156

Skrajna Prawica? Wybory w Holandii wygrała - określana przez żurnalistów jako "skrajnie prawicowa" - Partia na rzecz Wolności. Gratulując zwycięzcom chcę przypomnieć to, co wiele razy pisałem: - im dłużej i skuteczniej PolitPoprawniacze będą blokowali zdrowe uczucia narodowe - z tym większą siłą one wybuchną - za plecami tryumfujących bolszewików z Brukseli gdzieś już rośnie nowy Stalin czy Hitler,. który zrobi z nimi porządek. Czy tych dobrze zawsze chcących durniów i złodziei, którzy obecnie rządza w Brukseli będziemy kiedyś żałować? Jeszcze może do tego dojść... JKM

Jeśli nie na głupszego – to na niższego Iluż rozterek dostarcza nam życie polityczne! Na przykład teraz – mnóstwo ludzi waha się, na którego kandydata, z tych którzy już zgłosili się do tegorocznych wyborów tubylczego prezydenta, powinni głosować. I powiedzmy sobie otwarcie i szczerze – trudno tu cokolwiek radzić, bo każdy kandydat ma, jak to mówią – zady i walety, to jest pardon – oczywiście wady i zalety. Na przykład Radosław Sikorski obiecuje, że będzie prezydentem „bez obciachu”, to znaczy – że będzie się słuchał i zrobi wszystko, co starsi i mądrzejsi mu każą. Z kolei marszałek Bronisław Komorowski lansuje program „Trzech W” to znaczy – „Wolność, Współpraca, WSI” a właściwie – z WSI. Współpraca z WSI? Więc jakże? Będzie się słuchał, czy nie? Wygląda na to, że też, jak najbardziej. Wybór, jak widać, szalenie trudny, zwłaszcza dla członków PO, którzy nie zapominają, skąd wyrastają im nogi. W PiS mają lepiej, bo u nich – jak u Forda – można głosować na każdego, ale pod warunkiem, że nazywa się Kaczyński, a nie, dajmy na to, Gosiewski. Cóż jednak mają począć wyborcy nie podlegający dyscyplinie partyjnej, ani nawet - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” – służbowej? Niektórzy próbują szukać wskazówek w objawieniach i przepowiedniach, których ostatnio namnożyło się u nas, niczym w XVIII wieku, co, mówiąc nawiasem, tylko potwierdza, że historia się powtarza w postaci recydywy saskiej. Oto co pisze w swoich pamiętnikach na ten temat Adam Moszczeński: „Nie było domu magnata lub majętnego obywatela, żeby po śmierci pana dusza nie ukazywała się to księżom, to sługom, to zakonnikom bawiącym w tym domu i nie żądała, by sukcesorowie czynili hojne ekspensa na nabożeństwa dla jej zbawienia.” Dzisiaj, gdy na ogólnopolskie zjazdy przybywa ponad stu egzorcystów, a każdy z pewnością ma jakieś osiągnięcia w wypędzaniu diabłów, zapotrzebowanie na nadzwyczajne wskazówki nie wydaje się wcale mniejsze. Inna rzecz, że większość tych przepowiedni zawiera wskazówki enigmatyczne, które trudno przełożyć na konkrety, to znaczy - czy głosować na kandydata obozu zdrady i zaprzaństwa, czy przeciwnie – na kandydata obozu płomiennych obrońców interesu narodowego. Kiedyś – co tu ukrywać – przepowiednie były dokładniejsze, na przykład – cytowane w „Potopie” sławne proroctwo św. Brygidy: „Gustaw, syn Eryka, osieł leniwy, ponieważ zaniedbawszy prawe nabożeństwo przeszedł na fałszywe (…) Otóż nieprzewidziany wypadek!” No proszę! „Zaniedbawszy prawe nabożeństwo przeszedł na fałszywe”. Czyż to przypadkiem nie pasuje do Radosława Sikorskiego – bo na posła Antoniego Mężydłę, czy Pawła Zalewskiego św. Brygida by się pewnie nie fatygowała? „Otóż nieprzewidziany wypadek!” Nic dziwnego, że pan Andrzej Kmicic, słysząc takie rzeczy wyzbył się wszelkich wątpliwości: „Wszystko się tak sprawdza, że ślepy chyba by wątpił” – wołał w uniesieniu. Dzisiejsze przepowiednie niestety takie dokładne nie są, w związku z tym trzeba szukać również innych, dodatkowych wskazówek. I tak się szczęśliwie składa, że jest ich aż nadto. Oto nieżyjący już francuski polityk Jerzy Clemenceau doszedł do wielkiego znaczenia i zajmuje wybitne miejsce w historii swojego kraju między innymi dzięki metodzie, od której nigdy i pod żadnym pozorem nie odstępował. Je vote pour le plus bete – mawiał – co się wykłada, że „głosuję na głupszego”. Łatwo powiedzieć, ale właściwie który z kandydatów jest głupszy? Mało prawdopodobne, żeby któryś sam zechciał się do tego przyznać, między innymi dlatego, że – jak zauważył Franciszek ks. de La Rochefoucauld – „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu”. Ze swego rozumu zadowoleni są zwłaszcza głupcy, bo na tym między innymi polega ich głupota – więc skąd mają wiedzieć, że są akurat najgłupsi? Wyjątkowa pod tym względem sytuacja miała miejsce w wieku XIX w Warszawie, gdzie założono Cech Głupców – niestety skupiający wyłącznie ludzi parających się literaturą. Przewodniczącym Cechu został August Wilkoński, któremu z tego tytułu przysługiwał tytuł „Najgłupszego”. Gdyby tak zmartwychwstał, to problem głosowania mielibyśmy rozwiązany, ale próżno marzyć o tym. Zresztą i wtedy żadnych polityków w tym Cechu nie było, chociaż – rzecz ciekawa – należały tam również kobiety, m.in. Narcyza Żmichowska, piastująca tytuł „Dziwnie Głupiej”. Ale gdzież by taka, dajmy na to, panna Kazimiera Szczukówna, czy Izabela Jaruga-Nowacka zgodziła się na przyjęcie takiego tytułu? Parytet – owszem - ale bez żadnej odpowiedzialności wobec znękanego społeczeństwa. Pan Waldemar Pawlak właśnie zapowiedział, że PSL wystawi kandydaturę jakiejś kobiety. Gdyby to była pani minister Jolanta Fedak, to byłaby to jakaś wskazówka, ale – po pierwsze - czy pan Pawlak nie składa obietnic bez pokrycia, a po drugie - gdyby nawet nie – to czy to aby na pewno ona? Kiedy ani obietnice kandydatów, ani przepowiednie, ani nawet wskazówki zagranicznych i tubylczych polityków nie dostarczają nam żadnej wskazówki, musimy poradzić sobie sami. Zwróćmy uwagę, że taki np. red. Jacek Żakowski, zażywający w Salonie reputacji proroka mniejszego, nie miał najmniejszych wątpliwości, że kandydatura marszałka Komorowskiego będzie lepsza, niż ministra Sikorskiego. Skąd ta pewność, kiedy zarówno jeden, jak i drugi obiecał słuchać starszych i mądrzejszych? Wydaje mi się, że spenetrowałem prawdę, a skoro tak, to nie będą jej dłużej ukrywał, „bo nie jest światło, by pod korcem stało”. Otóż minister Sikorski jest ZA WYSOKI! Zwróćmy bowiem uwagę, że w Europie, a niekiedy nawet i poza nią, Umiłowanymi Przywódcami zostają osobnicy raczej niskiego wzrostu. Weźmy dwóch najwybitniejszych polityków socjalistycznych: Józefa Stalina i Adolfa Hitlera. Stalin w porywach entuzjazmu mierzył nawet 163 centymetry, ale zwyczajnie miał ich podobno tylko 155. Hitler był wyższy (176 cm) – no i proszę, jak skończył? Podobnie starsi i mądrzejsi, a właściwie – najstarsi i najmądrzejsi też kochają się w konusach; Dawid ben Gurion mierzył zaledwie 152 cm, a Icchak Rabin – 159. Czy zatem wypada, żeby w Polsce, która przecież zmierza do Żydolandu, tubylczym prezydentem był Radosław Sikorski (180 cm), czy dajmy na to – Andrzej Olechowski (198 cm)? Jasne, że nie wypada i dopiero na tym tle lepiej zaczynamy rozumieć nienawiść, z jaką cały obóz postępu odnosił się do niedawna do Romana Giertycha (190 cm). Jeszcze by tego brakowało, żeby tubylczy prezydent polskich Irokezów patrzył z góry nawet na strategicznych partnerów: Naszą Złotą Panią Anielę (ok. 167 cm), albo Włodzimierza Putina (167 cm), którzy – jak widać - skrupulatnie przestrzegają symetrii. Skoro na wszelki wypadek rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew ma tylko 162 cm wzrostu, więc jakże prezydentem, niechby i tubylczym w Polsce mógłby zostać Jerzy Szmajdziński (178 cm)? Skoro nawet w słodkiej Francji na prezydenta wybrano Mikołaja Sarkozy’ego (165 cm), to w Polsce najlepszym kandydatem byłby nie Bronisław Komorowski (174 cm), tylko Lech Kaczyński (168 cm), przynajmniej pod tym względem podobny do Napoleona (167 cm). SM

Jak się państwo bawią Ponieważ tubylczy polscy politycy zajmowanie się ważnymi sprawami państwowymi czy zagranicznymi mają zakazane – a gdyby nawet nie mieli, to wydaje się, że te sytuacje znacznie przerastają ich możliwości – w związku z tym w coraz większym stopniu koncentrują się na sobie. Ponieważ prawybory kandydata na kandydata PO w wyborach prezydenckich budziły nader umiarkowane zainteresowanie opinii publicznej, gwoli zwiększenia oglądalności reżyser widowiska uruchomił posła Palikota, który rzucił na Radosława Sikorskiego straszliwe podejrzenie o skrywane sympatie do PiS. Wprawdzie minister Sikorski po przejściu z PiS do PO z gorliwością neofity nawoływał nawet do „dorżnięcia watahy”, ale poseł Palikot najwyraźniej uważa, że kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat. Wzburzyło to zwolenników demokracji wewnątrzpartyjnej, którzy wskazali, że licencja dla posła Palikota przewiduje możliwość stawiania takich zarzutów wyłącznie Kaczyńskim i zażądali surowej kary. Na to marszałek Komorowski – że jeśli posłu Palikotu stanie się krzywda, to on wycofa swoją kandydaturę. To zaś sprawiłoby ogromny zawód nie tylko Władysławowi Bartoszewskiemu, który już poparł marszałka Komorowskiego, ale przede wszystkim – kołom wojskowym, no i oczywiście – Naszej Złotej Pani Anieli. W tej sytuacji widowisko na pewno zakończy się wesołym oberkiem, zwłaszcza, że reżyser zadbał, by śledztwo w sprawie finansowania kampanii wyborczej posła Palikota zostało przedłużone aż do kwietnia, czyli – do zakończenia prawyborów. W tej sytuacji zwraca uwagę wahanie pana prezydenta Kaczyńskiego, czy kandydować w wyborach w sytuacji, gdy nie ma poparcia żadnej poważnej siły politycznej. Po raz pierwszy pan prezydent Kaczyński wypowiedział się o Prawie i Sprawiedliwości tak szczerze i tak krytycznie. SM

06 marca 2010"Nic tak nie gorszy jak prawda".. (Stefan Kisielewski) .. wychodzę z takiego samego założenia i staram się trzymać prawdy, bo jedynie ona jest ciekawa, jak z kolei twierdził największy pisarz dwudziestego wieku, obok Henryka Sienkiewicza- Józef Mackiewicz. Mój ulubiony, bo konsekwentny, uparty i bezkompromisowy. Bez wątpienia do naśladowania.. Bo prawdę należy pisać bez wzglądu na okoliczności, tak przynajmniej uważam ja. Nawet jak niektórym się ona nie podoba, bo wiedzą lepiej mieszając emocje, swoje wyobrażenia, zasłyszane widomości czy emocjonalnie ugruntowane sympatie. Prawda jest ciekawa, dlatego, że jest ciekawa i jedynie ona nas ”wyzwoli”, jak mówił Jan Paweł II z niewoli kłamstwa, przemilczeń,  przeinaczeń, wstecznych zmian.. Bo komuś one są na rękę. Jak w orwellowskim Ministerstwie Prawdy, gdzie historię zmieniano wstecznie, żeby napisać nową.. Właśnie zamierzam pochwalić Platformę Obywatelską za uchwaloną” ustawę o ochronie zdrowia”. Nareszcie jeden przykład prawdziwego liberalizmu od  ponad dwóch lat rządów” liberalnej” Platformy Obywatelskiej.. Niech by był chociaż jeden.. Jedna jaskółka o prawda wiosny nie czyni.. Myślę co prawda, że nie zrobili tego z powodów ideowych, z powodu zwrotu ludziom ich naturalnego prawa do wolności, które to prawo dał im sam Pan Bóg, tylko z powodu, tego, że zbliżają się demokratyczne  wybory prezydenckie i samorządowe, a dziewięć milionów palaczy- to w demokracji nie w kij dmuchał. Być może po wyborach zmienią zadanie i wniosą poprawkę, ale póki co, ustawa jest krokiem we właściwym kierunku.. Zaznaczam, że sam jestem nie palący,  żeby nie być posądzonym o stronniczość, ale nie odmawiam prawa palącym, , żeby sobie zakurzyli. Zgodnie z tym jak zarządzi właściciel pomieszczenia. ,w  którym palący chcą realizować swoje marzenia dotyczące palenia Mimo, że socjalistyczna władza  kazała napisać na wszystkich paczkach papierosów,, kłamliwe sformułowanie, że „ Palenie szkodzi”(???). Oczywiście wszystko na tym Bożym świecie szkodzi w nieodpowiednich ilościach,  ale indywidualnie, a nie kolektywnie, jak chcą socjaliści z różnych partii, głównie z socjalistycznego Prawa i Sprawiedliwości, bo Platforma Obywatelska i Sojusz Lewicy Demokratycznej poparły prawdziwie liberalny pomysł. Szkodzi cukier, szkodzi sól, szkodzi piwo, szkodzi golonka, szkodzi seks, szkodzi oglądanie telewizji , szkodzi nieoczytanie , szkodzi odporność na fakty, szkodzi miłość, szkodzi praca, szkodzi myślenie, szkodzi leczenie, szkodzi pływanie( można się utopić), szkodzi… i tak dalej. Wszystko musi być optymalne i to  nie kolektywnie, lecz indywidualnie. Oczywiście kwas solny wypijany w dużych ilościach szkodzi wszystkim, ale indywidualnie- także szkodzi. nie polecam więc  picia kwasu solnego, chociaż… chcącemu nie dzieje się krzywda! Jak komuś smakuje..(???) I wmawianie ludziom, że palenie jest główną przyczyną raka płuc jest obrzydliwą propagandą, pomijając przy tym  w propagandzie-szczepienia.. Może i jest ,w przypadkach niektórych, ale przecież  chcącemu nie dzieje się krzywda Mój dziadek na przykład, powstaniec wielkopolski, pochodzący z Wyrzyska, bo ja urodziłem się w Pile, który jak byłem mały, zawsze mi powtarzał, że „Piłsudski to zdrajca”, bo chciał Wielkopolskę oddać Niemcom , palił dwie paczki sportów radomskich dziennie, i umarł oczywiście, bo nikt wiecznie nie żyje, ale na…. wątrobę(???). Po owocach głosowania poznajemy, kto jest socjalistą, a kto zachowuje resztkę zdrowego rozsądku.. Ja w każdym razie poznaję po owocach, a nie po samochwaleniu się, że się jest prawicą, a głosuje, przeciw liberalnemu rozwiązaniu  które tymczasowo daje palaczom wolność. Bo prawica to wolność- a nie niewola! Niewola to przywilej-  Lewicy. Tutaj Lewica zrobiła wyjątek i nie kierowała się sprawiedliwością  społeczną, ale kalkulacją wyborczą i demokratyczną. Dziewięć milionów głosów.. Nie można pogardzić! Przynajmniej do najbliższych  wyborów; bo może pan Donald Tusku uzgodnił to działanie ze swoimi zwierzchnikami z Komisji Europejskiej… Wiecie towarzysze komisarze..… Damy im trochę wolności do wyborów, bo demokracja, prawa człowieka i takie tam, niech sobie trochę  samowolnie  popalą w miejscach przeznaczonych do tego,, a jak już  na nas zagłosują, to po  wyborach – obiecuję wam socjalistom europejskim- znowu zamordyzm przywrócimy! Zobaczymy co zrobi po wyborach,  pod warunkiem oczywiście, jak się utrzyma przy sterze demokratycznej łajby, którą płyniemy na zatracenie.. Może stanie się cud i Pan Bóg  uwolni nas od tych wszystkich socjalistów okrągłostołowych, którzy od dwudziestu lat ściskają nas za gardło dusząc niemiłosiernie.. Bo taki cud stał się w Holandii, gdzie wygrała prawicowa Partia na rzecz Wolności. Cuda się zdarzają, wszystko w rękach Boga.. A my mu pomóżmy! Najbardziej gardłował  przeciw  liberalizującej ustawie pan Bolesław Grzegorz Piecha, były wiceminister zdrowia, dawniej NSZZ Solidarność, NZS,  a obecnie Prawo i Sprawiedliwość Ojjej, Ile złego się stało, że palący papierosy za  własne pieniądze i na własny rachunek, będą mogli sobie zapalić.. Bo pan Bolesław z zawodu ginekolog wie lepiej, co każdy z nas powinien czynić ze swoim zdrowiem, jeśli chodzi o palenie.. Bo jeśli chodzi o ginekologię, to pan Bolesław usunął ponad 1000 ciąż, zabijając dzieciaki w łonie matek, jako lekarz- ginekolog. Przyznał się do tego niecnego zajęcia i chwała mu za to. Więcej już tego nie robi i związał się z ruchami Pro Life. Tu zasługuje na pochwałę. Ciekawe, czy pracując w tamtej komunie, w Górniczym Zespole Opieki Zdrowotnej w Jastrzębiu Zdroju.. popalał sobie czy też nie, tak jak inny socjalista z Prawa i Sprawiedliwości, pan doktor Zbigniew  Religa, który kopcił jak parowóz, ale innych namawiał do niepalenia.. Ciekawy przypadek  rozdwojenia jaźni ? I ciągle namawiał do podnoszenia  permanentnie składki zdrowotnej, żebyśmy finansowali to bagno, którym jest państwowa tzw. służba zdrowia, będąca skansenem komunizmu wojennego w wersji soft. Pan Bolesław Piecha z Prawa i Sprawiedliwości, będąc wiceministrem niepotrzebnego w gospodarce rynkowej Ministerstwa Zdrowia, a potrzebnego w socjalizmie biurokratyczno-korupcyjnym, został przyłapany przez dziennikarzy na spotkaniu się „przypadkowo” z przedstawicielem firmy farmaceutycznej w kawiarni w Warszawie, akurat z takim przedstawicielem, którego firma walczyła o dotacje z budżetu państwa, poprzez znalezienie się na czarodziejskiej liście leków refundowanych. Która to lista już dawno powinna być zlikwidowana jako źródło korupcji i drożyzny leków refundowanych. Bo nie mógł się spotkać z przedstawicielem firmy farmaceutycznej starającej się o bytność na liście leków refundowanych z naszych kieszeni w Ministerstwie , że tak powiem – Zdrowia.(???). Tylko musiał się spotykać w kawiarni i to „ przypadkowo”. I jakoś nikt nie ciągnie dalej tej sprawy, może teraz po powołaniu nowego prokuratora krajowego.. Chociaż nadal obowiązuje zasada okrągłostołowa.. „ Wy nie ruszacie naszych, a my nie ruszamy waszych”.. A propos Jastrzębia(i) Zdroju, bo Jastrzębie Zdrój.. Właśnie tamtejszy Sanepid skontrolował pewien zakład fryzjerski, gdzie fryzjerki obcinały klientom włosy będąc  w strojach bikini.. Obcinały włosy klientom oczywiście…. Na głowie! Ale na głowie Sanepidu jest teraz problem: czy bikini to strój roboczy(???). No właśnie ! Czy bikini to strój roboczy?. Gdyby nie było wymogów co jest strojem roboczym, a  co nie, nie byłoby problemu kontrolowania zakładu fryzjerskiego. I nie musielibyśmy , jako podatnicy łożyć na utrzymanie państwowego Sanepidu i jego funkcjonariuszy.. Jeśli klientom pasują stroje bikini, tak jak na plaży., to problem  klientów i właścicielki zakładu, a nie  państwa! I nie problem plaż! Bo właściciele plaż mogliby domagać się zadośćuczynienia za używanie strojów bikini, nie na plaży, tylko w zakładach fryzjerskich.. A dramatyzm wydarzeń  rozgrywa się  w  „prywatnym” zakładzie fryzjerskim, do którego mogą wtargnąć funkcjonariusze państwowego Sanepidu, zgodnie z demokratycznym prawem, a niekoniecznie prawem poszanowania własności.. Totalitarne państwo demokratycznego prawa. A jakie stroje robocze potrzebne byłyby- zdaniem państwowego Sanepidu- przy strzyżeniu włosów łonowych?- Oto jest pytanie, z gatunku:” być albo nie być”! No i jeszcze jeden plus dla Platformy Obywatelskiej: rozdzielenie stanowiska  Ministra Sprawiedliwości od Prokuratura Generalnego.... Jeszcze tylko wyjąć podległość sędziów spod jurysdykcji Ministra Sprawiedliwości.. Bo o sędziach śledczych na razie nie ma mowy.. I przystąpić do uproszczenia i czynienia przejrzystości prawa.. Żeby ustanowić państwo prawa, a nie prawników..Okazuje się, że w socjalizmie demokratycznym też jakieś światełko w tunelu się pojawia.. Protestuje oczywiście Prawo i Sprawiedliwość.. Nie podoba się to ministrowi Ziobrze, który jest zwolennikiem wszystkich władz w jednym reku. Tak po bolszewicku! Niech mnie ktoś z czytelników poprawi bo nie mam czasu sprawdzać, czy czasami w zohydzanym przez Prawo i Sprawiedliwość PRL-u nie było oddzielania stanowiska Ministra Sprawiedliwość od Prokuratora Generalnego? Zarówno nienawiść, jak i miłość bywają ślepe. Ślepe na zdrowy rozsądek! Bo w PRL-u, tak znienawidzonym przez Prawo i Sprawiedliwość , dwa plus dwa, też było cztery..! Ale nie było ugrupowania Polska Plus. To jest ten minus.. Polska Plus powstała z rozłamu do Prawa i Sprawiedliwości i niechęci do Jarosława Kaczyńskiego. Kandydatem Polski Plus na prezydenta jest pan Ludwik Dorn, ten przesławny  trzeci  bliźniak.... Kiedyś związany z Prawem i Sprawiedliwością... A mnie wystarczy cofnięcie poparcia dla Prawa i Sprawiedliwości przez ojca Tadeusza… I po Prawie i Sprawiedliwości. Może w tedy zapanuje na prawicy prawdziwej, i prawo i sprawiedliwość..???... WJR

Kapuściński był bardzo odważnym, ideowym komunistą Z Jackiem Żakowskim, publicystą, rozmawia Mira Suchodolska

Stając w obronie biografii Kapuścińskiego autorstwa Artura Domosławskiego, wywołał Pan zdumienie wielu osób. Tu nie ma co bronić ani atakować, książki trzeba rozumieć. Docenić to, co dobre i ważne, ocenić to, co nam się nie podoba. Książki trzeba czytać.
A jednak, po raz kolejny, znaleźli się ludzie, którzy uważają, że jeśli o wielkim człowieku pisze się choćby trochę niepochlebną prawdę, kala się tę jego wielkość. Tak jest, jeśli się postrzega świat w kategoriach manichejskich: świętość kontra przeklętość, nasz kontra obcy. A w przypadku książek, a zwłaszcza tej książki, te kategorie są nieusprawiedliwione. Ta książka opisuje wielkiego człowieka, jednego z największych Polaków XX wieku, geniusza reportażu. I opisuje go w sposób niezwykle przenikliwy. Można się nie zgadzać z Arturem w niektórych ocenach, ja też jestem krytyczny wobec tego, że umieścił rozdział o córce, co mi się wydaje niestosowne, ale to nie są powody, aby potępiać książkę, która jest fenomenem, która otwiera zupełnie nowe standardy pisania biografii w Polsce. Po niej o wiele trudniej będzie się przebić tandeciarstwu biograficznemu, jakie dotąd u nas panowało.
Nie ma Pan wrażenia, że - biorąc pod uwagę różnice w metodologii - krytycy książki Domosławskiego podnoszą dziś podobne argumenty jak wcześniej krytycy książki Zyzaka o Wałęsie: nie można szargać świętości. Książka Zyzaka jest paszkwilem nieposiadającym znamion równowagi. Domosławski trzy lata jeździł po świecie, próbując zrozumieć i udowodnić. I porównywanie jego książki z książką Zyzaka jest nie na miejscu. Bo wielki człowiek zasługuje na wielką pracę.
To prawda, że książka jest świetnie udokumentowana, tym bardziej nerwowe reakcje na nią wydają się co najmniej przesadne. Abstrahując od wdowy po Kapuścińskim, która z powodów osobistych ma prawo tak reagować. Ja bym nie ryzykował takiego paternalistycznego stosunku do wdowy. Gdybym był na miejscu pani Kapuścińskiej, też protestowałbym przeciw fragmentom dotykającym intymności Kapuścińskiego i jego rodziny. Ale to nie przekreśla całej książki. Autor ma prawo do błędu i nie ma książek idealnych. To jest jedno z najważniejszych zdań w książce Domosławskiego: że nie zależnie od tego, czy książki Kapuścińskiego stałyby na półce z literaturą faktu, czy literaturą piękną, i tak byłyby wielkimi książkami. Podobnie jest z tą biografią Kapuścińskiego - niezależnie od tego, czy znajdziemy tam słabsze punkty, zostanie wielką .
Myśli Pan, że po tym, jak czytelnicy dowiedzą się o romansie Kapuścińskiego z PZPR i PRL-owskim wywiadem, inaczej będą czytali jego książki. Kapuściński nie robił nigdy tajemnicy z tego, że przez kilkadziesiąt lat był członkiem partii. Ale nie był koniunkturalistą, karierowiczem, był szczerym komunistą. A "sensacyjność" tego odkrycia o Kapuścińskim i partii wynika z miałkości naszej debaty historycznej. Wszak byli wspaniali komuniści w Polsce, tacy jak Kapuściński, i znajdowali się w dramatycznej sytuacji, gdyż jednocześnie prowadzili walkę na dwa fronty. Z jednej strony z kapitalizmem, przeciwstawiali się autorytarnym zamachom stanu, wyzyskowi krajów kolonialnych itd. A z drugiej walczyli o spełnienie swoich ideałów tam, gdzie mieszkali. To był Kapuściński, to był też np. Kuroń.
Ktoś napisał, że Domosławski ujawnił kompromisy Kapuścińskiego z władzą. Ale to tak jak dziś ja, pani, zwolennicy demokracji, z których jedni popierają PO, inni PiS czy SLD - bo to się wszystko mieści w obrębie normalności - spierają się z władzą. Tak samo było wówczas, kiedy formował się kształt realnego socjalizmu. Kapuściński mógł być bardzo krytyczny wobec tego, co się działo w PRL, ale pozostawać pod wpływem socjalistycznych ideałów. Trzeba to zrozumieć.
A jeśli chodzi o tę Kapuścińskiego współpracę z wywiadem. Kapował kolegów? Nie słyszałem i nie ma śladów, aby to robił. On się identyfikował z tzw. obozem postępu i jemu pomagał. Kapuściński był zawsze po stronie sprawiedliwości społecznej, równości, praw człowieka, ta książka dobrze to pokazuje i trzeba mieć oczy otwarte, a nie zamykać się w schematach narzucanych przez tzw. prawicowy dyskurs.
Jak Pan podchodzi do zarzutu, że Domosławski wkradł się w łaski i wykorzystał ufność wdowy, nadwyrężając lojalność, jaką był jej winien? Dziennikarz poważnie traktujący swoją pracę często ma takie dramatyczne problemy. Że np. dowiaduje się czegoś nieprzyjemnego o osobie, którą lubi i ceni. Moim zdaniem lojalność dziennikarza zawsze powinna być przy opinii publicznej, a nie przy pracodawcy czy kolegach. Nasz zawód wymaga pewnego rodzaju heroizmu. Domosławski, pisząc tę książkę, zaczynał od niemal dziecięcego zachwytu. A potem spostrzegł, że jego bohater, który jest wielkim pisarzem i człowiekiem, też podejmował kontrowersyjne decyzje. I zaczął się z tym zmagać.
Mnie bardziej niż ideologiczne perypetie Kapuścińskiego uderzył fakt, że jego reportaże nie były reportażami w czystej formie. Co samo w sobie nie jest niczym złym, ale wątpliwy jest fakt, że się do tego nie przyznawał. A co to jest reportaż, przecież to nie manifest księgi księgowego. Hemingway, Wańkowicz, Prus _- oni też przekształcali rzeczywistość. Wszystko zależy od tego, czy się pisze o drzewie, czy o lesie. Kapuściński wspaniale opisywał las. Drzewa mu się zlewały, ale obraz lasu był przerażająco prawdziwy. I to w nim cenimy, a nie szczególarstwo. Codziennie czytam w gazetach reportaże, w których są tysiące szczegółów, a z których nic nie wynika. Ale moim zdaniem tym lepiej nam uświadamia, że to, co on robił, to było pisarstwo. I w niczym nie umniejsza wielkości jego książek. Dzięki Kapuścińskiemu poznawaliśmy świat. A dzięki Domosławskiemu poznaliśmy Kapuścińskiego. Mira Suchodolska

Ktoś napisał, że Domosławski ujawnił kompromisy Kapuściń-skiego z władzą. Ale to tak jak dziś ja, pani, zwolennicy demokracji, z których jedni popierają PO, inni PiS czy SLD - bo to się wszystko mieści w obrębie normalności - spierają się z władzą. Tak samo było wówczas, kiedy formował się kształt realnego socjalizmu. Kapuściński mógł być bardzo krytyczny wobec tego, co się działo w PRL, ale pozostawać pod wpływem socjalistycznych ideałów. Trzeba to zrozumieć.

A jeśli chodzi o tę Kapuścińskiego współpracę z wywiadem… Kapował kolegów? Nie słyszałem i nie ma śladów, aby to robił. On się identyfikował z tzw. obozem postępu i jemu pomagał. Kapuś-ciński był zawsze po stronie sprawiedliwości społecznej, równości, praw człowieka, ta książka dobrze to pokazuje i trzeba mieć oczy otwarte, a nie zamykać się w schematach narzucanych przez tzw. prawicowy dyskurs.

Jak Pan podchodzi do zarzutu, że Domosławski wkradł się w łaski i wykorzystał ufność wdowy, nadwyrężając lojalność, jaką był jej winien?
Dziennikarz poważnie traktujący swoją pracę często ma takie dramatyczne problemy. Że np. dowiaduje się czegoś nieprzyjemnego o osobie, którą lubi i ceni. Moim zdaniem lojalność dziennikarza zawsze powinna być przy opinii publicznej, a nie przy pracodawcy czy kolegach. Nasz zawód wymaga pewnego rodzaju heroizmu. Domosławski, pisząc tę książkę, zaczynał od niemal dziecięcego zachwytu. A potem spostrzegł, że jego bohater, który jest wielkim pisarzem i człowiekiem, też podejmował kontrowersyjne decyzje. I zaczął się z tym zmagać.

Mnie bardziej niż ideologiczne perypetie Kapuścińskiego uderzył fakt, że jego reportaże nie były reportażami w czystej formie. Co samo w sobie nie jest niczym złym, ale wątpliwy jest fakt, że się do tego nie przyznawał.
A co to jest reportaż, przecież to nie manifest księgi księgowego. Hemingway, Wańkowicz, Prus _- oni też przekształcali rzeczywistość. Wszystko zależy od tego, czy się pisze o drzewie, czy o lesie. Kapuściński wspaniale opisywał las. Drzewa mu się zlewały, ale obraz lasu był przerażająco prawdziwy. I to w nim cenimy, a nie szczególarstwo.

Codziennie czytam w gazetach reportaże, w których są tysiące szczegółów, a z których nic nie wynika. Ale moim zdaniem tym lepiej nam uświadamia, że to, co on robił, to było pisarstwo. I w niczym nie umniejsza wielkości jego książek. Dzięki Kapuścińskiemu poznawaliśmy świat. A dzięki Domosławskiemu poznaliśmy Kapuścińskiego.

Mira Suchodolska


Biurwy przejmują władzę Czym się różni norma prawna od normy moralnej? Tym, że pierwsza opatrzona jest sankcją przymusu, że stoi za nią przemoc państwa, podczas gdy druga – nie. Dla przykładu – nawet Jacek Kuroń uważał, że aborcja jest „złem”, podobnie jak, dajmy na to, „antysemityzm” - ale stanowczo sprzeciwiał się jej penalizowaniu, tzn. wprowadzenia zakazu prawnego. Co do konieczności karania „antysemityzmu” nie miał, o ile pamiętam, żadnych wątpliwości. Nawiasem mówiąc, kiedy w początkach lat 90-tych toczyła się dyskusja na temat dopuszczalności aborcji, zaproponowałem projekt ustawy składającej się z jednego zdania, w postaci kolejnego paragrafu art. 148 kodeksu karnego: „w razie zabójstwa dziecka jeszcze nie urodzonego sąd może podżegacza uwolnić od kary”. Na tej podstawie osoba przeprowadzająca aborcję odpowiadałaby jak za zabójstwo – i to z niskich pobudek, bo z chęci zysku, zaś w konkretnych sprawach sądy mogłyby uwzględniać sytuację matki (podżegacza) i nawet uwalniać ją od kary – bo od winy, ma się rozumieć – nie. Oczywiście głuche milczenie było mi odpowiedzią i w rezultacie większość stanęła na nieubłaganym gruncie „kompromisu”, to znaczy – zalegalizowania aborcji, wprowadzając przy tym cały system przekupywania kobiet. Ostatnio przed Sejmem miała miejsce nieliczna demonstracja rodziców obawiających się następstw ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Opinia publiczna słusznie nisko ocenia poziom moralny naszych posłów, ale ocenę tę należałoby uzupełnić o niską ocenę również poziomu intelektualnego. Czy posłowie potrafią przewidzieć nawet oczywiste następstwa własnych decyzji? Raczej nie bo w przeciwnym razie nasze ustawodawstwo wyglądałoby zupełnie inaczej. Problem polega na tym, że większość naszych elit, zwłaszcza politycznych, stanowią półinteligenci. Półinteligenci – a więc ludzie wprawdzie niemądrzy, ale na tyle spostrzegawczy, że zdają sobie z tego sprawę. Ambicja nie pozwala im jednak się do tego przyznać, w związku z tym największą ich troską jest staranne ukrycie tego mankamentu. Najbezpieczniejszą metodą jest śpiewanie w chórze i stąd właśnie bierze się popularność „Gazety Wyborczej”, w której red. Michnik ze swoimi fagasami podpowiada im, co wypada dzisiaj myśleć, a co nie uchodzi – no i oczywiście – Bruksela, gdzie „pianista pierze bieliznę swą w chemicznej pralni, a wszyscy śliczni tacy są i kulturalni”. Nasze biurwy snobują się na biurwy brukselskie, a ponieważ w sytuacji omnipotencji państwa biurwy mają ostatnie słowo również w życiu kulturalnym, to zarówno nasza polityka, jak i nasza kultura z roku na rok nabiera coraz bardziej imitatorskiego charakteru. Nieliczna demonstracja rodziców pokazuje, czym tak naprawdę interesuje się większość naszego społeczeństwa. Gdyby tak Sejm podniósł cenę kiełbasy, na Wiejskiej pojawiłyby się tłumy wyjące : „zło-dzie-je, zło-dzie-je!”. Ponieważ jednak tym razem nie chodziło o kiełbasę, tylko o dzieci, to tą sprawą zainteresowali się już tylko nieliczni. Tymczasem ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie w sposób systematyczny, stopniowo prowadzi do likwidacji władzy rodzicielskiej, a w konsekwencji – do likwidacji rodziny w dotychczasowej postaci. Pretekstem jest zwalczanie „przemocy”, a przemoc ta definiowana jest jako powtarzające się lub jednorazowe umyślne działanie naruszające prawa lub dobra osobiste innej osoby, w szczególności narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, niezaspokojenie podstawowych potrzeb ekonomicznych naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność – w tym wolność seksualną, powodujące szkody w ich zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą. Pomijam już okoliczność, że rozpoznawaniem sytuacji w poszczególnych rodzinach będą trudniły się biurwy lub stójkowi i na podstawie donosów rozmaitych „życzliwych” dokonywały „izolowania sprawców przemocy od ich ofiar”, to znaczy odbierania dzieci rodzicom. Lewica – a stosowny projekt złożyli posłowie lewicowi – zawsze miała ciągoty do społecznych inżynierii realizowanych przez wybitnych przywódców socjalistycznych Józefa Stalina i Adolfa Hitlera, a rodzina, jako jedna z postaci porządku spontanicznego, zawsze kłuła ich w chore z klasowej nienawiści oczy. Ważniejsze jest bowiem to, że ustawa wprost prowadzi do likwidacji władzy rodzicielskiej – bo odbiera rodzicom możliwość zastosowania jakiejkolwiek sankcji wobec dzieci – a władza pozbawiona sankcji staje się własną karykaturą. Jest w tym metoda; najpierw, pod pretekstem roztoczenia nad nimi opieki, ludzie zostali pozbawieni władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają, a teraz – pod podobnym pretekstem – nawet nad własnymi dziećmi. Miał rację Fredro, ostrzegając, że „socyalizm każdemu równo nosa utrze. Bogatych zdusi jutro, a biednych pojutrze”. SM

Towarzysze Włodzimierz Lenin, Róża Luksemburg, z A. Michnikiem i JM Rektorem Michałem Śliwą w tle Uniwersytet Pedagogiczny im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie został powołany 11 maja 1946 roku jako Państwowa Wyższa Szkoła Pedagogiczna i podjął działalność dydaktyczną 25 października. Jest najstarszą uczelnią w Polsce i konsekwentnie zajmuje pierwsze miejsce wśród uczelni pedagogicznych, tym bardziej, iż posiada w swoim godle Komisję Edukacji Narodowej. Należy w tym miejscu przypomnieć, iż Komisja Edukacji Narodowej / KEN / (pełna nazwa – Komisja nad Edukacją Młodzi Szlacheckiej Dozór Mająca ) – centralny organ władzy oświatowej powołany w Polsce przez Sejm Rozbiorowy 14 października 1773 roku na wniosek króla Stanisława Poniatowskiego, była pierwszym w Polsce ministerstwem oświaty publicznej i pierwszą tego typu instytucją w Europie. Władze tej uczelni w listopadzie 2009 roku podjęły decyzję utytułowania Adama Michnika doktoratem honorowym. Liczne protesty przeciwko tej decyzji wskazują na głęboki żal społeczny i oburzenie spowodowane tym bezprecedensowym wydarzeniem, tym bardziej, iż owa decyzja została podjęta niezgodnie z wolą większości obecnych na posiedzeniu Rady Wydziału Humanistycznego uczelni. Prof. Michał Śliwa rektor uczelni powiedział cyt. z „GW”: „Protestującym odpowiem: gdyby nie Adam Michnik, to teraz zainteresowałyby się wami SB, a potem trafilibyście do aresztu – mówi „Gazecie Wyborczej” rektor Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, inicjator przyznania doktoratu honorowego Michnikowi”. Postać redaktora naczelnego i założyciela „Gazety Wyborczej” jest powszechnie znana, przypomnę jedynie niektóre istotne fragmenty jego publicznych wypowiedzi i zachowań: - „należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach, uważałem, że komunistyczna Polska, to moja Polska”. -„Środowiskiem z którego pochodzę jest liberalna żydokomuna. Jest to komuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami. Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależność do partii, to oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii, namiętności”. - Rodzice Adama Michnika wywodzili się z nurtu działaczy komunistycznych Komunistycznej Partii Polski z programem przyłączenia Polski do ZSRR, oderwania od Polski ziem wschodnich, oraz zrzeczenia się na rzecz „bratnich socjalistycznych Niemiec” Górnego Śląska i Pomorza . Marzenie Adama Michnika to likwidacja Polski i stworzenie tworu państwowego o nazwie POLUKR, lub UKR-POL powstałego z połączenia terytorialnego  Ukrainy z Polską. Laudację uzasadniającą przyznanie honorowego doktoratu Adamowi Michnikowi wygłosił profesor Uniwersytetu Pedagogicznego, publicysta „GW” i „Tygodnika Powszechnego”  Janusz Majcherek, autor jednego z najbardziej oszczerczych i napastliwych artykułów na temat dziejów Polski – „Ciemne karty polskiej historii”, opublikowanego w „Tygodniku Powszechnym” redagowanym przez ks. Adama Bonieckiego. Tekst ten stanowi prawdziwy zsyp różnorakich antypolskich i antykatolickich potwarzy, insynuacji i oszczerstw. Wychodzący w Krakowie   lewacki niskonakładowy miesięcznik „Kraków” w numerze świątecznym – grudzień 2009 zamieścił tekst Adama Michnika „Miasto polskiego rozumu i rozumnego szaleństwa” skierowany do JM Michała Śliwy rektora UP w Krakowie. Cytuję fragmenty: „…to wielki zaszczyt odbierać doktorat honoris causa od krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego,  …będąc nastolatkiem marzyłem o rewolucji  - tak jak ją opisywali moi starsi przyjaciele Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Dwa nazwiska chciałbym tutaj przywołać. Prof. Marek Waldenberg pisał o Leninie. Lenin był rewolucjonistą, który kochał wolność, ale miała to być wolność dla zwolenników rewolucji, dla przyjaciół rewolucji w leninowskim rozumieniu tego słowa. Nie była to wolność dla inaczej myślących. Róża Luksemburg pisała… wolność jest zawsze wolnością dla inaczej myślącego. Być może rezultatem tego faktu była następna wielka praca prof. Marka Waldenberga – o Karolu Kautskym, którego Lenin nazywał +Juuszka+”. Kim był Marek Waldenberg, wymaga to nieco szerszego omówienia. Wydział Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego z czasów PRL-u ma swoją niechlubną tradycję. Po wielkim luminarzu nauk prawniczych prof. Władysławie Wolterze kierownictwo katedry objął Kazimierz Buchała wysoko oceniany w archiwach Służby Bezpieczeństwa – tajny współpracownik / TW / o pseudonimie „Magister”, promujący swoich ulubieńców Andrzeja Zolla i Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Wydaje się, iż dzisiejsza opiniotwórczość katedry Prawa Karnego Uniwersytetu Jagiellońskiego, mająca niebagatelny wpływ na stosowanie prawa w Polsce i kształtowanie opinii publicznej, korporacyjność urzędującej palestry, wyrokowanie niepodległych sądów i Trybunału Konstytucyjnego, niekiedy budzące sprzeciw społeczny, ma swoje korzenie w zhańbieniu i zbezczeszczeniu Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego w okresie PRL-u. Oprócz Buchały, Zolla i Ćwiakalskiego działali tam jeszcze w tym okresie Marek Waldenberg, kierujący katedra Podstaw Marksizmu-Leninizmu, sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR, sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR, piszący prace naukowe o Leninie i m.in. o rzekomej wielkości zausznika Lenina Karla Kautskyego / „Juuszka”/ marksistowskiego sekciarza. Do pocztu bezprawników tego okresu dołączył prof. Julian Polan-Harashin b. prokurator w Lublinie, ścigający tam żołnierzy AK i NSZ, skąd musiał uciekać, bo podziemie wydało na niego wyrok śmierci. Prof. Julian Polan-Harashin, , jako wiceszef Sądu Wojskowego wydał kilkadziesiąt wyroków śmierci na żołnierzy AK i NSZ. Był podobnie jak Stefan Michnik najkrwawszym sędzią PRL-u i skorumpowanym łapówkarzem. Jako dziekan studium zaocznego Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego wydał kilkaset „łapówkarskich” dyplomów magistrów praw. Gdy jeden z dyplomowanych partyjnych i ubeckich „magistrów” skompromitował się swoją „prawniczą wiedzą” i sprawa nabrała rozgłosu prof. Julian Polan-Harashin podpalił dokumenty w dziekanacie. Otrzymał wyrok, lecz szybko został uwolniony i skrupulatnie donosił nadal, jako agent SB, m.in. na Karola Wojtyłę i cały umęczony Kościół Powszechny. W tym ubeckim poczcie „bezprawników” Uniwersytetu Jagiellońskiego działał oficjalnie jako agent SB, prawnik kryminolog niedawno zmarły prof. Tadeusz Hanausek. Aleksander Szumański

Ryszard Kapuś-ciński Prawem szarańczy jest mnożyć się, pożerając wszystko dookoła. Wszelako nie powinniśmy jej zadania ułatwiać. Przeciwnie: broniąc się przed szarańczą i jej hagiografami, bronimy świata, w którym zło i dobro mają wyraźnie określone oblicza. Nie pozwólmy ich zakłamywać. To, co dobre, buduje człowieka. To, co złe, niszczy go. Są to orzeczenia proste jak konstrukcja gwoździa, i równie praktyczne. Z tym oczywistym doprecyzowaniem, że dramatu współczesnych człowiekowatych upatrywać należy w zatraceniu zdolności do odróżniania pierwszego od drugiego. Tymczasem, jak to ktoś celnie zauważył, świat rozbitych zasad i zatraconych sensów rodzi upiory.

