzie dął i smutek krążył światem, w środek Warszawy spłyniemy w dół, żołnierze z Westerplatte.

Obrona Westerplatte przez polskich żołnierzy stałą się legendą kampanii wrześniowej. Jesienią 1925 roku Polacy przejęli do własnego użytku teren Westerplatte - składnicy amunicji w porcie gdańskim. Zagrożenie ze strony niemieckiej spowodowało, iż załogę Składnicy wzmocniono do 182 ludzi. Dowództwo nad tym małym oddziałem objął mjr Henryk Sucharski. Obrońcy mieli do swojej dyspozycji niewielki obszar ziemi, na którym mogli się bronić. Wyposażeni byli w 4 moździerze i 3 działa małego kalibru. Gdy 1 września 1939 roku o godz. 4:45 niemiecki pancernik "Schleswig-Holstein" rozpoczął ostrzeliwanie Westerplatte, symbolicznie dał początek II wojnie światowej. Kilka dni wcześniej przypłynął do Gdańska z "kurtuazyjną wizytą". Składnica stała się zatem pierwszym celem niemieckim, mimo iż w kilku punktach granicznych ofensywę rozpoczęto kilkanaście minut wcześniej. 18 dział pancernika umilkło dopiero wtedy, gdy przeniósł się on w inny rejon, aby ostrzeliwać Hel, znacznie ważniejszy dla Niemców. Jednocześnie przypuścili oni szturm lądowy. Pierwszym punktem oporu została placówka "Prom", którą dowodził Leon Pająk. Polacy pozwolili zbliżyć się Niemcom na możliwie bliską odległość, po czym otworzyli ogień ze swoich karabinów maszynowych. Nieprzygotowani na tak skuteczną obronę Niemcy, zmuszani byli do wycofania się, zostawiając za sobą wielu zabitych i rannych. Również innym placówkom udało się przetrzymać pierwszy atak. "Schleswig-Holstein" podpłynął teraz na odległość zaledwie 500 metrów i zaczął razić Składnicę ogniem swoich dział. Po 28 strzałach zamilkło działo obrońców. 1 września zameldowano o pierwszych stratach. Zginęli st. sierż. Wojciech Najsarek, kpr. Kowalczyk, st. leg. Ziemba oraz strzelec Bronisław Uss. W dniu tym Niemcy trzykrotnie podejmowali się przeprowadzenia ataku, lecz wszystkie zakończyły się niepowodzeniem. Początkowo placówka miała wytrzymać 12 godzin, aż do nadejścia wsparcia. Taki był plan Naczelnego Dowództwa, który i tak uznawano za optymistyczny, wziąwszy pod uwagę nikłość załogi Westerplatte. Liczono jednak na to, iż uda się przeprowadzić ofensywę pomocniczą, która oswobodzi zamkniętych w okrążeniu żołnierzy. To już był skrajny optymizm. Realia początku wojny, który zdecydowanie był na korzyść Niemców, zmusiły Polaków do trwania na pozycjach znacznie dłużej niż wspomniane 12 godzin. Od 2 września na Westerplatte dowodził faktycznie kpt. Franciszek Dąbrowski, który będąc zastępcą Sucharskiego, zmienił go na stanowisku. Dotychczasowy dowódca przeszedł głębokie załamanie nerwowe, przez co nie mógł stać na czele oddziałów broniących placówki. Z czasem zaczął siać niebezpieczny defetyzm wśród kolegów, z czym wiązała się historia dotycząca odizolowania Sucharskiego od reszty załogi. Tego samego dnia Niemcy ponawiają ataki lądowe. Mimo to żołnierze polscy wytrzymują natarcie. Dramat rozpoczął się około godz. 17, gdy nad Westerplatte nadleciały niemieckie bombowce. Obrońcy usłyszeli przeraźliwy gwizd kilkudziesięciu samolotów Luftwaffe, które zrzuciły swój śmiercionośny ładunek, obracając w gruzy wartownię nr 5. Straty tego dnia wyniosły 9 zabitych i wielu rannych. Wieczorem niemieckie oddziały jeszcze raz próbują wedrzeć się do placówki. I tym razem górą jest polska załoga. Mjr Sucharski rozkazuje zniszczyć dokumenty przechowywane na Westerplatte. Przybywa rannych. Lekarz placówki, kpt. Mieczysław Słaby, ma coraz mniej środków, którymi mógłby leczyć i ratować żołnierzy. Mimo to warszawski spiker nadal nadaje komunikat: "Westerplatte broni się nadal". W kolejnych dniach Niemcy za wszelką cenę usiłują zdobyć placówkę. Irytuje ich, iż tak wątły oddział odpiera ataki kilkunastokrotnie przeważającego wroga. 5 września Sucharski zwołuje naradę dowódców, na której postanowiono trwać na stanowiskach (szczególnie kpt. Franciszek Dąbrowski był chętny do walki). Według niektórych relacji szlochający Sucharski prosił o poddanie Westerplatte. Byłby to akt wyjątkowego defetyzmu w szeregach obrońców. Dąbrowski prawdopodobnie zagroził, że jeśli major nie przestanie namawiać żołnierzy do kapitulacji, rozkaże go aresztować. Mimo to Sucharski nadal pozostawał faktycznym dowódcą obrony, a co za tym idzie zwierzchnikiem Dąbrowskiego, który winien mu był posłuszeństwo, niezależnie od warunków bojowych. Istnieją relacje, które przekazują, iż Sucharski faktycznie na krótko znalazł się "pod kluczem", co miało być akcją co bardziej bojowo nastawionych obrońców Składnicy. Rankiem 7 września szaleńczy szturm niemiecki dociera niemalże do centrum placówki. Bohaterstwo obrońców jeszcze raz pozwala na odrzucenie Niemców w tył. Mimo iż żołnierze cały czas są zorganizowanym oddziałem i skutecznie stawiają opór wielokrotnie silniejszemu przeciwnikowi, ich zmagania muszą zostać zakończone. Na skutek wyczerpania amunicji oraz fatalnej sytuacji sanitarnej mjr Sucharski decyduje się poddać placówkę. Także tutaj pojawiają się pewne rozbieżności dotyczące poddania Westerplatte - być może była to samowolna inicjatywa Sucharskiego. Po wojnie lansowano go na bohatera, a mit nieustępliwego dowódcy przetrwał wiele lat. Dopiero dzisiaj postać Sucharskiego zostaje odbrązowiona, wbrew temu, co mówiła komunistyczna propaganda. Polacy skorzystali z możliwości honorowej kapitulacji, nie było to ujmą na ich honorze. Walczyli dopóki mogli, dalszy opór byłby pewną śmiercią. W dowód uznania gen. Eberhardt, kierujący niemieckim natarciem, pozwala Sucharskiemu zachować oficerską szablę, co jest pewnym symbolem bohaterstwa żołnierza Wojska Polskiego. Polskie straty wynoszą 15 zabitych oraz 50 rannych. Niemcy stracili ok. 400 zabitych, co było ogromnym wyczynem polskich obrońców. Mieli bronić się 12 godzin, utrzymali się aż 7 dni, budując wokół siebie mit nieustępliwości i bohaterstwa polskiego żołnierza. Stali się symbolem Wojska Polskiego, które zawsze walczy do końca. Mit Polaków na Westerplatte szybko został rozpowszechniony. Niebagatelne znaczenie na tym polu miały audycje Polskiego Radia na bieżąco informującego o wydarzeniach w placówce. Drugim elementem budowania legendy była wiersz napisany przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, jeszcze w trakcie trwania kampanii wrześniowej. Warto przytoczyć jego słowa , mit poszedł w świat, mit o żołnierzach z Westerplatte, którzy "czwórkami do nieba szli". Córka kapitana Franciszka Dąbrowskiego Elżbieta Dąbrowska – Hojka, zgromadziła wiele dowodów, że to kapitan Franciszek Dąbrowski we wrześniu 1939 roku dowodził obroną Westerplatte. „Jest bardzo stara, najprawdopodobniej w stylu Księstwa Warszawskiego” – mówi - trzymając w ręce małą srebrną łyżeczkę – Elżbieta Hojka, córka kapitana Franciszka Dąbrowskiego. Kiedyś była pozłacana, ale złoto już dawno się wytarło. W naszym domu pojawiła się dopiero po wojnie, wraz z całym kompletem łyżeczek, broszek, pierścionków i innych kosztowności. Wszystkie należały do mojej babci wywiezionej na początku wojny „gdzieś” do Związku Radzieckiego. Dziadkowie mieszkali w Stanisławowie, byli tam jedną z najbardziej znanych rodzin wojskowych wyższej rangi. W tym pięknym kresowym mieście, generałów można było policzyć na palcach jednej ręki i pewnie by tych palców jeszcze zostało. Dziadek Romuald, generał brygady okazale prezentował się „przy orderach”. Najważniejsze ordery „zapracował” po wstąpieniu do Wojska Polskiego w 1920 roku, na frontach wojny polsko-bolszewickiej. Czterokrotnie odznaczono go wówczas Krzyżem Walecznych, został też kawalerem Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari. Życiorys mojego dziadka drukowany był w „Polsce Zbrojnej”. Kiedy patrzę na fotografię mojej babci Elizabeth, czyli Elżbiety z Broulików, córki Leopoldyny von Schweda, to trudno nie przyznać, że tak dostojnie prezentujaca się kobieta nie mogła nie zwracać na siebie uwagi w każdej sytuacji, a cóż dopiero, gdy szła z dziadkiem, po lewej jego ręce, żeby prawą mógł odpowiadać salutującym – bez przerwy, jak to w mieście garnizonowym – wojskowym. O tym jak wyglądał przed wojną Stanisławów, nie można było przeczytać w książkach, czy w podręcznikach szkolnych. Zmieniono miastu nazwę na Iwano-Frankowsk. O swoich rodzicach ojciec mało opowiadał. Może nie chciał, abym chwaliła się w szkole dziadkiem, przedwojennym generałem? I babcią z rodziny szlachetnie urodzonych z tym „von” przed nazwiskiem? Pięciopokojowym mieszkaniem dziadków w Stanisławowie? I to wówczas, gdy w Krakowie naszej czteroosobowej rodzinie wannę zastępowała poobijana miednica w kącie pokoju… W niektórych książkach podają, że dziadek zmarł w 1938 roku, ale faktycznie został aresztowany przez NKWD we wrześniu 1939 roku, o czym autorzy bali się napisać. Ta niepozorna łyżeczka, która cudem wróciła z wywózki do Kazachstanu i sygnet rodowy, ten sam, który widać wyraźnie na palcu ojca na jednym ze zdjęć z kapitulacji Westerplatte, to wszystko, co po wojnie zostało z majątku Dąbrowskich. Po zakończeniu wojny wielu westerplatczyków rozmawiało z dziennikarzami, lub pisarzami. Różne opinie wygłaszali jedni koledzy o innych. Krytykowali brak odwagi, wytykali pozostawienie rannego bez pomocy, ale żaden nie zająknął się nawet na temat obecności bodaj jednej kobiety w koszarach czy na którejś z placówek. Jak potraktować, zatem podaną 8 września 1939 roku w „Danziger Neueste Nachrichten” przez Fritza Jaenitzkego informację o jeńcach – kobietach wśród kapitulującej załogi Westerplatte? Takich „pomysłów” mających uatrakcyjnić książki, czy artykuły, nigdy nie brakowało. Całego zamieszania na temat obrony Westerplatte wywołała książka Melchiora Wańkowicza „Westerplatte”, w której autor powtarza plotkę, opowiadaną przez strażników więziennych w Gdańsku. Zaśmiewali się z „dowcipu” polskiej załogi, że wywiesiła białą flagę, a gdy niemieccy dostojnicy ruszyli w stronę niby kapitulujących Polaków, flaga zniknęła, a zagrały karabiny maszynowe. Wańkowicz wprawdzie komentuje tę informację, jako niewiarygodną, jednak zapomina dodać w komentarzu, że za podobny „numer” po kapitulacji polscy żołnierze zapłaciliby życiem, a nie wysłaniem do stalagów, czy oflagów. Błędów i zmyśleń nie ustrzegło się wielu polskich autorów. Sporo naliczono ich u Wańkowicza. Oprócz wspomnianego wyżej „dowcipu” z białą flagą w jego książce doliczono się trzydziestu innych. Skrytykowany pisarz nie chciał ich prostować, zasłaniając się, że pisał to, co usłyszał od majora Sucharskiego we Włoszech w 1945 roku. W wydanej w NRD w ogromnym nakładzie broszurze Hansa Haggego „Westerplatte” autor podkreśla, że obrońcy narzekają na polski rząd i dowództwo, które nie zdecydowało się na wyrażenie zgody, aby atakowanej przez hitlerowców Polsce pomogła Armia Czerwona. Bezsporne jest, że komendantem, a więc i dowódcą WST (Wojskowa Składnica Tranzytowa) na Westerplatte był major Sucharski, natomiast obroną WST dowodził kapitan Franciszek Dąbrowski. Ale faktycznie to Sucharski – co widać na publikowanym wielokrotnie zdjęciu – poszedł, żeby poddać Westerplatte. Kto naprawdę dowodził obroną Westerplatte we wrześniu 1939 roku?

- Obronę rozpoczął major Henryk Sucharski, 2 września dowodzenie przejął kapitan Franciszek Dąbrowski, który kierował walką do 6 września – mówi w wywiadzie opublikowanym na łamach „Dziennika Polskiego” we wrześniu 2008 roku Mariusz Borowiak, - 7 września placówkę poddał Sucharski. A zatem Sucharski rozpoczął i zakończył obronę.

- Do zmiany dowództwa w dniu 2 września doszło w dramatycznych okolicznościach… Tego dnia wieczorem Niemcy zorganizowali ciężki nalot lotniczy na półwysep. Prawie sześćdziesiąt samolotów bombardowało składnicę przez pół godziny, niszcząc wartownię i koszary. Pod wpływem nalotu i strat, jakie wywołał, major Sucharski przeżył załamanie nerwowe i uznał, że należy się poddać. Wydał rozkaz spalenia dokumentów i szyfrów, a następnie kazał wywiesić białą flagę na dachu koszar. Gdy dowiedział się o tym zastępca majora Henryka Sucharskiego kapitan Franciszek Dąbrowski, natychmiast rozkazał zdjąć flagę, a majorowi zakomunikował, że nie ma mowy o kapitulacji. Sucharski zareagował ogromny wzburzeniem, które przerodziło się w atak epilepsji. Wezwano lekarza składnicy kapitana Słabego, który zaaplikował dowódcy środki uspokajające i przywiązał do łóżka. Od tego momentu obroną kierował de facto kapitan Franciszek Dąbrowski. Sucharski był w apatii, wielokrotnie powtarzając, że walka nie ma sensu i należy się poddać. Janusz Roszko krakowski dziennikarz ujawnił „tajemnicę Westerplatte” – historię białej flagi w „Polityce” w 1993 roku. Wokół artykułu Roszki rozpętało się autentyczne piekło. Zaatakowano Roszkę o naruszanie świętości, oskarżono o lekceważenie bohaterów, o chęć zdeskredytowania majora Sucharskiego w porozumieniu z kapitanem Dąbrowskim. Insynuacje poszły jeszcze dalej, posypały się oceny, wśród których najbardziej delikatne były słowa „bzdury” i „brednie”, „kubeł na śmieci”. W krakowskim „Klubie Dziennikarzy Pod Gruszką” insynuacje pod swoim adresem Roszko otrzymał od środowiska dziennikarskiego w czasie zakrapianego spotkania. W czasie tego spotkania w obronie Roszki wystąpili Olgierd Jędrzejczyk i Zdzisław Dudzik. Pijany Bruno Miecugow argumentował swoje racje ręcznie, a ja otrzymałem od niego uderzenie w twarz. Artykuł Roszki nazwano „jątrzeniem opinii publicznej”, czyli określeniami z arsenału komunistycznej propagandy, a przecież drukowanymi 1993 roku. Janusz Roszko zmarł w 1995 roku, zamieszanie wokół obrony Westerplatte trwa nadal. I tak 17 sierpnia 2007 roku „Gazeta Wyborcza” zaatakowała patriotyzm tekstem „Patriotyzm jest jak rasizm”, aby 27 sierpnia 2008 roku zaatakować już bezpośrednio Obrońców Westerplatte tekstem Bartosza Gondka „Kontrowersje wokół filmu o Westerplatte”:

„…pijany westerplatczyk sikający na portret marszałka Rydza Śmigłego. Brudny kapitan Franciszek Dąbrowski, wiecznie sięgający po butelkę, czy obrońcy składnicy biegający nago pod ostrzałem Niemców… Aleksander Szumański

Znów jest robota dla adwokatów diabła… Sytuacja musi być bardzo poważna, skoro zdecydowano się już w sobotę puścić do boju sztandarową mendę Platformy Obywatelskiej, czyli niezawodnego w sytuacji kryzysu Stefana Niesiołowskiego. Niesiołowski, robiący w Platformie za adwokata diabła, ma zawsze dostęp do szkła i sitka, skąd nadaje w imieniu diabła groźne komunikaty, po których nie wiadomo, czy już uciekać, czy się zabarykadować. Tym razem Niesiołowski nadał dwa komunikaty: pierwszy o tym, że fałszywie przypisane generałowi Błasikowi komenderowanie samolotem TU-154M, nie jest niczym przełomowym, gdyż gen. Błasik nawet milcząc – wydawał załodze rozkazy. Komunikat drugi dotyczy odebrania koncesji nie tylko telewizji Trwam, ale i Radiu Maryja. Według adwokata diabła: - Telewizja Trwam jest trucizną, źródłem kłamstwa i nienawiści…. Radio Maryja i Telewizja Trwam powinny stracić koncesję na nadawanie…. W tym przypadku zgodzę się, że adwokatowi diabła katolickie media przeszkadzają, ale nie przeszkadzają w tym kraju żadne lewackie „krytyki polityczne” lub gadzinowy na poziomie NIE, jak na przykład Gazeta Wyborcza. Ba tam adwokatów diabła jest bez liku.... Od samego rana słychać w redakcjach tupot racic i raciczek, pośpiesznie wypracowujących „wiadomości". Tu się pisze historie o kłótni gen. Błasika z pilotem, w innym pokoju ktoś ornat zakłada, inny ogonem na mszę dzwoni, a na adwokata Stasińskiego czeka już limuzyna z logo TVN, by go zawieźć na Lożę prasową…. I już adwokat Stasiński narzeka w niedzielnej "Loży prasowej", że płk Mikołaj Przybył, który podjął, jak wiele wskazuje udawaną próbę samobójczą, strzelał w niewłaściwym kierunku. Po prostu pomylił cele. Powinien celować w...PiS. Zatem strzał skazanego Cyby w łódzkim klubie PIS, to udane dzieło diabła, który przyniósł Polakom „politykę miłości”. Adwokat Stasiński ujawnił przy okazji pobytu w TVN prawdziwą twarz prokuratora Pasionka, który (choć uniewinniony ze stawianych mu zarzutów) całkowicie nielegalnie robił wycieki ze śledztwa, rozmawiał z publicystami, rozmawiał z politykami PiS, rozmawiał z agentami amerykańskimi, przekazywał informacje ze współpracy z Rosjanami w tym śledztwie, co jest bardzo delikatną kwestią, bo jak wiadomo Rosjanie bardzo utrudniają to śledztwo w Polsce i jak to jeszcze wycieka, to oni dostają szału... Krótko mówiąc, polski diabeł oddając śledztwo Rosjanom, tak im zaufał – że nie może dopuścić do tego, by cokolwiek z tego śledztwa wypłynęło i dostało się w ręce wrogiej nam agentury amerykańskiej. A najbardziej polski diabeł musi dbać o to, żeby czerwony szatan nie dostał szału… Adwokat diabła Stasiński potwierdził, zatem, że nadal jesteśmy w ręku właściwego – bo czerwonego szatana, więc wszelkie strzały w kierunku PIS są usprawiedliwione. Zatem, na Cybie się nie skończy… Wracając do adwokata Niesiołowskiego, to w rozmowie z Onet.pl ujawnia on linię obrony szatana, który w sytuacji ujawnienia, że to nie gen. Błasik wydawał komendy w kokpicie, tylko II-gi pilot stwierdza: „Drobny fakt, że gen. Błasik nie wypowiedział tych słów, a powiedział je ktoś inny, nie zmienia ogólnego obrazu katastrofy. Nie ma żadnego nowego faktu, który by zmieniał obraz katastrofy. Ustalenia Raportu Millera wciąż obowiązują. Nawet, jeśli dowódcy Sił Powietrznych nie było w kokpicie, to ten fakt niczego nie zmienia. W poniedziałek PiS rozpęta na nowo piekło smoleńskie… Największa menda polityczna PO (po przejściu Palikota do swojego Ruchu), oczywiście nie musi pamiętać, że dokładnie rok temu mówiła dokładnie odwrotnie reporterce TVP INFO o rzekomym nacisku gen. Błasika na pilotów i jego obecności w kokpicie: „A generał Błasik, po co tam wszedł? Przez okno chciał sobie popatrzeć?" Wystarczyłoby jednak, aby prowadzący wywiad z największą mendą PO zapytał adwokata diabła, skąd ma informacje o tym, że gen. Błasik był w ogóle w kokpicie. Czy adwokat diabła dysponuje dowodami fotograficznymi, jakie zwykle się robi na miejscu tragedii? Jeśli tak, to skąd je ma? Czy, jakoby biorący udział w śledztwie polscy prokuratorzy, przeprowadzili postępowanie dowodowe na obecność gen. Błasika w kokpicie w trakcie lądowania? Czy – zgodnie z konwencją chicagowską, w autopsji zwłok ofiar – w tym gen. Błasika – brali udział polscy patolodzy, o czym zapewniała min. Kopacz? A może całe śledztwo smoleńskie prowadzone było, zgodnie z konwencją katyńską, czyli bez udziału Polaków, a według zasad Wissarionowicza Stalina? Pytań jest znacznie więcej, dlatego bez adwokatów diabła nie uda się utrzymać w ryzach polskiego piekła. Zatem pytanie: „Lepiej rządzić w piekle niż służyć w niebie?” – jest tak przerażająco aktualne w III RP Donalda Tuska Kapitan Nemo - blog

Cena wolności w USD, czyli Bill of Rights rozmieniany na drobne Polityka finansowa państwa opiekuńczego wymaga, aby właściciele mienia nie mieli żadnej możliwości obrony. To jest brudny sekret tyrad polityków państwa opiekuńczego przeciwko złotu. “Deficit spending” jest po prostu metodą konfiskaty mienia. Złoto stoi na drodze tego podstępnego procesu. Stoi na straży prawa własności. Gdy ktoś to pojmie, z łatwością zrozumie antagonizm polityków do standardu złota Alan Greenspan, Gold and Economic Freedom, 1967

Złoto trochę spadło w końcu zeszłego roku, wystarczająco na kolejną porcję spamu od mało wiernych i zdezorientowanych. Ktoś podpisujący się „American Patriot” spamuje znane forum tuzinem swoich produkcji typu „gold is headed for an 80% plunge in price„. Inny patriota, tym razem w Polsce, pisze do 2GR: „Właśnie pęka bańka na złocie… długoterminowy trend złamany. Jak Pan się teraz czuje po ubraniu tylu naiwnych w złoto? ” Zabierając głos publicznie autor musi być przygotowany na każdą reakcję; spływać to po nim powinno jak woda po kaczce. Pewien osad jednak czasem zostaje. Bierze się stąd, że pisze się w dobrej wierze, w nadziei, że wzbudzi to pewien rezonans, pobudzi krytyczną refleksję. Jest to jednak możliwe tylko wtedy, gdy u adresata istotnie wywoła pewne procesy myślowe, racjonalną analizę rzeczywistości. Niestety, odnosimy coraz częściej wrażenie, że punkt ten został już przekroczony, że karmiony medialną papką tłum jest poza zdolnością do takiej refleksji. Taki na przykład American Patriot będzie się troszczył o bańkę w złocie a nie zastanowi się, jaka jest cena jego, za przeproszeniem, bańki uchodzącej dotychczas za głowę. Bańki, na którą prosto zarzucić jest czarny worek i zostać sprzątniętym w nim z chodnika przez paru smutnych panów czekających w limuzynie z przydymionymi szybami. I generalnie zniknąć z ekranu radaru, jako „podejrzany o terroryzm”, bez żadnych praw, bez oskarżeń, bez procesów, bez sądów, adwokatów czy prasy. Zniknąć po prostu bez śladu w nowym Archipelagu Gułag, przygotowywanym mu przez rząd. Dokładnie do tego sprowadza się przyjęty ostatnio w Ameryce, oczywiście w pełni demokratycznie, the National Defense Authorization Act (NDAA). 93 senatorów było za, tylko 7 przeciw. Obamie przy podpisywaniu nie drgnęła nawet ręka. A powinna. NDAA pozwala rządowi jednostronnie zadeklarować każdego, jako podejrzanego o terroryzm, zwinąć go i na podstawie jedynie podejrzenia przetrzymywać go bezterminowo. Końcowy akord dawnego Land of the Free, który konstytucję swoich ojców założycieli wyrzucił ostatecznie do kosza i który w prostej linii zmierza ku totalitaryzmowi (patrz doskonały esej G.Liry). W przerwach między sesjami waterboardingu, w pokoju bez światła i bez okien, bez pojęcia czasu i przestrzeni, American Patriot będzie miał lata na rozmyślanie, jakim durniem był wcześniej i jak jego troska o losy złota była całkowicie zbędna. Wyzna wszystko, co zrobił, przyzna się do wszystkiego, czego nie zrobił, potwierdzi, że jest wielbłądem dwugarbnym, podpisze wszystko, co każą. Złoto poradzi sobie bez niego. Poradziło sobie z całym szeregiem despotycznych reżimów na przestrzeni 5000 lat pisanej historii. Zawsze stało na straży praw własności i swobód obywatelskich. Zawsze było na drodze zakusów totalitarnej władzy do ich odebrania czy ograniczenia. Dla jednostki zawsze znaczyło wolność, która jest bezcenna. Ale czy American Patriot to rozumie? Ile wynosi cena jego uchodzącej za głowę „bańki” po aktualnym kursie papierowego dolara? Polskiemu patriocie natomiast odpowiadamy, że po „ubraniu tylu naiwnych w złoto” czujemy się doskonale, lepiej niż kiedykolwiek. Ale nie jemu to oceniać tylko „naiwnym”. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Patriocie radzimy natomiast skorzystać z nadarzającej się okazji „pękniętej bańki” w złocie i za-shortować złoto po zęby. Cóż lepszego niż zarobić na tym krocie papierowych dolarów? Tylko wtedy warto się martwić o „naiwnych”. Na sugestię otwarcia rachunku u MF Global w tym celu jest niestety za późno (inwestycyjne implikacje tej afery, będącej namacalnym dowodem, że nic w systemie nie jest dłużej bezpieczne, szczegółowo analizujemy w TwoNuggets Newsletter i wyjaśniamy, czemu jest to ważne dla wszystkich). Ale nic straconego. Kandydatów do roli MF Global w Europie roku 2012 nie zabraknie. Będzie ich przynajmniej kilku, niech tylko zaczną padać pierwsze banki… I „bańki”. Nie zabraknie też dymanych przez zdesperowane rządy mas „patriotów”, których największym zmartwieniem było kiedyś szukanie baniek w złocie. Dwa Grosze

