957

Dowody na wybuch w tupolewie Katastrofa To właśnie o wybuchu mówili naukowcy na konferencji, wykazując, że blisko kokpitu były ślady dużego przepływu energii – mówił do zgromadzonych piątek w warszawskim Teatrze Palladium prof. Jan Obrębski, prezentując analizę fragmentu Tu-154M. Profesor Jan Obrębski pracuje na Wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej w Zakładzie Wytrzymałości Materiałów, Teorii Sprężystości i Plastyczności. W piątek publiczność zgromadzona w Palladium mogła się zapoznać z wynikami jego analizy dużego fragmentu rządowego Tu-154M, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Profesor wskazał dowody na to, że samolot został rozerwany w wyniku wybuchu. Zdaniem naukowca świadczą o tym m.in. wyrwane z poszycia samolotu nity.

– Na konferencji (na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego – przyp. red.) poświęconej katastrofie smoleńskiej jeden z ekspertów stwierdził, że w momencie, gdy robi się badania laboratoryjne wytrzymałości połączeń nitowanych i działa na nie duża gwałtowna siła, to nity rozpryskują się i strzelają. Profesor Jacek Rońda (wykładowca AGH w Krakowie – przyp. red.) stwierdził, że zachowują się jak pociski. Jak wiemy część tak „wystrzelonych” nitów znalazła się w ciałach ofiar – stwierdził prof. Obrębski. Naukowiec wskazywał również na nietypowe osmolenie części samolotu. – Wewnątrz elementu część jest osmolona, a z zewnątrz natomiast jest srebrna. Skąd więc takie osmolenie? – pytał prof. Obrębski. Według naukowca badany element nosi ślady rozciągania i rozrywania, co również świadczy o wybuchu. Zdaniem eksperta fragment wyglądałby inaczej, gdyby uszkodzony został jedynie w wyniku upadku na ziemię. – Cały element byłby pofalowany i pogięty – twierdzi naukowiec. Ekspert przeanalizował również materiał, z którego była zrobiona badana część samolotu.

– Grubość blachy, z której został wykonany badany element, to 1,22 mm, a kątownik, którego również użyto, ma grubość 1,35 mm. Nie jest to wcale cienka blacha i żeby wyrwać z niej niewielki fragment z konstrukcji samolotu, należy użyć potężnej siły – stwierdził Obrębski. Zdaniem profesora nie można wykluczyć, że jedno ze źródeł eksplozji znajdowało się w pobliżu analizowanego elementu. – Te zniszczenia mogły powstać tylko w wyniku wybuchu i można podejrzewać, że była to wielopunktowa eksplozja – skończył analizę prof. Jan Obrębski.Jacek Liziniewicz

11/02/2013 Chodzi o świnie Od stycznia bieżącego roku weszły w życie unijne przepisy, które zobowiązują rolników landu Polska do….zabawiania świń(???0 No ,nareszcie! Świnie nie mogły się już doczekać kiedy wejdą w życie te przepisy, bo łatwo sobie wyobrazić, jak świnia się czuje cały dzień, nudząc się przewlekle.. Ileż można stać w barłogu i czekać aż zrobią z niej szynkę.. Niechby miała – taka świnia jedną z drugą- jakieś rozrywkowe zajęcie.. Gazeta” Fakt”- polskojęzyczny organ Springera- wyjaśnia, że chodzi o to, żeby świnie nie wpadały w depresje, a mięso było smaczniejsze..(???) Nie czytam czegoś takiego jak” Fakt,’ bo sam wpadłbym w depresję, wywołaną sensacjami podnoszonymi do wysokiej rangi, gołymi babami i pisaninie o niczym- poświęcaniu czasu i wierszówki nieistotnym faktom podnoszonym do rangi wielkiego wydarzenia.. To dopiero jest gazeta z której można się wiele dowiedzieć.. Jakoś nie przypominają , jak skończyła się przygoda świń ze zwierzętami w „ Folwarku zwierzęcym-„ G. Orwella.. Ja przypomnę: świnie zdominowały inne zwierzęta, wygoniły człowieka , i same opanowały ośrodek władzy zajmując miejsce człowieka. w jego domu. Gościły się, zmawiały, a inne zwierzęta zaganiały do roboty.. Zupełnie jak świnie człowiecze, które opanowały Polskę, stronią od pracy- a innych traktują jak niewolników, którzy muszą na mnich pracować, żeby świnie- ludzie mogły pławić się w dobrobycie.. Taki współczesny demokratyczny feudalizm świński.. Zresztą ryj świński już swojego czasu pokazywał poseł Janusz Palikot.. Przyznam się Państwu, że nie wiem w jaki sposób człowiek- rolnik ma zabawiać świnie, żeby nie zostały odebrane mu dotacje, ale wcześniej mówiło się o jakichś piłkach, którymi świnie powinny się zabawiać, żeby im nie było nudno i monotonnie.. Pomysłowość nierobów urzędników unijnych , nie zna oczywiście granic, tak że wszystko jest możliwe.. Może rolnik powinien zatańczyć przed świniami rano , w południe i wieczorem? Zatańczyć sambę- bo akurat trwa karnawał w Rio.. Albo zagrać z nią w szachy.. W końcu świnie to bardzo inteligentne zwierzęta.. Równiejsze od pozostałych.. Co zresztą widać w naszym codziennym życiu społeczno- politycznym.. Na podstawie wymyślonych przepisów zabawiających świnie przez człowieka, władza w przypadku niedostatecznego zabawienia świni ,będzie odbierać dotacje rolnikom, tym bardziej, że socjaliści unijni rozważają w przyszłości zupełną likwidację dotacji. .Odebranie dotacji- to oczywiście sensowna rzecz.. Ale gdy obecne koszty miałyby pozostać- to koniec z rolnictwem.. Zlikwidować dotacje, ale obniżyć koszty.. Może się okazać, że zabawianie świń przez człowieka wyjdzie świniom bokiem szynkowym i zamiast dobrego mięsa będziemy mieli mięso niesmaczne, bo zasmaczone wesołością wynikłą z działalności obowiązkowej człowieka jako clowna.. Nie każdy się w końcu nadaje na wesołka- tym bardziej jak pojawi się kontrola wesołości w postaci inspektora Głównego Urzędu Rozweselania Świń, który stwierdzi, że rolnik niedostateczni rozwesela świnie.. I wtedy taki urzędnik powinien pokazać osobiście jak te świnie powinny być prawidłowo rozweselane przez inne świnie.. Będzie oczywiście śmiesznie, ale Bareja już nie żyje.. Ale żyje pan Tym, który jakoś nie kręci filmów o charakterze zabawowym- tak jak te o PRL-u.. Czy nie jest dostatecznie wesoło? Czy musi być jeszcze bardziej wesoło aż do łez? Pan premier Donald Tusk rusza w Polskę, bo ma dużo pieniędzy i nikogo bez nich nie zostawi.. I będzie rozdawał wszystkim , żeby było lepiej- wszystkim. Na razie wzięli sobie ci kierujący Świątynią Rozumu.. Zarówno w izbie wyższej -Świątyni Rozumu, jak również w izbie niższej. Wszędzie biorą- ale ryby nie biorą.. Będą pieniądze dla służby zdrowia, dla nauczycieli, dla kolejarzy, dla małych i średnich, dla kolei- i dla pozostałych, którzy jeszcze wierzą w te bajki opowiadane przez niby poważnego człowieka na poważnym stanowisku- na stanowisku premiera wesołości.. Pan premier rozumie mieszkańców Polski, że są wytrwali i dumni, że są w Unii Europejskiej i że jest im coraz lepiej. I wcale nie jest prawdą, że lepiej już było.. Oczywiście, że nie jest prawdą.. Tym bardziej, że rząd pracuje na projektem ustawy, która zaostrzy badania samochodów, bo rząd wątpi, żeby te badania były rzetelne. Jak to wątpi, że rzetelne? W całej Polsce stacje diagnostyczne nie prowadzą rzetelnych badań? To musi być wielka ogólnopolska afera? Skoro są nierzetelne, to czas powsadzać wszystkich badających do więzień- już czas.. Albo powymieniać ekipy sprawdzające nierzetelnie samochody dopuszczane do ruchu.. No i sprawa starych samochodów wraca.. Znowu propaganda serwuje statystyki, z których wynika, że połowa samochodów jeżdżących po naszych drogach ma ponad piętnaście lat.. Czas coś z tym zrobić! Najlepiej od jutra wydać zakaz jeżdżenia samochodów powyżej dziesięciu lat- a za miesiąc pogonić tych wszystkich, którzy mają samochody powyżej lat pięciu.. Tym sposobem po polskich drogach będą jeździły wyłącznie samochody nowe.. Nareszcie będzie bezpiecznie! Bo w stacjach diagnostycznych na razie mają być montowane monitoringi, żeby sprawdzać co się tam naprawdę dzieje.. Może odbywają się tam balangi zamiast rzetelnego sprawdzania stanu pojazdów? Wszyscy biorą łapówki i opłaty są zbyt niskie.. Prawdopodobnie wzrosną opłaty za badania techniczne, bo wcale nie chodzi o badania- chodzi o pieniądze do budżetu.. Jak najwięcej pieniędzy do budżetu, żeby socjalistyczny budżet socjalistycznego państwa był nareszcie pełen.. I żeby rząd mógł odetchnąć z ulgą.. Ale czy potrafi, wobec bankrutującego państwa i rozdzieranego kolejnym rozbiorem? Ale wobec takich tragicznych wydarzeń, pani Agnieszka Holland ma inne problemy. Powiada, że już nigdy nie zagłosuje demokratycznie na Platformę Obywatelską, bo ta nie dotrzymała słowa i nie zalegalizowała związków partnerskich.. A ona ma córkę, która ma partnerkę i chciałyby obie, żeby takie związki zostały „ zalegalizowane” jako małżeństwa.. Naprawdę niezłe dowcipy opowiada pani Agnieszka , tak jak w swoich propagandowych filmach.. Jej siostra- to Magdalena Łazarkiewicz, a tata to słynny Henryk Holland, „dziennikarz”, socjolog, przedwojenny komunista, członek władz Związku Walki Młodych i Związku Młodzieży Polskiej, który popełnił samobójstwo podczas aresztowania go przez Służbę Bezpieczeństwa w 1961 roku.. Do końca nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo, może został wyrzucony przez okno- kto to wie do końca.. Kto przy tym był? Mama pani Agnieszki- to Irena Rybczyńska, komunistyczna dziennikarka, redaktor ”Nowej Wsi”. Jej drugim mężem był Stanisław Brodzki, wieloletni redaktor „Trybuny Ludu” i tygodnika” Świat”, w latach 1956- 1958- prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.. Takie to towarzystwo rządzi dzisiaj Polską- to znaczy ich dzieci.. Sama mieszka we Francji, ale ciągle zajmuje się sprawami Polskimi, i to w jak najbardziej negatywnym kontekście.. No bo powiedzmy sobie szczerze: komu potrzebne są jakieś dziwne związki pomiędzy ludźmi tej samej płci? Jak już rolnicy rozweselą swoje świnie do granic rozpuku- to być może przyjdzie czas na „legalizowanie” świnich związków. W końcu zwierzęta też kochają i są to „ istoty czujące”.. Powinny jak najszybciej uzyskać prawa obywatelskie, jako istoty czujące.. I pomaszerować do wyborów.. Orwell tego nie przewidział, bo miał zbyt skromną wyobraźnię.. Nie wyobrażał sobie takiego postępu, a ja sobie wyobrażam.. W Ekwadorze nie udało się na razie zarejestrować kozy na prezydenta, ale kto wie co będzie w przyszłości.. Życie pod rządami Lewicy podsuwa rożne rozwiązania- szczególnie takie niekonwencjonalne.. Lewica walczy ze stereotypami- jak widać.. I tylko świnie przy korycie się zmieniają.. I mają prawa obywatelskie! WJR

Noworoczne orędzie Tuska w lutym

1. Propaganda sukcesu w wykonaniu ekipy Tuska jest tak nachalna, że tamta gierkowska z lat 70-tych poprzedniego stulecia, przy niej zwyczajnie wysiada. No ale wtedy były zaledwie 2 programy TV, 3 programy radiowe i trochę gazet, teraz kilka stacji telewizyjnych nadających 24 godziny na dobę, kilkanaście stacji radiowych, gazety codzienne, tygodniki, wreszcie portale internetowe w większości uwielbiające rządzących i nie znoszące opozycji szczególnie tej spod znaku Prawa i Sprawiedliwości. Dzień i noc trwa więc festiwal sukcesów rządzącej koalicji Platformy i PSL-u i samego premiera Tuska, a to co się dzieje w ostatnich kilku dniach w związku z zakończeniem negocjacji budżetu UE na lata 2014-2020, przypomina jakieś szaleństwo. Dziennikarze już jawnie występują jako reprezentanci rządu, wyposażeni w wykresy przygotowane w Kancelarii Premiera, udowadniają przedstawicielom opozycji, że absolutnie nie mają racji, krytykując osiągnięcia negocjacyjne premiera Tuska.

2. Sam premier także nie zasypia gruszek w popiele, „przypadkowo” zaraz po zakończeniu szczytu w Brukseli znalazł się na jego konferencji prasowej wielki tort „obsypany” kserokopiami banknotów euro, który szef rządu dzielił pomiędzy zgromadzonych tam dziennikarzy, a nawet członków swojego rządu, przymuszając opornych do konsumpcji, bo wszystkim Polakom od tej pory ma być słodko. Wszak premier Tusk wynegocjował 100 mld euro i tym deszczem pieniędzy obsypie wszystkich chętnych. Na początek zadeklarował, że środki te dedykuje bezrobotnym, choć pierwsze z nich mogą się pojawić dopiero w 2015 roku, więc ci aktualnie pozbawieni w Polsce pracy, muszą się uzbroić w ogromną cierpliwość. Wczoraj wygłosił nagrane wcześniej orędzie do narodu w TVP, w którym poinformował Polaków, że powinni kochać Unię Europejską, bo ta zupełnie bezinteresownie, pomaga tym biedniejszym i bardzo chce aby Polacy byli tak samo bogaci jak Niemcy czy Francuzi. Takiego natężenia ignorancji, niekompetencji ale i cynizmu w trwającym zaledwie kilka minut wystąpieniu, dawno nie słyszałem.

3. Znowu premier Tusk, nie będzie uprawiał polityki tylko będzie budował drogi, koleje ale także inwestował w ochronę zdrowia, edukację, komunikację miejską, a także pomagał małym i średnim przedsiębiorstwom. Ciarki po plecach przechodzą jak się człowiek na chwilę zastanowi jak to się będzie odbywać w przyszłości, skoro po 5 latach rządzenia ekipy Tuska wydano ponad 100 mld zł na drogi i nie ma żadnego pełnego ciągu drogowego ze Wschodu na Zachód (A-2,A-4) ani z Północy na Południe (A-1), a duża część polskich firm budowlanych uczestniczących w realizacji tych inwestycji jest w stanie upadłości albo przechodzi procedury likwidacyjne. I dotyczy to zarówno kilku wielkich firm giełdowych jak setek małych i średnich firm zatrudnionych przez te duże jako podwykonawcy. Jednocześnie te nieliczne, będące blisko władzy, w podsłuchanych rozmowach ich właścicieli przez ABW, oświadczają, że uczestniczą w „kontraktach życia” w przedsięwzięciach drogowych. Programy kolejowe w obecnej perspektywie finansowej, zostały zrealizowane zaledwie w 11% i coraz bardziej prawdopodobne jest, że Polska może stracić w tej sferze około 5 mld euro, na 6,8 mld euro wszystkich środków przewidzianych na inwestycje kolejowe. Ale także w innych dziedzinach wydawania europejskich pieniędzy, na kilometry widać patologie. Rezultatem wydatkowania 27 mld zł (do tej pory rozliczono ponad 14 mld zł) w ramach programu „Innowacyjna gospodarka” jest zmniejszenie liczby innowacyjnych przedsiębiorstw z 23% w roku 2006 do 17% w roku 2012. Jednocześnie w rankingu innowacyjności Światowego Forum Ekonomicznego, Polska spadła aż o 20 miejsc (z 44 miejsca w 2007 roku na 63 w roku 2012- dane z tekstu prof. Rybińskiego na temat innowacyjności polskiej gospodarki).

4. Premier Tusk zapowiedział w orędziu „ruszenie w Polskę” i przekonywanie Polaków do wspólnego z szefem rządu, budowania. Wygląda jednak na to, że to przyszłe budowanie z premierem, może być równie sensowne jak jego orędzie noworoczne wygłoszone w lutym. Kuźmiuk

Próba sprzedaży murowana Jaki będzie rządowy scenariusz dla Grupy Lotos, to dręczące pytanie Najważniejsze gospodarcze głosowanie ostatnich dni: Sejm odrzucił w piątek obywatelski projekt ustawy, podpisany przez 156 tys. osób, o zachowaniu przez państwo większościowego pakietu akcji giełdowej Grupy Lotos SA, tj. dawnej Rafinerii Gdańskiej, połączonej z rafineriami w Czechowicach i Jaśle, Petrobaltikiem i wieloma innymi spółkami. Poprzez Lotos Petrobaltic i Lotos Norge koncern obecny jest tak na polskim, jak i norweskim szelfie kontynentalnym, posiada 100 proc. udziałów w spółce Lotos Geonafta, tym samym dostęp do lądowych złóż ropy naftowej na Litwie. W rękach państwa jest teraz 53,2 proc. tego drugiego w kraju, po PKN Orlen, paliwowego koncernu. Istnieje obawa, że rząd, który w 2010 r. rzucił na giełdę dalszych 10,8 proc. akcji Lotosu, będzie kontynuował wyprzedaż i zejdzie z pakietem państwowym poniżej 50 proc., albo poszukując gwałtownie pieniędzy (w ub. roku resort skarbu nie wykonał w pełni planu wpływów z prywatyzacji zapisanych w ustawie budżetowej) upłynni wszystko, co ma w Grupie Lotos tak szybko, jak to tylko będzie możliwe, inwestorowi zagranicznemu. Kim ten inwestor może się okazać - oto dręczące pytanie.

Tak niewiele brakowało... Projekt obywatelski zobowiązywał państwo polskie do zachowania większościowego pakietu akcji w spólce akcyjnej Grupa Lotos SA. Zbycie akcji z naruszeniem tej zasady, mówił dokument, byłoby nieważne z mocy prawa. Skarb państwa, według projektu, miałby zagwarantowaną większą reprezentację w organach spółki i zachowanie szerszego udziału w spółkach bezpośrednio zależnych kapitałowo od Grupy Lotos. Tego nie będzie, bo tak zagłosowano. Przyciski nacisnęło 447 posłów, za odrzuceniem opowiedziało się 224, przeciwnych odrzuceniu było 222, jedna osoba wstrzymała się od głosu. Niewiele brakowało, żeby rząd Grupy Lotos nie mógł tknąć! Ile za Grupę Orlen można byłoby wziąć – gryzie nie pierwszy już rząd, bo dawno przekonaliśmy się wszyscy, że sprzedawać majątek publiczny prawie każdemu rządowi było wyjątkowo łatwo. Rządowa ręka więc nie zadrży, kiedy się Rafinerii Gdańskiej samemu nie budowało, a teraz  prywatyzacyjna albo  - i do kieszeni wpadnie ładny, łatwy grosz.

Koszty budowy spadły na barki społeczeństwa Obecnie zakład produkcyjny Lotosu SA znajduje się w granicach administracyjnych Gdańska. Miejsce, w którym się znajduje, wybrane zostało w czerwcu 1971 r., to był teren Płoni Małej położony w depresji, na wschód od miasta, w widłach Martwej Wisły i kanału Rozwójki. Martwa Wisła, bliskość rzeki Motławy, gwarantowały dostatek wody dla zakładu, atutem było też, że przyszłą rafinerię od Portu Północnego dzieliło w linii prostej tylko 7 km. Zaczęło się wielkie osuszanie, w tym celu ułożono ok. 80 km rur drenarskich, wykopano tysiąc studni, usunięto 270 tys. metrów sześc. torfu i mułu, nawożąc 2 mln metrów sześc. piasku i żwiru, wbitych zostało w teren ponad 8 tys. pali, niektóre na głębokość 24 m. Poziom wody obniżono, a grunt podwyższony został o półtora metra. Dopiero potem można było przystąpić do właściwej budowy za miliony dolarów. Koszty tej budowy i innych w Peerelu spadały na barki całego społeczeństwa żebraczymi zarobkami. Ze sprzedaży majątku narodowego korzystają nieliczni. W 1972 r. British Petroleum zakończyło prace projektowe schematu technologicznego rafinerii, w tym samym roku podpisany został kontrakt z włoską firmą Snamprogetti na projekt budowy i zarządzanie budową. Generalne wykonawstwo Rafinerii Nafty “Gdańsk” w budowie przejęła Petrobudowa Płock.

W 1991 r. firma była w 100 proc. Państwowa Pierwsza ropa dla rafinerii w Gdańsku przypłynęła do Portu Północnego w 1975 r. ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, przywiózł ją tankowiec “Kasprowy Wierch”. Instalacje rafinerii, która po czterech latach zmieniła nazwę na Gdańskie Zakłady Rafineryjne, a potem została Rafinerią Gdańską SĄ, były słabo przystosowane do przerobu zasiarczonej ropy rosyjskiej, nie o taką ropę tu więc chodziło. W 1991 r. w październiku wszystkie akcje skomercjalizowanej  Rafinerii Gdańskiej należały do skarbu państwa. Rząd powołał spółkę o nazwie Nafta Polska z zadaniem restrukturyzacji i prywatyzacji przemysłu naftowego. Do Nafty trafiło 75 proc. akcji RG, zakład utracił wtedy status jednoosobowej spółki skarbu państwa, który przypisała mu komercjalizacja, ale cała władza nad nią pozostała dalej w rękach rządu. W 1998 r. pracownikom i emerytom zakładu przekazano nieodpłatnie (jak zwykle za zgodę na prywatyzację) 14,98 proc. akcji. Zaczęły się rządowe naciski na pełną sprzedaż. Na scenie pojawiła się brytyjska Rotch Energy z zagadkowego konglomeratu Rotch Group należącego do Vincenta i Roberta Technquiz, potomków emigrantów z Bliskiego Wchodu i złożyła polskiemu rządowi ofertę kupna 75 proc. koncernu paliwowego.

Za Rotch czaił się Łukoil Okazało się jednak, że Rotch nie ma pieniędzy, ściślej, pieniądze miał, ale nie swoje, dysponował środkami rosyjskiego koncernu Łukoil. Rosjanie palili się do kupna rafinerii w Gdańsku, niech będzie z konsorcjum z Energy, zgodzili się skwapliwie. Wagit Alekperow, prezes Lukoil, w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej” mówił, że za akcje nadmorskiego zakładu są skłonni zapłacić ponad ćwierć miliarda dolarów albo więcej i że kilkaset milionów dolarów przeznaczą natychmiast na inwestycje. Odpowiedzialny za prywatyzację minister skarbu Wiesław Kaczmarek (Sojusz Lewicy Demokratycznej) chciał całym sercem transakcję przeprowadzić, ale nie mógł, ze względu na ciśnienie opinii publicznej. Zdając sobie sprawę z ludzkich obaw, postanowił: niech o tej prywatyzacji zdecyduje cały rząd, a rząd też się trząsł ze strachu przed ludźmi. Polacy poszaleli, z jakiegoś powodu boją się nas – dziwił się Siergiej Stankiewicz, główny analityk Łukoil na Polskę – rozmawiając z dziennikarzami rosyjskimi. Nic z zakupu Rotch z czającym się za nim Lukoilem nie wyszło. Ale lewa strona mocy nie rezygnowała: Rotch chciał potem utworzyć konsorcjum z PKN Orlen. Firma brytyjska i polska, jak to pięknie brzmiało, chciały kupić wespół Rafinerię Gdańską. Od razu pojawiły się szeptane informacje, że rząd zgodzi się na połączenie dwóch polskich potentatów, żeby potem całość sprzedać Rosjanom. Z pomysłu zostało wielkie zero, oficjalnie dlatego, że wchłonięcie przez PKN Orlen Rafinerii Gdańskiej byłoby wbrew zasadom konkurencji na rynku. Rafineria Gdańska SA została nazwana Grupą Lotos SA w czerwcu  2003 r., za dwa lata znalazła się na giełdzie.

Kreml podsumowuje rzeczywistość Powracając do odrzuconego przez Sejm projektu ustawy, żeby Grupa Lotos została w polskich rękach, pierwsze czytanie projektu odbyło się już w marcu ub. roku, projekt wówczas został skierowany do dalszych prac w Komisji Skarbu Państwa przy aplauzie posłów Prawa i Sprawiedliwości oraz Solidarnej Polski. Komisja jednak glosami Platformy Obywatelskiej rekomendowała Sejmowi jego odrzucenie. Minister skarbu Mikołaj Budzanowski (Polskie Stronnictwo Ludowe) informował, że według niego w Grupie Lotos “skarb” oczywiście powinien mieć pakiet większościowy, ale on osobiście będzie głosował przeciwko projektowi, bo mu się “całościowo” nie podoba, tak nie można... Sprawozdawca sejmowej Komisji Skarbu Państwa Tadeusz Aziewicz (PO) zastanawiał się, po co aż zakaz pozbycia się większościowego pakietu przez państwo, skoro łatwiej żyć bez takiego zakazu? Sugerował, że w czasie kampanii zbierania podpisów ludzie podpisywali się pod dokumentem, nie wiedząc, co czynią, bo ich straszono rzekomym rosyjskim zagrożeniem, podczas gdy tego zagrożenia nie było. Tymczasem w 2011 r. przedstawiciele rosyjsko-brytyjskiego koncernu TKN–BP rozmawiali w polskim resorcie skarbu o szansach zakupu Lotosu. Wiceprezes wymienionej firmy Maksym Barski, podczas konferencji w Moskwie nie taił, że TKN–BP jest zaawansowany w rozmowach z władzami w Polsce i ma duże szanse, jak się wyraził, w grze o pomorską rafinerię. Dziennik “Kommiersant” w tym samym czasie podał, powołując się na polskie źródła, że Rosjanie złożyli ofertę wstępną zakupu Grupy Lotos i czekają na rychły, pozytywny finał, bo przecież rząd polski zdaje sobie sprawę, że ani Lotos, ani Polski Koncern Naftowy Orlen nie mają własnych złóż ropy, muszą ją kupować za granicą. Rosjanie w Lotosie, to powinno być dla Polaków marzenie, a nie zmartwienie – podsumowali na Kremlu. Wiesława Mazur

Rząd się wyżywi… premiami i nagrodami Rozrzutne nagrody dla Ewy Kopacz i wicemarszałków Sejmu, samego premiera Tuska to jedynie czubek góry lodowej różnych premii za rządów PO-PSL Ćwierć miliona złotych w postaci nagród za ciężką pracę dla marszałek Sejmu Ewy Kopacz (PO) i wszystkich wicemarszałków. 1 milion 800 tys. złotych premii dla pracowników warszawskiego NFZ. 22 tys. złotych dla Bronisława Komorowskiego za marszałkowanie w ostatnim dniu pełnienia tej funkcji (wówczas Grzegorz Schetyna “przytulił” 36 tysięcy zł, zaś wicemarszałkowie po kilkadziesiąt tysięcy zł) 55 tys. zł extra-kasy dla Lecha Czapli, szefa Kancelarii Sejmu. 50 tys. zł premii dla Rafała Kaplera, prezesa Narodowego Centrum Sportu, za kompromitację ze Stadionem Narodowym. Na tym nie koniecj. Czy ktoś pamięta jeszcze jak kilka dni po zaprzysiężeniu rządu Donald Tusk dał nagrody średnio po 12 500 zł - 11 ministrom i wiceministrom? Czy wiemy o hipokryzji premiera Tuska krytykującego premie obecnych władz Sejmu, w sytuacji, kiedy on sam zgarnął 180 tys. zł nagród z tego samego tytułu? Taką wyliczankę można ciągnąć w nieskończoność, bo właśnie takich przykładów wychodzenia z kryzysu dostarcza nam rząd PO-PSL. „Nasza Polska” przypomni kilka z takich „kwiatków”.

Ewa Kopacz i spółka To nic nowego, że marszałek Sejmu daje kasę swoim zastępcom, a oni dają jemu. Ten sam mechanizm działa w Senacie. Ale pazerność i próba przemilczenia tak sowitych nagród w tym przypadku jest dość wyjątkowa. Ostatnia burza wokół nagród dla Prezydium Sejmu wybuchła po tym, gdy “Super Express” napisał, że marszałek i wicemarszałkowie Sejmu otrzymali nagrody za 2012 rok - łącznie 245 tys. Wstrzemięźliwości w dobie kryzysu nie pokazali w tym przypadku członkowie wszystkich partii parlamentarnych, bowiem nagrodzili się nawzajem: Ewa Kopacz (PO), Cezary Grabarczyk (PO), Eugeniusz Grzeszczak (PSL), Marek Kuchciński (PiS), Jerzy Wenderlich (SLD) oraz Wanda Nowicka (Ruch Palikota). Jednak najbardziej żenujący jest w tym wszystkim fakt, że dopiero po ujawnieniu nagrodowego rozrzutnictwa Ewa Kopacz, ratując twarz, zapowiedziała zamrożenie funduszu nagrodowego na ten rok oraz przekazanie ze swojej puli nagrodowej pieniędzy na cele charytatywne.