WYBITNY REPORTAŻYSTA Różnie można oceniać twórczość Ryszarda Kapuścińskiego. Jedno da się powiedzieć bezsprzecznie: czynów podłych nie sposób usprawiedliwiać talentem, zaś wiedza o tym, kto latami kształtował nasze poglądy, jest nam niezbędna. Mamy prawo wiedzieć, czy ktoś, kto relacjonował dla nas rzeczywistość, często kreując przy tym na drogowskaz wskazujący kierunki ku moralnym rozstrzygnięciom, nie był przypadkiem nikczemnikiem. Tymczasem współczesna Polska to miejsce, w którym pokłady łajna przesłaniają świat do tego stopnia, że wielu (nawet rozumnych) Polaków zapomina, jak ten świat powinien naprawdę wyglądać. Stąd w moim przekonaniu biorą się głosy krytyki pewnych fragmentów książki dziennikarza "Gazety Wyborczej" Artura Domasławskiego, zatytułowanej "Kapuściński non-fiction", a poświęconej wybitnemu polskiemu reportażyście. Który, jak się okazuje, zbudował swoją wybitność oraz niekwestionowaną pozycję między innymi na współpracy z PRL-owskimi tajnymi specsłużbami. Książka wzbudziła niemałe kontrowersje jeszcze przed debiutem rynkowym, ponieważ autor nie ukrywał, że jej fragmenty powstawały na podstawie akt IPN. Żona pisarza, Alicja Kapuścińska, wystąpiła do sądu z wnioskiem o zakaz rozpowszechniania publikacji, Stefan Bratkowski wyzwał Domasławskiego od hien, i to pomimo wyraźnej deklaracji, że sam książki przeczytać nie zamierza, natomiast Władysław Bartoszewski zagroził zaprzestaniem współpracy z wydawcą, a "Kapuścińskiego non-fiction" porównał do przewodnika po burdelach.

SZKODNIK KAPUŚCIŃSKI Tymczasem tezę, iż bez ujawniania politycznych, społecznych i moralnych brudów, żyłoby się nam szczęśliwiej, łatwiej i przyjemniej, być może nawet należałoby zaakceptować, gdyby na tym polegał świadomy ludzki byt. Osobiście jednak wolę wiedzieć więcej, niż mniej. Tym bardziej, gdy wiedza ta dotyczy kwestii dobra oraz zła. "Dobro i zło to dość ogólne pojęcia, bo dla każdego z nas będą miały inne znaczenia" - utrzymują jednakowoż fani Kapuścińskiego, tym samym ryjąc w fundamentach naszej kultury (nie tylko naszej, bo każdej nam znanej). Sądzę, że ryją bezrefleksyjnie. Albowiem oczywiste jest, że podstawy aksjologiczne cywilizacji muszą być wzniesione z granitu. Muszą być twarde. Czarno-białe. Zero-jedynkowe. Jeśli nie będą, cywilizacji też nie będzie. A i cywilizacja istniejąca, pozbawiona zwornika na tak podstawowym poziomie, rozsypie się. I to prędzej raczej niż później. "Pokażcie tych, którym Kapuściński zaszkodził" - wołają dalej ludzie mentalnie zaplątani, popełniając błąd o charakterze poznawczym, mianowicie najwyraźniej zamierzający weryfikować sposób, w jaki wywiad PRL wykorzystywał pozyskane wiadomości i pragnąc od skutku takowej weryfikacji uzależniać ewentualną ocenę czynu. Tych pytam: jeśli Kapuściński meldował, że pewna pani folguje sobie z Murzynami, to szkodził jej, czy może nie szkodził? Ale i to przecież nieważne, ponieważ donoszenie jest podłością bez względu na skutek donoszenia.

ZMARNOWANE PIENIĄDZE Co do Artura Domasławskiego, jego intencje znakomicie negliżuje fragment przytoczony przez publicystę Piotra Semkę, w którym autor "Kapuścińskiego..." cytuje własne notatki, pochodzące z brudnopisu książki: "Autentyczne partyjne zaangażowanie, przyjaźnie i kontakty na szczytach władzy wiele (Kapuścińskiemu) ułatwiają, są pomocne, nawet bardzo; stwarzają warunki dla rozwoju talentu. Uważać jednak, ażeby nie wyszło na to, że wielkość Kapuścińskiego płynie z tego, że znał Frelka i innych towarzyszy. To istotny składnik sukcesu, pasjonujący know-how kariery w czasach Polski Ludowej, ale nie esencja tego, dlaczego Kapuścińskiego podziwiamy i kochamy". Ano, długiej kariery pod skrzydłami michnikoidów już Domasławskiemu nie wróżę. Po mojemu, było to potknięcie niewybaczalne. Natomiast akurat gdy sam zastanawiałem się, czy warto wydać pieniądze na zakup "Kapuścińskiego...", trafiłem na recenzję książki internauty podpisującego się pseudonimem Eine, który moje wątpliwości rozsądził słowami: "w miarę jak przewracam stronice tej opasłej księgi (jestem w połowie), to rozwija się przede mną hagiografia bohatera i gloryfikacja kultury i obyczajów PRL-u. Obrzydliwy tekst, pozujący na demaskację i demistyfikację. Kto kupi tę pozycję, to tak, jakby go obrobił kieszonkowiec na bazarze. Zmarnowane pieniądze". Mnie powyższe wystarczyło aż nadto. W moralnym bilansie ludzie tacy jak Ryszard Kapuściński są nieważni, bez względu na literacką wartość książek, które napisali. Ważni są ci, którym nie zostało dane napisanie żadnej relacji z podróży tu czy tam, ponieważ wybrali przyzwoitość - więc nigdzie wyjechać nie mogli. To, że powyższe tak trudno niektórym zrozumieć, przeraża mnie dużo bardziej niż intencje hagiografów zakłamanej przeszłości, ich pozory obiektywizmu i ich pisanina. Krzysztof Ligęza

Studium dzikości Słowo wylatuje wróblem, a powraca wołem. Gdyby taki, dajmy na to, poseł Mirosław Drzewiecki, występujący w widowisku telewizyjnym zwanym Sejmową Komisją Śledczą Badającą Aferę Hazardową Której Nie Było jako "Miro", co to obiecywał, a nie załatwiał, zastosował się do rady udzielonej ongiś Polsce przez francuskiego prezydenta Chiraca, by "siedzieć cicho", to nie byłby dzisiaj kandydatem na winowajcę na wypadek, gdyby jednak starsi i mądrzejsi kazali zasiadającym w komisji fajdanisom stwierdzić, że afera była, a winnych napiętnować surowymi, a przynajmniej - nieuchronnymi karami. Dlatego właśnie milczenie jest złotem, co w przypadku posła Drzewieckiego przeliczyć można na co najmniej 10 tysięcy złotych miesięcznie, czy ile tam wynosi dzisiaj dieta tubylczych fajdanisów - bo fajdanisowie europejscy, jak wiadomo, dostają dużo, dużo więcej. A jeśli dodać do tego lody, to... ach, łza się w oku kręci, ale - jak napisał poeta: "darmo; co raz człek stracił, tego nie odzyszcze". A zdaniem nie tylko fajdanisów opozycyjnych, ale również koalicyjnych, wśród nich nawet - Janusza Palikota, właśnie definitywnie utracił zdolność uczestnictwa w życiu politycznym. Inna sprawa, że to całe "życie polityczne" sprowadza się do bżdżenia w fotele, pobierania diet, kręcenia lodów,  groźnego kiwania palcem w bucie oraz wymyślania sobie nawzajem, ale jak ktoś nie ma lepszego pomysłu na życie, to przecież i tego szkoda. Tymczasem poseł Drzewiecki utracił tę zdolność z uwagi na diagnozę postawioną w wywiadzie dla polonijnej rozgłośni, że Polska jest "dzikim krajem". Że na taką diagnozę śmiertelnie obrazili się fajdanisowie - to rzecz zrozumiała. Spotykają się oni z fajdanisami zagranicznymi, wobec których pragną uchodzić za szalenie cywilizowanych, i dlatego bardzo piją whisky, lub przynajmniej "drinki", jedzą "lunchy", a nawet "brunchy", bardzo chodzą w garniturach od Hugona Bossa lub Armaniego i kalesonach "Eminence", niektórzy nawet - jak minister Radosław Sikorski - mówią językami niczym apostołowie na Zielonych Świątkach - a tu poseł Drzewiecki zdradza takie tajemnice państwowe! Co za hańba, co za wstyd! ("Popatrz matko, popatrz ojcze: oto idą dwaj folksdojcze. Co za hańba, co za wstyd! Jeden Polak, drugi Żyd!"). Co sobie teraz pomyślą w Paryżu? Nikt nie będzie mógł pokazać się na oczy, bo zaraz wszyscy będą wytykać go palcami - jak to w krajach cywilizowanych. Zbrodnia to niesłychana, więc  wygląda na to, iż poseł Drzewiecki jest kandydatem na politycznego nieboszczyka, a zarazem winowajcę w aferze hazardowej, gdyby oczywiście starsi i mądrzejsi jednak kazali... - i tak dalej. Nawiasem mówiąc, przypadek posła Drzewieckiego skłania do pobieżnych choćby studiów nad zagadnieniem dzikości. Co to jest ta cała "dzikość", co właściwie poseł Drzewiecki miał na myśli? Sądzę, że można określić dzikość przez jej przeciwieństwo - a przeciwieństwem dzikości jest cywilizacja. No dobrze - ale co to właściwie jest cywilizacja? Feliks Koneczny definiował cywilizację jako "formę ustroju życia zbiorowego", ale skądinąd wiemy, że formy takiego życia są rozmaite. Najprostszą formą ustroju życia zbiorowego jest rodzina, wyższą od niej - ród, rozumiany jako grupa rodzin mająca wspólnego przodka. Następną formą ustrojową jest plemię - czyli zespół rodów pielęgnujących tradycję wspólnego pochodzenia. Wyższą od trybalizmu formą jest narodowość, a więc wspólnota kulturowa (język, moralność, obyczaj, tradycja), ale jeszcze nie zorganizowana politycznie. Narodowość zorganizowana politycznie staje się narodem, zaś ponadnarodową formą ustroju życia zbiorowego jest właśnie cywilizacja. Feliks Koneczny twierdził, że o kształcie poszczególnych cywilizacji (bo jest ich wiele), decyduje tzw. quincunx, czyli dominujący w społeczności sposób pojmowania pięciu pojęć: dobra, prawdy, piękna, zdrowia i dobrobytu. Czeczenii, niezależnie od oficjalnych form tamtejszej państwowości, dominuje ustrój rodowy, zaś przyglądając się społeczności żydowskiej, nie bez zaskoczenia natrafiamy na wiele elementów charakterystycznych dla wspólnoty plemiennej - co zaznacza się między innymi w podejściu do zagadnień własnościowych, ale nie tylko - bo charakterystyczne dla społeczności plemiennych jest przede wszystkim zaliczanie do gatunku ludzkiego tylko przedstawicieli własnego plemienia - co czasami znajduje wyraz nawet w języku. Na przykład słowo "kanaka" oznacza "człowieka", ale jednocześnie - tylko Maorysa, co jest rozróżnieniem podobnym, jak Żyd i "goj". Im więcej takich anachronizmów można spotkać w społeczności, a więc - im bardziej odległa jest ona od poziomu określanego mianem "cywilizacji", tym większa skłonność do przypisywania jej "dzikości". No dobrze - a jak właściwie z tego punktu widzenia wygląda Polska? Czy w społeczeństwie polskim rzeczywiście dominuje jednolity pogląd na dobro, prawdę, piękno, zdrowie i dobrobyt? Już na pierwszy rzut oka widać, że nie, bo na przykład w jednych środowiskach za prawdę uważana jest adequatio rei et intellectus, czyli zgodność mniemania z rzeczywistością, podczas gdy dla innych całkiem zresztą licznych, prawdą jest to, co za prawdę akurat uznaje większość, albo - co akurat każe uznawać za prawdę partia, starsi i mądrzejsi, albo nawet - "Gazeta Wyborcza". Widać tę różnicę doskonale choćby w sejmowej komisji śledczej, więc nawet w tak małej zbiorowości daje się zauważyć brak cywilizacyjnej wspólnoty, a tylko jej ostentacyjnie eksponowane pozory. A gdybyśmy pogrzebali jeszcze dokładniej, to bez trudu przekonalibyśmy się, jak zasadnicze różnice występują w poglądach na piękno i dobro, zaś nawet pobieżny przegląd ustawodawstwa gospodarczego przekonałby nas o całkowitym pomieszaniu pojęć w kwestii "dobrobytu". Wygląda na to, że do roku 1939, mimo większego niż obecnie rozwarstwienia społecznego, Polska była cywilizacyjnie znacznie bardziej jednorodna, niż obecnie, kiedy odczuwamy trwałe skutki antycywilizacyjnego oddziaływania komunizmu, na które nakłada się wpływ demokracji totalnej i forsowanego przez zagranicznych i tubylczych postępaków marksizmu kulturowego, czyli politycznej poprawności. Skoro tak, skoro nie tworzymy cywilizacyjnej jednorodności, to czy przypadkiem nie ześlizgujemy się łagodnie z stronę zdziczenia? Czy aby nie uwsteczniamy się powoli do poziomu przednarodowego? Wprawdzie niby mamy "niepodległość i wojsko własne, własny skarb" - ale przecież z miesiąca na miesiąc coraz lepiej widać, że to, co składa się na "państwo", to tylko atrapy, będące w gruncie rzeczy już tylko przedsiębiorstwami przemysłu rozrywkowego, zaś osobnicy poprzebierani za dygnitarzy to tylko klauni zaangażowani do przedstawienia przez dyskretnego reżysera. A ponieważ nic tak nie gorszy, jak prawda, to pewnie dlatego tak ich wzburzyła diagnoza przedstawiona przez "Mira" Drzewieckiego, który pewnie też nie zdawał sobie sprawy z tego co mówi, a tylko chlapnął, co przyniosła mu na język ślina pod wpływem rozgoryczenia, że oto kumple, tacy sami przecież jak i on, rzucili go na pożarcie. SM

Prorok jaki, czy co…? Dziś prorokować jest bardzo łatwo. Wystarczy pamiętać o zasadzie: „Jak nie wiadomo, o co chodzi – to znaczy, że chodzi o pieniądze”. Jak o tym się wie, to jasne, że te bzdury o „globalnym ociepleniu” ludzie wygadują dla paruset miliardów dolarów; i każdy to rozumie: za takie pieniądze, to i święty by poświadczył, że widział na Manhattanie żywego dinozaura… 11 stycznia, przed wyborami na Ukrainie pisałem – jak Państwo pamiętacie – tak: „Na Ukrainie wielkie partie polityczne są w mniejszym stopniu zależne od bezpieki, a w znacznie większym od mafii. Mafii jest tam sporo – a każda co większa chce mieć własną partię polityczną. Jeśli nie potraficie Państwo zrozumieć, o co tak naprawdę kłócą się pp. Wiktorowie z Piękną Julią, to musicie wiedzieć: chodzi o to, która partia będzie przydzielać odpowiednie sektory której mafii. I obecne wybory są wyjątkowo zajadłe – właśnie z powodu tego wielkiego, majaczącego na horyzoncie, tortu p/n Euro 2012”. Oczywiście: nie jest to jedyny tort: zamówienia wojskowe, ropa naftowa itp. – to są pieniądze znacznie większe. Ale tam kraść może tylko sektor specjalny – „wory w zakonie”, że tak powiem, Natomiast budowy dróg, stadionów itp. związane z Euro 2012 są dostępne dla praktycznie każdego przedsiębiorcy… a mafie, biorące haracz od „swoich” przedsiębiorców, walczą jak lwy, by to „ich” przedsiębiorcy otrzymali te zamówienia. Ciekawe przy tym, że zajadłość ta dotyczy polityków – natomiast wyborcy jak gdyby zobojętnieli nieco i mają to raczej w nosie. Oni też nic nie rozumieją – a prasa, będąca w łapskach poszczególnych mafii, im tego tak jasno, jak ja Państwu, nie wyjaśni. Jedno jest pewne: jeśli nastąpi zmiana polityków, to zaczną być zrywane kontrakty i zawierane nowe. Wybory się odbyły, wygrał kto inny – i już 22 lutego czytamy: „Budowa stadionu piłkarskiego na Euro–2012 we Lwowie została całkowicie wstrzymana – oświadczył we wtorek zastępca dyrektora generalnego firmy Azovintex, prowadzącej tę budowę, Wasyl Ogorodnik. – Szanowni członkowie rady, musieliśmy całkowicie wstrzymać budowę z powodu braku uzgodnionego projektu – powiedział Ogorodnik podczas sesji lwowskiej rady obwodowej.”Jak wyjaśnił, wystąpiły problemy z projektem, który opracowała firma Alpine Bau. „Jeden z etapów projektu był zrealizowany nieprawidłowo i teraz trzeba będzie go przerobić” – powiedział Ogorodnik. Dodał jednak, że firma nie ma żadnych roszczeń finansowych wobec miasta i że gdy wszystkie polityczne przeszkody zostaną usunięte, wykonawca jest gotów wznowić prace nawet od jutra i w odpowiednim czasie skończyć budowę obiektu. Innymi słowy p. Bazyli Ohorodnik gotów jest dać łapówkę nowym Władcom Ukrainy. Ale jeśli Państwo myślicie, że na Zachodzie Europy jest lepiej, to się chyba mylicie. O – to pisałem wczoraj, a dziś już TVN pokazuje we Włoszech aferę za 2 mld euro – zaznaczając, że to tylko wierzchołek góry lodowej, bo tak naprawdę przekręca się we Włoszech jakieś 140 mld euro – czyli trzy budżety III Rzeczypospolitej. I bardzo dobrze, że się przekręca! Przy potwornej euro–kracji, z milionami przepisów, z  potwornymi podatkami – a jeszcze wzmocnionymi słynnym włoskim bałaganem – gdyby Włosi nie okradali rocznie Skarbu Republiczki Włoskiej na te 140 mld euro – to nastąpiłaby katastrofa. Ponieważ zgodnie z prawem Savasa, pieniądz w łapskach reżymu jest o 40% mniej wydajny, niż w rękach prywatnych. Gdyby więc Włosi nie robili tych przekrętów, to per saldo Włochy byłyby biedniejsze o 56 miliardów euro. Na czym stracilibyśmy i my – bo jako biedniejsi mniej kupiliby i od nas… Żyjemy w okropnych czasach, gdy okradanie państwa stało się cnotą. Już za Hitlera i Stalina powszechnie uważano, że ten, kto okrada okupacyjny reżym, jest dobrym patriotą. Jednak podatki nakładane na Włochów przez Mussoliniego były trzy razy mniejsze, niż nakładane przez p. Sylwiusza Berlusconiego (bądźmy sprawiedliwi: pod naciskiem nie tylko własnej biurokracji, ale i federastów!) – więc trudno się dziwić, że okradanie dzisiejszego państwa jest czynem trzy razy bardziej patriotycznym. A na pewno trzy razy bardziej zyskownym. JKM

TVP czeka na gajowego Nie ma dobrej odpowiedzi na pytanie „jakie media”. Jeśli prywatne, to będą ścigać się do gustu debila, i to też nie każdego, ale wyłącznie z tzw. targetu, czyli wielkomiejskiego singla przed czterdziestką, wydającego dużo na rozrywki i biorącego dużo kredytów. Jeśli państwowe, czy, jak uparcie chcą się niektórzy oszukiwać, publiczne, to będą na nich się starali położyć łapę politycy – dążąc za wszelką cenę do stanu dla nich idealnego, to znaczy, żeby mogli wydzwaniać do redaktorów programów informacyjnych i instruować ich, jakie to ważkie wydarzenie z udziałem prezesa ma dziś być newsem dnia, i którą z afer odpalonych przez gazety należy podchwycić, a o której głucho milczeć. To fakt, że partia obecnie rządząca jest od tej drugiej reguły wyjątkiem i bodaj jako pierwsza w krótkich dziejach III RP nie starała się na TVP i Polskim Radiu położyć ręki. Wynika to, jak z sądzę, z innej technologii sprawowania władzy, którą przyjął Tusk, i która jak na razie dobrze się z jego punktu widzenia sprawdza (z punktu widzenia interesu publicznego przeciwnie, ale bliższa koszula ciału) − technologii rządzenia poprzez swoiste kontrakty z sitwami kontrolującymi rozmaite obszary życia publicznego. Prawo − sitwie prawniczej, biznes − sitwie biznesowej, służbę zdrowia − sitwie ordynatorsko-profesorskiej, naukę − sitwie zgredowsko-akademickiej, i tak dalej. A media − sitwie magnatów medialnych. Oczywiście w zamian za złożenie władzy hołdu lennego. W takim układzie media państwowe nie są tak niezbędnym narzędziem rządzenia, jakim były dotąd, Platforma przyjęła więc linię, którą w kuluarowych rozmowach jeden z jej liderów streścił krótko: „zagłodzimy ich”. Nowość polega więc na tym, że Platforma, jako pierwsza rządząca partia, nie starała się przejąć mediów państwowych, tylko doprowadzić do ich stopniowego zniszczenia, co się w znacznym stopniu udało. Partie opozycyjne miały w tej sytuacji szansę zrobić coś pożytecznego dla wszystkich i nie tylko uratować ich istnienie, ale też zrobić z nich media prawdziwie publiczne. („Proszę się wyśmiać, ja poczekam” − jak śpiewał Jacek Nieżychowski. Już można dalej?). Owszem, pożytecznego − powtórzę na użytek tych czytelników, z którymi znamy się od bardzo dawna. Idea publicznych mediów to jedna z takich spraw, jak, na przykład, legalizacja związków homoseksualnych, co do których od czasów UPR-owskiej ortodoksji zmieniłem zdanie. Może zreedukowali mnie zblatowani z władzą i establishmentem magnaci medialni i nadredaktorzy? Fakt, że od paru lat jestem w prorządowych mediach komercyjnych na czarnej liście. Nie żalę się tu ani nie chwalę, podaję tylko przykład − sprzedaję po kilkadziesiąt tysięcy książek, na moim blogu administrator doliczył się ostatnio prawie dwóch milionów wejść, program, który prowadzę w TVP Info w niedzielne poranki regularnie ogląda około pół miliona widzów, co o tej porze stanowi około 8 proc. tzw. udziałów. Są podstawy uważać, że moje zdanie kogoś interesuje, a nazwisko jest w stanie kogoś przyciągnąć. Mimo to taki na przykład TVN-24, którego pracownicy podskakują jak przysłowiowe nożyce na stole, gdy się stwierdzi oczywisty fakt, iż robią telewizję protuskową, przez ostatnie trzy lata zaprosił mnie… hm, dwa razy, po czym za każdym razem, po jakiejś godzinie, szalenie speszona osoba zapraszająca dzwoniła bełkocząc coś, że sorry, zmieniła się, eee… ogólna koncepcja programu, i w ogóle odwołujemy wszystkich gości, bo zapraszamy, eee… zupełnie innych, tak że rozumie pan… Dziwnym trafem zaczęło się tak, gdy napisałem parę oczywistych słów o sławetnym dilu z warszawskim stadionem Legii w tle. Myślę, że w takiej sytuacji jest wielu publicystów, którzy nie chcieli opowiedzieć się, jak nakazuje dziennikarska etyka III RP, po stronie tych, którzy się załapali, przeciwko oszołomom, mącącym sielankę „największego historycznego sukcesu w dziejach Polaków”. I ja, i oni wszyscy chcielibyśmy, żeby politycy nie mieli żadnego wpływu na media. Ale żyjemy w kraju, w którym wszystkie media są z nadania władzy, w którym to, komu wolno wydawać gazetę, a komu mieć prywatne radio albo telewizję zadecydowało się w jakichś szemranych, nie do końca nawet przejrzystych gremiach pochodzących z magdalenkowej nominacji, i trudno nie zdawać sobie sprawy, że gdyby ten polityczny układ w pewnej chwili się nie rozszczelnił, to byśmy mogli sobie mazać farbą po murach, względnie, od niedawna, blogować w internecie. Takie są fakty, że tylko pojawienie się znaczącej politycznie opozycji antyokrągłostołowej umożliwiło wejście do głównego nurtu publicznej debaty dziennikarzom spoza kręgu wychowanków i akolitów sekty z Czerskiej. Tylko, niestety, szybko się okazało − właściwie ostatnim przekonującym dowodem było tu odwołanie z TVP Wildsteina − że i ta opozycja ma do mediów podejście takie samo, jak miała „władza ludowa” i ci, co się z nią zblatowali przy wiadomym meblu. To smutne, ale to jeszcze nie tragedia. Przywykłem, i koledzy zapewne też, że dziennikarz zawsze gra w taką grę – dotrzeć do ludzi z tym, co im chce powiedzieć, czasem kosztem tego, że nie powie wszystkiego co chce, ale nigdy nie powie tego, czego nie chce. Przywykłem też, że, wbrew stereotypowi, dziennikarz o przekonaniach konserwatywnych zawsze był w III RP większym wrogiem dla polityków zwanych „prawicowymi”, niż dla udecji czy postkomunistów – bo wedle myślenia polityka prawicy, na to, co o nim pisze „Nie” albo „Wyborcza”, może machnąć ręką, a dziennikarz zwracający się do prawicowego wyborcy może pomóc jego prawicowemu konkurentowi, więc takiego właśnie trzeba mieć pod kontrolą albo zniszczyć. Takie jest życie w PRL-bis, i można sobie z tym radzić. Smutne, ale jeszcze nie tragedia. Tragedia to to, że „człowiek, który ukradł Polsce prawicę” (uważny czytelnik wie, kogo tak nazywam) zabrnął jak zwykle w swoje genialne strategie, które, wbrew życzliwemu dla niego stereotypowi, zwykle nie są żadnymi strategiami, tylko skutkiem emocji, by nie rzec wręcz histerii. PiS mógł się bez trudu dogadać z Farfałem, miał z jego strony całkiem sensowne propozycje (i chyba tego właśnie bał się salon, rozpętując taką histerię). Ale potraktował go jak szczeniaka, który ukradł Braciom ukochaną zabawkę. A poza tym, czy to się prezes PiS brzydził „byłym neonazistą” (PO się nie brzydziło, tak jak nie brzydzi się przyjmować wszechpolskich pogromców „parad równości”, gdy mu to daje władzę w województwie), czy psychologicznie nie był zdolny do przyznania Giertychowi podmiotowości politycznej… Dość, że wolał się ułożyć z SLD. Od razu, wiedząc, kogo ze swej strony wyznaczył PiS do zawierania tego układu, można było być pewnym, że Kwiatkowski z Czarzastym zjedzą takich „partnerów” na przystawkę nawet nie popijając. No i proszę. Już się okazało, że zamiast z Giertychem, zawarł Kaczyński koalicję („nie ma żadnej medialnej koalicji”, powtarzają wszyscy działacze SLD i PiS − proszę się wyśmiać, ja poczekam…) − Owoż, zawarł koalicję wcale nie z SLD, ale wprost z PZPR, a wręcz z SB, które na Woronicza przetrwały ostatnie dwadzieścia lat w znakomitym stanie. Konkrety? A proszę − pisałem o nowym szefie „Panoramy”, Jacku Skorusie, który w stanie wojennym, co przypadkiem przypomniał film Macieja Gawlikowskiego o KPN, robił arcypodłe, esbeckie programy „Z archiwum »Solidarności«”. Parę dni minęło, i nasza wiedza wzbogaciła się o to, że redaktor Skorus był nie tylko jawnym, i Tajnym Współpracownikiem SB o kryptonimie „Zbigniew”, pozyskanym w roku 1982 „na zasadzie dobrowolności”. Proszę, proszę! Oczywiście, jak się domyślam, TW „Zbigniew” „nikogo nie skrzywdził”, ale i tak, to już prawie Autorytet Moralny! No, gdy nawet nie szefem, ale komentatorem czegokolwiek zostaje dziennikarz oskarżany o zbrodnię własnego zdania (w języku establishmentu „pisowiec”), to zaraz burzą się związki zawodowe, a „Wyborcza” biegnie im w sukurs. Kreatura, która w takich np. Niemczech miałaby od dwudziestu lat absolutny zakaz pracy w zawodzie dziennikarza, nikomu zaś nie przeszkadza. Ale dlaczego nie przeszkadza nawet ludziom Kaczyńskiego, którzy, jednocześnie, milcząco zaaprobowali usunięcie ze stanowiska Anity Gargas za emisję filmu o Jaruzelskim, i szlaban na filmy dokumentalne o łajdactwach PZPR, SB i ich dysponentów? No cóż, brzydziło się „byłym neonazistą”, teraz trzeba się kolegować z esbeckimi kapusiami, i to wcale niekoniecznie byłymi. Wiem, że delegaci PiS będą dziś zajęci ważkimi sprawami – jako to, którą z pań wysunąć teraz do kamer, i w ogóle jaki zrobić „nowy imidż”. Ale może niech się w wolnej chwili zastanowią przez moment, gdzie się podziały ich twarze. Wstyd tym większy, że to wszystko dokładnie po nic. Bo i tak niebawem, może jeszcze w marcu, minister skarbu wprowadzi do TVP swojego komisarza − strategia „głodzenia” dała wszak znakomity wynik i sytuacja finansowa spółki w pełni to usprawiedliwi. Jak w starym dowcipie o partyzantach, przyjdzie gajowy i wyrzuci z lasu… I telewizja państwowa dołączy do radosnego chóru stacji prywatnych, przekonujących na każdym kroku, że jest świetnie i coraz lepiej. W państwowej będzie „poważna”, misyjna publicystyka, z pluralizmem poglądów jak w piątkowym poranku TOK FM. W komercyjnej, która wszelkiej publicystyki ostatecznie się już wyzbywa, jako dla targetowego debila zbyt trudnej, ciężar debaty publicznej i politycznej biorą zaś na siebie Wojewódzki i Majewski. Skądinąd, jak wynikło z badań, obok Owsiaka największe autorytety dla polskiej młodzieży. Czasem się zresztą zastanawiam, czy może Polactwo, które przez dwie dekady nie potrafiło wyłonić żadnych poważnych państwowych czy intelektualnych elit, ani przyzwoitej władzy, ani sensownej opozycji, nie zasługuje po prostu na nic lepszego. Rafał A. Ziemkiewicz

„Półkowniki” TVP - film Macieja Gawlikowskiego „Pod prąd” W TVP przybywa „półkowników”. Nie dane jest widzom obejrzeć „Kerna” Grzegorza Królikiewicza, filmu poświęconemu historii życia marszałka Andrzeja Kerna, człowieka niszczonego gwałtowną nagonką polityczną i medialną, pierwszą taką po roku 89. Widzowie nie obejrzą też (na razie) „Teatru Wojny” Jerzego Zalewskiego, filmu o Stefanie Brzozie, poecie, pieśniarzu, którego emisja została wstrzymana i odłożona na „święte nigdy” zaraz po tym, jak wybuchła „afera” w TVP po projekcji „Towarzysza Generała” Grzegorza Brauna. Niektóre filmy mają nieco więcej szczęścia i są pokazywane w niszowych kanałach, lub o bardzo późnych porach. „Półkowników” przybywa, jednym z nich jest film Macieja Gawlikowskiego „Pod prąd”. Film o historii KPNu, której trzydziesta rocznica powstania przypadła właśnie w zeszłym roku. Film zamówiła Telewizja Polska jeszcze za czasów poprzedniej ekipy, reżyserem i scenarzystą jest Maciej Gawlikowski, producentem Robert Kaczmarek (który był też producentem „Towarzysza Generała”). Ostatnio pozytywnie przeszedł kolaudację, jednak data emisji nie została wyznaczona. Film Gawlikowskiego jednym może się podobać, innym nie, można mieć do niego uwagi, czy krytykować wypowiedzi występujących w nim bohaterów, ale przede wszystkim powinna być możliwość jego obejrzenia. Bo jak inaczej zgłaszać uwagi do filmu czy prowadzić polemikę skoro prawie nikt go nie widział? Film przedstawia historię KPNu od jej powstania w końcu lat siedemdziesiątych jako jawnej, opozycyjnej partii politycznej w PRL po upadek rządu Olszewskiego i „nocną zmianę”, co było początkiem końca Konfederacji. Jako postscriptum pokazana jest rocznicowa manifestacja byłych działaczy KPN przy Grobie Nieznanego Żołnierza w 2009, gdzie deklaracja powstania KPN została ogłoszona 30 lat wcześniej. W filmie wypowiadają się przede wszystkim członkowie KPN: Leszek Moczulski, Dariusz Wójcik, Krzysztof Król, Mirosław Lewandowski, Maria Moczulska, Teresa Baranowska, Romuald Szeremietiew (w KPN aż do rozłamu w 1985 roku, a w czasie rządu Olszewskiego wiceminister i p.o. ministra Obrony Narodowej). Spoza KPN Aleksander Hall (Komitet Obywatelski), Jan Lityński (KSS „KOR”), Krzysztof Wyszkowski (doradca premiera Olszewskiego), Tomasz Tywonek (rzecznik ministra Antoniego Macierewicza). Oraz historyk Antoni Dudek. Trudno streszczać niemal godzinny film, ale o kilku ważnych wątkach w nim poruszonych chciałbym wspomnieć mniej więcej tak jak prezentowane są w filmie. Jeśli chodzi o działalność Moczulskiego i KPN przed 89 rokiem to ważne są publikacje analityczno-programowe. „Rewolucja bez rewolucji” o pokojowej drodze dochodzenia do niepodległości za pomocą m. in. powszechnych strajków okupacyjnych, ta publikacja stanowiła manifest programowy KPNu, a zaczęła się realizować już rok później. Drugą z ważnych publikacji o której mowa w filmie to „Krajobraz przed bitwą” z roku 1987 będący odpowiedzią na tekst Jacka Kuronia „Krajobraz po bitwie”. I znowu to wizja Moczulskiego, a nie Kuronia okazała się trafna i zaczęła się spełniać już w roku 88. Analitykiem Moczulski okazał się przewidującym. Film porusza kwestię wzajemnych stosunków KORu i KPN. Cytowany jest tekst Jana Walca atakujący KPN i zarzucający Moczulskiemu m. in. „moczaryzm” i antysemityzm („Drogą podłości do niepodległości”), oraz fakt, że KOR publikując listy osób represjonowanych przy nazwiskach KPNowców pomijał ich przynależność. Mówi o tym Lityński dodając, że wstydzi się za takie „orwellowskie” postępowanie KORu. Kolejnym wątkiem poruszonym w filmie są procesy KPNu. Czołówka KPN spędziła w więzieniu po kilka lat, Moczulski w sumie sześć. Miejscem odosobnienia było chyba najcięższe wówczas więzienie w Barczewie. KPNowcy z krótkimi przerwami siedzą też w czasie tzw. karnawału Solidarności. „Ekstremiści” dzielą się więc na dwie grupy - ekstremistów z KORu o których Solidarność się upomniała, i ci „chodzą po wolności”, są m. in. doradcami Związku i „ekstremistów” z KPN, którzy prawie cały ten czas spędzają w więzieniach. Antoni Dudek cytuje rozmowę Breżniewa z Kanią, gdy sowiecki sekretarz dopytuje Kanię, kiedy ten wreszcie zrobi porządek z Moczulskim. Kania obiecuje poprawę i niebawem Moczulski trafia ponownie do więzienia. Głodówka protestacyjna i marsze z żądaniami uwolnienia więźniów politycznych (również braci Kowalczyków). Dwa procesy KPNu. Krzysztof Król opowiadając o procesie i wspominając sędziego nadzorującego proces Andrzeja Kryże nie odmówił sobie komentarza, że sędzia Kryże był wiele lat później wiceministrem w rządzie Jarosława Kaczyńskiego i zastępcą Zbigniewa Ziobry. Wspomniany jest pierwszy znaczący rozłam w KPNie, czyli odejście Romualda Szeremietiewa, po którym jednak do KPNu przyłączyła się radykalizująca się młodzież, nadając Konfederacji nowego rozpędu. Końcówka lat osiemdziesiątych - dokumentalne zdjęcia z manifestacji brutalnie rozbijanych przez milicję, ZOMO i tajniaków. Wreszcie obrady Okrągłego Stołu i przygotowanie do wyborów. W wypowiedziach członków KPNu, Konfederacja jawi się jako niemal jedyna pozaestablishmentowa partia sprzeciwiająca się Okrągłemu Stołowi, jednak biorąca samodzielnie udział w wyborach. Rządy Tadeusza Mazowieckiego to z kolei manifestacje i blokady komitetów PZPR (urocze wystąpienie młodego sekretarza krakowskiego komitetu PZPR Jerzego Hausnera), domaganie się pozbawienia PZPR majątku. W filmie wypowiada się Aleksander Hall, którzy bierze na siebie odpowiedzialność za wysyłanie ZOMO i pacyfikacje tych wystąpień. Kolejne pole działania to manifestacje przeciw wyborowi Jaruzelskiego na prezydenta Polski, oraz blokady wojskowych baz sowieckich. KPN choć poza parlamentem jest na fali i ma niezłe pomysły. Wreszcie pierwsze wolne wybory w Polsce po IIWŚ i duży sukces KPN. Próba uchwalenia ustawy konstytucyjnej o restytucji niepodległości Polski której przeciwstawiły się wszystkie główne siły polityczne w Sejmie, głównym zarzutem jest wadliwość prawna tej ustawy. Ale po jej odrzuceniu Sejm nie zdobył się na uchwalenie jakiejkolwiek innej. Dzisiaj więc Jaruzelski jest sądzony nie za to, że wprowadził stan wojenny, a za to, że wprowadził go niezgodnie z prawem PRL... I słynne wystąpienie Moczulskiego w którym rozszyfrowuje skrót PZPR. Wreszcie obalenie rządu Olszewskiego, sprawa agenturalnej przeszłości Moczulskiego. Moczulski cytuje wypowiedź Piłsudskiego o paniczykach i wsadzaniu rąk w gówno dla Polski. Zaprzecza by był agentem a tych którzy tak sądzą nazywa szujami lub idiotami i w ten sposób chce zamknąć dyskusję na ten temat. Moczulskiego broni Szeremietiew, który twierdzi, że Moczulski mógł prowadzić jakąś grę i że wiedział o próbach kontaktowania się Moczulskiego z władzami PRL w przeszłości i że po prostu mogli być to UBecy. Wypowiedzi bohaterów filmu odzierają rząd Jana Olszewskiego z „politury”, przedstawiają go jako rząd nieudolny, który i tak zostałby odwołany. Według członków KPN Antoni Macierewicz zaszantażował partię prowadząc rozmowy z Wójcikiem i Słomką, a sam nie przeprowadził zmian personalnych w swoim otoczeniu. Lewandowski mówi wprost – „wy chcieliście nas rozbić, to my pomożemy was obalić”. Pojawia się skrócona scena z „Nocnej zmiany” gdy Moczulski mówi „Pawlak i koniec”. Jest też wypowiedź Antoniego Dudka, który nie neguje orzeczenia sądu lustracyjnego, a wręcz przeciwnie, mówi, że sprawa agenturalna jest częścią biografii Moczulskiego i że nie da się jej z niej wykreślić, ale że jest ona wtórna, bo nie ma dowodów na to, że Moczulski był agentem bezpieki jako lider KPNu i jako agent bezpieki siedział kilka lat w więzieniu i w związku z tym źle zapisał się w historii Polski.