Zielony protekcjonizm pogrąży Europę Kryzys gospodarczy w Europie będzie się powiększał za sprawą regulacji ekologicznych. Regulacje unijne argumentowane ochroną środowiska, służą wybranym grupom interesu, a nie poprawie, jakości środowiska naturalnego. Można to zaobserwować przy każdej okazji, analizując skutki wprowadzanych regulacji, firmy korzystające na nich w zasadzie można wskazać palcem. Protekcjonizm gospodarczy może pogrążyć trawione kryzysem finansowym gospodarki krajów unijnych. Unia Europejska idzie na wojnę gospodarczą z resztą świata, opierając się na paranaukowej hipotezie o efekcie cieplarnianym wywołanym działalnością człowieka. Jest to bardzo ryzykowne zwłaszcza, że już mało, kto daje wiarę tej hipotezie, a jeśli nawet daje wiarę, to nie może potwierdzić skuteczności polityki wobec zmian klimatu, na której nie zyskuje ani klimat, ani człowiek, ani gospodarka. Radykalna polityka protekcjonistyczna jest prawdopodobnie reakcją na niepodpisanie globalnej umowy o redukcji emisji gazów cieplarnianych podczas ostatniej konferencji klimatycznej w RPA. Fiasko tego przedsięwzięcia, mającego faworyzować firmy europejskie, gdyby układ podpisały takie kraje jak USA, Chiny, Rosja, Indie czy Brazylia, wyraźnie doprowadziło do frustracji biurokratów z Brukseli. Globalna europejska strategia mająca pozwolić kontrolować konkurencyjne gospodarki za pomocą sloganów o konieczności zapobiegania efektowi cieplarnianemu poniosła sromotną porażkę. Zaledwie kilka dni po zakończeniu grudniowej konferencji klimatycznej w Durbanie rząd Kanady zadecydował o wystąpieniu tego kraju z postanowień Protokołu z Kioto, dokumentu zobowiązujące poszczególne państwa do redukcji emisji dwutlenku węgla. Podważenie zawartego porozumienia przez jeden z kluczowych krajów-sygnatariuszy uniemożliwi prawdopodobnie podpisanie żadnego nowego dokumentu w przyszłości. Najprawdopodobniej jesteśmy świadkami zawalenia się jednego z największych projektów polityki publicznej w historii ludzkości. Kryzys gospodarczy odwrócił uwagę także od faktu, iż właśnie wyciekła kolejna fala e-maili, naukowców z Uniwersytetu Wschodniej Anglii, a więc ośrodka wysuwającego najbardziej alarmistyczne komunikaty nt. zmian klimatu. Zadziwia pozakulisowy brak zgodności, kontrastujący z dramatycznymi informacjami, którymi zasypywały nas media w ostatnich latach. Protekcjonizm gospodarczy, na który decyduje się Unia Europejska w swojej polityce zagranicznej widoczny jest na wielu rynkach np. papieru, gdzie nałożono nowe cła na import papieru, na rynku biopaliw, gdzie dyskryminuje się importerów zagranicznych, a także na rynku paliwowym i transportowym. Regulacje na rynku biopaliw nie sprzyjają wcale redukcjom wielkości emisji gazów cieplarnianym, bowiem, gdyby zależało na tym decydentom, pozwoliliby na import ekologicznych biopaliw z trzciny cukrowej i olejów palmowych. Według naukowców z Uniwersytetu w Jenie, biopaliwa produkowane z europejskiego rzepaku emitują o 20 proc. dwutlenku węgla niż produkty importowane. Nowe regulacje klimatyczne wykluczają pod byle pretekstem import ekologicznych źródeł energii z zagranicy, mimo, iż spełniają one wymogi środowiskowe. Nowym konfliktem na forum międzynarodowym jest spór między UE a Kanadą w sprawie piasków i łupków roponośnych. UE utrudnia import tego surowca, powołując się na wysoką emisję gazów cieplarnianych powstałych przy produkcji paliwa. Tymczasem to właśnie pozyskiwanie paliw z nowych źródeł może zmienić mapę energetyczną świata. Stany Zjednoczone poinformowały, że do 2020 r. ograniczą o 60 proc. import ropy naftowej, za sprawą wydobywania surowca z własnych złóż łupkowych. Nowe technologie wprawiają w osłupienie państwa arabskie, a także południowoamerykańskie i Rosję. Stany Zjednoczone importują 450 mln ton ropy rocznie, a w łupkach mogą mieć nawet kilka razy więcej ropy niż Arabia Saudyjska. Ceny za prawa do wydobywania gazu z łupków biją kolejne rekordy. Jedna z japońskich firm zapłaciła rekordową kwotę 25 tys. dolarów 1 akr (0,4 ha) działki z prawem do eksploatacji złóż łupkowych. Oznacza to, że oczekiwania rynków względem technologii eksploatacji złóż z łupków i piasków roponośnych są ogromne. Świeży jest także spór z międzynarodowymi linia lotniczymi, zrzeszonymi w Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego. Od 1 stycznia 2012 r. linie lotnicze muszą dodatkowo płacić za emisję dwutlenku węgla do atmosfery w ramach unijnej polityki klimatycznej. Paradoksalnie opłaty dotyczą także tras pozaeuropejskich. W wyniku nowego opodatkowania wzrosną ceny biletów od kilku do kilkunastu euro. Bez wątpienia zielony protekcjonizm odbije się negatywnie na europejskiej gospodarce. Nowe podatki i niższa konkurencyjność rynków muszą odbić się wzrostem cen, za co zapłacą konsumenci. Można spodziewać się także większej ilości bankructw przedsiębiorstw, wzrostu bezrobocia i spadku PKB w Europie, przez co istniejące problemy związane z nadmiernym zadłużeniem państw będą tylko się powiększać. Tomasz Teluk

Problemy Stadionu Narodowego Na Stadionie Narodowym w Warszawie mimo nowoczesnego systemu rozsuwania dachu, podczas spotkania z Portugalią w lutym nasi reprezentanci mogą biegać po śniegu Mechanizm zamykania dachu na Stadionie Narodowym został zainstalowany z myślą organizacji imprez w trudnych warunkach atmosferycznych. Jak się okazało można go uruchomić tylko w czasie dodatnich temperatur? Pod znakiem zapytania staje możliwość zasunięcia go na dwa zimowe spotkania - Superpucharu Polski (Legia Warszawa - Wisła Kraków 11 lutego) i towarzyskiego spotkania reprezentacji Polski z Portugalią 29 lutego.

Stadion Narodowy w Warszawie - czytaj więcej

– Technologicznie dach można zamknąć zawsze, choć rzeczywiście producent zaleca wykonywanie tego tylko przy dodatniej temperaturze. Decyzja o tym, czy dach będzie zamknięty czy otwarty, zostanie podjęta przez organizatorów wydarzeń wspólnie z gospodarzem obiektu – mówi Daria Kulińska z Narodowego Centrum Sportu. Prezes PZPN Grzegorz Lato był przekonany, że zorganizowanie tych spotkań akurat w takim terminie odbędzie się przy zamkniętym dachu. Jak zapowiadają synoptycy najbliższe tygodnie mogą przynieść ochłodzenie, które nie będzie odpowiednie do uruchamiania mechanizmu.

– W zimie mamy grać z otwartym dachem? To, do czego jest on w ogóle potrzebny? – pyta prezes PZPN Grzegorz Lato. Zanim na murawę wybiegną piłkarze Franciszka Smudy, pierwszym sportowym wydarzeniem na Stadionie Narodowym będzie spotkanie Superpucharu Polski Legia Warszawa - Wisła Kraków.

– O kłopocie z zasuwaniem dachu na mrozie usłyszeliśmy już w grudniu. Nie ukrywam, że tę informację przyjęliśmy ze zdziwieniem – odpowiada Adrian Skubis z Ekstraklasy SA. sports.pl

MIŚ PL 2012. SERIA II. ODCINEK 10 przemknęła ta, że na najdroższym stadionie świata w przeliczeniu na jedno miejsce siedzące – czyli naszym „Misiu Narodowym”, piękny rozsuwany (a więc drogi) dach nie będzie działał zimą!

„Technologicznie dach można zamknąć zawsze, choć rzeczywiście producent zaleca wykonywanie tego tylko przy dodatniej temperaturze” – powiedziała dziennikarzom Daria Kulińska z Narodowego Centrum Sportu.

www.rp.pl/artykul/479942,791769-Problemy-Stadionu-Narodowego.html

Podobno „decyzje o tym, czy dach będzie zamknięty czy otwarty, będą podejmowane przez organizatorów wydarzeń wspólnie z gospodarzem obiektu”! A bez producenta? Ciekwe co co napisał on w warunkach gwarancji? Czy nie czasami, że używanie sprzecznie z zaleceniami oznacza jej wygaśnięcie? Jak powszechnie wiadomo rozsuwany najbardziej przyda się naszemu Misiowi latem. Natomiast budowniczym Misia najbardziej zależy, żeby był on jak największy, jak najwspanialszy i jak najdrożej kosztował – jak to zawsze z takim Misiem. Gwiazdowski

Grabarka strefy euro Osoby zainteresowane bezpieczeństwem swoich oszczędności ulokowanych w europejskim systemie bankowym powinny przeczytać artykuł w Financial Times opisujący propozycje kanclerz Merkel po obniżeniu ratingu krajom strefy euro. Dwie wypowiedzi rzucają na kolana. Najpierw, jak zauważył Paul Krugman, z którym wyjątkowo się tym razem zgadzam, Standard and Poors napisał, że dalsze zacieśnianie polityki fiskalnej pogłębi recesję w strefie euro i doprowadzi do nasilenia się kryzysu. W odpowiedzi kanclerz Merkel wezwała do przyspieszenia procesu wprowadzenia twardych reguł fiskalnych, co właśnie zwiastuje dalsze nasilenie się kryzysu. Przypomnę moje zdanie, należy jak najszybciej zredukować dług krajów PIGS do poziomu, który da się obsłużyć, co będzie wymagało nacjonalizacji banków strefy euro z powodu olbrzymich strat, które i tak się pojawią, tyko później będą jeszcze większe.

Ale najlepsze jest na końcu artykułu, cytuję po angielsku, żeby nie uronić ani słowa:

Niemcy rozważą propozycje zakazu sprzedaży obligacji rządowych strefy euro przez inwestorów instytucjonalnych po obniżeniu ratingu lub gdy obligacje mają rating śmieciowy. Jeżeli inwestorzy instytucjonalni z całego świata wezmą te słowa na poważnie, to rozpocznie się masowa wyprzedaż obligacji krajów strefy euro, żeby zdążyć przed zakazem. Mam nadzieję, że rzecznik rządu Niemiec sprostuje tę wypowiedź zanim rynki otworzą się w poniedziałek. Kanclerz Merkel weszła w rolę grabarza strefy euro. Chyba poprawniej będzie “grabarka”.

Wojna nuklearna już w tej dekadzie Z przyjemnością informuję, że artykuł napisany wspólnymi siłami blogowiczów trafił nie tylko do Rzeczpospolitej (o czym już informowałem), ale także na główną stronę gazety Fakt. Poniżej jego treść:

“W felietonie opublikowanym w “Rzeczpospolitej” Rybiński donosi, że zapoznał się z artykułami dotyczącymi kryzysu w związku z rozwojem militarnym Iranu. Artykuły zawierały m.in. symulacje prowadzone przez siły zbrojne USA pod nazwą “TIRRANT – Theater Iran, Near Term”. To tak naprawdę analiza konsekwencji ataku na Iran, niewykluczającego użycia taktycznej broni nuklearnej. Autor artykułu o “TIRRANT – …” (od 20 lat zajmujący się analizą działań militarnych USA) napisał go w “Washington Post” w 2003 roku, ale wciąż utrzymuje, że atak na Iran jest już zaplanowany. Rybiński poleca też lekturę najnowszego numeru pisma “Foreign Affairs”, w którym były strateg Pentagonu Matthew Kroenig napisał szkic “Czas zaatakować Iran”. Dlaczego w wojnie z Iranem poszłyby w ruch głowice atomowe? Rybiński o tym nie przesądza, ale wskazuje na następujące fakty: 1) raporty kwestionują możliwość skutecznej inwazji lądowej; 2) amerykańska marynarka jest bezradna wobec supernowoczesnych rakiet Iranu, bo Rosjanie wyprodukowali je z myślą o zatapianiu lotniskowców; 3) chińskie rakiety posiadane przez Iran uczyniłyby większe straty dla Piątej Floty niż te, które Amerykanie ponieśli w Pearl Harbor; 4) jeśli Iran zechce doprowadzić do jakiejś konfrontacji w cieśninie Ormuz musi to uczynić w tej dekadzie, bo w przyszłej będzie miał za mało młodych do poboru.” Rybiński

Geniusz Dolomitów Po półrocznej wytężonej pracy nad reformą Unii Europejskiej pod polska prezydentura i zasłużonych wakacjach w Dolomitach, Donald Tusk powraca do spraw polskich i troskliwie pochyla się nad bolączkami kraju, którym rządzi od 5 lat. Będzie lepiej. Nareszcie mamy premiera tylko dla nas. Nie musi on juz kierowac Unia Europejska i naprawiac problemy swiata, ma na nowo czas zajac sie po gospodarsku problemami i bolączkami naszego kraju. Mamy szczescie ze mozemy byc rzadzeni przez takiego wodza. W niedalekiej braterskiej Runumii na przyklad, zaczely sie wlasnie protesty antyrzadowe. Oprocz demonstrantow krytykujacych polityke premierta Emila Boca, manifestowali takze kibice pilkarscy. Na szczescie cale towarzystwo zostalo rozpedzone przez policje. A przeciez Rumunia byla kiedys stabilnym krajem, bez jakis warholskich rozrob oszolomow, jak np. te w Polsce w latach 1970, 1976 lub 1980. Rumunia rzadzil pomiedzy 1965 i 1989 Nicolae Ceausescu, wodz narodu, nazywany tez czesto Geniuszem Karpat i Myślą Dunaju. Bylo dobrze, dopoki nie zaczelo byc zle. Oczywiscie nasz Geniusz Dolomitów nie popelni tych samych bledow, co Geniusz Karpat. Czy zasluzy na nazwanie go Myślą Baltyku, zobaczymy? Geniusz Dolomitów powrocil z urlopu rzadowym Embraerem, ktorego godzina lotu kosztuje 36 tysiecy PLN, i od razu wzial sie do wytezonej pracy.

Pierwsza wazna decyzja bylo oskubanie Senatu z 60 milionow PLN przeznaczonych na opieke nad Polonia i przekazanie tej kwoty do MSZ Sikorskiego. Do tej pory Senat utrzymywal z tych pieniedzy m.in. Zwiazek Polakow na Bialorusi i pomagal Polakom na Litwie. Wyrwanie tych pieniedzy Senatowi i przekazanie ich do MSZ, dzieki ktoremu Ales Bialacki siedzi teraz w wiezieniu, pokazuje nam ze Geniusz Dolomitów ma wizjonerskie i dalekowzroczne spojrzenie na polityke zagraniczna III RP, ktorego my szaraki nie mozemy ogarnac, naszym bardzo ograniczonym umyslem. Na tym wlasnie polega roznica pomiedzy geniuszem i pospolstwem.

Klan Brandestini w ITI Pytania na temat akcjonariatu ITI nie ustają. Wałkuje się nam uparcie, że kilkadziesiąt tajemniczych spółek offshore z rajów podatkowych, które kontrolują ITI należy do czterech klanów: Valsangiacomo, Wejchert, Walter i Kostrzewa. A co z Brandestini? Klan Brandestini robi od lat w betonie. Najpierw w Szwajcarii a nastepnie w Azji (Singapur, Malezja, Tajlandia). Klan Brandestini jest powiazany z Bruno Valsangiacomo poprzez jego malzonke, Claudie Valsangiacomo-Brandestini. Firmy klanu Brandestini sa ulokowane w siedzibie firmy Fincoord Valsangiacomo, tak jak spolki ITI czy tez spolki nadzorujace prace spolek Jerzego Staraka. Glowna firma rozprowadzajaca, Tectus AG, powstala w 1971 roku. Przed laty klan Brandestini chwalil sie inwestycjami w ITI / TVN. Ostatnio wysuwa sie raczej do przodu kasjera ITI z Zurichu, Bruno Valsangiacomo. Prasa sugeruje ze udzialy w ITI sa kontrolowane przez rodzinny holding Tectus AG. Ciezko powiedziec jak to sie ma do kilkudzisieciu spolek offshore, ktore kontroluja ITI. Klan Brandestini-Valsangiacomo figuruje na 183 miejscu listy 300 najbogatszych rodzin w Szwajcarii (wedlug magazyny Bilanz) z aktywami oszacowanymi na 450 milionow frankow szwajcarskich. Sam Bruno Valsangiacomo utrzymuje ze jest ojcem-zalozycielem ITI (founding shareholder), pomimo tego ze ITI zostalo zalozone w koncu 1988 roku przez innych Szwajcarow. Ale moze chodzi tutaj o kontunuacje jakies tradycji szwajcarskich kontrolerow, o ktorej malo wiemy. Gazeta Wyborcza opublikowala niedawno ladna grafike z drzewem ITI (ponizej). Patrzac na to kolorowe drzewko nasuwa sie po raz kolejny pytanie, jak jest to mozliwe ze kasjer ITI z Zurichu, Bruno Valsangiacomo, majac nominalnie tylko 22,8% akcji ITI, trzyma naszych narodowych liderow biznesu z ITI na sznurku i sam decyduje o wszystkim? Drzewko Gazety Wyborczej jest ladne, ale czy oddaje wiernie rzeczywistosc? Stanislas Balcerac

Histeria ws. gen. Błasika daje do myślenia Niezależnie od prezentacji prokuratury dotyczącej ustaleń ekspertów Instytutu im. Sehna, weekend pokazał, że w sprawie Smoleńska dochodzimy do czegoś ważnego. Widać to po histerii, jaką rozpętało ujawnienie informacji o nierozpoznaniu głosu gen. Błasika na nagraniu z czarnej skrzynki, a tym samym jego nieobecności w kokpicie TU-154M. Wiadomość ta podważa oba raporty – MAK i komisji Millera.

Nie wolno jej lekceważyć, bo przecież dzięki kłamstwu o dowódcy Sił Powietrznych rozpętano nagonkę na niego, pilotów, a również i prezydenta, skierowano sprawę w ślepą uliczkę i odwrócono uwagę od torów zasadniczych. Dowiadujemy się też teraz, że piloci poprawnie odczytywali wysokość, co jest fundamentalnie sprzeczne z główną tezą polskiego raportu. Wobec powyższego, uprawnione są głosy domagające się powołania nowej komisji i badania katastrofy niemal od początku. Dlatego też od czwartku mamy do czynienia z tak silną próbą zdeprecjonowania wagi najnowszych ustaleń. Edmund Klich upiera się, że gen. Błasik był w kabinie, a jako dowód tego przywołuje, że ustalili to Rosjanie – po obrażeniach i miejscu znalezienia ciała. W kwestii wiarygodności tych badań przypominam, że po obrażeniach Rosjanie znaleźli u Zbigniewa Wassermanna narządy wycięte przed 20 laty, a wzrost Przemysława Gosiewskiego ustalili na 175 cm. Klich powtarza też w kolejnych wywiadach w ostatnich dniach, że mjr Protasiuk miał witać kogoś słowami: „panie generale”. Tyle, że tych słów nie ma w stenogramie. Klich mija się z prawdą. Nie pierwszy zresztą raz. Za komentarz niech wystarczą słowa Władysława Protasiuka, ojca Arkadiusza, z wywiadu dla „Naszego Dziennika”: - Uważam, że pan Klich jest ostatnią osobą, która ma dziś moralne prawo do zabierania głosu na forum publicznym. Właściwym miejscem jego wypowiedzi powinien być prokuratorski pokój przesłuchań. W chórze z Klichem śpiewają dziś m.in. Paweł Graś (ofiarom życia to już nie wróci), Andrzej Rozenek, (dlaczego wierzyć polskim ekspertom, a nie rosyjskim?) oraz Stefan Niesiołowski. Ten ostatni stwierdził, że „w poniedziałek PiS znów rozpęta piekło smoleńskie”. To już jest próba prewencyjnego zakazu stawiania pytań, szukania prawdy i stygmatyzowania PiS-em każdego, komu na prawdzie zależy. Wszystkich przebił jednak Andrzej Halicki, który rano w TVP Info stwierdził, że niezależnie od nagrania na skrzynce, wiadomo, że gen. Błasik w czasie tego lotu wielokrotnie złamał procedury. Na pytanie o dowód w tej sprawie, mówił o miejscu znalezienia jego ciała. Pani Ewa Błasik ma, nad czym się zastanawiać, jeśli chodzi o pisanie pozwów. Dziś i w najbliższych dniach uwaga opinii publicznej będzie skupiona na nieobecności gen. Błasika w kokpicie. Może jest to okazja, by powrócić do wielu podstawowych kwestii, o których jakby zapomnieliśmy, a nie zostały w ŻADEN sposób wyjaśnione. Oto tylko kilka z nich, losowo wybranych:

- W jaki sposób, w jakim trybie i w oparciu o jakie przepisy prawa polski rząd podejmował decyzje w pierwszych dniach po katastrofie? Skutek znamy – oddanie śledztwa i badania „cywilnego” Rosjanom. Przyczyny wciąż są zagadkowe.

- Dlaczego minister spraw zagranicznych już kilka minut po katastrofie wiedział, że jej przyczyną był błąd pilota? I dlaczego – jak ujawnił gen. Petelicki – biuro PO rozsyłało SMS do swoich polityków z takim samym wnioskiem jako instrukcją do wypowiedzi medialnych?

- Jak przebiegała tzw. „akcja ratunkowa”? Jakie procedury zastosowano? Kiedy i jaki sprzęt oraz ludzie pojawili się na miejscu? Jak wyglądały ich działania? Tego wszystkiego nie wiemy. Tego NIE MA w żadnym „raporcie”. A istnieją poważne podejrzenia, a wręcz dowody na to, że akcji ratunkowej NIE BYŁO. Zdaje się też, że służb ratunkowych udało się wezwać na miejsce zdarzenia dużo mniej niż służb mundurowych i to w skali - nawet na rosyjskie standardy – zadziwiającej. Dlaczego?

- Dlaczego nawet badanie kluczowych dowodów będących w posiadaniu Polski zostało zaniechane? Przypominam film 1:24 zawierający cała serię przedziwnych obrazów. Nie mówię o rzekomo pojawiających się tam postaciach, ale strzałach oraz linach przemieszczających się nad wrakiem. Pierwsze Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego stwierdziła, ale nie potrafi wyjaśnić, drugiego nie zauważyła. Na moje pytanie do prokuratury, czy badana była kwestia lin nad wrakiem – jak dowiódł jeden z blogerów (O.R.K.S. i jego film na youtube „A short film about…”), przemieszczających się z prędkością 10m/s – stwierdzono, że nie. I już.

- Rozmawiamy dziś o czarnych skrzynkach i o nagraniach zarejestrowanych przez jedną z nich. A jak w ogóle doszło do tego, że skrzynki znalazły się w Moskwie? Kto na to zezwolił i jaką rolę odegrał tu Edmund Klich?

- Z serii pytań zapomnianych: w jaki sposób wizytę przygotowywano? Tym już zupełnie nikt nie zaprząta sobie głowy, a przypominam, że są w tej sprawie dokumenty bardzo kłopotliwe dla premiera, jego ministrów i podległych im urzędników. Wszystkie te kwestie składają się na jedno, postawione przez panią Ewę Kochanowską, a dotyczące wszystkich kłamstw, manipulacji, mataczeń, wymysłów z obu raportów, ukrywania dowodów pytanie. Brzmi ono – „dlaczego to tak wygląda”? I w czyim jest interesie? Marek Pyza

Fikcyjne 10%. Czyli ilu Żydów zabili Polacy?

1. Propaganda przeciw Polsce trwa, narasta i ma nas złamać moralnie – przy zupełnej obojętności polskiej profesury, a często z jej gorliwym udziałem. Oto świeży przykład: według „Gazety Wyborczej” (8.12.2011) Parlament Europejski nagrodził książkę Anny Bikont „My z Jedwabnego” nagrodą 2011 roku, uznawszy, że ten nikczemny paszkwil na Polskę „promuje europejskie wartości”. Przekład francuski La Crime et la Silence: Jedwabne 1941 ukazał się rok temu w Paryżu, wkrótce ma się ukazać angielski. Jak widzimy, szkalowanie Polski wchodzi już do zestawu „europejskich wartości”. Ilu naszych profesorów zabrało w tej sprawie publicznie głos? Zniesławiająca nas propaganda stosuje różne instrumenty. Jednym jest polityczna pornografia typu Jerzego Kosińskiego, Anny Bikont, Jana Tomasza Grossa, Aliny Całej i wielu innych; a także jej wzmacniacze, jak książka Jean-Yves Potela La Fin de l’innocence: la Pologne face à son passé juif, Paryż 2008 (przekład polski „Koniec niewinności: Polska wobec swojej żydowskiej przeszłości”, Kraków 2010). Drugim instrumentem jest fałszowanie obrazu II wojny światowej na potrzeby tejże propagandy. Trzecim są fikcyjne liczby i fingowane wyliczenia, które tamtym służą za pudło rezonansowe i porękę. O tym chcę coś rzec.

2. Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie ma od 3.10.2011 nowego dyrektora: z nominacji ministra kultury został nim Paweł Śpiewak. Z tej okazji dziennik „Rzeczpospolita” (26-27.11.2011) zrobił z nim wywiad, którego głównym akcentem jest pewna liczba. Nowy dyrektor, powołując się na książkę o stosunku polskich chłopów do Żydów wydaną przez Barbarę Engelking, oznajmił tam: „z tych badań wynika, że z rąk Polaków zginęło w czasie wojny 120 tys. Żydów”. Dalej zaś powołuje się już na tę liczbę jak na ustaloną („skoro historycy wyliczyli, że było 120 tys. ofiar żydowskich …”) i wzywa Polaków do „prawdziwej refleksji” nad nią. (Wezwanie Śpiewaka jest w konsonansie z wypowiedzią prezydenta Komorowskiego, który 1 listopada na spotkaniu z naczelnymi rabinami Europy zapewniał ich solennie swą nieporadną polszczyzną, że budowane przez Polskę w Warszawie Muzeum Historii Żydów Polskich „ma stać się pełnym krytycznej refleksji miejscem o polsko-żydowskich relacjach”, jak podaje onet.pl za PAP-em). Liczba „120 tys.” jest nowa. Rok temu Gross wymieniał „200 tys.”, z czego się potem wycofał do „kilkudziesięciu tysięcy”; a teraz znowu zwyżka. Skąd Śpiewak tę liczbę ma? Wziął ją z centralnej wytwórni antypolskich oszczerstw, jaką jest Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk, czynne od ośmiu lat. Kieruje nim Barbara Engelking-Boni, psycholożka i żona ministra Michała Boniego. Centrum stosuje różne chwyty politycznego marketingu, a jednym z nich jest żonglerka sfingowanymi liczbami. Rzuca się taką liczbę na próbę i patrzy, co będzie: gdy trafia na opór, to się cofamy i znów patrzymy; gdy zaś oporu już nie ma, idziemy naprzód.

3. Właściwy cel owego Centrum ujawnił niechcący jeden z jego tuzów, niejaki Jan Grabowski, wykładowca Uniwersytetu w Ottawie. W rozmowie z „Gazetą Wyborczą” (8-9.01.2011), przy której była też Engelking, powiedział: „Jedwabne to nie był incydent. Mordowanie Żydów miało miejsce wszędzie, jak Polska długa i szeroka” (przez Polaków, rzecz jasna, bo to o nich tu mowa). Ważne, by te liczby były duże, im większe tym lepsze, ale co najmniej „dziesiątki tysięcy”; inaczej nie będzie efektu. A ponieważ takich liczb nie ma, więc się je finguje. W latach 2007-2010 Centrum realizowało „program badawczy” o nazwie „Ludność wiejska w GG wobec Zagłady i ukrywania się Żydów 1942-1945”, finansowany przez The Rotschild Foundation Europe, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego RP, oraz Conference on Jewish Material Claims against Germany. Owocem są trzy książki wydane w 2011 roku przez Centrum. Ich tytuły mówią za siebie: B. Engelking „Jest taki piękny, słoneczny dzień …”: Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942-1945”; J. Grabowski „Judenjagd: polowanie na Żydów 1942-1945”; praca zbiorowa (red. B. Engelking) „Zarys krajobrazu: Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942-1945”. Trzeba do nich dodać także „Złote żniwa” J. T. Grossa, też 2011, któremu Centrum służy za zaplecze i legitymację.

4. Jak działa Centrum, to pokazuje wywiad z jego szarą eminencją Aliną Skibińską, od 1996 r. pracowniczką Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i jego przedstawicielką na Warszawę. Wywiad z nią ma tytuł „Chłopi mordowali Żydów z chciwości” („Rzeczpospolita” 13.01.2011) i usilnie broni Grossa. Na pytanie „czy Gross te 200 tysięcy wymyślił”, Skibińska odpowiada: „Nie, to jest oparte na pewnej kalkulacji. Szacuje się, że około 10 procent polskich Żydów uciekło [Niemcom]. Daje to, więc co najmniej 250 tysięcy osób. Spośród tych […] po wojnie zarejestrowało się nie więcej niż 60 tysięcy”. – „Co się stało ze 190 tysiącami?” pyta dziennikarz, – „Zginęli”, odpowiada Skibińska. Potem kręci, że nie wszyscy wprawdzie z rąk Polaków, ale wielu. A ilu? – „Kilkadziesiąt tysięcy. I raczej więcej niż mniej – na pewno nie 20 tysięcy”. Skąd taka pewność u tej Skibińskiej i owe „10 procent”? Engelking-Boni w rozmowie z PAP-em 10.02.2011 tak tłumaczy ową liczbę Żydów, którzy próbowali się ratować: „historyk Szymon Datner oceniał, że było ich około 10 proc., czyli około 250 tysięcy Żydów. 40 tys. z nich przeżyło wojnę”. (Miesiąc wcześniej u Skibińskiej było 60 tys., ale tę rozbieżność pomińmy.)