Nagrodowy Fundusz Zdrowia Tym razem aferę nagłośnił inny tabloid, bowiem zapewne poważne media Tomaszów Lisów i Adamów Michników nie są zainteresowane “tanią sensacją”. Zresztą Stefan Niesiołowski (PO) niedawno ogłosił wszem i wobec, że premie dla Ewy Kopacz i jej kolegów “to temat dla brukowców”. Tym razem “brukowiec” “Fakt” ustalił, że w 2012 r. na premie dla urzędników pracujących w warszawskiej centrali NFZ wydano aż 1 milion 800 tys. złotych! Ekstra pieniądze za swoją pracę otrzymało 280 urzędników - to oznacza, że średnia premia wynosiła dokładnie 6 tys. 428 złotych i 57 groszy. Co więcej, gigantyczne premie to nie jedyna gratyfikacja, na jaką mogą liczyć urzędnicy z centrali funduszu. Pomimo fatalnej sytuacji służby zdrowia szefostwo NFZ rozdaje nie tylko premie, ale również nagrody. Jak wynika z informacji “Faktu”, w ubiegłym roku średnia nagroda wypłacona w Funduszu na jednego pracownika to kolejne 3 tys. zł. Urzędnicy będą pewnie twierdzić, że to niedużo, ale to 100 razy więcej niż dofinansowanie z NFZ do okularów dla dziecka z poważną wadą wzroku. Dane o nagrodach podaje też sam NFZ. – Na wynagrodzenia pracowników Centrali NFZ przeznaczono w planie finansowym NFZ na 2012 r. 31,5 mln zł, stan na XI 2012 r., w tym premie w wysokości 1,8 mln zł otrzymywało 280 pracowników, a nagrody w wysokości 55 tys. zł – 18 pracowników – poinformowała Magdalena Szefernaker z centrali Funduszu. Nie ma więc pieniędzy na leczenie, są na nagrody dla urzędników.

Premie za Przekręt Narodowy Budowa Stadionu Narodowego kosztowała polskiego podatnika 2 miliardy złotych. Z powodu licznych wad technicznych oraz gigantycznych kosztów (niewspółmiernych z innymi obiektami tego typu w Europie), a także konieczności utrzymywania pustego stadionu przez cały rok, przedsięwzięcie nazwano “przekrętem narodowym”. Rafał Kapler, szef Narodowego Centrum Sportu, podał się co prawda do dymisji, ale media szybko podały informację, że “dostanie gigantyczną premię za pracę w NCS”. Minister sportu, Joanna Mucha, od razu podała do wiadomości, że “ze wstępnych wyliczeń wynika, że będzie to ok. 570 tys. złotych”. Sprawa trafiła do sądu, jednak z opublikowanych zapisów aneksu do umowy Kaplera wynika, że dostałby premię, nawet gdyby przez trzy lata nie kiwnął palcem, a wstrzymanie wypłaty przez minister Muchę tylko działa na jego korzyść, bo dostanie odsetki karne za zwłokę.

Komorowski i kolesie Przy sprawie Ewy Kopacz warto przypomnieć, że także Bronisław Komorowski ostatniego dnia pełnienia funkcji marszałka Sejmu dostał nagrodę wynoszącą aż 22 tys. zł. Tak na rozchodne… Oczywiście nagrody przydziela sobie Prezydium Sejmu, a więc marszałek i wicemarszałkowie musieli się formalnie razem obdarować. Warto przypomnieć nazwiska i kwoty (niektóre powtarzają się ze sprawy marszałek Kopacz): Komorowski - 22 tys. zł, jego następca Grzegorz Schetyna  (PO) - 36 tys. złj wicemarszałkowie Sejmu Ewa Kierzkowska (PSL), Stefan Niesiołowski (PO), Jerzy Wenderlich (SLD) oraz Marek Kuchciński (PiS) od 32 tys. zł do aż 50 tys. zł.

Czapla za 55 tysięcy Prezydium Sejmu w 2010 r. pomyślało też o swojej Kancelarii. “W 2010 r. dla szefa Kancelarii oraz dla jego zastępcy przyznano trzy nagrody w wysokości 100 proc. wynagrodzenia oraz jedną nagrodę w wysokości 150 proc. wynagrodzenia” – informowało sejmowe biuro prasowe. W 2010 r. na czele Kancelarii Sejmu stał Lech Czapla. Jego zarobki to ok. 12,5 tys. zł. Z powodu tej “biedy” dodatkowo otrzymał ok. 55 tys. złotych. I tym razem znowu “Super Express” ustalił (bo “poważne” media takimi sprawami się przecież nie zajmują…), że nagrody dla kierownictwa Kancelarii Sejmu przyznawał zarówno były marszałek, a dzisiaj prezydent Bronisław Komorowski, jak i Grzegorz Schetyna. Czapla jednak w 2010 r. zasłużył widocznie na tak wysoką nagrodę. Według Andrzeja Dudy, podsekretarza stanu w kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w dniu katastrofy smoleńskiej już ok. godz. 11.00 Lech Czapla, szef Kancelarii Sejmu, zwrócił się do ministra Dudy z informacją, że w związku ze śmiercią Prezydenta Kaczyńskiego obowiązki Prezydenta RP przejmuje Bronisław Komorowski. Czapla nie potrafił wyjaśnić w oparciu na jakich informacjach nastąpiło stwierdzenie zgonu Prezydenta i uprawdopodobnić tej wiadomości inaczej, jak powołując się na przekaz medialny. Zdaniem ministra Dudy, rozmowa z Czaplą zakończyła się “dosyć gwałtownie”.

Senat nie gorszy! Po nagrodach Komorowskiego, Schetyny, Czapli… pozazdrościł im takich bonifikat marszałek Senatu Bogdan Borusewicz. Okazuje się, że nie tylko marszałkowie Sejmu zostali nagrodzeni za “ciężką pracę”. Ich senaccy koledzy nie chcieli być gorsi i... sami przyznali sobie nagrody. 2010 r. więcej niż prezydent, bo 311 tysięcy złotych, a na tę pulę złożyły się też sowite premie. W 2010 r. otrzymał dwie nagrody w wysokości 150 proc. miesięcznego wynagrodzenia oraz jedną w wysokości 100 proc. (ok. 64 tys. zł). Podobnie zaszalał w 2012 r., informując, że przyznał nagrody, bo wicemarszałkowie pracują dużo intensywniej niż zwykli senatorowie. Wicemarszałkowie Senatu otrzymali 200 proc. wysokości swojego miesięcznego wynagrodzenia, a marszałek - 350 proc., bo on sam napracował się widocznie najwięcej, zapewne głównie nad likwidacją biedy w Polsce…

Nagrody w stolicy O swoich najbliższych współpracownikach, burmistrzach z dzielnic z PO pomyślała w 2011 r. prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Okazuje się, że nagrody nijak mają się do wyników pracy, ale rozdzielane są z partyjnego klucza! Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że największe nagrody przyznała burmistrzom z PO, w dodatku tym z kiepskimi wynikami? Jak wyliczał „SE” rekordowe dodatkowe uposażenie otrzymali Piotr Zalewski z Pragi-Północ i Jacek Kaznowski z Białołęki, na których konta wpłynęło po 36 tys. zł. Następni w kolejności burmistrzowie Wawra, Wesołej, Pragi-Południe, Targówka, Śródmieścia i Mokotowa otrzymali po 32 tys. zł. Co ich łączy - PO i bliska współpraca z panią prezydent. Kogo Hanna Gronkiewicz-Waltz doceniła najmniej? Piotra Guziała z Ursynowa, który dostał 19 tys. zł, Michała Wąsowicza z Włoch - 21,4 tys. oraz Agnieszkę Kądeję  z Rembertowa - 24 tys. zł. Wszystkich łączy to, że nie są związani z PO.

200 tys. od Cichockiego O ostatnich Świętach Bożego Narodzenia A.D. 2012 pomyślało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Minister Cichocki postanowił przeznaczyć ponad 200 tysięcy złotych na świąteczne premie. Podobne prezenty (w formie bonów) przygotowało ministerstwo sprawiedliwości i inne instytucje państwowe. Najwięcej jednak na nagrody w całym roku 2012 wydało:

O grzebaniu w życiorysach Do dziś komunistyczni prześladowcy mają w publicznej debacie decydujący głos. Ich dzieci są obecne na wysokich stanowiskach w polityce, gospodarce, mediach. I reagują histerycznie na wszelkie próby podważenia ich pozycji czy lustracji ich środowiska. We wstępie do książki „Bestie" napisałem:

„Nie jestem ani sędzią, ani prokuratorem, ani śledczym. Moim celem nie było poznanie motywów działania stalinowskich bestii, ich rozterek, co w Polsce cały czas jest mile widziane. Nie wieszanie komunistów i ich popleczników, ale historyczna prawda. Oczywiście, bestie powinny ponieść zasłużoną karę. W większości przypadków nie będzie to już jednak możliwe. Mordercy zmarli, kilku nawet w ostatnich miesiącach. Zmarli, nie będąc na ogół »nękani« przez wymiar sprawiedliwości III RP. Ale niektórzy żyją nadal, żyją obok nas. I mają kilkakrotnie wyższe emerytury od zwykłych śmiertelników. Moim celem było dotarcie do tych spraw, odnalezienie świadków zbrodni. Bo to im powinno się oddać głos, a nie ich prześladowcom".
Niestety, do dziś prześladowcy mają w publicznej debacie głos decydujący. Komunistyczni oprawcy i ich dzieci, które w III RP nadal wpływają na rzeczywistość. Są obecne na wysokich stanowiskach w polityce, gospodarce, mediach. I reagują histerycznie na wszelkie próby podważenia ich pozycji czy jakiekolwiek próby lustracji ich środowiska. Pokazuje to obecna dyskusja wokół „grzebania w życiorysach".
Realia PRL-bis W marcu 2012 r. „Gazeta Wyborcza" napisała: „Jazda po życiorysach się rozkręca. Tadeusz M. Płużański, autor książki »Bestie. Nieukarani mordercy Polaków«, mówi »Rzeczpospolitej«: »Wymiar sprawiedliwości III RP nie został zweryfikowany. Jeśli dalej pracują w sądach dzieci, kuzyni i koledzy stalinowskich prokuratorów, to o żadnym rozliczeniu nie może być mowy«". Czy powiedziałem nieprawdę? Czy rzeczywiście jest to „grzebanie" albo „jazda po życiorysach"? A może informowanie opinii publicznej o osobach, które sprawują funkcje publiczne – sędziach czy politykach – to prawo, a nawet więcej – obowiązek dziennikarza, historyka? Ludzie powinni przecież wiedzieć, kto nimi rządzi, kto zasiada w parlamencie, kto pracuje w sądach i wydaje wyroki w imieniu Rzeczypospolitej – w imieniu nas wszystkich. Nie ma w tym niczego nagannego, to nie jest żadna „dzika lustracja", „esbeckie szambo". W normalnym państwie to normalna rzecz. Ale III RP takim państwem nie jest. Po raz kolejny okazuje się, że bardziej jest PRL-bis.
Od ludzi władzy – wara! Po raz kolejny okazuje się również, że „grzebanie w życiorysach", czy szerzej – „grzebanie w przeszłości", samo w sobie nie jest naganne. Można pisać, że celem AK-owców podczas Powstania Warszawskiego było mordowanie Żydów (Adam Michnik, Michał Cichy), że żołnierze niezłomni, którzy do dziś pozostają wyklęci, to bandyci (Seweryn Blumsztajn; czy to przypadkiem nie kalka sowieckiej propagandy?). Podobne bezkarne komentarze dotyczą „polskich obozów koncentracyjnych" – w czasie wojny i po „wyzwoleniu" (np. katownie NKWD dla polskich patriotów czy ubecki obóz w Świętochłowicach-Zgodzie, zarządzany przez komunistycznego zbrodniarza Salomona Morela). Akcja „Wisła" też ma być polska, a nie stalinowska. Można publikować haniebne teksty o Rajmundzie Kaczyńskim. Można grzebać w życiorysie Jadwigi Kaczyńskiej, aby udowadniać, jak zgubny i autorytarny miała wpływ na synów, szczególnie Jarosława (bo ten jest nadal realnym zagrożeniem; brata Lecha ośmieszali, kierowali na badania psychiatryczne i uśmiercali jeszcze za życia). Grzebać zatem można, ale tylko w jedną stronę. W życiorysach przeciwników politycznych – jak najbardziej. Od życiorysów ludzi władzy – wara! O rodzinie Kaczyńskich można pisać do woli. O rodzinach Michników, Blumsztajnów, Gebertów czy Tuleyów i Grodzkich – nie wolno. No, chyba że w samych superlatywach.
Potomkowie kolaborantów Tu dochodzimy do sedna sprawy – rodowodów dzisiejszych „elit". A te często wywodzą się w prostej linii z „elit" sowieckich, które przyjechały do Polski na „wyzwolicielskich" czołgach. To także potomkowie miejscowych kolaborantów. I oczywiście jest tak, że rodziców czy dziadków sobie nie wybieramy, nie odpowiadamy za ich sukcesy czy winy. Nie wierzę jednak, że rodzinny dom nie ma żadnego wpływu na dzieci. Że wychowanie nie pozostawia żadnego śladu. W postaci zbioru wartości, postaw, wyborów życiowych, światopoglądu. I można podejrzewać, że taki sędzia Igor Tuleya – przez życiorysy rodziców – może mieć pozytywny stosunek do służb PRL-u, pracy i tajnej współpracy z nimi. Dla niego nie musi to być naganne. Czy jest zatem w stanie obiektywnie orzekać w sprawach lustracyjnych? Czy nie powinien z nich sam się wyłączyć? Przecież sędzia III RP powinien uznawać komunistyczny system represji, ludzi w nim działających za zło. Sądownictwo wolnej Polski powinno oceniać krytycznie służby swojego totalitarnego poprzednika. Podobnie jest z mediami. Jeśli dziennikarz ma rodzinne związki z komunistycznym aparatem, a dziś wypowiada się publicznie na ten temat, to możemy się spodziewać, że będzie to obraz wybielający PRL, relatywizujący winy konkretnych osób. Nie jest obiektywny, tylko tendencyjny.
„Naturalne" kariery Rozmawiałem z dziećmi stalinowców – ubeków, sędziów, prokuratorów. I mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że oni uważają, iż ich przodkowie niczego złego nie zrobili. Działali przecież w strukturach legalnego państwa, utrwalali socjalistyczny porządek, a potem stali na jego straży, a z przeciwnikami tego nowego ładu trzeba było walczyć, a nawet ich eliminować. Oni nie wiedzą, co to skrucha, przeprosiny za grzechy ojców. Ujawnianie rzeczy niewygodnych czy wstydliwych z własnego życiorysu czy życiorysów przodków jest sprawą trudną i nie każdego na to stać. Jeśli jednak osoby z taką ukrywaną skazą nie opowiedzą o tym, nie wyznają win, nie powinny zabierać głosu w sprawach „przeszłościowych". Dotyczy to zarówno dziennikarzy, jak i sędziów czy polityków. Postępując inaczej, narażają się na to, że ktoś w końcu „pogrzebie" również w ich życiorysach. Nie ulega również wątpliwości, że funkcjonowanie rodziców na szczytach PRL-owskiej władzy ułatwiało potem start w życie ich dzieciom. Co więcej, wydaje się, że zatrudnianie ich w kluczowych dla utrzymania faktycznej władzy i wpływów nomenklatury PRL-u miejscach było jednym z ważnych elementów budowania nowego systemu. Dziś te dzieci też „naturalnie" pełnią ważne funkcje, decydują, żyją na wysokim poziomie, kształtują świadomość innych. A dzisiejszy świat stwarza im dodatkowo nowe możliwości. Tadeusz Płużański

CZTERY PYTANIA do prof. Legutko: "Duch Święty pomógł w wyborze dobrego papieża. Wierzę, że tak będzie i tym razem" wPolityce.pl: Papież Benedykt XVI ogłosił, że 28 lutego zakończy swój pontyfikat. Ojciec Święty złożył rezygnację z racji braku sił do pełnienia swojej posługi. Jak Pan ocenia tę sytuację?
Prof. Ryszard Legutko: Właściwie mamy do czynienia z sytuacją precedensową. Ostatnia taka decyzja miała miejsce wieki temu. Wówczas panowały zupełnie inne relacje między Watykanem a światem zewnętrznym. Obecnie warto zwrócić uwagę na kilka aspektów. Nieuchronne są refleksje dotyczące kontrastu między decyzją Benedykta XVI, a postawą Jana Pawła II. Poprzedni papież pełnił swoją posługę, mimo pogarszającego się stanu zdrowia. Jan Paweł II traktował kontynuowanie posługi, jako obowiązek wyższy, którego nie można zdjąć z siebie. Ta sytuacja będzie rodziła komentarze, w obie strony. Z jednej strony będziemy słyszeli pozytywne oceny decyzji Jana Pawła II, z drugiej będziemy słyszeli, że Benedykt XVI podjął swoją decyzję w sposób odpowiedzialny, że jest świadomy swoich obowiązków, że w dzisiejszym świecie i Europie sytuacja Kościoła jest niezwykle trudna. Kiedy papież mówi, że nie ma siły, to nie chodzi tylko o jego samopoczucie, ale również sądzi, że potrzebna jest nowa energia, której on z racji wieku nie posiada.

Z czym się wiąże obecna decyzja? Powstają nowe zagrożenia. Mieliśmy do czynienia z dwoma wielkimi pontyfikatami - Jana Pawła II oraz Benedykta XVI. W sposób nieuchronny każdy następny papież będzie porównywany z poprzednikami. Do tej pory pojawiały się różne sygnały o możliwych następcach, którzy mogą dać nową energię Kościołowi. Gdy one się pojawiały mieliśmy do czynienia z gdybaniem. Obecnie mamy do czynienia z poważniejszymi rozważaniami. Zapewne hierarchowie będą się zastanawiać, kto powinien być następcą Benedykta XVI, kto da impuls Kościołowi. Pojawiały się już pomysły, by znaleźć duchownego, który popchnie Kościół w kierunku bardziej nowoczesnym, liberalnym. To jest poważne zagrożenie, zwłaszcza, że stan wyższego kleru w Europie jest taki, jaki jest. Ja myślę jednak, że taki papież, jakim jest Benedykt XVI, jest świadomy tej sytuacji.

Co z tej świadomości może wynikać? Sądzę, że papież poczynił pewne przygotowania, poczynił pewne kroki mające na celu przygotowanie pod konklawe. Sądzę, że Ojcu Świętemu bardzo zależy na tym, żeby kolejny pontyfikat to była kontynuacja dwóch poprzednich.

Jesteśmy obecnie w sytuacji wyboru dalszej drogi Kościoła? Konklawe zdecyduje, czy Kościół pogrąży się w kryzysie albo czy nastąpi jego odnowa?Oczywiście można w pewnym sensie stawiać sprawę w ten sposób. Jednak pamiętajmy, że również po śmierci Jana Pawła II mieliśmy takie głosy, pojawiały się takie komentarze. Wtedy także wymieniano nazwiska hierarchów, którzy mieli pchnąć Kościół na niebezpieczne tory. Jednak wybór padł na kard. Ratzingera, co było świetną decyzją. Duch Święty pomógł w wyborze dobrego papieża. Wierzę, że tak będzie i tym razem. Jestem przekonany, że decyzja Benedykta XVI była bardzo przemyślana, a następny pontyfikat będzie kontynuacją dwóch poprzednich. Rozmawiał Stanisław Żaryn

CZTERY PYTANIA do red. Płużańskiego. "Płk. Kuklińskiego oceniam jednoznacznie pozytywnie. Jego wkład dla sprawy polskiej jest olbrzymi" wPolityce.pl: Mija dziewiąta rocznica śmierci płk. Ryszarda Kuklińskiego. Jak Pan ocenia tę postać? Tadeusz Płużański: W mojej ocenie płk. Kukliński nie jest w żaden sposób kontrowersyjny. Oceniam go jednoznacznie pozytywnie. Jego wkład dla sprawy polskiej jest olbrzymi. W mojej ocenie wciąż ten wkład nie jest doceniany. W pewnych środowiskach jest wciąż uważany za zdrajcę. Jednak te same środowiska uważają gen. Jaruzelskiego za bohatera. Dla środowisk postkomunistycznych, dla liberalnych elit płk Kukliński zawsze będzie wzbudzał kontrowersje. Oni mają innych bohaterów, takich jak Jaruzelski. Kukliński to z kolei człowiek, którego można by nazwać ostatnim żołnierzem wyklętym. Sądzę, że to nie jest nadużycie. On walkę o wolną Polskę, którą prowadzili wyklęci, kontynuował w zmienionych warunkach i innej sytuacji. Jednak jego misja wcale nie była prostsza. Szczęśliwie on tę walkę, inaczej niż wyklęci, wygrał. Udało mu się przez lata przekazać bardzo dużo cennych materiałów Amerykanom. Oni go bardzo cenili i honorowali, w przeciwieństwie do zdrajców sprawy narodowej w Polsce. W USA miejsce Kuklińskiego jest w panteonie bohaterów. W Polsce sytuacja jest inna, tu jest w sposób celowy przemilczany.

Kukliński jednak przez lata był człowiekiem komunistycznego systemu. Jak Pan to ocenia? Rzeczywiście była taka sytuacja. Jednak trudno go z dzisiejszej perspektywy oceniać. Sądzę, że on był żołnierzem przede wszystkim. I zaczął rewidować swoje poglądy. Nie pozwalał na to, co dzieje się dookoła, gdy już przejrzał na oczy. Gdy zobaczył, że Polska ma się stać poligonem doświadczalnym w III wojnie światowej, w wojnie nuklearnej, robił wszystko, by do tego nie dopuścić. Sądzę, że on swoją późniejszą postawą zmazał służbę w LWP, jeśli uznajemy ją za godną potępienia. Warto zaznaczyć, że on nie walczył nigdy z żołnierzami podziemia. Płk. Kuklińskiego oceniam jednoznacznie pozytywnie.

W Sejmie ma się pojawić projekt uchwały ws. płk. Kuklińskiego. Sądzi Pan, że zostanie przyjęty?Rzeczywiście Solidarna Polska zamierza złożyć projekt uchwały, która ma uhonorować płk. Kuklińskiego. Ona jest wyrazem wdzięczności dla Polaka, który przysłużył się bardzo dobrze sprawie narodowej. Tę inicjatywę wspiera bardzo mocno Jerzy Bukowski. I mam nadzieję, że uchwała zostanie przyjęta, ale widząc skład Sejmu można mieć wątpliwości. W Sejmie rządzi Platforma Obywatelska i lewica. I PO i lewicy może się ten wniosek nie podobać. Ten wniosek wpisuje się w wieloletnie starania o dwie decyzje ws. Kuklińskiego. Po pierwsze, trwa walka o awans Kuklińskiego na stopień generała. To się nie udaje od lat. Z drugiej strony, mamy walkę o nadanie płk. Kuklińskiemu Orderu Orła Białego. I tu również widać wielki opór większości elit Okrągłego Stołu.

Dlaczego Kukliński wywołuje taką agresję? Jego synowie zginęli w dziwnych okolicznościach, zapewne zabici w odwecie, pamięć o nim jest wciąć blokowana... Mówiąc najprościej on podważał całą konstrukcję powojennej Polski. Mówił wprost, że nasz kraj jest jednoznacznie podporządkowany, że należy do Związku Sowieckiego. On to podporządkowanie obnażył. To nie jest wiedza powszechna nawet obecnie w Polsce. PRL jawi nam się jako kraj, w którym można było żyć, w którym była darmowa edukacja, opieka zdrowotna, w którym były filmy Barei... Większość ludzi patrzy obecnie na PRL, jako na wesoły barak. Mało kto pamięta, jakie były prawdziwe cele i zamiary wobec Polaków. Kukliński jednoznacznie podważa nasz dzisiejszy ogląd PRL. Dopóki nie nastąpi weryfikacja naszego stosunku do PRL dopóty płk. Kukliński będzie postacią zakłamaną i przemilczaną. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Nasza wyprawa na Brukselę kończy się sukcesem Chyba nawet wielkim. Nasi wracają z tarczą! Wszyscy zatem możemy czuć się dumni. Ja jednak czuję głębokie zażenowanie. Czegoś innego uczyłem się w Opozycji i Solidarności. Najważniejsze było pytanie o to, co jest naszym własnym zasobem, kapitałem. Jak ten kapitał uruchomić, jak najsensowniej go użyć. Zażenowanie czuję także, gdy słyszę komentatorów, polityków opozycji a także samego Premiera. Ich retoryka nie pozostawia wątpliwości – cały czas chodziło o to, z jakimi nasi wrócą łupami. Szczególnie przykro brzmi to na tle innych przywódców, jak choćby Angeli Merkel. Mówi Ona o strategicznych celach tego naszego wspólnotowego kompromisowego budżetu, jak praca dla młodych czy inwestycja w naukę. Jedna z badaczek historii Solidarności z USA pokazała mi wydaną w konspiracji książkę i miała tylko jedno pytanie: Co oznacza ten napis, na okładce z tyłu – 30 zł? Nieco zaskoczony wyjaśniłem, że to cena po której książka była sprzedawana. Z pomocy zagranicznej finansujemy w zasadzie jedynie zakup maszyn drukarskich. Pomoc stanowi około 10-20% całości naszych kosztów. Reszta, to środki własne. W jej otwartych oczach zobaczyłem zdumienie uznanie i szacunek. Była przekonana, że finansowali wszystko. „Teraz rozumiem, dla czego wygraliście. Jesteście jedynym takim ruchem, jaki badałam”. Mogłem jej dodać, że i ten „import” offsetów (maszyna do druku) uznaliśmy za zbędny i przygotowaliśmy ich produkcję na miejscu. Okrągły Stół przerwał, niestety, ten świetnie rozwijający się program. Podczas różnych studyjnych wyjazdów wpajano nam, że w rządzeniu gminą, regionem, państwem najważniejsze i zarazem najtrudniejsze intelektualnie zadanie to dostrzec docenić i uruchomić własne zasoby. Przestrzegano nas przed syndromem żebraczym. Przywoływano przykłady, gdzie łatwe pieniądze, dotacje, pomoc, tanie łatwe kredyty doprowadziły do chwilowego sukcesu, by następnie przerodzić się w klęskę. My, w naszym kraju, też mamy na to własne powiedzenie: Łatwo przyszło, łatwo poszło. Najnowsza historia nie szczędzi przykładów żebraczego syndromu. Problemy Grecji czy Hiszpanii mają właśnie swoje źródło w łatwych darmowych unijnych pieniądzach. Dlaczego łatwo zdobyte pieniądze mają tak niszczycielską siłę działania? Rzecz w tym, że cały wysiłek intelektualny (jeśli w ogóle uznajemy to za wysiłek) kierujemy na myślenie, gdzie i ile możemy „zdobyć”, „wyrwać”, „dostać, bo nam się należy”. To zwalnia nas całkowicie z myślenia o własnych zasobach i sposobach ich mobilizacji. Jest drugi czynnik , który decyduje, że umiejętność myślenia i wypracowania własnych środków staje się cywilizacyjnym skarbem narodu. Łatwo to zrozumiemy, gdy zadamy sobie pytanie, czy zbudowalibyśmy te stadiony gdybyśmy mieli to sfinansować z własnych środków? Czy budowalibyśmy te absurdalne ekrany i monumentalne bramy przy autostradach? Czy poszlibyśmy w futurystyczne kryte osłony Trasy Toruńskiej? Jest dla mnie oczywiste, że nie. Co ważniejsze, nie tylko o gospodarność tu chodzi. Trzeba bowiem budować autostrady i drogi. Czy jednak na pewno skazani jesteśmy na technologie z ceną 10 ml. za kilometr? Czy potencjalna „zmowa” dotyczy tylko ceny, czy także technologii? Jestem przekonany, że nasze politechniki, instytuty są w stanie opracować nowatorskie techniki i technologie godne wymogów XXI wieku. Trzeba je tylko u nich zamówić. Jeśli nie zamawiamy, będą kształcić jedynie podwykonawców. I to właśnie jest strata, której nie zastąpią żadne żebraczo „zdobyte” pieniądze. Brukselskie pieniądze wpłyną do naszego budżetu. Otóż pytanie, skąd biorą się pieniądze w budżecie, jest najlepszym testem dojrzałości kultury kraju aspirującego do miana liberalnej demokracji. W naszym kraju nawet sztandarowi liberałowie i konserwatyści odpowiadają, że z podatków. Tylko w USA i niektórych krajach starej protestanckiej Europy usłyszymy, że pieniądze w budżecie pochodzą z pracy i aktywności obywateli. Za tymi dwoma odpowiedziami stoją dwa przeciwstawne sposoby myślenia o rządzeniu państwem. Jeśli bowiem pieniądze pochodzą z podatków, to trzeba mieć rozbudowaną służbę skarbową zdolną do skontrolowania obywateli we wszystkim , co robią i na każdym kroku. Trzeba nałożyć akcyzę i VAT, bo z tego są największe dochody do budżetu. Trzeba wreszcie bacznie obserwować i kreować europejskie programy, z których możemy coś „wywalczyć”, „zdobyć” z całą wojenną retoryką, która temu towarzyszy. Nie trzeba chyba uzasadniać, jaka to prosta, wręcz prostacka strategia. Ona nie wymaga myślenia. Jeśli pieniądze w budżecie biorą się z aktywności, przedsiębiorczości obywateli, zaczynają się schody dla naszego intelektu. Trzeba bowiem bacznie obserwować, na czym polegają te przeszkody i bariery. Owe „obserwować”, to złożony mechanizm badań i analiz. To trzeba chcieć i umieć robić, bo przeszkody i bariery są bardzo różne. Kiedy już wiemy, co przeszkadza, trzeba znaleźć sposób, żeby to usunąć. To znowu wymaga myślenia i to innowacyjnego. Często raz uruchomiony autorytarny model jest tak trudny do zmiany, że tylko rewolucja lub wojna jest w stanie go przerwać. Dobrą ilustracją takich trudności jest różnica między Europą i USA w kwestii rynku paliw i energii. Podczas studyjnej wizyty w Stanach spytałem, zaskoczony, skąd bierze się tak niska cena benzyny? Odpowiedź była prosta: Nasze bogactwo zawdzięczamy mobilności obywateli. Warunkiem tej mobilności jest tanie paliwo. Żaden Prezydent nie pozwoli sobie na wprowadzenie akcyzy na paliwa. Byłby bunt i impeachment. Podobnie zaskoczyła mnie niska cena energii elektrycznej. Wyjaśnienie było podobne. Cena prądu, to ważny składnik kosztów każdej działalności gospodarczej i nie tylko. Nie wolno jej podbijać podatkami, jak to robicie w Europie. To właśnie ten stan świadomości elit opiniotwórczych i rządzących uważam za warunek bogactwa narodu. Tu u nas, w Europie, nie mogę wyjść z podziwu dla elit duńskiego państwa. Nie mają żadnych własnych bogactw naturalnych. Jedynie pastwiska. A jednak zdołali zbudować nowoczesne państwo, otwarte społeczeństwo, innowacyjną gospodarkę. To nie jest efekt „strukturalnych funduszy pomocowych” . To konsekwentna, zapoczątkowana w XVI wieku, polityka wspierania obywateli w ich działalności na rynkach krajowych i zagranicznych. W ostatnich latach mój szacunek wzbudziły badania Hernando de Soto. Wykazał On, że nawet najbiedniejsze kraje, najbiedniejsze społeczności dysponują ogromnym kapitałem. Jego „wydobycie” i uaktywnienie, to polityczne zadanie tak dla intelektualnej elity, jak i rządzących. Odkrycie, którego dokonał Hernando de Soto jest „kapitalne”, ale wymaga od elity kraju myślenia. Tymczasem, jak wiemy, „myślenie ma kolosalną przyszłość, ale bardzo nas, ludzi, męczy”. W czym pomogą nam brukselskie łupy? Czy pomogą rozwinąć produkcję kryształów azotku galu? Czy pomogą w badaniach i produkcji grafenu? Mam złą wiadomość. Nie pomogą. Wszystko pójdzie w szkło i beton. Establiszment potrzebuje „piramid”.