Czego zabrakło w filmie? Przede wszystkim merytorycznych wypowiedzi „drugiej strony” czyli Jana Olszewskiego lub Antoniego Macierewicza, lub choćby autorów „Lewego czerwcowego”, czy „Nocnej zmiany”. Wypowiedzi Tywonka, czy Wyszkowskiego są niewystarczające. Autor prześlizguje się też nad kluczowym tematem teczki Moczulskiego. Nie ma w filmie nawet informacji w jakich latach miał on współpracować, ani jakiegoś skrótu toku rozumowania sądu lustracyjnego, który uznał, że Leszek Moczulski to TW „Lech”. Są tylko komentarze osób które uważają, że to nieprawda i wypowiedź Antoniego Dudka. Brakuje również zakończenia - czyli co przyniosła politycznie „noc teczek” dla Moczulskiego i Konfederacji, oraz co stało się dalej z KPNem. W filmie po przyklepaniu Pawlaka na premiera od razu następuje przeskok do roku 2009 i smutnej, nieco nostalgicznej wypowiedzi Moczulskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Tymczasem KPN popadał w coraz większą degrengoladę. Następuje po sobie kilka rozłamów, odchodzą kolejni członkowie partii. W następnych wyborach KPN jeszcze wchodzi do Sejmu (w przeciwieństwie do PC, czy RdR) ale gwiazda KPNu szybko gaśnie. Po „nocnej zmianie” Moczulski nie odegrał już żadnej roli w polityce. Nie odegrali jej tez inni członkowie KPNu w przeciwieństwie do środowiska byłego PC, czy ZChN (a ZChN znalazł się w nieco podobnej sytuacji). Brakuje również więcej informacji na temat samej biografii Leszka Moczulskiego. Mało kto pewnie wie, że Leszek Moczulski był członkiem PPR i PZPR, z której został usunięty. Nie ma to bezpośredniego związku z KPNem, ale chyba powinno być dopowiedziane.

Kilka uwag Początkowo planowałem napisać sążnistą polemikę z wypowiedziami bohaterów filmu (z którymi czasem się zgadzam, a czasem nie). Jednak wymagałoby to ścisłego przytoczenia wypowiedzi bohaterów filmu, bo jak inaczej można dyskutować z wypowiedziami których czytelnik nie zna. Ponieważ nie ma to sensu i nie bardzo jest możliwe, dlatego postanowiłem na razie to zostawić - może jednak telewizja zdecyduje się na emisję filmu? A może po prostu napiszę całkiem osobny tekst tylko zainspirowany filmem. Ale ponieważ przejrzałem kilkanaście książek dotyczących tego okresu chciałbym zamieścić chociaż kilka krótkich uwag. Jestem gotów zgodzić się Antonim Dudkiem, że Leszek Moczulski był świetnym analitykiem, lecz marnym politykiem. Świadczą o tym nie tylko liczne rozłamy w KPNie, ale też nieskuteczność w politycznych działaniach już po 89 roku. Poza tym antyestablismentowość KPNu wynikała nie tylko z przekonań przywódców, ale też z przebiegu zdarzeń. Do Okrągłego Stołu nikt Moczulskiego nie zapraszał. W wyborach kontraktowych KPN chętnie by wystartował wspólnie z drużyną Lecha, jeśliby tylko dostał lepszą propozycję. Na trzy mandaty poselskie Moczulski nie chciał się zgodzić, a to może tych głosów zabrakło by nie wybrać Jaruzelskiego na prezydenta... Oficjalnie KPN dystansował się od Okrągłego Stółu, a komunistów potępiał, jednak gdy Kiszczak próbował formować rząd w 89 roku sięgając po partie pozaparlamentarne, Leszek Moczulski spotkał się z Kiszczakiem w cztery oczy i próbował wprząc w to inne organizacje pozaparlamentarne. Nic z tego nie wyszło, bo Kiszczak podał się do dymisji. KPN wywierał nacisk na odebranie majątku PZPR, ale to Andrzej Kern był sprawozdawcą stosownej ustawy, za co został zaliczony przez Michnika do jaskiniowych antykomunistów, to Andrzej Kern przygotowywał postawienie przed Trybunałem Mieczysława Rakowskiego. Za to wszystko zapłacił bardzo wysoką cenę. Kern nie był członkiem KPNu, tylko Porozumienia Centrum. Negocjacje KPN z Olszewskim nie powiodły się. Częściowo z winy Jana Olszewskiego, ale częściowo również z winy samego Moczulskiego. W ten sposób Leszek Moczulski na trwałe pozbawił się jakiegokolwiek wpływu na polską politykę. Poza tym KPN zachował się trochę jak zaściankowa szlachta robiąca zajazd na znienawidzonego sąsiada i gotowa sprzymierzyć się z najgorszym wrogiem. Bo jak inaczej można potraktować wspólne działania nie tylko z Unią Demokratyczną, ale również z postkomunistami od których tak oficjalnie odcinał się Moczulski? Zablokowało to na długie lata lustrację i umożliwiło szybki powrót komunistów do władzy. Miał w tym swój niechlubny moim zdaniem udział Leszek Moczulski. Z innych ciekawostek - jeśli chodzi o rywalizację KOR i KPN, a jeszcze wcześniej KOR i ROPCiO bardzo ciekawe informacje można znaleźć z ostatniej publikacji IPNu „Kryptonim Gracze” (wybór dokumentów dot. KOR). Okazuje się, że nienawiść do Moczulskiego była ogromna. Aktyw KOR uznawał go nie tylko za „moczarowca”, ale też rozsiewał plotki że jest agentem bezpieki, endekiem itd. Gdy np. do KORu dotarła informacja o tym, że Moczulski planuje spotkanie z biskupem Tokarczukiem, KORowcy starali się uprzedzić działania Moczulskiego i przestrzec biskupa. Nie był to jedyny taki przypadek. Usuwano z KOR członków ROPCiO, sygnatariuszy deklaracji „naprostowywano” (Antoni Pajdak), rozsiewano pełne nienawiści plotki, odmawiano współpracy z Moczulskim. Z kolei w książce „Śladami bezpieki i partii” Cenckiewicza przytoczona jest relacja TW „Maksym”, który opisuje rozmowę z Moczulskim w której ten wspomina o zaprzestaniu swoich stałych kontaktów z „władzami”. W książce „Widziane z Kremla” Kostikow lekceważy Moczulskiego jako opozycjonistę powołując się na dobrą znajomość z czasów współpracy prasowej. Ciekawe są książki Moczulskiego „Bez wahania” (wywiad rzeka przeprowadzony przez A. Dudka i M. Gawlikowskiego) i „Lustracja” (samego Moczulskiego), w których Moczulski przedstawia swoją biografię i swoją wersję wydarzeń lustracyjnych. Odniosłem wrażenie, że Leszek Moczulski czasem trochę fantazjował opowiadając o przeszłości, a i interlokutorzy chyba też nie zawsze byli przekonani. W „Lustracji” Moczulski powołuje się na przykład Wałęsy i Jurczyka jako niesłusznie pomówionych. Tu chyba jednak chybił... W filmie Romuald Szeremietiew broni Leszka Moczulskiego przed nazywaniem go agentem, w ogóle jest dość wyrozumiały. W książce „W prawo marsz!” z roku 1993 był jednak bardzo krytyczny dla przywódcy KPN - zarówno jeśli chodzi o kierowanie partią, jak i nawet co do postawy Moczulskiego w więzieniu. Nie nazywa Moczulskiego agentem wprost ale wyraża zaufanie do Macierewicza, a cytowana w książce odezwa do członków KPN jest dość jednoznaczna w tej kwestii. W książce Szeremietiew jest oburzony, że Moczulski zataił swoje członkostwo w PPRze i PZPRze, cytowane są też publikacje Moczulskiego z tamtych czasów. Jak widać czas złagodził ostrze krytyki Szeremietiewa. I jeszcze słowo polemiki z wypowiedzią Antoniego Dudka w której bagatelizuje on konsekwencje ewentualnej współpracy Leszka Moczulskiego z SB. Myślę, że w jakimś stopniu można porównać sytuację Moczulskiego i Lecha Wałęsy. Współpraca Wałęsy z SB w latach siedemdziesiątych miała ograniczony charakter i dotyczyła kręgu znajomych. Według opublikowanych książek została w pewnym momencie zerwana. Jednak najpoważniejsze konsekwencje tej sytuacji miały miejsce znacznie później, w czasie fatalnej prezydentury Lecha Wałęsy. Widzę analogię z sytuacją Leszka Moczulskiego. Jeśli nawet przyjąć korzystną dla Moczulskiego, a sprzeczną z orzeczeniem sądu lustracyjnego interpretację, że kontakty Moczulskiego były tylko jakąś grą niewłaściwie zinterpretowaną przez interlokutorów, to poważne ich konsekwencje miały miejsce znacznie później – podczas pamiętnej „nocnej zmiany” i zdeterminowały postępowanie Moczulskiego a w konsekwencji zepchnęły go na polityczny margines, a Polskę wepchnęły w objęcia postkomunizmu i zablokowały lustrację na długie lata. Nie można więc tego bagatelizować. Film trwa prawie godzinę, więc nowe wątki można by wpleść pewnie tylko kosztem skrócenia pozostałych, co pewnie nie byłoby łatwe. Chętnie obejrzałbym po projekcji tego filmu dyskusję uczestników tamtych wydarzeń, może też historyków, bo członkowie KPN też mają prawo do swojej wersji wydarzeń. Bernard

Dziwny przypadek w Szczecinie Ja, jak wiadomo, jestem za tym, by policja miała prawo sprawdzać samochody – i używać broni, jeśli pojazd nie chce się zatrzymać. Trudno: jak kogoś postrzelą w takiej sytuacji – to jego pech; a raczej: sam tego chciał. Jednak w tej sytuacji: (Potrącił policjanta, policjant go postrzelił 20-letni kierowca, uciekając w piątkowy wieczór przed policyjnym patrolem, potrącił w Szczecinie funkcjonariusza. Policjant postrzelił go w klatkę piersiową. Mężczyzna trafił do szpitala - poinformował PAP rzecznik zachodniopomorskiej policji Przemysław Kimon. Jak wyjaśnił rzecznik, policjanci próbowali zatrzymać VW golfa, ponieważ - jak przypuszczali - kierował nim mężczyzna, który miał zakaz prowadzenia pojazdów. Kiedy kierowca nie zatrzymał się na wezwanie, radiowóz ruszył za nim w pościg. W jednej z bocznych wąskich ulic kierowca nie opanował samochodu i zatrzymał się na poboczu. Wg rzecznika, policjant próbował wówczas podejść do auta, jednak w tym momencie pojazd ruszył w jego kierunku i potrącił go. Funkcjonariusz po upadku wystrzelił w stronę samochodu. Auto zatrzymało się po ok. 20 metrach. Okazało się, że 20-latek został postrzelony w klatkę piersiową. Odwieziono go do szpitala. Jak dodał Kimon, mężczyzna był już wcześniej notowany przez policję. Policjant nie odniósł poważniejszych obrażeń. Ma uraz ręki). powtórzonej niemal dosłownie w TVN, coś się nie zgadza – nieprawda-ż? Dlaczego kierowca ucieka – a potem się „na wąskiej ulicy” zatrzymuje? Dlaczego kierowca zatrzymuje się – jeśli (jak potem się okazuje) może dalej jechać? Dlaczego goniący samochód policjant znajduje się przed samochodem – bo jak inaczej samochód miałby go potrącić?? Dlaczego potrącony policjant pada, strzela do oddalającego się samochodu... i kierowca zostaje postrzelony W KLATKĘ PIERSIOWĄ? Coś tu śmierdzi. Podejrzewam, że to jakaś skomplikowana rozgrywka między kierowcą – a znającym go osobiście policjantem. Ta sprawa musi zostać wyjaśniona. W przeciwnym przypadku napisy interpretowane przez niektórych jako „ChWstąpić Do Policji” zaczną się niebezpiecznie i spontanicznie mnożyć. JKM

Wraca zima Wedle meteorologów czekają nas jeszcze dwa tygodnie zimy. Trudno: zdarza się. Śnieg często-gęsto padał jeszcze w kwietniu - więc o co chodzi? Klimat mamy znakomity. Mam na myśli nastroje opinii publicznej, która coraz bardziej sprzyja myśli wsadzenia "Wojowników z Globalnym Ociepleniem" do kryminału - za udział w spisku mającym na celu wyciągnięcie z kieszeni podatników gigantycznych pieniędzy. Dla takich poczynań jest coraz lepszy klimat. Kilka zaprzyjaźnionych firm budowlanych, widząc ocieplenie, planowało od poniedziałku rozpocząć pracę na budowach. Kilka nawet już rozpoczęło. I ich plany biorą w łeb. Jakie straty poniosła gospodarka polska - i gospodarka europejska - z powodu "nieoczekiwanego ataku zimy"? Cóż: warto sobie uświadomić, ile zarobiły przez dwa ostatnie lata, prowadząc prace przez całą praktycznie zimę! Były to zyski idące w biliony. Po uświadomieniu sobie tego należy najeść się grochówki, wypiąć tyłki i produkować metan... tyle, że to też niczego nie zmieni! Natomiast w polityce najwyraźniej - odwilż! Dlaczego? Dlatego, że IM coraz bardziej brakuje pieniędzy. Nic tak nie uczy rozumu, jak brak pieniędzy. Poza głodem, oczywiście. Wiec - kto wie - może  ta banda durniów i złodziei zacznie wreszcie słuchać ludzi, mających jakieś o gospodarce pojęcie? JKM

O zmianie nastawienia Kościoła do masonerii Przez 226 lat Rzymski Kościół Katolicki uznawał przynależność do masonerii za zło tak przerażające, że jedynie sam Papież lub Stolica Apostolska władna była odpuścić ten grzech obrazy Bożego Majestatu. Tylko w obliczu śmierci grzesznika mógł to zrobić zwykły spowiednik. Za datę powstania masonerii powszechnie uważa się rok 1717, kiedy to w londyńskiej gospodzie “Pod Gęsią i Rusztem” cztery pomniejsze loże połączyły się w Wielką Lożę. Już 21 lat później Kościół zorientował się w śmiertelnym zagrożeniu, jakie niesie owa tajna sekta o zakresie ogólnoświatowym i z tego to okresu pochodzi prawo kościelne odnośnie nierozgrzeszania jej członków. Nie chcemy tu wyliczać wszystkich – około dwustu – papieskich potępień wolnomularstwa, stowarzyszenia które wypowiedziało bezpardonową walkę Chrystusowi i Kościołowi. W 1829 papież Pius VIII mówił: “Prawem ich – nieprawda; ich Bogiem – Szatan; a obrzędem – bezecność”. Ale już w 1738 roku papież Klemens XII zdecydowanie potępił stworzyszenie: “Postanawiamy i dekretujemy potępić i zakazać takich towarzystw (…) które w swej nazwie bądź zawierają termin ‘wolnomularski’, bądź znane są pod jakąś inną nazwą.” Nakazał też wiernym, aby “powstrzymać się od stosunków z takimi zrzeszeniami… aby uniknąć ekskomuniki” oraz zadeklarował, iż żaden człowiek, z wyjątkiem tych, którzy znajdują się na łożu śmierci, może być uwolniony od grzechu członkostwa w masonerii wyłącznie przez samego Papieża. Wielu było zdumionych i zgorszonych, gdy nieoczekiwanie (?) podczas obrad słynnego z dobrych owoców II Soboru Watykańskiego, w roku 1964, papież Paweł VI przekazał biskupom, a poprzez nich poszczególnym spowiednikom, prawo odpuszczania winy grzesznikom, którzy wyznali by na spowiedzi swą przynależność do wolnomularstwa lub podobnych tajnych stowarzyszeń. Następnie, w roku 1983, zmieniono Prawo Kanoniczne w ten sposób, iż usunięto zeń słowo “wolnomularstwo” oraz fragment mówiący o spiskach przeciwko legalnej władzy państwowej. Usunięte zostało również słowo “ekskomunika”, stosowane wcześniej wobec tych, którzy powiązali byli członkostwem z tajnym “Cechem”. Mimo, iż Kościół formalnie w dalszym ciągu podkreśla, że przynależność do Bractwa masońskiego nie daje się pogodzić z wyznawaniem religii katolickiej, to opisane powyżej zmiany mają bardzo zasadniczy charakter. I, co najgorsze, zmiany te dokonały się nie wewnątrz samej masonerii, ale wewnątrz Kościoła Katolickiego. Liczący sobie dwa tysiące lat Kościół Rzymsko-katolicki sprawia wrażenie, jakby to on dziś właśnie zmienił swe – wieki obowiązujące – poglądy na temat międzynarodowego tajnego Bractwa masonów. Wrażenie takie bierze się stąd, że Kościół zdaje się wchłaniać dziś w siebie i łagodzić spór z elementami, które gorączkowo dążą do zbezczeszczenia Mistycznego Ciała Chrystusowego filozofią starych misteriów pogańskich, nierozerwalnie związanych z filozofią wolnomularstwa. Reasumując: w Kościele Posoborowym nie ma już kary wykluczenia z Kościoła za przynależność do masonerii. Skutki? Zło moralne, któremu przez ponad dwa stulecia dawało opór wielu papieży, dziś szerzy się nieokiełznane. Wielu katolików, wręcz zachęcanych do tego przez niektórych biskupów, a nawet kardynałów z Watykanu, wstępuje w szeregi masonerii bądź nawiązuje z nią bliskie stosunki innego rodzaju. W jaki sposób dokonała się tak dramatyczna zmiana fundamentalnych przekonań Kościoła? Otóż jest ona skutkiem przenikania masońskiej filozofii indyferentyzmu w szeregi najwyższej hierarchii kościelnej. Odbiciem tej filozofii jest “Dignitatis Humanae”, sztandarowe dzieło II Soboru Watykańskiego na temat wolności religijnej. Motorem i zlym duchem, który sterował powstaniem tego dokumentu był ojciec John Courtney Murray, propagator relatywizmu i historyzmu: idei, że prawda czasów dawnych powinna podlegać innym ocenom w czasach współczesnych. Warto jednak przypomnieć, iż wielu jezuitów już w latach 30-tych ub. wieku było zwolennikami “zbliżenia z masonerią”. W 1969 roku kard. Johann Willebrand, Przewodniczący Sekretariatu ds Jedności Chrześcijan, podczas audiencji udzielonej członkom masońskiej organizacji Zakonu de Molaya, “wyraził wdzięczność i zadowolenie, iż członkostwo w Zakonie łączy katolików, protestantów i żydów we współpracy dla dobra ludzkości”. Chciałoby się zapytać słowami Jana Pietrzaka: głupota, czy prowokacja? Duże sukcesy w opanowywaniu Watykanu wolnomularze zaczęli notować za czasów Jana XXIII. Kiedy Jan XXIII obchodził swoje 80 urodziny, otrzymał gratulacje z loży masońskiej od barona Marsaudona, który był masonem najwyższego stopnia. Paweł VI podczas swojego wystąpienia w masońskiej organizacji ONZ powiedział delegatom, że są oni nadzieją ludzkości, tak jak gdyby już przestał nią być Chrystus. 3 czerwca 1971 roku przyjął żydowską lożę masońską, B’nai B’rith z Nowego Jorku, z którą również spotykał się regularnie Jan Paweł II. W roku 1982 byliśmy świadkami jak masoni, Calvi i Sindona wtrącili się w sprawy finansowe Watykanu, co skończyło się bankructwem Banco Ambrosiano oraz zamordowaniem bankiera Calviego. W skandal ten zamieszany był również nasz biskup Hnilica, który nawet został skazany. W rezultacie tych skandali Watykan stracił wiele milionów dolarów. Biskup Hnilica gotów był zapłacić wielką sumę dolarów za teczkę bankiera Calviego, którego znaleziono powieszonego pod jednym z londyńskich mostów. Watykański bankier – arcybiskup Marcinkus był ścigany przez włoską policję tak, że dla bezpieczeństwa nie opuszczał nawet Watykanu. Masonem był Arcybiskup Bugnini, który zniszczył tradycyjną Mszę i stworzył “nowusa”, kardynał Bernardin z Chicago, Macchi (osobisty sekretarz Pawła VI), Cassaroli (Sekretarz Stanu), Baggio (prefekt Kongregacji ds. Biskupów), Lienárt, Poletti, Villot itd. A gdy w 1987 roku w katastrofie lotniczej nad Kamerunem zginął szef francuskich masonów Michel Baron – którego prezydent Mitterand wybrał na przewodniczącego obchodów anty-katolickiej Rewolucji Francuskiej – paryski kardynał Lustiger zorganizował wielki kościelny pogrzeb, czego Kościół w przeszłości zabraniał. Można by tak ciągnąć dalej, ale po co. Zaślepionych czcicieli II Soboru, Nowusa i “ekumenizmu” nic na tej ziemi nie przekona. Marucha

Zdrada jako fikcja Ostatni w tym roku numer "Zeszytów Karmelitańskich" poświęcony jest pojęciu zdrady. Zainteresowanych odsyłam do lektury tekstów M. Rybińskiego, toyaha, Foxxa, A. Ściosa, R. Ziemkiewicza i in oraz wywiadu z B. Wildsteinem przeprowadzonego przez A. Bazaka. Na marginesie dwóch zamieszczonych w "ZK" tekstów chciałbym się pokusić o refleksję. Wildstein mówi m.in. tak:"'Zdrada' została wyeliminowana ze słownika debaty publicznej w Polsce po '89 roku z bardzo prostego powodu. Gdyby się poważnie zastanowić nad fenomenem zdrady, to od razu musiałoby się pojawić pytanie o to, jak to pojęcie ma się do najnowszych dziejów naszego kraju. Jak oceniać ludzi, którzy sprzeniewierzyli się swojemu powołaniu i podstawowym lojalnościom: wspólnotowym, środowiskowym, narodowym czy wreszcie po prostu międzyludzkim? To przemilczenie i niechęć do poruszania problemu zdrady są w Polsce uderzające. A już zupełnie zdumiewające jest to, że większą uwagę przywiązuje się do osoby zdrajcy i usprawiedliwiających jego haniebny czyn okoliczności niż do osoby zdradzonej. Zdradzający staje się obiektem współczucia i moralnej troski. Ofiara jest w tym momencie całkowicie zmarginalizowana. Dochodzi do totalnego odwrócenia pojęć: to zdrajca staje się de facto ofiarą, nad której losem należy się pochylić z pełnym współczucia zrozumieniem. Poza tym, zdrada i wiążące się z tym dylematy moralne zdrajcy są przecież dla naszych moralnytch postępowców o wiele ciekawsze niż prosta i banalna sytuacja osoby zdradzonej. To bardzo charakterystyczny rys naszych czasów. Poznawcze zainteresowanie pozorną złożonością sytuacji zdrady zamienia się w sposób niezauważony w moralne rozgrzeszenie."Rybiński zaś pisze następująco:"Jakie przesłanie dla przyszłych pokoleń wynika z wiodącego nurtu intelektualnego, nakazującego zaniechanie ocen moralnych dla zdrajców? Takie, że postawy zyciowe nie mają żadnego znaczenia. Dobro i zło nie istnieją. Liczy się tylko utylitaryzm i bilans korzyści osobistych. Tym samym zdrada, obojętnie, czy przyniosła komuś wymierną szkodę, czy nie, po prostu zdrada jako akt zaparcia się wartości, które towarzyszyły nam niezmiennie przez całą cywilizację, od czasów przedchrześcijańskich, jako psychiczna gotowość do podłości - zostaje zrehabilitowana. Z kategorii moralnego występku przeniesiona do kategorii chwilowego potknięcia, niemającego większego znaczenia. Jakich ludzi wychowamy w nieprzerwanym łańcuchu pokoleń, jeśli oswajani będą ze zdradą jako czymś błahym, a w niektórych interpretacjach nawet godnym? Jaką Polskę w przyszłości zbudują, bez moralnego kompasu? (...) Jesteśmy, jako społeczeństwo, jako naród bezradni nie wobec dzisiejszych dyskusji o zdradzie i zaufaniu, zawsze możemy się kłócić i awanturować, ale wobec późnych skutków propagowanego 'moral insanity'. Moralnego obłędu." Czytam te słowa w kontekście niedawnej publikacji na łamach "Trybuny Wyborczej" vel "Gazety Ludu" kolejnej dezy Cz. Kiszczaka na temat metodologii "przesuwania źródeł" w Bezpiece, czyli "rutynowej pracy kamuflażowej": "Nie jestem w stanie określić, dokumentacja ilu osób i w jak dużym zakresie została objęta przetwarzaniem w ramach "przenoszenia źródeł". Zgodnie z zasadami wewnętrznej konspiracji nie sporządzano na ten temat żadnych statystyk ani innego typu materiałów opisowych. Wiedzę cząstkową posiadają funkcjonariusze, którzy poszczególne dokumenty wytwarzali. Oni też są drugą, główną grupą adresatów tego oświadczenia. Zwracam się do nich jako były szef resortu, na którego polecenie, przekazane w formie Decyzji i Zarządzeń, podejmowali działania w ramach swojej służby. Stwierdzam, że funkcjonariusze, w momencie, gdy wykonywali opisane wyżej czynności, nie dokonywali fałszerstw, tylko na użytek wewnętrzny MSW konspirowali źródła przenosząc informacje. Działali w ramach pragmatyki służbowej, zgodnie z obowiązującymi przepisami, w resorcie, gdzie obowiązywała ścisła podległość i bezwarunkowe wykonywanie instrukcji. Uznanie tych działań za zbrodnię komunistyczną uważam za próbę ukrycia prawdy, zakonserwowania wizji PRL jako kraju wszechobecnej agentury oraz za narzędzie bieżącej walki politycznej. Jednocześnie przyjmuję na siebie pełną odpowiedzialność za wydane kiedyś Decyzje." Kiszczak twierdzi więc w swoim "oświadczeniu" nie tylko to, że tak naprawdę "funkcjonariusze" konstruowali fikcję, ale i to, że tak naprawdę nie jest już możliwe autorytatywne stwierdzenie, gdzie w pobezpieczniackich dokumentach jest fikcja, a gdzie prawda. Można powiedzieć, że jest to znakomita glossa do tego, co o zdradzie powiedziane zostało wyżej. Obecna postkomunistyczna wykładnia w III RP bowiem jest taka, że nie można mówić o zdradzie w sytuacji, w której ludzie działający dla systemu przemocy tylko pozorują swoje działanie. Można by się dziwić jedynie, że z taką zapamiętałością niszczono zaraz po "obaleniu komunizmu" stosy dokumentacji zgromadzonej przez Bezpiekę, ale to lada chwila ktoś wyda oświadczenie (jakiś odnaleziony po latach, stojący nad grobem, palacz esbeckich archiwów), że czyniono tak w ramach utylizacji odpadów i/lub dogrzewania budynków. Określenie "moralny obłęd", którego użył Rybiński jest niezwykle trafne do opisu sytuacji, w jakiej przyszło nam żyć po 20 latach od "obalenia komunizmu". Wiecznie żywy Jaruzelski z Kiszczakiem właściwie wciąż i wciąż konstruują własne wersje historii i zamiast już od dawna odbywać kary dożywotniego więzienia (w najlepszym wypadku!) ustanawiają wciąż i wciąż nowe wzorce opisu "transformacji". Niby nowe, oczywiście, bo Bogiem a prawdą, zalatują starą komunistyczną stęchlizną, starym komunistycznym załganiem. Za tymi jednak zombies ciągną tłumy nawiedzonych dziennikarzy "Trybuny Wyborczej", którzy na klęczkach te rewelacje komentują, a za nimi następni z bratnich mediów.Zdrada nie tylko nie została w Polsce rozliczona, ale nawet dokładnie i obszernie OPISANA. Ludzie próbujący ją opisywać, jak choćby "zakazani historycy" IPN-u są natychmiast pod obstrzałem tych, dla których moralny obłęd stał się czymś w rodzaju jedynej strategii przetrwania (choć zarazem strategii sterowania społeczeństwem). Dochodzimy więc do tego, że szef Bezpieki kwestionuje pracę niezależnych instytucji badawczych zajmujących się dokumentami historycznymi i "załamuje ręce", że musi historykom-matołom tłumaczyć oczywiste rzeczy, czyli, że tak naprawdę mają do czynienia z jedną wielką fikcją. Nie wyjaśnia tylko - ani on, ani Jaruzel, ani im podobni - skąd za Bezpieką i komunistami ciągną się takie długie stosy trupów. FYM

Wyjście smoka Mam szczególne upodobanie do przysłuchiwania się dysputom, w których interlokutorzy wylewają krokodyle łzy. Jeśli wylew ten jest znakomicie zaaranżowany i jeśli jednocześnie dyskutanci wyrażają trwogę i drżenie, mam poczucie, że przeżyłem intelektualne oczyszczenie, że nareszcie otarłem się o świat wielkiej myśli, który, jak możemy się domyślić ma swój środek przy Czerskiej. [uprzedzam - post długi, bo i temat poważny; kawę proszę sobie zalać] Nim wybiła północ roku pamiętnego 2008, kiedy Polska z "wyspy stabilności" stała się nagle wyspą podtapianą przez wody kryzysu, czemu dziwił się niejeden ze znawców i polityków zapewniających nas solennie i stokrotnie, że żadna ekonomiczna plaga nas nie dotknie, nim wyhulały się wszystkie elity w luksusowych hotelach na najdroższych rautach, zaśmiewając się do rozpuku nad burakami-podatnikami, nim czar prysł, jak w bajce o Kopciuszku, mały Klaus napisał do dużego Klausa wzruszający list, na który duży Klaus odpowiedział jeszcze dłuższym i jeszcze bardziej wzruszającym. Jeszcze łez nie otarłem po słynnej rozmowie góry z górą, czyli Żakowskiego z Michnikiem, w trakcie której padły wiekopomne słowa, że Jaruzelski jest ojcem polskiej transfromacji, a już musiałem się popłakać nad dwugłosem dwóch pokoleń. I to jakich! R. Kałukin, który w 2007 r. nieraz nocy nie mógł przespać, tropiąc "głośnomyślących obywateli IV RP", takich jak kataryna, tad9, galba (http://wyborcza.pl/1,76842,4107925.html) wydał z siebie odgłos tzw. młodego pokolenia (roczniki mniej więcej w połowie lat 70.), zaś Michnik odpowiedział głosem starego czarnoksiężnika, który swego ucznia przywołuje do porządku w sztukach magicznych, a sam reprezentuje to najlepsze z najlepszych pokoleń, czyli to, co "ciosem karata" jedną ręką obaliło komunę bez przelewu krwi. Właściwie należałoby cały ten dialog przywołać akapit po akapicie, ale ja pozwolę sobie jedynie na co smakowitsze wyimki, tak jak łasuch, co w kuchni, gdy wypieki są już gotowe, krąży, by wybierać jedynie rodzynki, orzeszki czy wisienki z polewy lub też jak sugerował Gombrowicz - jak jaśniepanicz, co się przechadza po ogrodzie i przebiera w co lepszych śliwkach, zrywając je od niechcenia. A jest w czym wybierać. Kałukin bowiem przemawia tonem młodego ZMP-owca, który staremu działaczowi wyrzuca odejście od ideałów Wielkiego Października, a jednocześnie załamuje ręce nad zdziczeniem tego świata, choć - co trzeba od razu zaznaczyć - ma świadomość, że siły faszystowsko-imperialistyczne są cały czas w odwrocie i właściwie to zostały ostatecznie rozgromione, gdzieś tylko na obrzeżach rzeczywistości jakieś głowy hydry się podnoszą, lecz wnet zostaną zdeptane butem porządnego bojownika o pokój. Kałukin tedy - po wyrażeniu odpowiedniej samokrytyki - stawia tzw. pytania fundamentalne."O to, dokąd zaszliśmy po dwudziestu latach wolnej Polski. Czy jesteśmy spełnieni? Czy mamy prawo czuć się ludźmi sukcesu? Co jeszcze mamy do powiedzenia? Wkrótce będziemy świętować wiele ważnych rocznic. Kolejny raz przyjdzie nam zmierzyć się z zarzutami zdrady i spisku sprzed 20 lat. Jesteśmy w tym wprawieni, wiemy, jak odpowiedzieć na te kłamstwa, bo znamy je doskonale. Trudniej będzie nam znaleźć odpowiedź na obojętność, wzgardliwe wzruszenie ramionami, słowa o banale okrągłostołowym. Nie ukrywam - boję się, że nie podołamy temu zadaniu. Z trwogą obserwuję, jak pod naporem niedawnych ataków, zmasowanych i haniebnych, zamykamy się w oblężonej twierdzy. I tutaj, w postępującej izolacji, utwierdzamy się w słuszności dawnych wyborów. Nie zauważyliśmy nawet, że oddziały przeciwnika przegrały już wielkie bitwy i idą w rozsypkę. Nasza walka coraz bardziej przypomina pojedynek z własnym cieniem. Może już czas opuścić mury?" Ja oczywiście, przeczytawszy to musiałem się oderwać od komputera i zużyć cała paczkę chusteczek higienicznych na wypłakanie się. Ileż w tym młodzieńczym głosie treści, a ileż młodzieńczego buntu, ileż wiary w pokolenie czarnoksiężników, a ileż szczerego protestu wobec znieprawienia i zepsucia świata, którego próbował zmienić najpierw Marks, potem Lenin, potem Stalin, a potem dopiero - jak wiemy z najświeższych relacji - musiał przyjść Jaruzelin, by wszystko wyprostować. No ale do rzeczy, bo mnie nerwa poniosła na mielizny intelektualne. Jeśliby ktoś się dziwił, że Kałukin używa zaimka "my", to od razu wyjaśniam, że jako pracownik "GW" ma do tego pełne prawo, bez względu na to, co tam sobie studiował i jak mu te studia poszły. Samo zatrudnienie w "GW" pozwala dziennikarzowi mówić "my", a myśleć "partia ludzi mądrych". Zauważmy, że Kałukin już przeczuwa, że faszystowska hydra znowu łeb podniesie, ale zaznacza od razu, że ludzie z impregnatu są na knowania imperialistyczne i szczekania pogrobowców impregnowani, toteż już "wiedzą, jak odpowiedzieć na te kłamstwa" (oj, lata służby w "GW" zrobiły swoje) - martwi ich tylko obojętność. O, człowieku obojętny na transformację! O, niewdzięczniku ponury, podły, znieczulony! Do czegóż to dochodzi, że młode pokolenie musi Cię stawiać na baczność i przypominać o obowiązkach obywatelskich?! Ciekawa jednak rzecz. Kłamstwa już ludzie z impregnatu potrafią odpierać, ale wobec obojętności są bezradni. Przypomina to trochę miotanie się nauczyciela, który przyszedł do klasy, a dzieci zupełnie go lekceważą i nie są zainteresowane lekcją. Belfer każe się zachwycać, a dziecięcego zachwytu nie ma. No i nie wiadomo - lać na odlew, czy perswadować, że ma być entuzjazm i spontan? Na szczęście Kałukin nie musi "siam" (jak mawiał bohater "Życia wewnętrznego") rozwiązywać tego rodzaju pokoleniowych dylematów, ponieważ takie kwestie są pozostawione dla starszyzny, która za chwilę wyda swój epokowy głos. Kałukin dorzuca jeszcze jedno frapujące stwierdzenie - faszyści są już w rozsypce, zaś "nasza walka (...) przypomina pojedynek z własnym cieniem". Byłoby to odkrycie sezonu, ale wtedy stałby się cud ("staanie się cuuud", śpiewała rzewnie jakaś polska "supergrupa" w latach 80.) i nagle by się okazało, że budynki przy Czerskiej są do rozbiórki. Nie no, spokojnie, to jeszcze nie jest koniec świata i Kałukin jedynie zastosował prowokacyjną figurę retoryczną, nie zaś wykazał się przytomnością myślenia, wszak kto myśli za milijony nie może myśleć na własną rękę. Kałukin udowadnia, że nauki magiczne mistrza zna i potrafi je sprawnie stosować. Gdy mu "bliscy i przyjaciele" zadawali pytania, o to, dlaczego ich głos jest tak przewidywalny - słowem, dlaczego nieustannie mówią to samo - odpowiadał:"nie tak dawno do głównego nurtu debaty wtargnęła szaleńcza retoryka, podważająca wszystkie ważne wartości i symbole, na których opierała się polska demokracja. Zakwestionowany został zestaw liberalno-demokratycznych oczywistości, takich jak zasada trójpodziału władzy, nadrzędność wolności obywatelskich czy rozdział Kościoła od państwa. Próbowano zafundować nam nowy porządek odwołujący się w mniej lub bardziej zawoalowany sposób do praktyk państwa autorytarnego. My tylko (a może aż?) broniliśmy demokracji." Nikt nie ma wątpliwości, że chodzi o dwulecie faszystowskiej Polski za czasów kaczystów. Młody aktywista jednak dodaje:"Teraz jednak konstatuję, że ten dwuletni ostrzał pociskami najcięższego kalibru (co z tego, że nie my pierwsi ogień otworzyliśmy?) pogruchotał wszystkich. I nas, i tamtych. Oni przegrali, ale nasze wartości i symbole zostały skutecznie podważone, a nowych jakoś nie potrafimy stworzyć. Co gorsza, złe emocje nagromadzone przez te dwa lata nie zostały jeszcze wypłukane przez czas. Nadal zdarza nam się przykładać ówczesne szablony do dzisiejszych realiów. Popadamy więc w pustkę i niemoc.