5. Praźródłem Śpiewaka jest, więc Datner. Bezpośrednim zaś źródłem jest wstęp do wymienionego „Zarysu krajobrazu” napisany przez Krzysztofa Persaka z IPN-u, przedtem wydawcę wraz z P. Machcewiczem krętackiej pseudomonografii „Wokół Jedwabnego” (omawiamy ją w naszej „Ksenofobii i wspólnocie” wydanej z Z. Musiałem, s. 233-240). Wątpliwy to zresztą historyk, skoro niemiecki kryptonim eksterminacji Żydów w GG „Aktion Reinhard” pisze stale błędnie „Reinhardt”. We wstępie Persaka (ss. 24, 26/7) czytamy: „idąc tropem Szymona Datnera historycy przyjmują zwykle, że próbę ucieczki z gett podjęło 10 procent Żydów. […] Podejmijmy próbę bilansu ‘brakujących’ Żydów dla obszaru [akcji Reinhard]. Liczba żydowskich mieszkańców wynosiła [tam] przed akcją […] łącznie około 1,6 mln. Domniemana liczba uciekinierów to, zatem mniej więcej 160 tys. osób. […] Liczbę ocalałych można szacować na nie więcej niż 30-40 tys. Oznaczałoby to, że liczba ofiar polowania na Żydów […] wynosiła, co najmniej 120 tys.”. Persak dodaje: „nie wiemy […] ilu mają na sumieniu Polacy”, ale jego zdaniem „nie wydaje się przesadne oszacowanie, że [były to] dziesiątki tysięcy”. Jak widać, Śpiewak przelicytował nawet Persaka, całe te 120 tys. przypisując ryczałtem Polakom i pod firmą ŻIH puszczając tę liczbę w świat. Złą wolę tu widać, ale nam chodzi, o co innego: o te 10%, na których całe to żydowskie oszczerstwo stoi.

6. U Śpiewaka są też jawne sprzeczności. Oświadcza np. na wstępie, że „żydokomuna to wielki krwawy mit”. Za chwilę zaś, pytany o powód tak licznej obecności polskich Żydów na kierowniczych stanowiskach w UB, tłumaczy: „bo byli bardziej oddani partii, a przecież UB potrzebował zaufanych”. Przyznaje tym sam, że żydowscy mordercy Polaków – ci Romkowscy i Fejginy, Kochany i Mietkowscy – to byli zaufani komuny. Zarzut „żydokomuny” tego właśnie dotyczył: że Żyd to zaufany komuny. Entuzjastyczny akces Żydów do komunizmu i ich wielki udział w jego zbrodniach nie jest mitem, lecz ponurym faktem, z którym nie potrafią sobie dziś radzić inaczej, niż kręcąc i kłamiąc.

7. Odesłania do Datnera są zawsze bezkrytyczne i niejasne. Nie cytuje się słów, jakimi ów procent wymieniał; ani nawet miejsca, gdzie u niego są. By tę sprawę wyjaśnić, spędziłem pół dnia w Bibliotece Narodowej i okazało się, co zawsze podejrzewałem: u Datnera tych „10 procent” nie ma. Sfingowano je później. Także Persak nie cytuje Datnera, tylko odsyła do pracy G. Berendta w tomie „Polska 1939-1945”, red. W. Materski i T. Szarota, 2009, s. 69. Tam się jednak Datnera też nie cytuje, tylko odsyła sumarycznie do jego pracy „Zbrodnie hitlerowskie na Żydach zbiegłych z gett”, w Biuletynie ŻIH za 1970 rok. Datner zaś pisze: „w jednej z prac liczbę ocalałych Żydów oszacowałem […] na ok. 100 000 osób. Równie orientacyjnie oceniamy, że co najmniej drugie tyle ofiar zostało wychwytanych przez organa okupacyjne i padło ofiarą zbrodni”, po czym odsyła do swojej książki „Las sprawiedliwych” 1968, ale bez strony. Ta niewielka książka Datnera (podtytuł: „Karta z dziejów ratownictwa Żydów w okupowanej Polsce”, KiW, ss. 117) jest źródłem ostatnim; a ściślej są nim słowa (s.5): „Częstokroć zastanawiały mnie okoliczności, dzięki którym dziesiątki tysięcy Żydów uniknęły zagłady. Liczbę ocalonych [w Polsce] trudno sprecyzować. Przypuszczam, że najbliższą prawdy jest liczba między 80 000 a 100 000 osób”. Jednak już dwie strony dalej (s.7) liczbę tę wydatnie zmniejsza: „przed zagładą i w czasie jej trwania nieustalona bliżej liczba Żydów, szacowana na dziesiątki tysięcy, szukała ratunku”. (Ocalonych nie mogło być chyba więcej niż tych, co ocalenia szukali.) Datner nie próbuje tu niczego oceniać procentowo, nie robi żadnych wyliczeń. Wypowiada luźne „przypuszczenie” i to wszystko. Z tego ogólnikowego i niezobowiązującego przypuszczenia zrobiono potem na kolanie konkretną i okrągłą liczbę „10 %”, nadzwyczaj poręczną propagandowo. Liczba ta jest czystym zmyśleniem, a branie jej za punkt wyjścia do jakichkolwiek wnioskowań czy dyskusji dyskwalifikuje je z góry metodologicznie. Prawdziwy historyk nie wychodzi od procentowych fikcji.

8. Czytając Datnera, trafiłem na informacje i wypowiedzi wskazujące w całkiem innym kierunku niż paszkwile Centrum. Warto je przypomnieć. W pracy „Zbrodnie …” Datner podaje oryginalny tekst rozporządzenia Hansa Franka z 5.X.1941 zabraniającego pomocy Żydom. Wielu o nim w Polsce słyszało, mało, kto je zna. Brzmiało tak:

„§ 4b: (1) Żydzi, którzy […] opuszczają wyznaczoną im dzielnicę, podlegają karze śmierci. Tej samej karze podlegają osoby, które takim Żydom świadomie dają kryjówkę.

(2) Pomocnicy podlegają tej samej karze jak sprawca, czyn usiłowany będzie karany jak czyn dokonany.”

W świetle tego rozporządzenia trzeba czytać, co Datner pisze o ówczesnych postawach duchowieństwa i polskiej wsi. O pierwszej: „Piękną kartę w dziele ratowania Żydów zapisało duchowieństwo katolickie, zarówno świeckie, jak i zakonne”. („Zbrodnie …” s. 133).

O drugiej: „Przeszło dwadzieścia lat temu, w 1945 r., autor niniejszej pracy pisał: ‘W województwie białostockim kilkuset Żydów, którzy uratowali się, zawdzięcza to przede wszystkim odwadze, ofiarności i miłosierdziu polskich chłopów) – „Las …”, s. 7 – i odsyła do swojej pracy „Walka i zagłada białostockiego getta” (Centralna Żydowska Komisja Historyczna, Łódź 1946, s. 23).

Podaje również ustaloną do wtedy listę nazwisk trzystu Polaków zamordowanych przez Niemców za pomoc Żydom. Szymon Datner (1902-1989) opisał, co widział i przeżył, bo niemiecką okupację przetrwał na tamtych terenach. W jego słowach coś chwyta nas za serce: polski Żyd mówi tu o Polakach ludzkim głosem, życzliwie. Tak już nawykliśmy, że z tamtej strony płynie ku nam jedynie fala oszczerstw i mowa nienawiści – jak chociażby w tych oskarżycielsko-szczujących tytułach „Złote żniwa”, „Polowanie na Żydów”, „Koniec niewinności” – iż głos Datnera dobiega do nas jakby z innego świata, z jakiejś dawno zatopionej Atlantydy. Zestawmy go, bowiem z głosem Centrum PAN. Na zakończenie cytowanego wywiadu ze Skibińską oburzony już dziennikarz mówi do niej: „[Gross] przedstawia Polaków, jako dzikie plemię antysemitów, współodpowiedzialne za Holokaust”. Na co ona: „Obawiam się, że muszę się z Grossem zgodzić”. A nowy dyrektor ŻIH skwapliwie jej basuje, choć był zięciem Datnera. Polska profesura milczy. Milczą zwłaszcza członkowie Polskiej Akademii Nauk, którzy in corpore własnymi nazwiskami poczynania tego pseudo-naukowego „Centrum PAN” firmują. Obojętność to czy strach? Nie oglądając się, więc na nich, trzymajmy się prostej zasady: bez własnego sprawdzenia nie wierzyć niczemu, co z tego „Centrum” wychodzi. A te „10%” i „120 tys.” włóżmy między bajki. Bogusław Wolniewicz

Ratuj się, kto może! Wali się „nasz wspólny europejski dom”. W publikacji pt. „Trzeci oręż globalizmu” (link) pozwoliłem sobie naszkicować metody działania (walki), jakie stosują obecnie nasi wrogowie w celu ostatecznej eksterminacji Narodu Polskiego. III RP nie jest oczywiście jedyną ofiarą agresji, niemniej ze względu na swe położenie geograficzne znajduje się ona w centrum uwagi jednego z głównych wykonawców tego projektu, jakim są Niemcy. Są oni niewątpliwie naszym wrogiem numer dwa. Dlaczego numer dwa? Bo numer jeden zarezerwowany jest dla wrogów całej ludzkości, jakimi są „finansiści”. Najbardziej spektakularnym przykładem ich możliwości jest następujący na naszych oczach upadek Stanów Zjednoczonych. Pomny reguł poprawności politycznej nigdy nie definiuję bardziej szczegółowo terminu „finansiści”. Wszyscy przecież wiemy, że są oni „naszymi starszymi braćmi w wierze”. Z tego choćby powodu nie ośmieliłbym się przybliżać czytelnikom ich charakterystyki. Mogę jednak pozwolić sobie na zacytowanie niekwestionowanego autorytetu świata zachodniego, jakim jest jeden z „ojców założycieli” Stanów Zjednoczonych Ameryki, Benjamin Franklin. Dla uniknięcia jakichkolwiek nieścisłości przedstawiam poniżej oryginalny fragment jego wypowiedzi z 1789 roku znajdujący się w Benjamin Franklin Institute w Filadelfii, oraz jego tłumaczenie.

„Panowie, mamy u nas przykrzejsze zagadnienie od zagadnienia rzymskiego: jest nim Żyd. W którym tylko kraju osiedlili się Żydzi, zniżyli jego poziom moralny, zburzyli jego standard kupiecki, szydzili z jego religii i podkopywali ją. Stworzyli państwo w państwie. Przez ponad 1700 lat uskarżali się na swój nieszczęsny los, mianowicie na to, że zostali wygnani ze swej ziemi, ale, proszę panów, gdyby cywilizowany świat oddał im dzisiaj z powrotem Palestynę, to natychmiast znaleźliby powód, żeby tam nie powrócić. Dlaczego? Ponieważ są wampirami, żyją z innych wampirów. Nie potrafią sami siebie utrzymać: muszą żyć z chrześcijan lub z innych narodów, którzy nie przynależą do ich rasy. Jeśli nie oddalą się oni z naszego kraju mocą naszej konstytucji, stanie się pewne, że w przeciągu mniej aniżeli 200 lat, przybędą do nas w takiej masie, że będą dominowali i opanują nasz kraj. Zmienią formę rządzenia, za którą my, Amerykanie, przelewaliśmy krew, oddawaliśmy życie i narażaliśmy na szwank naszą wolność, a nasi potomkowie będą pracowali, aby przysporzyć im majątku, gdy oni będą w swoich kantorach zacierali ręce. Przestrzegam was, panowie, że jeżeli na wszelkie czasy nie usuniecie Żydów z waszego kraju, dzieci i potomkowie wasi przeklinać was w grobie będą! Ideały Żydów nie są ideałami Amerykanów, i chociaż żyją oni wśród nas od pokoleń, ten lampart nie jest w stanie zmienić swojej skóry. Oni zagrażają naszym instytucjom, zatem powinni zostać wykluczeni stąd przez konstytucję”. Zasadniczym celem naszych władców jest przekształcenie Imperium Euroatlantyckiego (US & UE) w nową wieżę Babel, dzięki czemu osiągną oni nad nami totalną kontrolę, do której zawsze dążyli. Idea ta kłóci się z zamiarami Stwórcy, który zaplanował dla homo sapiens inną strukturę społeczną. Podstawowym elementem jej budowy jest rodzina będąca odpowiednikiem cegły w domu. Pojedyncze cegły łączy w charakterze zaprawy murarskiej pokrewieństwo poszczególnych grup ludzi tworzących naród. Pokrewieństwo to wyraża się wspólnym językiem, kulturą, historią, a nawet jednością cech fizycznych. Narody to odpowiedniki kondygnacji domu łączonych belkami nośnymi, których funkcję w Ludzkości stanowią korzenie cywilizacyjne i rasowe. Polacy funkcjonowali przez milenium w ramach cywilizacji rzymskiej. W okresie PRLu zostali siłą wtłoczeni w obszar bizantyjski, a obecnie w coś, co umownie nazywamy „europą”. Funkcjonowanie w obcym obszarze cywilizacyjnym nie może wyjść nikomu na dobre. Wynikiem tego eksperymentu jest pokraczny karzeł pod nazwą III RP. Różnorodne rasy i cywilizacje stanowią jakby poszczególne segmenty szeregowca. Jeśli więc ktoś zaczyna majstrować w tej konstrukcji, nie tylko wydłubując poszczególne cegły (demoralizacji rodziny), nie tylko wypłukując zaprawę w poszczególnych segmentach (wspólne wartości kulturowe), ale na dodatek zaczyna usuwać belki i ściany nośne (różnice miedzy narodami i rasami), musi on doprowadzić do zawalenia całego domu. Jak wiemy sztandarową ideą naszych władców jest stworzenie uniwersalnego społeczeństwa pozbawionego „uprzedzeń narodowych”, „barier kulturowych”, czy „podziałów rasowych”, czyli zupełnie nowej konstrukcji znanej w UE pod nazwą „naszego wspólnego europejskiego domu? Tylko naiwni głupcy wierzą, że ten dom stanowi cel sam w sobie. Zakładając nawet teoretycznie, że istnieje możliwość wprowadzenia w życie tego nowego projektu wieży Babel, jej budowa wymagałaby najpierw obrócenia w ruinę dotychczasowej konstrukcji. Jej konsekwentne niszczenie pod pozorem wdrażania wspomnianej powyżej idei, ma umożliwić możnym tego świata przejęcie nad nim totalnej kontroli. Ostatecznym zwycięzcom w tej grze ma zostać sam Książę Ciemności poprzez swe „finansjerskie nasienie”. Poszczególne narody Zachodu służą od wielu lat temu ostatecznemu celowi w bardziej lub mniej świadomy sposób. Dodatkowo każdy z nich w mniejszym lub większym stopniu stara się ugrać coś dla siebie. Ponieważ jednak nie da się w nieskończoność ignorować żelaznych zasad budownictwa, również sam Zachód znalazł się dziś w opłakanej sytuacji.

Mixed Britannia Przebywając niedawno na Wyspach Brytyjskich miałem sposobność obejrzenia kilku odcinków obyczajowego dokumentu wyprodukowanego przez BBC pod powyższym tytułem. Dotyczył on stosunków rasowych w Zjednoczonym Królestwie. Zwiastun tej produkcji pokazywał urywek nagrania filmowego z przed pół wieku, na którym to podekscytowana Angielka tłumaczy murzynom, że co prawda nie jest rasistką, ale pomimo to nie pozwoliłaby nigdy swym dzieciom na małżeństwa z nimi. Drugą część zwiastuna stanowią współczesne obrazy ślubnych zdjęć mieszanych rasowo par. Autorzy tego serialu z prawdziwą satysfakcją delektują się „postępem”, jaki dokonał się w brytyjskim społeczeństwie w tym zakresie. Postęp ten dokonał się istotnie w tej i w wszystkich innych dziedzinach życia Brytyjczyków i innych narodów Europy Zachodniej. Widoczne to jest gołym okiem. Władcy zafundowali im nie tylko wielorasowe społeczeństwa, ale również z dużą efektywnością wdrażają stopę życiową charakteryzującą kraje, z których przybyli ich kolorowi „rodacy”.

Fucked (Finis) Poloniae Podczas wspomnianego pobytu miałem też sposobność poznania kilku polsko-murzyńskich rodzin. Ponieważ dotychczas nie miałem okazji zetknąć się z tymi sferami, stanowiło to dla mnie ciekawe źródło informacji. Obserwując w dzień polskiej wigilii białe żony serwujące swym Murzyniątkom steki,a swym mężom Guinnessa usiłowałem wypatrzeć u nich choćby przelotny cień refleksji. Nie, nie, broń Boże nie myślałem o żadnych próbach wprowadzania ciemnogrodzkich zwyczajów rodem z jakiegoś tam kraju wschodu; nie! W końcu jesteśmy w Europie! Chciałem po prostu dopatrzeć się jakichś sentymentalnych odruchów związanych np. ze wspomnieniami z domu rodzinnego czy dzieciństwa. Niczego takiego nie udało mi się zaobserwować. Rodziny funkcjonowały z naturalną swobodą tak jakby od tysięcy lat przebywały w obcym dla nich brytyjskim środowisku. Przypuszczam, że z równą swobodą prowadziłyby żywot w afrykańskim buszu troszcząc się o swoje potomstwo zgromadzone przy pniu rodzinnym w dziupli baobabu. Według mej obserwacji istoty te pozbawione były ludzkich atrybutów. Kulturkampf prowadzony ze szczególną intensywnością w III RP wyługował z nich tą odrobinę człowieczeństwa, którą się na wstępie charakteryzowały. Uwaga ta odnosi się w zasadzie do większości polskojęzycznych samic wyhodowanych w III RP. W charakterze dygresji muszę podkreślić, że z całym rozmysłem użyłem w odniesieniu do nich słowa „samice”. Określenie „kobieta” zarezerwowane jest, bowiem w języku polskim jedynie dla samic z gatunku homo sapiens. Te rodem z III RP plasują się nieco z tyłu za wyższymi gatunkami zwierząt. Koty mają więcej przywiązania do domu rodzinnego niż one do swego pochodzenia, psy poczuwają się do większych więzi ze swoimi właścicielami, niż one do społeczeństwa, z którego wyszły. Przez ostatnie dwudziestolecie zostały one wytresowane przez wrogie Polsce „polskojęzyczne” media w bezmyślnej pogoni za obcym partnerem. Przy czym w większości nie kierują się one nawet wyrachowaniem, takowe, bowiem stanowi niską, ale jednak ludzką cechę. W związku, z czym tylko część z nich awansuje do pozycji „zachodniego nadczłowieka” łącząc się z rodowitymi mieszkańcami Zachodu. Wiele wiąże się z kolorowymi emigrantami i funkcjonuje na społecznym marginesie w slumsach tamtejszych metropolii. Część ląduje nawet w pustynnych lepiankach Bliskiego Wschodu w charakterze żywego inwentarza swych arabskich właścicieli. Stosunkowo skromne rezultaty tych „zagranicznych karier” nie zrażają ich jednak ani o jotę, a to z powodu całkowitej bezmyślności. Jak wielkie znaczenie przykładają nasi wrogowie do tego procesu biologicznej zagłady, świadczy ich osobiste zaangażowanie w ten projekt? Wizytując kilka miesięcy temu jedną z renomowanych krakowskich uczelni uczestniczyłem w wykładzie jednego z jej „profesorów” wywodzącego się z plemienia „naszych starszych braci”. Pomimo, że temat wykładu nie miał nic wspólnego z omawianym zagadnieniem, wykładowca ten wtłoczył weń długą dygresję zachęcającą studentki do intensyfikowania swych „międzynarodowych” wysiłków matrymonialnych. Zarówno media jak i społeczeństwo z wielką sympatią obserwuje te narastające procesy społeczne. Dla mieszkańców III RP stanowią one rodzaj legitymacji „prawdziwego europejczyka”. Administrująca III RP klika nie szczędzi też kosztów i wysiłków, jeżeli chodzi o „pomoc” dla tych samic. Przy okazji każdorazowych „turbulencji” w świecie arabskim (Irak, Liban, czy Libia) sprowadzane są one na koszt podatnika na „wczasy” do Polski. Polskie placówki dyplomatyczne w tym rejonie pełnią dla nich rolę klubów towarzyskich gdzie mogą spotykać się we własnym gronie. Przy tym znamiennym wydaje się fakt, że te same władze przez dwadzieścia lat nie znalazły środków na repatrijację Polaków ze wschodu. Widać z tego klarownie, że ich ukrytą intencją jest jedynie pozbywanie się jak największej Ich ilości z III RP. Specyficzne walory obywateli III RP, powodują, że również w tej sferze kraj nasz jest swoistym unikatem w całej unijnej menażerii. Podczas gdy wszystkie pozostałe przekształcają się w multi-etniczne, Polska zamienia się w jednopłciową. Niestety szanse przetrwania takiej społeczności są jeszcze mniejsze niż wielorasowej. Jak mogło do tego dojść, że katolicka potęga, szykowana przez naszych narodowych strategów na zbawcę europejskiego Chrześcijaństwa, osiągnęła obecny stan? Co dzieje się z naszymi duchownymi i świeckimi katolikami, których elementarnym obowiązkiem jest dbanie o kondycję moralną społeczeństwa? Spora grupa naszych purpuratów tak zaabsorbowana jest sprawowaniem swej posługi w sposób niedrażniący ich byłych oficerów prowadzących lub w zgodzie z wytycznymi lokalnych lóż masońskich, że nie ma już czasu na rozeznawanie prawdziwych potrzeb swej trzódki. Wielu uczonych teologów w pocie czoła tworzących naukowe opracowania traktujące o etycznej wymowie kawałka gumki na niewymownej części męskiego ciała nawet nie zauważyło, że w międzyczasie ich kraj zamienił się w unijny burdel, a jego samicze bydło rozbiegło się po „europie”. Świeccy aktywiści angażuję swe siły w udowadnianie po raz kolejny najoczywistszych oczywistości, takich jak ta, że Smoleńsk to nie był zwykły wypadek, lub w inne równie konstruktywne przedsięwzięcia i nie mają już czasu oraz energii na inne sprawy. Tym czasem z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że rok 2012 zapisze się w historii rozpadem „naszego wspólnego europejskiego domu”. Wdrażane z całą bezwzględnością programy „zaciskania pasa” nałożą się na wszystkie inne unijne kryzysy, jak wstrząsy termiczne powodując rozpad mocno już nadwyrężonej konstrukcji „domu”. Niepokoje społeczne demonstrujące ten trend rozszerzyły się już nawet na jedną z unijnych kolonii; Rumunię. Należy przypuszczać, że „nasz dom” pod nazwą III RP zamieni się niedługo w stertę gruzów. I być może jest to element pozytywny. Trudno będzie naszym patriotom udawać, że nic się nie dzieje. Będą zmuszeni do rozeznania i zaakceptowania rzeczywistości, jaką ona jest na prawdę. Będzie to niewielki krok w kierunku sanacji, ale bez niego się nie obędzie. Byłoby oczywiście lepiej gdybyśmy nie tracili cennego czasu i już teraz organizowali się na ewentualność tzw. big bang. Na razie jednak ratuj się, kto może! Zwłaszcza, że z naszym szczęściem to i w drewnianym kościele może nam cegłówka spaść na głowę! Ignacy Nowopolski

Gaz łupkowy w Polsce. Niestety bliżej nam do standardów Turkmenistanu niż Norwegii Warszawska prokuratura apelacyjna wystąpiła w zeszłym tygodniu z wnioskami o areszt dla sześciu osób spośród siedmiu zatrzymanych przez ABW w sprawie korupcji przy wydawaniu koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego. Wśród nich jest dyrektor departamentu geologii Ministerstwa Środowiska. Prokuratura postawiła zatrzymanym zarzuty dotyczące przyjmowania lub wręczania łapówek. Podobno to tylko wierzchołek góry lodowej. Latem zeszłego roku amerykańska Agencja ds. Energii (EIA) podała, że Polska ma 5,3 bln m sześć. możliwego do eksploatacji gazu łupkowego. Przy obecnym zużyciu, gazu wystarczyłoby, więc na ok. 300 lat. W 2009 r. firma Advanced Resources International oszacowała zasoby Polski na 3 bln metrów sześc., a Wood Mackenzie na 1,4 bln m sześć. Rząd Platformy Obywatelskiej stanął przed historyczną szansą uczynienia z Polski w perspektywie niedalekiej przyszłości państwo samowystarczalne energetycznie.Premier Donald Tusk zapowiadał we wrześniu 2011 r. podczas wizyty w Lubocinie:

Poprosiłem ministra Tomasza Arabskiego, aby z ekspertami z PGNiG, kanadyjskimi, norweskimi i z naszym działem analiz strategicznych przygotowali założenia przepisów prawa. Te inwestycje przyniosą konkretne pieniądze polskiemu państwu. (…) Przyjęliśmy te projekty, które są zbliżone do rozwiązań norweskich i trochę kanadyjskich. One pozwolą na kilku etapach w sposób ostrożny, bez przesady wyciągać także pieniądze dla państwa polskiego z tego opłacalnego, jak sądzimy dla wszystkich gazowego biznesu. (…) Fundusze pozyskane z gazu miałyby też zasilić specjalny fundusz, który w przyszłości miałby zabezpieczać, gwarantować bezpieczeństwo polskich emerytur, wspierać gminy i ochronę środowiska. Zgodnie z nowym prawem geologicznym i górniczym, które obowiązuje od 1 stycznia 2012 r., Skarb Państwa otrzyma od właściciela koncesji za każde 1000 m3 wydobytego gazu łupkowego 4,90 zł. Słownie: "cztery złote, dziewięćdziesiąt groszy". Rząd tłumaczy to tym, że inwestorzy wykładają duże pieniądze na poszukiwanie złóż, których wydobycie może okazać się nieopłacalne. A ponadto muszą dostarczyć całą technologię i ponoszą duże ryzyko. 19 września 2011 r. we Wrocławiu odbyła się międzynarodowa konferencja naukowa "Problem szczelinowania podczas wydobycia gazu łupkowego w Europie". To, co można było tam usłyszeć, stawia włosy na głowie. Według Teresy Adamskiej z "Centrum Zrównoważonego Rozwoju" Polska od dziesięcioleci dysponowała ogromną dokumentacją złóż gazu niekonwencjonalnego. Sęk w tym, że wyniki badań przeprowadzonych za czasów PRL, zostały "sprywatyzowane" i wywiezione za granicę. Następnie zachodnie koncerny za pomocą swoich polskich przedstawicieli otrzymywały od Ministerstwa Środowiska koncesję po niskich cenach według zasady, „kto pierwszy, ten lepszy". Okazuje się, że technologia szczelinowania również została opatentowana...w Polsce. A gdyby rząd odpowiednio wcześnie przygotował narodową strategię dotyczącą wydobycia gazu łupkowego, to polskie strategiczne spółki branży energetycznej mogłyby otrzymać większość koncesji poszukiwawczych a Skarb Państwa zarobił na tym ogromne pieniądze. A tak za półdarmo sprzedał koncesje firmom, które w każdej chwili mogą je odsprzedać Rosjanom zainteresowanym wykupem i konsolidacją ważnych firm branży energetycznej w pogrążonej w kryzysie UE. Dlatego - jak przekonuje pani Adamska - argument, że to Amerykanie są jedynie zdolni do tak wielkich inwestycji, to kłamstwo. Należałoby dodać - kłamstwo rządu, który przegapił dziejową szansę, a teraz mydli nam oczy pijarowskimi zagraniami. Starania nowego ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego, który zachęca energetyczne spółki z udziałem skarbu państwa do udziału w tym przedsięwzięciu wyglądają na musztardę po obiedzie. Większość koncesji nie jest już w polskich rękach. Co gorsza, coraz częściej słychać, że nie są nawet w amerykańskich rękach, lecz innego "sojuszniczego państwa", które nie jest bynajmniej zainteresowane naszym bezpieczeństwem energetycznym i jakimikolwiek zmianami geopolitycznymi w związku z rewolucją łupkową. Polecam obejrzenie całego wystąpienia. A kolegom dziennikarzom zajęcie się tą sprawą. Wygląda na to, że nieprawidłowości w handlu gazem ujawnione w filmie Witolda Gadowskiego i Przemysława Wojciechowskiego "Rosyjska mafia, polski rząd i gaz" to pikuś w porównaniu z tym, co może się dziać wokół gazu łupkowego w Polsce. Wygląda na to, że bliżej nam do standardów Turkmenistanu niż Norwegii:

Artur Bazak

„Codzienna” ujawnia! Najnowsza ekspertyza Przedstawiamy najważniejsze wnioski biegłych Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna z badań głosów w kokpicie Tu-154M, do których dotarła "Gazeta Polska Codziennie". Wynika z nich jednoznacznie, że na nagraniach z czarnych skrzynek nie ma głosu gen. Andrzeja Błasika. „Wyniki przeprowadzonych badań upoważniają do sformułowania następujących wniosków: (…)

- na podstawie porównawczych badań identyfikacyjnych wypowiedzi utrwalonych w dowodowym nagraniu względem przekazanego materiału porównawczego stwierdzono, że wypowiedzi oznaczone, jako:

D - z wysokim prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Arkadiusza Protasiuka,

2P - z wysokim prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Roberta Grzywnę,

N - z wysokim prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Artura Ziętka,

T - z wysokim prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Andrzeja Michalaka,

B - prawdopodobnie zostały wypowiedziane przez Barbarę Maciejczyk,

Z - prawdopodobnie zostały wypowiedziane przez Mariusza Kazanę,

J1 - z wysokim prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Rafała Kowaleczkę,

J2 - z najwyższym prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Artura Wosztyla,

J3 - z najwyższym prawdopodobieństwem zostały wypowiedziane przez Remigiusza Musia;

Poza dziewięcioma zidentyfikowanymi w badaniach porównawczych mówcami oraz ośmioma zidentyfikowanymi w obrębie nagrania kontrolerami ruchu lotniczego (Mińsk: WM1, WM2, WM3, Moskwa: WM0, Smoleńsk: WS1, WS2, WS3 i WS4) i wskazaniem wypowiedzi załóg sześciu samolotów (A141, A285, B1958, DC MHS, GC 516, T331) nie zdołano wyodrębnić w nagraniu dalszych grup wypowiedzi, które konstytuowałyby kolejne osoby; poszczególne wypowiedzi niezidentyfikowane w obrębie dowodowego nagrania nie stanowią wystarczającej podstawy do podjęcia względem ich mówców badań identyfikacyjnych; (…)”.