PS. Jest wiele znakomitych książek, które opisują „syndrom żebraczy” i jego długofalowe konsekwencje. Chciałbym, aby czytelnicy którym bliskie jest to podejście wskazali najnowsze publikacje dotykające tej kwestii. Dla mnie najważniejsi byli autorzy badający problemy barier, jakie rządy i administracja stawia przed obywatelami. Do najciekawszych zaliczam Kennetha Galbraitha, Istota masowego ubóstwa oraz wspomnianego Hernando de Soto, Tajemnica kapitału i wcześniejszy Inny szlak. Zbigniew Bujak

Tak dzieje się Historia Watykan twierdzi, że Benedykt XVI nie abdykuje z powodu np. ciężkiej choroby, a „po prostu” ze starości. Brat Ojca Świętego powiedział, że ma on już problemy z chodzeniem i czuje się zbyt słaby do pełnienia jakże ważnych obowiązków. Zresztą, nie trzeba spekulować, przecież sam Benedykt w swoim oświadczeniu wyjaśnił, że czuje się stary i słaby, a Kościołowi potrzeba teraz kogoś silnego. Niemniej jednak nic dziwnego, że decyzja papieża – tak przecież nagła – budzi szok i liczne komentarze. Coś takiego się przecież zdarza raz na kilkaset lat. W zasadzie zdarzyło się tylko dwa razy (słyszę, że niektórzy eksperci mówią, że tylko raz, niech to ustalą w takim razie) w ciągu 2000 lat istnienia Kościoła. Media często przesadzają z terminem „historyczne wydarzenia” - ale to jest naprawdę historyczne wydarzenie, które dzieje się na naszych oczach. Zaskoczenie jest tym większe, że Benedykt XVI uchodził za konserwatystę, a abdykacja nie jest w dziejach papiestwa czymś zwykłym. Oczywiście, jest już stary – ma 85 lat, ale przecież papieże byli w dużo gorszej kondycji od niego, a sprawowali rządy. A tu nagle taki krok. Być może to osobista decyzja człowieka, ale w takich chwilach trudno uciec od mistycyzmu. Już pomijam przepowiednię św. Malachiasza, która pobudza wyobraźnię, lecz trudno traktować ja poważnie. Ale przecież wielu watykanistów (i to całkiem poważnych) twierdzi, że Stolica Apostolska nie ujawniła światu całej prawdy o Tajemnicach Fatimskich. A one ponoć zawierały dosyć szczegółowy opis tego, co ma się wydarzyć w świecie. Wprawdzie Ewangelia jasno mówi, że nikt nie zna dnia Końca, ale przecież wcale nie musi czekać świata koniec. Po prostu bardzo ciężkie czasy... Czasy, w których głowa Kościoła musi być kimś młodym i silnym – Benedykt to wie. Papież nie tak dawno temu założył konto na Twitterze (oczywiście, to raczej nie sam papież pisze w internecie). Jego dzisiejszy wpis brzmi: Musimy zaufać w potężną moc Bożego miłosierdzia. Wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale Jego łaska przemienia nas i czyni nas nowymi.

Jeśli w najstarszej instytucji świata dzieje się coś, co ma miejsce raz na 500 lat, to wiedzcie, że coś się wydarzy.

Rybicki

Z papiestwa się nie rezygnuje, bo nie można zejść z krzyża Zaczęło się. Benedykt XVI także jest już „medialnie” skłaniany do abdykacji. A myślałem, że jego to ominie, i że kolejna dyskusja nad koniecznością rezygnacji z urzędu papieskiego Ojca świętego zostanie nam oszczędzona. Ale nic z tego. Od rana polskie (trzeba przyznać, że za włoskimi) media zastanawiają się, czy w przyszłym roku Benedykt XVI poda się do dymisji czy nie. Spektakl pod tytułem: „Kiedy papież zrezygnuje 2” należy więc uznać za rozpoczęty. I czysto prawnie scenariusz rezygnacji nie jest nie do wyobrażenia. Zdarzali się w historii papieże, którzy podawali się (lub byli podawani) do dymisji. Paweł VI, wedle świadectw swoich współpracowników, też miał się nad tym zastanawiać. A prawne polecenie przenoszenia biskupów na emerytury po 75 roku życia, które wprowadzono po Soborze Watykańskim II (moim zdaniem nie nazbyt szczęśliwie) tylko takie prawdopodobieństwo wzmacniają. Jeśli bowiem zaślubiny z Kościołem diecezjalnym (a tym jest biskupstwo) mogą zostać zerwane z powodu osiągnięcia wieku emerytalnego, to dlaczego inaczej miałoby być z biskupstwem Rzymu? Wszystkie te uwagi nie powinny jednak przesłaniać rzeczywistości papiestwa. A ta jest taka, że od wielu wieków papieże nie przechodzili na emerytury i wcześniej nie rezygnowali. Każdy z nich miał poczucie, że papiestwo jest krzyżem, który trzeba nieść do końca, i że gdyby oni się wycofali, to jak w słynnym podaniu o św. Piotrze, sam Chrystus zająłby ich miejsce. Cierpienie, choroba nie są przeszkodą w byciu następcą św. Piotra i zastępcą Jezusa Chrystusa. A najlepszym na to dowodem jest posługa Jana Pawła II, który świadczył o Jezusie i Jego Ewangelii najmocniej, jako człowiek cierpiący i schorowany, niemal nie będący w stanie wykonywać swojej misji. Dozgonność funkcji papieskiej jest też mocnym świadectwem tego, że Kościół nie jest instytucją tylko ludzką, że wierzy w Opatrzność, i że nie godzi się z typowym dla współczesności (a niestety dotyczy to również sytuacji biskupów w Kościele) postrzeganiem człowieka z perspektywy utylitarnej, pragmatycznej. Z takiej perspektywy człowiek słaby, schorowany, udręczony nie może sprawnie realizować swojej misji. I jeśli chodzi o zarządzanie, to być może czasem tak jest. Ale papiestwo, tak jak biskupstwo jest przede wszystkim służbą, ojcostwem. A to realizuje się do końca życia, a nie do emerytury. I właśnie z tych powodów nie wierzę, by Benedykt XVI czy którykolwiek jego następca podał się do dymisji. Mimo że jest to prawnie możliwe. Tomasz P. Terlikowski

12/02/2013 Sprawa skrzynek pocztowych Jak wiadomo w socjalizmie wszystko musi być oparte na przymusie, kłamstwie, demagogii i zwykłym oszustwie. Inaczej żaden socjalizm nie zapuściłby korzeni.. Uzależniony od państwa proletariat umysłowy musi żyć w świadomości Nowego Wspaniałego Świata, że się zbliża, że jest Wspaniały, że jest oczekiwany, że jest lepszy od tego co był- tradycyjnego, sprawdzonego, opartego o Prawa Boże. Socjaliści budują świat oparty o prawa demokratyczne, które za nic mają prawa naturalne człowieka. Socjalistyczne państwo – poprzez biurokrację- broni ludzi- zwanych” obywatelami”- przed nimi samymi.. Jakby oni sami mogli sobie zrobić krzywdę- choć stara zasada prawa rzymskiego głosi, że chcącemu nie dzieje się krzywda.. Ale co tam dla socjalistów prawo rzymskie- liczy się prawo demokratyczne, które w każdej chwili można przegłosować na inne- równie demokratyczne jak poprzednie. I zupełnie inne.. Właśnie od pierwszego stycznia Roku Pańskiego 2013, socjalistyczne państwo wprowadziło obowiązek posiadania…. skrzynek pocztowych(???) Dlaczego obowiązek? Czy „obywatel” demokratycznego państwa prawnego nie może sobie pożyć bez obowiązkowej skrzynki pocztowej? Musi ją mieć na drzwiach czy na płocie swojej posesji? ”Ostatnie dwadzieścia lat to najlepszy okres w historii Polski w okresie czterystuleciu”- twierdzi pan Adam MIchnik. Może to i prawda, ale obowiązkowych skrzynek pocztowych nie było.. Z kolei pan Radosław Sikorski twierdzi, że” Współczesna Polska jest najlepszą jaka mieliśmy”(???) Ale nie była złudzona po socjalistyczne uszy na ponad 350 miliardów dolarów, w kierunku na zwyżkę zadłużenia.. Listonosze chodzą po posesjach i mieszkaniach i spisują wszystkie adresy, pod którymi państwo nie może znaleźć skrzynki pocztowej, bo właściciel ignoruje nakaz państwowy o obowiązku posiadania skrzynki pocztowej.. Może za to grozić kara- nawet do 10 000 złotych(!!!!)- tak przynajmniej usłyszałem z usta redaktora Romana Czejarka z programu I Polskiego Radia, w programie Cztery Pory Roku- jadąc samochodem. Znowu socjalistyczne państwo poszukało okazji, jakby tu swoich poddanych „ obywateli” obskubać z resztek pieniędzy, które jeszcze posiadają .. Bo socjalistyczne państwo prawne i demokratyczne oparte jest w głównej mierze na kradzieży.. Socjalizm wyrasta z kradzieży- jednym się zabiera, a innym się daje- najwięcej mają ci, którzy biorą udział w kradzieży.. Jak to rozbójnicy. .”Na początku wszystko było zmieszane; przyszła inteligencja, która postawiła każdą rzecz na swoim miejscu”- twierdził Anaksagoras. Ale chyba chodziło o inną inteligencję… W każdym razie pan redaktor Roman Czejarek prowadził audycję w sprawie „ skandalu” w Kielcach, gdzie w tamtejszym Muzeum Narodowym, tamtejszy dyrektor wystawił wystawę wypchanych zwierząt. Oburzyło to działaczy ekologiczno- lewicowej organizacji „Viva”- czy coś podobnego, że w XXI wieku wypycha się wypchanymi zwierzętami przybytki narodowej sztuki.. Za pieniądze podatników, którzy ze zwierzętami po torturach się nie utożsamiają.. Stało się, że jeden ze świętokrzyskich myśliwych, podarował Muzeum w Kielcach swoje trofea myśliwskie.. Nosorożca, słonia, wilka i innych zwierząt, na które nie wolno polować- tak twierdził zaproszony do studia ekolog.. Ja ekologom nie wierzę z natury, no bo skąd myśliwy wziął upolowane trofea, które sam upolował w Afryce? Przecież będąc w Afryce musiał dostać jakieś zezwolenie od tamtejszych władz, żeby sobie upolował? I widocznie władze w Afryce nie uważają, że zwierzęta są naszymi braćmi- i pozwalają na zwierzęta polować.. No bo przecież gdyby byli naszymi braćmi to polowania już dawno byłyby zakazane. Tak jak wybory. Bo gdyby wybory mogły coś zmienić- to z pewnością byłyby zakazane. Bo jak można polować na swoich braci i obcinać im głowy- tak jak w XIX wieku? Tak twierdził zaproszony do studia ekolog- przepraszam, ale nie zapamiętałem nazwiska.. W każdym razie polowanie na zwierzęta to wielkie barbarzyństwo, z którym ludzkość już dawno powinna skończyć.. A najbardziej podobało mi się włączenie do rozmowy pana redaktora Czejarka, który- w Radio Publicznym- powinien być obiektywny, a nie stronniczy.. Za takie przynajmniej uważane jest Radio Publiczne, a tak naprawdę tuba propagandowa lewicy międzynarodowej. Ale puściły mu nerwy w rozmowie z dyrektorem kieleckiego Muzeum zdecydowanie opowiedział się po stronie ekologa Bo to” niesmaczna wystawa”, żeby prezentować wypchane zwierzęta i udostępniać je zwiedzającym.. Dyrektor twierdził, że to w celach edukacyjnych, ale może się okazać, że to go nie uchroni od utraty posady . Nie wykazał się dostateczną czujnością.. W tym przypadku ekologiczną.. Lewica ekologiczna, której członkiem ukrytym okazał się pan redaktor Roman Czejarek, i okazał się wcale nie obiektywnym” dziennikarzem”, przebranym za dziennikarza- ekologiem – dąży do zrównania statutu człowieka ze zwierzęciem. Co jest zaprzeczeniem zasad cywilizacji łacińskiej, gdzie zwierzę usytuowane jest niżej niż człowiek.. Bo człowiek ma duszę, a zwierzę- jej nie ma. Ma tylko ciało. I Pan Bóg stworzył zwierzę dla człowieka, a nie jako jego brata.. Bo gdyby stworzył jako brata człowieka, to człowiek przy każdej okazji zjadania zwierzęcia okazałby się kanibalem. A kanibalizmu Pan Bóg nie lubi. Pan redaktor Czejarek zapędził się bardzo w napiętnowaniu dyrektora muzeum, sugerując mu, że polowania na Pigmejów też by urządzał? Nie zauważył przy tym, że Pigmeje- mimo, że mali- to są ludzie, a nie zwierzęta(???) Zresztą zwierzęta są i duże i małe.. Dyrektor wobec takiego odporu odrobinę się pogubił, i zamiast odpowiedzieć, że człowiek to nie to samo co zwierzę- bronił się argumentem edukacyjnym, na co działacz ekologiczny, którego nazwiska nie zapamiętałem, powiedział, że najlepszym sposobem na edukację młodzieży są filmy ekologiczne, potwierdzając leninowską tezę, że” największą ze sztuk jest film”. I jeszcze raz okazało się, że za statusem ” dziennikarza” poukrywani są różni lewicowi aktywiści, którzy budzą się w odpowiednim momencie- gdy są potrzebni.. Niczym agenci KGB pousypiani w różnych miejscach i czasie.. Jeśli chodzi o polowanie na przykład na lisy, to lewica ekologiczna przebiera się za lisa- jadąc na koniu i ciągnąc za sobą lisią kitę, a reszta polujących siada na konie i ugania się za lisem- przebierańcem na koniu.. To jest współczesne polowanie na lisa- bez nagonki- ma się rozumieć.. I wilk jest syty- i lis jest cały.. Można taką samą maskaradę zorganizować podczas polowania na wilki.. Niech się pan redaktor Roman Czejarek przebierze za wilka, a reszta ekologów niech na niego poluje.. Tylko, żeby mu nie zrobili krzywdy.. Żeby mógł nadal propagować nonsensy dotyczące pogaństwa ekologicznego.. I tak wygląda sprawa skrzynek pocztowych.. Muszą być obowiązkowo i przy tym ekologiczne! „Ekologia” to nowa nauka propagująca pogaństwo.. Przeciwko Panu Bogu.. Aż się w końcu Pan Bóg zdenerwuje i ześle potop.. Co prawda ten pierwszy nie okazał się skuteczny.. Popłynie wszystko razem ze skrzynkami pocztowymi..

WJR

Osamotniony i osaczony Świątobliwy zakonnik Piotr de Murone był niezwykle szanowany za swoją skromność i pobożność, toteż kolegium kardynalskie 5 lipca 1294 roku wybrało go na papieża. Obejmując urząd papieski, jako Celestyn V, wjechał do Rzymu na osiołku i najwyraźniej źle się czując wśród władczych purpuratów, po kilku miesiącach w grudniu 1294 roku, w obecności kardynałów, złożył urząd. Jego następca Benedykt Gaetani, który przybrał imię Bonifacego VIII natychmiast wtrącił go do więzienia z przezorności, żeby były papież w rękach jakichś ambicjonerów nie stał się narzędziem rozbijania Kościoła. Papież Bonifacy wdał się w konflikt z francuskim królem Filipem Pięknym, który oskarża go m.in. o zamordowanie Celestyna V i nienawiść do Francji. Pozyskał wpływową w Italii rodzinę Colonnów, której przedstawiciel, Sciarra Colonna wraz z Wilhelmem Nogaretem Bonifacego porwał i uwięził, a kiedy ten, założywszy tiarę, usiadł na tronie, Sciarra Colonna go spoliczkował. Wywołało to ogromne wzburzenie, a papież pod wpływem tych przeżyć po trzech dniach zmarł 12 października 1303 roku. Jego następcą był Benedykt XI, który też wkrótce zmarł na dezynterię, co zrodziło plotki, ze został otruty. Jego następca Klemens V, kanonizował Celestyna, ale przeniósł siedzibę papieską do Avinionu, zapoczątkowując okres tzw. „niewoli awiniońskiej” w historii Kościoła. Drugim papieżem, który dla ułatwienia zażegnania w Kościele schizmy wywołanej „niewolą awiniońską”, abdykował 4 lipca 1415 roku, był Grzegorz XII. Trzecim w historii Kościoła papieżem, który właśnie zapowiedział swoją abdykację 28 lutego br. jest Jego Świątobliwość Benedykt XVI. Jak wynika z oświadczenia Benedykta XVI, przyczyną zrzeczenia się urzędu jest brak „niezbędnej siły ciała i ducha”. Już mniejsza o siły „ciała”, bo bardziej zagadkowo brzmią słowa o niedostatku „siły ducha”. Zagadkowo - bo Benedykt XVI, jeszcze, jako Józef kardynał Ratzinger, dostarczył wiele dowodów posiadania siły ducha i to w stopniu znacznie większym od wielu innych książąt Kościoła. Czyż potrzebujemy lepszego dowodu, niż deklaracja Dominus Iesus, której ogłoszenie wywołało wściekłe wycie rozpanoszonego w Kościele i poza nim postępactwa, a która tylko przypominała odwieczne prawdy wiary Chrystusowej? Jeśli zatem dzisiaj Benedykt XVI uskarża się na niedostatek „siły ducha”, to czy nie jest to przypadkiem aluzja do poczucia opuszczenia ze strony tych, na których wsparcie i pomoc liczył i do poczucia osaczenia przez tych, którzy nie ukrywali wrogości do jego poglądów? Nie od rzeczy będzie przypomnienie ostentacyjnego lekceważenia, jakim również w Polsce zostało powitane jego „Motu Proprio” w sprawie Mszy św. według rytu trydenckiego, którą po II Soborze Watykańskim najpierw „zapomniało”, a potem wręcz „zakazało”. SM

Negocjowali, negocjowali i wynegocjowali

1. Od paru dni jesteśmy epatowani przez ekipę Tuska, dziesiątkami, a nawet setkami miliardów euro, którymi ponoć dzięki jej zapobiegliwości, obsypała Polskę Unia Europejska w budżecie na lata 2014-2020. Otrzymaliśmy wprawdzie teraz z UE, znacznie mniejsze pieniądze niż wynegocjował rząd Prawa i Sprawiedliwości na lata 2007-2013 ale świętowanie zarządził już nie tylko premier Tusk ale także prezydent Komorowski nakazując mrożenie szampana jeszcze przed końcem szczytu w Brukseli. Premier Tusk nawet w specjalnym orędziu wygłoszonym w telewizji publicznej w niedzielę wieczorem, zapowiedział objazd całego kraju i debaty z Polakami na co najlepiej będzie wydać te pieniądze.

2. Przypomnijmy tylko, że na dwie najważniejsze polityki: Spójności i Wspólną Politykę Rolną, udało się uzyskać około 101 mld euro (72.9 mld euro i 28,5 mld euro), podczas gdy w poprzedniej perspektywie finansowej na lata 2007-2013, była to kwota około 95 mld euro (68 mld euro i 27 mld euro). Mamy więc teraz nominalnie o 6 mld euro więcej tyle tylko, że realnie to zdecydowanie mniejsze pieniądze, niż w obecnym 7-letnim budżecie. W latach 2006-2012 mieliśmy bowiem w UE do czynienia z blisko 16% inflacją więc chcąc zachować realną wartość środków z poprzedniej 7-latki, powinniśmy otrzymać kwotę około 111 mld euro. Jest jeszcze jedna ważna kwestia, która znacząco różni się w obydwu porównywanych okresach, obciążenie Polski składką członkowską. W latach 2007-2013 zapłacimy około 24 mld składki, natomiast w latach 2014-2020 blisko 40 mld euro (taką prognozę naszej składki przedstawiła KE), a więc aż o 16 mld euro więcej. Realnie więc otrzymaliśmy obecnie o 10 mld euro mniej niż w poprzedniej perspektywie finansowej, a netto (po odliczeniu wpłaconej składki) o kolejne 16 mld euro mniej i w związku z tym nawet wielkości wynegocjowanych środków nie są dla Polski sukcesem.

3. Ale jeszcze bardziej niepokojące, dla państw które będą korzystać ze środków unijnych, są zapisy zawarte w porozumieniu towarzyszącym uzgodnieniom finansowym. Głównie chodzi o tzw. warunkowość makroekonomiczną, która oznacza możliwość zablokowania przez KE unijnych funduszy dla kraju członkowskiego w sytuacji, kiedy zbyt mocno się zadłuża lub nie wypełnia zaleceń czy postanowień Komisji. Nie pozwolenie na nadmierne zadłużanie oznacza, że kraj członkowski musi utrzymać deficyt całego sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB (co wynika z Paktu Stabilności i Wzrostu) ale po przyjęciu traktatu fiskalnego ten deficyt ,będzie musiał być niższy niż 0,5% PKB, co dla Polski będzie bardzo trudne do osiągnięcia. Ale do blokady środków z funduszu spójności może dojść także w przypadku gdy dany kraj członkowski, nie będzie realizował zaleceń KE dotyczących ogólnych wytycznych związanych z prowadzoną polityką gospodarczą, bądź polityką zatrudnienia. A więc pole do ingerencji KE w przekazywanie krajom członkowskim środków z budżetu UE, zakreślono niezwykle szeroko.

4.Ingerencja ta będzie miała dwie formy. Jedna to zawieszenie zobowiązań czyli przyszłych wypłat z budżetu UE, następujące na wniosek KE z możliwością weta Rady UE, kwalifikowaną większością głosów. Druga to zawieszenie płatności czyli bieżących wypłat z budżetu UE i to także będzie się dokonywało na wiosek KE ale po potwierdzeniu go decyzją Rady UE także kwalifikowaną większością głosów.