I myślę sobie, że czas już otrząsnąć się z tego." Czy nie za wcześnie na syndrom postmodernistycznego wyczerpania konwencji? Nie podejrzewam bowiem, by sam Kałukin jakoś był zmęczony walką z faszyzmem. Sam zresztą dopytuje mistrza, czy dopowiednio zdiagnozował zaburzenia obywatelskiej świadomości:"A może się mylę? Może zagrożenie wcale nie minęło, tylko leniwa teraźniejszość uśpiła moją czujność? Czy wyprowadzicie mnie z błędu?" Aż się prosi o pytanie, o jaką "leniwą teraźniejszość" chodzi, skoro takie zawirowania na giełdzie przeżywała Agora, roku pamiętnego 2008? No ale mniejsza z tym - może Kałukin notowań nie śledził. Ten ton zatroskania o własną czujność wciąż i wciąż w jego tekście powraca:"Mimo wątpliwości sądzę, że dwie dekady temu innej drogi przed Polską istotnie nie było. Ale gdybyśmy w tamtych latach zachowali więcej krytycyzmu, miast przybierać pozy apostołów bolesnej transformacji, nasi oponenci pewnie nie zdołaliby tak łatwo zamknąć nas w demagogicznie wzniesionym getcie "sytych beneficjentów" polskich przemian. A może się mylę? Może w niedojrzałych demokracjach "obrońcy ludu" zawsze znajdują posłuch, gdy sięgają po bat na "zdeprawowane elity"? I może nie warto się tym przejmować, wszak rolą inteligencji jest mówić prawdę, nawet gdy jest ona bolesna? Czy wyprowadzicie mnie z błędu?"Z czasem w tekście pojawia się stan graniczący z histerią, gdy młody adept sztuk magicznych przywołuje wszystkie triki, których nauczył go mistrz, ale te okazują się już jakoś mało skuteczne - nie robią wrażenia na publiczności. Kałukin więc przypomina, że "nasza nieprzejednana postawa oparta była na przywiązaniu do fundamentalnych wartości demokratycznych. Że lustracja w tej czy innej wersji zawsze będzie gwałtem na wolnościach obywatelskich" oraz że ""ludowe poczucie sprawiedliwości" to wynik manipulacji politycznej. Wspominam pewien rząd z pierwszych lat wolności, który lenistwo i niekompetencję w sprawach najistotniejszych usiłował zakryć skandalicznie przygotowaną akcją lustracyjną. Podaję nazwiska dziennikarzy, którzy wyrobili sobie nazwiska lustracyjnymi donosami" - tak więc potrafi wykonywać najtrudniejsze numery iluzji społecznej, jakie czarnoksiężnik z Czerskiej wypracował, ale najwyraźniej brakuje mu polotu, szczęścia lub tej mistrzowskiej ikry, że konstatuje:"Czy sądzicie, że to właśnie my okazaliśmy się zwycięzcą ostatniej wojny domowej? Owszem, przeciwnik został przegnany, ale na zgliszczach wyrosła jakaś nowa, trudna do zdefiniowania, migotliwa realność (...) Obawiam się, że jeśli nie przebudzimy się, jeśli nie zmierzymy się z własnymi błędami, które tak nadszarpnęły nasz autorytet, pozostanie nam już tylko jałowe odtwarzanie pamięci o minionych czasach, gdy hartowała się polska demokracja." Fraza o hartowaniu się demokracji pobrzmiewa socrealizmem, ale nie dajmy się zwieść - to przecież aluzja czytelna dla mistrza, który też zwykle celuje w odnoszeniu realiów do rzeczywistości komunistycznej. Tedy i sam Master Himself zabiera głos, starając się ukoić skołatane sumienie ucznia. "Bunt przeciw starszemu bratu jest naturalnym przywilejem młodszego brata i trwałym obyczajem polskiej tradycji. Takie buntownicze pytania dowodzą zwykle - choćby były niesprawiedliwe - że potencjał duchowy pewnej generacji czy formacji został zużyty, wyczerpany; że nowe czasy wymagają nowych pytań i odpowiedzi. Taki sens miały pytania, które młody Cezary Baryka stawiał Gajowcowi w "Przedwiośniu" Stefana Żeromskiego."Tak więc właściwie nie ojciec, a brat, tylko że starszy - ot, magia słów, jaką znamy i kochamy. Pomijając już te paralele z żeromszczyzną, na których obśmiewanie nie mamy, niestety, czasu, sięgnijmy do imponderabiliów czarnoksiężnika, który uderza w te słowy: "Przewidywalność, Rafale, nie jest wadą, lecz zaletą. Nie jesteśmy kameleonami, którzy zmieniają system wartości w zależności od koniunktury; wartości demokratycznych broniliśmy i bronimy zawsze, gdy wydają się zagrożone." Tu już mamy pierwsze sensowne wyjaśnienie tego, jak linii partii należy bronić. Ludzi z impregnatu cechuje pewna stałość zaimpregnowania i to jest zaleta taka, jak dobrego środka impregnującego, który cenimy właśnie za to, że coś impregnuje, a nie że działa wadliwie. Niby rzecz prosta, ale takie proste rozwiązania tylko mędrzec dostrzega, co strawił niejeden kalambur na rozmyślaniach. No i mistrze przechodzi do klarowania struktury świata: "Putinizm to władza scentralizowana. Zwolennik putinowskiego modelu państwa powiada: "Naród powinien być bardziej zintegrowany, oświata powinna być nastawiona na przekazywanie wartości patriotycznych w znaczeniu historii, języka ojczystego, różnego rodzaju elementów kulturoznawstwa w programach szkolnych. I to powinno być zrobione w sposób jednolity, w jednym kierunku, a nie na zasadzie, że każda szkoła robi, co chce. W żadnym wypadku środowiska, które potrafią mieć opcje sztandarowe dezintegracyjne, nie powinny mieć na to wpływu. Integracja dotyczy i innych dziedzin kształtu państwa, zakresu przedsięwzięć zbiorowych, świata mediów publicznych". No i - kadry decydują o wszystkim. "Musimy mieć ludzi o twardych kręgosłupach i bardzo narodowo wyrobionych"." Jeśliby ktoś miał wątpliwości, o kogo chodzi, to czarnoksiężnik dodaje, nieco znużonym głosem: "Takie monologi słyszałem często w Moskwie od zwolenników Putina. W Polsce tym językiem przemawia Jarosław Kaczyński. Łączy ich obraz wroga. Wróg to układ, "łże-elity", "wykształciuchy", naśladowcy Zachodu, liberałowie bezojczyźniani, którzy zniknęli ze sceny politycznej, a obszczekują swój kraj w zagranicznych gazetach. Są to liberałowie bez wrażliwości na potrzeby innych ludzi, zimni monetaryści oddani "jedynej słusznej doktrynie ekonomicznej"." Oczywiście nie konczy się wyłącznie na belferskim pouczeniu. Za coś wszak trzeba pochwalić "młodszego brata": "Piszesz również, że refleksja na temat korupcji zagrażającej państwu "przyszła zbyt późno". To prawda - wydawało nam się, że cud odzyskanej wolności i niepodległości będzie hamulcem antykorupcyjnym; pamiętaliśmy, że organizowanie hałaśliwych ruchów masowych pod hasłem walki z korupcją jest typowe dla ruchów totalitarnych, bolszewickich czy faszystowskich. To był nasz błąd. Byliśmy naiwni."No i jest też przestroga dotycząca czujności, którą to przestrogę mistrz przywołuje, cytując wielkiego pisarza postkomunistycznego, Janusza Andermana: "Fakt, że żadna partia czy koalicja rządząca nie odważyła się dotąd na wprowadzenie dyktatury. Lecz gdyby zechciała? Z kraju wyemigrowały miliony przedsiębiorczych młodych ludzi, których do obrony demokracji by zabrakło. Za to po raz pierwszy od lat po przełomie pojawiło się nowe pokolenie cynicznych dziennikarzy gotowych służyć władzy tak, jak tamci najmici uprawiający komunistyczną propagandę. Wydawało się, że ów gatunek tchórzy i oportunistów wymarł, że się już nigdy nie odrodzi. Tymczasem okazało się, że młody dziennikarz, stosując tę samą retorykę, bez trudu potrafi dziś pisać niemal identycznie jak niegdyś jego praszczur z partyjnej gadzinówki. Być może takie cechy charakteru utrwaliły się w genach, choć to marne usprawiedliwienie."Domyślamy się, o jakich dziennikarzy może tu pisarzowi chodzić, skoro porównuje ich z "tamtymi najmitami" i domyślamy się, że nie chodzi o "goebbelsa stanu wojennego", z którym sam czarnoksiężnik alkohol popijał, lecz o jakichś wyjątkowo groźnych "tchórzy i oportunistów". Jak dobrze, że to tylko wspomnienia. Jak dobrze, że czas faszyzmu już mamy za sobą. Ale czujność nie zawadzi, przypomina tym cytatem mistrz. No i słusznie, wszak faszystowska partia wciąż zasiada w parlamencie i nie została zdelegalizowana, zaś przywódca faszystów przechadza się spokojnie po korytarzach sejmowych, knując być może program ponownej putinizacji Polski. Na tym tle czarnoksiężnik zapowiada odejście swojego pokolenia i przypomina uczniowi, by "szedł pod prąd", ponieważ "z prądem płyną tylko śmieci". I tak właśnie sam mistrz (i wielu innych wielkich budowniczych III RP) poszedł pod prąd i włączył się w obalanie komunizmu wespół z komunistami, zaś antykomunistów uznał za największe zagrożenie dla demokracji. Wrogami nr jeden nie byli nigdy Jaruzelski, Kiszczak czy Urban, ale Macierewicz, Olszewski oraz Kaczyński. Na szczęście uczeń Kałukin dobrze przyswoił sobie przynajmniej te nauki. Smok wychodzi, jako się rzekło, ale czy jest ktokolwiek, kto opanował magię i karate, jak Bruce Lee? Czy jest jakiś godny i zdolny następca? Kałukin na takiego nie wygląda, niestety. Girami słabo wywija. FYM

07 marca 2010 "Salus mea in fuga"..czyli” Zbawienie moje w ucieczce”- jak brzmi stara łacińska sentencja chrześcijańska. Ale gdzie tu uciekać, jak nawet pan Panasiewicz z Lady Pank śpiewa, że przed” demokracją nie ma gdzie zwiać”. Bo strach się bać! Naprawdę nie ma gdzie, chyba, że  ktoś  chce żyć w  innej cywilizacji : chińskiej,  arabskiej, żydowskiej, turańskiej.. Bo jak uczy mędrzec:” Kiedy zbliża się walka sprawdź uważnie kierunek wiatru. Ruszaj z wiatrem. Jeśli masz silny wiatr przeciw sobie, poczekaj na zmianę”. Udawacze i pozoranci, PO i PiS, spod znaku Okrągłego Stołu ruszyli do  pozorowanej walki.. To znaczy o prawdziwą  władzę oni walki nie pozorują.. Ta jest naprawdę! Natomiast o państwo i o nas, o nasze dzieci i wnuki, żadnej walki nie ma. Są  dla nas permanentne podwyżki podatków, niebotyczny rozwój biurokracji i płodzenie do nieprzytomności setek przepisów nikomu niepotrzebnych, tylko biurokracji obu czołowych partii okrągłostołowych i magdalenkowych… Przy pomocy napłodzonych przepisów , tworzą stanowiska, które obsadzają swoimi. Ci właśnie zasilają  ich organizowane spędy partyjne , finansowane z kieszeni biednych Polaków, których to  biednych  jest coraz więcej , a demokraci  okrągłostołowi, robią sobie nadal z nich demokratyczne jaja Pobrali sobie z budżetu biednych polskich rodzin po 30 milionów dotacji rocznie, i dawaj organizować teatr Jak pisał poeta: „ dalej kręcić kurki żwawo”. Tylko w tej kadencji socjalny prezydent Polski, pan Lech Kaczyński podpisał 840 ustaw! Nie wie z pewnością, że im więcej ustaw , tym więcej bałaganu w państwie i mniej sprawiedliwości. Bo im więcej przepisów- tym bardziej chore jest państwo( Tacyt). Ale kto ma czas czytać Tacyta w ferworze pozorowanej demokratycznie walki... Oddali Polskę w pacht socjalistom europejskim, którzy teraz decydują za nas, o naszych  ważnych sprawach, to wyczyniają harce nic nie wnoszące- oprócz śmiesznych  elementów przemysłu rozrywkowego- do naszego życia. Wymyślają zabawne powiedzonka, spędzają się w Teatrze Groteska, pożartują, pośmieją się - i wszystko jest w najlepszym porządku. Ha, ha, ha.. hi, hi, hi… hejże hola! Sprawy ważne – jaki pisze najlepszy publicysta polski, pan Stanisław Michalkiewicz - załatwiają za nas teraz „starsi i mądrzejsi”.(!!). I ma oczywiście rację.. Nasi tubylczy nadzorcy, mogą sobie jedynie pożartować.. I żartują! Na przykład taka pani posłanka Nelly Rokita z Prawa i Sprawiedliwości, żona znanego zwolennika Okrągłego Stołu pana Jana Marii Rokity, który żonę oddelegował do Prawa i Sprawiedliwości, tymczasowo na marginesie głównego ścieku politycznego - zaapelowała do wszystkich mężczyzn: ”Noście kalesony, jak mój Janek! Kalesony to żadna ujma dla prawdziwego mężczyzny. Mój mąż je nosi i nie ma w tym nic kompromitującego” (???) tłumaczyła posłanka niemieckiemu „ Faktowi”. Pewnie, że nie ma jak mężczyzna nosi kalesony.. Ale co to ma do demokratycznej debaty publicznej, tak jak noszenie butów, choćby siedmiomilowych? Chodzi jedynie o zadymę, o odwrócenie uwagi od spraw ważnych, które umiejętnie załatwia się w ciszy. Jak” news” przeleci, posłanka Rokita zaapeluje o noszenie skarpetek, tak jak jej mąż..Tymczasem dramatyzmu sytuacji nadaje w Poznaniu szef Prawa i Sprawiedliwości, pan Jarosław Kaczyński, znany demagog i trybun ludowy. Jak on przemawia, to ciarki chodzą mi po plecach.. Zaraz – po takiej przemowie - będzie nam wszystkim dobrze, a może i lepiej.. Znowu ma nowe demagogiczne hasła, które specjaliści od kłamstwa i propagandy mu przygotowali.. Chce być znowu premierem. Ma nową strategię „Nowoczesna Polska 2020”. A dlaczego nie od razu po wygranych przyszłorocznych wyborach.? Tylko będziemy czekali do roku 2020.. Podobnie jak ze Strategią Lizbońską, na mocy której Unia Europejska miała wyprzedzić Stany Zjednoczone w postępie gospodarczym do roku 2010..(???) No i co wyprzedziła? Socjalizm europejski, którego jesteśmy członkami dzięki Platformie Obywatelskiej, Prawu i Sprawiedliwości, Sojuszowi i Ludowcom-  ponosi spektakularną klęskę na naszych oczach.. A ONI nas w to socjalistyczne bagno  wciągnęli! Grecja, Portugalia, Hiszpania, Litwa, Łotwa, Estonia.. Za chwilę Irlandia.. Kwas octowy socjalizmu  można znaleźć nie tylko w pocie czoła.. A dlaczego pan Kaczyński nie budował nowoczesnej Polski wtedy jak miał pełnię władzy w latach 2005-2007 i zadłużył Polskę i Polaków na 100 miliardów złotych? Był premierem, miał większość sejmową, miał swojego brata prezydenta.. I co ? I nic? Sprawy kraju szły w takim samym kierunku. A biurokracje powiększył w kraju przez dwa lata rządów o – uwaga!- 44000 darmozjadów(!!!) Wprowadził nawet zakaz stawiania strachów na wróble na polach, z czego przez tydzień naśmiewało się Radio Z., związane z michnikowszczyzną.. Strach pomyśleć ile by ich było, gdyby rządził 4 lata.. Ale w tym czasie miał ważniejsze sprawy. Usunąć koalicjantów spoza Okrągłego Stołu, Samoobronę i LPR, co obiecał podczas swojego wystąpienia w Fundacji Batorego w 2005 roku. A ile przepisów? Wszystko to blef  i oszukaństwo nieznane w historii Polski, bo stara komuna oszukiwała, ale, żeby aż tak? Na partyjny zjazd, wzorowany na zjazdach PZPRowskich, najechało się radnych, urzędników,  wójtów i innych sprawujących funkcje  etatystyczne..  Ci funkcyjni zebrani- mają pieniądze z naszych kieszeni. Oni z  nas   żyją! On żyją z nas i z dotacji budżetowych przeznaczonych  na demagogiczne partie polityczne. Pan Ludwik Dorn , były członek Prawa i Sprawiedliwości, był autorem ustawy zmuszającej nas  do płacenia na pasożytnicze aparaty  partyjne.. Teraz jest kandydatem Polski Plus. Na prezydenta Polski! Tam jest też były członek PiS-u, pan Michał Ujazdowski, który jako minister kultury dotował, coś tak kuriozalnie lewicowego i leninowskiego, jak „Krytyka Polityczna”.(???). Której środowisko otrzymało  prawie za damo, wspaniały lokal w centrum Warszawy na propagowanie faszyzmu   w stylu leninowskim - lokal od Platformy Obywatelskiej. Ostatnio do tego środowiska dołączył znany „prawicowiec” Cezary Michalski, popierający poprzednio Prawo i Sprawiedliwość? Otrzymał nawet, kilka  at temu nagrodę im. Józefa Mackiewicza (!!!) Byłem na tej uroczystości. Teraz zapewne kapituła się wstydzi.. Ale stało się. Cezary Michalski, związany z lewacką „Krytyką Polityczną”- ma konserwatywną nagrodę.. Inni - jak pan Borusewicz, były członek PiS, jest w Platformie Obywatelskiej, Zyta Gilowska - dawniej w PO, obecnie członkini niepotrzebnej Rady Polityki Pieniężnej; pan Sikorski dawny  senator PiS, obecnie w Platformie, pan Zalewski, pan Mężydło.. Dawniej PiS - obecnie PO.. Nawet pan Mężydło (dawniej KOR) powiedział, że „Przechodząc do PO nie musiał zmieniać poglądów”(???). Bo i po co? Przecież to jedno i to samo! Okrągły Stół! ONI wszyscy powinni być w jednej partii!!! Naprawdę byłoby wtedy przejrzyście i może wtedy powstałaby prawdziwa opozycja, jeśli niż zostałaby spacyfikowana przez służby specjalne.. A dla swoich sympatyków , Prawo i Sprawiedliwość ma niespodziankę , wypowiedzianą ustami posła Hoffmana z PiS.. Może być również koalicja z SLD(??). Dlaczego nie? Bo co różni PiS od SLD, oprócz zaszłości historycznych? Nic! Będą wspólnie budować państwowe żłobki i przedszkola, tak jak Gomułka 1000 szkół na Tysiąclecie. Niech się świcie komuno- socjalizm przdszkolno-żłobkowy.. I jeszcze PiS  udaje, że broni zasad chrześcijańskich, czego przykładem było odejście z PiS, pana Marka Jurka., na tle życia nienarodzonego. No i zdaniem pana Kaczyńskiego, pan Donald Tusk” zachowuje się jak dziecko w supermarkecie”(???). Wrzuca wszystko do koszyka i kto za to zapłaci. Oczywiście to samo robił rząd pana Jarosława Kaczyńskiego, tylko różnica polega na tym, że pan Tusk zadłużył nas na 200 mld złotych, a nie na 100 mld, tak jak rząd pana Jarosława Kaczyńskiego, w którym ministrem finansów była pani” Beata”, pardon Zyta Gilowska. „Beata” to był nieprawdopodobny pseudonim agentki, która została oczyszczona z zarzutów, przez kpt Wieczorka, który był jej oficerem prowadzącym., który stwierdził,  że założył jej teczkę w latach osiemdziesiątych, żeby ją ratować i coś tam pozorować , czy jakoś tak. Ten kapitan Wieczorek musiał dziesięć lat wcześniej wiedzieć, że będzie Okrągły Stół, czyli porozumienie gen Kiszczaka ze swoimi agentami w ramach mistyfikacji, zwanej przemianami.. Kopernik też  już będąc małym chłopcem , miewał stosunki z ciałami niebieskimi.. Ale nie miewał stosunków ze służbą bezpieczeństwa.. Polska ma być dwudziesta potęgą świata do roku 2020, jak pan Kaczyński z kolegami znowu obejmie władzę.. Gierek był bardziej ambitny! Byliśmy dziesiąta potęgą  w świecie. Tylko,  że propaganda przemilczała fakt, że w drugiej setce.. Teraz na pewno będziemy, bo PRL trwa, jako PRL- bis.. W Katowicach natomiast Platforma Obywatelska miała prawybory demokratyczne.. To znaczy kandydatów nie zgłasza się z sali, tylko ktoś wytypował pana Sikorskiego i pana Komorowskiego na kandydatów. I nich  młodzież  wysłuchuje  bajecznych opowieści pana Komorowskiego, jak walczył z komuną.. O co walczył? O inną komunę – tylko europejską? I nie stała mu się krzywda, tak jak panu Michnikowi, Geremkowi, Kaczyńskiemu, Dornowi, Kuroniowi, Lityńskiemu i wielu innym. Natomiast kto dzisiaj słyszał o   tysiącu działaczach, którzy musieli opuścić Polskę, bo byli narodowi, a nie międzynarodowi. . Słowik, Lenarciak, Kołodziej, Sobieraj.. Wyjątkami są pan Gwiazda i pani Walentynowicz. A gdzie reszta? Bo Solidarność, to tylko KOR.? I bajki pana Sikorskiego, wcześniej związanego z Prawem i Sprawiedliwością, a jeszcze wcześniej z Ruchem Odbudowy Polski.. Niech młodzież słucha i się angażuje! Będzie miała posady! I będzie musiała uczestniczyć w demokratycznym  teatrze.. I nauczyć się kłamać. I trochę poczytać Sun Zi..” Zasady szkolenia bojowego są takie, że niskim żołnierzom daje się włócznie i halabardy, a wysokim łuki i kusze. Mocni noszą chorągwie i proporce, mężni dzwony i bębny, słabi usługują i przyrządzają jadło. Mądrzy sporządzają plany”. I tego się trzymać.. I mam jeszcze radę dla pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, też zaczerpniętą ze „ Sztuki Wojennej” Sun Zi:” Jeśli wódz zbyt często nagradza, to znaczy , że jest u kresu swych możliwości”.. Czy pan prezydent nie cierpi przypadkiem na niedobór medali? Najbardziej podobało mi się  wręczenie Krzyża Oficerskiego Orderu Odrodzenia Polski, dyrektorom Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie  i dyrektorowi Instytutu Yad Cashem(???) Co obdarowani dyrektorzy mieli wspólnego z odrodzeniem Polski? Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia.. ale pan prezydent coś musi na ten temat wiedzieć, bo media jakoś tego faktu nie reklamują.. WJR

O STRATEGII LAMENTU. (Z PERSPEKTYWY DZIADA)W sekrecie, towarzyszu, powiem wam, nie bawią już idee mnie ogromne! W szwajcarskim banku małe konto mam, że o londyńskim nawet już nie wspomnę. Mieszkanko niezłe mam w Alei Róż, na Szucha zaś rozkoszną garsonierę, przed oknem luksusowy stoi wóz i wrastam tak powoli w lepszą sferę”. Tak w 1966 roku Janusz Szpotański rozpoczynał „Lament wysokiego dygnitarza”. Podobny cytat na początku tekstu o partii, która wczoraj rozpoczęła Kongres wyda się niektórym rzeczą karygodną, a może nawet spowoduje „spadek notowań” autora wśród elektoratu PiS. Czasy wszak inne, partia bez miana „przewodniej siły narodu” i politycy, których nie sposób posądzić o pogoń za splendorem i mamoną. Postać funkcjonariusza - co to w „nery kopał” i „nagan ma w kieszeni” wydaje się całkowitym zaprzeczeniem ludzi z Prawa i Sprawiedliwości. Czemu zatem?

Z jednego powodu. Lamentujący nad losem aparatczyk, to tchórzliwy typ na czasy „małej stabilizacji”. Ani mu w głowie burzyć dotychczasowy ład, rezygnować z tępej obojętności i makiawelicznego cynizmu. On – „człek, który z każdym w zgodzie żyć by rad” nie widzi potrzeby podejmowania nowych wyzwań, unika ryzyka, nie chce wojen i konfliktów. Równie obce są mu zasady moralne, jak partyjne idee. Ponad wszystko ceni spokój, wygodę i osiągniętą pozycję, z największą odrazą traktując tematy, mogące zburzyć błogi stan rzeczy. Od dłuższego czasu zaczynam przypuszczać, że wielu polityków PiS- u niebezpiecznie zbliża się do granicy „lamentu wysokiego dygnitarza”. W jednych on kiełkuje, w innych zapuścił już dotkliwe korzenie. Początki były symptomatyczne. W październiku 2008 roku zrezygnowano „w geście dobrej woli” z wniosku o odwołanie marszałka Komorowskiego. Wniosek został sporządzony po tym, jak Komorowski zignorował wezwanie do złożenia wyjaśnień w sprawie kontaktów z oficerami WSW/WSI. „To akt dobrej woli w obliczu grożącej nam katastrofy gospodarczej” – uzasadnił decyzję szef PiS- u. Platforma potraktowała ten gest z należytym zrozumieniem, słusznie widząc w nim objaw niemocy i przystępując natychmiast do medialnego ataku na prezydenta. Po tej - spektakularnej kapitulacji, musiały przyjść kolejne. Zrezygnowano zatem z szumnie zapowiadanego wniosku o odwołanie Komorowskiego, gdy ten, w sposób skandaliczny i zgodny z interesem Rosji skomentował tzw. incydent gruziński ("jaka wizyta, taki zamach, no bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera; więc raczej wygląda to na coś bardzo niepoważnego, a przykrego"). Po raz trzeci - odstąpiono od wniosku o postawienie przed Trybunałem Stanu Donalda Tuska, za „niezgodnie z prawem odwołanie szefa CBA Mariusza Kamińskiego”. Uzasadnienie, jakoby wnioski nie miał szans na przegłosowanie w Sejmie wydają się racjonalne tylko do chwili, gdy zauważymy , że prawdziwym powodem rezygnacji były „strategiczne zmiany wizerunku partii”. W 2008 roku ewolucja miała zmierzać w kierunku „ocieplenia i umiarkowania”, a rok później PiS rezygnował z akcentów „wymiaru sprawiedliwości”, zapowiadając tworzenie „konkurencyjnych wobec planów PO opinii na temat walki z kryzysem, prywatyzacji czy daty wprowadzenia euro w Polsce”.Zmiany wizerunku tłumaczono intencją pozyskania „nowego elektoratu”. Wartość tych pomysłów każdy może ocenić samodzielnie, na podstawie „dynamiki” wzrostu poparcia udzielanego partii opozycyjnej. Rezygnacja z działań radykalnych, na rzecz „małej stabilizacji” doprowadziła do zamilczenia afery marszałkowej, wyciszenia afery stoczniowej i zgody na kabaret, zwany komisją hazardową. Bez odzewu postępuje bondaryzacja służb i przejmowanie strategicznych obszarów gospodarki, nie ma sprzeciwu wobec zawłaszczaniu państwa przez ludzi bezpieki. Treści - jakie zajmują uwagę posłów PiS niewiele mają wspólnego z interesami wyborców, a jeszcze mniej z definicją rzeczywistych zagrożeń. Pomija się sprawy ważne, koncentrując uwagę na podsuwanych przez media tematach zastępczych lub personalnych rozgrywkach. Ale na tym nie koniec.Jak funkcjonariusz partyjny Szpotańskiego wierzył w „trzymanie narodu za pysk”, tak niektórzy z ludzi PiS- u zdają się uważać, że udzielone im poparcie jest ponadczasowe i bezwarunkowe. Przed kilkoma dniami Tomasz Sakiewicz w artykule „Moje warunki” opisał w „Gazecie Polskiej” rozmowę z posłem Adamem Lipińskim, który przekonywał, że „wyborcy nie mają wyjścia i muszą poprzeć jego partię i wyznaczonego przez nich kandydata na prezydenta: bez względu na to, co PiS zrobi i z kim się zbrata. Nawet jeżeli partia wejdzie w głębszy sojusz z SLD.”Tchórzliwa zgoda na pozbycie się z telewizji Anity Gargas, była potwierdzeniem, że ten sposób myślenia zaczyna dominować w partii Jarosława Kaczyńskiego. Nie zdziwiła mnie więc informacja, że w Prawie i Sprawiedliwości utworzyła się silna grupa, która zamierza nakłaniać Kaczyńskiego i innych polityków PiS do zawarcia sojuszu z SLD po wyborach 2011 r. Do SLDowskiej frakcji zalicza m.in. Michała Kamińskiego, Adama Lipińskiego i Adama Hofmana. Podobny pragmatyzm towarzyszył zapewne decyzji o tworzeniu koalicji rządowej z „sowieciarzami” spod znaku Samoobrony i LPR. Nie będę (za Sakiewiczem) powtarzał warunków, jakie powinna spełniać partia mieniąca się antykomunistyczną. Każdy z nich – od zakazu sojuszy z obozem komunistycznym, po postulat pełnego zaangażowania w odkłamywanie historii - brzmi jak niepodważalny aksjomat. Nie będę, bo nie wierzę, by jednostkowy głos dziennikarza, a tym bardziej głos anonimowego blogera miał znaczenie dla wielkich strategów PiS-u. Niewykluczone zatem, że wkrótce jedynym, dostępnym sposobem komunikowania z partią opozycyjną pozostanie „perspektywa dziada”. Janusz Szpotański musiał dogłębnie rozumieć konsekwencje „lamentu dygnitarza”, skoro w jednym z utworów napisał: „Długo dziad mówił do obrazu, obraz do niego ani razu. Dziś obraz mówić chce do dziada, lecz dziad mu już nie odpowiada”. Ścios

Zacni ludzie i podatki Na pikiecie przeciwko nowym próbom ingerencji w rodzinę zacni ludzie wznosili hasło: "Niższe podatki - dla Ojca i Matki!". Rozumiecie Państwo: nie dla wszystkich - tylko dla ojców i matek... Wyobraźmy sobie jednak, że państwo obniży podatki nie "ojcom", ale wszystkim producentom: butów, pralek, chleba, mleka, pieluszek. Producent pralki sprzedaje ją za 1000 zł - w tym 400 zł to podatki... Dlaczego sprzedaje ją za 1000 - a nie za 3000, 1500, 1100 czy choćby 1005? Dlatego, że łajdacy - konkurenci gotowi są ją sprzedawać za 1001 zł. On się żyłuje, by sprzedawać po 1000. Gdybyśmy obniżyli podatek o 300 zł, to musiałby sprzedawać tę samą pralkę po 700 - bo konkurent już czyha, by sprzedać za 701... Czyli te 300 zł zarobiłby nie producent, lecz "ojciec i matka"... Ale to rozumowanie jest ZA TRUDNE dla 98 proc. zacnych, porządnych ludzi. I dlatego w d***kracjach system podatkowy jest do dupy. Zacni prości ludzie nie powinni mieć nic do gadania tam, gdzie się nie znają! JKM

Demokratyczne gadulstwo do gadania.. Jak w 2020 roku Prawo  i Sprawiedliwość będzie u steru rządów w Polsce, miliony Polaków będą spędzać urlopy na plażach Egiptu i Tunezji.(???) Tak obiecał były premier, a obecny szef partii o nazwie Prawo i Sprawiedliwość- pan Jarosław Kaczyński , podczas zjazdu delegatów w Poznaniu. Pożyjemy, zobaczymy..! Choć jest to demagogia do kwadratu, co ja piszę- do sześcianu.. Tak jak podczas jednej z kampanii wyborczych, gdzie zawiózł do jakieś zapadłej wsi autobus  dla dzieci z Internetem, ale zapomniał, albo nie wiedział, że tam Internetu podłączyć niepodobna. Istne marnotrawstwo i oszukaństwo! Takie wyborcze jaja z biednych ludzi.. To samo teraz. Polacy biednieją w oczach, poprzez wzrastające koszty utrzymania, a będą nagle jeździć do Egiptu i Tunezji i wylegiwać się na plaży, jakby na polskich plażach nie było dostatecznie przyjemnie. Gdyby tylko mieli pieniądze! Ale kolejne socjalistyczne rządy dbają, żeby Polacy nie mieli pieniędzy.! Ciągle rozbudowują zadania państwa, wpędzając nas  w dziadostwo i biedę..  Liczba turystów na polskim wybrzeżu maleje z roku na rok, w górach to samo. Ale pojadą do Egiptu i Tunezji?.I demagodzy  z Prawa i Sprawiedliwości trwoniący nasze pieniądze, zorganizowali aż trzydzieści paneli dyskusyjnych..(???) Znowu niekończące się dyskusje o  oświacie, służbie zdrowia… Ale chyba najbardziej interesującą była pt:” Badania kosmiczne- szansą dla polskiego przemysłu”(??) No. No.. po 2020 roku z pewnością będziemy latać w kosmos, wzorem kapitalistycznych Chin. Ale do tego czasu socjalizm nas udusi. A Chiny jeszcze bardziej rozkwitną!. I nie pojedziemy na żadne plaże i nie polecimy w  żaden kosmos..

 …i  te bajki wypowiadane są zupełnie bezkarnie.. Jak to w demokracji! Trzy czwarte  narodu już tego nie słucha- garstka się  pasjonuje i tworzy nieistotne konflikty przy pomocy nieistotnych szczegółów. Nie widzi całości lasu- widzi pojedyncze drzewa..Za to  lewicowe majówki maszerują w lewicowym pochodzie pt:” Solidarne w kryzysie- solidarne w walce”(??) Ten krok, ten szyk, słownictwo.. I znowu słowo” solidarność” i „ walka”. Tamta „Solidarność” była lewicowa, miała postulaty socjalistyczne, a ta laicka też posługuje się demagogią socjalistyczną.. „Socjalizm- tak, wypaczenia – nie!. Ciągła i permanentna walka, żeby ludziom nie dać spokoju, tylko angażować ich  w wieczne spory, do końca świata i oczywiście jeden dzień dłużej..Tym z komunistycznego „ święta” 8 marca , chodzi o to, żeby kobiety były równiejsze od mężczyzn,  a jak już będą równiejsze, to sprawić, żeby były jeszcze równiejsze, bo są dyskryminowane.. A kto je dyskryminuje? Znam wiele kobiet, które zarabiają więcej niż ja, bo na to zasłużyły i ktoś je tak ocenił.. To ja jestem dyskryminowany! Ale „Niektóre kobiety chcą być twardymi facetami”- jak powiedział pan Wojciech Pszoniak .I nie tańczy zawsze tak jak Nergal, artysta piekielny:” Tańczę tylko, gdy jestem pijany”(???). Uczestniczki pochodu  ósmo marcowego nie były pijane, choć zachowywały się jak podpite.. Między nimi był pan Broniarz, szefujący socjalistycznemu Związkowi Nauczycielstwa Polskiego.. Wiecie państwo czego się domagał pośród tych postępowych feministek? Żeby państwo wybudowało 50 000 przedszkoli(???) Tego samego – tylko innej liczby- domaga się Prawo i Sprawiedliwość na Kongresie(???). Czym to się w takim razie różni od siebie? Pan Broniarz nie jest członkiem SLD, ale z list SLD startował do jakiś wyborów.. PSL też chce przedszkoli państwowych, ustami pani Fedak..  Platforma Obywatelska też  stawia na przedszkola, jako sposobu na odbieranie dzieci rodzicom.. ustami minister edukacji, Katarzyny Hall, żony „ konserwatysty” Aleksandra  Halla.. Ja jestem za przedszkolami prywatnymi, nieobowiązkowymi a dobrowolnymi. I żeby państwo nie mieszało się do przedszkolowania i żłobkowania dzieci. Bo to już było i się nie sprawdziło! Jeśli PiS  wejdzie w koalicję z SLD, jak mówił wczoraj poseł PiS , pan Hoffman, i razem zdobędą władzę tak jak w państwowej telewizji, to przedszkoli państwowych będziemy mieli w bród.. Wszystkie te socjalistyczne ugrupowania zafundują nam taki socjalizm przedszkolny, że  wyjdzie nam to wszystkim bokiem, i będziemy wymiotować państwowymi żłobkami. W Polsce jest nierówne traktowanie kobiet i mężczyzn, twierdzą- manifestujące antykobiety, chcące zerwać ze stereotypami, to znaczy z normalną i naturalną funkcją kobiety i mężczyzny… Pani Jolanta Kwaśniewska chce parytetów, z góry ustalanych, jak się nie sprawdzą, to gwarantuje powrót do sytuacji poprzedniej, bez parytetów.. A jak się sprawdzi? To parytety się rozszerzy.. Pani Henryka  Bochniarz też chyba zwariowała.. Mówi, że w zarządach zasiada tylko 8% kobiet(???) Chce, żeby ich było więcej.. Chociaż pół na pół.. No to jaki problem? Wyrzucić z zarządów mężczyzn, i na to miejsce dać kobiety.. Chyba, że w tym czasie o parytet upomną się homoseksualiści, albo Cyganie.. Dla nich też trzeba będzie znaleźć parytety.. No i parytet dla lesbijek i mniejszości niemieckiej.. Sodoma z Gomorą to łagodnie powiedziane, przy pomysłach parytetowych.. I maszerują: raz  lewą, raz  lewą, raz  lewą.. Pan poseł Ryszad Kalisz  z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, też trzyma jakiś swój manifest  w ręku, popierający manifę Nie wdać co jest na nim napisane... Zauważyłem, że gdzie gwałcą problemy homoseksualistów i feministek, pan poseł już tam jest.(!!!). Ki diabeł! Przecież zmienił ostatnio partnerkę. Tę starą porzucił- wziął sobie nową. Jak na nowoczesnego i postępowego  mężczyznę przystało. I już dziennikarze nie będą o nim pisać, jak będzie w tym roku w Łebie, że morze wyrzuciło na brzeg wieloryba. Tak jak pisali dwa , czy trzy lata temu.. Teraz, jak się uda panu Jarosławowi Kaczyńskiemu, spełnić obietnice wyborcze, pojedzie na plaże Egiptu i Tunezji. Panu Jackowi Kurskiemu, europarlamantarzyście Prawa i Sprawiedliwości, który ma brata rodzonego Jarosława pracującego w Gazecie Wyborczej, jako zastępca redaktora naczelnego(???), wyrwało się, bez uzgodnienia z prezesem, że ostatni raz pan prezes Jarosław Kaczyński był na plaży w 1966 roku(???). Pewnie, że nie ma obowiązku bywania na plaży. .Ale skąd u pana prezesa motyw egipskich i tunezyjskich plaż, jak się samemu na plaże nie chodzi?.. Zawiodła socjotechnika, spin doktorzy- pan Bielan z panem Kamińskim? Jeden brat  Kurski tu, a drugi brat- tam..  Tak na wszelki wypadek. Gazeta Wyborcza popiera raczej Platformę Obywatelską., a nie Prawo i Sprawiedliwość.. Gośćmi specjalnymi  na manifie była pani Alicja Tysiąc, o której po wyroku. nie wolno powiedzieć, że chciała zabić własne dziecko. Konkretnie, że aborcja jest morderstwem.. I „Gość Niedzielny” musi zapłacić 30 000 złotych i przeprosić. Panią Alicję Trzydzieści Tysięcy... Sądy już oceniają moralnie, a nie zgodnie z prawem.! A jakie prawo moralne mają sądy, żeby oceniać moralność? I była też pani Aneta Krawczyk, bohaterka seksafery.. Ona też uważa, że kobieta jest dyskryminowana.. Nie  śledziłem dokładnie,  kto ją dyskryminował seksualnie..(???) Bo tyle osób się przewijało w tym serialu., aż w końcu straciłem wątek.. Tak jakby mnie ktoś zapytał, co było w „ Modzie na sukces” w odcinku 3845?? Nie mam zielonego pojęcia! Wiem tylko, że kochał, że chciał dobrze, że tamtą też kochał i też chciał dobrze, ale ta ostatnia go nie chciała i spowodowała dramat w jego sercu... ONI się wzorują na tych serialach telewizyjnych.. A najbardziej na „Karierze Nikodema Dyzmy”.. Konstruując te codzienne seriale nieprawdy…. „To wariat, nie ulega najmniejszej wątpliwości” – pomyślał Dyzma wpatrując się w  hrabiego Ponimirskiego. WJR

08 marca 2010 Sikorski, Borusewicz.. Bardzo przepraszam moich czytelników, ale w felietonie” Salus mea  in fuga”, popełniłem błąd- jak słusznie zwrócił mi  uwagę jeden z moich czytelników. Panowie Sikorski i Borusewicz nie byli członkami Prawa i Sprawiedliwości. Już się nieraz gubię, jak oni szybko zmieniają listy i barwy partyjne. I nieraz nie sprawdzę. Nie ważne z jakiej listy- byleby wejść. Pan Sikorski  do 1992 roku był doradcą inwestycyjnym pana Ruperta Murdocha w Polsce. Był ministrem obrony w rządzie pana Kazimierza Marcinkiewicza i pana Jarosława Kaczyńskiego. Do Senatu dostał się z list Prawa i Sprawiedliwości  w 2005 roku, nie będąc członkiem ugrupowania. W lutym 2007 podał się do dymisji po konflikcie z panem Macierewiczem szefem  Kontrwywiadu Wojskowego .Chodziło o WSI. U Pana Olszewskiego w rządzie był wiceministrem obrony narodowej. W rządzie AWS-UW, u pana Buzka był wiceministrem spraw zagranicznych,( 1998-2001) bo ministrem był pan Geremek. Startował jeszcze wcześniej z list ROP-u , ale bez powodzenia. Do PO zapisał się  2. grudnia 2007 roku. Jest ministrem spraw zagranicznych. Pan Borusewicz też nie był członkiem Prawa i Sprawiedliwości. W rządzie Jerzego Buzka pełnił funkcję sekretarza stanu MSW, w 2005 roku udzielił poparcia panu Lechowi Kaczyńskiemu. W 2005 roku startował do Senatu z powodzeniem przy poparciu PiS i PO. Został marszałkiem Senatu. W czasach opozycji był  członkiem KOR-u. Redagował pismo” Robotnik”, co mnie osobiście zawsze kojarzy się z socjalizmem. Jako przewodniczący Klubu Parlamentarnego NSZZ Solidarność, w I Kadencji, był zwolennikiem współpracy z Unią Demokratyczną. W 1993 roku  opowiedział się przeciwko stanowisku NSZZ Solidarność, w sprawie wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej. W 1993 roku startował  z list Unii Demokratycznej, a w 1994 roku wstąpił do Unii Wolności. W ubiegłym roku, po przywróceniu na łono Kościoła Powszechnego, grupy katolików tradycyjnych Piusa X, ośmielił się powiedzieć, że:” Papież popełnia błąd za błędem”(????) Ale członkiem Prawa i Sprawiedliwości nie był.. Przepraszam jeszcze raz moich czytelników, których wprowadziłem bezwiednie w błąd.. Rzetelność zobowiązuje, żeby trzymać się faktów. Chociaż przy tej okrągłostołowej sitwie, nie mają one wielkiego znaczenia. Ale muszą być prawdziwe..