Komentarz posła PiS Antoniego Macierewicza: Ta ekspertyza oznacza, że fałszywe są dwie zasadnicze tezy z raportów MAK-u oraz komisji ministra Jerzego Millera: o presji wywieranej przez gen. Andrzeja Błasika na pilotów Tu-154M, po drugie o błędzie pilotów. Chodzi o rzekome odczytywanie z radiowysokościomierza, co bezpośrednio doprowadziło do katastrofy. Tymczasem - jak ustalili eksperci instytutu Sehna - kluczowe słowa, po których wydano komendę „odchodzimy”, zostały odczytane z wysokościomierza barycznego, który precyzyjnie podaje odległość od pasa lotniska, a nie od aktualnej rzeźby terenu. Oznacza to, że manewr odejścia został podjęty we właściwym momencie, a nie - jak czytamy w raporcie komisji Millera - dużo za późno. Dorota Kania

Pytał o Smoleńsk, musi odejść Nadzorujący smoleńskie śledztwo gen. Zbigniew Woźniak, zastępca naczelnego prokuratora wojskowego, odchodzi z prokuratury. To on uznał, że należy wykonać ekspertyzę w Instytucie Ekspertyz Sądowych im. prof. J. Sehna - ustaliła „Gazeta Polska Codziennie”. Ekspertyza Instytutu im. J. Sehna całkowicie zmienia dotychczasowe ustalenia i pokazuje fałszerstwa w raportach MAK-u i komisji Jerzego Millera.

- Wcześniej opierano się tylko na ekspertyzie kryminalistycznej biegłych z Komendy Głównej Policji. To prokurator Woźniak stwierdził, że musi być ekspertyza biegłych z Instytutu im. prof. J. Sehna - mówią nasi informatorzy.

- Sytuacja w prokuraturze wojskowej jest nie do zniesienia. Gen. Woźniak po prostu został zmuszony do odejścia. Zastanawiające jest to, że jego nazwisko pojawia się w aktach prokuratorskich w sprawie prokuratora Marka Pasionka. To może oznaczać, że prok. Woźniak, zastępca szefa NWP, był inwigilowany - dodają nasi rozmówcy. Chodzi o postępowanie dotyczące rzekomych przecieków do mediów informacji ze śledztwa smoleńskiego. Zdaniem naszych informatorów przecieki były wygodnym pretekstem do pozbycia się gen. Woźniaka z prokuratury wojskowej.

- Parulski nie znosi gen. Woźniaka od czasu wyborów prokuratora generalnego. Gen. Woźniak wystartował w nich, gdyż chciał odejść z prokuratury wojskowej. Jego zwierzchnikiem był szef NPW Krzysztof Parulski, który wówczas był pułkownikiem, a jego podwładny prok. Woźniak - generałem. Istotne jest także to, że generalskie szlify prok. Woźniak dostał od prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który jednocześnie nie dał „generała” Parulskiemu ze względu na jego przeszłość w czasach PRL-u - mówi nam jeden z prokuratorów. Informacje o odejściu zastępcy szefa NWP potwierdza rzecznik prasowy płk Zbigniew Rzepa.

- Pan gen. Woźniak nabył prawa emerytalne i z dniem 1 marca odchodzi w stan spoczynku - mówi nam płk Rzepa. Gen. Woźniak nadzorował śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej i chciał, aby sprawą zajął się prok. Marek Pasionek. Dzięki Woźniakowi do Polski trafiły stenogramy przesłuchań kontrolerów wieży smoleńskiej, dzięki niemu również podjęto badanie jednego z kluczowych dowodów - filmu „1'24” nagranego telefonem komórkowym w pierwszych minutach po katastrofie. Ekspertyza zamówiona przez gen. Woźniaka w ABW już 14 kwietnia 2010 r. wykazała, że film jest autentyczny i nie był montowany.

- Odejście gen. Woźniaka z prokuratury oznacza, że śledztwo smoleńskie będzie prowadzone pod dyktando gen. Krzysztofa Parulskiego. Nie wolno będzie się zwracać o pomoc do Amerykanów, bo „chcą skłócić Polaków”, więc za kontakty z nimi można usłyszeć zarzuty. Przykładem takiego stawiania sprawy jest prok. Marek Pasionek - mówi nam Antoni Macierewicz (PiS), szef zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską. Macierewicz dodaje, że gdyby nie ekspertyza filmu „1'24”, zamówiona przez gen. Woźniaka, jedynym dowodem filmowym z pierwszych chwil po katastrofie byłby materiał Sławomira Wiśniewskiego, który - jak się okazało - był przez autora zmontowany.

- Prok. Woźniak podważał wartość materiałów, które otrzymaliśmy od rosyjskiej prokuratury. Uważał, że Rosjanie przekazują nam niepełne akta, a to, co trafia do Polski, jest mało istotne - mówi nam osoba znająca szczegóły smoleńskiego śledztwa. Dorota Kania

Generała Błasika nie było w kokpicie - Nie dysponujemy opinią, która mówiłaby, że generał Błasik przebywał w kabinie pilotów – stwierdził pułkownik Ireneusz Szeląg podczas konferencji prasowej prokuratury wojskowej przedstawiającej ekspertyzę krakowskiego Instytutu Sehna.

- Nowe odczyty stenogramów nie zawierają słów przypisanych gen. Błasikowi - mówił płk Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

- Taśma z rejestratora Tu-154M jest w bardzo dobrym stanie, ale biegłym nie udało się rozszyfrować wszystkich zarejestrowanych głosów - stwierdził dodając, że są niezidentyfikowane wypowiedzi osób spoza załogi także w końcowej fazie lotu.

- Ekspertyza fonoskopijna przeprowadzona przez krakowski instytut nie przyniosła nowych hipotez, co do okoliczności katastrofy smoleńskiej - powiedział płk Szeląg. Płk Szeląg nie chciał odpowiedzieć na pytania, czy i komu biegli przypisali słowa, które MAK lub komisja Jerzego Millera przypisywała dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzejowi Błasikowi. Jak podkreślił, dziennikarze będą mogli sami to przeanalizować na podstawie stenogramów, które zostaną im udostępnione. Szef WPO dodał, że ocena, czy i kto podawał prawidłowe odczyty wysokościomierzy (wg komisji Millera był to gen. Błasik) będzie zależała od korelacji opinii fonoskopijnej i ekspertyzy, co do działania określonych urządzeń z samolotu. Prezentując opinię biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna z Krakowa, którzy badali rejestrator dźwiękowy płk Szeląg podkreślił, że biegli uznali, iż nagranie jest autentyczne - co ma "kardynalne" znaczenie dla prowadzących śledztwo. Według biegłych, nagranie zaczyna się o godzinie 8:02 (czasu polskiego), a kończy o godz. o 8:41 i trwa 38 min. Jak podkreślił płk Szeląg, precyzyjne ustalenie czasu katastrofy pomoże ekspertom skorelować zarejestrowane słowa z działaniami załogi i funkcjonowaniem sprzętów samolotu.

- Osłona rejestratora ma uszkodzenia mechaniczne, ale sam sprzęt jest w dobrym stanie, a stan taśmy uznano za bardzo dobry - powiedział szef WPO. Źródło: PAP

Likwidacja państwa wraca ze zdwojoną siłą

1. Tak się dziwnie składa, że wszystkie zmiany nazywane szumnie reformami, jakich dokonuje rząd, podporządkowane mu instytucje czy przymuszone do nich samorządy, oznaczają ni mniej ni więcej tylko wycofywanie się państwa z kolejnych obszarów świadczenia usług i zostawianie obywateli na pastwę losu. Dokonuje się tego wszystkiego bez specjalnego rozgłosu, tylko samorządy gminne, powiatowe albo społeczności lokalne, które próbują się tym decyzjom przeciwstawić, protestują, ale najczęściej bez żadnego pozytywnego efektu. Wszystkie te posunięcia są uzasadniane koniecznością oszczędzania w związku z kryzysem i coraz większymi problemami ze stanem finansów publicznych, chociaż jednocześnie w administracji centralnej zatrudnia się kolejne tysiące urzędników, Prezydent Komorowski zażyczył sobie powiększenia swojego budżetu na 2012 rok o kilkanaście procent i dopiero na posiedzeniu sejmowej komisji finansów publicznych dokonano pewnych redukcji jego wydatków. Podobnie Premier w ciągu poprzedniej kadencji latając tylko na weekendy do domu w Sopocie, wydał ponad 6 mln zł, a nowej nic pod tym względem się nie zmieniło.

2. Jednak na czas kampanii wyborczej te wszystkie działania likwidacyjne nazywane reformami zostały zawieszone (np. posterunków policji, placówek poczty polskiej) teraz po wyborach wróciły ze zdwojoną siłą. Sobotnia Rzeczpospolita alarmuje, że do tej pory samorządy zgłosiły zamiar likwidacji ponad 800 szkół, przy czym ostatecznie tych likwidacji będzie zapewne jeszcze więcej, bo uchwały intencyjne w tej sprawie rady gmin czy powiatów powinny podjąć do końca lutego. Teraz te działania likwidacyjne nie dotyczą już tylko małych szkół podstawowych na wsi, ale także gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych w miastach. Ta ogromna fala likwidacyjna ma oczywiście związek z niżem demograficznym, który trafił już nie tylko do szkół podstawowych, ale i do gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych, przede wszystkim jednak jest spowodowana brakiem wzrostu subwencji oświatowej przekazywanej samorządom. A rosną przecież koszty funkcjonowania szkół, a w szczególności w ciągu ostatnich 3 lat rząd zdecydował się ogłaszać podwyżki płac dla nauczycieli, które zrealizować miały właśnie samorządy. Taka skala likwidacji szkół nie oznacza wprawdzie, że dzieci i młodzież nie będą mogli realizować obowiązku szkolnego (zostaną przeniesieni do innych szkół), ale w wielu miejscowościach znikną ostatnie placówki nie tylko edukacyjne, ale także kultury i integracji społeczności wiejskich. A przecież w kampanii wyborczej Premier Tusk ogłosił program budowania świetlików (analogia do orlików), które miały właśnie być miejscami integracji społeczności lokalnych a także prowadzenia działalności kulturalnej i edukacyjnej.

3. Zupełnie po cichu Minister Sprawiedliwości Jarosław Gowin rozpoczął proces likwidacji małych sądów rejonowych. Ma ich zniknąć aż 122, choć dociśnięci pytaniami na komisji finansów publicznych przedstawiciele tego resoru twierdzili, że nie przewidują z tego tytułu żadnych oszczędności. Samorządy są oburzone, często, bowiem na powstanie tych placówek sądowych oddawały własne nieruchomości i współfinansowały ich remonty, teraz okazuje, że ich mieszkańcy będą musieli pokonywać dziesiątki kilometrów, żeby skorzystać z usług tych sądów. Ba samorządowcy podejrzewają, że w ten sposób rozpoczął się proces selekcji powiatów na te, które maja przetrwać i te, które w przyszłości będą likwidowane (cechą charakterystyczną powiatu było istnienie na jego terytorium między innymi sądu rejonowego).

4. Zapewne w najbliższym czasie odmrożone zostaną działania likwidacyjne posterunków policji, jednostek Poczty Polskiej, instytucji skarbowych, czy podmiotów zajmujących się dystrybucją energii. Przyjmowałem już powiem delegacje pracowników w swoim biurze poselskim w Radomiu właśnie z tych instytucji. We wszystkich przypadkach weszli oni nieoficjalnie w posiadanie informacji o takich zamiarach. Po wygranych wyborach rządząca koalicja PO-PSL może przecież wszystko, nawet likwidować państwo. Zbigniew Kuźmiuk

Skandal w prokuraturze Na konferencję prasową w prokuraturze nie zostali wpuszczeni członkowie rodzin oraz pełnomocnicy rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Jak wyjaśnia portalowi Stefczyk.info mecenas Stefan Hambura, adwokaci nie zostali wpuszczeni, ponieważ nie są przedstawicielami prasy. Dowiedziałem się, że nie mogą wejść, ponieważ to jest konferencja prasowa, a ja nie jestem dziennikarzem – tłumaczy Hambura. Pełnomocnik pytany, jak ocenia tę decyzję, przyznaje, że jest zaskoczony. To jest kuriozalna sytuacja. Czy prokuratura ma coś do ukrycia, czy boi się trudnych pytań pełnomocników? – zastanawia się mecenas. W jego ocenie takie zachowanie prokuratury nie mieści się w standardach państwa prawa. To jest niedopuszczalne zachowania w państwie prawa i demokracji. Całe postępowanie wygląda, jakby prokuratura się bała nas i chciała coś ukryć – tłumaczy mecenas. Zaznacza, że pełnomocnicy rodzin, żeby dowiedzieć się, co prokuratura ma do powiedzenia, muszą oglądać transmisję w telewizji. Saż

O CO CHODZI? Mec. Hambura - pełnomocnik rodzin ofiar 10/04 - nie został wpuszczony na konferencję prokuratury! Jak nas poinformował mec. Stefan Hambura - pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej (rodziny Anny Walentynowicz i Stefana Melaka) - Biuro Ochrony Rządu nie wpuściło go na konferencję prasową prokuratorów wojskowych, poświęconą najnowszym ustaleniom w sprawie katastrofy smoleńskiego. Chodzi m. in. o głośną sprawę dotyczącą gen. Błasika. Opracowywana w Krakowie od lata 2010 r. ekspertyza jest jednym z ważniejszych dowodów w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej. Konferencja została przeniesiona do siedziby głównej Prokuratora Generalnego. Oficerowie BOR powołali się na decyzję rzecznika Prokuratury Generalnej, który miał zdecydować o niewpuszczeniu mecenasa Hambury. To dyskryminacja. Dlaczego nie mogę być w miejscu, w którym zostaną przedstawione tak ważne informacje dla sprawy, którą się zajmuję? - pyta retorycznie mec. Hambura.

Konferencja rozpoczyna się o godz. 12. Mamy nadzieję, że prokuratura zmieni decyzję. Zwłaszcza, że mec. Hambura często zabiera głos w sprawie śledztwa smoleńskiego także publicystycznie - reprezentuje, więc, tak jak zawodowi dziennikarze, również opinię publiczną. Na salę nie zostali wpuszczeni także inni pełnomocnicy i przedstawiciele rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej zespół wPolityce.pl

Ja jak katarynka. Nakręcona.Przyczyną, że w lecznictwie jest źle, nie jest to, że „Służba Zdrowia” źle działa. Przyczyną jest to, że ona w ogóle istnieje. Mamy znów problemy w „Służbie Zdrowia”. Tym razem: z refundacją leków. Problemy przezwyciężymy – ale na pewno pojawią się nowe.... Czy to, dlatego, że źle działa NFZ? Że źle działa MZiOS? Nieprawda. Działają zupełnie dobrze. Czy mogłyby działać lepiej? Mogłyby. Wtedy zrobiłoby się jeszcze gorzej.

Przyczyną, że w lecznictwie jest źle, nie jest to, że „Służba Zdrowia” źle działa. Przyczyną jest to, że ona w ogóle istnieje. Popatrzmy na weterynarię. Tam nie ma długich kolejek, czekania pół roku na wizytę. Lekarstwa – nierefundowane – kosztują trzy razy taniej, niż państwowe refundowane. Badanie USG, robione tym samym aparatem, kosztuje dwa razy mniej. Nie istnieje korupcja... Bo nie istnieje Ministerstwo Zdrowia Psów ani Kasa Chorych Kotów. Nie trzeba opłacać gangu wiecznie głodnych urzędasów, którzy – na wszelki wypadek – śrubują normy bezpieczeństwa i (na nasz koszt!) kontrolują wszystko... a nas kosztuje to potworne pieniądze. Ja tylko bardzo proszę – w imieniu Shadow, Balbiny, Belli, Rysi, Szarotki, Xary i Grimma - by JE Bartosz Arłukowicz nie zeszedł przypadkiem na psy. Bo jeśli „Rząd” zajmie się psami i kotami – czyli dla ich dobra wyda kilka światłych rozporządzeń - to na wizytę u weterynarza trzeba będzie czekać kwartał. JKM

Upajani bezprawiem Prohibicja – w skali całych Stanów – trwała niespełna 14 lat. Spowodowała jednak przerażające straty – przede wszystkim: zdemoralizowała praworządne do tej pory społeczeństwo. Amerykanie – raz nauczywszy się obchodzić prawo – robią to... 16 stycznia 1919 wprowadzono w Stanach Zjednoczonych prohibicję. Cytuję:

http://www.polityka.pl/historia/1507904,1,historia-prohibicji.read

„Okres prohibicji – jak w złośliwej karykaturze – ukazuje wszystkie wady nieprzemyślanej regulacji prawnej. Najpierw ulgi i wyjątki prowadzące do łatwego obchodzenia prawa. Lekarze, dentyści i weterynarze też uzyskali zwolnienie od poprawki w ramach leczniczych praktyk. (…) 15 tys. lekarzy już w pierwszym półroczu obowiązywania poprawki ruszyło po odpowiednie pozwolenia i recepty. Bo owszem, recepty były rządowymi drukami ścisłego zarachowania, ale natychmiast pojawiły się w obrocie po 3–4 dol. za sztukę, kolejną taką kwotę trzeba było zapłacić za podpis lekarza pod receptą. W owych drogeriach półki uginały się od medycznego alkoholu. I co za zbieg okoliczności: lawinowy wzrost liczby wypisywanych recept na początku prohibicji zbiegł się ze szczęśliwym odkryciem w medycynie, iż alkohol pomyślnie leczy aż 27 rozmaitych chorób, w tym astmę, dyspepsję, cukrzycę, raka...„. W końcu Amerykanie stuknęli się w główki. Wprawdzie zwolennicy prohibicji nadal istnieli „Zwyciężył jednak pogląd, że zniesienie zakazu przegoni i Wielki Kryzys, i złe moce: gangi i bimbrownictwo, a przyniesie skarbowi państwa dodatkowe dochody. Prohibicja – w skali całych Stanów – trwała niespełna 14 lat" Spowodowała jednak przerażające straty – przede wszystkim: zdemoralizowała praworządne do tej pory społeczeństwo. Amerykanie – raz nauczywszy się obchodzić prawo – robią to do tej pory na ogromna skalę. I nie chodzi o gangsterów – chodzi o zwykłych, bogobojnych, szarych ludzi. Chodzi o to, że po raz pierwszy obchodzenie prawa stało się normą, stało się czynnościa powszechnie aprobowaną i szanowaną.

Dziś na moim portalu: http://korwin-mikke.pl/hrbgsbg543/articles/edit/53281

czytam: „W artykule opublikowanym w czasopiśmie "Medical Journal of Australia" dr Antoni Webber wskazał istniejące w systemie Medicare metody, za pomocą, których nieuczciwi lekarze zawyżają swoje dochody kosztem podatników. Rocznie z państwowego systemu ochrony zdrowia "wycieka" zdaniem eksperta 2-3 mld AU$. Dr Webber napisał, że system, oparty na wzajemnym zaufaniu, jest "usiany" zachęcającymi do nieuczciwości lukami, a lekarze znaleźli nawet sposoby dotowania zabiegów chirurgii kosmetycznej.” Ten nieludzki, sprowadzający lekarza do roli dra Mengele, a człowieka do roli obiektu, którym lekarz musi się opiekować – i który musi zgodzić się na tę opiekę - system „służby zdrowia” istnieje już nie 14 – lecz 90 lat. Moralna degrengolada, do której doprowadził całe narody – ba: cały kontynent europejski, obie Ameryki i – jak widać – Australię, jest przerażająca. Nacinanie NFZ jest sportem narodowym - uprawianym zarówno przez lekarzy - i przez biedaków załatwiających pobyt w szpitalu, bo to jest taniej, niż karmić dziadka w domu. To wszystko jest powszechnie aprobowane. Oczywiście: sa i inne źródła demoralizacji: prohibicja narkotykowa, czy. inny kretyński wynalazek socjalistów: podatek dochodowy... Po obaleniu tego systemu miną dwa pokolenia, zanim ludzie znów zaczną szanować Prawo. Oczywiście: jest też możliwe, że systemu nie obalimy – i nie minie jedno pokolenie, a nauczymy się tu w Europie szanować Prawo. Konkretnie: szariat. JKM

"Pragmatycy" kontra niezłomni (1) Stosunek do kraju stał się na emigracji przedmiotem zażartych polemik i w konsekwencji jedną z przyczyn podziału na niezłomny Londyn oraz „pragmatyczny” Paryż. „Zadaniem emigracji – pisał Ryszard Wraga – jest dokonanie tego wszystkiego, co dla przedłużenia idei polskiej państwowości, polskiej suwerenności politycznej, polskiej niezależności duchowej, polskiej myśli politycznej i społecznej – jest potrzebne, a czego dokonać nie będzie mogło społeczeństwo w Kraju”. Funkcją emigracji było, więc prowadzenie polityki ”w imieniu” okupowanego kraju, niemogącego decydować o wyborze formy rządów. Emigracja miała, więc niejako wyręczać politycznie kraj, a pełnić zarazem rolę służebną, miała być „oddziałem wydzielonym przez naród do spełnienia zadań specjalnych niemożliwych do wykonania w kraju”. Jan Bielatowicz w dramatycznym artykule oskarżał takich polskich pisarzy, jak: Nałkowska, Gałczyński, Iwaszkiewicz o świadomą współpracę z komunistycznym reżimem. Poprzez pisanie powieści zgodnie z partyjnymi zaleceniami ułatwiali komunistom podporządkowanie społeczeństwa i sprawowanie władzy. Bielatowicz uważał, iż rolą pisarzy było bycie wychowawcami narodu a nie narzędziem w rękach komunistycznych oprawców. Wymienieni przez niego zdrajcy porzucili swój etos, przechodząc na służbę okupanta. Jego krytyka krajowej rzeczywistości uzasadniała rolę emigrantów w kierowaniu polską kulturą i nauką. Autor zdecydowanie twierdził, iż polskie środowiska na Zachodzie stały się jedyną nadzieją na przetrwanie i kontynuację polskiej tradycji. Skoro kraj pogrążył się w „barbarzyństwie ze wschodu”, celem emigracji była misja podtrzymania rozwoju nauki i kultury polskiej oraz stworzenia prawdziwego wzorca dla Polaków w kraju. „Chodzi o to, - dowodził Bielatowicz – by nie przedstawiać się wszystkiemu, co się dzieje w Kraju, lecz przeciwnie oprzeć się szeroko o jego twórczość kulturalną, śledzić pilnie, spokojnie oceniać nawet jej błędy, uwikłania i bezdroża i podnieść tak wysoko światłość na wygnaniu, aby mogło oświecić drogi w Polsce”. W myśl opinii Bielatowicza emigrant miał być człowiekiem odważnym, w pełni świadomym swej decyzji, przygotowanym na ciosy i mający perspektywę ciężkiej i mozolnej pracy dla dobra kraju. „Emigracja to nie ucieczka – wskazywał – ale podjęcie wyzwania do walki, umiejętność przeciwstawiania własnych ideałów i konkretnych osiągnięć tym, które się zwalcza”. W ślad za Bielatowiczem poszli przedstawiciele Związku Pisarzy na Obczyźnie zakazują w 1947 roku kolportażu pism emigracyjnych w Polsce. „W Polsce opanowanej przez Sowiety – napisano w uchwale – i rządzonej przez władze narzucone z Moskwy nie istnieje wolność myśli i słowa. Ruch wydawniczy jest kierowany lub nadzorowany przez te władze, które popierają to, co im służy, a tępią wszystko inne. (…) Uważając, przeto za niegodne z sumieniem narodowym i powołaniem pisarskim ogłaszanie w pismach kierowanych i nadzorowanych przez władze narzucone, utworów swoich, dawnych i nowych”. Postanowienie o dobrowolnej nieobecności w kraju pisarze uważali za wyraz i formę walki, informując zarazem, że „nie zaniedbają żadnego wysiłku”, by być słyszanymi nad Wisłą. Decyzja Związku wzbudziła liczne protesty. Herling-Grudziński wskazywał, iż „pisarze polscy zostali na emigracji, żeby za granicami Polski pisać to, czego w Polsce pisać nie wolno. Właściwy sens ich decyzji jest może w tej chwili dla kraju nieczytelny i mało przejrzysty, ale przyjdzie czas, gdy ukaże się w całej pełni. Już teraz natomiast powinni do kraju pisać to, co jeszcze ciągle pisać w nim wolno. Powinni to uczynić w imię zachowania ostatniej więzi kulturalnej łączącej ich z krajem i dla dobra literatury polskiej, która wyszła z tej wojny tak strasznie okaleczona i zubożona”. Z kolei Stefania Zahorska, broniąc uchwały wskazywała, iż powinnością pisarzy poza Polską było dawanie świadectwa „różnicy między słowem wolnym a słowem kontrolowanym”. Druk w kraju przekreślać miał wobec tego znaczenie owej postawy. Hermina Naglerowa natomiast podkreślała, iż „jesteśmy pisarzami bez czytelników, ale tak trzeba. To nie jest wieczne”. Andrzej Bobkowski uważał tę decyzję związku pisarzy za pochopną, podjętą z obawy przed zamieszczeniem w artykułach wydawanych w Polsce opinii fałszywych i niezgodnych z misją emigracji, a także pokusą wysokich honorariów w prasie komunistycznej. Równocześnie dowodził, iż większe korzyści przyniosłoby kontrolowanie pism krajowych i piszących w nich członków Związku, a „gdyby sobie ktoś zanadto popuszczał, to wtedy zwrócić mu uwagę”. Sam jednak dezawuował swoją propozycję, twierdząc, iż „kto zechce przejść – przejdzie”. Wbrew zdecydowanej opinii emigracji, iż dyskusja z krajem nie jest potrzebna, był orędownikiem ostrożnej współpracy z krajowymi pisarzami. „Żadnej polemiki z prasą krajową – zastanawiał się w liście do Giedroycia – żadnej chęci dyskusji – jakby w ogóle nie było w Polsce ciekawej prasy krajowej zręcznych argumentów itd. Po cholerę my tu na emigracji mamy wobec tego wolność prasy? W imię, jakiej ideologii tu siedzimy? Jakie nadzieje wiążemy z emigracją?”. Odpowiedzi na jego wątpliwości udzielił Tymon Terlecki w artykule „Emigracja i Kraj”, opublikowanym przez „Kulturę”, którego istotą było zrozumienie istoty działania emigracji, gdyż „włączając ją do szeregu myśleliśmy o emigracji naszego czasu gotowymi wzorcami, przyjmowaliśmy działanie pewnych automatyzmów. W rzeczywistości sprawa wyglądała odmiennie”. Terlecki opowiadał się za podjęciem współpracy emigracji z krajem, gdyż odcinając się od kraju emigracja niczego by nie zyskała, a wręcz przeciwnie – utraciłaby własną tożsamość. Według autora, emigranci powinni działać praktycznie i racjonalnie, bez zbędnych emocji. Najbardziej niepożądanymi uczuciami były: tragizm i nostalgia. Terlecki wskazywał na podstawowe różnice między Wielka Emigracja z XIX wieku a współczesną jej odmianą. Emigracja powojenna nie wyszła, w przeciwieństwie do pozostałych, bezpośrednio z kraju, ale pozostawała poza nim. Po klęsce wojny polsko-niemieckiej w 1939 roku żołnierze, którzy znaleźli się poza granicami Polski, nie czuli się jeszcze emigrantami. Byli przekonani, że wszędzie mogą walczyć o wolna Polskę. Sytuacja zmieniła się dopiero po zakończeniu II wojny światowej, która uczyniła z nich emigrantów, niemalże bez ich woli, gdyż w okupowanym przez Sowietów kraju zostali uznani za zdrajców. Z tego też powodu emigracja winna szukać możliwości nawiązania kontaktu ze społeczeństwem w kraju, które żądne jest uzyskania prawdziwej wiedzy o świecie. Jest wielce charakterystyczne, iż Terlecki jeszcze w 1946 roku w artykule „Emigracja walki”, opublikowanym na łamach londyńskich „Wiadomości” pojmował emigrację, jako swego rodzaju zakon, spoisty „solidarnością wyznawców”, „umiejący patrzeć w przeszłość narodu, ofiarny, broniący wartości idealnych”, walczący o lepszy i „naprawdę polski porządek w ojczyźnie”. „Nie wolno nam ulec przezywanej przez kraj psychozie nowego pozytywizmu. – ostrzegał - Emigracja jest z istoty swej antypozytywistyczną, jest – niech padnie to nadużyte, zszargane i jakże mało ścisłe słowa – romantyczna, idealistyczna. Emigracja sięga poza istniejącą rzeczywistość, aspiruje do rzeczywistości innej. Jest taka – buntownicza i nieprzekupna. Albo jej w ogóle nie ma”. Kwestię tę rozwinął Aleksander Korczyński w artykule „Być albo nie być”, uznając, iż to nie kraj był uzależniony od emigracji, ale emigracja od kraju. Do kraju się tęskniło, kraj walczył, kraj cierpiał – w ten sposób na emigracji powstał swoisty „kompleks Kraju”. Jednocześnie Korczyński podkreślał szybką odbudowę Polski, która była niewątpliwą zasługą Polaków, mimo iż odbywała się pod auspicjami władz komunistycznych. W tej sytuacji społeczeństwo w kraju nie pragnęło nawiązywać za wszelką cenę relacji z emigracją, gdyż żyło własnym życie. Szokujące było, iż autor „Kultury” zupełnie pomijał olbrzymią skalę represji komunistycznych wobec Polaków oraz wszechobecną propagandę komunistycznych mediów. Z ironią opisywał zachowanie większości emigrantów: „A my cóż? A my zasłuchani w echa zeń płynące, chwytający rzeczywisty głos „wielkiego niemowy”, aby li tylko jak głośnik wolnemu światu powtórzyć. Uwikłani beznadziejnie w ten kompleks, omamieni słowem - legendą, słowem – mitem, nie chcemy uwierzyć w rzeczywistość bolesną, tragiczną, kryjącą w sobie oznaki rozkładu, jeżeli nawet nie rysy, grożące zagładą narodowego bytu”. Wydaje się, iż celem tych publikacji „Kultury” było podkreślenie, iż emigracja powinna służyć Polsce nad Wisłą, a nie traktować go z podejrzliwością. Emigracja nie powinna budować nowej Polski nad Tamizą lub Sekwaną, a jedynie stworzyć jej namiastkę, w celu utrzymania ciągłości tradycji i kultury oraz walki ze niewoleniem w ojczyźnie. Stawiano też pytanie – co było celem nadrzędnym – działalność emigracji dla istnienia emigracji, czy też praca emigracji nade wszystko dla kraju? Jeśli emigracja miała stać się głosem Polaków w wolnym świecie, musiała doskonale orientować się w rzeczywistej sytuacji społecznej i politycznej kraju. Z drugiej strony znaczna część emigracyjnej inteligencji przyjęła postawę określaną mianem niezłomności lub nieprzejednania. Jej fundament stanowił zespół czynników, wśród których dominującą rolę odgrywała zdecydowana negacja powojennego kształtu Polski, a antykomunizm oraz tradycjonalizm i afirmacja wartości patriotycznych, katolicyzm i determinacja w obronie narodowej tożsamości. Wszystkie najważniejsze komponenty niezłomności zarówno polityczne, jak i te natury moralnej, były wywodzone ze sposobu postrzegania i oceny nieodległej przeszłości identyfikowanej z pełną i bezwzględną niepodległością Polski. Cdn.Godziemba's blog