5. Tego rodzaju zapisy szczególnie dla naszego kraju mogą być bardzo niebezpieczne. Nasz deficyt sektora finansów publicznych od 2008 roku przekracza 3% PKB i nawet przejecie składek z OFE dokonane przez rząd Tuska nie pozwoliło na zejście poniżej tego progu. Realizacja większości projektów unijnych odbywa się i to zarówno w przypadku inwestycji rządowych jak i samorządowych w oparciu o wkłady własne finansowane ze środków pożyczonych, więc trudno sobie wyobrazić zejście naszego kraju z deficytem sektora finansów publicznych, poniżej 0,5% PKB. A więc negocjowali, negocjowali i wynegocjowali. Kuźmiuk

Polityka na pstrym koniu jedzie, zrzuciła błazna z Biłgoraja, a PiS poniosła w nieznane Nawet potwornie znudzeni muszę przyznać, że ciekawe rzeczy się dzieją i absolutnie nieprzewidywalne. Tradycji stało się zadość i żadna z prognoz sprzed kilku miesięcy nie trafia w sedno bieżących wydarzeń, ale cóż nam innego pozostaje prócz straceńczego zgadywania jaki los nas czeka. Nie ma co się zrażać, zgadywanie nic nie kosztuje i być może za którymś razem uda się ustrzelić chociaż kawałek przyszłości. Póki co i w ramach korekty dotychczasowym prognoz, wypada zwrócić uwagę na współczynnik szczęścia. Istotny element w każdym ludzkim działaniu, o czym przekonał się niejeden ambitny i nawet najbardziej przenikliwy teoretyk. Gdy Jarosław Kaczyński przekraczał próg gabinetu Ewy Kopacz, włoska agencja przekazała sensacyjną wiadomość o abdykacji papieża, która przykryła całą polityczną akcję PiS, z udziałem premiera technicznego profesora Glińskiego. Czasami tak niestety się dzieje, że całkiem rozsądne pomysły z przyczyn zupełnie niezależnych od pomysłodawców palą się jak słomiany zapał. Premier techniczny wysunięty przez PiS był więcej niż dobrym pomysłem, ale teraz wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, żeby się z tego pomysłu jak najszybciej i jak najniższym kosztem pozbyć. Z zasady jestem zimnym racjonalistą, niemniej nie lekceważę metafizycznych podpowiedzi, wie każdy sportowiec, pisarz i kompozytor, że jak nie idzie, to nie idzie i lepiej odpuścić, odpocząć wziąć się za rzecz z innej strony, niż pastwić się nad sobą i otoczeniem. Obym się mylił, ale mało wskazuje na to, żeby Jarosław Kaczyński z premierem Glińskim ugrali cokolwiek, a jeszcze gorsza wiadomość jest taka, że nie da się już z projektu technicznego premiera wycofać. Polityka jest bezlitosna, jeden mały błąd, jeden moment nieuwagi albo czynnik zewnętrzny i strategia kładzie się na łopatki. Wykluczyć nie mogę, że w dniu debaty sejmowej nad wotum nieufności nie stanie się coś równie niezwykłego, trudno mi sobie jednak wyobrazić cud, który by sprawił, że projekt PiS nie zostanie odrzucony miażdżącą liczbą głosów, co oznacza, że będzie się musiał Kaczyński tłumaczyć z porażki. Z jednej strony jest coś niebywale irytującego w oczekiwaniu na cud, na tego przysłowiowego mesjasza, z drugiej strony bez szczęśliwych okoliczności ciężko odnieść sukces. W efekcie technika pokonywania przeciwnika od lat się nie zmienia, najpierw należy zrobić wszystko, co konieczne i w ludzkim zasięgu, potem się cichutko pomodlić o kawałek szczęścia. PiS przygotował projekt, który miał szansę narobić politycznego zamieszania. Kaczyński popełnił jednak błędy, przede wszystkim zerwał merytoryczną debatę i dał się wciągnąć w prowokacje NPW, po drugie projekt nieludzko się rozciągnął w czasie i Gliński na tym wcale nie skorzystał, był słabo rozpoznawalny, po miesiącach jest jeszcze bardziej anonimowy. Powyższy przykład zawiera dysproporcję między szczęściem i planem, w tym wypadku plan pomimo błędów technicznych, ostatecznie nie zawalił się z powodów racjonalnych, ale z „przyczyn obiektywnych”. Zupełnie inaczej rzecz się ma z kompromitacją błazna biłgorajskiego, chociaż tutaj zasypują nas opinie twierdzące, że błazen się zakiwał to wcale nie tak wyglądał przebieg zdarzeń. Trudno nie wierzyć nawet błaznowi, że nie miał z Nowicką ustalonej całej procedury odwoławczej, bez dwóch zdań miał. Nowicka dała błaznowi idealny pretekst, w końcu chodziło o coś, co wyborcy kochają – ukaranie polityka za branie szemranej kasy i początkowo na fali krytyki zgodziła się ustąpić. Społecznie i medialnie RPP powinien dostać tak zwany bonus i coś w rodzaju klasycznej w podobnych przypadkach recenzji: „nic mnie nie łączy z tą naćpaną hołotą, ale z Nowicką mieli rację”. Tak się nie stało, RPP nie został przedstawiony jako jedyna formacja polityczna, którą stać było na radykalne ruchy, chociaż taki zysk w normalnych okolicznościach jest więcej niż pewny. Gdzieś zgrzytnęło i mam wrażenie, że na samym początku nie był to górny pułap rozgrywki politycznej, ale poziom instynktu zachowawczego, wszyscy wzięli kasę i nikomu nie zależało, żeby wokół tej sprawy robić aferę. Prawdopodobnie z tej prozaicznej przyczyny od lewa do prawa zaczęły się nerwowe ruchy, które odwracały uwagę od wpadki, a błazen biłgorajski zamiast się wpisać w trend, zaczął trąbić i podkręcać atmosferę. Znając polskie realia, komuś w końcu wpadło do głowy, że można na jednym ogniu upiec parę pieczeni. PO do dziś liże rany po „związkach partnerskich”, gdyby byli zmuszeni do głosowania za Bęgowskim vel Grodzką, na tej zabawie wyłożyliby się bez dwóch zdań. Prawdopodobnie sprowadzeni na ziemię Żalek i Gowin, zagłosowaliby zgodnie z dyscypliną, ale obrotowość PO jest dla elektoratu tak męcząca, że następna ostra ideologiczna jazda na pewno nie przysporzyłaby punktów. PO straciłaby na rzecz błazna i straciłaby na rzecz PiS. Nie Tusk, ale błazen biłgorajski odciąłby kupon za pierwsze dziwadło na stołku marszałka, zaś konserwatywna część elektoratu PO, takiego ideologicznego przegięcia nie byłaby w stanie zaakceptować. Swoje interesy w ideologicznej zadymie mają również frakcje PO i raczej podejrzewałbym Schetynę o szczucie Gowina na Tuska i odwrotnie, niż walkę na noże między „konserwatystami” i lewakami PO. Schetyna pokazując słabość Tuska, wcale nie pokazuje siły nie lubianego w mediach Gowina, tylko potrzebę zmiany lidera partyjnego. Na tym samym zależało Millerowi, bezpośrednia konkurencja efekciarskim numerem mogła odbić parę punktów SLD i osłabić walczącego z Kwaśniewskim Millera. Dlatego SLD, podobnie jak PO, poszedł w kierunku ”instrumentalne traktowanie kobiet”. Dodatkowo Miller miał swoje osobiste powody, bo i Nowicka i Begowski zdradzili towarzyszy z SLD przechodząc do czeredy błazna z Biłgoraja. Wszystko prawda albo i zgadywania, w każdym razie bez Nowickiej nic by się nie mogło zdarzyć i tutaj jest sedno upadku błazna z Biłgoraja. Nowicką utrzymaniem stołka mógł kupić Tusk, Miller i kto wie, czy nie Kwaśniewski, którego dyscyplinuje GW. W sumie błazen ma rację, że ona się prosiła o polityczny gwałt, bo to jej jedyny kapitał – ofiara szowinizmu męskiego. Tłumacząc tę martyrologię na politykę, po prostu poszła za kasą i polityczną pozycją, stała się języczkiem u wagi i koleżanki feministki po wyrzuceniu Nowickiej z RPP, będą ostro apelować, aby tę „cudowną kobietę” przygarnęła PO lub SLD ewentualnie „lewicowa lista europejska”. Apele niewiele pomogą, takie sprawy szybko się rodzą i jeszcze szybciej umierają, PO zapłaciła za wysoką cenę z Kluzik, żeby się pakować w Nowicką, Miller też się wzbrania ze wszystkich sił. Co przypomina widok znajomy ten? Słynne przystawki, sytuacja stała się na tyle dramatyczna, że trzeba na siłę i jak najdłużej holować Tuska u władzy i chociaż Donald musi się skończyć, to za cholerę nie udaję się wykreować następcy – jak nie idzie, to nie idzie. Błazen z Biłgoraja miał bardzo dobry i prawie pewny plan, ale nie wziął jednego pod uwagę, mianowicie prostego faktu, że stał się politycznie zbędny, a wręcz szkodliwy. Niech mnie z łaski swojej nie rozśmieszają analitycy od lewa do prawa, swoimi teoriami, że błazen zakatował niewłaściwą osobę. Przypomnę, że „gej” od błazna „pojechał” po Godsonie, mniejszości „afroamerykańskiej”, swobodnym „czarnuchem” i poza jakąś drobną wzmianką sprawa do afery nigdy nie urosła.Owszem błazen zjechał Nowicką, ale po fakcie. Do czasu głosowania trzymał język za zębami, przy tym miał potężny argument dla wszelkiego lewactwa w postaci Bęgowskiego vel Grodzkiej i mimo wszystko lewactwo poświęciło ten niebotyczny zysk, w dodatku rzuciło się na błazna z szowinizmem, nim cokolwiek padło o „gwałcie”. Mówiąc krótko padł polityczny i medialny rozkaz – grillujemy błazna, bo zabiera kawałek słupka słusznej partii, a jak widzicie drodzy towarzysze dla Donalda zmiennika dopiero trzeba szukać. Inna rzecz, że za chwile będą budowane listy do PE i wszelkie Środy oraz pozostali „etycy” przypominają o swoich europejskich kompetencjach. Błazen był decyzyjny w tej materii, straszył komitywą z Olkiem Szklanicą i zachłysnął się kawałkiem władzy, zapomniał, że jest tylko wydmuszką „określonych sił”, które w każdej chwili mogą go stracić z topu jednym pacnięciem i tak się dzieje. Po tej roszadzie ostatnia „nadzieja białych”, czyli Olek Szklanica, najpewniej będzie zmuszony do politycznego zaangażowania, ale po właściwej stronie. Oczywiście pokuszę się o małą zgadywankę, chociaż wiem, że to nie ma większego sensu. Gdybym miał dziś stawiać na jakiś scenariusz, to postawiłbym na przepoczwarzenie sitwy.. Miller chyba jest za słaby, żeby się z Olkiem dogadać i paradoksalnie zgrzyty w PO też SLD nie pomagają. W PO rozłam jest nieunikniony, to się musi stać i jak sądzę stanie się pod pełną kontrolą. Z bezideowego tygla wyłoni się koncesjonowana „prawica narodowo-konserwatywna” pod przywództwem Bronka bez wąsa, a firmowana przez Giertycha, Gowina i jeszcze paru nawróconych na europejskość. Natomiast lewa strona PO czeka na spektakularne wsparcie przez Olka Szklanicę, co wcześniej zrobili ci bardziej znani: Cimoszewicz, Rossati, Celiński, Borowski. Mając do dyspozycji dwie siły po lewej i prawej da się dalej wygrywać przetargi, tylko już z innym podziałem zysków. W odwodzie kilkuprocentowe SLD i PSL, przyklepujące ustawy za drobnym wynagrodzeniem. Przy tym scenariuszu Kaczyński i PiS pozostaje nie tylko w teorii, ale w praktyce jedyną opozycją i tak oto wracamy do szczęścia. O ile szczęście dopisze, dużo szczęścia, będziemy mieli wymianę władzy, a jeśli nie dopisze przepoczwarzona PO połowę z nas poprowadzi na Sybir, drugą połowę do Europy, obie połowy pójdą w siermięgach i na krótkim powrozie.

MatkaKurka

Zdziarski Kaczyński i Tusk To walka na śmierć i życie Niemiecki i urząd pracy zaproponował dziewiętnastolatce pracę w domu publicznym”....” Do zdumiewającego działania urzędników państwowych doszło w niemieckim Augsburgu. Dziewiętnastoletnia dziewczyna otrzymała list z państwowego urzędu pracy, w którym zaproponowano jej prace w domu publicznym „.....”Domy publiczne są legalne w Niemczech od 2002 roku, dlatego urzędów pracy mogą oferować posady w tak zwanych dzielnicach czerwonych latarni. Oferuje się zresztą nie tylko oferty pracy kelnerek czy barmanek. Bild przypomina, że w 2005 roku doszło do podobnego skandalu, gdy bezrobotnej programistce z Berlina zaproponowano jej prace ko prostytutka. Gdy dziewczyna kategorycznie odmówiła zmniejszono jej wysokość zasiłku motywując to odmową podjęcia zatrudnienia. „....(źródło )
Palikot „Jeśli już mówimy o legalizacji, to czy nie za bardzo Ruch Palikota odleciał chcąc zalegalizować sutenerstwo? - O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam. „......” nie można zwalczyć tego sektora rynku” „..”jak i dla dobra państwa, które może na tym zarabiać. .(więcej )
Tomasz Terlikowski „Prostytucja okazuje się „fajną zabawą" i sposobem na wyzwalanie Polski z okowów zacofania i konserwatyzmu. „....(więcej )
Maciej Zdziarski „Donald Tusk i Jarosław Kaczyński stoją naprzeciwko siebie. Tylko jeden z nich może wygrać. To walka na śmierć i życie „.....”Oni naprawdę się boją, że jeśli oddadzą władzę, trafią do więzienia – mówi dziennikarz polityczny sympatyzujący z Platformą. Oni, czyli trzej politycy z Kancelarii Premiera: Tomasz Arabski, Igor Ostachowicz i Paweł Graś. „....”Premier wciąż liże rany po upokorzeniu, jakiego nie doświadczył od lat. Głosowanie w sprawie związków partnerskich pokazało, że przegrywa we własnej partii „.....”Podziały były od dawna – mówi poseł PiS, związany wcześniej z prezydentem Lechem Kaczyńskim. – Od Smoleńska chodzi o coś więcej. „.....”Sławomir Nowak mówił, że Tusk jest dotknięty przez Boga geniuszem. Andrzej Halicki snuł porównania do Mojżesza. Senator Sepioł z Krakowa twierdził, że „od czasów Piłsudskiego Polska nie miała przywódcy tak moralnie i intelektualnie górującego nad swoimi wrogami jak Donald Tusk". „.....”Teresa Torańska …..„Tusk to był fantastyczny chłopak, wesoły, dowcipny, to był taki facet obok polityki, w dżinsach. (...) Od dwóch, trzech lat widzę, jak zaczyna patrzeć spode łba, z niepokojem, czy coś nie spadnie mu na głowę. Ma w sobie coś czujnego i z taką czujnością spogląda na świat, jak gdyby się go bał". …... ”Po pięciu latach władzy PO, po słowach, które padły w debacie publicznej, a przede wszystkim po Smoleńsku – Kaczyński i Tusk nie mają wyboru. Do ostatecznej konfrontacji popychają ich rzesze zwolenników, którzy są „za Kaczyńskim" lub „za Tuskiem". I jeszcze pragnienie, by wymierzyć sprawiedliwość. I lęk przed tym, co może zrobić poraniony przeciwnik. „.....(źródło )
Kurski „ - To jest dla mnie oczywiste, że za sprawę smoleńską kiedyś będą wyroki karne. „....”dla mnie jest oczywiste, że sprawa katastrofy smoleńskiej skończy się wieloletnimi wyrokami więzienia dla osób odpowiedzialnych nawet za to, co się stało po katastrofie smoleńskiej, za zaniechania po, ale również i za pewne wejście w grę z Putinem przed tą katastrofą „.....(więcej )
Czabański w swoim tekście „ Przedterminowe wybory na wiosnę ?„ pisze „Tusk już przegrał, choć być może jeszcze o tym nie wie. A może zabiega w Berlinie o gwarancje bezpieczeństwa osobistego? „...”(więcej )
Wprost tak pisze panice , a raczej paranoi w jaką wpadł Tusk „ Lider Platformy boi się porażki w nadchodzących wyborach nie tylko dlatego, że może w ich wyniku stracić władzę. – To także strach fizyczny. Premier boi się, że, jeśli PiS wygra, to ludzie prezesa po niego przyjdą i zakują go w kajdanki – mówi „Wprost” jeden z polityków PO „..”....po Smoleńsku Donald zaczął odczuwać fizyczny strach przed Kaczyńskim.”....”A co Kaczyński myśli o Tusku? „...”Jarosław przez lata nim gardził, mówił, że to chłoptaś, nie polityk. Powtarzał, że w latach 80., gdy jego żona z synkiem gnieździła się w akademiku, on przepuszczał pieniądze z kolegami na imprezach. Po upadku komuny to samo: balangi, alkohol, piłeczka. „....(więcej )
Wyobraźmy sobie ,że dwaj lewacy terroryzujący Polaków ideologią politycznej poprawności , Palikot i Tusk wygrają. Zniszczą Kaczyńskiego i cały Obóz Patriotyczny Polskie urzędy pracy zaczną wysyłać młode Polki do niemieckich burdeli . W końcu według Palikota to sektor rynku pracy Zdziarski nie ma racji . To nie jest walka dwóch polityków . To jest wojna w której stawką nie jest ich osobista kariera .To wojna na śmierć i życie narodu polskiego . Wszędzie tam w Europie , gdzie polityczna poprawność uzyskała status „ religii państwowej „ nie ma znaczenia, czy wygra partia rządząca , czy opozycja . Wyboru są fikcją . Nie ma tam żadnej walki na śmieć i życie . Nigdzie ta przywódca partii rządzącej wyniszczający ekonomicznie własne społeczeństwo i forsujący specjalne praw dla homoseksualistów nie zabiega w Niemczech o gwarancje bezpieczeństwa osobistego Polityczna poprawność jest niemiecka kolonialna ideologią eksportową . Mającą na celu zdemoralizować ludzi, co pozwoli całe społeczeństwo zniszczyć ,a kraj bez użycia siły sprowadzić do pozycji koloni Niemcy sadząc po atakach lewactwa na Tuska już się rozglądają za kimś kto sprawniej i skuteczniej wprowadzi lewacką strukturę społeczeństwa i rozprawi się ze zorganizowanym obozem oporu walczącym z polityczną poprawnością i przerabianiem Polski na protektorat Niemiec. A nie będzie to łatwe bo Obóz Kaczyńskiego nieprzerwanie rośnie w siłę Marek Mojsiewicz

Czy związki partnerskie to dobry interes? Wprowadzenie „związków partnerskich” to dla eurosocjalistycznego rządu lukratywny interes. Państwo chce zalegalizować sodomię nie z miłości do sodomitów, tylko z chęci zysku. 84 złote – tyle w Urzędzie Stanu Cywilnego w dowolnym zakątku Polski trzeba zapłacić za zawarcie cywilnego związku małżeńskiego. W 2010 roku w całej Polsce zawarto 228 tys. małżeństw – o ponad 20 tys. mniej niż rok wcześniej. Państwo zarobiło więc na tym ponad 19,1 miliona złotych. W latach 2011-2012 zawierano niewiele ponad 200 tysięcy małżeństw. Jeśli przyjmiemy, że 200 tys. małżeństw to średnia roczna, okazuje się, że w ciągu 10 lat państwo zarobiło na legalizowaniu związków około 170 milionów złotych. Z punktu widzenia interesu kasy państwowej najlepiej jest, jeśli ślubów jest jak najwięcej. Im więcej razy urzędnicy zatwierdzają małżeństwa, tym więcej pieniędzy wpływa do budżetu. Logiczne jest więc, że państwo jest zainteresowane poszerzeniem kręgu osób mogących zawierać związki małżeńskie. Tym samym dla Ministerstwa Finansów legalizacja związków partnerskich to perspektywa kolejnych kwot zasilających budżet państwa.

Trudny szacunek Nasuwa się proste pytanie: ile osób nieheteroseksualnych chciałoby wstąpić w „związki małżeńskie”, gdyby państwo to dopuściło? Trudno to policzyć, bo nie ma w Polsce oficjalnych statystyk dotyczących orientacji seksualnej naszych obywateli. W internecie znalazłem jeden z gejowskich portali, który obliczył, że w społeczeństwie polskim funkcjonuje 0,5% pederastów. Daje to około 180 tysięcy osób. Przyjmijmy, że co dziesiąty zdecyduje się na zawarcie „związku małżeńskiego”. Przyjmujemy tak dlatego, że homoseksualiści (w odróżnieniu od „gejów”) nie afiszują się ze swoimi przekonaniami i miłość uprawiają w czterech ścianach. Wątpliwe zatem, by z możliwości zawarcia „homomałżeństwa” skorzystało więcej niż 10% wszystkich pederastów. Daje to więc liczbę 18 tysięcy, czyli maksymalnie 9 tysięcy „związków partnerskich”. Jeśli pomnożymy to przez 84 złote, otrzymujemy 756 tysięcy złotych dodatkowych wpływów do budżetu. Załóżmy ostrożnie, że podobna suma wpłynie do kasy państwowej z tytułu zawierania „małżeństw” przez lesbijki. Daje to 1,5 miliona złotych rocznie. Nie jest to suma zawrotna, ale dla Jacka Rostowskiego z pewnością warta zachodu. O tym, ile państwo może zarobić na legalizacji „związków partnerskich”, świadczyć może przykład Francji. W 1999 roku rząd socjalisty Lionela Jospina wprowadził ustawowo „związki partnerskie” jako przeciwwagę dla tradycyjnych małżeństw zawieranych w Kościele. „Związek partnerski” zdefiniowano jako „związek dwóch osób bez względu na płeć”. W efekcie tzw. PACS-y (kontrakty partnerskie) zawiera się tam rocznie 170-200 tysięcy razy. Dostępne w internecie statystyki mówią, że 10% wszystkich „związków partnerskich” to związki inne niż heteroseksualne. Daje to więc 17-20 tysięcy „homomałżeństw”. Zawarcie PACS jest bezpłatne, jednak przygotowanie dokumentów – sporządzenie aktu PACS – kosztuje 300-600 euro plus VAT. Podstawowa stawka VAT wynosi we Francji 19,6%, a podatek dochodowy dla bogatszej klasy średniej (tam mieszczą się notariusze) to 40%. Jeśli przyjmiemy, że zawarcie PACS u francuskiego notariusza kosztuje 450 euro (średnia wartość z przedziału cenowego 300-600 euro), oznacza to, że państwo na każdym „związku” zarabia: 88,2 euro z tytułu VAT, 180 euro w formie podatku płaconego przez notariusza oraz dodatkowo 13,99 euro z tytułu ustawowej opłaty od rejestracji związku partnerskiego, uiszczanej przez notariusza. Daje to więc 282,19 euro. Jeśli pomnożymy to przez 20 tysięcy, okaże się, że na „związkach partnerskich” zawieranych przez osoby tej samej płci państwo francuskie zarabia ponad 5,6 mln euro. Na szczęście nie dotyczy to Polski, jednak świetnie pokazuje tendencję, która prędzej czy później pojawi się również w naszym kraju, jeśli teraz nie zatrzymamy zgubnej tendencji legalizowania związków partnerskich.

Dochodowe rozwody Każde małżeństwo to dla chciwego państwa również perspektywa rozwodu. Rozwód sprawia, że małżeństwo zostaje anulowane, a osoba rozwiedziona może ponownie wstąpić w związek małżeński (a więc ponownie zapłacić państwu 84 zł). Sama procedura rozwodowa również przynosi państwu wymierne zyski. Zaczyna się od wpłacenia w kasie sądu 600 złotych. To wpisowe, które trzeba uiścić, aby sąd nadał sprawie bieg i skierował ją do rozpoznania. Opłata ta może zostać zwrócona w połowie tylko w wypadku spełnienia rygorystycznych warunków (m.in. pojednania małżonków). Do tego dochodzą tzw. koszty końcowe, czyli zwrot wydatków poniesionych w trakcie sprawy sądowej (głównie zwrot za dojazd świadków do sądu). W znacznej większości przypadków sądy orzekają o przepadaniu wpisowego. To oznacza, że 600 złotych wpłacone w kasie sądu w celu uruchomienia procedury rozwodowej przechodzi na własność skarbu państwa. Z danych Głównego Urzędu Statystycznego oraz Eurostatu wynika, że liczba rozwodów w Polsce drastycznie wzrasta. W 2009 roku sądy w całym kraju orzekły rekordową liczbę 71,8 tys. rozwodów. W 2010 i 2011 roku rozwodów było około 70 tys. rocznie. Przez wcześniejsze trzy lata sądy orzekały średnio 65-66 tys. rozwodów. To rażący wzrost w stosunku do stanu sprzed 10 lat (średnio rocznie 42 tys. rozwodów). Ze statystyk GUS wynika, że w ciągu ostatnich 10 lat rozwiodło się około pół miliona małżeństw. Tę kwotę mnożymy przez 600 (wpis stały od pozwu rozwodowego), co daje 300 milionów zł wpływów do budżetu państwa. To oczywiście tylko początek. Każda osoba, która staje się stroną w sprawie rozwodowej, wynajmuje adwokata. W Warszawie minimalne honorarium adwokackie wynosi 3 tys. zł netto. Do tego VAT, który teraz wynosi 23%, a wcześniej wynosił 22%. Od kwoty 3 tys. zł była to suma 660 zł, teraz 690 złotych. Pół miliona orzeczonych rozwodów to milion osób zainteresowanych, czyli milion klientów dla prawników. I milion płatników VAT. 660 złotych razy milion to 660 milionów złotych. Tyle więc trafiło do skarbu państwa w ciągu ostatnich 10 lat z tytułu samych rozwodów. Do tego trzeba doliczyć podatek dochodowy płacony przez adwokatów. 19% od 3 tys. zł to 570 złotych. Jeśli pomnożymy to przez milion spraw, daje to 570 milionów zł zysku dla skarbu państwa z tytułu podatków. Łącznie więc w ciągu ostatnich 10 lat skarb państwa zyskał dzięki rozwodom 1,5 miliarda złotych. Aby zyskać więcej, musi doprowadzić do tego, że ślubów i rozwodów będzie więcej. A jeśli połowa z 9 tysięcy związków partnerskich się rozpadnie, to państwo na procedurach „homorozwodów” zarobi dodatkowo: 2,7 mln zł z tytułu wpisów sądowych, 6,2 mln w postaci VAT za usługi prawników wynajętych do spraw „rozwodowych” gejów oraz 5,1 mln zł w formie podatku dochodowego płaconego państwu przez tych prawników. A więc resort Jacka Rostowskiego może zarobić 14 milionów. Jest to więc dla niego atrakcyjna perspektywa. Dla porównania: francuski fiskus na rozpadach związków partnerskich obławia się jeszcze bardziej. Prawo nad Sekwaną wprowadza tzw. testament, w którym członek związku partnerskiego ma wskazać, komu w razie jego śmierci należy się majątek. Testament napisany własnoręcznie i zdeponowany u notariusza wiąże się z opłatą w wysokości 20-40 euro (plus VAT), a napisany przez notariusza to 200 euro plus VAT. W 2011 roku nad Sekwaną zarejestrowano 205 tysięcy PACS-ów, a więc 410 tysięcy osób „związanych partnersko” pisało testamenty. Jeśli połowa korzystała z notariuszy, to państwo zarobiło na tym 7,8 mln euro z tytułu VAT zapłaconego przez nich za usługi notarialne. Dodatkowo notariusze zapłacili 16 mln euro podatku dochodowego. Na osobach, które do notariusza poszły tylko w celu zdeponowania testamentu, państwo zyskało odpowiednio 120 tys. euro i 2,5 mln euro. Można więc przyjąć, że tylko w 2011 roku na „związkach partnerskich” państwo francuskie zarobiło ok. 26,5 mln euro. A jeśli przyjąć, że co dziesiąty „związek partnerski” to związek sodomitów, otrzymujemy 2,65 mln euro wpływu. Ale na tym nie koniec. Prawo francuskie wprowadziło łatwiejsze procedury rozwodowe. W przypadku związku partnerskiego obejmuje to jedynie wysłanie listu poleconego zawierającego odpowiedni dokument urzędowy, sporządzony przez notariusza, u którego opłata wynosi ok. 200 euro plus VAT (39,2 euro). Statystyki mówią, że rokrocznie nad Sekwaną rozpada się ok. 50 tys. „związków partnerskich”. Daje to więc kolejne miliony euro wpływów do kasy państwowej.