WJR

KOMANDOSI NAWALENI - CZYLI GRECJA I RYNKI FINANSOWE Dzieje się, oj dzieje, na rynkach finansowych… Jak tylko „Niemiaszki” zaczęły kręcić nosem na ratowanie greckiego socjalizmu (bo muszą pilnować swojego) grecki wicepremier Theodoros Pangalos wypalił, że problemom finansowym jego kraju nie są winne rozdmuchane wydatki socjalne, tylko… niemiecka okupacja w czasie drugiej wojny światowej, podczas której skradziono greckie złoto, za co Grecja nie otrzymała od Niemiec odszkodowania. Znaczy się, w ramach reparacji wojennych teraz Niemcy powinni złoto oddać, a przynajmniej trochę euro? W odpowiedzi Bild też odpalił salwę niczego, stwierdzając, że Grecja powinna sprzedać niektóre swoje wyspy, żeby mieć na spłatę długów. Josef Schlarmann, szefa działającego w ramach CDU/CSU Stowarzyszenia Średniej Przedsiębiorczości oraz Frank Schaeffler – finansowy ekspert FDP, powiedzieli Bildowi, że bankrut musi zamienić na pieniądze wszystko, co ma - by zaspokoić swych wierzycieli. Rząd grecki musi się radykalnie pozbyć udziałów w firmach i posprzedawać również nieruchomości, na przykład „niezamieszkałe wyspy”. O „zamieszkałych” wyspach jeszcze nie było mowy, ale może to tylko kwestia czasu? Co się nie udało przy pomocy Wermachtu, może się teraz udać przy pomocy euro. Tym razem nie pomogą już kapitan Keith Mallory i kapral Dusty Miller – czyli „Komandosi z Nawarony” MacLean’a. Wcześniej co prawda pomogli „golden boys” z Goldman Sachs, ale to nie byli komandosi tylko raczej fałszerze. A weksel można sfałszować raz. Potem trzeba sfałszować inny weksel. Że grecki weksel został sfałszowany wyszło już na jaw – więc trudno go będzie indosować. Teraz czekamy kiedy wyjdzie na jaw jakieś następne fałszerstwo. Może w Hiszpanii? Nie miałem czasu poszukać co Goldman publikował na temat Hiszpanii i hiszpańskiego rynku w 1998 roku. Im większe bzdury, tym większe prawdopodobieństwo, że dług hiszpański też został „zoptymalizowany”.A w tak zwanym „międzyczasie” okaże się, czy ten grecki weksel to był sola (i trzeba będzie sprzedać wyspy – mniejsza o to czy „niezamieszkałe”), czy może trasowany, a trasatem są europejscy (w szczególności niemieccy) podatnicy. Ale co będzie jak odmówią oni jego wykupienia? (Dla nie wtajemniczonych: sola weksel, to weksel własny wystawcy weksla, w którym zobowiązuje się on, że zapłaci określoną sumę wekslową odbiorcy weksla (remitenta) lub na jego zlecenie. Weksel trasowany to weksel, w którym wystawca weksla (trasant) zobowiązuje się, że inna osoba (trasat) dokona zapłaty określonej sumy wekslowej na rzecz remitenta lub na jego zlecenie.) „Amerykańscy” tym razem nie pomogą bo kłopoty mają sami z sobą coraz większe. W ciągu najbliższej dekady łączny deficyt budżetowy w USA będzie o 1,2 bln USD wyższy, niż zapowiedział w lutym prezydent Barack Obama - oceniło Kongresowe Biuro Budżetowe (CBO). Pan Prezydent Obama zapowiadał, że w obecnym roku fiskalnym (który w USA kończy się we wrześni) deficyt budżetowy wyniesie 1,6 bln USD (10,6% PKB). W latach 2011-2020 łączny deficyt miałby sięgnąć 8,6 bln USD – czyli 4,5% amerykańskiego PKB w tym okresie. Dług publiczny miałby się zwiększyć w tym czasie do 18,5 bln USD, czyli 77% PKB. CBO oceniło jednak, że Biały Dom przyjął zbyt optymistyczne założenia. Zdaniem CBO, w nadchodzącej dekadzie deficyt sięgnie 9,8 bln USD, co będzie odpowiadało 5,2% PKB. Dług publiczny w 2020 r. wynieść ma zaś 20,3 bln USD – czyli 90% PKB. Roczny koszt spłaty odsetek od tego zadłużenia będzie sięgał 900 mld dol. Może więc bratnią pomoc przyniesie Grekom francuski Résistance? Prezydent Sarkozy zapowiedział właśnie, że „skoro stworzyliśmy euro, nie możemy pozwolić, żeby jakiś kraj upadł dlatego, że jest w strefie euro”. (http://in.reuters.com/article/businessNews/idINIndia-46705220100306). Bardzo to ciekawa teoria „upadłości”. Pan Prezydent Francuzów nie dopuszcza póki co myśli, że inne kraje też mogą upaść, nie dlatego, że są w strefie euro, lecz pomimo to? A jakby nie były, to byłoby im łatwiej nie upaść, niż wówczas, gdy są? „Rynki finansowe” nie mają więc zbyt dużo powodów do radości. Pewnie dlatego dla osłody muszą sobie coraz wyższe premie wypłacać. Bo nie maja pewności, czy to już czasami nie ostatnia. Nie ustają więc w poszukiwaniu nowych rozwiązań. Na zorganizowanej 3 marca przez Roosevelt Institute konferencji „Make Markets Be Markets” (http://makemarketsbemarkets.org/) poświęconej prezentacji raportu pod takimż tytułem (http://makemarketsbemarkets.org/report/MakeMarketsBeMarkets.pdf), Jospeh Stieglitz stwierdził, że „banki nadal używają pożyczonych pieniędzy do ryzykownych operacji w celu krótkoterminowego zwiększenia własnych zysków, aby można było wypłacać wysokie dywidendy akcjonariuszom i pracownikom”. Dodajmy od siebie: że (i) pożyczają od rządu, (ii) pożyczają prawie za darmo, (iii) ci akcjonariusze, którym wypłacają dywidendy to najczęściej inne „instytucje finansowe” lub członkowie zarządów, którzy korzystają z opcji menadżerskich (czyli „rynki finansowe”). Absolutnie wypada zgodzić się z tezą jednego z panelistów – Franka Portnoy’a z Uniwersytetu San Diego – że „bilanse większości banków z Wall Street to fikcja”. Diagnoza trafna. Ale jakie lekarstwo zalecają amerykańscy doktorzy ekonomii na tę „wstydliwą chorobę”? Dość oczywiste: „należy zaostrzyć regulację banków”. Czegoż można byłoby się spodziewać po konferencji zatytułowanej „MAKE Markets Be Markets”? Jakbyśmy zorganizowali konferencję pod tytułem „LET Markets be Markets” to może przyszłoby nam do głowy, że związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy „kryzys – rozdawanie środków płatniczych” jest dużo ściślejszy, niż „kryzys – brak regulacji”. Co do samych „regulacji”, to oczywiście wolałbym mieć kontrolę nad kimś, komu daję „środki płatnicze”, gdybym nie miał do niego zaufania. Ale jakby nie miał zaufana, to bym mu nic nie pożyczył. Używanie w tym kontekście słowa „MAKE” jest więc absolutnie zrozumiałe, ale po co od razu mieszać do tego „MARKETS”? A zwolennikom zwiększania regulacji gorąco polecam książkę Harry’ego Markopolosa, który opisuje jak przez dziewięć lat próbował przekonać bądź co bądź państwową instytucję regulacyjną i kontrolną – Komisję Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) – że zwroty z inwestycji, jakie zapewniał Bernard Maddoff, są matematycznie niemożliwe. Markopolos opisuje spotkanie, jakie w maju 2000 roku odbył z wysokim rangą urzędnikiem pionu nadzoru. „Bardzo szybko stało się jasne, że nie zrozumiał on nic z rozmowy oprócz słów „dzień dobry”. Dlatego „posyłanie prawników do nadzorowania rynków kapitałowych to jak posyłanie kurczaków, by polowały na lisy” – konkluduje Markopolos. („No One Would Listen: A True Financial Thriller”. Wydawnictwo Wiley, 354 str., 27.95 USD) Gwiazdowski

Mannerheim a druga wojna sowiecko-fińska (1)

Po 105 dniach bohaterskiej obrony, Finlandia 13 marca 1940 roku podpisała z Sowietami układ pokojowy, na mocy którego oddawała ważne strategiczne tereny na Przesmyku Karelskim oraz półwysep Hanko. Po zajęciu Norwegii, Niemcy okrążały Finlandię aż po daleką północ. Obecność wojsk niemieckich w północnej Norwegii z jednej strony rodziła ryzyko nowego sowieckiego ataku na Finlandię, z drugiej strony stanowiła przeciwwagę dla sowieckich dążeń, szczególnie po klęsce Francji w czerwcu 1940 roku. W czerwcu 1940 roku Związek Sowiecki dokonał aneksji państw bałtyckich, a następnie wysunął w stosunku do Helsinek żądanie oddania koncesji na wydobycie niklu w Petsamo oraz demilitaryzacji Wysp Alandzkich. Rząd fiński w obawie przed  agresją zgodził się spełnić te żądania Moskwy. W sierpniu 1940 roku Berlin, który dotychczas nie wspierał Finlandii, zaoferował jej możliwość sprzedaży sprzętu wojennego, oczekując w zamian zawarcia umowy tranzytowej, umożliwiającej przewóz dostaw oraz urlopowanych żołnierzy przez terytorium Finlandii. Marszałek Mannerheim był świadomy, iż zawarcie umowy tranzytowej, wskazującej na niemieckie zainteresowanie Finlandią było jedyną deską ratunku wobec agresywnych zamiarów Kremla. Na przełomie 1940 i 1941 roku rząd sowiecki wypowiedział sowiecko-fińską umowę handlową oraz wstrzymał wszelkie dostawy żywności oraz ropy do Finlandii, oskarżając ją fałszywie o  nie wypełnienie traktatowych zobowiązań. Moskwa chciała w ten sposób doprowadzić do wywołania poważnego kryzysu gospodarczego w Finlandii. Równocześnie sowiecka prasa i radio rozpoczęły gwałtowną antyfińską kampanię, skierowaną przeciwko rzekomej nierówności społecznej w kraju, którą porównywano do znakomitych warunków życia w zbolszewizowanych krajach bałtyckich. W tej sytuacji Finlandia zmuszona była do podjęcia rozmów wojskowych z Berlinem, który pragnął, aby armia fińska związała wojska sowieckie stojące nad jej granicą oraz wzięła udział w ofensywie przeciwko Leningradowi.  Mannerheim przeciwny był udziałowi Finlandii w wojnie z Sowietami, równocześnie żądał niemieckich dostaw broni, żywności oraz surowców. Wobec równoczesnego nacisku ze strony Berlina oraz Moskwy, Finlandia przyparta była do muru.  Mannerheim miał w pamięci słowa Stalina z jesieni 1939 roku: „Rozumiem, że chcecie pozostać neutralni, ale zapewniam was, że jest to niemożliwe. Mocarstwa po prostu na to nie pozwolą”. Na początku czerwca 1941 roku Marszałek powiedział niemieckiemu wysłannikowi, że Finlandia zdecydowana jest pozostać neutralna, o ile nie padnie ofiarą agresji. Koncentracja wojsk sowieckich na granicy wskazywała jednak, iż Finlandia zostanie wkrótce zaatakowana. W tych warunkach 17 czerwca 1941 roku Mannerheim wydał rozkaz o mobilizacji całej armii. 22 czerwca w dniu wybuchu wojny sowieckoniemieckiej, Sowieci podjęli szereg ataków na fińskie pozycje. Ambasador sowiecki w Helsinkach odmówił przyjęcia noty protestacyjnej, a 25 czerwca bombowce sowieckie zbombardowały miasta fińskie, w tym Helsinki i Turku. W tej sytuacji parlament uznał, iż Finlandia ponownie została zmuszona do wojny obronnej, a Marszałek przeniósł swoją kwaterę główną do Mikkeli. Siły fińskie liczyły 11 dywizji, a ich wyposażenie – dzięki dostawom niemieckim - było lepsze niż w wojnie zimowej. Przeciwko nim Sowieci wystawili 13 dywizji, 4 brygady, 2 dywizje pancerne oraz wojska pograniczne. Wobec sukcesów niemieckich, Finowie postanowili odzyskać utracone w 1940 roku tereny. Mannerheim zamiast atakować silne umocnienia sowieckie na Przesmyku Karelskim, zdecydował się poprowadzić ofensywę na północ od jeziora Ładoga, po obu stronach jeziora Janisjarvi.. Ofensywa Armii Karelskiej ruszyła 10 lipca i po dwutygodniowych walkach Finowie dotarli do Salmi nad dawną granicą państwa. 31 lipca rozpoczęła się ofensywa na północnym froncie Przesmyku Karelskiego, której celem było odcięcie od południa sowieckiego zgrupowania w Sortavala. Także tam do końca sierpnia zdołano wyprzeć Sowietów z fińskiego terytorium. Mimo, iż nie zdołano zapobiec ucieczce Rosjan przez Ładogę, wskutek czego wydostali się z pułapki, sukcesy powyższe umożliwiły ofensywę na Przesmyku Karelskim. Wobec nadejścia raportów, iż Rosjanie wysadzają swoje fortyfikacje, Mannerheim przyspieszył natarcie, które rozpoczęło się  22 sierpnia. 29 sierpnia zdobyto Wyborg i nad starą twierdzą Torgilsa Knudssona załopotała ta sama flaga, która została zdjęta 13 marca 1940 roku. Na początku września 1941 roku żołnierze fińscy osiągnęli dawną granicę kraju, rozbijając 5 dywizji sowieckich. Jeszcze w trakcie fińskiej ofensywy, feldmarszałek Keitel zaproponował, aby Finowie jednocześnie z natarciem niemieckim, od południa zaatakowali Leningrad. Mannerheim zdecydowanie się temu sprzeciwił, uznając iż jest to sprzeczne z interesem kraju. Marszałek zakazał wojskom fińskim przekraczania dawnej granicy państwa. Jedynym odstępstwem od tego było zdobycie w połowie września 1941 roku stolicy sowieckiej Republiki Karelskiej, Pietrozawodska. Ostatecznie działania militarne zostały przerwane po osiągnięciu  przesmyku Maselga, strategicznego celu ofensywy. Zgodnie z tym Marszałek wydał rozkaz, w którym napisał: ”Z chwilą gdy tylko operacje , trwające na przesmyku miedzy Onegą a Segozierem, doprowadzą do zajęcia stacji kolejowej Miedwieżjegorsk na południu i stacji kolejowej Karelska Maselga na północy, rozkazuje przerwanie ofensywy i przejście wojsk do defensywy, na dogodnych do tego pozycjach”. Za wielkie zasługi w dowodzeniu w czasie ofensywy w Karelii generał porucznik Heinrichs został awansowany do stopnia generała piechoty i odznaczony, ustanowionym po wojnie zimowej, Krzyżem Mannerheima. Mimo faktycznego przerwania działań militarnych oraz rozpoczęcia częściowej demobilizacji armii fińskiej, 6 grudnia 1941 roku Wielka Brytania – pod naciskiem Moskwy – wypowiedziała Finlandii wojnę. Finlandia nie była oficjalnym sojusznikiem Niemiec, ale dobrowolnie uczestniczyła w walkach, które sami Finowie określali mianem wojny „konstytucyjnej” Od wiosny na froncie fińskim trwał spokój, zakłócany sporadycznymi atakami sowieckimi. Po niemieckiej kapitulacji pod Stalingradem, Mannerheim uznał, iż wojna dotarła do punktu zwrotnego i Finlandia powinna przy pierwszej sposobności wycofać się z wojny. Wobec tego, iż podstawową przeszkodą w zrealizowaniu tego planu była obecność wojsk niemieckich w północnej Finlandii, rząd fiński zwrócił się do Niemiec o wycofanie swych wojsk z kraju. W odpowiedzi Niemcy zażądały nie tylko przerwania, toczących się od marca 1943 roku, negocjacji z  Amerykanami, lecz także jednoznacznego zobowiązania, że bez zgody Niemiec Finlandia nie podpisze układu pokojowego z Moskwą.. W miarę kolejnych niemieckich klęsk, rosło niebezpieczeństwo agresji sowieckiej na Finlandię. Żądania Stalina z lutego 1944 roku obejmowały powrót do granic z traktatu moskiewskiego z marca 1940 roku, wypłatę odszkodowania w wysokości 600 mln dolarów oraz internowanie wojsk niemieckich w północnej Finlandii, co było niemożliwe do realizacji. Kontynuowanie rozmów z Moskwą, narażało Finów na niemiecki odwet. W marcu 1944 roku – po analogicznej próbie rozmów z aliantami – Węgry, a następnie Rumunia zostały zajęte przez wojska niemieckie. Cdn.

KOMANDOSI NAWALENI - CZYLI GRECJA I RYNKI FINANSOWE Dzieje się, oj dzieje, na rynkach finansowych… Jak tylko „Niemiaszki” zaczęły kręcić nosem na ratowanie greckiego socjalizmu (bo muszą pilnować swojego) grecki wicepremier Theodoros Pangalos wypalił, że problemom finansowym jego kraju nie są winne rozdmuchane wydatki socjalne, tylko… niemiecka okupacja w czasie drugiej wojny światowej, podczas której skradziono greckie złoto, za co Grecja nie otrzymała od Niemiec odszkodowania. Znaczy się, w ramach reparacji wojennych teraz Niemcy powinni złoto oddać, a przynajmniej trochę euro? W odpowiedzi Bild też odpalił salwę niczego, stwierdzając, że Grecja powinna sprzedać niektóre swoje wyspy, żeby mieć na spłatę długów. Josef Schlarmann, szefa działającego w ramach CDU/CSU Stowarzyszenia Średniej Przedsiębiorczości oraz Frank Schaeffler – finansowy ekspert FDP, powiedzieli Bildowi, że bankrut musi zamienić na pieniądze wszystko, co ma - by zaspokoić swych wierzycieli. Rząd grecki musi się radykalnie pozbyć udziałów w firmach i posprzedawać również nieruchomości, na przykład „niezamieszkałe wyspy”. O „zamieszkałych” wyspach jeszcze nie było mowy, ale może to tylko kwestia czasu? Co się nie udało przy pomocy Wermachtu, może się teraz udać przy pomocy euro. Tym razem nie pomogą już kapitan Keith Mallory i kapral Dusty Miller – czyli „Komandosi z Nawarony” MacLean’a. Wcześniej co prawda pomogli „golden boys” z Goldman Sachs, ale to nie byli komandosi tylko raczej fałszerze. A weksel można sfałszować raz. Potem trzeba sfałszować inny weksel. Że grecki weksel został sfałszowany wyszło już na jaw – więc trudno go będzie indosować. Teraz czekamy kiedy wyjdzie na jaw jakieś następne fałszerstwo. Może w Hiszpanii? Nie miałem czasu poszukać co Goldman publikował na temat Hiszpanii i hiszpańskiego rynku w 1998 roku. Im większe bzdury, tym większe prawdopodobieństwo, że dług hiszpański też został „zoptymalizowany”. A w tak zwanym „międzyczasie” okaże się, czy ten grecki weksel to był sola (i trzeba będzie sprzedać wyspy – mniejsza o to czy „niezamieszkałe”), czy może trasowany, a trasatem są europejscy (w szczególności niemieccy) podatnicy. Ale co będzie jak odmówią oni jego wykupienia? (Dla nie wtajemniczonych: sola weksel, to weksel własny wystawcy weksla, w którym zobowiązuje się on, że zapłaci określoną sumę wekslową odbiorcy weksla (remitenta) lub na jego zlecenie. Weksel trasowany to weksel, w którym wystawca weksla (trasant) zobowiązuje się, że inna osoba (trasat) dokona zapłaty określonej sumy wekslowej na rzecz remitenta lub na jego zlecenie.) „Amerykańscy” tym razem nie pomogą bo kłopoty mają sami z sobą coraz większe. W ciągu najbliższej dekady łączny deficyt budżetowy w USA będzie o 1,2 bln USD wyższy, niż zapowiedział w lutym prezydent Barack Obama - oceniło Kongresowe Biuro Budżetowe (CBO). Pan Prezydent Obama zapowiadał, że w obecnym roku fiskalnym (który w USA kończy się we wrześni) deficyt budżetowy wyniesie 1,6 bln USD (10,6% PKB). W latach 2011-2020 łączny deficyt miałby sięgnąć 8,6 bln USD – czyli 4,5% amerykańskiego PKB w tym okresie. Dług publiczny miałby się zwiększyć w tym czasie do 18,5 bln USD, czyli 77% PKB. CBO oceniło jednak, że Biały Dom przyjął zbyt optymistyczne założenia. Zdaniem CBO, w nadchodzącej dekadzie deficyt sięgnie 9,8 bln USD, co będzie odpowiadało 5,2% PKB. Dług publiczny w 2020 r. wynieść ma zaś 20,3 bln USD – czyli 90% PKB. Roczny koszt spłaty odsetek od tego zadłużenia będzie sięgał 900 mld dol. Może więc bratnią pomoc przyniesie Grekom francuski Résistance? Prezydent Sarkozy zapowiedział właśnie, że „skoro stworzyliśmy euro, nie możemy pozwolić, żeby jakiś kraj upadł dlatego, że jest w strefie euro”. (http://in.reuters.com/article/businessNews/idINIndia-46705220100306). Bardzo to ciekawa teoria „upadłości”. Pan Prezydent Francuzów nie dopuszcza póki co myśli, że inne kraje też mogą upaść, nie dlatego, że są w strefie euro, lecz pomimo to? A jakby nie były, to byłoby im łatwiej nie upaść, niż wówczas, gdy są? „Rynki finansowe” nie mają więc zbyt dużo powodów do radości. Pewnie dlatego dla osłody muszą sobie coraz wyższe premie wypłacać. Bo nie maja pewności, czy to już czasami nie ostatnia. Nie ustają więc w poszukiwaniu nowych rozwiązań. Na zorganizowanej 3 marca przez Roosevelt Institute konferencji „Make Markets Be Markets” (http://makemarketsbemarkets.org/) poświęconej prezentacji raportu pod takimż tytułem (http://makemarketsbemarkets.org/report/MakeMarketsBeMarkets.pdf), Jospeh Stieglitz stwierdził, że „banki nadal używają pożyczonych pieniędzy do ryzykownych operacji w celu krótkoterminowego zwiększenia własnych zysków, aby można było wypłacać wysokie dywidendy akcjonariuszom i pracownikom”. Dodajmy od siebie: że (i) pożyczają od rządu, (ii) pożyczają prawie za darmo, (iii) ci akcjonariusze, którym wypłacają dywidendy to najczęściej inne „instytucje finansowe” lub członkowie zarządów, którzy korzystają z opcji menadżerskich (czyli „rynki finansowe”). Absolutnie wypada zgodzić się z tezą jednego z panelistów – Franka Portnoy’a z Uniwersytetu San Diego – że „bilanse większości banków z Wall Street to fikcja”. Diagnoza trafna. Ale jakie lekarstwo zalecają amerykańscy doktorzy ekonomii na tę „wstydliwą chorobę”? Dość oczywiste: „należy zaostrzyć regulację banków”. Czegoż można byłoby się spodziewać po konferencji zatytułowanej „MAKE Markets Be Markets”? Jakbyśmy zorganizowali konferencję pod tytułem „LET Markets be Markets” to może przyszłoby nam do głowy, że związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy „kryzys – rozdawanie środków płatniczych” jest dużo ściślejszy, niż „kryzys – brak regulacji”. Co do samych „regulacji”, to oczywiście wolałbym mieć kontrolę nad kimś, komu daję „środki płatnicze”, gdybym nie miał do niego zaufania. Ale jakby nie miał zaufana, to bym mu nic nie pożyczył. Używanie w tym kontekście słowa „MAKE” jest więc absolutnie zrozumiałe, ale po co od razu mieszać do tego „MARKETS”? A zwolennikom zwiększania regulacji gorąco polecam książkę Harry’ego Markopolosa, który opisuje jak przez dziewięć lat próbował przekonać bądź co bądź państwową instytucję regulacyjną i kontrolną – Komisję Papierów Wartościowych i Giełd (SEC) – że zwroty z inwestycji, jakie zapewniał Bernard Maddoff, są matematycznie niemożliwe. Markopolos opisuje spotkanie, jakie w maju 2000 roku odbył z wysokim rangą urzędnikiem pionu nadzoru. „Bardzo szybko stało się jasne, że nie zrozumiał on nic z rozmowy oprócz słów „dzień dobry”. Dlatego „posyłanie prawników do nadzorowania rynków kapitałowych to jak posyłanie kurczaków, by polowały na lisy” – konkluduje Markopolos. („No One Would Listen: A True Financial Thriller”. Wydawnictwo Wiley, 354 str., 27.95 USD) Gwiazdowski

Gigantyczny, miedzynarodowy skandal na lotnisku Okęcie Trzęsącymi się z oburzenia klawiszami w komputerze przekazujemy wiadomość, która w każdym przyzwoitym Żydzie wywoła chęć mszczenia się na winowajcach aż do dziesiątego pokolenia. Poczytajmy!

Izrael wykrył “skandal” na lotnisku Okęcie: Sklep sprzedaje figurki Żydów.“Wolnocłowy sklep z pamiątkami na warszawskim lotnisku Okęcie sprzedaje figurki Żydów z dużym nosem, jarmułką i workiem pieniędzy, w różnych pozach. Do każdego worka włożona jest prawdziwa moneta złotówkowa.” – informuje na swojej stronie internetowej oficjalna agencja rządu izraelskiego – Forum Koordynacji Walki z Antysemityzmem (CFCA – The Coordination Forum for Countering Antisemitism). W krótkiej informacji podano krakowskiego producenta figurynek wraz z dokładnym adresem. Jak widać z powyższego, kojarzenie Żyda z dużym nosem (cecha genetyczna wielu Żydów), czy workiem pieniędzy (Żydzi od stuleci zajmują się handlem i finansami) – jest w dzisiejszych czasach nazywane “antysemityzmem” i jak widać tak właśnie zostało zakwalifikowane przez agencję państwa Izrael. Jak zatem należy kojarzyć Żyda? Niestety, nie otrzymujemy odpowiedzi. Jeśli jednak nie odpowiada komuś wizerunek Żyda z workiem pieniędzy, może bardziej właściwe byłyby figurynki przedstawiające producentów filmów pornograficznych, wszak niemal cała ta branża jest w rękach żydowskich, co przyznają żydowscy eksperci.. A może jako producentów i przemytników np. narkotyków Ecstasy – wszak jak przyznają policje na całym świecie, niemal 100% tego narkotyku pochodzi z Izraela i rozprowadzane jest często przez młodych Chadysów, korzystających z utartych kanałów przemytników diamentów (zgadnij, koteczku, a do kogo należy ta branża?) . Jest jeszcze wiele innych ciekawych branż zdominowanych lub z wyraźną nadreprezentacją Żydów – może te byłyby bardziej odpowiednie? Niestety, niektórym nie można dogodzić: chcieliby istnieć wszędzie, lecz jednocześnie pragnęliby być niewidzialni. Ale tak się nie da.

Lefebryści sprzeciwiają się beatyfikacji Jana Pawła II Zachowuję wyrażenie “Lefebryści” jak w oryginale. Poprawna nazwa winna brzmieć po prostu “Katolicy”. Popularnie używana zbitka słów “katolicy tradycyjni” to masło maślane – z definicji bowiem nie mogą istnieć inni katolicy, niż wierni Tradycji, choćby II Sobór i jego entuzjaści twierdzili coś innego. Tradycja jest bowiem, obok Ewangelii, jednym z filarów naszej wiary i bełkot różnych kikonów o “powrocie do źrodeł” nic tu nie zmieni. Lefebryści są przeciwni beatyfikacji papieża Jana Pawła II i uważają, że jego pontyfikat budzi “poważne wątpliwości”. Stanowisko tradycjonalistów, przedstawione na ich francuskojęzycznej stronie internetowej, opisuje włoski dziennik “Il Giornale”. Wzorem świętości dla tradycjonalistów jest papież Pius XII. Według lefebrystów papież-Polak pozostawił Kościół niczym “łódź, do której z każdej strony wdziera się woda” – podkreślili na cytowanej przez “Il Giornale” stronie La Porte Latine. Zamieszczono tam rozprawę opata Patricka de La Rocque’a na temat polskiego papieża oraz Piusa XII, których dekrety o heroiczności cnót Benedykt XVI podpisał w grudniu zeszłego roku.

Pocałunek na Koranie na “nie” Opat z Bractwa Świętego Piusa X podkreślił, że podczas gdy w przypadku papieża czasów wojny “denuncjuje się rzekomą obojętność” wobec “dramatycznego losu, na jaki nazistowski reżim skazał Żydów”, to za naturalne uważa się: pocałunek złożony przez Jana Pawła II na Koranie i to, że uznał on go za Słowo Boże oraz prosił świętego Jana Chrzciciela o opiekę nad islamem. Ponadto opat lefebrysta zarzuca polskiemu papieżowi, że “uczestniczył w kulcie animalistów” w Togo. “Czy takie fakty i gesty zgodne są czy nie z pierwszym przykazaniem?” – pyta La Rocque. “Czy heroicznością cnót miałoby być przyjęcie świętych popiołów Sziwy albo modlitwa na sposób żydowski przy Ścianie Płaczu?” – dodał. “Czy ślady pozostawione przez tego papieża, który chciał uczynić ze swego pontyfikatu żywy wizerunek Soboru Watykańskiego II, są tymi, po których Kościół powinien podążać dzisiaj i jutro, by wyjść zwycięsko i z większą siłą z obecnego kryzysu? Nam wydaje się, że nie” – podsumował opat.

Jan Paweł II kontra Pius XII Wszystkie te kontrowersyjne, kluczowe, według opata, kwestie zniknęły, ustępując miejsca “entuzjazmowi i oczarowaniu, które otaczają medialny wizerunek tej oczywiście charyzmatycznej postaci”. Zastrzeżenia wobec pontyfikatu Jana Pawła II francuscy lefebryści przeciwstawili “heroizmowi” Piusa XII, którego przedstawili jako “obrońcę Żydów”. “Nikt nie był odważniejszy od niego w tamtych czasach” – podkreślono w rozprawie. Przytoczono w niej wyniki badań historyków izraelskich, z których wynika, że papież Pacelli uratował życie 800 tysięcy osób.

Dialog z tradycjonalistami Bractwo lefebrystów prowadzi od początku pontyfikatu Benedykta XVI rozmowy z Watykanem na temat powrotu do Kościoła katolickiego. Strona watykańska uzależnia to przede wszystkim od uznania przez tradycjonalistów nauczania Soboru Watykańskiego II. Obecny papież uczynił dwa znaczące gesty wobec bractwa w nadziei na ich powrót do Kościoła: przywrócił mszę łacińską i zdjął ekskomunikę z biskupów lefebrystów, nałożoną za pontyfikatu Jana Pawła II. Marucha

Niestety: koniec Dnia Kobiet... Pożegnałem sie z nim felietonikiem p/t: A ja tę boginkę... W Dzień Kobiet usłyszałem w radio, że parytet dla kobiet jest konieczny, bo tego wymaga żarłoczna Bogini: D***kracja. Jak nie – to Ona nam da! Przy okazji pokazywano, jak przez ostatnie sto lat rósł udział kobiet w życiu publicznym... Jak pisał śp. Julian Tuwim: ludzie widzą wszystko osobno: „...że Stasiek, że koń, że drzewo...”. Ci sami ludzie jeszcze godzinę temu chwytali się za głowy i narzekali, że na świecie jest coraz więcej głupoty... i zupełnie tych dwóch zjawisk nie kojarzą!!! Ja wcale nie twierdzę, że wejście kobiet w życie publiczne spowodowało ogłupienie. Jest inaczej: im bardziej jest głupio, tym więcej kobiet można bez szkody do tego b***elu przyjąć. W tej chwili jest tak głupio, że glosować mogą kobiety, 16-latki (jak chce PO), a nawet 13-latki – i wiele głupiej nie będzie. Bo być nie może. Już Arystoteles udowodnił, że rozwój raz wprowadzonej d***kracji – a więc, głupoty, korupcji itp. - jest NIEPOWSTRZYMANY. Aż do smutnego, nieuniknionego końca... JKM

Dziś - o bezdomnych Bezdomni - to bardzo różni ludzie. Podobnie jak domni zresztą. Ja tu piszę o tych bezdomnych, którzy nie tylko w Polsce, ale i w USA, i w Danii, i w innych krajach socjalistycznych odmawiają (co drugi odmawia!) korzystania z noclegowni - bo chcą być niezależni. I są! Nie mają dowodów osobistych. Nikt nie zabrania im pić ani ćpać - bo jak? Więzieniem im zagrożą? Nikt nie zabiera ich do izby wytrzeźwień - a jeśli, to nawet nie próbuje ściągać z nich opłaty za ten nocleg... Co ciekawe: pomimo tej praktycznej bezkarności, w zasadzie nie popełniają przestępstw! Są to ludzie naprawdę niezależni. Czytają gazety (z jednodniowym opóźnieniem zazwyczaj) - za to nie oglądają telewizji - więc są w polityce zorientowani znacznie lepiej, niż przeciętny, ogłupiony przez TV, obywatel. Zazdrościć im nie zazdroszczę - sam też jestem niezależny. Ale mam dla nich szacunek... JKM

PIENIĄDZE MAFII W BANKU WSPÓLNIKÓW BIELECKIEGO Za pośrednictwem austriackiego banku należącego do spółki UniCredit, która jest właścicielem polskiego Pekao SA, prano brudne pieniądze należące do włoskiej mafii - twierdzi prokuratura w Rzymie. Członkiem Komitetu Zarządzającego UniCredit był do niedawna Jan K. Bielecki - przewodniczący powołanej właśnie przez Donalda Tuska Rady Gospodarczej. W trzech bankach w Austrii między 2005 a 2007 r. wyprano 2 mld euro należące do okrutnej kalabryjskiej mafii Ndrangheta – donoszą austriackie media, powołując się na rzymskich prokuratorów. Według znajdujących się w prokuraturze dokumentów, nielegalnego procederu dokonywano za pośrednictwem Raiffeisen Zentralbank, austriackiej filii Anglo Irish Bank i Banku Austria. Ta ostatnia firma od 2005 r. należy do UniCredit. Gdzie mogły trafiać pieniądze Ndranghetty? Jak sprawdził portal Niezależna.pl - w 2006 r. Bank Austria rozpoczął biznesową ofensywę w Rosji, stając się m.in. 100-procentowym udziałowcem Aton Capital, jednego z największych rosyjskich banków inwestycyjnych. W tym samym czasie w Rosji interesy robił Raiffeisen Zentralbank. W sierpniu 2006 r. z rosyjskiego Diskont Banku przelano na konta austriackiego Raiffeisena 1,6 mld dol. Andriej Kozłow, wiceprezes Centralnego Banku Federacji Rosyjskiej, który pod zarzutem prania brudnych pieniędzy uchylił Diskont Bankowi licencję, kilka dni później został zamordowany. Z właścicielem Banku Austria, czyli UniCredit Group, od 2003 r. związany jest Jan Krzysztof Bielecki – przewodniczący nowo powołanej Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku. Bielecki siedem lat temu objął stanowisko banku Pekao SA (którego większościowym udziałowcem od 1999 r. jest właśnie UniCredit), a w 2008 r. został członkiem prestiżowego Komitetu Zarządzającego UniCredit Group. Jednym z jego kolegów w Komitecie był Willibald Cernko, prezes Bank Austria. Choć kierownictwo należącego do UniCredit Bank Austria odmawia jak na razie komentarzy, tłumacząc jedynie, że współpracowało z władzami przy wykryciu procederu – to w całej sprawie jest jeszcze jeden ważny „włoski” ślad. Przelewy mafijnych pieniędzy były mianowicie wykonywane przez dwie firmy z Włoch: Fastweb i Sparkle. Ta ostatnia to spółka zależna koncernu Telecom Italia, który jeszcze do października 2006 r. współzarządzany był przez... UniCredit. Grzegorz Wierzchołowski