Arytmetyka ojca Rydzyka Dziwne rzeczy się dzieją. Powiedziałbym nawet: cuda. Bo chodzi o osobę zakonną. Konkretnie: redemptorystę. Otóż do tej pory zawsze słyszałem, że o.Rydzyk jest harpagonem, wyciskającym ze słuchaczy Radio „Maryja” i oglądaczy TV „TRWAM” niestworzone sumy pieniędzy. Że buduje potężne Imperium medialne – i nie tylko. I jeszcze będzie miał dochody z piekielnych czeluści – konkretnie: z cieplej wody zalegającej pod Toruniem. Przy okazji o. Tadeusz ochłodzi trochę Ziemię, wypuszczając to ciepło w Kosmos – więc postępowcy powinni o.Tadeusza ozłocić! Tymczasem Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie dała TV „TRWAM” miejsca na platformie cyfrowej – bo, jak orzekła, jest to stacja biedna, nie posiadająca gwarancyj finansowych. Ja szczerze się przyznam: w życiu nie widziałem produkcji TV „TRWAM” - bo zresztą w ogóle rzadko oglądam TV. Ale słyszałem, że ma całkiem spore grono widzów. Wygląda, więc na to, że Ojca Dyrektora w Warszawie po prostu nie lubią. I za bogaty – i za biedny. KRRiTV dodała jeszcze cynicznie, że o.Tadeusz może się odwołać, oczywiście – ale nic to nie da, bo wszystkie miejsca już rozdane, więc nie będzie można nikomu ich odebrać!! Na takie dictum ja bym się wściekł. Chyba pora rzucić na KRRiTV jakieś stosowne przekleństwo? Ale, proszę KRRiTv: o odwoływanych przetargach – słyszałem... JKM

Gdzie jest don Corleone? Ponieważ „cała Polska” aż huczy od komentarzy na temat przyczyn niedoszłego samobójstwa pana pułkownika Przybyła, co to chciał popełnić samobójstwo, ale drgnęła mu ręka i tylko się zadrasnął - ja również powinienem wtrącić swoje trzy grosze - bo jakże by inaczej? Powiem tylko tyle, że - po pierwsze - wyjaśnienia wymagałaby kwestia, czy pan pułkownik Przybył nie potrafi strzelać, czy też przeciwnie - potrafi i to bardzo precyzyjnie - tak, żeby nic złego sobie nie zrobić, a żeby krwi, a zatem - i efektu medialnego było co niemiara. Po drugie - a właściwie po pierwsze - mamy wojnę na górze i to nie między jakimiś głupimi cywilami w rodzaju byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, czy różnych redaktorów, tylko między generałami wojska i bezpieki, co siłą rzeczy musi wyglądać bardziej serio. Jak powiadają wymowni Francuzi - a la guerre, comme a la guerre, co się wykłada, że na wojnie - jak to na wojnie - straty muszą być. Toteż odkąd katowicka prokuratura kazała zatrzymać „generała Gromosława Cz.” - trup ściele się gęsto, chociaż oczywiście nie w sensie dosłownym, gdzieżby znowu - ale w postaci coraz to nowych zatrzymań pod korupcyjnymi zarzutami - i to gdzie? W Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, czy Ministerstwie Środowiska - ale tylko patrzeć, jak surowa ręka sprawiedliwości ludowej dosięgnie i Ministerstwa Obrony. Jakże inaczej - skoro niedoszły nieboszczyk pułkownik Przybył expressis verbis powiedział, że nasze dzielne wojsko, nasza zwycięska armia („armia nasza jest zwycięska, buffalo Bill, buffalo, alfons jest to...” no, mniejsza z tym) w gruncie rzeczy stanowi żerowisko dla zorganizowanej przestępczości. Jeśli to prawda - a jakże może być inaczej, skoro pan pułkownik Przybył prawdziwość swoich słów przypieczętował krwią własną? - to warto jego informacje rozebrać z uwagą. Wojsko, nawet takie, jak nasza niezwyciężona armia, stanowi strukturę raczej trudno przenikliwą dla rozmaitych głupich cywilów. W struktury wojska łatwiej przeniknąć zorganizowanej przestępczości złożonej, a przynajmniej - zdalnie kierowanej przez wojskowych, to chyba jasne? Ale jakich wojskowych? Przecież nie kaprali, czy sierżantów - bo ci mogą co najwyżej zawłaszczać sobie jakieś nadwyżki z magazynu mundurowego - a nawet nie poruczników, czy kapitanów - ale tuzów znacznie wyższej rangi. Zatem pan pułkownik Przybył mówiąc to, co powiedział, dał do zrozumienia, że źle się dzieje w naszej niezwyciężonej armii, ponieważ psuje się ona od głowy! Ładny interes! Bo przecież na tym nie koniec, że od głowy. Głowa, to jedna rzecz, a druga - że nasza niezwyciężona armia, jak zresztą każda inna, przez cały czas, to znaczy - przez 24 godziny na dobę pozostaje pod ochroną kontrwywiadowczą! Jakże w takich warunkach nasza niezwyciężona armia mogła stać się żerowiskiem dla zorganizowanej przestępczości? Skoro pan pułkownik Przybył mówił dziennikarzom o tym, jako o rzeczy w wojsku zwyczajnej, to raczej niepodobieństwem jest, by te rewelacje nie były znane „ochronie kontrwywiadowczej” tym bardziej, że przecież nasza niezwyciężona armia nie stała się tym żerowiskiem z dnia na dzień! Takie rzeczy organizuje się całymi latami, zatem nasza niezwyciężona armia musiała stać się żerowiskiem dla zorganizowanej przestępczości jeszcze w czasach, kiedy istniały Wojskowe Służby Informacyjne pod dowództwem generała Marka Dukaczewskiego. Teraz, jak wiadomo, już ich „nie ma” - ale nawet pomijają fakt, iż ta oficjalna nieobecność stanowi tylko wyższą formę obecności - bo w przeciwnym razie któżby co rano nakręcał naszych Umiłowanych Przywódców i media, żeby śpiewały z właściwego klucza - niepodobna nie zauważyć, że WSI coś tam o tej zorganizowanej przestępczości w wojsku musiały wiedzieć. I co? I nic? To byłaby ważna informacja, poszlaka wskazująca, iż te wszystkie struktury nie tylko mogły się przenikać, ale że nie można wykluczyć podejrzenia, iż trzonem struktur zorganizowanej przestępczości w wojsku mogły być WSI. Nie od dziś wiadomo, że najciemniej jest pod latarnią, a i Rzymianie, którzy każde spostrzeżenie potrafili od razu ubrać w pełną mądrości sentencję mawiali: quis custodiet custodes ipsos - co się wykłada, że któż upilnuje samych strażników? Więc chociaż w ramach eskalacji wojny na górze między bezpieką wojskową, a bezpieką „cywilną”, zapoczątkowanej zatrzymaniem „generała Gromosława Cz”. prawdziwe trupy jeszcze się nie pojawiły - bo w naszym nieszczęśliwym kraju rzadko kiedy coś dzieje się naprawdę i w większości przypadków mamy tylko markowanie rzeczywistych działań - czego znakomitą ilustrację stanowi niedoszłe samobójstwo pana pułkownika Przybyła - ale ofiary już się pojawiły i to nie tylko w postaci odsłaniania coraz to bardziej wstydliwych zakątków naszego życia publicznego, bo również - w postaci obydwu najgłówniejszych prokuratorów - Generalnego, pana Andrzeja Seremeta i wojskowego, pana Krzysztofa Parulskiego, którzy na oczach całej Polski musieli ściągać sobie nawzajem kalesony. Po takim widowisku trudno będzie komukolwiek zachować autorytet - bo wprawdzie do tego, że III Rzeczpospolita to bezpieczniacki Scheiss, zostaliśmy przekonani zaraz po katastrofie smoleńskiej - ale dalsze eskalowanie wojny na górze sprawi, że takie, a nawet jeszcze gorsze widowiska będą się powtarzały coraz częściej. Dlatego albo Nasza Złota Pani, albo jakiś inny don Corleone będzie musiał zakończyć sekwencję wydarzeń zapoczątkowaną zatrzymaniem „generała Gromosława Cz.” wesołym oberkiem, bo w przeciwnym razie zachwiać się mogą fundamenty III RP, położone oku przez „człowieków honoru”. SM

Pozdrowienia dla IES a GDZIE SIĘ PODZIAŁA WYBROSKA? W wersji kanonicznej było wyraźnie słychać (na konferencji komisji Burdenki 2 też):

Bort-1 (10:27 rus. czasu/8:27 pol.): Zakończyłem zrzut, zniżanie na wschód.

Bort-2 (10:28 rus. czasu/8:28 pol.): Pozwolili.

IES dostał kopię bez tego kawałka? O 8:27 jest tylko "na wschód": Sporo też "niezidentyfikowanych odgłosów" no i te "karbowania taśmy" w paru miejscach, które - jak się domyślamy - są zupełnie przypadkowe. No i to ostatnie zdanie:

8:41:07,4 (słaby sygnał zinterpretowany jako mowa) wraz ze "śladem zatrzymania głowicy nagrywającej".

Przypomnę, że w wersji kanonicznej (CVR-1, że się tak wyrażę), było:

Tu zaś, tj. w wersji CVR-3 (jeśli jako CVR-2 potraktujemy wersję "komisji Millera") nie ma o 8:40/8:41 "odgłosu zderzenia z drzewami". I może słusznie, gdyż nie jest wykluczone, że tupolew się z drzewami nie zderzył. Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś mówił na ten temat główny akustyk kancelarii Prezydenta J. Sasin (występując pod namiotem Solidarnych), cytując uwagę (ciekawą, przyznaję) jednego z doświadczonych pilotów 36 splt. Scena ta (z Sasinem) jest pod koniec występu i wprawia w całkowitą konfuzję zebranych na Krakowskim Przedmieściu, która już wtedy obeznana była z taką wersją wydarzeń, jaką głosił min. Macierewicz na publicznych spotkaniach, tj. że tupolew rozpadł się w powietrzu, a nie twardo przyziemiał (cz. II występu pod namiotem Solidarnych 2010, 1h13'25''):

"(JS) ...ja rozmawiałem z takim emerytowanym pilotem z tego 36 specpułku, który zresztą tysiące godzin wylatał na tupolewie. On odsłuchiwał (...) to nagranie z czarnej skrzynki, które p. Anodina tam puszczała, prawda na tej konferencji prasowej (...) I tam jest takie uderzenie, które ZOSTAŁO ZINTERPRETOWANE, JAKO UDERZENIE O DRZEWO (podkr. F.Y.M.), prawda. On mówi, że to w ogóle absolutnie nie jest prawda, że to jest uderzenie o drzewo, że to jest BARDZO CHARAKTERYSTYCZNY ODGŁOS KÓŁ, KTÓRE UDERZAJĄ O PODŁOŻE (podkr. F.Y.M.), że jak ktoś latał tym samolotem tysiące godzin, to dokładnie ten odgłos zna. To jest taki odgłos nie pojedynczego uderzenie, tylko takie podwójne bu-bum, czy takie właśnie coś takiego, że te koła najpierw dotykają jedne, a następnie siadają na ten wózek z kołami, prawda, chyba są, tych kół jest 6 na tym wózki, 4 albo 6 bodajże... i one siadają, najpierw uderzają, a potem reszta. A więc, mówi (ten emerytowany pilot - przyp. F.Y.M.), że to jest CHARAKTERYSTYCZNY ODGŁOS - nikt mu nie powie, że to jest uderzenie w drzewo - TO SĄ KOŁA UDERZAJĄCE O ZIEMIĘ W PEWNYM MOMENCIE (podkr. F.Y.M.)." Tyle Sasin, a teraz odzywają się osoby, które usłyszawszy to, protestują:

NN: "Ale proszę pana, to nie ma sensu, to co pan mówi"

JS: "Dlaczego?"

NN: "Jeśli wszystko przestało działać 15 metrów nad ziemią, o tym mówił min. Macierewicz."

JS: "Lotem ślizgowym. Lotem ślizgowym."

NN: "Chodzi o rejestrację."

JS: "No ale jest ten odgłos, no, ale jest ten odgłos. No? Jest ten odgłos uderzenia."

Może lordJim wytnie ten fragment i wklei, by wszyscy mogli posłuchać

FREE YOUR MIND

Ciekawostka z dokumentacji IES: "Tzw. przesłuch międzykanałowy polega na utrwaleniu w kopiowanych kanałach sygnałów z innych kanałów. Zaobserwowano go wyraźnie w kanale pierwszym ze strony B i kanale drugim ze strony A, w których odsłuchano wypowiedzi odpowiednio, z kanału pierwszego ze strony A i kanału drugiego ze strony B. Sygnały utrwalone w kopiach na skutek przesłuchu zapisane są na taśmie na ścieżkach wymagających odtworzenia w przeciwnym kierunku, dlatego w kopiach wypowiedzi te utrwalone są wspak. Powstanie zarejestrowanych przesłuchów wskazuje na nieprawidłową pracę głowicy odczytującej magnetofonu MAPC-HB." Trochę mi to przypomina wyjaśnienia, jakie w "raporcie MAK" dotyczyły tego, że na taśmach szympansów pojawia się w pewnym momencie nagranie z jesieni 2009 (por. Uwagi do "Uwag"), no, bo "nieprawidłowa praca głowicy" mogła polegać na tym, że oryginały zapisów CVR powstawały na przestrzeni dłuższego czasu niż 40 minut lotu.Niezależna pisze dziś, że Seremet domaga się dymisji Parulskiego, ale zobaczymy jeszcze, „kto kogo", bo równie dobrze to Seremet może się podać do dymisji, widząc, jak niewiele jest w stanie wskórać po niedawnym konflikcie z PW. Jak na mój gust, to oni wszyscy mogliby się z powodzeniem podać do dymisji po dwóch latach "śledztwa". FREE YOUR MIND

Logika diabłów i diablic po konferencji prasowej Moje przewidywania, że potwierdzenie przez prokuraturę niezidentyfikowania głosu gen. Błasika w kokpicie TU-154M obudzi wszystkich adwokatów diabła, sprawdziły się w 100 procentach. Natychmiast po konferencji – adwokat diabła Edmund Klich, jak oparzony latał po wszystkich telewizjach, prezentując tezy niepodważalnego raportu generalicy Anodiny, w którym koronnym dowodem na obecność gen. Błasika w kokpicie miała być… rosyjska ekspertyza. Adwokat Klich, jednak nie wspomniał, że ta ekspertyza ze stron MAK zniknęła, podobnie jak kluczowy zapis wideorejestratora ze smoleńskiego baraku – dumnie nazwanego wieżą kontroli lotów. Adwokat diabła Klich słusznie jednak zastosował szatańską logikę, polegającą na tym, że żaden z redaktorów telewizyjnych nie będzie w stanie podważyć nowego, aktualnie lansowanego przez Klicha kłamstwa. A co w eter pójdzie, to przecież już nie wróci. Tak, jak „pijany” gen. Błasik… Oczywiście, w telewizjach reżimowych pojawił się adwokat diabła Halicki, znany z nazwania swego pryncypała II-gim Mojżeszem. Halicki, jak mantra powtarza jedno tylko zdanie, że mgła nie została podważona przez prokuraturę. A przecież we mgle nie można było lądować – logicznie konstatuje adwokat Halicki.... Halicki w podtekście, zatem insynuuje, że ktoś kazał pilotom lądować, chociaż było to niedopuszczalne. Może był to gen. Błasik, a może sam Prezydent? Adwokat Halicki przytomnie nie rozwija tego wątku, gdyż zdaje sobie sprawę z konsekwencji pomówienia tym bardziej, że zgodę na lądowanie wydali rosyjscy nawigatorzy z baraku, zwanego wieżą kontroli lotów i co potwierdziła sama generalica Anodina. Gdyby tej zgody rosyjscy nawigatorzy nie wydali, TU-154M nie próbowałby w ogóle lądować na lotnisku w Smoleńsku. Ale logika adwokatów diabła, nie polega przecież na mówieniu prawdy, ale takich jej fragmentów, by można było na nich zbudować każdą, najbardziej absurdalną tezę… Jeszcze dalej w diabelskiej logice posunęła się współautorka znanej opowieści science-fiction o tym, jak gen. Błasik pokłócił się przed wylotem do Smoleńska z pilotem Protasiukiem, by później przejąć faktycznie stery Tu-154M.

http://wyborcza.pl/1,76842,9169106,Awantura_przed_Smolenskiem_.html

Agnieszka Kubik, która wespół z Wojciechem Czuchnowskim i Pawłem Wrońskim wysmażyli dzieło pt. „Awantura pod Smoleńskiem”, poczuła teraz wewnętrzną potrzebę obrony diabła, któremu gwałtownie zaczyna osuwać się zbudowany na piasku zamek, a który miał przetrwać niejedną zawieruchę. Po konferencji prokuratury, adwokat Kubik wysmażyła kolejne „dzieło” zatytułowane: „Gdzie był gen. Błasik? Nadal nic nie wiadomo”. W felietonie Kubik posługuje się sprawdzonym już tekstem peowskiej mendy pisząc, że z faktu, że nie zidentyfikowano głosu generała Błasika, nic nie wynika. Kubik dalej stwierdza, że eksperci nie zdołali przypisać konkretnych zdań konkretnym osobom. I tu konstatuje: Prokuratura nie wyklucza, zatem, że mógł je wypowiedzieć gen. Błasik. Tyle mówi logika…. Ten szczyt diabelskiej logiki adwokat Agnieszki Kubik polega, więc na tym, że skoro nie potrafiono przypisać konkretnych zdań konkretnym osobom, to równocześnie oznacza, że tą konkretną osobą mógł być gen. Błasik.!!! Tyle mówi logika. Ale logika adwokata diabła mówi także, że tą konkretną osobą mógł być każdy z 96 pasażerów samolotu, skoro eksperci nie zdołali przypisać konkretnych zdań konkretnym osobom. Dlaczego więc w kręgu zainteresowania adwokatów diabła jest tylko gen. Błasik mimo tego, że eksperci nie zidentyfikowali jego głosu? Bo wtedy upadnie główna teza raportów Anodiny-Millera, na co ani diabeł ani szatan nie mogą sobie pozwolić, bo im się cała konstrukcja smoleńskiego kłamstwa z hukiem zawali. Adwokat Agnieszka Kubik z organu pt. GW, który w swoim dorobku ma już tysiące mózgów przerobionych w zwyczajne szamba, dochodzi w swej szatańskiej logice do następującej puenty: Jeśli zatem gen. Błasik był w kokpicie, to dlaczego milczał? Jeśli go tam nie było, to, kto złamał procedury i wszedł do kabiny podczas podchodzenia do lądowania? I co tam robił? Nadal nie wiadomo… Tak więc założenie przez komisje Anodiny-Millera, że gen. Błasik jednak wszedł do kokpitu (ale bez oparcia się na jakimkolwiek dowodzie materialnym, potwierdzającym obecność generała) rodzi dla adwokatów diabła kolejne, dręczące pytanie: „To dlaczego generał milczał, skoro był w kokpicie???”. Przecież z logiki wynika, że generał powinien coś rozkazać! I tu dochodzimy do kresu diabelskiej logiki Agnieszki Kubik, za którą jest tylko teza, że generał milczał, bo także był naciskany… Ale przez kogo gen. Błasik był naciskany aby milczał, a nie mówił i rozkazywał? Nad tą zagadką ślęczą teraz w gabinetach partyjnych i w postępowych redakcjach wszystkie diabły i diablice, a efekty ich działań wkrótce usłyszymy i zobaczymy na własne oczy…

Kapitan Nemo – blog

Wencel Władcy III RP wyhodowali sobie prawicowych kapciowych Wencel: „Władcy III RP wyhodowali sobie formację prawicowych gderaczy, kapciowych moralistów, którzy czekają, aż naród w stu procentach się odrodzi. Nie zadowoli ich żaden spontaniczny ruch, który nie ma natychmiastowego przełożenia na wyniki wyborów. To ludzie kompletnie jałowi.. „...”System III RP przez dwie dekady skutecznie blokował wszelkie próby naprawy państwa.... Niepodległościowi politycy pozbawieni realnego wpływu na ośrodek władzy uczestniczą z nami w marszach pamięci.”... Tezy z artykułu „Warszawski splin” w Nowym Państwie. Solidarna Polska, PJN, konserwatyści monarchistyczni, wszystkim tym środowiskom, ich działaczom w sposób pośredni Wencel zarzuca, że zostali wyhodowani przez aparatczyków II Komuny na swój pożytek, że są pożytecznymi idiotami, że szkodzą obozowi Wolnych Polaków. To cięcie po skrzydłach, utwardzenie obozu Wolnych Polaków ma na pewno związek z rozpoczętym procesem delegitymizacji władz III RP, II Komuny. Demokracja fasadowa, demokracja ułomna, putynizacja Polaki, kondominium, przemoc ideologiczna, terror medialnej propagandy. Krasnodębski przygotowuje podstawy moralno ideologiczne dla aktywnego oporu przeciw establishmentowi II Komuny Krasnodębski: „Czy działać w ramach istniejącego systemu, czy też budować struktury równoległe? Czy liczyć na stopniowe zmiany i działać na ich rzecz od wewnątrz, czy raczej liczyć na zryw, przełom, powstanie? „....(więcej)

Czy Wencel ma rację? Czy kapciowi moraliści spod znaku Korwina-Mikke, Ziobry, Kowala służą II Komunie, jako gwarancja, że społeczeństwo polskie staczające się pod ekonomicznym batem II komuny na pozycje chłopów pańszczyźnianych, helotów nie będzie się buntować? Ze Polacy pokornie będą żarli trawę, bo Tusk w obłąkanym widzie robi bandyckie „reformy”, reformy typowe dla państwa niewolniczego, podnoszące podatki. Oto efekt niewolniczych „reform” epoki Tuska, budowy bandyckiego państwa, budowy II Komuny. „Prawie 2 miliony pracujących Polaków nie mogą wyżyć z pensji - wynika z raportu Komisji Europejskiej, „.....”Biedni pracujący nie mają oszczędności. Prawie całe wynagrodzenie wydają na rachunki i jedzenie. Wyniki raportu wskazują, że w takiej sytuacji jestjuż prawie 12 procent pracujących Polaków. To prawie 2 miliony ludzi pracujących na etatach, umowach-zlecenie i o dzieło lub tzw. samozatrudnionych. „.....”Takich ludzi zaczęło gwałtownie przybywać w zeszłym roku „....(więcej)

Na koniec pozwolę sobie przytoczyć coś, co może mocno podkreślić opinie Wencla. Przytoczę opinię Śpiewaka „W Polsce jest partia bardzo silnego przekazu – to Prawo i Sprawiedliwość. Nawet, jeśli teraz trudno ten przekaz zdefiniować, to w takiej aurze psychologicznej jest coś takiego, co każe patrzeć na PiS jak na ugrupowanie ideowe. „...