Istoty czujące Doświadczenie podpowiada, że na tym się może nie skończyć. Za „gejami” będą chcieli „małżeństwa” legalizować inni dewianci – choćby zoofile, nekrofile, a w końcu pedofile. Wszak jedna patologia zaraz wywołuje następną patologię. Na zachodzie, gdzie lobby gejowskie wywalczyło już legalizację „związków partnerskich”, polityczna poprawność walczy teraz o rozszerzenie definicji „związku partnerskiego” o „istoty czujące”. „Istotą czującą” może być każda istota – nie tylko człowiek – która odczuwa bodźce. „Istotą czującą” jest więc zwierzę lub roślina. To z kolei otwiera drogę do legalizacji „związku” pomiędzy np. mężczyzną a kozą lub kobietą a psem, staje się więc drogą do sankcjonowania prawnych dewiacji, jakich dzieje świata nie znają. Pukając się w głowę nad takim rozwiązaniem, można zapytać, o co tu tak naprawdę chodzi. A jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Pieniądze, które eurosocjaliści mogą zdobyć dzięki „związkom partnerskim”. Leszek Szymowski

Płeć zrelatywizowana czyli homeopatyczny świat Anny Grodzkiej – Płcią nie są geny, genitalia ani ludzki fenotyp. Płeć mamy w głowie, w duszy, w sercu – powiedziała Anna Grodzka dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”. Ten „romantyczny” nominalizm (zupełne oderwanie nazw od rzeczy) ma przerażające konsekwencje. Proszę sobie wyobrazić „metrykalną” kobietę, która pod wpływem stresu związanego z ciążą odkrywa w swojej głowie, duszy, sercu nową „tożsamość płciową” i domaga się natychmiastowego uznania za mężczyznę, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Sprowadzenie ludzkiej płciowości do odczucia, widzimisię wynikającego z zaburzeń psychicznych, rozwala świat, który znamy. Na lewo od tak rozcieńczonej („homeopatycznej”) płciowości jest już tylko relatywizacja gatunkowa. Skoro bycie mężczyzną/kobietą sprowadzamy do poziomu konwencji, to dlaczego odmawiać tolerancji tym, którzy na skutek zaburzeń psychicznych czują się bardziej zwierzęciem niż człowiekiem? Psychiatria zna takie przypadki i uważa je – podobnie jak afirmowany przez lewicę transseksualizm – za chorobę. Nie zajmowalibyśmy się poglądami p. Grodzkiej (osoby, której należy współczuć, czego wyrazem w tym artykule jest stosowanie wobec niej formy żeńskiej), gdyby nie to, że Ruch Palikota postanowił zakląć jej spojrzenie na płeć w przepisach polskiego prawa! Według „Rzeczpospolitej”, to ona przygotowała projekt ustawy, która pozwala swobodnie decydować, jakiej płci jesteśmy. Według gazety, propozycje nowych przepisów czekają dopiero na rozpoczęcie procedury legislacyjnej. Palikot liczył, że prace nad pomysłami koleżanki „ruszą z kopyta”, gdy Grodzka zostanie wicemarszałkiem. Ponieważ nic na to nie wskazuje, można założyć, że w obecnej sytuacji projekt trafi do sejmowej „zamrażarki”. Postulowane przez Grodzką przepisy zakładają maksymalne uproszczenie procedury zmiany „płci metrykalnej” („ustalonej na podstawie pobieżnej oceny wyglądu narządów płciowych niemowlęcia lub też w wyniku badania płci genetycznej”). Jeśli osoba, która ukończyła 16 lat, dojdzie do wniosku, że płeć zapisana w metryce nie pokrywa się jej tożsamością płciową („utrwalonym, intensywnym doświadczaniem”), to powinna móc ją zmienić. Do otrzymania nowego aktu urodzenia, nowego imienia, ewentualnie nazwiska itp. powinno wystarczyć złożenie stosownego wniosku do sądu okręgowego podparte opinią wydaną przez dwóch lekarzy (ze specjalnością psychiatrii lub seksuologii albo po jednym lekarzu z każdej z tych specjalizacji) – stwierdzających, że dana osoba „rzeczywiście uważa się za osobę innej płci”. Zmieniający „płeć metrykalną” nie będzie musiał przechodzić „jakiejkolwiek interwencji medycznej, zwłaszcza terapii hormonalnej lub zabiegów chirurgicznych”. W ten sposób nastolatka urzędowo przemianowana na mężczyznę będzie mogła już jako „facet” np. zajść w ciążę i urodzić dziecko… Taka zmiana zapisów w wydawanych przez państwo dokumentach ma służyć „odzyskaniu potencjału zdolności społecznych i osobistych”. Inni posłowie Ruchu Palikota propozycje zmian w prawie traktują w kategoriach „walki o wolność” i „prawa człowieka”. – Ta ustawa jest niezwykle istotna. Każdy z nas powinien mieć pełną wolność do kształtowania tożsamości płciowej. Urzędnicy nie powinni odgórnie narzucać, czy ktoś jest chłopcem czy dziewczynką, jeśli jego tożsamość płciowa jest inna niż ta stwierdzona metrykalnie – powiedział „Rzeczpospolitej” Łukasz Gibała, poseł partii Palikota. Warto przypomnieć, że Międzynarodowa Klasyfikacja Chorób (ICD-10) opracowana przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) wciąż jeszcze opisuje transseksualizm jako F64.0 (F – oznacza grupę „zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania”, cyfra 64 wskazuje na „zaburzenia tożsamości płciowej” a zero konkretnie na „transseksualizm”) Póki co również klasyfikacja DSM-IV – opracowana przez Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne – uważa transseksualizm za chorobę. Wszystko wskazuje na to, że ten stan rzeczy długo się nie utrzyma. Lobbing postępowców na rzecz transseksualistów ma charakter międzynarodowy i skutecznie przeniknął np. do instytucji międzynarodowych. W rezolucji „w sprawie praw człowieka, orientacji seksualnej i tożsamości płciowej w państwach członkowskich Organizacji Narodów Zjednoczonych” z 28.09.2011r. Parlament Europejski wezwał WHO do „usunięcia zaburzeń tożsamości płciowej z listy zaburzeń psychicznych i zaburzeń zachowania”. Miałoby się to stać przy okazji opublikowania nowej Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych (ICD-11). Równocześnie Parlament potępił te kraje, które do tej pory nie zdecydowały się zostać tuzami postępu i wciąż „homoseksualizm, biseksualizm i transseksualizm (…) postrzegają jako choroby psychiczne” (proszę zwrócić uwagę na manipulacje jaką jest zestawienie homoseksualizmu – jako stanu, który kiedyś był uznawany za chorobę – z czymś co wciąż jest uznawane za zaburzenie) Eurourzędnicy nieustannie i stanowczo „wzywają wszystkie państwa do zwalczania tego zjawiska”. Zamiast oglądać się na opinię lekarzy a nawet medycznego Watykanu jakim jest WHO Parlament Europejski już teraz zaleca „depsychiatryzację procesu, jaki przechodzą osoby transseksualne i transgenderowe, (…) uproszczenie procesu zmiany tożsamości” oraz… pokrycie kosztów tego procesu przez „system zabezpieczenia społecznego”. Analogicznych dokumentów (sprawozdań, rezolucji, oświadczeń) na stronach instytucji UE – nawet ktoś nie obeznany z tematyką – w ciągu 10 minut znajdzie kilkanaście. Taran postępu jest więc potężny choć dotyczy przecież zjawiska „uważanego za stosunkowo rzadkie; jego rozpowszechnienie na świecie szacowane jest na 0,001%–0,002%” (Psychiatria Polska, 2009, tom XLIII, numer 6) Piotr Zak

Prof. Terlecki: Polskie elity myślą Poniatowskim Moim zdaniem to przyzwolenie i skazanie się na bycie peryferią. Ci, którzy z tego korzystają i których to interesuje może i dobrze żyją, ale dla całego narodu jest to niekorzystne - mówi prof. Ryszard Terlecki. Stefczyk.info: 215 lat temu zmarł ostatni król Polski, Stanisław August Poniatowski. Wielu publicystów i historyków oceniając jego politykę, porównuje okres XVIII wieku do dzisiejszych realiów. Czy to uzasadnione? To, co jest podobnego to pomysł, że Polska musi być pod opieką kogoś ważnego i większego, by realizować swoje interesy. Oczywiście zupełnie wyglądało to w czasach Poniatowskiego, a zupełnie dzisiaj, jednak założenie jest to samo – to myślenie łączy zarówno ówczesne elity, jak i dzisiejsze. To z pewnością niebezpieczne dla społeczeństwa.

Obrońcy polityki króla uważają, że po prostu więcej nie dało się wówczas ugrać, że była to swoista Realpolitik. Tylko co to oznacza? Moim zdaniem to przyzwolenie i skazanie się na bycie peryferią. Ci, którzy z tego korzystają i których to interesuje, być może mogą z tego dobrze żyć. Natomiast dla całego narodu i społeczeństwa to niebezpieczny pomysł, bo życie na peryferiach pozwala urządzić się nielicznym.

Gdzie jest zatem granica, której nie powinni przekraczać rządzący? To bardzo trudne pytanie. Granica jest płynna – sytuacja była inna w osiemnastym wieku, inna teraz. Zresztą te zmiany dotyczą nawet tak krótkiego czasu, jak ostatnie dziesięciolecie – inaczej definiowaliśmy suwerenność w 2004 roku, a inne wyzwania stoją przed nami dziś w Unii Europejskiej. Problem nie dotyczy tylko UE, ale wszystkich partnerów zewnętrznych. Interes wspólnoty i narodu musi być priorytetem; oczywiście można sobie wyobrazić sytuację, że część ze swoich prerogatyw samodzielności rezygnuje się, ale zawsze należy myśleć o tym, by to opłacało się nie tylko w wymiarze materialnym, ale również politycznym. Natomiast jeśli korzyści mają objąć małe grupy, a nie całe społeczeństwo, to należy zastanowić się nad sensem i istotą problemu. Polska zawsze była i pewnie będzie w trudnym położeniu – musi balansować między różnymi pomysłami i żywiołami, które są wokół niej realizowane. Doświadczenie historyczne pokazuje, że choć wydaje się to bardzo trudne, to nie jest to niemożliwe.

Mówi Pan profesor o tym, że to balansowanie jest niezwykle trudne. Jak zatem ocenić takie postaci jak król Poniatowski - który mniej czy bardziej skutecznie - próbował to robić? Diagnoza stawiana choćby przez Jarosława Marka Rymkiewicza jest radykalna.

Pamiętamy z drugiej strony podręczniki szkolne, które mówiły o tym, że król był niezwykle cennym mecenasem kultury i postępu cywilizacyjnego. O tym się uczyło moje pokolenie, analizując polskie problemy w XVIII wieku. To obraz ukształtowany przez tych, którzy później próbowali naśladować i w jakiś sposób powtarzać politykę uległości króla Poniatowskiego; natomiast ci, którzy na tę drogę się nie zgodzili, przegrali wizję historii. Nasz związek z UE przyniósł wiele korzyści i pomógł Polsce oderwać się od tego dna cywilizacyjnego, w jakim znaleźliśmy się z powodu komunistów, z drugiej strony pamiętamy jednak okres lat 20. i 30. XX wieku, gdzie mogliśmy kształtować suwerenną politykę samodzielnie i mocno się rozwijać. Oczywiście skończyło się to tragicznie, jednak taka możliwość była, zwłaszcza wtedy, gdy nie wybieraliśmy żadnej z dwóch opcji; inna rzecz, że później w centrum Europy pojawiło się szaleństwo, które zburzyło ten ład, ale to po prostu kaprys historii. Nie warto na zapas zrezygnować z samodzielnej pozycji, a my niestety to robimy.

Wspomniał Pan o tym, że wpajano nam, że Stanisław August Poniatowski był dobrym mecenasem kultury. I faktycznie ciężko zaprzeczyć jego osiągnięciom. Jak Pan ocenia zatem dzisiejszą kulturę i jej związki z polityką? Czy dobra kultura może powstawać poza polityką? Były takie próby – zwłaszcza w końcówce XIX wieku -, które pokazują, że można tworzyć kulturę państwa w zasadzie bez jego istnienia. Stąd pytanie o słabość dzisiejszej kultury warto postawić w szerszej perspektywie – czy jej kiepski stan wynika z powodu indolencji państwa czy raczej pewnych trendów, które dotknęły Europę i które przenikają także do Polski. Wydaje się, że silne i wiedzące czego chce państwo mogłoby ufundować sobie i własnym obywatelom na znacznie lepszym i wyższym poziomie. Dziś nie widać takich kół zamachowych jak u króla Poniatowskiego – jak Komisja Edukacji Narodowej. Po stronie obozu władzy nie widać intencji i woli do podjęcia takich wyzwań, a opozycja – i to ta kulturotwórcza – jest po prostu za słaba, by ponieść koszty organizowania czy wspierania kultury; na to potrzebne są pieniądze i instytucje, a te są po stronie rządzących. Dziękuję za rozmowę.

Kilka kłamstw ekspertów Millera: "wszystko składa się w spójną całość", "mieliśmy nieograniczony dostęp do wraku", "w Smoleńsku byli pirotechnicy" Dziś, już prawie trzy lata od katastrofy smoleńskiej warto przypominać sobie, co tuż po opublikowaniu raportu Millera mówili jego twórcy. Do tych słów, jak i wielu innych wypowiedzianych w tamtym czasie warto wracać. Warto, bo dziś już wiadomo, że mylili się w bardzo wielu punktach. Albo kłamali, albo byli w błędzie. Z perspektywy czasu widać, że raport Millera nadaje się do napisania na nowo. A członkowie teamu Millera deklarowali wielokrotnie, że komisja wróci do badania przyczyn katastrofy, jeśli zajdą uzasadnione okoliczności, zmieniające obraz katastrofy. Zaszły. To co, do roboty panowie! W dzień po opublikowaniu raportu rozmawiałam z pułkownikiem Grochowskim oraz Maciejem Laskiem. Rozmowa została autoryzowana. Przytaczam poniżej fragmenty tatego wywiadu w zestawieniu z tym, co wiemy dziś. Spójrzmy na przykład na wątek udziału w katastrofie generała Błasika. Prokuratura nie znalazła żadnych dowodów na to, że generał Błasik był w kokpicie. Gen. Andrzej Błasik był jedynie jednym z pasażerów samolotu. Dlatego też dowodowe ustalenia okoliczności związanych z osobowością, mentalnością i zachowaniami względem podwładnych oraz przestrzeganiem przepisów regulujących wykonywanie lotów przez gen. Andrzeja Błasika nie mają znaczenia dla rozstrzygnięcia sprawy - w tym kwestii ewentualnego wpływu dowódcy Sił Powietrznych na pracę załogi statku powietrznego - stwierdził przed kilkoma dniami prokurator WPO w Warszawie.

Co twierdzili w tej sprawie członkowie komisji:

Maciej Lasek: Podejrzewam, że generał chciał być czymś w rodzaju bufora między załogą a dysponentem. Wiemy, jak ważna była ta wizyta. Pewnie gdyby nie wylądowali, pojawiłyby się spekulacje, że mogli. Generał Błasik miał stanowić oparcie dla załogi i gdyby było trzeba powiedzieć: „tam się nie dało wylądować”. Generał stał z tyłu, za fotelem dowódcy i za fotelem nawigatora. Generał nie miał słuchawek, a pozostali mieli, komunikowali się więc przez mikrofony i słuchawki. Nie słyszeli generała, a on nie słyszał ich komunikacji. Generał mówił: „250 metrów, 100 metrów, nic nie widać”, ale mówił to właściwe do siebie. Nie chciał zaburzać komunikacji w kabinie.

Płk Mirosław Grochowski: To wynikało z tembru jego głosu. Nie wtrącał się w to, co robili piloci. Tak samo ocenił to psycholog. Tak, tak, członkowie komisji Millera wysłuchali z tembru głosu generała, którego w kokpicie nie było, że był dla pilotów wsparciem i że mówił do siebie. Duży talent, nieprawdaż? Weźmy teraz kwestię badania wraku. Dzięki listowi, który w 2011 roku członkowie Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych skierowali do ministra Grabarczyka (skarżąc się na swojego przełożonego Edmunda Klicha), wiemy, że komisja Millera nie miała dostępu do wraku. Co jednak twierdziła tuż po opublikowaniu swojego raportu?:

Maciej Lasek: To nieprawda, że nie dysponowaliśmy wrakiem. Mieliśmy do niego nieograniczony dostęp w Smoleńsku. Komisja przeprowadziła drobiazgową analizę rejestratorów parametrów lotu i głosu. Wszystkie rejestratory mają spójny zapis, zanotowały faktyczny zapis lotu. Analiza nie wskazała żadnej usterki technicznej.

Padło wówczas pytanie: Przypomnijmy sobie katastrofę nad Lockerbie. Wówczas każdy kawałek samolotu, a było ich ponad 10 tysięcy, został oznaczony, zapakowany a następnie szczegółowo przebadany. Dzięki temu odnaleziono drobny dowód, który doprowadził do terrorystów z Libii. A przecież robocza hipoteza była taka, że to ptaki dostały się do silnika. Czy mają panowie pewność, że nic nie zostało przeoczone?

Płk Mirosław Grochowski: Badaliśmy zgodnie z metodyką, posługując się profesjonalnym sprzętem do oględzin wraku, do pomiarów. Gdybyśmy mieli wątpliwości wynikające z sygnałów na rejestratorach, że mogło dziać się coś podejrzanego np. przed zderzeniem z pierwszą brzozą, wtedy konieczne byłoby dodatkowe badanie wraku. Podkreślam, że takich wątpliwości nie było. Stan techniczny samolotu nie budził zastrzeżeń.

Maciej Lasek: Odnosząc się do Lockerbie, to jeśli komisja brytyjska nie miałaby drobnych wątpliwości po analizie zapisu rejestratorów, wówczas nie przeprowadziliby tej gigantycznej akcji sprawdzającej, która była niezwykle kosztowna. Oni nie robili tego dla zabawy, tylko dlatego, że pewne rzeczy się nie zgadzały. W przypadku katastrofy smoleńskiej, wszystko się zgadza, elementy układają się w spójną całość. Elementy katastrofy coraz bardziej nie składają się w spójną całość, czy więc członkowie komisji Millera nie uważają, że należałoby jednak przeprowadzić ową gigantyczną akcję sprawdzającą, która była niezwykle kosztowna.

Dziś prokuratura bada kwestię obecności materiałów wybuchowych na wraku. Jednak tuż po opublikowaniu raportu, członkowie komisji zapewniali, że nie może być mowy o żadnym zamachu, ani wybuchu.

Płk Mirosław Grochowski: Dysponujemy odpowiednimi ekspertyzami. Na miejscu katastrofy oprócz członków komisji byli też pirotechnicy.

Maciej Lasek: Są ślady wskazujące, jak się samolot niszczył. Członkowie Komisji analizowali uszkodzenia, krawędzie porozrywanych elementów. To, jak wyglądał samolot, to był wynik jego rozcalania się po zderzeniu z ziemią. Zupełnie inaczej wyglądają szczątki samolotu po eksplozji. Wszystko jest powyginane na zewnątrz. W rejestratorze jest jeszcze jeden ważny parametr: ciśnienie w kabinie pasażerskiej. Pokazuje on na przykład czy nie nastąpiła dekompresja w powietrzu lub czy na wysokości zerowej nie nastąpił skok ciśnienia. Nic takiego nie miało miejsca. Wreszcie gdyby to miał być zamach, lepiej byłoby go przeprowadzić, jak w przypadku Lockerbie, w miejscu, w którym nikt tego nie widzi, a nie tam, gdzie samolot jest oczekiwany.

No i akurat wiemy, że samolot był dość słabo oczekiwany, a i co do krawędzi są wątpliwości. Niezależnie od tego, czy kadłub upada obrócony do góry kołami, czy odwrotnie, nie jest możliwe, by ściany i sufit kadłuba zostały wywinięte tak, jak widać na zdjęciach wraku ze Smoleńska – uważa prof. Binienda. Jak dodaje, symulacje, jakie przeprowadził, sugerują eksplozję wewnątrz samolotu i w jej efekcie takie właśnie uszkodzenia kadłuba. Na wybuch przed upadkiem wskazuje jeszcze jedno – fakt, że ciała były nagie. Pęd powietrza i siła uderzeniowa powstające przy wybuchu powodują zerwanie z ludzi ubrania – tłumaczy. I przypomnijmy jeszcze jedno zdanie eksperta z komisji Millera:

Płk Mirosław Grochowski: Komisja dokonała ustaleń i opracowała zalecenia na podstawie zebranego materiału.

Prawdopodobnie płk Grochowski, mówiąc o zebranym materiale, miał na myśli ten zebrany przez MAK. Dowodzi tego choćby informacja dotycząca wysokości złamania brzozy. Według MAK i komisji Millera złamała się na wysokości 5 metrów i 10 cm, prokuratura mówi o 6 m i 66 centymetrach. Członkowie komisji Millera powinni albo zapaść się pod ziemię i spod niej nie wypełzać albo, jeśli mają w sobie choć cień przyzwoitości, zabrać się do pracy. Jeśli… Dorota Łosiewicz

PIĘĆ PYTAŃ do prof. Zybertowicza. "Prawda o katastrofie smoleńskiej nadal cierpi na deficyt oręża. Wiele osób jest w pętli autozakłamania" wPolityce.pl: Wydaje się, że w sprawie katastrofy smoleńskiej mamy sytuację patową. Znamy dwie przeciwstawne wersje, które pokazują zupełnie inny przebieg katastrofy. Mamy dwie strony, z których jedna unika konfrontacji, blokując przy tym możliwość weryfikacji wątpliwości. Mamy w społeczeństwie grupę zwolenników jednej oraz drugiej wersji wydarzeń oraz tych, którzy sprawą się nie interesują. Co dalej w sprawie smoleńskiej? Jak zrobić krok na przód?
Prof. Andrzej Zybertowicz: W 1993 roku Jan Paweł II ogłosił encyklikę "Veritatis splendor" ("Blask prawdy"). Jest w niej założenie, że prawda obroni się sama - swoim blaskiem. Jednak i z doświadczenia potocznego, i z badań takich dziedzin nauki, jak socjologia wiedzy i psychologia poznawcza, wynika coś innego: prawda jedynie niekiedy broni się sama. O wiele bardziej trafna w sensie faktycznym, w społecznej praktyce, jest formuła aforysty: "Prawda zwycięża…, nie bez oręża". Ludzie akceptują prawdę, gdy odpowiada ona ich interesom, albo gdy ci, którzy prawdę komunikują, posiadają instrumenty przezwyciężenia automatyzmów myślowych prowadzących ku fałszowi lub absurdom. Niezależnie od tego, kto ma rację w sporze o przebieg katastrofy smoleńskiej, widać, że dziś wielu Polaków w ogóle nie ma woli prawdy.

Dlaczego tak się dzieje? W sytuacji szumu medialnego i całej serii manipulacji wiele osób stosuje znany mechanizm psychologiczny ochrony swego umysłu: unik. W ogóle nie chcą o kwestii smoleńskiej słyszeć. To naturalny mechanizm obronny. Ponieważ człowiek nie może żyć w ciągłym rozdygotaniu, nieustanym roztrząsaniu skomplikowanych wątpliwości, to albo trzeba się wycofać, a w niektórych środowiskach spokojniej, a czasem i bezpieczniej, jest przyjąć fałszywą interpretację zjawisk. Fałsze zdają się być nieszkodliwe - gdy nie przekładają się na nasze bieżące życie. Jeden z teoretyków mediów mówi: gdy polityk powie w telewizji, że w kranach już dostępna jest woda, którą można wlewać do baku samochodu i na niej jeździć, to ludzie, którzy go posłuchają, raz dwa zobaczą, że dali się oszukać. Gdy jednak polityk informuje o złożonych zjawiskach, np. gdy min. Radosław Sikorski mówi, że niedawno ujawnione autostradowe zmowy cenowe dają Polsce „dodatkowe argumenty w naszych negocjacjach o szczodry budżet europejski”, to przeciętny obywatel nie ma czasu, by przetworzyć informacje potrzebne do zrozumienia, że to bzdura.

Ten mechanizm widać w sprawie smoleńskiej? Obecnie jedynie osoby stabilne emocjonalnie i posiadające spore umiejętności analityczne, są w stanie rzeczowo się do tej sprawy odnieść. Tymczasem w mediach wiele osób zaangażowało się w nieprzynoszące im chluby dezinformacje. W sytuacji gdy przemysł pogardy wobec Lecha Kaczyńskiego zastąpiono przemysłem manipulacji smoleńskich, tym ludziom jest bardzo trudno publicznie oświadczyć: "myliliśmy się", "ktoś wprowadził nas w błąd", "kłamaliśmy", "mamy teraz odwagę pokazania, kto miał interes w manipulowaniu". Wiele osób jest w pętli autozakłamania. Broniąc swego nieświętego spokoju i wizerunku, często opartego na fałszywym autorytecie, deformują publiczną debatę. Tym bardziej więc trzeba docenić tych, którzy idąc pod prąd, ustalają fakty.

Co by się stało, gdyby strona rządowa nagle odsłoniła karty? Zamieszanie byłoby większe? Najpierw szum medialny by się zwiększył. I to po obu stronach. Gdyż po obu stronach tego sporu obok osób potrafiących rzeczowo argumentować, aktywni są wyznawcy. Dowodem upadku wielu mediów jest właśnie to, że niekiedy chętniej udzielają głosu właśnie wyznawcom niż fachowcom. Wyznawcom wystarczy wskazanie nieistotnego błędu w narracji drugiej strony, by uznali, że to ich strona ma rację. To jednak jest błąd poznawczy. To, że ktoś trafnie stwierdzi, że np. w wypowiedzi eksperta komisji Antoniego Macierewicza znalazła się także ocena polityczna, nie oznacza, że unieważnia to jego inżynierski wywód. Taki, błędny schemat reagowania występuje po obu stronach. Brakuje woli prawdy. Ona bowiem zakłada gotowość do wzięcia w nawias myślowy wcześniejszych swoich wyobrażeń, zakłada gotowość do zmiany schematu myślowego, gdy wymagają tego poznane fakty.

Co to oznacza? To oznacza gotowość uznania swoich słabości - dostrzeżenia swej niewiedzy, błędów w logicznym rozumowaniu, wreszcie, niekiedy, przyznania przed samym sobą, iż służy się złej sprawie. Niewiele osób jest gotowych uznać, że nie są tak inteligentni jak sądzili wcześniej, że dość łatwo dali się zmanipulować. Gotowość do postawienia znaku zapytania przy wyobrażeniu siebie jako człowieka dobrego, którym nie jest łatwo manipulować nie przychodzi łatwo. Wielu Polaków, po obu stronach sporu, nie dojrzało jeszcze do tego, by prowadzić analizę z pełną otwartością na rzeczowe argumenty. Większa wina jest oczywiście po stronie tych, którzy są zobowiązani do rzeczowości i otwartości, z racji swojego stanowiska, czyli po stronie wszystkich członków komisji min. Jerzego Millera. Wydaje się, iż nawet jeśli pominiemy wymiar złej woli, to zrobienie samej listy błędów i przeoczeń technicznych byłoby poważnym ciosem w profesjonalizm tych osób. Zgodnie z duchem wizerunkowej polityki Donald Tuska członkowie komisji najwyraźniej nie mają odwagi spojrzeć w oczy osobom potrafiącym rzeczowo ocenić jakość ich pracy. Na drodze do prawdy stoją zatem interesy osób i instytucji odpowiedzialnych, ludzka małość wielu „ekspertów” i medialnych agitatorów oraz zrozumiała, choć dzisiaj szkodząca naszej wspólnocie, potrzeba świętego spokoju wielu Polaków. Prawda o katastrofie smoleńskiej nadal cierpi na deficyt oręża… Rozmawiał Stanisław Żaryn

Nie tylko papież Celestyn V zrezygnował. "Papieże seniorzy wybierali niemal zawsze klasztor jako miejsce swego życia i modlitwy" Niewątpliwie rezygnacja papieża ze swej funkcji jest aktem rzadkim. Dzisiaj media powtarzają nawet, że w historii Kościoła katolickiego jedynie papież Celestyn V zrezygnował z tej godności w 1294 roku. Nie jest to jednak informacja ścisła. Bo takich przypadków było więcej.