09 marca 2010 Sztuczne kwiaty na drzewie.. W filmie, jeszcze z czasów PRL-u pt” Wyjście awaryjne”, główna bohaterka pani Bożena Dykiel powiedziała jako sekretarz gminna, że:” na propagandzie nie ma co oszczędzać”. (!!!). I słuszna jej racja, po czym w innej sekwencji dodała, że:” Władza nie jest od tego, żeby dawać łapówki”.(!!!) Co  też jest jej złotą racją, bo tyczy państwa socjalistycznego jakim  był PRL i tyczy również państwa zwanego III Rzeczpospolitą, w której słowa „ socjalizm”- propaganda wszechobecna używa się jedynie w odniesieniu do PRL-u. W socjalistycznej III Rzeczpospolitej zamiast słowa” socjalizm” , używa się nader często słowa” demokracja”, które według niejakiego Karola Marksa są tożsame.  Żeby przyspieszyć budowę socjalizmu- rzeczony mędrzec- proponował wprowadzenie demokracji.. Owocami demokracji są między innymi ważni w demokracji ludzie, którzy odcisnęli swe piętno na naszych losach. Mam na myśli twórców II Rzeczpospolitej, bo  „pierwszą” – też demokracja wykończyła- tyle, że szlachecka, a nie ludowa.. Stanisław Wojciechowski, późniejszy prezydent II RP, stary bojowiec Polskiej Partii Socjalistycznej, był redaktorem „ Robotnika”, tak jak później, w  PRL-u pan marszałek  obecnego Senatu-Borusewicz ; zajmował się w Londynie na emigracji zecerstwem, a po przybyciu tam Piłsudskiego, pomagał mu w  sprzedaży litewskich wędlin, które za namową  swojego ojca Klemensa tow. Ziuk przywoził do Londynu.. Trzeba mu przyznać, że próbował robić coś pożytecznego, ale bezskutecznie. Wędliny zaczęły się psuć, a że mieszkał w redakcji „Przedświtu”( ach ci rewolucjoniści!), a ostatnie kęsy kiełbasy spożył osławiony lider marksistów niemiecki, niejaki Karol Liebknecht, który w 1918 roku, podczas budowy republiki rad w Niemczech, został przez robotników niemieckich utopiony w  rzece, razem z niejaką Różą Luksemburg., pochodzącą z Zamościa. W Londynie przebywał też przyszły prezydent w II Rzeczpospolitej, pan Ignacy Mościcki, który uczył się rzeźbiarstwa, potem był fryzjerem, stolarzem, imał się produkcji kefiru i go sprzedawał. Kupił nawet konia i lekki, dwukołowy wózek, którym dowoził kefir do domów. Ale trzeba przyznać, że jako prezydent II Rzeczpospolitej odważył się zdelegalizować w 1938 roku loże masońskie w Polsce, w przeciwieństwie do pana Lecha Kaczyńskiego, który asystował przy reaktywacji Loży B’nai B’rith( Synowie Przymierza), żydowskiej organizacji założonej jeszcze w 1846 roku w Stanach Zjednoczonych (Encyklopedia Wikipedia). Synowie Przymierza nie uważają się za organizację masońską, choć  ich struktury utajniane  są  na zasadzie lóż.. Członkiem B’nai B’rith jest między innymi pan Ryszard Schnepf, ambasador polski w Madrycie, mąż pani Doroty Wysockiej-Schnepf, wpływowej prezenterki telewizyjnej. A kto w demokratycznej  Polsce podpisuje nominacje ambasadorskie? No właśnie demokracja, czyli wola większości i władza ludu. Te cechy demokracji decydują, że świat przewracany jest do góry nogami, przeciw Prawom Bożym, a zgodnie z Prawami Człowieka, ustanowionymi w czasie tzw. Rewolucji Francuskiej, a tak naprawdę Antyfrancuskiej, wymierzonej przeciwko Prawom Bożym, monarchii, chrześcijaństwu.. Kto jest zwolennikiem Praw Człowieka, jest antychrześcijaninem.! Tak naprawdę! A umieszczenie wśród dziesięciu ołtarzy w Świątyni Opatrzności  Bożej( pierwotna nazwa Świątynia Najwyższej Opatrzności!), ołtarza Św. Stanisława, jako –uwaga!- „obrońcy praw człowieka i patrona społeczeństwa obywatelskiego”????) jest herezją kompletną i nadużyciem strasznym.. Jest naigrywaniem się z chrześcijaństwa! Społeczeństwo Obywatelskie to popłuczyny po rewolucji Antyfrancuskiej.. Początek  historii kucharek, które mogą się zajmować państwem.. Prawa Człowieka i demokracja to wartości antycywilizacyjne, w przeciwieństwie do Praw Bożych i monarchii.. Demokracja w chrześcijańskiej  i monarchicznej Europie… To dopiero pomysł! Ale dlaczego przypomniałem  fragment teksu z filmu” Wyjście awaryjne” i że na „ propagandzie nie ma co oszczędzać”?.. Bo leje się ona w demokracji strumieniami głupoty na wszystkich kanałach indoktrynacyjnych i wbija nam do głów  antywartości cywilizacyjne: demokracja, prawa człowieka, społeczeństwo obywatelskie.. I nikt w demokracji socjalistycznej III Rzeczpospolitej na niej nie oszczędza.. To tak jak z walutą kiedyś, gdy jeszcze było normalnie: dolar oparty był na złocie, funt na dolarze, a złotówka na cynie… społecznym! Właśnie w ramach demokracji, praw człowieka i społeczeństwa obywatelskiego, niejaki pan Marek Goliszewski, europejczyk pełną gębą związany z lożą BCC, zaproponował wprowadzenie w Polsce Samorządu Gospodarczego(???). Chodzi mu o to, żeby setki tysięcy prywatnych przedsiębiorców związać w jednym worku i nad tym workiem mieć pieczę.. biurokratyczną. Żeby zlikwidować jeszcze tląca się samodzielność  prywatnych przedsiębiorców, dobijanych podatkami, przepisami i fiskalizmem, a nad nimi roztoczyć parasol Samorządu Gospodarczego. Rozumiem, ż to on będzie w nim grał pierwsze skrzypce.. BCC zawsze popierała właściwych ludzi społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznego związanego z Unią Demokratyczną, Unią Wolności, a teraz  z Platformą, a jakże Obywatelską. Ta obywatelskość biurokratyczna wychodzi nam już bokiem, ale zachodzą nas z tyłu, żebyśmy nie zauważyli, że próbują skrępować nam ręce, ubezwłasnowolnić i pędzić na postronku Samorządu Gospodarczego jak bydło.. Pan Marek twierdzi, że pieniądze na Samorząd Gospodarczy( czytaj biurokrację biurokratyczną  samorządowo- gospodarczą) będą pochodzić z „VAT-u, ale nie tego  publicznego”(???) A z jakiego? Już nie obawiają się ględzenia zupełnych głupstw, które nie trzymają się nawet elementarnego ładu i składu.. To  są dwie formy pobieranego VAT-u? Nowi biurokraci, przygotowujący się do pasożytowania i ubezwłasnowolniania prywatnych przedsiębiorców , chcą tylko 0,2% z VAT-u, to jest około 200 milionów złotych rocznie, na swoje utrzymanie.. będą występować w imieniu przedsiębiorców, którzy nie mogą sobie poradzić z państwem w zakresie sądownictwa, szkolenia pracowników, planów zagospodarowania przestrzennego, ze szkolnictwem.. Takie tam trele, morele, a chodzi o nowe posady i ujarzmienie resztek wolnego rynku.. Bo jak twierdził klasyk:” wolny  rynek , wolnym rynkiem, ale ktoś tym wszystkim musi  przecież kierować”(????) A przecież wiadomo od innego klasyka, że:” Wielka organizacja jest dezorganizacją”(!!!) Wybory do Samorządu Gospodarczego, a jakże obywatelskiego będą oczywiście demokratyczne, tak jak  na przykład w Polskim Związku  Piłki  Nożnej. Demokracja tam  święci triumfy ! Już Lenin z Trockim chcieli zorganizować narody, żyjące  na zasadach wielkich biur.. Zarządzanych od góry! To jest właśnie ten model, ale pan Marek  Goliszewski się do tego nie przyznaje. Chodzi mu o kolejne pieniądze podatników, które będzie można zagospodarować biurokratycznie. I przy okazji pozbawić resztek wolności- przedsiębiorców.. Bo biurokracja - w socjalizmie- nade wszystko! Ale powtarzają- matacząc- że budują społeczeństwo obywatelskie, i wolne zarazem, bo jak jest obywatelskie i zrzeszone, to oczywiście jednostka nie może być wolna.. Jest skolektywizowana! I o to chodzi socjalistom z BCC! …wytypowanych do ogłaszania tego typu wariactw antywolnościowych, bo rząd Platformy Obywatelskiej, a jakże „liberalnej”, tak bardzo, że aż antyliberalnej, nie ma czasu zająć się budowaniem całego gmachu socjalizmu w Polsce.. samodzielnie! Powierza  część pracy budowniczym pracy socjalistycznej i biurokratycznej i wszelkiego rodzaju naganiaczom bez skrupułów, którzy uzasadnią każde antywolnościowe głupstwo.. Nie wspominając już o fakcie, że za całość szalonego  pomysłu, zapłacą wszyscy podatnicy. Bo przecież każdy może się zrzeszać sam, na własny rachunek, jeśli tylko ma na to ochotę.. Prawda??? Do was piszę te słowa, zwolennicy społeczeństwa obywatelskiego, demokratycznego i pełnego Praw Człowieka oraz otwartego… głównie na głupotę i działania przeciw jednostce.. Na propagandzie nie ma co oszczędzać, a łapówek i tak władza nie będzie dawać, tylko brać… Jak to w społeczeństwie  zbiurokratyzowanym, zniewolonym biurokracją i zetatyzowanym.. Nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła…Ale dał je socjalistom!  Choć na pierwszy rzut oka są niewidoczne.. Trzeba się im  po prostu   bliżej przyjrzeć.. WJR

Czy rodzinie można pomóc? W Polsce trwa spór o to, jak powinno działać państwo – jest to spór pomiędzy komunistami z jednej – a narodowymi socjalistami z drugiej strony. Ostatnio reżymowi politycy chcą przeprowadzić ustawę, umożliwiającą zwykłemu pracownikowi socjalnemu odbieranie dzieci rodzicom!! Bez sądu! Normalna komuna. Ja, oczywiście, nawet sądowi nie chcę dawać takich uprawnień. Wolę, by paręset czy nawet parę tysięcy dzieci chowało się w trudnych warunkach – niż by nad parunastu milionami dzieci wisiała nieustanna groźba ingerencji. Jednak większość ludzi, którzy się  temu przeciwstawiają chce, by państwo jednak jakoś „pomagało rodzinie” Pomagało! Naiwni sądzą, że jak się wyhoduje potwora i się go oswoi, to będzie grzecznie służył i pomagał. Nie zdają sobie sprawy – bo to ludzie zacni, a nie politycy – że raz wyhodowany potwór po jakimś czasie zacznie pożerać tych, co powołali go do życia. Bo jak niby aparat państwowy miałby pomagać rodzinie? Rodzina zwraca się z prośbą o pomoc – ale teraz ktoś MUSI ZDECYDOWAĆ, czy tej pomocy udzielić, czy nie. Muszą wiec być ustanowione jakieś kryteria udzielania pomocy. W związku z tym rodziny będą miały inklinację, by te kryteria spełnić (albo udawać, że je spełniają). I tak – przy najlepszej chęci aparatu państwowego – będzie on w rodzinę ingerował. Powiedzmy, dla przykładu, że państwo daje zasiłek na naukę gry na fortepianie (1000 zł) rodzinom, w których dochód na głową jest niższy, niż 1000 zł. Ojciec zarabia 4800 - mając żonę i trójkę dzieci. Trafia mu się możliwość awansu – na lepszym stanowisku zarabiać będzie 5300… ale wtedy rodzina traci ten zasiłek i jest o 500 zł w plecy. Ojciec odmawia awansu. Być może zamykając sobie drogę do dalszych awansów – bo po co awansować pracownika, który awansować nie chce? Rujnuje sobie – bydź może – całe życie… Co więcej: żona zaczyna wtedy patrzeć na męża już nie jako na jedynego żywiciela rodziny. Jego pozycja w rodzinie jest osłabiona. Podaję przykład szkodliwego wpływu – tam, gdzie państwo działa z najlepszą wolą i zupełnie sprawnie! Niestety: oprócz tego są i patologie. Urzędnicy np. chcą przeforsować swoją wolę, albo – by uzasadnić swoje istnienie, awansować i jeszcze rozbudować swoją komórkę i być szefem kilkorga podwładnych - zaczynają wynajdować patologie tam, gdzie ich nie ma. To tak, jak w śp. Stanisława Lema historyjce o planecie Pincie – gdzie była susza, i utworzono Urząd Nawodnienia. Po jakimś czasie planetę tak nawodnił, że „osoby niższe gdzieś znikły” – a kto protestował, tego zabierano na Przymusowe Rzeźbienie Podwodne. Z tego wszystkiego zacni ludzie nie zdają sobie sprawy. Tu trzeba polityków – ale polityków, którzy nie dbają o interes swój i interes aparatu państwowego – lecz o interes Prostego Człowieka. No – a ponadto wiedzą – bo trochę widzieli i przeczytali – czym się kończy takie „pomaganie”… JKM

Szczypta soli trzeźwiącychA wiesz ty, co o tobie mówią w całym mieście? A wiesz ty, co to będzie z Polską za lat dwieście?” – tak kusił Diabeł Księdza Potra w „Dziadach” Adama Mickiewicza. Jerzy Friedman jest jeszcze lepszy, chociaż na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie mniej ambitnego; nie przewiduje co to będzie z Polską „za lat dwieście”, tylko – co będzie jeszcze w tym stuleciu – że Polska będzie „mocarstwem”, oczywiście pod warunkiem, gdy będzie słuchała starszych i mądrzejszych, to znaczy – Stanów Zjednoczonych. Na ten temat odbyła się niedawno na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim debata, do której również i ja zostałem zaproszony. Mocarstwowością nazywamy zdolność państwa do ustanawiania i egzekwowania własnej woli, tzn. – własnych praw nie tylko w swoich granicach – bo to jest zwyczajna suwerenność – ale również poza swoimi granicami. To jest polityczny aspekt mocarstwowości, ale nie wyczerpuje on całości zagadnienia. Bo mocarstwowość państwa może zaznaczyć się również w aspekcie gospodarczym, militarnym, a także – w aspekcie kulturowym. W aspekcie gospodarczym mamy do czynienia z mocarstwowością w sytuacji, gdy gospodarka jakiegoś państwa determinuje kształt i funkcjonowanie gospodarek innych państw, regionu, albo nawet - całego świata. W tym znaczeniu mocarstwowość można przypisać Stanom Zjednoczonym, Japonii, Chinom, a także – Niemcom czy Wlk. Brytanii. Np. chiński eksport w roku 2009 osiągnął wartość 1,4 bln dolarów, wychodząc na pierwsze miejsce w świecie. Na drugim miejscu uplasował się eksport niemiecki, a na trzecim – osiągnąwszy wartość 1,035 bln dolarów – amerykański. Potęga gospodarcza z reguły przekłada się również na potęgę militarną. Pod tym względem na świecie zdecydowanie przodują Stany Zjednoczone (ok. 600 mld dolarów wydatków wojskowych rocznie) przed Chinami (ok. 85 mld dolarów), Francją (65 mld), Wlk. Brytanią (65 mld), Rosją (58 mld), Niemcami (47 mld) i Japonią (46 mld). Wreszcie aspekt kulturowy; w XVII i XVIII wieku niekwestionowanym mocarstwem kulturowym była Francja. Język francuski i francuska literatura dominowały wśród wykształconych, a nawet niekoniecznie wykształconych, tylko – wyższych warstw społecznych Europy, wpływając na sposób myślenia całych narodów. Z tego właśnie okresu pochodzi porzekadło: ce qui n’est pas claire, n’est pas francais (co nie jest jasne, nie jest francuskie). Jak z tego punktu widzenia wygląda Polska? Czy istnieją jakieś przesłanki, z których można by wyprowadzić przynajmniej przypuszczenie, że są one zalążkiem rychłej mocarstwowości? Od strony politycznej sytuacja wygląda dokładnie odwrotnie. 1 grudnia ubiegłego roku Polska formalnie stała się częścią składową Unii Europejskiej – państwa, którego kierownikiem politycznym są Niemcy i dla których Unia Europejska jest narzędziem podporządkowania swojej woli innych krajów europejskich – słabszych lub tylko głupszych. Unia ma swoje władze, z ministrem spraw zagranicznych, którego linii państwa członkowskie powinny podporządkować się „bez zastrzeżeń”. Bardzo trudno dopatrzeć się w tym jakichkolwiek zadatków przyszłej mocarstwowości, nawet gdyby państwo nasze nie było w takim stopniu spenetrowane, a nawet - zarządzane przez ościenną agenturę. Podobnie wygląda aspekt gospodarczy. Od 1 maja 2004 roku Polska jest intensywnie przekształcana w strefę półprzemysłowej-półrzemieślniczej wytwórczości, zgodnie z opracowanym jeszcze w roku 1915 projektem Mitteleuropa, zakładającym utworzenie w Europie Środkowo-Wschodniej niemieckich protektoratów o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Gospodarka polska nie determinuje ani kształtu, ani funkcjonowania gospodarek krajów ościennych. Jest akurat odwrotnie i nic nie wskazuje na to, żeby pod tym względem sytuacja miała się zmienić zwłaszcza, że towarzyszy temu postępujące rozbrajanie państwa, połączone ze stopniowym demontowaniem przemysłu ciężkiego. W rezultacie Polska coraz bardziej przypomina „strefę buforową”, której utworzenie między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Radzieckim postulował jeszcze w roku 1987 Edward Szewardnadze. Podobnie nic nie zwiastuje narodzin polskiej mocarstwowości w sferze kulturowej. Kultura polska nie tylko zresztą dzisiaj, ale co najmniej od 1939 roku ma charakter imitatorski – a i to tylko w tych obszarach, gdzie nie zdegradowała się do funkcji czysto propagandowych. O ile w wieku XVII polski snobizm wyrażał się w oryginalnej ideologii sarmatyzmu, do której udało się nawet akomodować kształt katolicyzmu, o tyle snobizm dzisiejszy sprowadza się do pragnienia by być takim samym, jak inni. Wprawdzie Juliusz Słowacki w profetycznej wizji dostrzegł to już w XIX wieku, ale tak naprawdę, to dopiero dzisiaj Polska stała się prawdziwą „papugą narodów”. Ani Doda Elektroda z Nergalem, ani Kuba Wojewódzki ze swoimi gośćmi, ani wreszcie autorytety moralne, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, to nie są zwiastuny przyszłej kulturowej polskiej mocarstwowości. Krótko mówiąc nie ma ani jednej przesłanki, która by zapowiadała narodziny polskiej mocarstwowości w jakimkolwiek aspekcie. Dlaczego w takim razie Jerzy Friedman sadzi nam takie komplementy? Możliwości są dwie; albo nie ma pojęcia o istniejącej sytuacji i jego życzliwość dla nas znacznie wyprzedza u niego poczucie rzeczywistości, albo też liczy na to, że jak nam tak zakadzi, to bez zastanowienia zrobimy wszystko, co tylko podpowiedzą nam starsi i mądrzejsi. Warto w tej sytuacji przypomnieć, jaką charakterystykę wystawił naszemu narodowi Winston Churchill – że jesteśmy narodem wyjątkowo lekkomyślnym. Wiedział, co mówi, bo najlepszym tego dowodem było zaufanie, jakim nasi przywódcy obdarzyli właśnie jego, który razem z Franklinem Rooseveltem sprzedał nas Stalinowi, niczym krowę. Czyżby zatem przygotowywana była kolejna transakcja? SM

Kiedy jest "środek dnia"? Pytanie dziwne ale ważne. 10 września 2009 roku właśnie "w środku dnia" Donald Tusk spotkał się z Jackiem Cichockim. Z tego, że nie można dokładnie ustalić godziny spotkania premiera z jego ministrem wnioskuję, że nie było ono zaplanowane, bo wtedy byłoby wpisane w oba kalendarze. Wygląda więc na to, że było zorganizowane naprędce, stąd dzisiaj wiadomo, że się odbyło, Cichocki pamięta, że było to "w środku dnia" ale kiedy dokładnie - trudno powiedzieć. A godzina jest ważna, gdybyśmy mogli ją precyzyjnie ustalić, wiedzielibyśmy ze stuprocentową pewnością kiedy premier dowiedział się o przecieku, i niektóre inne zdarzenia z tamtych dni nabrałyby nowego znaczenia. Oto więc dzień 10 września 2009, tak jak go odtworzyłam na podstawie informacji z Kancelarii Sejmu i z Centrum Informacyjnego Rządu.
Godzina 12.05 - 13.40 Posiedzenie sejmowej Komisji Służb Specjalnych nr 73, nie wiem na pewno ale zakładam, że Kamiński i Cichocki w nim uczestniczą od początku.
Godzina 13.40 - 14.05 Przerwa między jednym a drugim posiedzeniem. To prawdopodobnie wtedy Mariusz Kamiński poinformował Jacka Cichockiego o przecieku.Mariusz Kamiński: (...) Prosiłem o przekazanie tej informacji premierowi, żeby premier wiedział, że to pismo10 września, spotkałem ministra Cichockiego w Sejmie podczas Komisji do Spraw Służb Specjalnych. W pewnym momencie w kuluarach komisji odbyłem z nim krótką rozmowę. Poinformowałem go, że nastąpił przeciek ze spotkania z premierem, i poinformowałem go, że w dniu następnym złożę do premiera bardzo ważne pismo i poproszę go o przekazanie tej informacji premierowi. (...) Minister Cichocki wiedział, że jest tam mowa o przecieku ze spotkania z rozmowy z premierem i prosiłem ministra Cichockiego, żeby premiera o tym poinformował. (...) Odniosłem wrażenie, że jest przestraszony. (...) Odniosłem wrażenie, że jest przestraszony, ale, i właśnie taka próba, czy jestem pewny, czy jestem przekonany, że jest przeciek. Ja mówię: Tak, jestem pewny, jutro kieruję do premiera pismo w tej sprawie. Proszę poinformować premiera, że takie pismo wpłynie.
Godzina 14.05 - 15.45 Drugie posiedzenie sejmowej Komisji Służb Specjalnych, nie wiem na pewno, ale zakładam, że nadal z udziałem Kamińskiego i Cichockiego. Gdzieś w tym wszystkim jest jeszcze wspomniany "środek dnia" i spotkanie Cichockiego z Tuskiem. Gdyby odbyło się przed wyjściem Cichockiego do Sejmu, musiałoby się zacząć pewnie ok. 11-tej. Czy to jest "środek dnia"? Możliwe. Niewykluczone jednak, a z różnych powodów bardziej prawdopodobne, że ów "środek dnia" miał miejsce po powrocie Cichockiego z Sejmu. Może Cichocki przejęty informacją od Kamińskiego i poproszony przez niego o poinformowanie premiera o przecieku i spodziewanym piśmie, spotkał się w trybie pilnym z Tuskiem aby mu niezwłocznie przekazać ważną informację, w ważnej sprawie, od szefa służby specjalnej? Szczerze mówiąc takie właśnie zachowanie najbardziej mi pasuje do wzorowego urzędnika, jakim jest Cichocki. Dokładna godzina spotkania Tusk-Cichocki powinna być łatwa do ustalenia, myślę nawet, że już jest znana, tylko niekoniecznie do rozgłaszania. Bo gdyby się okazało, że Cichocki natychmiast po rozmowie z Kamińskim osobiście spotkał się z Tuskiem, mielibyśmy stuprocentową pewność (zamiast dziewięćdziesięcioprocentowej), że Tusk wiedział o przecieku i o szykowanym przez Kamińskiego piśmie już 10 września. A wtedy trzeba by przyjąć, że prośba Tuska do Kapicy o notatkę ze spotkania z 26 sierpnia (Cichocki poprosił Kapicę o notatkę właśnie 10 lub 11 września), oraz pismo Tuska do Kamińskiego z 11 września  były reakcją na sygnał od Kamińskiego, że jest przeciek z rozmowy Kamiński-Tusk, a Kamiński zamierza podjąć w tej sprawie jakieś niejasne na tym etapie działania. Trzeba więc było w trybie pilnym przygotować rozmaite kwity, które będą się mogły przydać jak już nieobliczalny Kamiński zrobi to, co mu się tam w głowie urodziło. 10 września nie było przecież wiadomo co Kamiński wie i co planuje, a po nim się można wszystkiego spodziewać.Chronologia jest nieubłagana. Polecenia Tuska dla Kapicy i Kamińskiego miały miejsce już po tym jak wiedział, że był przeciek. Naiwnością  byłoby bowiem sądzić, że Cichocki zaalarmowany przez Kamińskiego nie poinformował natychmiast o wszystkim swojego szefa, zwłaszcza, że Kamiński go o to prosił. Gdyby się miało okazać, że Tusk spotkał się z Cichockim już po rozmowie Cichockiego z Kamińskim, byłoby naprawdę ciekawie. PS. W kalendarium z tamtego czasu jest jeszcze jedna ważna data - 9 września 2009. To data z postanowienia o przedstawieniu Kamińskiemu zarzutów w śledztwie rzeszowskim. Na miejscu komisyjnych śledczych upewniłabym się, że tutaj nie było żadnej drobnej "pomyłki" w dacie, i decyzja naprawdę zapadła 9 a nie na przykład 10 września. W kraju, w którym po latach dowiemy się czy w grobie Olewnika leży Olewnik naprawdę wszystko jest możliwe.

Kataryna

Olimpijczyk Sobiesiak Ileż było radości z powrotu Adama Małysza do medalowej formy i dramatycznych biegów Justyny Kowalczyk! Tyle fanfar, okrzyków, flag narodowych i łez! Dlaczego? Ponieważ Polacy tęsknią za poczuciem dumy, której w III RP zaznają zbyt rzadko i tylko w minimalnych dawkach. Radość była tym większa, że bohaterami byli nie jacyś wulgarni celebryci, a para zwykłych, skromnych ludzi. Para Polaków pracowitych, konsekwentnych i znających swoją wartość. To naprawdę było ożywcze wydarzenie. Większość sportowców dołączyła już do agresywnej  i ekshibicjonistycznej mentalności świata rozrywki. Trenerzy wychowują ich do walki wszystkimi metodami, przy użyciu wszystkich środków. Zawodnik ma nienawidzić konkurenta jako wroga, ma chcieć go „zabić, zniszczyć, zgnoić". Dziewczęta mają na boisku pokazywać jak najwięcej pośladków, a w gazetach wszystko. A tu nagle Małysz wspomina o Radiu Maryja, a Kowalczyk nosi warkocz, nie daje się sprowadzić do poziomu Gminnego i pokazuje zęby w uśmiechu tak wesołym, że jest absolutnie wiarygodne, iż będąc polską wieśniaczką  jest dumną z siebie obywatelką świata. Warto było pasjonować się tą olimpiadą, bo Polacy zabłyśli na niej nie przez dostosowanie do podłych reguł show-biznesu, a przez bycie sobą - członkami swoich małomiasteczkowych społeczności z ich prostotą, spontanicznością, otwartością. Zapewne nieodparty urok naszej biegaczki i skromność skoczka bierze się również z zawartej w ich twarzach i sposobie bycia naturalności i szczerości, która z kolei zasadza się na prawdziwie ascetycznym życiu, jakie prowadzą. Cieszyłem się z takiej polskości bardzo, a szczególnie wtedy, gdy Włochom obrzydliwe opowieści o życiu olimpijczyka podawał ich bohater - dumny z własnej głupoty narciarz „Bomba". Po tych miłych satysfakcjach nagły szok. Zza twarzy Kowalczykówny i Małysza wyskoczyła jakaś ponura gęba mówiąc: „Złoto Justyny to mnie szarpnie strasznie, pół bańki dla samej Kowalczyk, no i jeszcze Adam". To szef PKOL Piotr Nurowski, a  jego „pół bańki" , to 500 tys. zł. premii za trzy medale. Ohyda. Ale zapytajmy skąd Nurowski ma pieniądze? Ten odpowiada, że m.in. od Sobiesiaka: „on był, jego córka we władzach tej firmy: Olimpic Casino, udziałowcem mniejszościowym, który pod rządami starej ustawy hazardowej, był jednym ze sponsorów Polskiego Komitetu Olimpijskiego". I dowiadujemy się, że Nurowski ceni Kowalczyk i Małysza, ale daje też szansę innym: „Drzewiecki i Sobiesiak mogliby pojechać na olimpiadę /.../ To (golf) musi być nasze oczko w głowie. Jak najdalej polityka od sportu. Apeluję, proszę pana redaktora i wszystkich." No i oczywiście „redaktorzy i wszyscy", w tym ABW i odnowione CBA, temu apelowi się podporządkowują. Przecież nie ma o czym mówić, skoro nowym ministrem sportu został Adam Giersz, były zastępca Nurowskiego. GP pisała o nim tak: „właśnie za pobytu Giersza w PKOl organizacja ta podpisała umowę sponsorską ze spółką Olympic Casino związaną z... Ryszardem Sobiesiakiem." Działaczką PKOL jest też Elżbieta Chojna-Duch, zwana „najbogatszą urzędniczką w kraju", obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej, a przedtem wiceminister finansów w rządzie Donalda Tuska, Waldemara Pawlaka i Józefa Oleksego. W r. 2005 Nurowski z Chojną-Duch i Dariuszem Rosatim (patronem operacji miał być Aleksander Kwaśniewski) kupił w Konstancinie 87 ha gruntu za 11 mln, gdy jego wartość oblicza się na pół miliarda. Pretekstem do obniżenia ceny miało być przeznaczenie terenu na pole golfowe. Będą tam trenować Drzewiecki z Sobiesiakiem? Nurowskiemu w PKOl towarzyszą jeszcze tacy sportowcy i przeciwnicy niedozwolonych metod jak np.: Jerzy Napiórkowski - były zastępca Balcerowicza znany z FOZZ, a także „afery karabinowej" i udzielenia w 1990 r. koncesji niemieckim gangsterom na kasyna gry;  Andrzej Byrt - były wiceminister spraw zagranicznych, agent wywiadu PRL; Andrzej Majkowski - za komunizmu działacz ZMS i ZSP, I sekretarz ambasady w Moskwie, a w III RP biznesmen, później  minister w kancelarii Aleksandra Kwaśniewskiego. Obecność współpracowników komunistycznych służb specjalnych w PKOL nie dziwi, gdy pamięta się, że jego szef, były kierownik wydziału propagandy i kultury Komitetu Wojewódzkiego PZPR, był agentem WSI o pseudonim „Tur". Czy wspaniali polscy olimpijczycy są tylko małpami w cyrku komunistycznych mataczy? Tak nie jest. Kowalczyk i Małysz są autentycznie wielcy. Ale sportowy biznes należy do takich jak „Tur", którego doradcą jest Piotr Wawrzynowicz - były współpracownik Drzewieckiego i  przyjaciel Sławomira Nowaka - najbliższego współpracownika Tuska oraz  Marcina Rosoła - boiskowego kolegi premiera. Taka jest prawdziwa twarz sportu w III RP. Wyszkowski

Obyśmy nie spodleli sami… Od paru lat pretekstem do judzenia Polaków na Rosjan staje się wystrzelanie (przez sowieckie NKWD) polskich jeńców wojennych w Katyniu. Szczególne zacietrzewienie w oskarżaniu Rosjan o tę zbrodnię wykazuje Rodzina Katyńska. Przewodzi jej Stefan Melak, którego żaden członek rodziny nie został w Katyniu zamordowany, co nie przeszkadza mu w kłamliwym oskarżaniu Rosjan o dokonanie tej i wielu innych zbrodni i domaganiu się nieustannego kajania się Rosjan przed całym światem za te zbrodnie. Stefan Melak wraz ze swymi kobietami z Rodziny Katyńskiej czyni to rzekomo w imię poszukiwania sprawiedliwości w osądzeniu winnych. Prymas Tysiąclecia Stefan kard. Wyszyński w jednym ze swych kazań przestrzegał: „Obyśmy w poszukiwaniu sprawiedliwości za wszelką cenę nie spodleli sami. A można spodleć przez dochodzenie swego za wszelką cenę. Okazujmy raczej miłosierdzie, które przewyższa wszelką sprawiedliwość”. Oby to memento dotarło w końcu do zacietrzewionych członkiń Rodziny Katyńskiej i by zrozumiały one, że są poddawane manipulacji ze strony osobników, którzy wcale nie kierują się chrześcijańską miłością a wręcz odwrotnie – celowo sieją pogańską nienawiść. Warto zauważyć, że ani p. Melak ani inni „poszukiwacze sprawiedliwości” (za wszelką cenę) nie starają się dochodzić tej sprawiedliwości od Niemców czy Ukraińców, których zbrodnie dokonane na Polakach były o wiele straszniejsze niż mord katyński. W Katyniu, Miednoje i Ostaszkowie NKW-dziści wystrzelali ok. 21 tysięcy polskich jeńców wojennych: głównie podoficerów i oficerów rezerwy. Tymczasem Ukraińcy w latach 1943-1944 dokonali zbrodni ludobójstwa na cywilnej ludności polskiej tylko dlatego, że byli to Polacy. Mordów dokonywano przy tym w sposób bestialski i okrutny. Zabijano dzieci, kobiety i starców siekierami, nożami, drągami, palono żywcem całe rodziny. W taki sposób zamordowano ponad 120 tysięcy Polaków mieszkających na terenach dzisiejszej zachodniej Ukrainy. I dziwna rzecz: ani p. Melak, ani inni podobni mu „poszukiwacze sprawiedliwości” nie domagają się od Ukrainy ukarania zbrodniarzy UPA, ani tym bardziej wypłacenia rodzinom zamordowanych Polaków odszkodowań. P. Melak, tak gorliwy w oskarżaniu Rosjan, milczy jak zaklęty w sprawie zbrodni ukraińskiej. Jakoś nie próbuje zakładać Rodziny Kresowej, która by nieustannie demonstrowała przed Ambasadą Ukraińską domagając się od Ukraińców publicznego pokajania się za zbrodnię ludobójstwa dokonaną na Polakach. Nie organizuje też wyjazdów do miejsc masowych mordów, by modlić się za ofiary. Nie nazywa tych mordów ludobójstwem, mimo że to właśnie te mordy były ludobójstwem. Podobnie rzecz ma się ze zbrodniami ludobójstwa jakich dopuścili się Niemcy podczas okupacji Polski w latach 1939-1945. O tych zbrodniach w ogóle przestało się w Polsce mówić. Jaki procent współczesnego pokolenia Polaków słyszał o wymordowaniu przez Niemców ponad 12 tysięcy Polaków (głównie Kaszubów) w lasach koło Piaśnicy. Niemcy mordowali tam nie wojskowych, lecz ludność cywilną przyznającą się do polskiego pochodzenia oraz członków i sympatyków polskiej organizacji „Gryf Pomorski”. Mordów dokonywali od września 1939 roku do kwietnia 1940 roku. Mordowano ludność cywilną podobnie jak na Ukrainie tylko dlatego, że byli to Polacy. Dlaczego p. Melak i inni nie utworzyli dotąd Rodziny Piaśnickiej, nie stawiają w lasach piaśnickich symbolicznych grobów, nie organizują tam mszy i – co najważniejsze – nie domagają się sprawiedliwego ukarania morderców oraz wypłacenia przez Niemcy wysokich odszkodowań dla rodzin wymordowanych tam Kaszubów? Niemieccy okupanci w latach 1939-1940 wymordowali również kilkadziesiąt tysięcy Polaków w ramach tzw. Intelligenzaktion. Ofiarami w tym wypadku była polska inteligencja mordowana tylko dlatego, że była polską inteligencją. I wokół tej zbrodni niemieckiego ludobójstwa dokonanego na cywilnej polskiej inteligencji panuje zmowa milczenia. Dlaczego? Odpowiedź narzuca się sama: bo o dokonanie tych aktów ludobójstwa nie można oskarżyć Rosjan. Niezwykłą aktywność w judzeniu Polaków na Rosjan w Radiu Maryja i TV Trwam wykazuje też wykładowca w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej dr Józef Szaniawski. Tak np. w dniu 5 marca 2010 w Radiu Maryja obłudnie „dowodził”, że to sami Rosjanie wprowadzili sobie komunizm w swym państwie i mordowali wyłącznie przedstawicieli innych narodów. Według p. Szaniawskiego to nie międzynarodówka komunistycznych zbirów przerzuconych do Rosji pod koniec I wojny światowej wywołała tu rewoltę obalając cara i mordując miliony Rosjan, ale mieliby to zrobić sami Rosjanie. Dr Szaniawski unika wymienienia tych zbrodniarzy z nazwiska. A byli to głównie Żydzi: Lenin, Bornstein (Trocki), Kaganowicz, Apfelbaum (Zinowjew), Rosenfeld (Kamieniew), Sobelsohn (Radek), Joffe; Łotysze (stanowiący osobistą ochronę Lenina) a także Polacy z mordercą setek tysięcy Rosjan Feliksem Dzierżyńskim, pierwszym szefem „czerezwyczajki” (poprzedniczki NKWD) na czele i wreszcie Gruzini: Josef Wissarionowicz Dżugaszwili (Stalin), Grigorij Ordżonikidze (kat południa Rosji), Ławrentij Beria (pomysłodawca wystrzelania polskich jeńców w Katyniu a pomysł ten zatwierdził jego rodak Stalin). Dlaczego p. Szaniawski nie wzywa zatem Gruzinów do kajania się za zbrodnię katyńską, skoro faktycznymi jej sprawcami są ci dwaj Gruzińscy zbrodniarze? [Pan Janowski chyba się myli: Dzierżyński był również Żydem - admin] Ci wrogowie Rosjan i Rosji mordowali średnio rocznie około miliona Rosjan, głównie inteligencji rosyjskiej. Przez 70 lat trwania Związku Radzieckiego wymordowali miliony Rosjan. Tak więc to właśnie Rosja i Rosjanie byli największą ofiarą komunistycznej zbrodniczej szajki, która podbiła Rosję i zniewoliła Rosjan. Ale o tych zbrodniarzach, faktycznych twórcach komunistycznego Związku Radzieckiego zbudowanego na gruzach Rosji, dr Szaniawski woli milczeć, bo to przeczyłoby jego kłamliwej tezie, że to Rosjanie zbudowali komunizm i mordowali innych. Kłamstwa p. Szaniawskiego służą w gruncie rzeczy wielkiemu kapitałowi żydowskiemu, który nie może pogodzić się z faktem, że Wladimir Putin odebrał żydowskim szulerom bogactwa Rosji nadane im przez Jelcyna. Odsunął od rosyjskich bogactw (złóż ropy, gazu, kopalni złota i diamentów) i przegonił z Rosji złodziei w rodzaju Bieriezowskiego, Chodorkowskiego, Gusińskiego, Jankielewicza, Rappaporta i wielu innych. Wywołało to rzecz jasna wściekłość żydowskich środowisk na całym świecie, także w Polsce. Stąd bierze się ogólnoświatowa nagonka na Putina i wszystkich Rosjan, bo nie pozwalają oni dać się okradać przez żydowskich szulerów. Tacy jak p. Szaniawski czy p. Melak biorą aktywny udział w tej antyrosyjskiej hucpie. Czy bezinteresownie? Niech to każdy sam oceni. Wielka szkoda, że w tej nagonce na Rosjan i w sianiu do nich nienawiści bierze udział katolickie Radio Maryja i TV „Trwam”. Tak katolikom a zwłaszcza katolickim księżom postępować nie wolno, bo powinni oni kierować się miłością w stosunkach międzyludzkich a nie nienawiścią i chęcią zemsty i upokarzania Rosjan – bo to nie oni zadecydowali o losie polskich jeńców wojennych (decyzję podjęło dwóch Gruzinów Stalin i Beria, wówczas rządzących po dyktatorsku w ZSRR, który jako żywo z Rosją niewiele miał wspólnego). Dlatego, jeśli już, to należy żądać przeprosin za zbrodnię katyńską nie od Rosjan a od Gruzinów, których dwóch zbrodniczych rodaków: Stalin i Beria zadecydowało o wymordowaniu polskich jeńców wojennych. Józef Michał Janowski

CZEGO SIĘ BOI BRONISŁAW K. ? Sprawa Romualda Szeremietiewa, czy zbieranie haków na Radosława Sikorskiego – nie są jedynymi, w których Bronisław Komorowski występuje w roli faktycznego rzecznika interesów „czerwonych” generałów. Ten „łagodny konserwatysta” opanował perfekcyjnie umiejętność eliminowania osób stojących na drodze jego kariery politycznej. Z zadziwiającą prawidłowością okazuje się zwykle, że są to osoby niewygodne również dla wojskowego lobby, zarządzającego ogromnym obszarem polskiego życia publicznego. W takich przypadkach, można się jedynie zastanawiać - czy polityczny patron WSI stanowi jedynie „narzędzie” w realizacji interesów środowiska wojskowej bezpieki, czy też stał się już reprezentantem tego układu? Są w politycznym życiorysie Komorowskiego sprawy, które mogą wywołać szczególną nerwowość pana marszałka. W listopadzie 2008 roku Antoni Macierewicz w jednym z wywiadów zauważył: „Ostatnio kilkakrotnie widziałem marszałka w stanie silnego podenerwowania. Pierwszy raz, gdy pytano go o związaną z WSI spółkę „Pro Civili”. Drugi raz niedawno, gdy pytano go o kontakty z Leszkiem Tobiaszem i Aleksandrem L.” Wypowiedź ta, nawiązywała do przesłuchania przez sejmową komisję ds.służb specjalnych   redaktora Wojciecha Sumlińskiego. Dowiedzieliśmy się wówczas, że marszałek polskiego Sejmu kłamał przed prokuratorem twierdząc, że nie zna dziennikarza. Kłamał również publicznie przed mikrofonami radia, gdy 1 sierpnia 2008 roku twierdził, iż „Akurat o panu Sumlińskim nic nie wiem, chyba nie znałem tego pana, więc moje zeznania dotyczyły byłego czy pułkownika dawnych służb komunistycznych...” Tymczasem, zeznając przed sejmową komisją Wojciech Sumliński oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civil. Niewykluczone, że to wówczas Komorowski zorientował się, iż wiedza Sumlińskiego na temat kontaktów posła PO z wojskowymi służbami, może stanowić zagrożenie dla jego dalszej kariery politycznej i postanowił pogrążyć dziennikarza poprzez uwikłanie w  kombinację operacyjną – czyli aferę marszałkową. Nie o sprawie Wojciecha Sumlińskiego chciałbym jednak obecnie przypomnieć, a o działaniach Komorowskiego w czasie, gdy był ministrem obrony narodowej i – jak twierdzą krytycy jego ówczesnych posunięć „współpracował z "czerwonymi" generałami i konserwował układ postkomunistyczny”.  Spektakularne pozbycie się Szeremietiewa – przy współudziale ludzi WSI, nie było jednostkowym zdarzeniem. W mniej widowiskowy – choć równie bezwzględny sposób Komorowski pozbył się wówczas innego człowieka, którego pomysły stały na przeszkodzie interesom wojskowego lobby. W tle całej sprawy, jest tajemnicza spółka „Pro Civili”. Przypomnę zatem temat, o którym media zdają się nie wiedzieć w ogóle, a również sam Komorowski chciałby zapewne szybko zapomnieć.