(więcej)

I na koniec bardzo radykalną ocenę II Komuny dokonaną przez Bugaja i Śpiewaka. Ocenę, która uzasadnia, legitymizuje ewentualny wybuch niezadowolenia społecznego, buntu, powstania. Bugaj: „Śpiewak na miejsce zapaść demograficzna i konieczne są kosztowne działania przeciwdziałające. Wielkie nierówności w położeniu materialnym (związane z tym dziedziczenie pozycji) i blokada życiowego startu dla znacznej części młodego pokolenia będą prawdopodobnie źródłem nasilających się konfliktów społecznych. „....”.. Alienację elit, (które podejmują decyzje zza parawanu procedur demokratycznych), niesprawność instytucji państwa, zły stan systemu sprawiedliwości, nierówność szans i ograniczenie etycznej legitymacji nowego systemu (choćby ze względu na uwikłanie znacznej części elit w system komunistyczny). „...”Przywileje elit nie zostały praktycznie uszczuplone „....”Jednak niechętny generalnemu projektowi IV RP establishment III RP skwapliwie zadekretował tożsamość tego projektu z praktyką PiS. „...”Znaczna część opiniotwórczych elit jest w pełni usatysfakcjonowana systemem określanym, jako III RP. Oczekuje utrzymania, a nawet rozbudowy własnych przywilejów w sferze politycznej, społecznej i ekonomicznej.. „....”Ten stan trwa, bo dominujące partie (odpowiednio kształtując ordynację wyborczą i reguły finansowania polityki) stworzyły polityczny kartel, który gwarantuje im nieomal zbiorowy monopol. „...”Stoimy przed dwoma wyzwaniami. Pierwszy nazwany został dryfem rozwojowym. Drugi, perspektywą marginalizacji czy prowincjonalizacji Polski”... (więcej)

Chciałbym zwrócić uwagę na słowa Władcy III RP. Wpisują się one świetnie w tezę Krasnodębskiego „Właściciele III RP. Przy okazji media odkryły, że PO skręciła w lewo, tak jakby nie było od dawna wiadomo, że PO przejęła znaczną część pokomunistycznego elektoratu, a byli eseldowcy tłumnie napływają do jej struktur lokalnych. Pokomunistyczna lewica była w III RP partią dawnych właścicieli PRL, tylko po części wywłaszczonych. W Gdańsku zaś zebrała się partia pretendująca do bycia wyłącznym właścicielem III RP. Dajcie im tylko jeszcze cztery lata.” „....(więcej)

Marek Mojsiewicz

SIAŁA BABA MAK I POSIAŁA WSPAK Dzisiejszy dzień przejdzie do historii, jako dzień objawienia trzeciej już wersji stenogramów wykonanych na podstawie kopii czarnych skrzynek TU 154 M.Jak zapewne wszyscy pamiętają, pierwsza wersja, nawet oznaczona przez MAK, jako wersja numer jeden, została ujawniona w czerwcu 2010 roku. Później mogliśmy się pochylić nad wersją nieco ubogaconą w stosunku do pierwszej, którą opublikowała Komisja Millera na zakończenie swoich prac w lipcu ubiegłego roku. Wreszcie dzisiaj PW postanowiła ujawnić zapis rozmów z kokpitu sporządzony przez biegłych z IES z Krakowa, w których można znaleźć wiele ciekawych, a nawet intrygujących elementów. Całą sytuacją jest skołowany sam były akredytowany przy MAK, Edmund Klich, który z rozbrajającą szczerością przyznał w wywiadzie dla tvn24:

„Teraz mamy trzeci odczyt, gdzie nic nie ma. Ja nie wiem, które dane są prawdziwe”. Skoro sam Edmund Klich ma z tym kłopot, co mają powiedzieć tak zwani zwykli obywatele?Wprawdzie prokuratorzy wojskowi zapewniali dziennikarzy i opinię publiczną, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, taśma nienaruszona, zapis ciągły i pozbawiony ingerencji. Jednak prokuratorzy nie odważyli się na opublikowanie lub choćby wręczenie dziennikarzom owych stenogramów przed konferencją prasową, czy choćby w trakcie jej trwania, co pozwoliłoby na merytoryczną dyskusję i stawianie pytań pod adresem prokuratorów. Z tych samych powodów zdaje się nie dopuszczono do udziału w konferencji PW mecenasa Hambury, który w zeszłym tygodniu zapoznał się z treścią ekspertyzy krakowskich biegłych. Nie pozwolono mu wejść, gdyż zapewne zadałby szereg pytań, które same cisną się na usta każdemu, kto przejrzał ujawnione materiały.Pytania się mnożą zwłaszcza po skonfrontowaniu stenogramów sporządzonych przez IES z tymi, które zaprezentowała Komisja Millera. Pierwsze, co rzuca się w oczy to brak pewnych fragmentów wypowiedzi w stenogramie IES, które z kolei znajdujemy w stenogramach będących załącznikiem do raportu Millera. Mam tu na myśli dość długie zdanie wypowiedziane przez osobę, która w stenogramie komisji Millera została oznaczona, jako niezidentyfikowana:

„8.29.53 Zanim zdecyduje, to może byśmy kartę zrobili w międzyczasie? Wszystko jedno, czy to będzie Mińsk, Witebsk…?” Tego zdania w stenogramach IES w ogóle nie ma, ba, nie ma nawet śladu, ze o tej godzinie było cokolwiek mówione! I tu przyznam mam kłopot ze zrozumieniem i zaczynam odczuwać dylematy pułkownika Klicha. O ile, bowiem jestem w stanie pojąć, że specjaliści mogli czegoś nie zrozumieć, ale jednak opisali dźwięk, który wystąpił o danej godzinie, to zupełnie nie pojmuję, jak to możliwe, że eksperci Millera słyszeli wyraźnie dwa zdania, a eksperci IES o tej samej godzinie nie słyszeli nawet piknięcia przypominającego stukanie palcem o pulpit.Zasadne jest, więc pytanie: czy eksperci IES i KGP słuchali tych samych kopii, zrobionych z tych samych oryginałów? Podobnie zresztą jest z pewnymi frazami, które z kolei znalazły się w odczytach MAK, a nie odnajdujemy ich w IES, jak choćby ta wypowiedziana przez tajemniczy „pokład” o 8.27 „zakończyłem zrzut, zniżanie na wschód”. O te nieścisłości wypadałoby zapytać prokuratorów, ale niestety było to niemożliwie, z uwagi na dość sprytną formułę konferencji. Inne pytanie, które powstaje po zapoznaniu się z upublicznionymi stenogramami, to kwestia uszkodzeń mechanicznych taśm w dwóch miejscach:

8.20.29 zaburzenie sygnału we wszystkich czterech kanałach, trwające około 0,4 s. wynikające ze zniekształcenia powierzchni taśmy na odcinku około 3 cm (karbowanie taśmy).

8.39.42 zaburzenie sygnału we wszystkich czterech kanałach, trwające około 0,4 s. wynikające ze zniekształcenia powierzchni taśmy na odcinku około 3 cm (karbowanie taśmy). W jaki sposób mogły powstać? Czy to nie jest jakaś forma ingerencji w zapis? Zniszczenie fizyczne taśmy? Zagadkowa jest też dla mnie formuła odczytywania pewnej części korespondencji radiowej z kanałów 1 i 2 na "wspak", co eksperci tłumaczą w taki oto sposób:

„Sygnały utrwalone w kopiach na skutek przesłuchu zapisane są na taśmie na ścieżkach wymagających odtworzenia w przeciwnym kierunku, dlatego w kopiach wypowiedzi te utrwalone są wspak”. Jak dobrze rozumiem, taśma nagrała część korespondencji radiowej w odwrotnym kierunki, toteż konieczne było jej odsłuchiwanie wspak. Czy widział ktoś kiedyś takie cuda? Pan prokurator Szeląg, z pewną nerwowością ostrzegał wszystkich, którzy sięgną po te stenogramy, że wszelkie wnioski, jakie wyciągną, będą tylko czystymi spekulacjami. Szkoda, że nikt kompetentny, jak choćby pan prokurator, nie zdecydował się zapobiec spodziewanym spekulacjom i nie objaśnił, dlaczego głowica w czarnych skrzynkach nagrywała część rozmów „od tyłu”. Nikt też nie zachciał wyjaśnić, dlaczego taśma w czarnych skrzynkach była niestandardowa i nagrała 38 minut, zamiast 30.

http://slimak.onet.pl/_m/TVN/tvn24/spisanie_odsluchanych_tresci_IES-Zaklad_Kryminalistyki.pdf

http://www.tvn24.pl/-1,1731652,0,1,nie-wiem--ktore-dane-sa-prawdziwe,wiadomosc.html

Martynka

Neo-PRL to nowa odmiana wirusa Z Joanną Mieszko-Wiórkiewicz, publicystką, poetką, więźniem politycznym stanu wojennego, przed 13 grudnia 1981 r. dziennikarką Rozgłośni Polskiego Radia i TV w Bydgoszczy, od 1988 r. mieszkającą w Berlinie, rozmawia Bogusław Rąpała W ubiegły czwartek ogłoszono wyroki dla winnych wprowadzenia stanu wojennego, m.in. dla Czesława Kiszczaka, który dostał dwa lata w zawieszeniu. Politycy partii rządzącej komentują: Sprawiedliwości stało się zadość. Zebrani w sądzie krzyczeli: “Hańba!”, “Mordercy!”. Jakie są Pani odczucia? - Mieszane. Ktoś kiedyś, jeszcze w PRL, miał trafnie o ówczesnej Polsce powiedzieć, że to nie jest opera, to nie jest operetka, to jest OPERETA. Na operze się płacze, na operetce – śmieje. A jak zareagować na nieustającą operetę, która grana jest w Polsce? Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Jestem bezradna wobec uczuć, które mną targają, i upokorzona przez niezawisły polski sąd. Za długo czekaliśmy na ten wyrok. Jednak sędzia Ewa Jethon dokonała rzeczy bezsprzecznie wielkiej – w uzasadnieniu stwierdziła, że wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 r. było skutkiem realizacji z góry powziętego planu, a nie żadną “próbą zapobieżenia interwencji z, zewnątrz”, co przez 30 lat było mantrą powtarzaną przez Jaruzelskiego. Z prawnego punktu widzenia jest to fundamentalny wyrok, co podkreślał oskarżyciel, prokurator Piotr Piątek z krakowskiego IPN. Fakt, że sąd uznał udział Kiszczaka w związku przestępczym o charakterze zbrojnym, gdy tylko się wyrok uprawomocni, stanie się szansą dla tysięcy pokrzywdzonych przez juntę Jaruzelskiego i Kiszczaka na zaskarżenie państwa polskiego i ubieganie się przez nich o odszkodowania. A mają do nich pełne prawo, bo zbrodniczy dekret o stanie wojennym zniszczył setki tysięcy rodzin i ludzkich losów. Protesty na sali sądowej są dla mnie w pełni zrozumiałe, ale sądy nie rozstrzygają kwestii moralnych, lecz kwestie koherentności obowiązujących norm prawnych. Według norm prawnych na dzień 13 grudnia 1981 i na dziś stan wojenny był zbrodnią. I to zostało wreszcie powiedziane. Pozostaje tylko wierzyć, że wyrok ten zdoła się uprawomocnić.
Dlaczego do dziś nie udało się osądzić wszystkich odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego? - Bo ktoś napisał taki scenariusz. My jesteśmy tylko bezradną publiką w tym teatrze, w którym wciąż grana jest ta sama opereta przez tych samych aktorów. Możemy tylko patrzeć na scenę, z rozpaczą konstatując, że nasze bezcenne życie mija gdzieś na, zewnątrz, że kradnie się nam nasze plany i marzenia. Płacimy słono za to marne przedstawienie, ale nie brakuje takich, którzy “do klaskania składają prawice”…
Proces głównego sprawcy – gen. Wojciecha Jaruzelskiego, został zawieszony ze względu na jego stan zdrowia. Czy dyktatorowi uda się uniknąć odpowiedzialności? - Zgadzam się, że każdy oskarżony powinien być sądzony indywidualnie. Zbiorcze pozwy komplikują postępowanie sądowe. Formalnie Jaruzelski był głównym sprawcą, ale wiadomo dziś, że był on latami prowadzony, jako TW “Wolski” przez Kiszczaka. Nie ten jest zawsze główny, który jest z przodu. Według mnie, obaj byli głównymi sprawcami. Podczas procesu mogliśmy obserwować wzruszający podział ról obu “ludzi honoru” – raz jeden był chory, raz drugi. Aż dziw, że w ogóle zapadł jakiś wyrok. Przedawnienie było tak blisko! Uzasadnienie sędzi Jethon będzie miało nie tylko wpływ na wyrok dla Jaruzelskiego. Nie mam wątpliwości, że inni z ówczesnego “świecznika władzy” – jak to się mawiało, unurzani w zbrodniach PRL, nie mogą teraz spać ze strachu i pewnie pod hasłem “Wszystkie ręce na pokład!” zwierają szeregi, by wyrok ten zaskarżyć.
Wciąż jesteśmy świadkami bezkarności, buty i kompletnego braku skruchy u komunistycznych zbrodniarzy pokroju Kiszczaka i Jaruzelskiego. O czym to świadczy? - O tym, że im się to sowicie opłaciło. Im oraz zgrai, jaką za sobą ciągnęli. Wtedy, kiedy sparaliżowali cały kraj i zahibernowali społeczeństwo, cynicznie i bez umiaru – jak to się potocznie od czasu medialnego występu pewnej posłanki PO mówi – “kręcili lody”. To wtedy, dzięki międzynarodowym geszeftom, stawali się właścicielami fortun. To wtedy, gdy opozycja siedziała w więzieniach i obozach odosobnienia, kiedy nie było nikogo, kto mógł im patrzeć na ręce, rozpoczęli rozkradanie Polski na niebywałą skalę. To wtedy zaczął się planowy demontaż kraju, który trwa do dziś.
Wróćmy do przeszłości. Po 13 grudnia 1981 r. znaczna część odradzających się polskich elit musiała wyemigrować, na różne sposoby wielu ludziom złamano życie. Cena wprowadzenia stanu wojennego była tak wysoka, że Polska na długie lata pogrążyła się w marazmie… - To jest temat na 10-tomową pracę habilitacyjną, gdyby znalazł się tylko jakiś chętny i zdolny doktor nauk społeczno-politycznych. No właśnie – dlaczego się nie znalazł? A tym bardziej dziesięciu? Minęło już tyle czasu… Emigracja od 180 lat pustoszy nasz kraj. Wyjeżdżają najbardziej mobilni, młodzi, zdolni ludzie. Ktoś sarkastycznie stwierdził, że ludzie to wciąż najlepszy polski produkt eksportowy. Ten najlepszy “produkt” oddaje swoje siły innym. A przede wszystkim nie zagraża “trzymającym władzę”, a precyzyjniej mówiąc – trzymającym się władzy jak pijany płotu. To, dlatego nie ma w Polsce koniecznej i naturalnej wymiany pokoleń. Kiedy patrzę od lat tu, w Berlinie, na orszaki, z jakimi przyjeżdżają z Warszawy rozmaici “decydenci”, to ze zdumieniem stwierdzam, że zapełniają je amorficzni młodzi ludzie w nieomal identycznych garniturach i z identycznym wyrazem twarzy. Bezideowi karierowicze. Czy oni będą kiedykolwiek decydować o Polsce i Polakach? Ci, których bym Polsce życzyła, pozbawieni szans awansu we własnym kraju, remontują niemieckie domy albo ustawiają towary w brytyjskich supermarketach. Kokietuje się ich odrobinę przed wyborami, bo w dzisiejszej demokracji obywatele sprowadzani są do roli bydła wyborczego. To nie są uboczne efekty transformacji, jak to wmawiano Polakom latami. To są świadome i pożądane procesy.
Wiele osób po zakończeniu stanu wojennego nigdy nie wróciło do Polski. Jak Pani myśli, czy jest to również związane z nierozliczeniem sprawców i trwaniem układu postkomunistycznego? - Oczywiście. Trwanie tego układu oznacza, że nie ma miejsca dla zdrowych sił. One są zablokowane. Nie wszyscy mają ochotę na bierne przyglądanie się niekończącej się operecie. Neo-PRL jest tylko na pierwszy rzut oka lepsza niż PRL – z powodu kolorowych reklam i reklamówek. Jeśli się dokładniej przyjrzeć, to kiepskie przedstawienie. Przecież nadal panoszą się ci sami ludzie, którzy po wojnie ukradli nam kraj. Oni dziś wymierają, ale znakomicie umocowali swoje dzieci i wnuki. I jest z nimi tak, jak z wirusem grypy – każde nowe pokolenie jest silniejsze i sprytniejsze od poprzedniego. Jak ma sobie poradzić z tym wirusem osłabiany upustem zdrowej krwi organizm? Aby skutecznie wyleczyć, potrzebna jest prawidłowa diagnoza, a do niej niezbędne są badania laboratoryjne. Dlatego niesłychanie ważna jest rola niezależnych historyków, odważnych socjologów, uczciwych psychologów czy dziennikarzy. Znam wielu takich – starszych i nawet sporo młodszych, i wiem, jak dużo płacą za swoje posłannictwo.
Okres stanu wojennego zmienił również Pani życie. W jaki sposób? - Drastycznie i definitywnie. Mnie i mojej rodzinie – włącznie z moją matką i moim synem. Pozbawienie pracy, wyeliminowanie zawodowe, więzienie, pozbawienie środków do życia, szykany wszelkiego rodzaju, próby alienacji, emigracja, która wbrew pokutującemu w Polsce mniemaniu, nie jest wylegiwaniem się w cudzych piernatach, choroba, bo osłabiony organizm nie wytrzymuje pewnego dnia obciążeń, kłopoty nawet dzisiaj z obliczeniem emerytury – to cały wachlarz, który dotykał i do dziś dotyka niemal wszystkich represjonowanych. Oczywiście tych, którzy nie pochodzą z pookrągłostołowego establishmentu. Tymczasem druga strona nie ma problemu ani z pensją, ani z emeryturą.
Jeśli spojrzeć z perspektywy minionych lat i miejsca zamieszkania, z jakimi jeszcze – według Pani – konsekwencjami stanu wojennego polskie społeczeństwo boryka się do dziś? - To społeczeństwo przeszło wówczas zbiorowy zawał z wszelkimi tego skutkami. Jako organizm nie odrodziło się w pełni do dzisiaj, mimo że wyrosło nowe pokolenie. Nikt na dobrą sprawę nie policzył ofiar stanu wojennego: zastrzelonych, zamordowanych, zmarłych wskutek nieotrzymania pomocy lekarskiej, zamarzniętych w inkubatorach szpitalnych, kiedy wyłączano prąd, straumatyzowanych represjami tajnych służb, rozbitych rodzin etc. O skutkach gospodarczych nawet nie wspominam. Ten rachunek koniecznie trzeba sporządzić.
Dlaczego więc mimo tych oczywistych faktów część Polaków woli wierzyć Jaruzelskiemu zamiast niezależnym historykom wskazującym, że wprowadzenie stanu wojennego było zbrodnią i zdradą polskiego Narodu? - Może działa na nich magia munduru? Tacy ludzie nie czytają opracowań historycznych. Na pewno wytłumaczyłby im tę różnicę bł. ks. Jerzy Popiełuszko. Kiszczako-Jaruzelscy tego się obawiali i dlatego właśnie go zamordowali. Jednak są jego następcy. Kiedy przyjeżdżam do Polski, chętnie odwiedzam rozmaite kościoły, by posłuchać kazań. To są miejsca, gdzie głośno i wyraźnie mówi się o podstawowych wartościach i powinnościach. To oznacza, że mamy wspólne tematy i wspólny dla nich język. Polaków jak żaden inny naród w Europie jednoczy wiara. A książki niezależnych historyków także nieźle się chyba sprzedają, prawda? My dopiero zaczynamy odzyskiwać swoją historię.
Czy – według Pani – Polska dzisiaj jest krajem w pełni niepodległym? - Co znaczy – w pełni? Czy można być trochę niepodległym i trochę podległym? Jak jajeczko częściowo nieświeże? Cały szereg decyzji wszystkich rządów i Sejmów od 1989 r. wskazuje, że Polska nie jest krajem suwerennym, choć znad talerza z krupnikiem tego nie widać. Natomiast dostrzegł to zdumiewająco wyraźnie pewien znany “kaszubski historyk”: “Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie, co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać”. Zatem, gdyby Polska była suwerenna, byłaby normalna i żadne brzemię nie spadłoby na barki autora tych słów. Suwerenność Polski zaczyna się od suwerennego myślenia Polaków – i tych w Polsce, i tych rozrzuconych po świecie. To jest zadanie, które z radością podjęliśmy w tamtych wspaniałych miesiącach i trudnych latach od Sierpnia ´80, i które przekazaliśmy naszym dzieciom i przekażemy naszym wnukom. Może to dopiero one sprawią, że słowo “suwerenność” ciałem się stanie? Dziękuję za rozmowę.

Tusk z “Gospodarczą Maliną”; Ukraina buduje drożej niż Polska; znacznie więcej fotoradarów na polskich drogach! Odnotowujemy trzy fakty z minionego tygodnia, o których do tej pory nie pisaliśmy: pozytywny, neutralny i negatywny. Dobrą wiadomością – choć niestety bez realnego znaczenia dla większości z nas – jest fakt, że były liberał Donald Tusk traci poparcie nie tylko w ogólnopolskich sondażach ale również w grupie najbardziej przedsiębiorczych Polaków. Premier został laureatem „Gospodarczej Maliny”, specjalnej antynagrody przyznawanej przez Pracodawców RP i redakcję tygodnika „Puls Biznesu”. Cieszy fakt, że nie tylko środowiska konserwatywno – liberalne mają liderowi PO za złe „brak reform gospodarczych, przeprowadzenie pseudoreformy OFE, podwyżki podatków, obawy przed prawdziwą deregulacją gospodarki, utrzymywanie nadmiernej biurokracji, zapowiedź podwyżki składki rentowej dla pracodawców, stworzenie rządu celebrytów politycznych zamiast gabinetu ekspertów” itp. Pewnym pocieszeniem może być fakt, że socjalistyczne rozpasanie doskwiera nie tylko polskim podatnikom. Witalij Kliczko – mistrz świata największej i najbardziej prestiżowej międzynarodowej organizacji boksu zawodowego (World Boxing Organization) oraz lider ukraińskiej partii UDAR (akronim rozwija się na „Ukraiński Demokratyczny Alians na rzecz Reform” a tłumaczy na polski, jako „cios”) zażądał śledztwa w prawie nadużyć o podłożu korupcyjnym w związku z horrendalnie wysokim kosztem przygotowań do Euro 2012. Według wyliczeń pięściarza stadiony budowę na Ukrainie są najdroższymi w Europie. Wszystkie 4 areny budowane na współorganizowaną z Polakami imprezę są w 10 najbardziej kosztownych boisk w Europie. Uwzględniając wszystkie budowane stadiony w Polsce i na Ukrainie średni koszt jednego “krzesełka” nad Wisłą to 2400 euro, u naszych sąsiadów to aż 4300 euro. Według informacji portalu sport.pl budowa stadionu w Kijowie, na którym odbędzie się finał Euro 2012 ma pochłonąć 404 mln euro, chociaż obiekt jest jedynie modernizowany. Tańszy jest nawet rodzimy Stadion Narodowy. Warszawska świątynia piłki nożnej prawdopodobnie pochłonie 50 mln euro mniej. Jest to oczywiście i tak kwota gigantyczna, (dlatego wiadomość uznajemy za neutralną), ale jak widać niegospodarność to przywara nie tylko polskiej klasy politycznej. Za zdecydowanie negatywną informację z minionego tygodnia uznajemy odkrycie, którego dokonał Główny Inspektorat Transportu Drogowego (GITD). Według urzędników fotoradary walnie przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa na drogach. Alvin Gajadhur – rzecznik GITD – przedstawił statystyki, z których wynika, że w ciągu zaledwie pół roku funkcjonowania scentralizowanego systemu fotoradarowego „zmniejszyła się liczba wypadków drogowych, jak również liczba zabitych i rannych”. W ciągu ostatnich 6 miesięcy 2011 roku „zginęło o 5,5 proc. osób mniej niż w analogicznym okresie roku 2010”. Powyższa statystyka ucieszyła zwłaszcza Marka Kąkolewskiego z Biura Ruchu Drogowego Komendy Głównej Policji. Na łamach money.pl młodszy inspektor nie tylko „bardzo się ucieszył, że od lipca funkcjonuje system automatycznego nadzoru nad ruchem drogowym”, który pomaga w walce z piratami drogowymi, ale również podkreślił konieczność dalszej pracy nad bezpieczeństwem na polskich drogach. Pomijając brak konkretów, co do metodologii przeprowadzonego badania martwi nas troska GITD i policji o nasze bezpieczeństwo. Co oznacza ono w praktyce? Do 70 radarów, którymi dysponuje GITD w ciągu najbliższych miesięcy dojdzie kolejnych 300 (!) Skalę urzędniczej troski o kierowców oddaje liczba 800 masztów do umieszczania fotoradarów, które GITD ma do swojej dyspozycji. Zaktualizowaną skalę wzrostu rzeczonej troski będziemy w stanie podać w lutym, gdy zostanie rozpisany przetarg na zakup kolejnych urządzeń do odcinkowego pomiaru prędkości. Zgodnie z urzędniczą logiką wzrost cen benzyny np. na skutek znacznej podwyżki akcyzy jest równie cnotliwym przejawem troski o nasze bezpieczeństwo jak stawianie kolejnych fotoradarów. Zapewne można udowodnić, że paliwo droższe o 50 groszy skłoni ileś tam procent kierowców do zmiany środka transportu na komunikacje zbiorową, która zapewne jest mniej śmiercionośna niż samochód osobowy itd. Szkoda, że urzędnicy zapomnieli, że „celem ruchu drogowego nie jest bezpieczeństwo, tylko szybkość” (Korwin-Mikke). Blazej Gorski

Awantura na życzenie władz Konstytucja mówi, że wszyscy mamy mieć równy dostęp do leczenia finansowanego ze środków publicznych – mówi portalowi Stefczyk.info Adam Sandauer ze Stowarzyszenia Primum Non Nocere. Stefczyk.info: Jak Pan dziś ocenia wprowadzenie nowej ustawy refundacyjnej?

Adam Sandauer: Po pierwsze, prawo nie powinno być wprowadzane w taki sposób, jak zrobił rząd z ustawą refundacyjną. Przy nowelizacji prawa znaczna część obywateli cierpi, korporacje cierpią. W życie wchodzi nieprzygotowany akt prawny. Dziś czytamy w mediach, że Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy nie może przekazać zakupionych pomp szpitalom, ponieważ nie pozwala na to ustawa. To wszystko świadczy o fatalnej, jakości przygotowania ustawy.

Podziela Pan opinie środowisk medycznych? Podzielam zastrzeżenia lekarzy. Oni nie mogą być karani za nieswoje błędy. Zapisy o błędnym wypisaniu recepty były złe. Bowiem traktowano wszystkich, jak nieuczciwych. A przecież błędy na receptach mogą wynikać z wielu czynników, na której lekarze nie mają wpływu czy są zwykłym błędem.

Formę protestu również Pan popiera? Moim zdaniem przesadzili. Ich protest doprowadził do sytuacji, w której pacjenci często nie kupowali potrzebnych im leków. To nie powinno mieć miejsca. Chciałbym, więc bardzo podziękować lekarzom, którzy odstąpili od protestu pieczątkowego. Do władzy z kolei apeluję o większą staranność i rozsądek przy tworzeniu prawa. Ono nie może być robieniem awantury.

Obecnie aptekarze protestują. Czy Pana zdaniem zrozumiała jest decyzja Sejmu, by lekarzy nie karać, a aptekarzy karać? Zupełnie tego nie rozumiem. Posłowie zdjęli odpowiedzialność z lekarzy i przerzucili ją na aptekarzy. To jest szaleńczy pomysł.

Podstawą karania lekarzy i aptekarzy miało być udzielanie świadczeń osobom nieuprawnionym. Tymczasem przecież prawo gwarantuje wszystkim równy dostęp do bezpłatnej opieki medycznej Konstytucja mówi, że wszyscy mamy mieć równy dostęp do leczenia finansowanego ze środków publicznych. Przepisy nie mówią, że jedni mają mieć lepszy a inni gorszy dostęp. Również osoby nieubezpieczone powinny mieć dostęp do leków refundowanych. One są przecież leczone w szpitalach, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Konieczny jest nowy system dotyczący leków? Należałoby podzielić leki na dwie grupy. W pierwszej znalazłyby się te, które są darmowe, w drugiej – w pełni płatne. Darmowe powinny być leki potrzebne dla ratowania życia, antybiotyki. Należy opracować odpowiednią listę. Natomiast ci, którzy chcą kupić leki płatne, powinni zwracać się do odpowiedniego urzędu z prośbą o częściowe wsparcie zakupu. Taki system działa w krajach Skandynawskich. Ten system wypełnia przepisy konstytucji. Każdy ma jednakowe prawo do leków w Polsce, finansowanych ze środków publicznych. Im prostszy system, tym skuteczniejszy, tym mniej konfliktów generuje.