Nie jest wprawdzie jasna rezygnacja papieża Marcellina (296-308), który miał odejść ze swego urzędu w 304 roku w okresie prześladowań Dioklecjana, a jeszcze bardziej wątpliwa jest ustąpienie papieża Liberiusza (352-366). O tych rezygnacjach niewiele pewnego można powiedzieć z powodu szczątkowych i niespójnych źródeł. Złożona jest także postawa papieża Marcina I, który w 654 roku, jeszcze za swego życia, zaakceptował wybór swego następcy, papieża Eugeniusza I (faktycznie zatem sam rezygnował). Decyzję tę podjął jednak pod przymusem, gdy był uwięziony w Konstantynopolu i torturowany na rozkaz cesarza bizantyńskiego Konstansa II. Przypadki usunięcia papieży lub zmuszenia ich do rezygnacji były znane w X-XI wieku. W 964 cesarz Otton I odwołał z urzędu papieża Benedykta V. Ponieważ papież nie chciał bronić się przed zarzutami cesarza, niektórzy uznają jego postawę jako odpowiednik rezygnacji. Podobnie w 1009 roku tron papieski opuścił Jan XVIII; brak źródeł nie powala stwierdzić, czy uczynił to ze swej woli czy był zmuszony do tej decyzji. W każdym razie, według jednego z katalogów papieży, miał zakończyć życie jako mnich. Niewątpliwie wymuszone, chociaż historycznie po raz pierwszy jasno potwierdzone, były rezygnacje papieży Benedykta IX w 1045 roku oraz Grzegorza VI w 1046 roku. Prawdą jest, że najlepiej znana, a zarazem najbardziej oczywista (bo dobrowolna !) była rezygnacja papieża Celestyna V. Został on wybrany na papieża 5 lipca1296 roku w wyniku trudnej sytuacji konklawe, które trwało już ponad dwa lata. Przed wyborem prowadził on życie pustelnicze w środkowej Italii. Słynął ze świętości, która przyciągnęła uwagę kardynałów. Sam nie będąc kardynałem, zdobył w konklawe większość głosów. Po namowach zgodził się przyjąć godność papieską. Nie miał jednak doświadczenia w kierowaniu skomplikowanym światem papieskiego państwa. Postanowił zrezygnować. Dwóm kardynałom, ekspertom prawa kanonicznego polecił sprawdzić, czy z punktu widzenia prawa kanonicznego rezygnacja z urzędu papieskiego jest możliwa. Po otrzymaniu wyjaśnień, kilka dni później 13 grudnia 1294 r. złożył urząd (zaledwie sześć miesięcy po swym wyborze !). W obecności kardynałów w Neapolu odczytał formułę własnej rezygnacji, złożył insygnia papieskie oraz poprosił ich o wybór nowego papieża, a następnie powrócił do życia pustelniczego. Współcześni różnie oceniali ten krok. Petrarka widział w tym wyraz wolności i dobrego ducha papieża, natomiast Dante uznał to przejaw małoduszności i umieścił papieża Celestyna za bramami piekieł (w pierwszej księdze Boskiej Komedii czyli w Inferno). Przed obecną decyzją Benedykta XVI, ostatnim papieżem, który złożył rezygnację, był Grzegorz XII. W ten sposób chciał on zakończyć podział w Kościele, znany jako schizma Zachodnia (wówczas poza Grzegorzem XII, który rezydował w Rzymie, było dwóch innych pretendentów do tronu papieskiego, antypapieży: Benedykt XIII w Awignonie i Jan XXIII w Pizie). Jest faktem, że Grzegorz XII był wezwany przez kardynałów do ustąpienia z urzędu, jednak można uznać, że decyzję podjął dobrowolnie. Przed rezygnacją zwołał posiedzenie już działającego soboru w Konstancji i zobowiązał kardynałów do wyboru następcy. Na tym soborze w 1415 roku wydał bullę rezygnacyjną, sobór zaś wybrał nowego papieża Marcina V, który został powszechnie przyjęty. W historii Kościoła zdarzały się także warunkowe rezygnacje, które nie zostały zrealizowane. Gdy w 1804 roku papież Pius VII musiał udać się na koronację Napoleona do Paryża, przed wyjazdem podpisał dokument rezygnacji, która miałaby nastąpić, jeśliby został we Francji uwięziony. Podobnie podczas II wojny światowej, Pius XII podpisał swą rezygnację, która wchodziłaby w życie, gdyby został zatrzymany przez nazistów; papież polecał także, by po jego rezygnacji kolegium kardynalskie zebrało się w neutralnej Portugalii, by tam wybrać następcę. Wreszcie znawcy życia papieża Jana Pawła II potwierdzają, że napisał on pismo rezygnacji, która miałaby nastąpić, gdyby z powodu choroby nie był zdolny wypełniać swych obowiązków. Dodajmy, że prawo kanoniczne nie podaje, kiedy papież powinien zrezygnować.  Prawo to określa jednak, ze biskup diecezjalny musi złożyć rezygnację z zarządzania diecezją po ukończeniu 75. roku życia, i kardynałowie nie mogą brać udziału w konklawe i innych tajnych posiedzeniach po osiągnięciu 80. roku. Te zasady nie dotyczą jednak papieża jako biskupa Rzymu. Od czasu wprowadzenia w życie tych reguł dotyczących biskupów diecezjalnych i kardynałów, trzech papieży, Paweł VI, Jan Paweł II i Benedykt XVI przekroczyli 80-ty rok życia podczas swych pontyfikatów. Kanon Prawo Kanonicznego 332 §2 stwierdza jedynie, że jeśli papież zrezygnuje ze swej funkcji, rezygnacja ta musi być podjęta w sposób wolny i powinna być właściwie zadeklarowana, natomiast nie wymaga czyjejkolwiek akceptacji (tak mówi Kodeks Prawa Kanonicznego wydany przez Jana Pawła II w 1996 r., w podobny sposób o tej rezygnacji mówił Kodeks z 1917 i regulacje ustanowione przez papieża Pawła VI w 1975 r.). Tak więc rezygnacja papieża, który jest następcą św. Piotra i zastępcą Jezusa na ziemi, jest możliwa i przewidywana w prawie Kościoła. W historii takich rezygnacji było więcej, chociaż nie zawsze można wyraźnie określić, czy były one dobrowolne czy wymuszone. Wskazują one jednak, że historia papiestwa jest złożona i zarazem fascynująca. Chociaż dziś jest ona bardziej możliwa z formalnego punktu widzenia (jeśli weźmiemy pod uwagę chociażby wymagania co do wieku biskupów i kardynałów), to nadal budzi emocje ze względu na wyjątkowy autorytet moralny i religijny papieża. Jest interesujące, że w przypadku rezygnacji papieże seniorzy wybierali niemal zawsze klasztor jako miejsce swego życia i modlitwy. Jeszcze jedna uwaga: dokumenty kościelne zawsze używają terminu „rezygnacja”. Nigdy nie stosują terminu „abdykacja”, który źle określa ustąpienie z urzędu papieskiego. I warto taką terminologię uszanować. Ks. Prof. Józef Naumowicz

Adam Gmurczyk: "Nie chcemy państwa proletów" - W sprawie zasadniczej dla programu narodowego stanowisko Ruch Narodowego to tak naprawdę stanowisko PiS - mówi Adam Gmurczyk. Rafał Staniszewski rozmawia z prezesem Narodowego Odrodzenia Polski o Ruchu Narodowym, wyborach do parlamentu europejskiego, Kościele i wizji państwa. W ostatnich miesiącach dość głośno jest na temat Ruchu Narodowego. Czy NOP ma zamiar współpracować z tym Ruchem? Pytanie jest o tyle trudne, że podmiotu politycznego o takiej nazwie nie ma, i raczej nie wygląda na to, żeby powstał. Możemy mówić raczej o pewnej zręcznej piarowskiej akcji, która z istniejącego już od dawna porozumienia osób i grup wykreowała nowy byt medialny. To niewątpliwa zasługa Artura Zawiszy, byłego posła PiS i innych formacji określanych jako prawicowe, którego zdolności marketingowe stoją na wysokim poziomie. Chociaż p. Zawiszę znam od lat, cenię go i osobiście darzę sympatią, z punktu widzenia politycznego musimy akcję propagandową pod nazwą „ruch narodowy” oceniać przez pryzmat deklaracji i zapowiedzi ideowo-politycznych. Poza oczywiście sympatycznym dla każdego nacjonalisty pewnym werbalnym zradykalizowaniem - w niektórych obszarach – haseł, pojawiają się jednak i takie, których narodowcy zaakceptować nie mogą. Niewątpliwie kluczową dla programu formacji narodowej jest sprawa odzyskania przez Polskę niepodległości, wyrwania się z niewoli Unii Europejskiej. A w tej zasadniczej sprawie padają ze strony osób identyfikowanych z RN deklaracje niepokojące. Artur Zawisza na łamach „Rzeczpospolitej” w wywiadzie z Mazurkiem wręcz oświadcza, że „zaszkodziłoby nam wystąpienie z Unii. (…) dlatego należy zacisnąć zęby i trwać w Unii, starając się jednocześnie zmieniać ją na lepsze”. W podobnym tonie wypowiada się Rafał Zgorzelski na łamach portalu konserwatyzm.pl w artykule „Cele Ruchu Narodowego”: [nasze postulaty to] umacnianie oraz rozwijanie narodowej pozycji w Unii Europejskiej przy wykorzystaniu wszelkich narzędzi Wspólnotowych”. Inny jeszcze aktywista, Krzysztof Bosak, wypowiadając się na temat zapowiedzi przeprowadzenia w Wielkiej Brytanii referendum w sprawie przynależności tego kraju do Unii podkreśla, że gdyby działania te zakończyły się sukcesem, to by „osłabiło możliwość realizacji naszego programu wewnątrz UE”. Podsumowując – w sprawie zasadniczej dla programu narodowego stanowisko RN to tak naprawdę stanowisko PiS: Unia jest okropna, ale bez niej będzie nam źle i smutno. Przypomina mi tutaj się stary dowcip o czyścicielu szamba, który wpada doń i nie chce z niego wyjść: bo na dworze zimno a w szambie przynajmniej ciepło. Odpowiadając już tak szczegółowo na Pana pytanie o współpracę: tam, gdzie ów nieistniejący Ruch Narodowy, a w zasadzie grupy go tworzące, będzie szedł szlakiem zasad narodowych, nacjonalistycznych, to jakaś forma współpracy - jaka zresztą istnieje i teraz – jest możliwa.

Przeczytaj także: Krzysztof Bosak "Cameron igra z ogniem eurosceptycyzmu" W waszym programie można przeczytać: "Narodowe Odrodzenie Polski wyznaczyło sobie za główny cel budowę Nowego Państwa – kraju, którego gospodarzem są jego mieszkańcy, a nie skorumpowana, pozbawiona wszelkiej kontroli kasta polityczna." Dlaczego uważacie, że ta "kasta polityczna" nie jest pod żadną kontrolą, choć posłów wybieramy co 4 lata w wyborach? To Polską rządzą parlamentarzyści? Ciekawe, ciekawe. Nawet, gdyby ich wybierano co 5 minut, to sytuacja nie uległaby zmianie. Wybieralni „przedstawiciele władzy” zgodnie z prawem w trakcie dzierżenia mandatu w ogóle nie są związani „słowem” ze swoimi wyborcami. Są za to mocno przywiązani do tych, dla których pracują, dla sponsorów ich partii i osobistych protektorów. Kto płaci – ten wymaga. Dlatego podstawą systemu polityczno- gospodarczego nie jest dobro obywateli, tylko interesy grup sponsorskich. Przejawia się to w najdrobniejszych nawet decyzjach „władzy” - wystarczy wspomnieć słynne prawo o zestawach głośno-mówiących w samochodach uchwalone pod kątem wchodzącej na polski rynek jednej z firm zagranicznych. A to przecież był jedynie detal, drobiazg. Prawo górnicze, znowelizowane w ubiegłym roku, które umożliwia bezkarne wysiedlanie każdego Polaka z jego miejsca zamieszkania bez praktycznej możliwości oporu prawnego to następny, nieco poważniejszy przykład. I tak dalej, i tak dalej. Zasady życia zbiorowego w naszym kraju kreowane są przez pracowników najemnych owego osławionego „wielkiego biznesu” w ten właśnie sposób. Twierdzenie, że to my, poprzez swoich przedstawicieli, rządzimy własnym krajem byłoby nawet zabawne, gdyby nie to, że rzeczywistość jest dość nieprzyjemna, mówiąc delikatnie.

A w jaki sposób chcecie to zmienić? Startując w wyborach parlamentarnych? Największym przekleństwem dobrych ludzi jest wiara, że wystarczy skrzyknąć grupę osób z dobrymi chęciami, zbudować partię albo komitet wyborczy, wystartować w wyborach i zmienić świat na lepsze. Nawet dobrze to wygląda – na papierze. Albo w bajkach. Rzecz jasna można sobie wyobrazić i taką sytuację, że jakiś tam komitet czy porozumienie osiąga sukces wyborczy, z marszu. W istocie mieliśmy już taki przykład – LPR. Pospolite ruszenie, pod słusznymi hasłami, ruszyło w bój, dostało się do parlamentu, nawet dwa razy, a dzisiaj wiatr hula i wymiata kurz z zakamarków, bo ślad żaden inny już po tym nie został. No fakt, wielu osobom poprawił się prywatny standard życia, nawiązali satysfakcjonujące finansowo kontakty, zaspokoili swoje ego zostając posłami, ale przecież nie o to – przynajmniej nam – chodzi. Działalność polityczna, jak my ją rozumiemy w obecnej rzeczywistości, to – mówiąc trywialnie - zmiana złego systemu na lepszy. A do każdej zmiany potrzebni są ci, którzy jej dokonają, ludzie świadomi, zorganizowani. To krok pierwszy – drugi, to zaszczepienie wizji w tych, do których jest skierowana. To dotarcie do świadomości, umysłów, serc Polaków. Rewolucja narodowa, figura której często używamy, to przede wszystkim rewolucja mentalna. A tę rewolucje przeprowadza się od postaw. Budując dom nie stawiamy najpierw dachu, tylko fundamenty. Dzisiaj obserwujemy jednak dziwaczną modę na przedstawienia w stylu „światło i dźwięk”. Błyski, hałas, wybory. Dramatyczne okrzyki: „to już ostatnia chwila!”, „jednoczmy się!”, „Polska wzywa!” - doświadczamy tego przed każdymi wyborami, regularnie. I co to dało? Ano – nic. Wszystko ma swój czas. I wszystko wymaga pracy, której celem nie jest bynajmniej mandat poselski. Dzisiaj sytuacja jest postawiona na głowie: najpierw powstaje partia, ruch, komitet, które ogłaszają, że chcą – jakżeby inaczej – zmienić Polskę, i że warunkiem sin qua non jest oddanie na nich głosu. Program, cele polityczne? Te pojawiają się dopiero potem. Pytanie zatem zasadnicze – w takim razie co było powodem powstania formacji, która nawet nie wie jeszcze o co walczy – poza mandatami oczywiście. Narodowe Odrodzenie Polski nie odrzuca żadnej metody zmiany rzeczywistości, ale uznajemy, że na każdą przychodzi odpowiednia pora.

Czyli za rok w wyborach do europarlamentu NOP nie wystawi swoich kandydatów? Narodowe Odrodzenie Polski od lat wykorzystuje kolejne wybory do promocji nacjonalizmu - korzystamy po prostu z ustawowego, darmowego dostępu do mediów publicznych. A że koszty naszych „wyborczych” kampanii wynoszą dokładnie zero złotych, są więc pod względem finansowym atrakcyjne jako forma akcji propagandowo-informacyjnej. Być może tę drogę wykorzystamy i teraz, chyba że będzie to stało w konflikcie z innymi działaniami. Z pewnością kontrowersje budzi postać Eligiusza Niewiadomskiego, który jest przez działaczy NOPu czczony – chociażby akcja „Niewiadomski człowiek zasad” we Wrocławiu. Dlaczego NOP czci mordercę pierwszego prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej - Gabriela Narutowicza?

Budzi kontrowersje? U kogo, u ludzi z alternatywną inteligencją? Postać śp. Eligiusza Niewiadomskiego, którego heroiczny czyn przypominamy bez mała 30 lat, kontrowersji w nas nie budzi żadnych. Jest on symbolem patriotyzmu, poświęcenia oraz odpowiedzialność – i to także tej osobistej, którą przyjął za wybór, którego dokonał. W dzisiejszych czasach, czasach charakteryzujących się uciekaniem od podstawowych wartości należy przywrócić chwałę tym, która się ona należy. Niewiadomski, niezłomni żołnierze podziemia antykomunistycznego – to wzory, które należy postawić na piedestale. Śp. Eligiusz Niewiadomski to jeden z pierwszych w panteonie narodowych bohaterów, któremu należy się nasz hołd. Jego imię winno być otoczone szacunkiem a jego nazwisko zdobić place, ulice, pomniki i szkoły w naszym kraju. To dobry patron dla współczesnych młodych pokoleń.

Nie zmienia to faktu, że zamordował prezydenta Polski. Czy to oznacza, że NOP popiera stosowanie przemocy? Bolesław Chrobry, który położył podwaliny pod budowę wielkiej Polski katolickiej tym, którzy nie przestrzegali piątkowego postu kazał wybijać zęby. I mimo że pierwszy król Polski jest dla nas symbolem nie oznacza to, że talmudycznie będziemy powtarzać jego działania. Różne czasy - różne okoliczności. Zastrzelenie Narutowicza miało swój wymiar polityczny, bardzo ważny w ówczesnej sytuacji naszego kraju. Oto Polsce, która dopiero co odzyskała niepodległość obcy narzucają przywódcę państwa. Zapowiedzi zmian grożą upadkiem i wojną domową. W tej sytuacji śp. Eligiusz Niewiadomski decyduje się na trudny krok i przyjmuje pełną za to odpowiedzialność - nie ukrywa się, sam oddaje się w ręce policji i sam żąda dla siebie kary śmierci. Są czyny niecodzienne, dokonane w stanie wyższej konieczności. Takim było zabójstwo Narutowicza. A czy NOP popiera przemoc? A cóż to znaczy? Jeżeli ktoś staje nam na drodze, to go zamiatamy pod dywan. I tyle.

Co znaczą słowa "zamiatanie pod dywan"? Mordowanie? Straszenie? Zapomniał Pan o paleniu na stosie. Z naszej strony zawsze full service. A poważnie - Volenti non fit iniuria, chcącemu nie dzieje się krzywda. Każdy, kto próbuje nam przeszkadzać, utrudniać musi po prostu liczyć się z konsekwencjami. My nie szukamy wrogów, ale jak już przychodzą to nie wycofujemy się, nie wychodzimy tylnymi drzwiami, tylko robimy swoje.

A co z atakiem na Wagenburg? Czy to nie działacze NOP-u zmasakrowali to osiedle po waszym marszu?

Naprawdę? Czytałem oświadczenia policji i nic takiego nie znalazłem. Rzeczywistość medialną zalecałbym oddzielać od rzeczywistości realnej. Prawda jest taka, że rzekomy demontaż wrocławskiej meliny tzw. Wagenburga został dokonany w czasie trwania Marszu Patriotów, a nie po. Po drugie, niby czemu akurat działacze NOP mieliby wyręczać władze miejskie pięknego miasta Wrocław, które same powinny wysłać buldożery do zrównania z ziemią tego paskudztwa? Ostatecznie biorą za to nasze pieniądze. Nasze środki finansowe są niestety ograniczone i budżet NOP nie przewiduje wsparcia dla służb miejskich.

Dlaczego NOP uważa chrześcijaństwo po Soborze Watykańskim II za złe? Narodowe Odrodzenie Polski nie może nic uważać, bo jest ruchem, organizacją - a nie osobą. NOP jest formacją, której zasady wywodzą się z tradycyjnego katolicyzmu. Natomiast ocena Vaticanum II jest dokonywana przez członków naszej formacji indywidualnie, jeżeli mają taką potrzebę. Na marginesie – tradycjonalizm katolicki nie ocenia posoborowego chrześcijaństwa za złe, bo chrześcijaństwo jest niezmienne. Natomiast obawy, reakcję i sprzeciw budzą realizowane przez dziesięciolecia próby interpretowania wiary w duchu sprzecznym z Tradycją, co wyraża się między innymi poprzez próby ujęcia katolicyzmowi jego uniwersalizmu, powszechności i wyjątkowości. To dosyć szeroki temat.

Już kończąc... jak wygląda Pana wizja Polski? A cóż można odpowiedzieć na takie pytanie? Polska - kraj mlekiem i miodem płynący? Kazimierz Sołtysik, zapomniany acz wybitny przedwojenny publicysta pisał, że dążenie do Królestwa Bożego nie oznacza, że my, ludzie grzeszni, kiedykolwiek w życiu doczesnym cel ten osiągniemy. I w tym zawierają się dwie podstawowe prawdy. Prawda pierwsza – trzeba mieć jasno wytyczony kierunek, w którym się idzie. Trzeba wiedzieć, gdzie jest ten świat idealny, ta kraina dobra wszelakiego. I w tym kierunku maszerować. I prawda druga: celu w 100% nie osiągniemy. Ale możemy, wysiłkiem pracy i zaangażowania, zbliżyć się do ideału. Polska naszych marzeń, to kraj, w którym każdy może być sobą, może realizować swoje pragnienia, kraj, w którym ludzie są ludźmi a nie przedmiotami. Tego wszystkiego nie będzie nigdy. Ludzie nie są doskonali, a równi są jedynie przed Stwórcą i na cmentarzu. Ale możemy odzyskać państwo i zbudować kraj, w którym prawo będzie służyć ludziom, a nie będzie przeciwko nim; kraj, w którym wolność nie będzie oznaczała anarchii czy dewiacji; kraj z którego nie będzie potrzeby uciekać, bo tu, u siebie, będą istniały możliwości rozwoju. Nie chcemy państwa proletów – nieważne, czy w garniturach czy w kombinezonach – tylko państwa ludzi wolnych, żyjących na swoim. Mało, dużo. Tyle można osiągnąć na pewno. Dziękuję za wywiad. Rozmawiał Rafał Staniszewski

Jadwiga Staniszkis: Janusz Palikot to cynik, ale Donald Tusk jest jeszcze większym Awantura w mediach i sejmie wokół Janusza Palikota pokazuje, że ten jest nie tylko cynikiem - choć Donald Tusk jest większym - ale iluzjonistą, mylącym politykę z wyciąganiem z kapelusza kolejnych pomysłów. Awantura ta przesłania dwa ważne, choć nie eksponowane, spory na scenie publicznej: o sposób tworzenia prawa i o "łatwe" unijne pieniądze. Spór pierwszy toczy się niejawnie w PO, wśród przeciwników "związków partnerskich". Choć głosowali podobnie, różnią się argumentami. Religijnymi, jak poseł Godson, co ułatwia jego krytykom zarzut dążenia do teokracji. Konstytucyjnymi, jak Gowin, co ów zarzut teokracji unieważnia. I pragmatycznymi, jak Żalek i prezydent Komorowski, postulujący podmiotowe rozszerzenie istniejącego prawa, co miałoby zapobiec i eskalacji żądań, i - powtórzeniu w sejmie gorszącego widowiska. "Podwójne obywatelstwo" - jak to ujmował św. Augustyn - narzucone człowiekowi wierzącemu przez religię, może – doraźnie – prowadzić do dewaluacji porządku politycznego. Ale według św. Augustyna, to złudzenie. Bo zło według niego leży przede wszystkim w sferze poznawczej. W niezdolności odróżniania, w życiu indywidualnym i zbiorowym, co jest dobre, a co - nie. Ze świadomością ambiwalentności zasady wolności. I tego, że główną przyczyną upadku państw był brak dążenia do - niemożliwego, jak sam podkreślał - osiągnięcia "cnót uniwersalnych". Bo liczy się sam wysiłek. Klamrą powyższego niech będzie przypomnienie, że wybitnym Augustianinem jest Benedykt XVI, który nieoczekiwanie ogłosił swoją rychłą abdykację. A w tym samym dniu jeden z kardynałów z Kongregacji Rodziny zawiadomił o konieczności podjęcia dyskusji o związkach partnerskich, bo "są tak liczne". Czy to rewolucja w Kościele? Czy to ma związek z decyzją Papieża? Drugi, podskórny spór dotyczy pieniędzy w nowej unijnej perspektywie 2014-20. I nie chodzi tu o wysokość sum, ale o cztery kwestie. Po pierwsze, czy jest coś, czego nie wiemy. Inaczej: czy premier Tusk nie obiecał zgody na przyjęcie w Polsce rozwiązań, które mogą nas w przyszłości drogo (więcej niż zyskaliśmy!) kosztować? Na przykład - zgody na utrzymanie, w ramach unii bankowej, nadzorów krajowych tylko tam, gdzie są banki "matki"; czyli - nie u nas. Po drugie, owe dyskusje przypominają, że pieniądze w nowym budżecie UE są tylko pozornie "łatwe". Z jednej strony mamy "Strategię 2020", wskazującą, że chodzi głównie o inwestycje euro-regionalne (ponadgraniczne) i zwiększające innowacyjność. Rząd Tuska nie ma tu żadnej wizji, ani planów, co może oznaczać niezdolność do realnego skonsumowania tych środków. Z drugiej strony zapomina się, że (nawet bez odliczenia naszej składki do UE) to rocznie tylko ok. 5 proc. PKB. Przejęcie środków unijnych na inwestycje drogowe przez pośredników (i bankructwa bezpośrednich wykonawców) pokazały, że przy złym prawie i skorumpowanym nadzorze (oraz – z systemową już, pod rządami Tuska, niekompetencją i nieodpowiedzialnością państwa) nawet duże środki nie stają się impulsem dla rozwoju kraju. A równocześnie – przestaje się dbać o kondycję reszty gospodarki. Po trzecie, na tym tle najlepiej wypada rolnictwo, które otrzyma mniej środków). Bo tam o inwestycjach (oczywiście w grupie gospodarstw rynkowych) decydują sami producenci. A nie biurokracja i polityczne lobby. Po czwarte, w Parlemencie UE, gdzie będzie druga runda budżetowych negocjacji trzeba przede wszystkim walczyć o otwartości i elastyczność budżetu. Możliwość przesuwania sum w czasie i między działami gospodarki. I - w wypadku Polski - możliwość zarezerwowania pieniędzy na polityki których jeszcze nie wymyślono. Na przykład, jak powstrzymać zapaść demograficzną? I jak walczyć z bezrobociem wśród młodych, aby zapobiec masowej emigracji – co tylko tą zapaść przyspieszy? Może sponsorowany przez państwo powrót do szkoły i na studia (jak w Szwecji) ? Czy - pomoc rodzinom? Czy – formalne wybieranie przez młodych wyborców w województwach, powiatach i gminach swoich gabinetów cieni. Aby, przez takie podwójne państwo, wciągnąć młode pokolenie do współdecydowania! Prof. Jadwiga Staniszkis

Ludzie na poziomie nie mają takich poglądów Oni pochłonęli już taką porcję promieniowania, że tylko odebranie im pieniędzy, jedzenia i samochodów mogłoby wywołać jakąkolwiek widoczną reakcję. Ojej, a co to się stało? – pytaliby z niedowierzaniem. Świat wstrzymał oddech, papież Benedykt XVI abdykuje. Zwyczajnie nie wierzę w to, że tylko sprawa wieku była jedyną przyczyną, tej wyjątkowej w całej historii Watykanu, rezygnacji. Tymczasem, w tle tego historycznego zdarzenia, toczy się coraz bardziej szalone i nienormalne życie. Myślę o Polsce, o zaczadzonych ludziach, nadal wierzących w generała Błasika w kokpicie oraz w „masońską” władzę Ojca Rydzyka nad całą prawicą. Nawet nie zdajecie sobie sprawy z tego, jak wielu kretynów i idiotów wyrasta nadal obok nas, jakie żniwo zbiera sianie TVN –u zaczęte ponad siedem lat temu, gdy PO przegrała wybory z PiS –em. To jest naprawdę porażające. Kiedy słyszę niektórych publicystów, że trzeba jakichś lemingów edukować, przekonywać, to szlag mnie trafia. Edukujcie własne dzieci, sami się edukujcie i dajcie spokój chorym z nienawiści ludziom. Do tego to banalne słowo leming, jakbyśmy dyskutowali o kreskówce z misiem Yogi, a nie o prawdziwym życiu, o Polakach, którym po prostu wycięto kawałek mózgu. Dosłownie tak. Siedzimy sobie w przytulnej kafejce z moim Teściem, już byłym, ale podobno nie ma byłych teściów i teściowych, więc jednak nadal z moim Teściem; człowiekiem wykształconym, emigrantem z lat 80 –tych, mieszkającym obecnie we Francji. I rozmawiamy o tych szaleńcach, spranych mózgach, które według Rafała Ziemkiewicza można jeszcze jakoś uratować. Otóż nie można, to już jest materiał ludzki wyprany całkowicie z myślenia przez totalitarną papkę mediów, niezdolny do żadnej, głębszej refleksji. Prawą stronę często się oskarża, że jest taka zawzięta, że ma mściwą twarz Macierewicza, że posługuje się dogmatami. Alek opowiada mi tymczasem historię kilku spotkań w Polsce ze swoimi kolegami z uczelni, dziś doktorami i profesorami, ludźmi wykształconymi. I co oni mówią mojemu Teściowi, kiedy dopuszcza tylko samą myśl o zamachu w Smoleńsku, kiedy wytyka im brak logiki w myśleniu, a jest w tym bezlitosny? Oni mu mówią, że ludzie na tym poziomie co on, to po prostu nie mają takich poglądów- pisowskich rzecz jasna. Czyli to jest to, o czym często mówimy: propaganda III RP wbiła różnym tępakom do głów, że ludzie na poziomie nie mogą mieć prawicowych poglądów, nie mogą głosować na Kaczyńskiego. Taka jest skala mózgowego spustoszenia. Uwierzcie, albo i nie, ale ci jego rozmówcy z tytułami naukowymi, dwa dni temu bronili pancernej brzozy, kiedy już nawet sam Graś ją odpuścił, a na jakiekolwiek rozsądne, umiarkowane argumenty, poparte dowodami, reagowali słowami:„Jesteś jak Rydzyk, jesteś jak Macierewicz”. To jest esencja tego elektoratu, to jest nasz dobrowolny totalitaryzm, jaki mamy dziś w Polsce, bo przecież można odwołać w wyborach tę zgraję partaczy. Że złodziei, to nic nowego. I u nas kradną i na Zachodzie kradną, tylko trochę mniej i sprytniej, ale przecież to są partacze. Nie potrafią zbudować kawałka drogi, nie potrafią zbudować kawałka pasa startowego, ułożyć rozkładu jazdy pociągów. Macie świadomość, kto nami rządzi? No może macie, bo my z Teściem na pewno mamy. Ale ci jego koledzy to jest jakiś kosmos, to jest jakaś prymitywna forma behawioryzmu: bodziec – reakcja, bodziec – reakcja, bez jakiegokolwiek udziału świadomości, zapomnij! Bez jakiegoś specjalnego przymusu, bez obozów internowania, bez masowych mordów stalinowskich, w atmosferze demokracji i wschodzącego kapitalizmu, system III RP wyhodował armię kretynów i idiotów. Oni pochłonęli już taką porcję promieniowania, że tylko odebranie im pieniędzy, jedzenia i samochodów mogłoby wywołać jakąkolwiek widoczną reakcję. Ojej, a co to się stało? – pytaliby z niedowierzaniem. Te trzysta miliardów, w dużym stopniu iluzoryczne, jest dla nich jak akumulator, który utrzymuje to stado przy życiu. Gdyby nie kasa, stanęliby w miejscu i zaczęli pytać: Panie Premierze, jak dalej żyć? Oni też by tak zapytali jak plantator z okolic Łodzi, ale dopiero po odebraniu im wszystkich możliwych świecidełek. Afryka dzika, to jest ich żywioł. Sądziłem, że ta fala kretynizmu powoli już mija, ale nie, nie ma zmiłuj się, Graś odpuszcza z brzozą, a oni za tę brzozę daliby się zabić, poćwiartować. To jest taki czad, że czadowe Deep Purple z koncertu w Tokio wygląda przy nich jak disco polo i przebój „Ona coś tam mnie kocha”. Słuchałem Alka z niedowierzaniem, bo wiem, że to jest gość, który nie znosi zmyślania i konfabulacji, ani u siebie, ani u innych. Obserwuje Polskę z oddali, ale i z bliska, słucha tych wszystkich telewizyjnych relacji, słucha tych swoich kumpli w Polsce i oni są gotowi zerwać z nim wszelkie kontakty towarzyskie, bo ludzie na tym poziomie, nie mają takich poglądów. Ludzie na poziomie wierzą po prostu nadal w brzozę, wierzą w przyjaźń z Rosją i gorące lato, nawet jak go wcale nie będzie. To jest fenomen na skalę europejską, to co udało się wyhodować TVN – owi w Polsce. Może być zupełnie zimne lato, może cały czas padać deszcz, ale jak premier Tusk powie, że lato, pomimo potknięć spełniło oczekiwania społeczeństwa, to kumple Alka powiedzą, że było fajnie, że się nawet opalili. Chyba z Palikotem, co za masakra... GrzechG