W maju 2000 r. dr. Krzysztof Borowiak, po wygraniu konkursu organizowanego przez Urząd Służby Cywilnej, został cywilnym dyrektorem Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON. Sam Borowiak tak w roku 2001 opisywał stan owego Departamentu, w momencie objęcia stanowiska – „Nie było pomieszczeń, nie było żadnego sprzętu biurowego, ani jednego komputera czy telefonu, za to byli już przyjęci przez kogoś prawie wszyscy pracownicy cywilni. Do dzisiaj nie wiem, przez kogo przyjęci, domyślam się, że przyjął ich gen. B. Smólski - radca ministra, swego czasu dyrektor departamentu w pionie zakupów sprzętu dla wojska, za nieprawidłowości usunięty ze stanowiska (była w tej sprawie kontrola NIK), "w nagrodę" mianowany przez min. Onyszkiewicza na zajmowane do dziś stanowisko i utrzymany na tym stanowisku przez min. Komorowskiego. Otóż gen. Smólski "szykował się" na moje stanowisko (już chyba pełnił nawet obowiązki dyrektora "mego" departamentu) i on chyba przyjął tych cywilów: żadna z tych osób nigdy nie miała nic wspólnego ani ze szkolnictwem, ani z nauką wojskową”. Pomimo wielu trudności ze strony ówczesnego ministra ON Komorowskiego, który dążył do likwidacji Departamentu, udało się Borowiakowi przygotować program restrukturyzacji szkolnictwa wojskowego. Tak o nim mówił autor programu: „Mówiąc skrótowo, uważaliśmy, że resortu nie stać na utrzymywanie więcej niż jednej wyższej uczelni wojskowej (obecnie jest ich osiem!): Uniwersytetu Obrony Narodowej. Protestowaliśmy też przeciwko "prywatyzacji" Wojskowej Akademii Technicznej i żerowaniu na jej majątku Szkoły Wyższej Warszawskiej czy innych tworów ("Naukowy Park Technologiczny na Bemowie"). Wskazywaliśmy również na nieekonomiczną i nieracjonalną lokalizację Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu, zamiast w lepiej do tego predestynowanym Poznaniu. Minister Komorowski był głuchy na nasze argumenty, nie chciał ich wysłuchiwać, jak już powiedziałem: ignorował nasz departament.” Borowiak zaproponował połączenie WAM, WAT i AON w jeden Uniwersytet Obrony Narodowej z wydziałami: lekarskim, technicznym i strategiczno-obronnym. Z trzech Wyższych Szkół Oficerskich wojsk lądowych powinna, według tej koncepcji pozostać szkoła w Poznaniu, m.in. z uwagi na niższe o 20 proc. koszty kształcenia niż we Wrocławiu. 5 lutego 2001 Komorowski odwołał Borowiaka ze stanowiska, argumentując swoją decyzję „ciężkim naruszeniem podstawowych obowiązków pracowniczych”, twierdząc, że „swoim działaniem dyrektor Borowiak nie tylko zmierzał do podważenia autorytetu kierownictwa resortu, złamał również zasadę apolityczności wiążącą członków korpusu Służby Cywilnej”. Odpowiadając na zapytanie posła Bogdana Lewandowskiego, w sprawie odwołania Borowiaka, Komorowski podczas wystąpienia w Sejmie w dn. 18. 04. 2000 r. twierdził, iż „Dyrektor Borowiak znaczną część swojego pobytu na zwolnieniu lekarskim poświęcił na publiczną krytykę założeń reformy szkolnictwa wojskowego, wstępnie zatwierdzonych przez ministra obrony narodowej i polityczne kierownictwo resortu obrony. [...] Wszystkie te działania dyrektor Borowiak podejmował, przebywając na zwolnieniu lekarskim, po czym w dniu 1 lutego br. przedstawił kolejne zwolnienie. Takie zachowanie, kiedy pracownik w czasie zwolnienia lekarskiego podejmuje czynności sprzeczne z jego celem, jakim jest odzyskanie zdolności do pracy, a zwłaszcza czynności prowadzące do przedłużenia niezdolności do pracy, godzi w dobro pracodawcy; jest sprzeczne z obowiązkami pracownika.” W opinii Borowiaka, jego zwolnienie miało związek z programem restrukturyzacji szkolnictwa wojskowego, który w istotny sposób naruszał dotychczasowe status quo. Wyżsi oficerowie WP, wykorzystujący struktury szkolnictwa do robienia własnych interesów, byli zdecydowanymi przeciwnikami reform, proponowanych przez nowego dyrektora. Borowiak protestował przeciwko koncepcji zakamuflowanej prywatyzacji WAT i dokonywanego w ten sposób transferu majątku Sił Zbrojnych w prywatne ręce. Zaproponowana przez jego departament koncepcja dogłębnej reorganizacji wyższego szkolnictwa wojskowego jako jeden z celów stawiała uniemożliwienie dokonywania takiego procederu - uwłaszczania się na majątku państwowym różnych, mających stosowne "dojścia" grup nacisku. Ujawnione w trakcie urzędowania nieprawidłowości, Borowiak sygnalizował swemu bezpośredniemu przełożonemu - ministrowi Komorowskiemu, ten jednak nie uważał za stosowne odpowiadać nawet na służbową korespondencję, słał natomiast pisma ze swym "błogosławieństwem" założycielom Szkoły Wyższej Warszawskiej. W tej sytuacji Borowiak poinformował o swoich zastrzeżeniach najwyższe organy władzy państwowej: Prezydenta RP (poprzez ówczesnego ministra gen. Marka Dukaczewskiego z Biura Bezpieczeństwa Narodowego) późniejszego szefa WSI, premiera, Marszałka Sejmu, a także osobiście Prezesa NIK  Janusza Wojciechowskiego oraz dyrektora Zarządu Śledczego UOP, kpt. Bodaka. Jedynym efektem tych działań było usunięcie Borowiaka ze stanowiska, a rok później Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego został decyzją rządu Millera wykreślony ze struktury organizacyjnej MON. W piśmie Borowiaka z 23.07.2001r., skierowanym do posła Bogdana Lewandowskiego, który (jako jedyny) pytał w interpelacji o przyczyny odwołania dyrektora Departamentu, znajdujemy następujące zdania: „Minister Komorowski posunął się w walce z naszym departamentem tak daleko, że dysponował nagraniem rozmowy z mego telefonu komórkowego do Przewodniczącego Sejmowej Komisji Obrony Narodowej posła Głowackiego, który wobec świadków zaprzeczył jakoby przekazywał to nagranie min. Komorowskiemu. Nagranie to z nieukrywaną satysfakcją prezentował mi min. Komorowski na przełomie roku 2000/2001 stawiając przede mną alternatywę: albo sam się zwolnię, albo zostanie wszczęte przeciwko mnie postępowanie dyscyplinarne.” W artykule Marka Henzlera w nr. 11/2001 (2289) tygodnika „Polityka”, Borowiak tłumaczy fakt posiadania nagrania rozmowy telefonicznej przez Komorowskiego w następujący sposób: „W końcu grudnia „Rzeczpospolita” w artykule „Podchorąży nie zdąży” przytoczyła słowa ministra Komorowskiego, który posłom z komisji obrony powiedział, iż dziś czterech nauczycieli przypada na jednego słuchacza szkoły wojskowej, a nakłady na jego kształcenie w ciągu roku są sześciokrotnie wyższe niż na studenta cywilnej uczelni. Minister zapowiedział, iż z ośmiu szkół niebawem pozostanie pięć. Kiedy to przeczytałem, zadzwoniłem do przewodniczącego komisji posła Stanisława Głowackiego z AWS. Włączyła się poczta głosowa w jego telefonie komórkowym. Powiedziałem, że minister mija się z prawdą, bo aż tak źle nie jest i jeśli posłowie chcą znać prawdę, to na posiedzenie powinni zaprosić przedstawiciela merytorycznego departamentu! Do głowy mi nie przyszło, że poseł Głowacki poleci z tym nagraniem do ministra, a ten przegra to sobie na kasetę magnetofonową.” Przyczyny zwolnienia dyrektora Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wojskowego MON zostały zweryfikowane przez sąd, do którego wyrzucony przez Komorowskiego urzędnik skierował pozew w roku 2000. Po blisko czterech latach walki o obronę dobrego imienia, dr Borowiak uzyskał ostateczne rozstrzygnięcie, w którym potwierdzono, że nie istniały żadne podstawy do zwolnienia na podstawie art.52 Kodeksu pracy. W uzasadnieniu wyroku Sądu Okręgowego z czerwca 2004 roku można przeczytać: „Z całokształtu sprawy wynika jednoznacznie, że powodem zastosowania wobec powoda art. 52 Kodeksu pracy (o rozwiązaniu umowy o pracę bez wypowiedzenia) był istniejący między stronami konflikt, zaś wykonywanie pewnych czynności związanych ze świadczeniem pracy podczas zwolnienia lekarskiego stanowiło jedynie pretekst do pozbycia się powoda z pracy; [...] trudno zgodzić się z poglądem pozwanego, że powód umyślnie stawiał się do pracy, aby przedłużyć okres zwolnienia lekarskiego; należałoby raczej te wizyty powoda w miejscu pracy wiązać z jego poczuciem obowiązku za powierzone mu zadania i chęcią osobistej kontroli tego, co się dzieje podczas jego nieobecności spowodowanej zwolnieniem; w ocenie sądu okręgowego nie można przypisać powodowi rażącego niedbalstwa w czynnościach, które podejmował w szeroko pojętym interesie pracodawcy; rozwiązanie umowy o pracę w trybie natychmiastowym powinno być stosowane z dużą ostrożnością, w sytuacjach rzeczywiście na to zasługujących, a nie w celu pozbycia się niewygodnego pracownika”.. Za niezgodną z prawem utratę stanowiska i blisko cztery lata walki o oczyszczenie z absurdalnego zarzutu Borowiakowi musiało wystarczyć odszkodowanie finansowe. Podobnie – jak w przypadku Szeremietiewa, nie był już możliwy powrót na uprzednio zajmowane stanowisko, ponieważ nieprawomyślny departament szybko zlikwidowano, oddając znów naukę i wyższe szkolnictwo wojskowe w generalskie ręce. Bezpośrednim wykonawcą bezprawnej dyspozycji Komorowskiego, był w roku 2000 dyrektor generalny MON Jakub Pinkowski, który  tuż przed swoim odejściem z ministerstwa w roku 2004 polecił jeszcze złożyć kasację od wyroku SO. Sąd Najwyższy postanowił kasację tę – (jako nieprzytaczającą okoliczności uzasadniających jej rozpoznanie) – odrzucić. Dość zauważyć, że Jakub Pinkowski odszedł z MON na stanowisko sędziego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. W tym samym niemal czasie, Bronisław Komorowski pozbył się z MON wiceministra Szeremietiewa i jego doradcę Zbigniewa Farmusa. Podobieństwo tych spraw polega głównie na tym, że były to decyzje personalne podjęte na korzyść ówczesnego układu, jaki stworzyli w wojsku wyżsi oficerowie i służyły obronie ich interesów. Wkrótce po usunięciu z MON Krzysztofa Borowiaka w budynkach Wojskowej Akademii Technicznej rozpoczęła działalność prywatna Szkoła Wyższa Warszawska, założona przez Fundację Rozwoju Edukacji i Techniki, która okazała się biznesem kierowanym przez oficerów WSI. O interesach WSI na majątku WAT jest mowa w Raporcie z Weryfikacji WSI w rozdziale 10. zatytułowanym „Działalność oficerów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej”. To już jednak temat na kolejną część. CDN... Ścios

Co to jest – miliard? Jak Państwo może pamiętacie, wielokrotnie pisałem, że kradzież tysiąca czy stu tysięcy złotych jest trudna – bo ludzie mniej-więcej wiedzą, jak taki pieniądz wygląda. Natomiast kradzież miliarda czy, jeszcze lepiej, biliona – jest praktycznie bezkarna, bo ludzie nie potrafią sobie tego wyobrazić, a prokuratura nawet nie wie, jak się do tego zabrać. A gdyby np. III RP chciała od kogoś dochodzić zwrotu takiej kwoty, to musiałaby w sądzie wyłożyć wpisowe w wysokości 10% - czyli 100 miliardów... By trzymać się kwot niewielkich; ze strony: (Miliard euro wydany, nic nie zrobione. Na zamknięcie Ignalińskiej Elektrowni Atomowej wydano już miliard euro, przyznanych przez Unię Europejską, ale nie wykonano jeszcze żadnej realnej pracy - pisze we wtorek dziennik "Lietuvos Rytas". "Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, gdzie się podziały te pieniądze" - mówi na łamach gazety nowy dyrektor siłowni Osvaldas Cziukszys. Przed tygodniem zastąpił on na stanowisku dyrektora Wiktora Szewałdina, który siłownią na Litwie kierował przez 18 lat. Zarządzanie Ignalińską Elektrownią Atomową, która została wyłączona 31 grudnia ubiegłego roku, Cziukszys zamierza rozpocząć od wystosowania ultimatum do niemieckiego koncernu Nukem Technologies. Koncern ten od trzech lat realizuje projekt zamknięcia elektrowni; w tym czasie rozpoczęto jedynie budowę magazynu do składowania wykorzystanego paliwa.Unia Europejska na zamknięcie siłowni na Litwie w okresie 2007-2013 przyznała 1,3 mld euro. Na lata 2013-2020 mają być przyznane kolejne pieniądze, ale negocjacje w tej sprawie jeszcze się nie rozpoczęły). dowiadujemy się, że UE kazała Litwinom zamknąć elektrownię atomową w Igalinie. W dawnych dobrych czasach wymontowałoby się z takiej elektrowni to, co promieniuje i wrzuciło do morza (jakiegoś nieco głębszego niż Bałtyk) lub wrzuciło na dno kopalni, pod resztę podłożyło ładunki wybuchowe, gruz wywiozło, ziemię wyrównało – i po ptokach. Jakieś dwa miliony. Teraz dowiadujemy się, że UE dała Litwinom na to €1,3 mld – miliard z tego wydano... i nic nie zostało zrobione, a p. Oswald Čiukszys, nowy dyrektor (??) b. elektrowni(?!?) oświadcza: "Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, gdzie się podziały te pieniądze". I co? I nic... Gdyby zginęło 100.000 – to by wiedział... A miliard? JKM

Deficyt ZUS czy bankructwo socjalizmu? Ku mojemu zdumieniu kryzys, który – według moich pobieżnych szacunków – powinien był zacząć się już w październiku – jeszcze nie wybuchł. Dopiero słychać pierwsze pomruki burzy. Najpierw mogli sobie Państwo przeczytać, że stan finansów ZUSu jest tragiczny do tego stopnia, że trzeba będzie dopłacać z budżetu rocznie 70 miliardów złotych. (ZUS-owi zabraknie 70 miliardów złotych. Przy 4,5-proc. wzroście polskiego PKB w 2011 r. ZUS-owi zabraknie 70 mld zł. Jeżeli dane makroekonomiczne dla Polski okazałyby się gorsze, dziura w kasie FUS byłyby wyższa - wynika z opublikowanej przez ZUS "Prognozy wpływów i wydatków FUS na lata 2011-2015". Rzecznik prasowy ZUS Przemysław Przybylski powiedział, że ubezpieczyciel tworzy swoje prognozy na podstawie założeń makroekonomicznych ogłaszanych przez Ministra Finansów. - Dane wykorzystane do prognozy są zgodne z programem konwergencji i skoordynowane z rządowymi danymi dotyczącymi gospodarki - poinformował Przybylski. W prognozie napisano, że opierając się na "Programie Konwergencji. Aktualizacja 2009", przyjęto pierwszy wariant prognozy. W przypadku prognozy dotyczącej okresu po 2012 r. posłużono się "długoterminowymi założeniami przygotowanymi we współpracy z Ministerstwem Finansów". Rząd przewiduje w ostatniej aktualizacji Programu konwergencji, że w przyszłym roku wzrost PKB wyniesie 4,5 proc., zaś w 2012 roku - 4,2 proc. Stopa bezrobocia w tych latach ma utrzymać się na poziomie nieznacznie poniżej 10 proc. W scenariuszu pesymistycznym wzrost w latach 2011-12 miałby wynieść odpowiednio 3,7 proc. oraz 3,5 proc. PKB. ZUS wyliczył, że jeżeli spełni się scenariusz założony w programie konwergencji, FUS-owi w 2011 r. zabraknie ponad 70 mld zł, a w 2012 r. - 68,2 mld. W latach 2013-2015 dziura w kasie FUS wynosiłaby od 67,59 mld do prawie 75 mld zł rocznie. W sumie fundusz potrzebowałby w tych latach ok. 350 mld zł. Zdaniem ministra w kancelarii premiera Michała Boniego, prognozę ZUS, zakładającą, że państwo będzie musiało co roku dokładać do FUS 70 mld zł, trzeba potraktować poważnie. Jego zdaniem przychody ZUS-u będą prawdopodobnie wyższe niż się przewiduje. - ZUS jest zobowiązany do tego i bardzo dobrze, żeby takie projekcje w układzie i horyzoncie pięcioletnim przedstawiać, dlatego, że traktując to jako prognozę ostrzegawczą, pozwala nam zastanawiać się, jakie mogą i jakie muszą być dotacje do budżetu zusowskiego w roku 2011 - powiedział Boni. ZUS w swojej prognozie opracował także bardziej i mniej optymistyczny wariant wydarzeń. W tym pierwszym dodatkowe potrzeby FUS w latach 2011-2015 wahałyby się w przedziale między 57,9 mld zł, a 65,5 mld zł. W sumie wyniosłyby w ciągu pięciu lat ponad 300 mld zł. Jeżeli sprawdziłby się pesymistyczny scenariusz FUS potrzebowałby w tych latach od 78,6 mld zł do 92,9 mld zł rocznie, co w sumie dałoby ponad 400 mld zł deficytu.). Co oznacza, że każdy Polak – od niemowlęcia po emeryta, nawet stojącego już nad grobem - będzie musiał dopłacić do ZUSu 2000 zł. Rocznie. Niezła sumka.

Potem mogli Państwo przeczytać prognozę bardziej długofalową: ( Emerytury – rewolucyjna redukcja. W Polsce o 54 proc. zmniejszy się w przyszłości przeciętna emerytura w relacji do średniej płacy. Będzie to największy spadek wśród wszystkich krajów w Europie.Tak duży spadek wartości emerytur do średniej płacy w gospodarce nastąpi w 2060 roku – wynika z wyliczeń Komisji Europejskiej zamieszczonych w raporcie ISSA. Co to oznacza? Państwo przestaje dopłacać do emerytur najbiedniejszych, tak, jak jest jeszcze dziś i tak, jak było w starym systemie emerytalnym. Ile wypracujesz podczas kariery zawodowej, tyle dostaniesz. Wysokość emerytury uzależniona będzie także od długości życia emeryta. Jeśli nie uzbieramy pieniędzy na emeryturę, będzie nam grozić ubóstwo na starość. – Bardzo ważne jest legalne zatrudnienie i płacenie składek emerytalnych – mówi Zbigniew Derdziuk, prezes ZUS – bez tego nie ma szans na sensowną emeryturę w przyszłości. Takie są konsekwencje reformy emerytalnej wprowadzonej w Polsce w 1999 roku. - Wyliczenia pokazują, że Polska przyjęła reformy, które pozwolą jej zmniejszyć wydatki na emerytury w kolejnych dekadach. Jednak pokazuje również, że średnia wartość emerytury wypłacanej z publicznego systemu bardzo spadnie w stosunku do przeciętnego wynagrodzenia. Prognoza pokazuje, że będzie to najwyższy spadek wśród państw UE - mówi dr Elaine Fultz autorka raportu ISSA (Międzynarodowego Stowarzyszenia Zabezpieczenia Społecznego), które zrzesza narodowe organizacje zabezpieczenia społecznego, takie jak np.: ZUS w Polsce. ISSA zaprezentowała raport opisujący sytuacje i prognozy dotyczące zabezpieczenia społecznego na regionalnym Forum w Warszawie. Forum było transmitowane na żywo w Onet.pl - Z drugiej strony, kraje takie jak Grecja, która płaci najwyższe publiczne emerytury, mają poważne obciążenie finansowe i ukryte długi budżetowe. Może to prowadzić do niestabilności finansowej. - Najlepszym rozwiązaniem, moim zdaniem, jest zapewnienie stałej minimalnej emerytury w ramach publicznego systemu, który obejmuje wszystkich, powiedzmy na poziomie około 40 procent dotychczasowych zarobków. Pozostałą część emerytury powinna być wypłacana z prywatnej części systemu emerytalnego, w zależności od preferencji i możliwości finansowych danej osoby - dodaje dr Fultz. W wielu krajach podejmuje się reformy emerytalne, po to aby powiązać przyszłe świadczenia emerytalne ze składkami płaconymi przez pracownika przez całe życie zawodowe. Reformy wymuszane są przez demografię; coraz mniej pracujących, przy coraz większej liczbie emerytów sprawia, że systemom emerytalnym może grozić bankructwo. Zwolennicy reform emerytalnych bazujących na tzw. kontach emerytalnych, na których wyliczane są środki na nasze przyszłe emerytury, utrzymują, że zwiększają ona tzw. sprawiedliwość aktuarialną. Ile wypracujesz, tyle będziesz mieć. Tworzą także zachęty finansowe, aby jak najdłużej pracować. Wtedy uzbierany kapitał emerytalny jest większy, a tym samym większa jest emerytura, bo dłużej gromadziliśmy na nią składki i dłużej je inwestowaliśmy. Emerytura wzrasta także dlatego, że przy opóźnieniu momentu przejścia na emeryturę, skraca się też oczekiwany czas pobierania tego świadczenia. W tabeli pokazany jest stosunek publicznych świadczeń emerytalnych do płac w 2007 roku w porównaniu z prognozami KE na 2060 rok dla krajów, w których oczekuje się największych i najmniejszych zmian. Eksperci emerytalni i ISSA przewidują, że w Estonii, na Łotwie, w Polsce i Szwecji nastąpi największe obniżenie wysokości emerytur publicznych. Emerytury wzrosną natomiast w relacji do średniej pensji w takich krajach, jak Rumunia, Irlandia, Grecja, Wielka Brytania i Cypr.

Stosunek publicznych świadczeń emerytalnych do płac*

Kraj 2007 2060

Zmiana

procentowa

Rumunia 29 37 +26
Irlandia 27 32 +16
Grecja 73 80 +10
Wielka Brytania 35 37 +7
Cypr 54 57 +5
Belgia 45 43 –4
Dania 39 38 –4
Luksemburg 46 44 –4
Finlandia 49 47 –5
Malta 42 40 –6
Norwegia 51 47 –8
Bułgaria 44 36 –20
Francja 63 48 –25
Słowacja 45 33 –27
Portugalia 46 33 –29
Austria 55 39 –30
Szwecja 49 30 –39
Estonia 26 16 –40
Łotwa 24 13 –47
Polska 56 26 –54

Skąd tak drastyczny spadek emerytur publicznych  w Polsce? – Obliczenia pokazują wypłaty z publicznego systemu, nie uwzględniają faktu, że takie kraje, jak m.in. Polska wprowadziła kapitałowe fundusze emerytalne – OFE, które otrzymują obecnie 7,3 proc. naszego wynagrodzenia brutto. Te pieniądze nie zostają już w publicznym systemie, w ZUS-ie (I filar), ale idą do prywatnych funduszy emerytalnych (II filar) i nasze przyszłe emerytury będą płynąć także z tego drugiego źródła. Poza tym obliczenia Komisji Europejskiej, na które powołuje się ISSA, zakładają znaczący wzrost płac w Polsce. Jeśli wzrosną płace, ich relacja do emerytur spadnie – tłumaczy dr Dariusz Stańko ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. Polska toczy spór z Komisją Europejską na temat klasyfikacji składek gromadzonych w OFE. Eurostat, czyli europejski urząd statystyczny nie uznaje bowiem ich jako części publicznego systemu. Polska stoi na stanowisku, że II filar (OFE) tworzy wraz z I (ZUS) publiczną cześć systemu emerytalnego. Różnica w podejściu sprawia, że Eurostat liczy deficyt budżetowy na niekorzyść Polski - środki OFE nie traktowane są w statystyce europejskiej jako aktywa publicznego systemu emerytalnego. Katarzyna Gontarczyk). Wartość emerytury w stosunku do średniej płacy zmniejszy się o 54%. Nikt tylko nie dodaje, że realna wartość średniej płacy też spadnie. Cóż: ja o tym piszę od 40 lat – więc to mnie nie zaskakuje. Ma to nastąpić za pół wieku. Śmieszy mnie to, bo jest oczywiste, że jest to prognoza dokładnie taka sama, jak te, że Paryż w 1920 padnie z powodu braku owsa dla koni. W roku 2060 żadnych emerytur po prostu nie będzie – i tyle. Ale takie prognozy mają dobrą stronę: Czerwona Hołota zaczyna się bać. Bać, że zostanie rozszarpana na strzępy. Fizycznie. Wracając do tych 70 mld: jest przezabawne, w jaki sposób jest to prezentowane. „Ubezpieczyciel tworzy swoje prognozy na podstawie założeń makroekonomicznych ogłaszanych przez Ministra Finansów. - Dane wykorzystane do prognozy są zgodne z programem konwergencji i skoordynowane z rządowymi danymi dotyczącymi gospodarki (…) W przypadku prognozy dotyczącej okresu po 2012 r. posłużono się długoterminowymi założeniami przygotowanymi we współpracy z Ministerstwem Finansów". Jednak na tym ZUS nie poprzestał. Sporządził również inne prognozy – optymistyczną i pesymistyczną. Ja też to potrafię. Potrafiłbym również w wieku 15 lat. Bez żadnych danych. Proszę: optymistyczna: 60 mld dopłaty Jeszcze bardziej optymistyczna: 50 mld. Pesymistyczna: 80 mld. Jeszcze bardziej pesymistyczna? 90 mld. Jeszcze bardziej? Oczywiście gdybym brał za to pieniądze, to wyliczyłbym (z dobrze pomalowanego sufitu) dokładniej: 91 mld 238 mln... To brzmi poważnie – i naukowo. W rzeczywistości wartość tych prognoz jest ZEROWA. Oczywiście jeśli możliwy jest deficyt 90 mld i 50 mld – to możliwy jest każdy pośredni – a także wartości spoza tego przedziału. Po co robi się takie prognozy? Żeby w ZUSie kilkunastu dodatkowych darmozjadów mogło sobie skromnie żyć na koszt nieszczęsnych emerytów! A w ogóle to przypominam, że w 1320 roku Edward II Plantagenet wydał (nie odwołany formalnie do tej pory!) edykt grożący śmiercią wróżbitom, przepowiadaczom pogody i innym takim. JKM

Wersja Leszkiewicza Na początek, w nawiązaniu do poprzedniego wpisu, Adam Leszkiewicz przypomniał sobie w czwartek przed komisją, że podczas spotkania z Marcinem Rosołem 25 sierpnia 2009 była mowa także o terenach dla COS-u w Zakopanem. W listopadzie w prokuraturze o COS-ie nie mówił. Rosół zeznał przed komisją, że sprawa COS-u była prawdopodobnym powodem spotkania z wiceministrem skarbu, a sprawa wycofania Magdaleny Sobiesiak z konkursu pojawiła się przy okazji. Jedna rozbieżność mniej. Ale są trzy inne.

NIE DZWONIŁ I NIE PROSIŁ Marcin Rosół kilkakrotnie powtarzał przed komisją, że to minister Leszkiewicz zadzwonił do niego i powiedział, że będą zmiany w zarządzie Totalizatora Sportowego i żeby – jeśli zna kogoś, kto ma kwalifikacje, tego kogoś zachęcił do konkursu. Mówił nawet, że Leszkiewicz zadzwonił i poprosił o osobę z kwalifikacjami: (…) minister Leszkiewicz zadzwonił do mnie, powtórzę, zadzwonił do mnie i poprosił o osobę, która ma odpowiednie kwalifikacje. Dopytywany o termin takiej rozmowy mówił: kwiecień albo maj. A to o tyle ważne, że już 9 maja mówił Ryszardowi Sobiesiakowi o tym, że ma pomysł (na pracę dla jego córki), a przed komisją przyznał, że już wtedy chodziło mu o Totalizator Sportowy. Tymczasem Adam Leszkiewicz takiej rozmowy sobie nie przypomina. Jak mówi, spotkał się z Marcinem Rosołem dwa razy: 29 maja oraz 18 czerwca. I podczas tych spotkań mógł powiedzieć Rosołowi, że szykują się zmiany i że jeśli jest ktoś, kogo zna i kto ma dobre kwalifikacje, to zachęca, żeby go zachęcić, by w konkursie wystartował: Oba te spotkania były poświęcone dwóm tematom. Po pierwsze prosiliśmy ministra sportu o desygnowanie przedstawiciela resortu do rady nadzorczej Totalizatora Sportowego. Drugi temat związany był z problemem dotyczącym zamiany gruntów czy działek w Zakopanem, pomiędzy naszą spółką Tatry Polskie a Centralnym Ośrodkiem Sportu. Przyznał, że w czasie obu spotkań w sposób bardzo ogólny rozmawiali o sytuacji w TS i o tym, że być może jednym z możliwych rozwiązań w przypadku tej spółki będą również zmiany w zarządzie tej spółki. Leszkiewicz podkreślił, że zanim konkurs został uruchomiony nigdy nie rozmawiał z Marcinem Rosołem o tym, kiedy ten konkurs dokładnie będzie się odbywał i jakie będą warunki jego organizacji. Pytanie, czy Marcin Rosół przed 9 maja mógł mieć wiedzę o możliwych zmianach w Totalizatorze Sportowym od kogoś innego? 6 maja Adam Leszkiewicz przejął obowiązki Michała Chyczewskiego i objął w ministerstwie skarbu nadzór nad Totalizatorem Sportowym. Jak zeznał, jeszcze tego samego dnia poinformował Marcina Rosoła jako szefa gabinetu politycznego ministra sportu (telefonicznie), że teraz to on będzie nadzorował tę spółkę. Wydaje mi się, a słuchałam uważnie, że Leszkiewicz nie został zapytany wprost, czy 6 maja mógł już coś powiedzieć Rosołowi. Dowiemy się ze stenogramu. Powiedział jednak na pewno, że jego zdaniem, o sytuacji w TS i ewentualnych zmianach w zarządzie rozmawiali podczas dwóch wspomnianych spotkań, a nie podczas rozmowy telefonicznej. Sam Marcin Rosół zeznał, że o sytuacji w TS dowiedział się od Leszkiewicza. I że nikt inny z ministerstwa skarbu go o tym nie informował: Tę informację otrzymałem tylko i wyłącznie od ministra Leszkiewicza. Nikt inny mnie nie informował z Ministerstwa Skarbu Państwa. To pan Leszkiewicz mnie poinformował, nie wiem, czy w rozmowie w jego gabinecie, czy w rozmowie telefonicznej, ale od niego dostałem tą informację. Pytanie brzmi więc, czy ktoś spoza resortu mógł Rosołowi powiedzieć o sytuacji w Totalizatorze i planowanych zmianach? Z zeznań Leszkiewicza wynika, że przed 9 maja od niego się tego nie dowiedział. I że telefonu pod tytułem: jest taka sprawa i jest taka szansa z jego strony nie było.

NIE MÓWIŁ, ŻE MAGDALENA SOBIESIAK MA ŚWIETNE KWALIFIKACJE Marcin Rosół zeznał: Podczas jednej z rozmów z ministrem Leszkiewiczem bardzo pozytywnie wyraził się o kwalifikacjach pani Sobiesiak i uznał, że powinna startować w konkursie. I jeszcze: Minister Leszkiewicz w ustnej rozmowie powiedział mi: ma świetne kwalifikacje, niech kandyduje. I jeszcze: Po wysłaniu maila do pana Leszkiewicza rozmawiałem z panem Leszkiewiczem i zapytałem się go, czy ta osoba ma odpowiednie kwalifikacje (…), a pan Leszkiewicz powiedział: Tak, ma świetne kwalifikacje, niech kandyduje. Dobra. Cześć. Cześć. Leszkiewicz zeznał, że jedyną jego wypowiedzią na temat kwalifikacji i CV Magdaleny Sobiesiak była rozmowa telefoniczna, prawdopodobnie 23 lipca. Jak mówił, Marcin Rosół zadzwonił do niego po tym, jak tego dnia w prasie ukazało się ogłoszenie o konkursie na członka zarządu Totalizatora Sportowego. Leszkiewicz miał mu powiedzieć tylko tyle, że córka Ryszarda Sobiesiaka spełnia wymogi stawiane kandydatowi na członka zarządu TS. Jakaś ocena kwalifikacji to jest, ale czy taka, o jakiej mówił Marcin Rosół? Jeśli prawdę mówi Adam Leszkiewicz, to oznacza, że Rosół obraz tej rozmowy co najmniej podkoloryzował.

ROSÓŁ NIE WYJAŚNIAŁ „REKOMENDACJI” Rosół tłumaczył przed komisją, że nie było żadnej rekomendacji. Że w mailu z 26 czerwca 2009 słowo zostało użyte bez sensu. Bo intencja maila była zupełnie inna: Intencją maila do pana ministra Leszkiewicza było zapytanie, czy to jest ta osoba, czy osoba ma odpowiednie kwalifikacje, żeby ubiegać się o stanowisko w Totalizatorze Sportowym, ponieważ wcześniej rozmawialiśmy o tym, że będą dokonywane zmiany... Adam Leszkiewicz zeznał, że maila od Marcina Rosoła przyjął z pewnym zdziwieniem. Bo nigdy o Magdalenie Sobiesiak z nim nie rozmawiał. Nigdy też – jak zeznał – nie było mowy o takiej formie zgłaszania kandydata do konkursu: Ani ten adresat ani czas ani forma. Ani słowo: rekomendacja. Poseł Arłukowicz pytał, jak wiceminister skarbu odebrał tego maila. Usłyszał, że Leszkiewicz potraktował go jako nieporozumienie, niezrozumienie procedur: Z punktu wiedzenia proceduralnego, to było zupełnie bez sensu. Jest rozporządzenie, które w pięciu punktach mówi, jakie kwalifikacje musi mieć kandydat. O żadnej rekomendacji mowy tam nie ma. A ministerstwu skarbu nic do tego. Konkurs organizuje rada nadzorcza Totalizatora Sportowego. Rozumiem, zresztą nie tylko ja, że Marcin Rosół szukał dla tej kandydatury nie tylko oceny kwalifikacji, ale i wsparcia. Rosół zeznał, że sens słowa rekomendacja Leszkiewiczowi wytłumaczył: (…) jeżeli wysłałem takiego maila z taką treścią, to jest założenie, to, mogło być, podczas rozmowy z panem Leszkiewiczem mogłem wyjaśnić, że to nie jest rekomendacja w sensie, tak jak rekomendacja pani dyrektor Rolnik, tylko raczej wysyłam maila z osobą, którą, zapytuję się, czy ta osoba ma odpowiednie kwalifikacje. I minister Leszkiewicz tego nie potraktował jako rekomendacji ani ja tego nie traktowałem jako rekomendacji, ja po prostu wysłałem maila. Jak potraktował to już wiemy. Jako nieporozumienie wynikające z niezrozumienia procedur. Minister Leszkiewicz zeznał, że podczas rozmowy telefonicznej 23 lipca miało miejsce wyjaśnianie słowa rekomendacja. To wyjaśnienie miało polegać na tym, że Leszkiewicz powiedział Rosołowi: tak, uruchomiliśmy konkurs, ale rekomendacje tutaj nie mają żadnego znaczenia. To znaczy, że Rosół niczego nie wyjaśniał. Jedynie pytał, czy Magdalena Sobiesiak się nadaje. Tak rozumiem zeznania Leszkiewicza. A to oznacza, że Leszkiewicz powiedział mu, że rekomendacja na nic się tu zda, więc nie ma co próbować. Rosół zeznał, że sam ministrowi to wytłumaczył. Leszkiewicz zeznał także, że o mailu od Rosoła powiedział ministrowi Gradowi. Minister zareagował bardzo krótko i bardzo prosto. Miał powiedzieć, że jeśli będzie ogłoszony konkurs, to każdy może w nim wystartować. Kilka dni później asystentka ministra Leszkiewicza odpowiedziała Rosołowi (skan tego maila w poprzednim wpisie). I na tym – jak twierdzi Leszkiewicz – jego aktywność w tej sprawie się zakończyła: To CV zostało w mojej skrzynce, nigdzie nie zostało przekazane, nie podjąłem żadnych działań.
SPOTKANIE 25 SIERPNIA I jeszcze słów kilka o spotkaniu z ministrem Leszkiewiczem 25 sierpnia 2009 roku. Zdaniem Rosoła, miało dotyczyć czegoś zupełnie innego. Temat Magdaleny Sobiesiak mógł się pojawić przy okazji. A telefony od 20 sierpnia (czyli dzień po spotkaniu ministra Drzewieckiego z Premierem) nie były – jak mówił wcześniej Mariusz Kamiński - histeryczne: (…) podjęcie dwóch prób połączeń na telefon komórkowy, które nie zostały odebrane, a następnie poproszenie sekretarki ministra Leszkiewicza o umówienie naszego spotkania po jego powrocie z urlopu nie jest ani nerwowym, ani histerycznym zachowaniem, tym bardziej że łączyły nas relacje zawodowe i wówczas dość blisko współpracowaliśmy w sprawie przejęcia terenów od spółki Skarbu Państwa w trwały zarząd dla zakopiańskiego COSu, i w tej sprawie najprawdopodobniej chciałem się spotkać. I jeszcze: Jeżeli państwo prześledzicie dokumenty w Ministerstwie Skarbu Państwa, w delegaturze Ministerstwa Skarbu Państwa w Krakowie, w spółce Polskie Tatry SA, w Centralnym Ośrodku Sportu w Warszawie, w Centralnym Ośrodku Sportu w Zakopanem, to znajdziecie państwo odpowiedź, dlaczego akurat w tym terminie chciałem się spotkać, wcale nie pilnie, wcale nie nerwowo, wcale nie histerycznie, z ministrem Leszkiewiczem. I prawdopodobnie, prawdopodobnie podczas tego spotkania mogłem powiedzieć ministrowi Leszkiewiczowi: A wiesz, ta dziewczyna, o której ci mówiłem, a ty powiedziałeś, że ma świetne CV, prawdopodobnie nie będzie ubiegała się w konkursie. A on powiedział: Aha. No, taka była rozmowa. Prawdopodobnie przyjechałem do niego w sprawie tych terenów, co jest do zweryfikowania i w delegaturze Ministerstwa Skarbu Państwa w Krakowie, i w spółce Polskie Tatry SA z siedzibą prawdopodobnie w Krakowie bądź w Zakopanem, nie jestem w stanie teraz określić, jaka jest siedziba, i w Centralnym Ośrodku Sportu z siedzibą w Warszawie, i w Centralnym Ośrodku Sportu Oddział w Zakopanem. Adam Leszkiewicz zeznał, że 25 sierpnia 2009 roku Marcin Rosół poinformował go, że Magdalena Sobiesiak wycofuje się z konkursu w Totalizatorze Sportowym: Ta pani, to CV, ta sprawa jest nieaktualna, ona się wycofuje, nie potrafię zacytować zdania. Odpowiedzialnie – pod przysięgą – trudno mi jednoznacznie opisać przebieg tej rozmowy. Magdalena Sobiesiak miała być jednym z dwóch tematów rozmowy. Tym drugim miała być – jak zeznał wcześniej Rosół - zamiana działek w Zakopanem pomiędzy spółką Tatry Polskie a Centralnym Ośrodkiem Sportu. Spotkanie miało się odbyć około południa i trwać nie dłużej niż 10 minut. Leszkiewicz zeznał, że potraktował je trochę jako zawracanie głowy. Dlatego nie wspomina go życzliwie. Żadna ze spraw nie była już w jego kompetencjach, dlatego był zaskoczony, że Rosół z tym do niego w ogóle przychodzi. Informacje przyjął do wiadomości. Po spotkaniu nie podjął żadnych działań, a dzień później dowiedział się, że konkurs został rozstrzygnięty. Nowy członek zarządu TS został wybrany. W temacie telefonów, które to spotkanie poprzedziły. Leszkiewicz wyjaśnił, że dzień przed spotkaniem, czyli 24 sierpnia, Rosół kilkakrotnie próbował się z nim skontaktować. Dzwonił na komórkę. Dzwonił też do sekretariatu. Sam Leszkiewicz był na urlopie, ale – jak zeznał - raz dziennie kontaktował się z pracownikami sekretariatu. Zastanowiły go telefony Rosoła. Zapytał. Usłyszał, że dzwonił też do sekretariatu. Dlatego poprosił o umówienie spotkania na wtorek, czyli zaraz po jego powrocie z urlopu. Nie wiedział, jaki będzie temat spotkania. Nie umiał powiedzieć przed komisją, który z tematów był pierwszy, a który drugi. Nie wie więc, który był powodem prośby Rosoła o spotkanie. Leszkiewicz nie przypomina sobie, żeby Rosół dzwonił do niego już 20 sierpnia. Jak zeznał, nie znalazł śladu takiego telefonu w sekretariacie. Czy dzwonił na komórkę – nie pamięta. Pamięta na pewno kilka telefonów 24 sierpnia. Reasumując, Rosół zeznał trochę tak: to nie ja, to on. A on zeznał: nie tak szybko. To nie ja, tylko Rosół. Przełomu zeznania ministra Leszkiewicza nie przyniosły, ale rzuciły nowe światło na to, co przed komisją mówił Marcin Rosół. I Marcin Rosół nie wygląda w tym świetle dobrze. Jeśli oczywiście to minister Leszkiewicz mówi prawdę. Grysiak