Premier na jednej z konferencji mówił, że ustawa była znana od dawna i nikt nie miał zastrzeżeń. Czy Pana zdaniem prowadzono odpowiednie przygotowania? W sytuacji obecnego bajzlu należy zaznaczyć, że rząd nie zrobił nic, by przygotować na czas system komputerowy, który pomógł by lekarzom w ewidencji pacjentów i ich uprawnień. To nie lekarz powinien wykonywać pracę urzędniczą sprawdzając, do czego pacjent ma prawo. To powinien robić komputer.

System jest ponoć w trakcie budowy Być może należało, więc zaczekać na jego ukończenie z wprowadzaniem szaleńczych nowelizacji. Jednak zamiast tego wprowadzono ustawę, która spowodowała gigantyczną awanturę i falę protestów. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Krach teorii naciskowej Z wielkim hukiem upadła wczoraj nie tylko teza o wywieraniu przez dowódcę Sił Powietrznych nacisków na pilotów, ale także hipoteza, że w ogóle był on w kabinie. Spośród trzech krótkich fraz, które raport komisji Jerzego Millera przypisywał gen. Błasikowi, dwie - zdaniem biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie - wypowiedział drugi pilot ppłk Robert Grzywna. A zatem nie ma też podstaw cały wywód MAK i polskiej komisji rządowej o błędach nawigacyjnych załogi. Wysokości, które odczytywał Grzywna, były zgodne ze wskazaniami wysokościomierza barometrycznego. A więc dowódca miał pełen obraz położenia samolotu. Co więcej, jak wynika z zapisów odczytanych przez krakowską placówkę, załoga cały czas była świadoma różnic pomiędzy wysokością barometryczną (nad poziomem lotniska) a radiową (nad ziemią w miejscu, nad którym leci samolot). Gdy nawigator kpt. Artur Ziętek odczytał wysokość "trzysta", zaraz padło pytanie: "jakie trzysta". Kolejne frazy są niezrozumiałe, ale za chwilę drugi pilot uzupełnia, podając wysokość "dwieście pięćdziesiąt". Wśród wypowiedzi w tym momencie jest też zawołanie "weź sobie policz", związane prawdopodobnie z przeliczaniem obu wysokości. Przypisanie frazy "250" rzekomo obecnemu w kabinie dowódcy Sił Powietrznych zupełnie deformowało obraz sytuacji. Sprawiało wrażenie, że załoga się myli, a generał sam sobie odczytuje wskazanie prawidłowego urządzenia. W raporcie komisji Millera słów: "jakie trzysta" i "weź sobie policz", nie ma. Podobnie sytuacja ma się z drugą wypowiedzią błędnie przypisaną gen. Błasikowi. Kilka sekund później to drugi pilot mówi "sto metrów", a natychmiast potem to samo powtarza nawigator. Trzeci głos, który miał należeć do gen. Błasika, w protokole badań Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie w ogóle nie został odczytany. Generał miał powiedzieć "nic nie widać". W protokole wytworzonym na potrzeby prokuratury takich słów w ogóle nie ma. Krakowscy eksperci nie znaleźli też słów "dzień dobry, dowódco" ani "wkurzy się", które miały odnosić się do generała Błasika. Natomiast są w zapisie słowa obu pilotów "odchodzimy", najpierw dowódcy, a potem ppłk. Grzywny. Co więcej, nie ma już wątpliwości, że padły one dokładnie wtedy, gdy nawigator odczytał wysokość "sto". A więc była to zgodna z przepisami reakcja na osiągnięcie wysokości decyzji. Mimo odwołania się do wszelkich możliwych metod współczesnej nauki specjalistom krakowskiego instytutu nie udało się odtworzyć wszystkich głosów. Ponieważ mikrofony mogą wychwytywać dźwięki na odległość nawet 5 metrów, a drzwi kabiny według prokuratorów pozostawały otwarte, zapewne nigdy nie będziemy w stanie poznać dokładnie pochodzenia wszystkich zapisanych dźwięków. Jednak jedynym argumentem na obecność generała Błasika w kabinie pozostaje niejasna ekspertyza lekarzy sądowych w Moskwie (w skrócie zwana opinią eksperta nr 37), jednak opiera się ona w części na analizie głosu, a poza tym nie są jasne ani metody, ani dokładność przypuszczalnego określenia miejsca znajdowania się generała tuż przed katastrofą.

Tylko IES Prokuratorzy podkreślają, że decydująca dla nich jest jedynie opinia, którą wczoraj zaprezentowali, i nie będą brać pod uwagę odczytów sporządzonych przez Centralne Laboratorium Kryminalistyki Komendy Głównej Policji na potrzeby komisji Millera ani tym bardziej opublikowanych przez MAK. Jednak prokuratura nie ma zamiaru zająć się przyczynami rozbieżności, chociaż spowodowały one nie tylko rozpowszechnienie błędnej oceny pracy załogi w opinii publicznej, lecz także wpłynęły na pracę polskiego organu państwowego - Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego pod kierunkiem Jerzego Millera, która przyjęła błędne założenia dla swoich tez. Gdyby jednak prokuratorzy doszli do wniosku, że przy sporządzaniu transkrypcji rozmów dla potrzeb MAK i komisji Millera doszło do przestępstwa, "prokuratorzy mają obowiązek wszcząć postępowanie". - Decyzja należy do konkretnego prokuratora, a nie do mnie - stwierdził prokurator generalny Andrzej Seremet. Członkowie komisji Millera nie widzą powodów do wznowienia swoich prac. Zdaniem ppłk. Roberta Benedicta, który kierował podkomisją lotniczą, nowe informacje nie wnoszą niczego istotnego do oceny przyczyn katastrofy. - Odczyt głosów nie jest jedynym elementem, na podstawie, którego komisja oceniała działania załogi. Na tę chwilę to, co odczytali tamci specjaliści, niczego nowego nie wnosi - powiedział. Nie wyklucza wprawdzie podjęcia przez komisję prac na nowo, jak to jest przewidziane w przepisach, ale jedynie wtedy, gdyby miało to znaczenie "kluczowe", a nowe ustalenia jego zdaniem na takie miano nie zasługują. Benedict nie dowierza ekspertom przypisującym kontrowersyjne frazy ppłk. Grzywnie, jest też przekonany, że generał Błasik jednak był w kabinie. Innego zdania jest ppłk Bartosz Stroiński z byłego specpułku, który uczestniczył w identyfikacjach głosów w Moskwie wykorzystanych następnie przez MAK. - To wszystko, co stwierdzono w raporcie MAK i komisji Millera, w ogóle nie trzyma się kupy. Ja od początku w ogóle nie wierzyłem, żeby oni tak mogli się zachowywać i jeszcze tak byli wyszkoleni - ocenia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Wkrótce prokuratura otrzyma z krakowskiego instytutu podobną ekspertyzę zawierającą transkrypcję rozmów z samolotu, Jak-40, który wylądował przed tupolewem. Śledczych interesują oczywiście rozmowy tej załogi z kontrolerami lotów w Smoleńsku oraz krótka korespondencja obu załóg na temat pogody w Smoleńsku. Ma także zostać sporządzona oddzielna analiza stanu emocjonalnego członków załogi na podstawie właściwości ich głosów utrwalonych na taśmach czarnych skrzynek. Inna grupa biegłych przygotowuje kompleksową ocenę psychologiczną członków załogi Tu-154M. Andrzej Seremet omówił też wyniki swojej wizyty w Moskwie w ubiegłym tygodniu, a dokładnie obietnice, jakie złożyli mu rosyjscy rozmówcy. Prokurator generalny rozmawiał z przewodniczącym Komitetu Śledczego Aleksandrem Bastrykinem i prokuratorem generalnym Jurijem Czajką. Seremeta zapewniono, że Komitet jest gotów postawić zarzuty także Rosjanom, na przykład kontrolerom lotu, albo osobom odpowiedzialnym za przygotowanie lotniska. Ale tylko wtedy, gdy rosyjscy śledczy dojdą do wniosku, że popełnili oni przestępstwo. Śledczy Komitetu i polscy prokuratorzy są w stałym kontakcie pisemnym i telefonicznym, przy czym okazało się, że ilość przekazywanych wzajemnie w ramach pomocy prawnej informacji jest tak duża, że pojawiły się rozbieżności w ich rejestrowaniu. Nastąpiła konieczność przeprowadzenia inwentaryzacji przekazanych dokumentów. Ma zostać przeprowadzona na spotkaniu dwustronnym w lutym w Warszawie.

Protokoły rozbieżności Główna rozbieżność w ocenie dowodów pomiędzy stroną polską i FR dotyczy opinii genetycznych. Dlatego wkrótce polski biegły genetyk ma udać się do Moskwy w celu przeprowadzenia ekspertyz. Badania te odbywałyby się na podobnych zasadach jak prace innych biegłych w Rosji w ostatnich miesiącach. Polscy prokuratorzy i specjaliści uczestniczyli w procedurach śledczych Komitetu, przy czym mogli sami zadawać pytania i wykonywać badania. Seremet nie wie ciągle, kiedy wrócą do Polski wrak oraz czarne skrzynki i inne przyrządy rozbitego tupolewa. Według Rosjan, jest to zależne od długości badań, które prowadzą sami Rosjanie, a te nie są w ogóle określone. Zatem nie da się wskazać konkretnego terminu ich ukończenia. Seremet dowiedział się jedynie, że postanowiono "wznieść konstrukcję stalową, coś w rodzaju wiaty" do zabezpieczenia wraku, ale zdaniem prokuratora generalnego ma to już znaczenie tylko symboliczne. Spośród danych lotniczych i technicznych dotyczących lotniska Smoleńsk Siewiernyj mają zostać przekazane wszystkie z wyjątkiem instrukcji o organizacji lotów. Wkrótce także mamy otrzymać nowe materiały dokumentujące badania ciał poległych w katastrofie oraz zapisy rejestratorów pracy grupy kierującej lotami. Co do regulaminu to jest on podobno poufny. Uzgodniono formułę, według której rosyjski prokurator ma zapoznać się z jego treścią i przekazać polskim prokuratorom te informacje, które nie są tajemnicą wojskową. Seremet nie rozmawiał natomiast o zwrocie broni służbowej funkcjonariuszy BOR pełniących służbę na pokładzie Tu-154M.

Przekazywanie dokumentów z Rosji wydłuża się również z powodu skomplikowanych procedur rosyjskich. Chociaż śledztwo prowadzi Komitet Śledczy, to międzynarodową współpracą prawną zajmuje się działająca zupełnie oddzielnie Prokuratura Generalna, która zatwierdza pod względem formalnym przekazywane materiały i często je zwraca do poprawek. Na tej samej konferencji naczelny prokurator wojskowy gen. broni Krzysztof Parulski przedstawił statystykę prac podległych mu prokuratorów. Liczba przesłuchanych dotąd osób wynosi 1040. Obecnie przesłuchiwane są osoby, które uczestniczyły w identyfikacjach zwłok ofiar. Prokuratura ma ocenić, czy funkcjonariusze Federacji Rosyjskiej właściwie wykonywali przewidziane prawem czynności. Przypomniano też wizyty prokuratorów i biegłych w Moskwie i Smoleńsku w ostatnich miesiącach. Wkrótce ze śledztwa smoleńskiego zostanie wyodrębniona sprawa domniemanych nieprawidłowości w organizacji szkolenia i przygotowania lotów w specpułku. Seremet i Parulski odmówili wczoraj odpowiedzi na pytania dotyczące ich konfliktu i okoliczności sprawy prokuratora Mikołaja Przybyła. Według Seremeta, najważniejsze jest śledztwo smoleńskie i wszystko musi być mu podporządkowane, także kwestie sporne pomiędzy Prokuraturą Generalną i pionem wojskowym prokuratury. O tle wydarzeń w Poznaniu Seremet będzie mówił jutro podczas posiedzenia sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka.

Czterech Rosjan rozmawia z tupolewem Biegli z Instytutu im. Sehna w Krakowie zidentyfikowali głosy siedemnastu osób. Chodzi o czterech członków załogi Tu-154M, dyrektora Protokołu Dyplomatycznego Mariusza Kazanę, stewardesę Barbarę Maciejczyk (jedyną kobietę), a także trzech członków załogi samolotu Jak-40. Są głosy trzech osób z białoruskiej kontroli lotów i jeden z rosyjskiej oraz sześć głosów załóg innych samolotów. Pochodzą one z korespondencji radiowej tupolewa. Biegli określili różny stopień prawdopodobieństwa poszczególnych wypowiedzi. Jedne zostały określone, jako jednoznaczne, inne, jako prawdopodobne, jest wreszcie szereg wypowiedzi niedokończonych, przerwanych lub niezidentyfikowanych. Czasem znamy tylko liczbę słów lub tylko wiemy, że są, bez jakiejkolwiek informacji. W zapisie zidentyfikowano cztery głosy Rosjan z punktu kierowania lotami w Smoleńsku. Większość wypowiedzi należy do kierownika lotów płk. Pawła Plusnina i kierownika strefy lądowania mjr. Wiktora Ryżenki. Ale mówi też, jak to już wcześniej ustalono, płk Nikołaj Krasnokustki, który pomimo braku uprawnień do prowadzenia korespondencji radiowej pyta załogę o zapas paliwa. Czwarty głos włącza się tylko raz. Mówi, że "pas jest wolny", gdy samolot jest około 8 km przed progiem pasa. Była to czwarta osoba na wieży Siewiernego, major Łubancew, mający pomagać kierownikowi lotów. Jest to jedyny moment, gdy włącza się on do korespondencji radiowej z samolotami. Komisja Millera nie ustaliła, czy miał do tego uprawnienia. Piotr Falkowski

Dość żerowania na moim Mężu Z Ewą Błasik, żoną gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął w katastrofie rządowego samolotu nieopodal Katynia, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Jak przyjęła Pani informację prokuratorów, że nie ma żadnych dowodów potwierdzających obecność Pani Męża w kokpicie? - Ten dzień to dla mnie wielkie zwycięstwo prawdy. Od początku byłam o nią spokojna, bo znam mojego Męża i tak jak całe uczciwe polskie i nie tylko polskie lotnictwo nigdy nie pogodziłam się z kłamliwymi zarzutami pod jego adresem. Andrzej szanował wszystkich ludzi, bez względu na stopień, był odwrotnością tego, co o nim mówiono. Był oazą spokoju, jak ojciec dbał o swoich lotników, więc nie mógł zachowywać się tak, jak nam wmawiano. Telewizja Polska nagrała w pierwszych tygodniach po katastrofie smoleńskiej film pt. "Generale, służba trwa". W tym filmie wypowiadają się wszyscy podlegli mojemu Mężowi ludzie, którzy go znali, łącznie z sekretarkami. To film mówiący jednoznacznie, jakim wspaniałym, ciepłym człowiekiem i rozsądnym i odpowiedzialnym generałem był mój Mąż. I to jest prawdziwy obraz jego osoby, cała prawda o nim.
Po raporcie MAK w świat poszedł jednak przekaz, że pijany generał naciskał na załogę, doprowadzając do katastrofy samolotu. Także w Polsce starano się tę tezę uwiarygodniać. - To haniebne, co zrobił Edmund Klich, rozpoczynając nagonkę na mojego Męża z pseudoekspertami lotniczymi, jak panowie Tomasz Białoszewski, Jan Osiecki, Tomasz Hypki, Robert Latkowski czy Stefan Gruszczyk. Nawet przed konferencją prokuratury słyszałam wypowiedź Białoszewskiego, który stwierdził, że gdyby nawet generała Błasika nie było w tym samolocie, to i tak był za ten lot odpowiedzialny. Pan Białoszewski jest człowiekiem niegodnym wypowiadać nazwisko mojego Męża, nie ma pojęcia o tym, co mówi, jedynie się ośmiesza i obnaża własną ignorancję i złą wolę. Broni się, bo za książkę "Ostatni lot" grozi mu postępowanie sądowe, i dlatego dalej będzie wmawiał innym nieprawdę. Czas najwyższy, żeby odpowiednie służby zainteresowały się tymi wszystkimi tzw. ekspertami lotniczymi, którzy od samego początku - tak jak Edmund Klich - bronią stanowiska Rosjan. To są ludzie, którzy wręcz żerują na śmierci mojego Męża, nie mając pojęcia, jaką miał on funkcję i jaką był osobowością. To żałosne i żenujące, że twierdzą, iż Mąż nadzorował załogę, on przecież odpowiadał za całe lotnictwo, miał pod sobą tysiące ludzi. Z satysfakcją przysłuchuję się głupocie tych "ekspertów".
Ekspertyza fonoskopijna potwierdziła, że słowa, które przypisywano generałowi Błasikowi, w rzeczywistości wypowiadał drugi pilot. Tym samym wyeksploatowana do granic wytrzymałości teza o naciskach i braku współpracy między załogą definitywnie upadła. - Od początku wiedziałam, że dla Męża świętością było bezpieczeństwo lotów i przestrzeganie procedur. Skoro załoga wiedziała, że na pokładzie samolotu jest mój Mąż, tym bardziej powinna była przestrzegać wszystkich zasad i procedur bezpieczeństwa. Andrzej był w tym samolocie dla nich ochroną, gwarancją, że nikt nie będzie na nich naciskał i wpływał na ich decyzje. Major Arkadiusz Protasiuk bezwzględnie był dowódcą tego statku, a mój Mąż tylko pasażerem, co do tego nie miałam nigdy żadnej wątpliwości. To, co w tej chwili ujawniła prokuratura, jest tylko potwierdzeniem mojej wiedzy, odczuć i przekonań. Ci, którzy chcieli ośmieszyć nie tylko mojego Męża, ale i naszych pilotów, powinni się dziś wstydzić, wiadomo, bowiem, że załoga właściwie pracowała. Broniąc Andrzeja, będę dalej bronić także ich honoru, bo nie zasługują na niesprawiedliwe opinie tzw. ekspertów lotniczych, którzy w konsekwencji są też współodpowiedzialni za rozwiązanie specpułku.

Dziękuję za rozmowę.

Kulisy odejścia Woźniaka Prokurator Andrzej Seremet szykował na szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Zbigniewa Woźniaka - ustalił "Nasz Dziennik". Ten jednak nieoczekiwanie przeszedł na emeryturę. W wieku zaledwie 51 lat. Skoro podstawowe "obowiązujące" tezy odnoszące się do roli gen. Andrzeja Błasika i stopnia przygotowania pilotów zostały podważone, to wszystko powinno rozpocząć się od początku. W ten sposób prezes PiS Jarosław Kaczyński odniósł się do informacji o nowych zapisach stenogramów z kokpitu Tu-154M.
- Wiadomo, że gen. Błasik nie był wydawcą żadnych poleceń w kokpicie - podkreślił Jarosław Kaczyński, dodając, że wszystkie tezy na temat roli dowódcy Sił Powietrznych po konferencji prokuratorów "całkowicie się posypały". Dlatego prezes PiS uważa, że w świetle ustaleń wynikających z opinii fonoskopijnej powinna powstać nowa komisja badająca katastrofę smoleńską, a prokuratorzy nadzorujący śledztwo muszą zostać wymienieni.
Jakie wnioski personalne - Jest stwierdzenie prokuratora Seremeta, że to jest najważniejsze obecnie śledztwo. To jest najważniejsze śledztwo, jakie kiedykolwiek prowadziła polska prokuratura. Z tego stwierdzenia powinno coś wynikać - argumentował polityk.

- Skoro prokurator Seremet uznał to za najważniejsze śledztwo, wziął za to bezpośrednią odpowiedzialność, to powinien wyciągnąć także wnioski personalne. Nawet ta konferencja daje podstawy do wniosków personalnych - podkreślił prezes PiS. Jednocześnie wytknął, że prokuratorzy nie chcieli w jej trakcie odpowiedzieć na pytania dziennikarzy, czyj głos informował o wysokości, na jakiej znajdował się samolot, a wiele pytań potraktowali wymijająco.

- To był głos drugiego pilota i fakt, że to były wysokości prawidłowe, podważa dotychczasowe twierdzenia - stwierdził Kaczyński.

- Ci, którzy do tej pory nadzorowali to śledztwo, generalnie całkowicie zawiedli - ocenił. Dopytywany, kogo widziałby na miejscu dotychczasowych prokuratorów, odpowiedział, że nie zna realiów prokuratury. Po czym wymienił nazwisko gen. Zbigniewa Woźniaka, dotychczasowego zastępcy szefa NPW gen. Parulskiego. Jednak, jak się okazuje, odchodzi on w marcu w stan spoczynku. Według naszych informatorów, Woźniak miał szansę zastąpić Parulskiego na stanowisku szefa prokuratury wojskowej. Miał do tego dążyć Seremet. Jednak według naszych informacji, Woźniak był sekowany, ograniczano jego możliwości decyzyjne, dlatego zdecydował się przejść na emeryturę.

- Widział pan, żeby 51-letni generał przechodził na emeryturę? To nie jest normalne - stwierdza nasz rozmówca, wskazując, że w jego ocenie do takiej decyzji doprowadziła prokuratora sytuacja panująca w prokuraturze. Dziennikarze pytali na wczorajszej konferencji o gen. Woźniaka, ale Parulski odpowiedział wymijająco, stwierdzając, że nadzór służbowy nad śledztwem smoleńskim sprawuje inny prokurator. Według Kaczyńskiego, zabrakło na konferencji przeprosin rodziny gen. Błasika oraz członków załogi. - Spotkał nas tutaj zawód, w trakcie tej konferencji nikt nie powiedział "przepraszam". Ani prokurator generalny pan Seremet, ani pan generał Parulski nie powiedział "przepraszam", a przecież trzeba było przeprosić - podkreślił prezes PiS. I zauważył, że wdowa po szefie Sił Powietrznych "naprawdę bardzo wiele wycierpiała z powodu tych całkowicie bezpodstawnych oskarżeń". Zdaniem szefa PiS, przeprosić powinien także premier.

- To jest sprawa także pana Tuska. Nie ma go jak zwykle w trudnych sytuacjach, a on jest pierwszym, który powinien przeprosić i także skłonić innych członków swego rządu, żeby przeprosić - zaznaczył Kaczyński.
Kampania odkłamywania Tę odpowiedzialność wzięli na siebie wczoraj posłowie opozycji. - Chciałem w imieniu polskiego państwa, w imieniu swoim, jako polityka, bo każdy polityk ma obowiązek stać na straży tego, aby to państwo dobrze funkcjonowało, przeprosić wdowę po śp. gen. Błasiku - powiedział dziennikarzom poseł Zbigniew Girzyński (PiS). - Za to, że polskie państwo nie potrafiło stanąć w obronie honoru polskiego oficera, polskiego generała, który to honor został zdruzgotany najpierw przez Rosjan, a potem przez raport komisji pana Millera. Mam nadzieję, że starczy odwagi tym politykom, którzy ponoszą za to odpowiedzialność, aby to słowo wypowiedzieć w imieniu polskiego państwa, bo jest rzeczą złą, że nie potrafiliśmy, jako państwo reagować na to, jak był hańbiony honor dowódcy Sił Powietrznych - podkreślił. Posłowie klubu Solidarnej Polski domagają się od premiera Tuska, aby wymógł on na stronie rosyjskiej przeprosiny pod adresem rodziny gen. Andrzeja Błasika oraz Polaków. - Należy się domagać od pana premiera Donalda Tuska, aby w sposób skuteczny wymógł na stronie rosyjskiej słowa przeprosin, w pierwszej kolejności pod adresem rodziny gen. Błasika, ale też pod adresem Polski, dlatego że wszyscy Polacy (...) zostali zniesławieni i przedstawieni w fatalnym świetle - oświadczył europoseł Zbigniew Ziobro. SP chce też, aby rząd sfinansował kampanię medialną za granicą, która zwróci honor generałowi. Jacek Kurski powiedział, że taką kampanię informacyjną należy przeprowadzić w mediach zachodnich i w Rosji, a jej celem powinno być "przedstawienie prawdziwego stanu rzeczy, odkłamanie kłamstwa zawartego w narracji raportu MAK". - Wzywamy polski rząd, rząd Donalda Tuska, żeby zaprojektował, sfinansował kampanię informacyjną w mediach zachodnich i rosyjskich - zaapelował Kurski.
Zenon Baranowski

Działanie systemu podatkowego na przykładzie piwa Przyjmijmy, że codziennie dziesięciu mężczyzn spotyka się w barze i wypija wspólnie piwo warte 100 dolarów. Jeśli za piwo płaciliby w taki sposób, w jaki podatnicy płacą podatki, wyglądałoby to mniej więcej tak…

Czterech najbiedniejszych piłoby za darmo.

Piąty płaciłby 1 dolara.

Szósty płaciłby 3 dolary.

Siódmy płaciłby 7 dolarów.

Ósmy płaciłby 12 dolarów.

Dziewiąty płaciłby 18 dolarów.

Dziesiąty, najbogatszy z nich, płaciłby 59 dolarów.

Idźmy dalej. Załóżmy, że cała dziesiątka przychodziła do baru codziennie i była z tego układu całkiem zadowolona. Aż do chwili, gdy właściciel baru postanowił wyświadczyć im wszystkim przysługę: ponieważ jesteście moimi dobrymi klientami, to codziennie dostaniecie zniżkę w wysokości 20 dolarów. Cena piwa wynosiła, zatem od tej pory 80 dolarów. Grupa postanowiła przy tym, że za piwo nadal będzie płacić w sposób typowy dla systemu podatkowego.

W rezultacie czterech najuboższych nie odczuło żadnej zmiany. Nadal pili za darmo.

Ale co z pozostałą szóstką? W jaki sposób powinni podzielić 20-dolarową zniżkę, aby każdy z nich uzyskał w niej sprawiedliwy udział? Szybko zorientowali się, że jeśli podzielą 20 dolarów na sześciu, każdy zyska 3,33 dolara. Ale gdyby odjąć tę kwotę od ceny płaconej przez każdego z nich, wówczas Piąty i Szósty nie tylko piliby za darmo, ale dostawaliby jeszcze za to pieniądze! W tym miejscu z pomocą przyszedł im właściciel baru, wskazując, że logika stosowanego przez nich systemu podatkowego wymaga, aby na obniżce procentowo najwięcej skorzystali najbiedniejsi. Jak powiedział, tak zrobił – i szybko przedstawił wyliczenia. W rezultacie Piąty podobnie jak pierwszych czterech, został zwolniony z płacenia za piwo (obniżka o 100%). Szósty zapłacił 2 dolary zamiast dotychczasowych 3 (obniżka

o 33%). Siódmy zapłacił 5 dolarów zamiast dotychczasowych 7 (obniżka o 29%). Ósmy zapłacił 9 dolarów zamiast dotychczasowych 12 (obniżka o 25%). Dziewiąty zapłacił 14 dolarów zamiast dotychczasowych 18 (obniżka o 22%). Dziesiąty zapłacił 49 dolarów zamiast dotychczasowych 59 (obniżka o 17%). Każdy z wymienionej szóstki zaoszczędził. A czterej najbiedniejsi nadal pili za darmo. Po wyjściu z baru mężczyźni zaczęli jednak porównywać, ile każdy z nich zyskał.

– Zaoszczędziłem tylko dolara z całej 20-dolarowej obniżki – oznajmił Szósty i wskazał palcem Dziesiątego: – Ale on zyskał 10 dolarów! – Tak, to prawda – zawołał Piąty. Ja też zyskałem tylko jednego dolara. To niesprawiedliwe, że jego korzyść jest dziesięciokrotnie większa! – Macie rację! – krzyknął Siódmy. Dlaczego on ma zaoszczędzić 10 dolarów, kiedy ja dostanę tylko 2 dolary? Najbogatszy spija całą śmietankę! – Chwila, chwila – zawyło na raz pierwszych czterech – my nie zyskaliśmy ani centa. Ten nowy system podatkowy uderza w najuboższych! Od słowa do słowa, dziewięciu mężczyzn otoczyło Dziesiątego i porachowało mu kości.