Wirtualne 105 mld euro topnieją w oczach W swym propagandowym zachwycie rząd Premiera Donalda Tuska jak zwykle zapomniał po unijnym, budżetowym szczycie powiedzieć Polakom prawdę o drugiej stronie bilansu i ważnych szczegółowych zapisach tzw. warunkowości makroekonomicznej. Przewiduje ona, że krajom które łamią dyscyplinę finansów publicznych będzie można zawiesić dostęp do przyznanych funduszy strukturalnych, a nawet je znacząco obciąć. Przewiduje to porozumienie ws. budżetu UE na lata 2014-2020. Przywódcy unijni ustalili, że krajom które się zbyt mocno zadłużają lub nie wypełniają zaleceń czy postanowień umów zawartych z KE, będą blokowane fundusze, w tym również Fundusz Spójności. Decyzje będą zapadać na wniosek KE, ale decyzją Rady UE. Dotyczy to szczególnie państw, które są objęte procedurą nadmiernego deficytu, a Polska obecnie do takich właśnie należy. Jeśli nie będziemy realizować ogólnych wytycznych polityki gospodarczej, walki z deficytem czy bezrobociem oraz innych absurdalnych i szkodliwych często zaleceń KE będziemy mogli się pożegnać ze 105 mld euro. Największymi orędownikami tej wpisanej do porozumienia zasady są Niemcy. Rząd i jego propagandyści zapomnieli poinformować polską opinię publiczną, że od kwoty 105 mld euro trzeba natychmiast odjąć blisko 30 mld euro składki do budżetu Unii, a w przypadku ratyfikacji Traktatu Fiskalnego, który rząd chce dopchnąć kolanem już 19 lutego b.r. i szybkiego wejścia do strefy euro, przygotować trzeba ok. 24 mld euro na wkład do Europejskiego Mechanizmu Stabilności i pomoc europejskim bankrutom. Obiecanki cacanki i mówienie o wielkim sukcesie czyli 441 mld zł w ramach budżetu Unii to dzielenie skóry na niedźwiedziu. Przyjęte bowiem w budżecie zapisy to większy kij niż marchewka. Obecna żółta kartka KE w sprawie 14 mld zł na drogi to dopiero początek cięć. Deficyt unijnego budżetu na lata 2014-2020 to na starcie 50 mld euro, który w kolejnych latach będzie się powiększał. Gdzieś pomiędzy 200-300 mld złotych będą kosztować podpisane przez nas unijne weksle in blanco tj: Pakt Klimatyczny, Wspólny Europejski Patent, Ochrona Środowiska, Europejski Nadzór Bankowy, Unia Bankowa, limity CO2, obcięcie aukcji na te limity, limity produkcji cukru, kary za brak sieci kanalizacyjnej i tak dalej. Sam Pakt Fiskalny i składka do budżetu to blisko 50 mld euro, a trzeba będzie jeszcze doliczyć wkład własny, współfinansowanie, prefinansowanie i koszty biurokracji, których koszt może stanowić kolejne kilkadziesiąt miliardów euro i zapewnić właściwy nadzór nad wydatkowaniem otrzymanych środków. Ostatnie przykłady afer z budową autostrad pokazują, że problem jest poważny. Ostatecznie bilans dotacji unijnych w latach 2014-2020 może wyjść na zero. Kryzys w Polsce i rosnące zadłużenie będzie naruszało równowagę w finansach publicznych, a roczny deficyt strukturalny zakładany w Pakcie Fiskalnym na poziomie 0,5 proc do PKB będzie z pewnością nie do osiągnięcia, czekają więc nas kary finansowe i odbieranie części przyznanych środków. Realnie z kwoty 105 mld euro możemy uzyskać znacznie mniej, nawet o 50 mld euro i to zakładając, że państwa płatnicy netto wywiążą się ze swych zobowiązań, z czym niektóre kraje mają coraz większe problemy. Tak naprawdę tyle będziemy mieli tych unijnych pieniędzy ile wpłynie nam na konto, obecny więc festiwal i rządowo-propagandowa euforia świadczą, albo o braku profesjonalizmu, albo zwykłej elementarnej uczciwości. Skoro Premier D.Tusk chce ruszyć w Polskę, by pytać Polaków na co wydać unijne pieniądze niech lepiej najpierw sprawdzi ile ma realnie w portfelu. Oby się nie okazało, że znów będziemy wydawać pieniądze na malarstwo Kossaka, Fałata, nowe Porsche, czy kolejne mieszkania w Hiszpanii dla właścicieli III RP. Janusz Szewczak

Ciao bambina, spadaj mała Feministyczno-gejowska nowa lewica nie służy ani kobietom, ani homoseksualistom, tylko rozrywkowo nastawionym facetom. Jak zwykle zdecydowana większość autorytetów mądrzących się w mediach w kwestii tzw. związków partnerskich nie zadała sobie trudu, by zajrzeć w leżący u źródła całego zamieszania projekt ustawy autorstwa mało znanego posła PO. Bardzo słusznie − pogląd nieskażony znajomością rzeczy zawsze jest najlepszy, przynajmniej jeśli chodzi o wygodę tego, kto go wygłasza. Miast brnąć w szczegóły, które przecież nikogo nie obchodzą, najprościej jest powielić wygodny schemat. Owoż osoby LGTB walczą o swoje prawa obywatelskie, które im się słusznie należą, a kto im w tym przeszkadza, ten ciemnogród i hańba mu, choćby nawet był posłem jedynie słusznej partii. Ustawę o związkach partnerskich wspierają siły postępowe, opierają się jej siły reakcyjne − wszystko proste jak konstrukcja cepa, nawet intelektualista zrozumie. Ale gdyby przypadkiem interesowała kogoś prawda, legalne konkubinaty z sejmowego projektu, wokół którego narobiono tyle medialnego szumu (by nie rzec wręcz: smrodu), akurat homoseksualistom nie dawały praktycznie nic. Jak zauważyli niszowi, całkowicie przez rozdyskutowanych medialnych „ekspertów” przemilczani blogerzy tego środowiska, wszystko to, co miałoby dla homoseksualistów wynikać z zawarcia Duninowego „związku partnerskiego”, uzyskać mogą oni i dziś, zawierając między kochankami umowę cywilnoprawną. No, może nowe prawo pozwalałoby na uproszczenie procedur: notarialna umowa wymaga odrobiny czasu, zachodu i pieniędzy (choć właściwie ślub też). Ale o żadnej rewolucyjnej zmianie mowy nie ma. Istotna treść ustawy o „związkach partnerskich” dotyczy związków „hetero”, i to tych aż do przesady „hetero”. Jest nią maksymalne uproszczenie procedury pozbywania się kobiety, gdy się już facetowi opatrzy, i wymienienia jej na nowy model. Związek partnerski − czyli, w przeciwieństwie do tradycyjnego małżeństwa, zero stresów związanych z ustalaniem winy za rozpad związku, problemów z podziałem majątku i dzieci, zero długotrwałych przewodów sądowych i korowodów świadków „moralnego znęcania się” nad partnerem. Z grubsza biorąc, dzięki „związkowi partnerskiemu” wystarczyłoby, jak w prawie koranicznym, powiedzieć tzw. partnerce: „Oddalam cię!” − i niech się baba buja. Wbrew stereotypowi właśnie takie podejście mieści się w prawdziwej linii feminizmu. Wstrętnie seksistowskie, patriarchalne prawo rodzinne oparło się na założeniu, że w małżeństwie stroną silniejszą jest mężczyzna, a słabszą kobieta, najsłabszą zaś pozostające pod jej opieką dziecko. Wynikało z tego, że prawo winno wspierać słabszych. I do dziś jak może, tak wspiera. Feministyczne ideolo narzuca wzorzec inny − kobieta ma być równa mężczyźnie, więc wszystkie faworyzujące ją prawa trzeba zlikwidować. Zresztą nie tylko w prawie rodzinnym – w prawie pracy, na przykład, też. Czy to rzeczywiście jest w interesie kobiet? To pytanie retoryczne. Na pewno jest to świetna ideologia z punktu widzenia tych facetów, którzy sprawy międzypłciowe postrzegają jako nieustającą rozrywkę i skakanie z kwiatka na kwiatek. Zamiast małżeńskich kajdan − „związek partnerski”, łatwy jak zjedzenie ciastka. RAZ

Kto Polaków robi w konia

- Obserwujemy od kilku dni falę narastającego bolszewizmu. Premier Donald Tusk zupełnie nie radzi sobie z kierowaniem państwem i być może dlatego zaczął poświęcać główną część swojej energii walce ideologicznej. Z dużym zdumieniem obejrzałem jego wystąpienie popierające administracyjne potwierdzanie przez państwo związków homoseksualnych, co chyba jest obecnie głównym celem programowym PO. Marszałkiem sejmu polskiego ma zostać transwestyta, za czym zagłosuje były członek ZChN-u Stefan Niesiołowski. Można by zapytać jak nieśmiertelny Tomasz Lis - „co z tą Polską?”

- Ano, coraz szybciej zsuwamy się po równi pochyłej. Ilustracją tego procesu jest pomysł mianowania osoby legitymującej się dokumentami na nazwisko „Anna Grodzka” na wicemarszałka Sejmu. Myślę, że cały świat będzie nas z tego powodu „podziwiał” - no i oczywiście dojdzie do przekonania, ze to jest najodpowiedniejsza osoba nie tylko na wicemarszałka Sejmu polskiego, ale nawet na prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. Pod rządami razwiedki Polska schodzi na psy, a premier Tusk najwyraźniej już tylko zabiega o posadę w Brukseli. No a pan poseł Niesiołowski, w swoim czasie najpobożniejszy polityk w Polsce, jest ilustracją trafności przysłowia: z kim przestajesz, takim się stajesz. Ostatnio dowiedziałem się, że niezawisły sąd uznał, iż nie korzysta z protekcji ubowców. Dobre i to.

- Ale to co teraz obserwujemy to tylko paroksyzm powolnej bolszewizacji. Przecież walka z antysemityzmem i terroryzmem trwa już od wielu miesięcy, czekam tylko aż wreszcie pojawią się oskarżenia o sabotaż i szkodnictwo (już teraz szkodnicy zrobili zmowę przy budowie autostrady), już podobno obraduje speckomisja ministra Boniego. A oskarżenia o antysemityzm doczekał się nawet Rafał Ziemkiewicz („Jak Ziemkiewicz nie jest antysemitą to kto nim jest?” - zapytała złowieszczo publicystka „Gazety Wyborczej”). Rafał Ziemkiewicz postanowił się pokajać. Czy musimy być bezwolni wobec tych procesów?

- Walka z antysemityzmem nie trwa od „kilku miesięcy”, tylko co najmniej od kilkunastu lat. Od kilku miesięcy trwa walka z „faszyzmem”, co to „podniósł głowę” na Marszu Niepodległości. Niech Pan nie zapomina, że o antysemityzm i zaprzeczanie holokaustowi byłym oskarżony już na wiosnę 2006 roku, a i przedtem też mnie te zarzuty spotykały, tyle, że bez angażowania prokuratury. Oskarżenia o szkodnictwo pewnie się pojawią, bo nawet brukselscy złodzieje uznali, że nasi trochę przesadzają w ostentacji. Ale jakże ma być inaczej, kiedy bezpieczniackie watahy w obliczu kryzysu porzuciły wszelkiej pozory i rozdrapują Rzeczpospolita już w biały dzień. Jakże inaczej ocenić 400 mln dotacji dla LOT-u, o którym wieść gminna głosi, że jest żerowiskiem razwiedki wojskowej, albo zapowiedź utworzenia spółki „Inwestycje Polskie”, które „w imieniu rządu” będą inwestowały pieniądze wydrenowane ze wszystkich spółek Skarbu Państwa? A Kol. Ziemkiewicz? - no cóż; kto mieczem wojuje, od miecza ginie. W grudniu 2011 roku opublikował był w „Rzeczpospolitej” niezwykle buńczuczny artykuł pod tytułem „Antysemici won z prawicy”. Zapomniał, że o tym, kto jest antysemitą, a kto nie, decyduje Sanhedryn, który w ten sposób dyscyplinuje wszystkich, którzy ewentualnie mogliby mu podskoczyć. Pokajanie jest najgorszym wyjściem, bo oznacza uznanie jurysdykcji Sanhedrynu i poddanie się jego kontroli.

- Rafał, gdy go o to spytałem, wyraził przekonanie, że to jednak on decyduje. Myli się?

- Oczywiście, że się myli. Jak Michnik orzeknie, że kol. Ziemkiewicz jest antysemitą, albo każdy funkcjonariusz w „Gazecie Wyborczej” i innych niezależnych mediach dostanie rozkaz, żeby pisać o nim: „znany z antysemickich wystąpień Rafał Ziemkiewicz”, to nie pomoże mu nawet gdyby się obrzezał. To już lepiej oświadczyć, że nie uznaje się jurysdykcji sanhedrynu ani w tej, ani w żadnej innej sprawie i robić swoje. Ale nie zawsze to jest możliwe, zwłaszcza, gdy człowiek uwikła się w jakieś „niezależności”.

- Jednak Rafał Ziemkiewicz się cofnął, a w ogóle to głosi dość dziwną tezę, że Roman Dmowski generalnie był geniuszem, ale w przypadku Żydów, w tym jednym jedynym przypadku to jego wybitny rozum go całkowicie i nieodwołalnie zawiódł. Czyli wszystkie zadania rozwiązywał poprawnie, ale w jednym nie potrafił zastosować żadnej logiki ani stosowanych w innych przypadkach reguł. Czy takie rozumowanie nie trąci naiwnością?

- Przede wszystkim to nieprawda. Dmowski bardzo dobrze rozpoznał zagrożenie, jakim dla polskich aspiracji byli podówczas Żydzi, a po drugie - Żydzi też nie mieli wątpliwości, że jest ich wrogiem. Doskonale ilustruje to wspomnienie z pamiętników Hipolita Korwin-Milewskiego z 1919 roku, kiedy to paryski Rotszyld w rozmowie z hrabia Ostrowskim wyraża się od Dmowskim per: „ten pan” i grozi, że jeśli „ten pan” będzie w składzie delegacji polskiej na konferencje w Wersalu, to „cały Izrael” uzna to za policzek wymierzony w jego honor i będzie blokował Polskę we wszelkich jej staraniach. „Znajdziecie nas na drodze do Gdańska, na drodze do Śląska Pruskiego i Cieszyńskiego, na drodze do Wilna i Lwowa” - ciągnął Rotszyld - dodając: „chciałbym by pan hrabia to wiedział i przekazał komu trzeba.”, Rozumiem, że bez Dmowskiego nie można mówić o odtworzeniu w Polsce żadnego ruchu narodowego, ale taka „rehabilitacja” Dmowskiego to krzywda mu wyrządzona. Dmowski był spostrzegawczy, a Żydzi stawiają znak równości miedzy spostrzegawczością i antysemityzmem.

- Można by podać jeszcze przykład niejakiego Namiera, żydowsko-brytyjskiego dyplomaty, który decydował w dużym stopniu o tym, że chciano nam narzucić linię Curzona, na którego bardzo narzekał Dmowski w swojej książce „Polityka polska i odbudowanie państwa polskiego”. „Zeszyty Historyczne” opublikowały list tego Namiera do jego ojca, który pozostał w Polsce. Tłumaczy w nim, że działał tak stanowczo przeciwko Polsce, bo ze strony Polaków doświadczył samych złych rzeczy, więc nie chciał by Polska w ogóle powstała. I ten człowiek był brytyjskim specjalistą od spraw polskich. Nie ma się więc co dziwić, że Dmowski był lekko skonsternowany jego zachowaniem. Wróćmy jednak do sytuacji obecnej. Tak jawna bolszewizacja oszołomiła chyba nieco polską prawicę i tzw. obóz niepodległościowy. Jarosław Kaczyński nawet nie pojawił się na głosowaniu w sprawie związków homoseksualnych. Jedyną osobą, która ostro wyraziła sprzeciw była mało dotąd znana prof. Krystyna Pawłowicz. Wiele osób nabrało wody w usta. Czy to z powodu szoku?

- Nie, myślę, że przemówił instynkt samozachowawczy. Ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że zdecydowana większość Umiłowanych Przywódców w razie zagrożenia uciekłaby jeszcze szybciej, niż sanacja w 1939 roku, a jeśli sprzeciwianie się sodomitom i gomorytom oznacza postawienie się brukselskiemu sanhedrynowi i można złamać sobie karierę, to nie tylko zagłosują za związkami, ale nawet nawrócą się na sodomię i gomorię. Pani Pawłowicz, możne w sposób nazbyt, emocjonalny, wskazała jednak na istotną różnicę między „związkami partnerskimi”, a rodziną. W przypadki „związków partnerskich” ich zasadniczym celem jest świadczenie wzajemnych usług seksualnych przez uczestników, podczas gdy w przypadku rodziny, zasadniczym celem jest potomstwo. A że w pani profesor Pawłowicz sodomia wzbudza wstręt fizyczny i że dała temu wyraz, to ja rozumiem, bo we mnie też taki wstręt wzbudza. No i co, nie mam prawa dać temu wyrazu?

- Okazało się jednak, że społeczeństwo nie chce tych zmian. 75 proc. osób się im sprzeciwia. Te dane są sprzeczne z podawanymi wcześniej badaniami publikowanym przez „GW”, które sugerowały, że ludziom jest wszystko jedno. Może dlatego zresztą Tusk dał się w to wszystko wpuścić. Jak pan sądzi czy polski premier jest szczerym lewakiem, czy tylko dał się zmanipulować?

- Moim zdaniem premieru Tusku jest wszystko jedno, czy sodomici będą się w Polsce rejestrować w urzędach, czy nie, tylko - czy on będzie miał posadę, albo premiera tubylczego rządu, albo gdzieś tam w Brukseli. Więc kiedy padł rozkaz, że w Polsce ma być tak, jak wszędzie, to on już jest gotowy. Przecież po wystąpieniu ministra Gowina, który stwierdził, że wszystkie trzy projekty są sprzeczne z konstytucją, wylazł na mównicę sejmową i powiedział, że to „prywatny” pogląd Gowina, bo rząd nie ma w tej sprawie żadnej opinii. Rozumie Pan? Rząd nie ma opinii w sprawie konstytucyjności ustawy, którą rządowy klub parlamentarny forsuje! Czyż potrzebujemy lepszego dowodu, że to kupa g....?

- Jak Pan sądzi czy tę pełzającą bolszewizację z takimi paroksyzmami jakie teraz obserwujemy da się powstrzymać? Może jednak ludzie w końcu pogonią tę bandę złodziei, transwestytów, homoseksualistów oraz demoralizatorów i demoralizatorek w stylu Magdaleny Środy?

- Trwa wyścig z czasem i nie wiadomo, co nastąpi wcześniej; czy europejskie narody ockną się, nie pozwolą wodzić się za nos i wymierzą kopniaka w tyłek tym wszystkim, którzy pragną je zbastardyzować na własny obraz i podobieństwo - jak w przypadku socjalistów - albo doprowadzić do stanu bezbronności - o co podejrzewam Żydów - czy tamta strona Europę zepchnie ku barbarzyństwu . Problem polega na tym, ze o ile postępactwo i Żydzi mają plan i metodycznie go realizują, to europejskie narody zostały pozbawione przywództwa - bo czyż takie postacie jak Holland, albo Barroso to są przywódcy? Europejskie narody muszą ten kryzys przywództwa przezwyciężyć - ale nie w ten sposób, by się płaszczyć przez Żydami i przed nimi tłumaczyć, tylko żeby bez lęku zdefiniować sytuację i zagrożenia, mówić o nich beż zacietrzewienia, ale jasno i bez osłonek i również bez lęku wyciągnąć wnioski co do właściwego remedium.

- A jak Pan ocenia udział w tej krucjacie ideologicznej środowiska „Gazety Wyborczej”? Ja jak przeglądam publikowane przez nich materiały to mam wrażenie, że skrajny antyklerykalizm, ciągłe opowieści o grzechach księży łączą już z otwartą próbą doprowadzenia do całkowitego skundlenia i zdemoralizowania zwykłych Polaków. A na to wszystko nakłada się zupełnie nieprzytomna propaganda sukcesu rządu Tuska. Czy to nie jest objaw schyłkowego szaleństwa - wiadomo, że Agora straciła większość wartości a „GW” sprzedaje się na rynku już tylko w ilości ok. 150 tys. egzemplarzy, czyli 8-krotnie mniej niż w czasie dominacji?

- Wbrew temu, co twierdzi kol. Ziemkiewicz, „Gazeta Wyborcza” jest żydowską gazetą dla Polaków. Różnica jest taka, że żydowska gazeta dla Żydów przedstawia żydowski punkt widzenia, jako żydowski - i to jest w porządku - o tyle żydowska gazeta dla Polaków przedstawia żydowski punkt widzenia jako obiektywny - a to nieprawda. kierownictwo „GW” podobnie jak ubowcy, doskonale wie, że przeciwnikiem żydokomuny nie są żadne „partie” skupiające Umiłowanych Przywódców, co to pragną wypić i zakąsić - tylko niezmiennie - Kościół katolicki. Toteż na jednym etapie się do Kościoła łaszą - np. red. Michnik zabiegał, by syna ochrzcił mu ks. prałat Jankowski - a na innym etapie jego gazeta oskarżyła ks. Jankowskiego o pedofilię. Jestem przekonany, że Michnikowi zależy na bezpłodnych kobietach tyle, co na zeszłorocznym śniegu. Jeśli zatem to środowisko forsuje zapłodnienia w szklance to TYLKO dlatego, że przy okazji tych procedur pojawiają się nadliczbowe embriony, które trzeba niszczyć. Ponieważ Kościół twardo sprzeciwia się aborcji, to żydokomuna chce go zmusić do zaakceptowania niszczenia embrionów tylnymi drzwiami - no a potem powie - skoroście powiedzieli „A”, to dlaczego wzbraniacie się powiedzieć „B”? Niech Pan nie zapomina, co Talmud pisze o „gojach”, a więc o Panu i o mnie - że jesteśmy rodzajem zwierząt, trzody użytkowej dla jerozolimskiej szlachty. No więc skoro tak, to trzeba zepchnąć ich do poziomu zwierzęcego, promując gorszość natury ludzkiej. I „Gazeta Wyborcza” to właśnie robi - oczywiście w imię „postępu” i „nowoczesności”. Tak michnikowszczyna modernizuje nas, mniej wartościowy naród tubylczy, podobnie jak michnikowszczyna w innych państwach europejskich - inne europejskie narody. To nie szaleństwo - to metoda.- I na koniec mam pytanie o rosnącą popularność spotkań z Panem. Zdarzają się takie, na których jest ponad pół tysiąca osób. I śledzą Pana oczywiście dziennikarze „GW” wykazujący komu trzeba, że hydra reakcji podnosi głowę. Czy nie mają racji i rzeczywiście zaczyna następować jakaś zmiana, zwykli ludzie, w odróżnieniu od przyssanych do podatkowych pieniędzy polityków, mimo wszystko przestają się bać terroru politpoprawności?

- Wydaje mi się, że nawet młodsze pokolenie zaczyna rozumieć, że ktoś ich tutaj robi w konia i chcą się dowiedzieć - kto i dlaczego. No a ja im próbuję to wyjaśnić - dlatego przychodzą. Na opłatku w Stowarzyszeniu „Koliber” jego wiceprezes powiedział mi, że przeprowadzają szkolenia w zakresie ekonomii wśród dzieci ze szkół podstawowych; opracowali specjalny program dla dzieci i realizują go w 27 warszawskich szkołach. W Anglii z kolei poznałem bardzo sympatycznych młodych ludzi, polskich studentów którzy tam studiują, ale i emigrantów „zarobowych”, którzy utworzyli stowarzyszenie Patriae Fidelis. To są ludzie inteligentni, którzy znają Europę, znają świat i żaden Michnik, ani inny autorytet pacanowski nie zbije ich z pantałyku. - Dziękuję za rozmowę. SM

Bartoszewski wycisza pamięć o Pileckim Władysław Bartoszewski nie zechciał wesprzeć prowadzonej od pięciu lat akcji Fundacji Paradis Judaeorum „Przypomnijmy Rotmistrza”. Akcja ma na celu przywrócenie należnego miejsca Witoldowi Pileckiemu, całkowicie nieobecnemu w światowych placówkach zajmujących się historią i upamiętnianiem holokaustu. Pełnomocnik premiera ds. dialogu międzynarodowego i przewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej uznał, że akcja przywracania pamięci o więźniu i organizatorze ruchu oporu w Auschwitz-Birkenau, oskarżonym i skazanym przez władze komunistyczne Polski Ludowej na karę śmierci nie zasługuje na patronowanie nad nią państwowej instytucji. Innymi słowy, Bartoszewski umył ręce od akcji, a na apel w wielu sprawach dotyczących Pileckiego w ogóle nie odpowiedział. Na prośbę o wsparcie inicjatywy upamiętniania w placówkach muzealnych dotyczących zagłady Żydów Bartoszewski odpowiedział po prostu „nie”. Negatywna odpowiedź na list zachęcający do akcji „Przypomnijmy o Rotmistrzu” to nie pierwsze takie działanie Bartoszewskiego wymierzone w zatarcie pamięci o Witoldzie Pileckim, autorze pierwszych na świecie raportów o holokauście.

Bartoszewski tak, rotmistrz nie 10 grudnia 2012 r. Fundacja Paradis Judaeorum zwróciła się do Bartoszewskiego z prośbą o podjęcie prób upamiętnienia rotmistrza Pileckiego w rozsianych po świecie muzeach upamiętniających zagładę narodu żydowskiego. Była to już kolejna próba przekonania przewodniczący Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej do zajęcia się upamiętnieniem dotąd cenzurowanego, zapomnianego i niedocenionego bohatera walki o Polskę i człowieczeństwo. Michał Tyrpa, prezes Fundacji Paradis Judaeorum, a także pani Joanna Płotnicka – pełnomocnik Fundacji Paradis Judaeorum na Dolnym Śląsku – wielokrotnie między 10 grudnia 2012 r. a 18 stycznia 2013 r. kontaktowali się z Biurem Pełnomocnika Prezesa Rady Ministrów ds. Dialogu Międzynarodowego w celu doprecyzowania intencji listu i prośby pod adresem Pana Ministra Bartoszewskiego. - Osobiście rozmawiałem o tym przez telefon 21 grudnia ub.r. z asystentką ministra panią Elizą Chodorowską, którą poinformowałem także o publikacji materiału w portalu Salon24.pl – informuje Tyrpa. W imieniu Bartoszewskiego w sprawie upamiętniania rotmistrza Pileckiego odpowiedział 10 stycznia 2013 r. Krzysztof Miszczak, dyrektor Biura Pełnomocnika Prezesa Rady Ministrów do spraw Dialogu Międzynarodowego. Miszczak dyplomatycznie przypomniał o estymie „profesora” Bartoszewskiego dla Rotmistrza i poinformował o odmowie wzięcia patronatu nad inicjatywą. – Minister Władysław Bartoszewski często obejmuje swoim patronatem konferencje naukowe, jednak z zasady nie wspiera otwartych akcji społecznych, na których przebieg oraz kierunek rozwoju nie ma wpływu – napisał w imieniu Bartoszewskiego dyrektor jego Biura. - Ministra Bartoszewskiego nie było stać nie tylko na osobiste ustosunkowanie się do projektu europejskiego Dnia Bohaterów Walki z Totalitaryzmem, nie wspominając o pochowaniu szczątków Rotmistrza w katedrze na Wawelu (o których napomknąłem w liście), ale także na odpowiedź na wyrażoną expressis verbis prośbę o publiczną – w kontekście Dnia Ofiar Holocaustu 2013 – wypowiedź na temat postulowanego przez nas trwałego miejsca rtm. Pileckiego w muzeach holokaustu – skomentował odpowiedź Bartoszewskiego Michał Tyrpa, prezes Fundacji Paradis Judaeorum.

Bartoszewski i Pilecki Mało kto wie, że zarówno Bartoszewski, jak i Pilecki do obozu trafili jednym transportem w nocy z 21 na 22 września 1940 roku. Z tym, że Bartoszewskiego Niemcy po pół roku zwolnili z obozu w Oświęcimiu. Okoliczności tego zdarzenia do dzisiaj nie są jasne. Wiadomo za to, że Bartoszewski został później głównym orędownikiem pojednania polsko-niemieckiego (za co był odznaczany zarówno przez władze polskie, jak i niemieckie). Pilecki zaś – co było skrajnym wyjątkiem – zgłosił się do Auschwitz jako ochotnik. Znalazł się w 1940 r. w obozie w celu zebrania od wewnątrz informacji wywiadowczych na temat jego funkcjonowania i zorganizowania ruchu oporu. Jako więzień nr 4859 był głównym organizatorem konspiracji w obozie. To on jako pierwszy i na taką skalę informował świat o zagładzie oświęcimskiej. Pilecki opracowywał pierwsze sprawozdania o ludobójstwie w Auschwitz (tzw. raporty Pileckiego) przesyłane przez pralnicze komando do dowództwa w Warszawie i przez komórkę „Anna” w Szwecji dalej na Zachód. W 1943 r. uciekł z obozu. Do końca wojny bohatersko walczył. Po jej zakończeniu kontynuował walkę z sowieckim najeźdźcą. Bartoszewski, choć jego życiorys nie jest tak krwawy, także był więźniem Auschwitz, również był więźniem w okresie stalinowskim, jednak jemu udało się w końcu odnaleźć w nowej powojennej rzeczywistości, w której odznaczany był różnymi orderami (zarówno w PRL jak i IIIRP); ceniony był i jest nadal zarówno przez środowisko dzisiejszej klasy rządzącej jak i dawnych działaczy PZPR (czasami zresztą to te same osoby). Rotmistrz zaś pozostaje wciąż w pogardzie.