10 marca 2010 Łączenie podstępów... Pan Janusz Wojciechowski, europarlamentarzysta  z listy Prawa i Sprawiedliwości, w obronie pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego  zaatakowanego przez ministra Sikorskiego z Platformy Obywatelskiej w sprawie dotyczącej jego wzrostu, a wcześniej związanego z Prawem i Sprawiedliwością( wtedy wzrost pana prezydenta mu nie przeszkadzał)- powiedział:” Niski wzrost nie przeszkadza być wielkim w sporcie, to tym bardziej nie przeszkadza on być wielkim w polityce. Gdzie liczy się siła rozumu, a nie mięśni”. Rozumiem, że pan Janusz Wojciechowski, kiedyś członek Polskiego Stronnictwa Ludowego, po konflikcie z panem Waldemarem Pawlakiem, uważa pana  Lecha Kaczyńskiego za człowieka „ wielkiego”, tak jak kiedyś- jeszcze przed konfliktem- uważał pana Waldemara Pawlaka.. W koszykówce – oczywiście- niski wzrost również nie przeszkadza, żeby być wielkim…Pan Aleksander Kwaśniewski również  nie jest za wysoki , i  był z pewnością wielki, kiedy było się we wspólnocie czerwono- zielonej. Gdyby  oczywiście  pana Wojciechowskiego wcześniej  na ten temat zapytano. Pan  Radosław Sikorski, mimo swojego wysokiego wzrostu, został wczoraj zaatakowany przez wysokonakładową prasę za grzechy sprzed lat, gdy bywał na balangach studenckich w Oxfordzie z niskich pobudek,., podczas robienia licencjatu. Wygląda na to, że w miarę postępów demokratycznego socjalizmu, walka kolesiowa się zaostrza.. Na tym polu mogą sobie pofolgować.. Jeśli chodzi o grzech, to do tego miana awansowało wyrzucanie śmieci do lasu.(???) Propaganda narzuca nam, że istnieje coś takiego jak „grzech ekologiczny”, w którym to temacie nie wypowiedział się jeszcze Episkopat, który już dawno powinien zaprotestować wobec takiego ewidentnego nadużycia.. To tak jakby Kolumb zobaczył u nagich Indian wisiorki ze szczerego złota.. Czy gdzieś ”ekolog” Chrystus wypowiadał się  na temat wyrzucania  śmieci do lasu ekologicznego?  To tak jak wizerunkiem   Chrystusa… z karabinem.. Poniewieranie religią chrześcijańską- lewica ekologiczna ma we krwi.. Natomiast nie ma we krwi zdejmowania majtek  na scenie Teatru Dramatycznego, pani Joanna Szczepkowska, która wypięła  nagą d….ę, podczas spektaklu „Alicja”. Wypinanie gołej d….y, zaczyna mieć w „ niepodległej Polsce”  powolną tradycję. Zapoczątkował ją pan Krzysztof Skiba podczas swojego koncertu galowego, na którym nagle zdjął spodnie i pokazał gołą pupe, panu premierowi Buzkowi, który siedział w pierwszym rzędzie, ale  ten niczego nie widział(??). Tak przynajmniej opowiadał po incydencie  dociekliwym dziennikarzom. Panu premierowi nie wypada nie wierzyć, tym bardziej, że poseł Karwowski, z KPN-u, rozpowiadał na wszystkie strony demokratycznego państwa, jakim jest bez wątpienia III Rzeczpospolita, że pan profesor Jerzy Buzek pisywał raporty za tamtej komuny, ale nie podpisywał się swoim nazwiskiem, lecz pseudonimem, a to TW „Karol”, a to TW „ Docent”. Pan Jerzy  Urban też się podpisywał pseudonimem za tamtej komuny.. Teraz, pan profesor Jerzy Buzek jest przewodniczącym Parlamentu Europejskiego i  żadnymi pseudonimami nie  musi się popisywać, pardon- posługiwać… Zresztą  nasze dzieci zobaczą za kilkadziesiąt lat, jeśli oczywiście dożyją prawdziwie wolnej Polski, kto dla kogo pracuje i dlaczego.. Przynajmniej wolnej od służb specjalnych, których mamy więcej niż za tamtej komuny. Panu Krzysztofowi Skibie bez pseudonimów, chodziło o cztery wiekopomne reformy pana  profesora Jerzego Buzka, w którego rządzie pomagał  je robić pan Lech Kaczyński , obecny prezydent, wtedy minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednym. Wydał wtedy  wytyczne dla prokuratorów, żeby w większości spraw  występowali do sądów o zastosowanie tymczasowego aresztowania dla podejrzanych(???). Było wiele hałasu o to, bo wielu niewinnych ludzi pudłowało wtedy  w „ areszcie wydobywczym”. Zanim przesławny pan minister Ziobro nie zaczął walczyć z przestępczością  i uknuł to pojęcie, to znaczy ściślej mówiąc z rowerzystami na wsiach, których jazda na rowerze po wypitym piwie , ale nie bez trzymanki, skończyła   się dla dziesięciu tysięcy z nich  rocznym pobytem w więzieniu.(!!!)- na nasz rachunek. Oraz konfiskatą roweru.. Prawdziwi przestępcy do dziś  śmieją  się w kułak.. Podobnie było   z odbieraniem samochodów „ pijanym” kierowcom. Bo odbierania noży pijanym mordercom – nie ma do dziś! Pan profesor Buzek narobił reform, tak jak się robi kupę bez biegunki; rozbudował biurokrację w czterech segmentach naszego życia,  która  kosztowała nas w 1999 roku blisko 27 mld złotych(!!!). Powstały wtedy  niepotrzebne powiaty, niepotrzebne kasy chorych, niepotrzebne gimnazja i niepotrzebne NFI.. Kupa gó…a! Pan Lech Kaczyński wtedy nie protestował, tak jak nie protestuje do dziś – przeciw wiekopomnym reformom. Pan Buzek przeszedł z Akcji Wyborczej Solidarność do Platformy Obywatelskiej  i cześć! Umył ręce jak Piłat! Tylko Skibie wyrwał się  goły protest.. Na szczęście premier Buzek tego nie widział! I dobrze, bo mógłby się zarumienić... Nie wiem przeciw czemu zaprotestowała pani Szczepkowska pracująca w państwowym Teatrze Dramatycznym, gdzie od dwóch lat eksperymentów nie można wydobyć się z  poniesionych kosztów.?. Kosztów poniesionych przez nas- podatników.. Bo na przykład  w tym samym gmachu, na  szóstym piętrze Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina, zorganizował prywatny teatr pan Żebrowski  zatrudniając pana Wojewódzkiego, i bilety ma wyprzedane do maja.(!!!) Będą lansować Woody  Allena, ale kto chce pójdzie- kto nie chce nie pójdzie… Ale podatnicy płacić nie będą. Chcę oczywiście zaznaczyć, że  sympatykiem pana Wojewódzkiego, bardziej Powiatowego -dewastatora naszego życia- nie jestem. Ale też ma prawo grać w czym chce i kogo chce. Podobnie jest ze Studiem Buffo, w którym mam przyjemność mieć swój  wygrawerowany  emblemat  na krześle , z moim nazwiskiem i nazwą bloga i będąc jego tzw. sponsorem.. Tego prywatnego teatru sympatykiem jestem. Pani Natasza Urbańska ładnie tańczy i śpiewa, pan Janusz  Józefowicz organizuje rzecz artystycznie, a pan Stokłosa muzycznie.. I ciągle pełna  sala! Polecam ostatnią produkcję Studia Buffo:  „Tyle miłości”. Obejrzałem z prawdziwą przyjemnością. Na dziesiątego kwietnia  dostałem bilety na „ Metro..”. I o krzesło nie musiałem się bić, tak jak pan Kaczyński z panem Tuskiem na  Szczycie w Brukseli. Panu Tuskowi jest bliżej do pani kanclerz Merkel, która poparła go nawet w ostatnich wyborach prezydenckich, które przegrał, a panu Kaczyńskiemu bliżej do pana  amerykańskiego prezydenta Obamy… To znaczy bliżej do polityki amerykańskiej, która- moim zdaniem z polską  polityką nie jest zbieżna.. Obaj mają dwie różne polityki. Obie nie są polskie.. I dlatego , w sprawach ważnych muszą być  obaj jednocześnie..  Teraz szykują się do wizyty  w  Katyniu.. Będą poruszane ważne sprawy, obaj muszą być.. I się wzajemnie kontrować i obserwować. Nawet prezydent Miedwiediew i premier Putin nie jeżdżą  razem. Na jedną imprezę polityczną. Mimo, że media pokazują co jakiś czas , że obok Kremla spacerują razem...  Razem to  realizują spójną politykę Rosji.. Jako wielkiego światowego mocarstwa! Pani Joanna Szczepkowska, gdy czwartego czerwca  1989 roku ogłaszała, ze „komunizm się w Polsce skończył”, nie wiedziała zapewne, że będzie przepoczwarzony trwał i się rozwijał. W dobrej , czy złej wierze pomagała panu Adamowi Michnikowi zdobyć mandat w Sejmie... Pisuje zresztą w jego gazecie, w „ Wysokich Obcasach”, obok wielu innych lewicowych feministek.  Tak jak Kuba Wojewódzki, w „ Metrze”, gazecie rozdawanej na ulicach, a będącej częścią Angory, która niedawno sfinansowała najnowszą płytę Kayhi. Czekam, czy ogłosi kiedyś , że „ postkomunizm i Okrągły Stół się w Polsce skończył”. Ale się chyba nie doczekam. Rzecz cała się umacnia… Mogłaby przy tej okazji pokazać goły tyłek.. Byłoby wiele wrażeń! Jak rozgrywka, pardon rozrywka- to rozrywka! WJR

Impotencja potentatów 2 marca u pana prezydenta zebrała się Narodowa Rada Rozwoju, a na jej posiedzenie pan prezydent zaprosił również ministra finansów Jacka Rostowskiego. W skład Narodowej Rady Rozwoju wchodzi 48 profesorów, uczonych doktorów, światłych prezydentów, energicznych wójtów, słowem – elita naszego społeczeństwa. Poza tym w Kancelarii Prezydenta pracuje dziewięciu czy nawet 10 dygnitarzy w randze ministrów stanu, nie licząc około 300 dygnitarzy drobniejszego płazu, a także rzeszy doradców. Jednak na posiedzeniu pan prezydent, najwyraźniej zaniepokojony stanem finansów publicznych, oczekiwał nie tyle nawet wyjaśnień, co „konkretnych projektów ustaw” od ministra Rostowskiego, jako przedstawiciela rządu, który „jest odpowiedzialny za finanse publiczne”. Minister Rostowski, swoim zwyczajem, żadnych konkretnych projektów ustaw nie zaprezentował. Nietrudno zgadnąć dlaczego. Jak wiadomo, rząd premiera Tuska ma program działania, ale problem w tym, że nie zawsze wie – jaki. Prawdziwym programem rządu premiera Tuska jest bowiem odwdzięczanie się razwiedce za powierzenie zewnętrznych znamion władzy, to znaczy – tych wszystkich gabinetów, limuzyn, sekretarek, apanaży – za co płaci Rzeczpospolita. Ale to nie premier Tusk decyduje, w jaki sposób ma się razwiedce odwdzięczać. On, podobnie jak i jego ministrowie, jest o tym informowany na bieżąco, a niekiedy nawet – w ostatniej chwili, toteż wprawdzie ma program, ale – bez konkretów. Zatem i pan minister Rostowski żadnych konkretnych projektów przedstawić panu prezydentowi nie mógł. Nie mogąc jednak również przedstawić prawdziwej przyczyny, w wypowiedzi dla mediów dał do zrozumienia, że by przedstawił, ale dopiero wtedy, gdyby pan prezydent obiecał mu, że ich nie zawetuje. Na co pan prezydent, nie bez słuszności oświadczył, że nie widząc konkretnych projektów, takiej obietnicy złożyć nie może. Poza tymi wystąpieniami posiedzenie Narodowej Rady Rozwoju odbywało się za zamkniętymi drzwiami. Pewnie słusznie, żeby nie gorszyć opinii publicznej, która w przeciwnym razie mogłaby nabrać jeszcze większej pogardy dla naszych państwowych dygnitarzy, bo rezultaty świadczą wyłącznie o biciu piany, a konkretnie – o próbie stworzenia przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego wrażenia zatroskania sprawami państwa, na którego czele stoi. Nietrudno się domyślić, że takie wrażenie obliczone jest na użytek kampanii prezydenckiej, chociaż pan prezydent próbował temu zaprzeczać oświadczając, że nie wie czy będzie kandydował, ponieważ nie ma „poważnego zaplecza”. Warto zwrócić uwagę na pierwszą chyba w całej kadencji Lecha Kaczyńskiego tak surową, chociaż skądinąd całkowicie uzasadnioną krytykę Prawa i Sprawiedliwości – bo to ono przecież jest politycznym zapleczem pana prezydenta. Ale mniejsza już o polityczne projekty pana prezydenta, czy problemy z „poważnym zapleczem” – bo to jest prywatna sprawa braci Kaczyńskich – podczas gdy sytuacja finansów publicznych dotyczy nas wszystkich. To my bowiem będziemy ponosić ekonomiczne konsekwencje tego, jak się wielcy państwo bawią. Tymczasem dług publiczny Polski sięgnął 700 miliardów złotych i powiększa się z szybkością co najmniej 1500 złotych na sekundę, czyli 130 milionów złotych na dobę. Koszty obsługi tego długu w przyszłym roku mogą wzrosnąć nawet do 35 miliardów zł. rocznie, czyli 900 zł na mieszkańca. Oznacza to, że statystyczna 5-osobowa rodzina będzie musiała tylko z tego tytułu oddać lichwiarskiej międzynarodówce prawie 5 tysięcy złotych. Tyle nas kosztuje stwarzanie przez naszych dygnitarzy wrażenia, że wszystko jest gites-tenteges. No dobrze – ale co na to pan prezydent i powołana przezeń Narodowa Rada Rozwoju? Okazuje się, że wszyscy czekają na to, co im przedstawi rząd premiera Tuska, a z kolei rząd – na to, czego zażąda od niego razwiedka. A razwiedka na przykład już zażądała – i dostała – pozory legalności dla monopolu w branży hazardowej, nie mówiąc już o innych fantach, jakie sobie bierze w ramach zawłaszczania państwa. Okazuje się, że bez pozwolenia razwiedki nikt nie ośmiela się kiwnąć palcem, a te wszystkie rady, te wszystkie kancelarie z biurwami płci obojga poprzebieranymi za ministrów stanu, to tylko taka kosztowna atrapa, mająca onieśmielać maluczkich i rozwiązywać socjalne problemy cwaniakom. Bo przecież pan prezydent ma inicjatywę ustawodawczą, więc gdyby naprawdę leżało mu na sercu dobro państwa i interes obywateli, to przecież nie czekałby, co zrobi rząd premiera Tuska, o którym przecież nie ma chyba najlepszej opinii, tylko skierował do Sejmu stosowny pakiet naprawczy, przygotowany z udziałem doradców, czy choćby – Narodowej Rady Rozwoju, w której zasiada sam cymes naszego społeczeństwa. Tymczasem wśród 45 inicjatyw ustawodawczych, jakie podczas swojej kadencji złożył pan prezydent Lech Kaczyński, poza pakietem związanym z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych, dominują drobne nowelizacje, do których nie potrzeba wcale aż tak potężnego zaplecza doradczego, bo wystarczyłby nawet „Rycho”. Dlaczego zatem pan prezydent czeka na projekty rządowe, chociaż konstytucyjnie wcale przecież nie musi i mógłby sprawy państwa śmiało przejąć w swoje ręce? Posłowie też czekają na projekty rządowe, ale posłowie, to co innego – jacy są – każdy widzi, podczas gdy prezydent mógłby jednak bardziej się wysilić. Chyba – że nie może? SM

Co to jest: 10 miliardów? Jak juz wiele razy pisałem, liczby odgrywają w naszym życiu rolę znacznie mniejszą, niż zwykli sądzić matematycy i ekonomiści. Obok widzicie Państwo okładkę "ANGORY" z wiadomością, że lada moment stopnieje 10 miliardów ton śniegu - i nastąpi jakaś Apokalipsa... a gdyby redakcja napisała nie "10 miliardów" lecz "100 miliardów" albo i "2 biliony ton". Czy to by coś zmieniło? Absolutnie nic! Czytelnik tę wiadomość odbiera: "Na Polskę spadło cholernie dużo śniegu!" I to wszystko. Ponieważ nikt tego śniegu nie będzie wywoził wywrotkami, nikomu nie jest potrzebne wyjaśnienie, co to znaczy "10 miliardów ton". Człowiek pyta: "Tato - czy to najwiekszy opad śniegu?" "Nie, Synu - wiele razy były o wiele większe" I człowiek śpi spokojnie. Skoro tamte były - i spłynęły, to te też jakoś spłyną. Nie ma czym się zajmować. A "10 miliardów" to po prostu wyrażenie abstrakcyjne. Tubylcy na Marianach umieli liczyć do 5.ciu; wszystko powyżej było "mano-mano". Mysle, że wszystko powyżej 5000 ton sniegu to mano-mano.

To samo dotyczy GLOBCIa. Wszystkie te wyliczenia, że Ziemia ogrzeje się o np. 2,7oC można śmiało wyrzucić do kosza. Pytanie brzmi: "Czy na Ziemi przedtem bywało cieplej?" - "Bywało"... i koniec dyskusji. Skoro juz było cieplej, świat roślin i zwierząt to przeżył, a temperatura wróciła do niższej - to ta też wróci. I proszę nam tu nie fanzolić.  JKM

Działalność państw w gospodarce {Nonick} (i inni) dziwi się, że JE Donald Tusk powołał p.Jana Krzysztofa Bieleckiego na Szefa Doradców tzw. rządu - i zastanawia się: po co? Odpowiedź jest prosta: p. JKB stracił posadę w banku i jest bezrobotny. Więc trzeba Mu było stworzyć miejsce pracy - w ramach walki z bezrobociem. Zdumiał mnie, tak zazwyczaj przenikliwy, {BratSzlachcic} piszący:  "Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego rząd miałby się zajmować gospodarką. Jedyne wyjaśnienie, jakie rozsądnie ciśnie się na umysł, to to, że gospodarka jest rządowo sterowana a ustrój jest rządowo państwowy. Innego powodu "zajmowania się gospodarką" nie widzę... " Do okulisty! Powód jest jeden - ale za to oczywisty. Za skonstruowanie i doprowadzenie do ratyfikacji GENIALNEGO traktatu zabezpieczającego Polskę na 50 lat, można otrzymać premię 20.000 zł. Za danie w gospodarce komuś koncesji można dostać i 2 miliony... Jasne? Przepraszam, jestem w Krakowie, nie mam dostępu do swojej bazy - więc tak krótko... JKM

Niech Rostowski rozliczy podatki Stokłosy Jak Ministerstwo Finansów zabiega o zwrot podatków, które Skarbowi Państwa winien jest Henryk Stokłosa? Podatki byłego senatora Henryka Stokłosy należałoby naliczyć raz jeszcze, począwszy od 1993 roku, z uwzględnieniem podjętej wówczas decyzji o uldze podatkowej. Wydano ją wbrew przesłankom prawnym, a dziś nie bierze się pod uwagę możliwości jej rewizji z racji przedawnienia. Takich obliczeń powinno dokonać Ministerstwo Finansów - twierdzi prokuratura. Czy i z jakim skutkiem resort zabiega o zwrot należnych Skarbowi Państwa pieniędzy? Jaka jest szansa naprawienia szkody, jeśli w toczącym się postępowaniu sądowym zapadnie wyrok skazujący byłego senatora? Faktyczne straty, jakie poniósł Skarb Państwa w wyniku umorzeń podatkowych na rzecz byłego senatora Henryka Stokłosy, mogą przekraczać 5,6 mln złotych. Taką kwotę wyliczyli eksperci z Ministerstwa Finansów na podstawie analizy jedynie kilku decyzji organów podatkowych. Ile naprawdę straciło państwo? Odzyskanie przez Skarb Państwa równowartości utraconego - na skutek wydania decyzji podatkowych z korupcją w tle - podatku nie będzie łatwe, nawet jeśli na drodze sądowej zapadnie wyrok prawomocnie potwierdzający prokuratorskie zarzuty stawiane Henrykowi Stokłosie. Zarzucane byłemu senatorowi przestępstwa korupcyjne, o które oskarżony jest były senator, nie znajdują się bowiem na liście uprawniających sąd do zastosowania wobec oskarżonego nakazu naprawienia szkody. W przypadku skazania Stokłosy sąd mógłby sięgnąć po tzw. przepadek korzyści osiągniętej przez sprawcę. Tu jednak istotny jest sposób wyliczenia i uprawdopodobnienia przed sądem owych korzyści. Ustalając ich wielkość, prokuratura bazowała na wyliczeniach specjalistów z Ministerstwa Finansów. Jak przyjęto, oskarżony występował o stwierdzenie nieważności niekorzystnych dla siebie decyzji i - według tezy oskarżenia - za łapówki uzyskiwał korzystne rozstrzygnięcia. Tu jednak zasadniczą kwestią jest to, jaką rzeczywistą korzyść odniósł Stokłosa. Dokonane w resorcie obliczenia uwzględniły jedynie kwoty wynikające z decyzji, a wskazujące na zaległości podatkowe. Jak ustaliliśmy, prokuratura taki sposób liczenia uznaje za mało precyzyjny i stwierdza, że u podstaw decyzji podejmowanych w późniejszym czasie przez MF legła decyzja o uldze podatkowej z 1993 roku, która została wydana wbrew przesłankom prawnym, a nie jest brana pod uwagę z racji przedawnienia. Istotne jest więc to, by rozliczyć zobowiązania podatkowe byłego senatora z uwzględnieniem tej decyzji - czyli właściwie naliczać podatek, począwszy od 1993 roku. Takich obliczeń mógłby dokonać resort. - To dałoby rzeczywisty obraz zobowiązań podatkowych oskarżonego. Ich zestawienie z wpłaconymi przez niego podatkami pokazałoby należny i słuszny wymiar zobowiązań, w tym ewentualnej straty poniesionej przez Skarb Państwa - podkreśla prokurator Renata Mazur, rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa Praga. Oprócz środków karnych typu przepadek korzyści prokuratura widzi też możliwość ubiegania się przez Skarb Państwa o to, by w wyroku - popierając przepadek korzyści - zasygnalizować, iż na wypadek skazania Skarb Państwa będzie korzystał z ustawy o odszkodowaniach na rzecz SP z tytułu wadliwych decyzji administracyjnych i umów. Ta regulacja, wbrew przesłankom dotyczącym przedawnienia, umożliwia restytucję na rzecz Skarbu Państwa - o ile stwierdzone zostanie wadliwe wydanie decyzji. Taki pozew może zostać złożony po zakończeniu procesu karnego. - Jeżeli przedstawiciel Ministerstwa Finansów poprze wniosek o przepadek korzyści w kwocie wyliczonej przez resort i zasygnalizuje możliwość dochodzenia dalszych roszczeń, to szkoda Skarbu Państwa będzie mogła być naprawiona w sposób satysfakcjonujący - ocenia prokurator Mazur. Ze złożonych przed poznańskim sądem zeznań Wojciecha K., szefa zespołu urzędników badających kilka wybranych spraw podatkowych Stokłosy, wynika jasno, że we wszystkich były nieprawidłowości. - Jako zespół badaliśmy sześć spraw podatkowych Stokłosy. We wszystkich były nieprawidłowości i były wykazywane straty, które w ich wyniku poniósł Skarb Państwa - zeznał w Poznaniu Wojciech K. Zespół powstał w listopadzie 2007 r. na wniosek prokuratury. Pracowali w nim urzędnicy różnych departamentów Ministerstwa Finansów, którzy badali wybrane decyzje podatkowe zarówno urzędów skarbowych, jak i MF. To właśnie na podstawie ich ocen prokuratorzy oszacowali straty, jakie w wyniku działań korumpowanych urzędników poniósł SP. Śledczy ustalili, że w urzędach zapadały decyzje na korzyść Stokłosy - umarzające lub kasujące decyzje Izb Skarbowych nakazujących zapłatę zaległych podatków od firm należących do byłego senatora - opiewające na kwotę 5,6 mln złotych. W ocenie specjalistów z dziedziny prawa podatkowego, zagadnienie dotyczące spraw finansowych ekssenatora jest bardzo rozległe i odnoszenie się do niego szczegółowo wymagałoby posiadania pełnej wiedzy na temat sprawy, analizy dokumentów i efektów podejmowanych postępowań. Bez tej wiedzy eksperci nie chcieli występować pod nazwiskiem. Jednak w kategoriach generalnych wyrazili przekonanie, że organy podatkowe, mając mocne podstawy ku temu, by twierdzić, że decyzja podatkowa została wydana błędnie czy wręcz w związku z przestępstwem, powinny rozpocząć działania mające na celu wyegzekwowanie należnego podatku. Postępowanie mógł komplikować fakt, że sprawy podatkowe ulegają przedawnieniu po okresie 5 lat - termin ten nie jest jednak bezwzględny, gdyż może ulegać zawieszeniu na skutek prowadzonych czynności skarbowych. W ocenie ekspertów, jeśli w sprawie nie zostały podjęte żadne kroki w kierunku odzyskania zaległych podatków, to może być to związane ze świadomością posiadanego jeszcze czasu i chęci dokładnego przygotowania dokumentacji - to właściwie jedyne usprawiedliwienie w przypadku bezczynności urzędników. Co z wadliwie wydanymi decyzjami zrobiło Ministerstwo Finansów? Czy zabiegano o zwrot należnych podatków i z jakim skutkiem? Nie wiemy. Resort w odpowiedzi na nasze pytania wyjaśnił jedynie, iż zgodnie z Ordynacją podatkową w sprawie zakończonej decyzją ostateczną wznawia się postępowanie, jeżeli decyzja została wydana w wyniku przestępstwa. W przypadku kiedy sfałszowanie dowodu lub popełnienie przestępstwa jest oczywiste, a wznowienie postępowania jest niezbędne dla ochrony interesu publicznego, to takie postępowanie może być wznowione przed wydaniem przez sąd orzeczenia stwierdzającego sfałszowanie dowodu lub popełnienie przestępstwa. - Informacje dotyczące indywidualnych postępowań podatkowych są objęte tajemnicą skarbową - poinformowała nas Magdalena Kobos, rzecznik prasowy MF. Proces Henryka Stokłosy rozpoczął się przed poznańskim sądem w kwietniu ubiegłego roku. Według aktu oskarżenia były senator miał wręczać urzędnikom łapówki w postaci alkoholu i wędlin wartości od kilkuset do kilku tysięcy złotych oraz gotówki w wysokości od 5 tys. do 100 tys. zł, w zależności od kwoty umorzeń podatkowych, które otrzymywał. W ocenie śledczych, tak uzyskane umorzenia podatkowe mogły sięgać kwoty ok. 5,6 mln złotych. Oprócz zarzutów korupcyjnych Stokłosa usłyszał także zarzuty bezprawnego więzienia i bicia swoich pracowników, utrudniania pracy policji w sprawie postępowania dotyczącego zatrucia środowiska naturalnego, fałszowania oświadczenia o czynnym prawie wyborczym i wyłudzenia pieniędzy z funduszy UE. Oskarżonego - poszukiwanego międzynarodowym listem gończym - zatrzymała w 2007 r. niemiecka policja. Wówczas został wydany Polsce na mocy europejskiego nakazu aresztowania. W śledztwie zabezpieczono majątek Stokłosy o wartości ok. 20,7 mln złotych. Mienie to pokrywa domniemane straty wynikające ze stawianych mu zarzutów. Marcin Austyn

Jak oligarchia okradła obywateli USA Stoimy wobec nowych zagrożeń ludzkości u progu XXI wieku. Zagrożenia ekonomiczne dobrze opisuje Dawid DeGraw w książce pod tytułem: „Elity ekonomiczne dokonały nadzwyczajnego puczu,” (The Economic Elite Have Engineered an Extraordinary Coup”), w której udowadnia, że zagrożone jest istnienie klasy średniej w USA. „Oligarchia amerykańska nie szczędzi wysiłków w ukrywaniu swego istnienia, co jej ułatwia publiczność amerykańska trzymająca się fikcji „równości” jako ostatniej deski ratunku i zamyka oczy na to, co się naprawdę dzieje” – według Michaela Linda znanego reżysera i działacza. Wspólnym wrogiem jest pozbawienie politycznej reprezentacji 99% ludności USA za pomocą skutecznego przekupstwa przez dobrze zorganizowaną ekonomiczną elitę obydwu partii i wszystkich trzech części rządu od wykonawczej, przez ustawodawczą do wymiaru sprawiedliwości. Gospodarka USA, rząd i system podatków zagraża 99% Amerykanów, których sytuacja będzie nadal pogarszać się z powodu stosowanego przeciwko nim terroryzmu ekonomicznego, do którego publiczność, niestety, przyzwyczaja się przy jednoczesnej „wojnie przeciwko terrorowi” (jak gdyby terror były jedną ze stron w walce). USA ma największą i najbogatszą gospodarkę na świecie a mimo tego jednocześnie ma najwyższe wskaźniki biedy wśród państw uprzemysłowionych. Ponad 50 milionów Amerykanów żyje w ciężkiej biedzie. Połowa dzieci w USA przeżywa okresy, w których potrzebuje kartek na żywność w okresie swego dzieciństwa. Obecnie liczba najbiedniejszych w USA rośnie 20,000 ludzi dziennie. W roku 2009 jedna z pięciu rodzin nie miała dosyć pieniędzy, żeby kupić żywność tak, że 24% rodzin włącznie z ich z dziećmi głodowało. Głód w USA obecnie osiąga szczyt w historii tego kraju. Obecnie 50 milionów obywateli USA nie ma ubezpieczenia na zdrowie i blisko półtora miliona Amerykanów ogłosiło bankrupctwo, czyli upadłość, w 2009 roku co jest o 32% więcej niż 2008 roku. Choroby powodują ok. 60% upadłości i jednocześnie 75% upadłości jest z powodu chorób w rodzinach ubezpieczonych, ale oszukiwanych przez towarzystwa ubezpieczeniowe działające według motywu zysku i konkurujące na giełdzie nowojorskiej. Nic dziwnego, że w USA służba zdrowia jest najdroższa na świecie, tak, że Amerykanie są zmuszeni płacić dwukrotnie więcej niż obywatele innych państw a jednocześnie służba zdrowia w USA stoi na 37. miejscu na świecie wśród krajów uprzemysłowionych. Od początku obecnego kryzysu Amerykanie stracili 5,000 miliardów dolarów z emerytur oraz 13,000 miliardów dolarów w wartości ich domów. W czasie pierwszego roku kryzysu pracownicy w wieku 55-60, którzy przepracowali 20-29 lat średnio stracili 25% wartości ich funduszu emerytalnego (401k). Długi osobiste przedstawiały 65% wydatków w roku 1980 a w 2009 osiągnęły 125%. Obecnie 25 milionów domów ma niższą wartość rynkową w USA niż zadłużenie hipoteczne. Co dzień banki dokonują 10,000 eksmisji i niektóre banki dają łapówki, żeby ludzie nie niszczyli odbieranych im domów. Ponad pięć milionów rodzin w USA straciło domy a do 2014 liczba ta wzrośnie do trzynastu milionów, podczas gdy obecne długi hipoteczne przedstawiają niższą wartość rynkową niż jest warte ich zadłużenie. Deutsche Bank przepowiada, że liczba ta dojdzie do dwudziestu pięciu milionów domów w takim stanie zadłużenia. Obecnie jest ponad trzy miliony bezdomnych Amerykanów, wśród których przeważa liczba samotnych kobiet z dziećmi i niestety liczba ta rośnie najszybciej. Tymczasem przemysł więzienny kwitnie. Coraz więcej jest więzień prywatnych, w których śmiertelność jest znacznie wyższa niż w więzieniach stanowych w USA, gdzie obecnie jest dwa miliony trzysta tysięcy więźniów, co stanowi rekord światowy 700 więźniów na 100,000 obywateli. Dla porównania, w Chinach 110 na 100,000, we Francji 80 na 100,000, w Arabii Saudyjskiej 45 na 100,000. Przemysł więzienny w USA kwitnie i ma „dobre prognozy” dalszego wzrostu. Według Hartford Advocate w artykule „Uwięziony Naród” stwierdza się, że w USA co tydzień otwiera się nowe więzienie w jakiejś miejscowości. W USA panuje masowe bezrobocie ukrywane w statystykach rządowych w formie kategorii ludzi zmuszonych do pracy dorywczej i ludzi, którzy stracili nadzieję znalezienia pracy i przestali rejestrować się po wygaśnięciu ich prawa do zapomogi i są usuwani ze statystyk tak jak to się stało ponad milionowi bezrobotnych w styczniu 2010 w miesiącu, w którym liczba bezrobotnych powiększyła się 104,000 osób. Ocenia się, że zamiast 9,7% oficjalnego bezrobocia w USA,  faktyczne bezrobocie sięga 20%, czyli 30% obywateli USA jest bezrobotnych lub pracujących dorywczo. Ocenia się, że zatrudniony procent ludności USA wynosi obecnie tylko 64% i że obecnie brak około dziesięciu milionów stanowisk pracy w Stanach, gdzie w samym 2009 roku 20 milionów ludzi zakwalifikowało się na zapomogi, co przekroczyło środki 27 stanów a w sumie 40 stanowych programów opieki zbankrutowało. Doszło do takiej sytuacji, że urzędnicy stanowi i federalni zarabiają przeciętnie więcej niż ludzie zatrudnieni w gospodarce prywatnej. Obecnie jest sześciu aplikantów na każde otwarte stanowisko pracy, podczas gdy przedsiębiorcy wymagają zwiększania wydajności na godzinę i statystyki wykazują, że wydajność pracy na godzinę szybko wzrasta w USA i osiąga rekord światowy w 2009 wzrostu o prawie 10% przy jednoczesnym spadku kosztu robocizny o 5,2% co daje rekordowe zyski korporacjom, których 78% ma nadspodziewane zyski wyższe o 17% niż się tego spodziewano co jest rekordem na ćwierć roku. Urząd Statystyczny USA podaje średni dochód na rodzinę 32 390 dolarów w 2008 roku, w którym dochody spadły o 3,6% a bezrobocie wynosiło 5,8%. Obecnie bezrobocie wynosi 10%  a średni dochód spada 5% rocznie. Zadowolenie z pracy wśród Amerykanów osiągnęło najniższy poziom w historii. Połowa rodzin w USA zarabia coraz mniej i szuka dodatkowej pracy. Zbrodnią przeciwko ludzkości są skutki lichwiarskiego wyzysku w USA i rozpowszechnienie biedy i związanej z biedą fatalnych innych skutków. Organizacje charytatywne takie jak katolicki Caritas dysponują małym ułamkiem pieniędzy, potrzebnych rosnącym masom biednych parafian, którzy cierpią skutki kryzysu i nie mogą opłacić kosztów służby zdrowia etc. Ponad 150 milionów Amerykanów czuje stałe przygnębienie, a 60% nie ma żadnych rezerw pieniężnych. Jest to zupełnym zaprzeczeniem możliwości proporcjonalne do obecnej ery postępu. Dawid DeGraw opisuje ten stan rzeczy w jego wyżej wspomnianej książce poświęconej obecnej rzeczywistości, w której elita ekonomiczna dopuściła się rabunku społeczeństwa i spowodowała początek kryzysu szwindlem na trylion dolarów. Pogonowski

Wtyczki w Totalizatorze Członek zarządu Totalizatora Sportowego Grzegorz Sołtysiński zeznał przed hazardową komisją śledczą, że były prezes Totalizatora Sławomir Sykucki "interesuje się sprawami Totalizatora", wykorzystując do tego nieformalne kontakty. Sykucki jest znajomym biznesmena branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka. To właśnie były szef Totalizatora przygotowywał córkę biznesmena Magdalenę Sobiesiak do rozmowy kwalifikacyjnej w sprawie pracy w zarządzie Totalizatora. - Gdybyśmy wiedzieli, to byśmy te kontakty przerwali - odpowiadał Sołtysiński na pytanie Beaty Kempy o to, "w jaki sposób" były prezes Totalizatora Sportowego Sławomir Sykucki interesuje się sprawami Totalizatora. Sołtysiński przyznał, że Sykucki wykorzystuje w tym celu "nieformalne kontakty". W podsłuchanej przez Centralne Biuro Antykorupcyjne rozmowie telefonicznej Sykuckiego z Sobiesiakiem były prezes Totalizatora miał powiedzieć, że można tak podzielić rynek, że i "Totalizator będzie miał pieniądze, i wszyscy prywatni będą mieli, Magda tylko się musi trochę słuchać". Magda, czyli Magdalena Sobiesiak, która posiadała także udziały w działającej w branży hazardowej firmie Sobiesiaków, a więc konkurencyjnej dla Totalizatora, starała się o pracę w zarządzie Totalizatora Sportowego. Do rozmowy kwalifikacyjnej, jak sama zeznała przed komisją śledczą, przygotowywał ją Sykucki. Z prośbą o znalezienie pracy dla córki Sobiesiak zwrócił się do ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Magdalena Sobiesiak w zarządzie miała zająć się "sprzedażą i marketingiem", zastępując Piotra Goska. Sołtysiński nie potrafił wskazać, dlaczego Gosek został z zarządu odwołany, robiąc tym samym miejsce dla córki Sobiesiaka. Nie wiedział tego też sam Gosek, przesłuchiwany wczoraj przez komisję. Zeznał, że odwołanie go odbyło się w nieprzyjemnych okolicznościach, bez podania powodu. Wyjaśniał, że zapytał jednego z dyrektorów w ministerstwie skarbu, dlaczego został odwołany z zarządu Totalizatora, i miał usłyszeć, że to najprawdopodobniej "jakaś sprawa polityczna". - Widocznie pan Leszkiewicz uznał, że jestem bezwartościowy - komentował Gosek przed komisją. Adam Leszkiewicz to wiceminister skarbu, do którego szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół przesłał CV Magdaleny Sobiesiak z aplikacją o pracę w zarządzie Totalizatora. Były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński, zeznając przed komisją śledczą, przypuszczał, iż umieszczenie Magdaleny Sobiesiak w Totalizatorze Sportowym mogło mieć na celu dokonanie podziału rynku hazardowego. Sykucki miał już zaplanowany termin przesłuchania przez komisję śledczą. Do przesłuchania nie doszło, gdyż przedstawił zwolnienie lekarskie. Radio RMF FM podało wczoraj, że CBA w trakcie poszukiwań u Rosoła dokumentów związanych z załatwianiem pracy Magdalenie Sobiesiak zabrało asystentowi ministra Drzewieckiego dwa laptopy i pendrive'a, znalazło tam też projekt wystąpienia Drzewieckiego przed komisją śledczą oraz pytania posłów Platformy, które zadawali byłemu szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu. Może to wskazywać, że Rosół nie tylko przygotowywał dla Drzewieckiego wersję zdarzeń, którą były minister sportu przedstawił komisji śledczej, lecz także pytania dla posłów Platformy, które mają kierować do Kamińskiego. Zarówno Sołtysiński, jak i inny przesłuchiwany wczoraj przez komisję były członek zarządu Totalizatora Sławomir Łopalewski nie potwierdzili, by za czasów rządu Prawa i Sprawiedliwości Totalizator przekazywał do resortu finansów swój projekt ustawy hazardowej. Projekt ten miał trafić na dosyć niestandardową ścieżkę legislacyjną. Zamiast "przejść drogę rządową", od wiceministra finansów Mariana Banasia trafił do klubu PiS i miał zostać zgłoszony jako projekt klubowy. Padały wtedy argumenty o podejrzeniu, iż urzędnicy Ministerstwa Finansów mogą być nieobiektywni, rozpatrując ten projekt. Z klubu PiS projekt trafił do ówczesnego przewodniczącego Komitetu Stałego Rady Ministrów Przemysława Gosiewskiego, który jednak zdecydował, że projekt z powrotem odeśle do resortu finansów. Choć Banaś zeznał, że projekt otrzymał na przełomie czerwca i lipca 2006 r. z Totalizatora, to na razie nikt z tej spółki Skarbu Państwa nie chce się przyznać, iż taki projekt napisał, ani nawet, że taki projekt istniał. Sołtysiński zeznał przed komisją, iż o takim projekcie usłyszał dopiero podczas prac komisji, a Totalizator - jak zwykle przy pracach nad zmianą ustawy hazardowej - składał jedynie swoje propozycje. Projekt zawierał propozycje obniżenia opodatkowania wideoloterii, co pozwalałoby na ich uruchomienie przez Totalizator. Wysokie opodatkowanie wideoloterii sprawiało, że nigdy one nie ruszyły. Wideoloterie to gry konkurencyjne do gier na automatach o niskich wygranych, tzw. jednorękich bandytów, które są np. w posiadaniu firmy Sobiesiaków. W opracowaniu Centralnego Biura Antykorupcyjnego z 2007 r. napisano, iż za zmianami zawartymi w tym projekcie stoi Totalizator Sportowy, a miała na nich zyskać przede wszystkim nie spółka Skarbu Państwa, lecz amerykańska firma GTech, z którą Totalizator ma podpisaną umowę. Opracowanie jednak kwestionował były szef CBA Mariusz Kamiński, twierdząc, że to nie jest żadna analiza CBA, lecz m.in. zbiór niepotwierdzonych donosów, które do CBA trafiały. Łopalewski zeznał, że jeśli uruchomione zostałyby wideoloterie, to wcale nie było powiedziane, że będzie je obsługiwał GTech. W opinii byłego członka zarządu Totalizatora, o tym, jaka firma zostałaby dopuszczona do obsługi wideoloterii, miał decydować przetarg. Przyznał, iż Totalizator starał się o obniżenie opodatkowania wideoloterii - aby opłacalne było ich uruchomienie. Tym bardziej że korzystnie były opodatkowane konkurencyjne dla wideoloterii automaty o niskich wygranych kontrolowane przez prywatne firmy hazardowe. Artur Kowalski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gotyckie pismo epigraficzne w Polsce str 3 156
ar 156 connect 60360892 05 2004
ar 156 radio 60360686 04 2001
Dane techniczne AR 156, 156 2 4
6 (156)
4 (156)
nieruchomosci, DZ.U.2001.156.1817, Dz
156
156, Szkoła, Semestr 5, Podstawy Automatyki - laboratoria, Automaty lab, Automaty, Kolos, Kolos
dzu 03 156 1524
ar 156 radio 60360938 03 2005
156 1998 (10)
144 156
141 156
11 Podrozujemy do starozytnego Egiptu ,156,4476,pobierz (2)
156
Dane techniczne AR 156, 156 1 8
Dane techniczne AR 156, 156 1 9

więcej podobnych podstron