Następnego wieczora Dziesiąty nie pojawił się w barze, więc dziewięciu pozostałych piło bez niego. Ale gdy przyszło do płacenia rachunku, zorientowali się, że coś tu nie gra. Gdy każdy rzucił na stół przypadającą na niego kwotę okazało się, że i tak nie stać ich na zapłacenie nawet połowy rachunku! I tak właśnie, chłopcy i dziewczęta, drodzy dziennikarze i szanowni ministrowie, działa nasz system podatkowy. Ludzie, którzy płacą najwyższe podatki, naturalną koleją rzeczy osiągają najwyższe korzyści z ich obniżenia. Gdy nałożycie na nich zbyt wysokie podatki, gdy będziecie ich atakować z powodu ich zamożności – po prostu przestaną się pojawiać, zaczną chodzić na piwo gdzie indziej, gdzie atmosfera będzie bardziej przyjazna…

www.mrconservative.com

Tłum. Marcin Bonicki, Instytut im. Ronalda Reagana

Nowy nadzorca śledztwa smoleńskiego Nadzorujący śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej płk Zenon Serdyński w stanie wojennym, jako wojskowy prokurator prowadził sprawy w trybie postępowania doraźnego. Wyroki zapadłe w tym trybie nie były mniejsze niż trzy lata więzienia (bez zawieszenia) i dotyczyły działań związanych z naruszaniem bezpieczeństwa PRL – chodziło głównie o niepodporządkowanie się przepisom stanu wojennego. Płk Zenon Serdyński, zanim trafił do naczelnej prokuratury, pracował w wojskowej prokuraturze w Poznaniu – tej samej, co gen. Krzysztof Parulski. Prowadził tam m.in. śledztwo dotyczące niewykonania rozkazu przez płk. Ryszarda Chwastka. W 2002 r. płk Chwastek na konferencji prasowej wypowiedział posłuszeństwo ministrowi obrony narodowej z SLD Jerzemu Szmajdzińskiemu i oskarżył kilku generałów o działanie na szkodę armii przez doprowadzenie do nieudanych reform i bałaganu kadrowego. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Poznaniu oskarżyła go o odmowę wykonania rozkazu odwołania konferencji prasowej. Teraz płk Zenon Serdyński nadzoruje śledztwo w sprawie smoleńskiej katastrofy, w której zginęli prezydent RP wraz z małżonką i 94 osoby – elita polskiego narodu. Dorota Kania

Polskie prawo ogranicza dobroczynność! Brak nadziei na zmiany? Aby legalnie przejść się ulicami Warszawy z puszką i zebrać od ludzi dobrej woli pieniądze na rzecz głodujących w Afryce dzieci trzeba uzyskać zgodę trzech ministrów: Cichockiego, Sikorskiego i Rostowskiego. To tylko jeden z paradoksów reglamentowania działalności charytatywnej przestarzałymi przepisami. Te same przepisy nie tylko oddają w ręce urzędników prawo do decydowania o tym, co jest celem zbiórki „godnym poparcia”, ale ograniczają też prawo obywateli do swobodnego gospodarowania swoimi pieniędzmi i blokują rozwój innowacyjnych form finansowania kultury i przedsiębiorczości. Za nami kolejny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W mediach mogliśmy obserwować festiwal zachwytów nad polską dobroczynnością. Politycy i urzędnicy z Ministrem Spraw Wewnętrznych na czele chętnie pokazywali swoją ludzką twarz przekazując na licytacje różnego rodzaju gadżety. Szkoda, że poza medialnym świętem nie robią nic, by ułatwić prowadzenie zbiórek charytatywnych, które w Polsce regulowane jest anachronicznym przepisami ustawy uchwalonej 79 lat temu. Warto przybliżyć problem barier, które państwo stawia osobom chcącym zbierać fundusze na działalność charytatywną oraz obywatelom, którzy chcą dobrowolnymi wpłatami wspierać ulubionych twórców.

Ustawa z lat 30-tych By Fundacja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy mogła zbierać pieniądze, musi każdorazowo uzyskać zgodę Ministra Spraw Wewnętrznych. Taki obowiązek nakłada na nią wspomniana Ustawa o zbiórkach publicznych uchwalona… 15 marca 1933 roku. Prawo to cały czas, z niewielkimi modyfikacjami, obowiązuje. Zgodnie z Ustawą wszelkie publiczne zbieranie ofiar w gotówce lub naturze na pewien z góry określony cel wymaga pozwolenia właściwego terenowo organu władzy. W wypadku zbiórek ogólnopolskich pozwolenia takiego udziela Minister Spraw Wewnętrznych. Warto nadmienić, że zgodnie z art. 2. ust. 2 Ustawy zbiórka przeznaczona na cel poza granicami kraju wymaga nie tylko zgody Ministra Spraw Wewnętrznych, ale również Ministra Spraw Zagranicznych i Ministra Finansów.

Przesłanka do udzielenia pozwolenia istnieje wówczas, gdy cel zbiórki jest godny poparcia ze stanowiska interesu publicznego. Art. 3. ust. 3. Ustawy stanowi, iż zbiórki publiczne, urządzane w interesie osobistym, są wzbronione. Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych dookreśla sposoby przeprowadzania oraz zakres kontroli zbiórki, w tym m.in. wymogi, jakie spełniać musi legitymacja osoby zbierającej pieniądze, oznaczenia i forma zabezpieczenia puszek kwestarskich skarbon stacjonarnych oraz oznaczeń cegiełek wartościowych. Dodatkowo zgodnie z ustawą o opłacie skarbowej organizator zobowiązany jest wnieść opłatę w wysokości 82 złotych za uzyskanie pozwolenia.

Paragraf zawsze się znajdzie Oczywiście organizacja tak znana i pozytywnie odbierana przez społeczeństwo jak Fundacja Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy nie będzie miała problemów z uzyskaniem stosownych pozwoleń. Niestety mieliśmy już w Polsce do czynienia z przypadkami, kiedy przepisy ustawy wykorzystywane były do karania tych, których władza z jakichś powodów uważa za wymagających szczególnej kontroli urzędniczej (np. kary zostały nałożone na o. Tadeusza Rydzyka i Fundację Lux Veritas – więcej tutaj) Jak już wspomniano ustawa nie tylko nakłada na organizatorów obowiązek każdorazowej rejestracji zbiórki, ale zakazuje również enigmatycznych zbiórek „w interesie osobistym”. W czasach internetu, portali społecznościowych i przelewów dokonywanych za pośrednictwem telefonu komórkowego to kolejny anachronizm, który sprawia, że artyści czy publicyści nie mogą legalnie zbierać darowizn od swoich sympatyków na przykład za pośrednictwem strony internetowej. Oczywiście przepisy te są fikcją, ale tworzą przestrzeń do prześladowania niezależnych twórców przez państwo.

Szara strefa zbiórek Warto zwrócić uwagę, że formułę dobrowolnych wpłat na cele inne niż charytatywne najskuteczniej dotychczas realizują w Polsce libertarianie i przedstawiciele wolnościowej prawicy. Blisko 15 000 złotych zebrano w jednym z portali internetowych, by stworzyć wersję audio „Ekonomii i polityki” Ludwiga von Misesa i rozesłać ją do posłów na Sejm RP (więcej tutaj). Publicysta Stanisław Michalkiewicz każdego miesiąca zbiera od sympatyków swojej publicystyki kilka tysięcy złotych za pośrednictwem strony internetowej (tutaj). W podobny sposób, choć w nieco mniejszej skali, finansowane jest wolnościowe radio internetowe Kontestacja. Teoretycznie twórców wszystkich tych ciekawych i potrzebnych inicjatyw urzędnicy mogliby ścigać, a sąd skazać na kary finansowe.

Polska bez szans na crowdfunding? Ustawa o zbiórkach publicznych jest szkodliwa w jeszcze jednym wymiarze. Od kilku lat na świecie coraz dynamiczniej rozwija się crowdfunding, czyli idea finansowania społecznościowego. To metoda gromadzenia kapitału na realizację projektów artystycznych, akcji społecznych czy wprowadzenie innowacji gospodarczych dzięki drobnym wpłatom szerokiej rzeszy internautów (więcej tutaj). Finansowanie społecznościowe może mieć charakter inwestycyjny lub dobroczynny. Według analityków Gartner Research już w 2013 roku na świecie zostanie w ten sposób zebranych i zainwestowanych blisko 7 miliardów dolarów (więcej tutaj). W Polsce niestety bez wątpienia taka forma działalności podlega jednak pod ustawową definicję zbiórki publicznej. Wszystko wskazuje na to, że urzędnikom Ministerstwa Spraw Wewnętrznych skutecznie udało się zablokować rozwój finansowania społecznościowego. Jednym z pierwszych opierających się o tę ideę projektów, które miały zacząć działać w Polsce jest Projekstarter. Platforma tworzona była w ramach Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju i uzyskała finansowanie z Europejskiego Funduszu Społecznego. Niestety, w październiku 2011 mimo zapowiadanych przez kilka miesięcy pierwszych projektów pojawił się następujący komunikat: Termin opublikowania na platformie pierwszych projektów bardzo się przez ostatnie tygodnie wydłużał. Wynikało to z trudności z zamknięciem procesu rejestracji zbiórki publicznej w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Mimo długich i szczegółowych rozmów z Ministerstwem platforma crowdfundingowa z punktu widzenia utartych procedur nadal stanowi dużą innowację i przez to nastręcza trudności w jej rejestracji, jako narzędzia do przeprowadzania zbiórki publicznej. Nie chcąc marnować Waszej energii i entuzjazmu oraz narażać projektu na trudności natury prawnej, postanowiliśmy zawiesić działanie platformy do końca tego roku. Chcemy wyjaśnić wszystkie wątpliwości Ministerstwa, a tym samym sprawić, aby crowdfunding nie służył tylko naszej platformie, ale został przyjęty, jako model niekomercyjnego działania w przestrzeni publicznej. (źródło tutaj)

Można się obawiać, że zaakceptowanie crowdfundingu przez urzędników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych okaże się trudne. Tym samym to innowacyjne narzędzie pozyskiwania funduszy na działalność dla młodych twórców pozostanie niewykorzystane.

Uchylić tę ustawę! Organizacje pozarządowe przedstawiały już swoje pomysły na modyfikację ustawy o zbiórkach publicznych, pozostawały one jednak poza obszarem zainteresowania rządzących. Internet i rosnąca popularność różnego rodzaju portali społecznościowych tworzy jednak przestrzeń do wywierania presji na polityków, by zainteresowali się tematem. Warto czerpać inspirację z działań administracji amerykańskiej. W Stanach Zjednoczonych istniały prawne przeszkody w legalizacji crowdfundingu udziałowego, czyli finansowaniu, dzięki któremu donatorzy stawali się współwłaścicielami wspieranego projektu. Najpierw sprawą udało się zainteresować Biuro Nauki i Polityki Technologicznej Białego Domu, a w listopadzie Izba Reprezentantów w trosce o rozwój innowacyjnych małych przedsiębiorstw przegłosowała przepisy likwidujące lukę prawną i wprowadzające wyłączenie podatkowe w zakresie crowdfundingu. Doprecyzowanie ewentualnych obowiązków podatkowych osób pozyskujących fundusze na inwestycje za pomocą finansowania społecznościowego to jednak w Polsce kwestia odległej dyskusji. Dziś powinniśmy rozpocząć starania na rzecz całkowitego uchylenia przepisów regulujących zbiórki publiczne. Reglamentowanie przez państwo działalności dobroczynnej jest przejawem wszechobecnej w Polsce nadregulacji i szkodzi dziś przede wszystkim tym, którzy są adresatami akcji charytatywnych: najbardziej potrzebującym. Piotr Trudnowski Fundacja Republikanska

Czy PO wygrałaby bez kłamstwa smoleńskiego Jeśli została obalona jedna z głównych tez raportu komisji Millera, to można przyjąć, że podobnie nikłą wiarygodność mają jego pozostałe tezy. A w związku z tym trzeba przypomnieć, że raport Millera był ujawniony pod presją zbliżającej się kampanii wyborczej. I zadać podstawowe pytanie: czy Platforma Obywatelska wygrałaby wybory, gdyby zamiast raportu Millera przedstawiono opinii publicznej rzetelny dokument oparty na niezmanipulowanym stenogramie rozmów w kabinie pilotów, na prawidłowo wykonanych sekcjach zwłok oraz na wynikach badań szczątków samolotu. Konferencja prasowa prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta potwierdziła fakt ujawniony przez portal Niezalezna.pl: generała Błasika nie było w kabinie pilotów tupolewa. A więc nad głowami członków załogi nie stał człowiek, który – rzekomo na polecenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego – samą swoją obecnością wywierał presję na pilotów, by mimo fatalnej pogody wylądowali na lotnisku Siewiernyj. Z rąk stronników rządów PO wymknął się, więc jeden z fundamentalnych argumentów, które miały przemawiać za tym, że katastrofa w Smoleńsku miała być zwyczajnym wypadkiem we mgle, do którego by nie doszło, gdyby nie psychologiczny nacisk na załogę. Bo jeśli w kokpicie nie było generała Błasika, to, co miało zmuszać pilotów do lądowania? Nic. I dlatego nie zamierzali lądować. Stronnicy rządu muszą, więc przyznać rację tym, którzy – jak większość członków rodzin ofiar katastrofy – twierdzili, że załoga tupolewa to nie byli samobójcy i niedouczeni piloci, ale fachowcy, którzy chcieli jedynie zejść do wysokości stu metrów – zresztą za zgodą kontrolerów lotu, wydaną na wyraźny rozkaz z Moskwy. Rozkaz odczytany z niekwestionowanych przez nikogo nagrań z wieży kontroli lotów. Co by było, gdyby ta psująca szyki prorządowym komentatorom prawda ujrzała światło dzienne w przededniu kampanii wyborczej? Podobnie jak fakty, które poznaliśmy dzięki taśmom Klicha czy dzięki ekshumacji szczątków Zbigniewa Wassermanna? Czy można sobie wyobrazić sytuację, że w takim momencie trzeba by przyznać rację członkom rodzin ofiar, iż katastrofa smoleńska to nie był zwykły wypadek? Politycy PO i przyklaskujące im media nie mogłyby już zatamować kłopotliwych pytań dotyczących Smoleńska. Tak jak zatamowały je, machając raportem Millera i wmawiając opinii publicznej, że tylko sfrustrowani zwolennicy PiS chcą znowu z katastrofy smoleńskiej zrobić temat zastępczy w wyborach. Donald Tusk nie mógłby wywinąć się paroma zgrabnymi zdaniami, a obok pytania „jak żyć, panie premierze, jak żyć?” słyszałby: „dlaczego kłamaliście w sprawie katastrofy smoleńskiej?”.

Rosyjskie manipulacjeTwórcy mistyfikacji związanej z rzekomym naciskiem gen. Błasika na załogę od początku musieli wiedzieć, że prędzej czy później ktoś rzetelnie sporządzi stenogramy i obali kłamstwo o obecności generała w kokpicie. To, dlatego dla uwiarygodnienia tej wersji podpierano się analizami psychologicznymi. Mimo totalnej kompromitacji komisji Millera nasi śledczy powielają jej błędy – wciąż np. drążą „element presji psychologicznej”, przygotowują sylwetki psychologiczne pilotów itp. Dodajmy, że sylwetkami psychologicznymi Rosjan z wieży kontroli lotów nikt nie zamierza się zajmować.Kiedy mowa o rozbieżnościach pomiędzy odczytami rozmów nagranych przez czarne skrzynki tupolewa, warto pamiętać, gdzie przechowywane były rejestratory. Każdy kolejny dzień przetrzymywania czarnych skrzynek w Moskwie dawał Rosjanom możliwość ich doskonalszego „uzdatnienia”. 31 maja 2010 r. minister Jerzy Miller poświadczał, że odebrał z rąk Rosjan kopie zapisów zgodne z oryginałem. Aktowi przekazania kopii towarzyszył starannie wyreżyserowany spektakl. I co? Kopie były, delikatnie mówiąc, wybrakowane. Zniknęło kilkanaście kluczowych sekund. Miller nie poniósł konsekwencji. Teraz kopie noszą ślady uszkodzenia. Ale i tak z ich badania wyciągnąć można wnioski – stenogramy wykonane przez MAK, komisję Millera i Instytut im. prof. Sehna różnią się zbyt znacząco, by udawać, że Rosjanie nie manipulują nagraniami. Misterna układanka kłamstwa smoleńskiego rozpadła się jak domek z kart. Ale śledczy z polskiej prokuratury wojskowej zachowują się tak, jakby nie stało się nic kompromitującego. I brną dalej. Symbolicznym akordem konferencji prasowej szefostwa naszej prokuratury były rozdane na niej zdjęcia wraku tupolewa. Zrobione były przez Rosjan – bez daty, z rosyjskimi podpisami. Czy polscy prokuratorzy, którzy ponoć badali wrak, nie mogli sami wykonać zdjęć? Anita Gargas

Co się dzieje z moim krajem? Prawie już przebrzmiały rządowe dyrdymały o "zielonej wyspie" - tak chętnie lansowane przez premiera i jego specjalistów od reklamy, a także przez niektóre usłużne im media - więc wydawać by się mogło, że prezentowanie opinii publicznej oceny sytuacji i ich interpretacje będą bardziej rzetelne, bliższe prawdy. Tym bardziej, że minął okres nieustannych, rządzących się swoimi prawami, kampanii wyborczych i - jak dobrze pójdzie, zgodnie z konstytucyjnymi terminami - to przez trzy lata nie będzie żadnych powszechnych głosowań - ani samorządowych, ani państwowych, ani europejskich. Nie będzie, zatem i politycznej konieczności (?) aż takiego jak ostatnimi laty manipulowania opinią publiczną poprzez propagandowe zakłamywania rzeczywistego obrazu społecznych oraz ekonomicznych zjawisk i procesów.

Trochę prawdy Jak można było oczekiwać, nazajutrz po wygranych wyborach rządząca formacja zaczęła głosić inne niż wcześniej opinie, pokazując nieco więcej prawdy na temat realiów gospodarczych. A wybory wygrać czasami jest łatwiej nie wskutek stworzenia korzystnej dla większości sytuacji, lecz poprzez przekonanie tej większości, że jest dobrze albo też, iż pod innymi rządami może być tylko jeszcze gorzej. Otóż gorzej może być też pod tymi samymi rządami. Zaraz po skonsolidowaniu parlamentarnej większości przyznano oficjalnie, że dynamika gospodarcza wyraźnie słabnie i tempo wzrostu gospodarczego w tym roku będzie odczuwalnie mniejsze aniżeli w przeszłości. I, oczywiście, dużo wolniejsze niż zapowiadane do chwili wyborów. Nie był to jednak błąd prognozy, tylko świadome głoszenie nieprawdy. Niska dynamika - być może tempo wzrostu PKB w 2012 r. nie sięgnie nawet 2 proc., choć rząd zweryfikował swoje założenia z wcześniejszych 4 proc. do 2,5 proc. - pociąga za sobą ponowne narastanie bezrobocia. Dzieje się tak, dlatego, że przy dokonujących się zmianach mikroekonomicznych stopa wzrostu PKB poniżej 4 proc. rocznie nie starcza, by rosło na trwałe zatrudnienie i obniżało się bezrobocie. Powiedziano też trochę - ale tylko trochę - prawdy o rzeczywistej sytuacji finansów państwa, które polityka rządu PO doprowadziła do strukturalnej zapaści. Nadal minister finansów utrzymuje, że deficyt sektora finansów publicznych w stosunku do PKB w roku 2012 zejdzie do 3 proc., ale tak nie będzie. Wie o tym i on, i Komisja Europejska, ale można jeszcze przez czas jakiś udawać, że nieprawda jest prawdą. Przecież później zawsze będzie można powiedzieć, że sytuacja ogólna, zwłaszcza światowa koniunktura, jest zła, więc gdzie drwa rąbią, tam i wióry lecą. Rachityczne tempo wzrostu nie daje dostatecznego poszerzenia bazy fiskalnej i nawet przy zakładanych przez rząd cięciach wydatków budżetowych nie starczy strumienia dochodów, aby w oficjalnie zakładanej skali zmniejszyć deficyt. Trzeba go zmniejszać, ale w innym tempie, w innej sekwencji, w inny sposób.

Trochę ekonomii Minie pół roku, przyjdzie lato, dowiemy się od rządu, że jest znowu gorzej, niż "miało być". Oczywiście winny będzie kryzys - ten za granicą, bo w Polsce ponoć go nie ma - a nie nieudolność własnej polityki gospodarczej. Działania polegające na ograniczaniu zagregowanego popytu w gospodarce narodowej - te słynne "cięcia" nadmiernych wydatków budżetowych i "szkodliwych" transferów socjalnych - w istocie podcinają gałąź, na której opierają się finanse publiczne. Nie da się ich zrównoważyć w warunkach pokoju społecznego przy dalszym zmniejszaniu tempa wzrostu gospodarczego. Bez wątpienia należy eliminować niekonieczne czy wręcz zbyteczne wydatki publiczne, trzeba racjonalizować ich strukturę, która musi być bardziej prorozwojowa, ale zarazem sensownie prospołeczna - tak, jak udawało się nam to w trakcie realizacji "Strategii dla Polski". Nie należy jednak ciąć takich rodzajów wydatków, które poprzez zmniejszanie efektywnego popytu konsumentów i producentów - albo inaczej ludności i przedsiębiorców - obniżają możliwości zbytu, a więc poziom produkcji i zatrudnienia. A w rezultacie z czasem - choć może on nadejść dopiero po 2012 r. - również wielkość dochodów i wydatków, których funkcją są podatki i - koniec końców - dochody budżetowe. To nie jest dobry czas dla ekspansji fiskalnej; wręcz odwrotnie. Ale to nie jest też właściwy moment dla polityki nadmiernego "zaciskania pasa". Jeśli już, to należy dopuszczalnymi instrumentami polityki fiskalnej zwiększać dochody budżetowe i zarazem redukować wydatki konsumpcyjne najbardziej dochodowych, z istoty nielicznych grup, a nie szerokich rzesz konsumentów. Tym bardziej, że znacząca część dochodów grup najwyżej uposażonych przeznaczona jest na zakup towarów - dóbr i usług - wytwarzanych za granicą, a więc nakręca koniunkturę tam, a nie tutaj. I tam, nie u nas, poprzez podatki pośrednie łagodzi napięcia budżetowe.

Trochę faktów No, ale mógłby ktoś dać wiarę temuż mumbo-jumbo o "zielonej wyspie", choć ostatnio strasznie tu szaro-buro... I oto jak prysznic zimnej wody zadziałać powinny wieści ze źródeł, których przecież nikt nie uzna za tendencyjnie nieżyczliwie Polsce, a już na pewno nie obecnemu rządowi i jego zapleczu politycznemu. Wpierw Bank Światowy ogłosił swój doroczny raport "Doing Business 2011". Prorządowe media nie zrobiły wokół tego wrzawy, bo mizernie tam Polska wypadła. Okazuje się, że jedynie w roku 2003 - podczas realizacji "Programu Naprawy Finansów Rzeczypospolitej" - kraj nasz znalazł się w TOP-10, w pierwszej dziesiątce krajów szczycących się największym postępem w zakresie tworzenia warunków dla rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. W roku minionym - 2011 - Polska w rankingu 183 państw świata spadła o trzy pozycje i uplasowała się na nieskłaniającym do dumy 62. miejscu, pomiędzy Panamą (wzrost PKB w trzyleciu 2008-10 o ponad 22 proc.) a Ghaną (odpowiednio o 20 proc.). Dla wielu ludzi - również dla w miarę skrupulatnych obserwatorów rodzimej sceny ekonomicznej, jednakże karmionych dzień w dzień przez najbardziej, niestety, opiniotwórcze media pseudofachową papką - to duże zaskoczenie. Jak to? Przecież nie tylko w krajowej prasie, ale nawet na Zachodzie wciąż musimy czytać, jaki to też ten PO-wski rząd jest probiznesowy! Jak to swoimi reformami wspiera przedsiębiorczość! A tu raptem okazuje się, że jest nie tylko gorzej niż w znaczącej grupie innych gospodarek, ale jest gorzej z roku na rok. I tego już nie da się zwalić ani na pogodę, ani na zagranicę, ani na opozycję, ani na żadnych innych "onych".

Trochę z nieekonomicznej beczki Nie przesadzajcie już z tą gospodarką, ktoś powie. Ileż można! Są ważniejsze rzeczy niż produkcja, inflacja, bezrobocie, deficyt, dług etc. Demokracja się liczy. Społeczeństwo obywatelskie. Praworządność. Tak, jak najbardziej. Sam o tym, zwłaszcza o związkach pomiędzy demokratyzacją a urynkowieniem oraz demokracją a rozwojem społeczno-gospodarczym, sporo piszę w książkach "Wędrujący świat" i "Świat na wyciągnięcie myśli". Może, zatem doskonalenie naszej młodej demokracji daje powody do satysfakcji? Może wzmacnianie jej instytucji szybko przyniesie ze sobą dynamizację gospodarki? Na pewno jest tu lepiej niż w sferze gospodarczej? Otóż, niestety, nie. I znowu wieści nadchodzą nie z nieżyczliwych nam krajów i stolic, ale z samego Waszyngtonu. Podobnie jak Bank Światowy, również tamże umiejscowiona organizacja Freedom House (oczywiście bardzo wiarygodna, bo non-profit i non-government, acz zasadniczo finansowana przez amerykańską administrację) ogłosiła niedawno swój doroczny raport "Nations in Transit 2011". Wynika z niego, że pod obecnymi rządami w Polsce nie tylko nie poprawia się odczuwalnie sytuacja gospodarcza, lecz równocześnie pogarsza się sytuacja polityczna. I to w jej najważniejszym punkcie, jakim jest, jakość demokracji. Otóż tzw. ocena demokracji (ang. Democracy Score), która jest skalowana od 1 (najwyższy stopień postępu demokracji) do 7 (najniższy stopień), wyraźnie się pogorszyła. O ile w latach 2002-03 wynosiła ona już średnio 1,69, to ostatnio, w latach 2010-11, spadła do 2,29. W latach rządów koalicji PO-PSL prawie wcale sytuacja nie zmieniła się na lepsze, gdyż wskaźnik ten zmniejszył się śladowo, z 2,36 w roku 2006 do 2,21 w zeszłym. Na co by nie spojrzeć, to pod obecnymi rządami - jakżeż hołubiącymi wolność i demokrację, praworządność i polityczną uczciwość - jest gorzej niż w czasach koalicji kierowanej przez SLD. Wystarczy wspomnieć, że przeciwdziałania korupcji w latach 2002 i 2003 Freedom House ocenił na średnio 2,37, a w minionych dwu latach jest to aż 3,25. Procesy wyborcze miały wtedy przeciętne notowanie 1,37, a teraz 1,62. Nawet "niezależność mediów" była większa w roku 2002, wynosząc 1,25, podczas gdy w minionym roku było dużo gorzej i zasłużyliśmy jedynie na 2,25. "Społeczeństwo obywatelskie" przed dekadą zaskarbiło sobie stopień 1,25, a przed rokiem 1,50. Raz jeszcze; ten raport, podobnie jak i poprzedni, nie powstał w Teheranie czy Caracas (gdzie skądinąd rzeczone oceny są dużo gorsze, ale małe to pocieszenie), lecz w Waszyngtonie. Okazuje się, że tam jednak, przy formułowaniu ocen i opinii, bazuje się na faktach, a nie na ich tendencyjnej interpretacji w krzywym zwierciadle mediów z dużym udziałem lobbystów grup interesu znanych, jako "niezależni eksperci".

Trochę optymizmu Trochę optymizmu? No tak, przydałoby się. Ale skąd go brać? Z tego, że gdzie indziej jest gorzej, co lubi podkreślać rząd? Ale gdzie indziej jest lepiej, niekiedy dużo lepiej. Bo lepiej określone są cele rozwoju i lepsza jest, jakość polityki społeczno-gospodarczej. Natomiast kontynuacja dotychczasowej polityki - a przecież to ma miejsce - do optymizmu bynajmniej nie skłania. Wobec tego pozostaje tylko życzyć sobie go więcej w nowym roku. Ale, niestety, same życzenia to za mało. Co się dzieje z moim krajem? Grzegorz W. Kołodko


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
668 669
668
668 1
668
668
668
668
P89C660 662 664 668 4
668
668
668
668 669
668
SCALONE MILION PLIKÓW wywalone wszystkie powtórki 668 pytań by Latos doc
Nuestro Circulo 668 Suplemento Nº 3, 10 de junio de 2015

więcej podobnych podstron