Bartoszewski kontynuuje Kontynuuje swoją politykę. Nie sposób nie zauważyć, że odpowiedź na list Fundacji Paradis Judaeorum wpisuje się w szerszy kontekst niewytłumaczalnej postawy Władysława Bartoszewskiego. - Pomimo zaproszeń kierowanych przez Chrześcijańskie Stowarzyszenie Rodzin Oświęcimskich, pan minister – inaczej niż większość żyjących byłych więźniów Auschwitz – konsekwentnie uchyla się od uczestnictwa w obchodach Narodowego Dnia Pamięci Polskich Ofiar Niemieckich Obozów Koncentracyjnych, obchodzonego corocznie 14 czerwca na terenie byłego obozu – zauważa prezes Fundacji Paradis Judaeorum. Warto przypomnieć też, że kiedy w roku 2006 prezydent Lech Kaczyński odznaczył rtm. Pileckiego pośmiertnie Orderem Orła Białego, Władysław Bartoszewski – sekretarz Kapituły najwyższego z polskich odznaczeń – sprzeciwiał się tej formie uhonorowania Ochotnika do Auschwitz! W tym roku pierwszy raz Parlament Europejski obchodził Międzynarodowy Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu, a jego honorowym gościem był były szef polskiej dyplomacji „profesor” Władysław Bartoszewski. Mówił o żydowskich bojownikach. Słowem nie wspomniał o Rotmistrzu. Czy to przypadek? A najlepiej efekty lekceważenia starań o przywrócenie pamięci o Witoldzie Pileckim, rotmistrzu kawalerii Wojska Polskiego, uczestniku wojny polsko-bolszewickiej, współzałożycielu Tajnej Armii Polskiej, żołnierzu Armii Krajowej, pokazuje następujący obrazek. Waszyngtońskie Muzeum Holocaustu nie wprowadziło dotąd do stałej ekspozycji wzmianki o twórcy Związku Organizacji Wojskowej i autorze pierwszych Raportów o niemieckich zbrodniach w KL Auschwitz. Pileckiego tam po prostu nie ma. Muzeum Holocaustu prezentuje za to fotografię dwudziestoletniego Władysława Bartoszewskiego. Powiedzmy sobie szczerze, Pilecki bardziej swoim życiem zasłużył na uhonorowanie niż Bartoszewski. Robert Wit Wyrostkiewicz

Dobre samopoczucie w piekle socjalizmu.. „Obywatele” uciekają od socjalistycznego państwa jak tylko mogą. Kombinują, nie rejestrują, nie zgłaszają państwu – byle tylko nie mieć wiele wspólnego z państwem biurokratycznym, które wyciska ostatnie soki ze swoich” obywateli”. Mam na myśli” obywateli” próbujących żyć samodzielnie, bez państwa. Nie tych, którzy z państwa żyją, bo tym- póki co- żyje się nieźle. A istotą socjalizmu jest- wycisnąć z „obywatela” wszystko- a potem zutylizować zwłoki.. Najlepiej spalić, bo szkoda miejsca na cmentarze. Ale przed tym należy przepchnąć antychrześcijańską eutanazję.. Bo aborcja już jest.. Zgodnie programem międzynarodowej lewicy, żeby zmniejszyć populację ludzi instrumentalnie.. Taki jest szatański plan różnych międzynarodowych gremiów. Zbyt wielka populacja jest przyczyną głodu- takie to herezje opowiadają różni macherzy od kształtowania losów ludzkości.. Tacy inżynierowie ludzkich ciał i dusz.. Przeciw Panu Bogu- ma się rozumieć.. Rozmnażajcie się czyńcie sobie Ziemię poddaną.. Póki co i póki jeszcze żyjemy , sprawy socjalizmu biurokratycznego toczą się nadal.. Właśnie socjalistyczny rząd pana premiera Donalda Tuska rozważa zająć się ulgami- szczególnie dla rodzin wielodzietnych.. Chodzi rządowi pana Donalda Tuska szefa Platformy Obywatelskiej , żeby…… opodatkować ulgi(???) No bo w końcu jest to jakiś zysk tych wszystkich, którzy mają ulgi.. Nie wiem tylko ,czy nowe demokratyczne prawo, które być może wejdzie wkrótce w życie- będzie dotyczyło spraw wstecznie. Co prawda prawo nie powinno działać wstecz, bo może Trybunał Konstytucyjny by się obruszył, chociaż niekoniecznie, zależnie jakie będą rozkazy, ale w socjalizmie wszystko jest możliwe.. Zresztą prawo to „ przesąd burżuazyjny”- jak twierdził towarzysz Lenin. Najlepsze są doraźne trybunały.. Szybko i sprawnie! I tylko potem wyjąć głowę z kosza.. Opodatkować ulgi..(???) Czy to nie jest pomysł na miarę wielkiej myśli socjalizmu? Najpierw rozdawać ulgi gdzie popadnie, a potem jak miliony palców w jedną dłoń zaciśniętych przyzwyczai się do tego eksperymentu- opodatkować.. Bo opodatkować można wszystko, dopóki istnieje coś tak kuriozalnego jak podatek dochodowy.. Bo dochodem- według państwa socjalistycznego- jest wszystko.. Nawet powiedzenie komuś „ dzień dobry” powinno być opodatkowane, bo przecież przyjmujący zwrot grzecznościowy zyskuje przyjemność.. A przyjemności w pierwszym rzędzie powinny być opodatkowane.. Wliczając w to stosunki małżeńskie.. Bo pozastosunki małżeńskie już są opodatkowane na tzw. Zachodzie- mam na myśli burdele, zwane dla niepoznaki domami publicznymi.. Tak jakby inne domy użyteczności publicznej nie były publiczne.. Tylko burdele- to domy publiczne.. Skąd to wyróżnienie? Nie wiem, czy rzecz dotknie niepełnosprawnych, bo nie wiem czy Państwo wiecie, że antycywilizacyjny Ruch Palikota proponuje, żeby państwo rozdawało bony seksualne dla niepełnosprawnych, żeby mogli się obok masturbacji, opędzić seksualnie prostytutkami, które za gminne lub państwowe bony, będące w końcu erzatzem pieniężnym- będą świadczyły usługi seksualne w określonym zakresie.. Nie ma jeszcze sprecyzowane w jakim seksualnym zakresie będą świadczyły upaństwowione prostytutki usługi na rzecz niepełnosprawnych, ale sprawnych seksualnie.. No bo, żeby przyjąć taką usługę seksualna, trzeba być chociaż sprawnym seksualnie.. No i mieć gminny lub państwowy bon! Taki bon to nasze pieniądze, zabrane nam podatnikom, zamienione na bon- i przekazane niepełnosprawnemu, żeby pojechał- czy może go zawiezie najbliższy ośrodek socjalny- skorzystał, jak tylko będzie mu się podobało- z usług prostytutki.. Najlepiej jak takie prostytutki byłby szczególnie pod ręką, i mogłyby być na etacie w gminie, żeby niepotrzebnie niepełnosprawny nie biegał po całym mieście, i nie szukał szczęścia seksualnego gdzie popadnie.. Muszą być pewne , zbadane i przygotowane nie tylko seksualnie, ale także psychologicznie.. Muszą być przeszkolone ideologicznie.. Żeby nie daj Boże nie uchybiły godności niepełnosprawnego.. Bo tyle kultury w narodzie, ile ciepłego stosunku do niepełnosprawnych.. Nawet gdy państwo będzie ich w przyszłości deprawowało przy pomocy bonowych prostytutek.. Pierwszy z tego pomysłu powinien skorzystać poseł Ruchu Palikota z okręgu radomskiego , pan Armad Ryfiński- wielki bolszewik ideologiczny.. Jak już pomysł bonów prostytuujących zostanie zrealizowany, to czemu wszystkim „obywatelom” III Rzeczpospolitej Wariackiej nie zafundować darmowych bonów prostytuujących? W końcu każdy może się prostytuować na własny rachunek, to czemu nie na rachunek państwa? A potem te bony opodatkować, tak jak, socjalistyczny rząd chce opodatkować ulgi.. Tak jak w poprzedniej komunie Gierek prowadził akcję przeciw drewnianym płotom- ci co założyli siatkę- potem zostali opodatkowani.. Po co zakładali siatki, zamiast drewnianych płotów? Bezpieczniej jest wjechać samochodem w drewniany płot, niż taki z siatki.. Najgorsze są ogrodzenia betonowe- wtedy nie ma zmiłuj. Beton nie ustąpi- tak jak beton ideologiczny- zniszczyć tradycyjne, nic nie oferując w zamian.. Dlaczego wspominam o wjeżdżaniu w płoty czy siatki samochodem? Bo propaganda donosi, że po naszych drogach jeździ około 500 000” obywateli” nie posiadających prawa jazdy.. 500 000”obywateli”(!!!!), którzy nie posiadają prawa jazdy- i jakoś jeżdżą.. To znaczy, że potrafią jeździć, ale nie stać ich na zapłacenie kosztów uzyskania prawa jazdy od państwa.. Albo nie mają czasu na wielokrotne zdawanie egzaminów, żeby posiąść papier potwierdzający ich umiejętności jeśli chodzi o prowadzenie pojazdu.. Mają do siebie zaufanie- potrafią bezpiecznie prowadzić.. Tylko muszą uważać na „drogówkę”.. Żeby ich nie złapała w demokratycznym państwie prawnym.. Bo wtedy będzie mandat- a prawa jazdy nie odbiorą- bo „obywatel” nie ma.. 500 złotych mandatu grozi za brak prawa jazdy.. A ile kosztuje egzamin? I ile stresów musi” obywatel” przejść , żeby uzyskać prawo jazdy – według nowych przepisów na piętnaście lat.. A dlaczego nie na rok? Po roku znowu egzaminy- i nowa kasa do budżetu.. Jak tak dalej pójdzie, to nasze drogi zaroją się od większej liczby ” obywateli”, którzy nie będą mieli prawa jazdy.. Skoro według nowych przepisów zdaje egzamin od 12 do 15%” obywateli”? Życie nie znosi próżni.. Jakoś ci ludzie, zwani ubliżająco w demokracji” obywatelami”- muszą sobie radzić.. I zawsze jest nadzieja, że przy takich obostrzeniach, trafi się na funkcjonariusza drogówki, który też nie ma prawa jazdy, bo nie dał rady zdać egzaminów w terminie.. Zresztą czy zdawanie dwadzieścia razy tego samego, bez efektu- nie doprowadzi do desperacji nawet najbardziej zagorzałego zwolennika motoryzacji? Demokratyczne państwo prawa- mać!- chciałoby się zakrzyknąć.. Jak najszybciej przepełnić czarę głupoty.. I może o dalszych naszych losach zadecyduje kryterium uliczne. WJR

Generał do lustracji. Reprezentował Polskę przy NATO Generał brygady Andrzej Kaczyński, były dowódca w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego z zarzutem kłamstwa lustracyjnego. Instytut Pamięci Narodowej zarzucił mu zatajenie współpracy z kontrwywiadem wojskowym PRL-u i skierował sprawę do sądu - ustaliła "Gazeta Polska Codziennie". Cały artykuł na temat przeszłości wojskowego w czwartkowym wydaniu dziennika. Generał będąc w latach 2005-2009 szefem Polskiego Narodowego Przedstawicielstwa Wojskowego przy Naczelnym Dowództwie Połączonych Sił Zbrojnych NATO w Europie (SHAPE), miał poświadczyć nieprawdę podając w oświadczeniu lustracyjnym, że nie współpracował z organami bezpieczeństwa państwa. Tymczasem jak wynika z akt zgromadzonych w IPN-ie, Kaczyński w okresie od października 1981 r. do października 1982 r. był zarejestrowany jako tajne źródło informacji kontrwywiadu wojskowego. Shape w belgijskim Mons, gdzie przebywał lustrowany generał, jest siedzibą Dowództwa Sił Sojuszniczych NATO ds. Operacyjnych. Przypomnijmy, że osoba uznana prawomocnie przez sądy za kłamcę lustracyjnego nie może przez okres od 3 do 10 lat pełnić funkcji publicznych. Zgodnie z ustawą lustracyjną, lustrowani są oficerowie powoływani na kierownicze funkcje w siłach zbrojnych. Ostatnio IPN lustrował m.in. b. dowódcę Pomorskiego Okręgu Wojskowego (POW) gen. bryg. Zygmunta Dulebę (warszawski sąd uznał go w styczniu br. prawomocnie za kłamcę lustracyjnego). W listopadzie 2012 r. warszawski sąd wszczął proces b. wiceszefa Sztabu Generalnego WP gen. broni Sławomira Dygnatowskiego, którego pion lustracyjny IPN podejrzewa o zatajenie współpracy z Wojskową Służbą Wewnętrzną - kontrwywiadem wojska w PRL - z lat 1979-1983. To najwyższy rangą lustrowany wojskowy. W grudniu 2012 r. wszczęto też proces lustracyjny Jerzego Wiluka w związku z zajmowaniem przez niego stanowiska szefa Sekretariatu Prawosławnego Ordynariatu Wojska Polskiego. Maciej Marosz

Jan Paweł II umarł. Benedykt XVI abdykował Czas tak pędzi zacierając w nas pamięć o dywagacjach świata chrześcijańskiego nad wyborem właściwego następcy Jana Pawła II. To był niezwykle trudny wybór. Jan Paweł II zrewolucjonizował swoje posłannictwo Głowy Kościoła przez nieustanne pielgrzymowanie z ludźmi i wśród ludzi. Tysiące audiencji indywidualnych, setki pielgrzymek. Rozwinął to, co rozpoczął Paweł VI * opuszczając jako Ojciec Święty mury Watykanu po wiekach zasady sprawowania funkcji jedynie w obrębie murów Watykanu. Niezwykle długi okres pontyfikatu Jana Pawła II, Jego bezpośredni kontakt z wiernymi z całego świata i niezwykła charyzma – postawiły przed jego następcą niezwykle wysoki próg do osiągnięcia dla kontynuacji tego, co rozpoczął On jako Papież z Polski.

Konklawe wybrało Papieża z Niemiec. Bliskiego współpracownika Karola Wojtyły z Kongregacji Wiary, niesłychanie uduchowionego poliglotę przez co Benedykt XVI stanowił jakby kontynuację pontyfikatu Jana Pawła II. To był dobry wybór. Chyba jedyny możliwy aby zapełnić tę wyrwę, jaka powstała w sercach chrześcijan na całym świecie po odejściu Jana Pawła II. W obecności całego świata odszedł do Domu Ojca Jan Paweł II, w taki sam sposób jak żył jako Pasterz na stolicy Piotrowej przez 27 lat. Benedykt XVI nawet swoim wyglądem gwarantował kontynuację wizerunki Papieża- wszyscy mieliśmy przed oczami siwego Ojca świętego, który od kilku lat przyzwyczaił nas do widoku swojej ograniczonej sprawności fizycznej. Nikt zatem nie oczekiwał i nie dziwił się, że od początku pontyfikatu Benedykt XVI nie uczestniczył w audiencjach indywidualnych, swoje pielgrzymowanie do wiernych ograniczając do minimum. Tak jak Jan Paweł II kierował przesłania do wiernych w wielu językach świata. Pontyfikat Benedykta XVI odbieram jako dobrą kontynuację Jego poprzednika. Zapewne jeszcze długo będziemy zastanawiać się nad tym, co stało za decyzją abdykacji Benedykta XVI. Być może uda nam się odczytać zamysł Boski po owocach jakie ta decyzja o abdykacji przyniesie, ‘Nie sposób jednak nie donieść się do porównań dlaczego Jan Paweł II nie abdykował mimo swojego postępującego zniedołężnienia, a Benedykt XVI w pozornie lepszej kondycji na taką decyzję się zdobył. Jedną z przesłanek może być to, że Jan Paweł II jako młody Kardynał z Polski wzniósł niezwykle wiele wigoru do dość skostniałego systemu komunikacji ze światem. Przybliżył urząd papieski tak bardzo do ludzi, że oni czuli potrzebę być z nim razem także wtedy, gdy mógł się komunikować z nimi jedynie gestem i Błogosławieństwem. Benedykt XVI tego bogactwa kontaktu nie miał szans budować. Objął tron piotrowy w podeszłym wieku i w niezbyt dobrym stanie zdrowotnym.

Lekarze powiedzieli jasno Ojcu Świętemu, że nie może podejmować podróży transatlantyckich. Postępująca laicyzacja Europy, ataki na duchowieństwo oraz niewłaściwe postawy tych ostatnich wymagają jasnego przewodnictwa. W obliczu Roku Wiary, perspektywy kolejnego spotkania z Młodzieżą w którym Ojciec Święty nie ma szans uczestniczyć- decyzja o abdykacji wydaje się być kolejnym znakiem woli Ducha Świętego.

P.S. Coraz mocniej przekonana jestem,że piszący w salonie 24 jezuita Krzysztof Mądel w swojej politycznej poprawności kompletnie się pogubił. Weźmy choćby takie rozważania: Jeśli zakon odpowiedzialny za dwieście uniwersytetów i prawie tysiąc szkół może zmienić swoje stare zwyczaje, to dlaczego nie miałby tego zrobić papież? Przykre jest, jeśli filozof i etyk Kościoła myli funkcję Generała własnego Zakonu czyli funkcji o charakterze zarządczym z rolą posłannictwa Pasterza wiernych całego świata.

*Paweł VI jako pierwszy papież od stuleci odbył kilka podróży zagranicznych; w styczniu 1964 był w Ziemi Świętej (m.in. 5 stycznia 1964 odwiedził Knesset), w grudniu t.r. w Indiach. W październiku 1965 wystąpił na forum ONZ w Nowym Jorku. Był także w sanktuarium maryjnym w Fátimie (Portugalia), w Turcji, w Kolumbii (na Międzynarodowym Kongresie Eucharystycznym) i w Genewie; w 1969 odwiedził Afrykę (Uganda), w 1970 Azję, Australię i Oceanię.

http://madel.salon24.pl/486438,wiecej-takich-abdykacji

http://pl.wikipedia.org/wiki/Poczet_papie%C5%BCy

Małgorzata Puternicka

Światopogląd naukowy Czesław Miłosz, jak wiadomo, uważany był za postać kontrowersyjną, mimo to jednak niekiedy publikował spostrzeżenia zadziwiająco trafne. Na przykład - że „wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”. To oczywiście prawda, zwłaszcza gdy w dodatku jest osobą utytułowaną i zajmuje stanowisko, do którego przywiązane są zewnętrzne znamiona władzy. Niekiedy taka osoba przez całe lata funkcjonuje jak gdyby nigdy nic, bez zwracania na siebie niczyjej uwagi. Antoni Słonimski twierdzi na przykład, że austriacki generał Potiorek w taki właśnie, nie zwracający niczyjej uwagi sposób dowodził dywizją, czy nawet korpusem, chociaż miał zainteresowania naukowe. Badał mianowicie ciężar gatunkowy pojedynczego żołnierza. W tym celu zanurzał go w beczce z wodą w pełnym oporządzeniu, po czym zapisywał, ile wody taki żołnierz wypiera. I dopiero kiedy tę samą metodę zapragnął zastosować do zbadania ciężaru gatunkowego oficerów sztabowych, został w plecionce odwieziony do infirmerii, gdzie się okazało, że już od dawna miał fioła - ale dywizją, czy nawet korpusem dowodził bez zwracania niczyjej uwagi. Jaki impuls natchnął go do zgubnego pomysłu badania ciężaru gatunkowego oficerów sztabowych - tego nie wiemy, ale jakaś przyczyna musiała być. W przypadku pani minister Barbary Kudryckiej jesteśmy w trochę lepszej sytuacji, bo obwieszczając swój pogląd na temat światopoglądów naukowych i nienaukowych dała do zrozumienia, jakim kierowała się kryterium. Jest nim pogląd na przyczynę katastrofy samolotu Tu-154 w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. Akurat trwa wojna, a właściwie - rodzaj tzw. ustawki między kliką rządzącą (kliką - bo chodzi nie tylko o rząd, ale również o jego mocodawców z tajnych służb i tak zwany salon, pretendujący do rządu dusz naszego mniej wartościowego narodu tubylczego) i opozycją, w której obydwie strony okładają się na odlew komisjami i filmami. To oczywiście nikomu nie szkodzi i jeśli tylko obydwu stronom wystarczy pomysłowości, to mogą się tak okładać aż do 2015 roku, kiedy to odbędą się wybory do Sejmu. Dzięki temu wygrają i znowu będą się okładali, aż do następnych wyborów - i tak dalej. Z punktu widzenia partyjnego jest to strategia całkowicie racjonalna, więc nic dziwnego, że zarówno wspomniana klika, jak i opozycja rozhuśtują emocjonalnie - każda „swoją” część opinii publicznej. Okazuje się jednak, że oprócz wytwarzania politycznej siły nośnej, która zarówno klikę, jak i opozycję wpycha do Sejmu, pojawiają się też skutki uboczne, które objawiły się właśnie w przypadku pani minister Barbary Kudryckiej. Jestem pewien, iż zdaje sobie ona sprawę, że ustawka, to ustawka - ale atmosfera emocjonalnego rozchwiania musiała w jakiś tajemniczy sposób na nią wpłynąć, wyzwalając osobliwość podobnie jak to miało miejsce w przypadku generała Potiorka. Czy w przeciwnym razie napisałaby, że „nie mniej ciężkim przewinieniem jest choćby próba zakażania studentów swoim światopoglądem - zwłaszcza gdy ten światopogląd wymyka się regułom uznawanej powszechnie wiedzy, dotychczasowym ustaleniom naukowym i rzetelnej metodologii.”? Jestem pewien, że żaden normalny człowiek nic takiego by nie napisał - bo cóż to właściwie znaczy? Ano - po pierwsze - że istnieją światopoglądy naukowe i nienaukowe. To już raz słyszeliśmy za pierwszej komuny, kiedy światopoglądem naukowym był tak zwany marksismus-leninismus. Ten światopogląd miał bardzo wielu wyznawców nie tylko w kręgach partyjnych czy ubeckich, ale również w kręgach uniwersyteckich zwłaszcza od czasów, kiedy to - jak zauważył Władysław Tatarkiewicz - za sprawą Lenina i Stalina, marksizm w Związku Radzieckim został przyjęty „powszechnie i bez zastrzeżeń”. Uniwersyteckie kujony wypisywały rozmaite rzeczy, między innymi - rozprawy doktorskie i habilitacyjne z „centralizmu demokratycznego”, a więc czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Niestety uzyskane w ten sposób tytuły naukowe zachowały również po transformacji ustrojowej, kiedy okazało się, że ten cały marksismus-leninismus to kupa g... - co, nawiasem mówiąc, skłoniło dotychczasowych wyznawców do przerzucania się na „uniwersalizm”. W tej sytuacji opowieści pani Barbary Kudryckiej o regułach „uznawanej powszechnie wiedzy” można by uznać za rodzaj mimowolnej satyry, gdyby nie okoliczność, że została ona postawiona na stanowisku ministra szkolnictwa wyższego, gdzie może inicjować rozmaite administracyjne szykany wobec ludzi normalnych. Nie jest to możliwość czysto teoretyczna, bo pani minister już raz taką skłonność zademonstrowała, a - jak powiadają Francuzi - „kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat”.

Podobnie humorystyczny wydźwięk ma stwierdzenie pani minister Kudryckiej o „dotychczasowych ustaleniach naukowych”, z którymi nie może być sprzeczny światopogląd głoszony na podległych jej uczelniach. Gdyby ta zasada była przestrzegana, to Mikołaj Kopernik nigdy nie powinien podważać systemu geocentrycznego, a fizycy nie powinni podejmować prób rozbijania atomu, który wcześniejsza nauka tak właśnie nazwała z powodu jego rzekomej niepodzielności (atomos znaczy po grecku niepodzielny). Na szczęście pani Barbara Kudrycka nie miała na to najmniejszego wpływu, dzięki czemu nauka mogła się rozwijać. A tak w ogóle, mówiąc nawiasem, nauka to rzecz bardzo względna. Na przykład Adam Mickiewicz wykładając w College de France literaturę słowiańską, przedstawiał słuchaczom improwizacje na różne tematy. Z żadną nauką nie miało to oczywiście nic wspólnego - ale uznawany przez większość utytułowanych kujonów za wybitnego naukowca Hegel był jeszcze gorszy, bo nie tylko tumanił ludzi swoimi idiotycznymi „systemami”, ale w odróżnieniu od Mickiewicza był nudny. Czyż trzeba nam lepszego świadectwa, niż opinia Stendhala, że ten cały Hegel to „ciemna i źle napisana poezja”? Pani Barbara Kudrycka habilitowała się na podstawie pracy pod tytułem „Dylematy urzędników administracji publicznej. Zagadnienia administracyjno- prawne.” Pierwsza część tytułu brzmi nawet zachęcająco, sugerując różne pikantne rozterki, na przykład, czy brać łapówki, czy nie brać, a jeśli brać, to czy - jak mówią Rosjanie - „po czinu”, czyli według rangi, czy też - ile kto da, albo - czy doić Rzeczpospolitą indywidualnie i po cichu, czy też w jakimś gangu, a skoro np. w gangu, to - komu najlepiej się tam podlizywać i w jaki sposób - i tak dalej, i tak dalej - ale te „zagadnienia administracyjno-prawne” zapowiadają nudy na pudy, niczym u Hegla. Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - w 1995 roku, gdy pani Kudrycka tę rozprawę przedstawiła, nie było jeszcze Platformy Obywatelskiej, więc dylematy urzędników administracji publicznej mogły być zupełnie inne niż teraz. Czy w takiej sytuacji można w ogóle mówić o jakichś „dotychczasowych ustaleniach naukowych”, a nawet - o „rzetelnej metodologii”? Wolne żarty! SM

Geneza UB „Polski” aparat bezpieczeństwa został utworzony w 1944 roku ściśle na wzór sowiecki. Decyzja o jego utworzeniu zapadła na przełomie czerwca i lipca 1944 roku w Moskwie podczas rozmów prowadzonych przez członków Krajowej Rady Narodowej, Polskiej Partii Robotniczej oraz przedstawicieli Związku Patriotów Polskich. Kierownikiem resortu bezpieczeństwa publicznego został Stanisław Radkiewicz, członek Komunistycznej Partii Polski, oficer Armii Czerwonej, oficer polityczny 1 Dywizji Piechoty Berlinga, sekretarz Biura Komunistów Polskich w Moskwie, członek Zarządu Głównego Związku Patriotów Polskich. Początkowo kadry przyszłego aparatu represji miały pochodzić z trzech źródeł: grup wywiadowczo-dywersyjnych szkolonych przez NKWD, Armii Polskiej w ZSRS oraz członków Armii Ludowej. Najważniejszą rolę mieli oczywiście odgrywać ludzie wyszkoleni przez NKWD, w szczególności tzw. grupa kujbyszewska. Na wiosnę 1944 roku Centralne Biuro Komunistów Polskich w Moskwie podjęło decyzje o wytypowaniu ponad dwustu żołnierzy 1 Dywizji Piechoty, przede wszystkim z korpusu politycznego, na specjalny kurs bezpieczeństwa nr 366 w Kujbyszewie. Kurs ten, którego komendantem był ppłk Dragunow, trwał od połowy kwietnia do 31 lipca 1944 roku. Wszystkimi wykładowcami byli sowieccy oficerowie NKWD, którzy zapoznali swych „polskich” uczniów z najważniejszymi metodami pracy sowieckich służb specjalnych, w tym sposobami werbowania agentów oraz metodami pracy śledczej. Właściwe prace organizacyjne nad utworzeniem resortu bezpieczeństwa publicznego rozpoczęły się w końcu lipca 1944 roku po przybyciu do Chełma grupy Radkiewicza, w której specjalną rolę odgrywali ppłk NKWD Bielajew, oficjalny doradca do spraw organizacji „polskiego” aparatu bezpieczeństwa, oraz ppłk Szklarenko, łącznik pomiędzy Radkiewiczem a organami NKWD na ziemiach polskich. W końcu lipca 1944 roku z Moskwy przybyła do Chełma kolejna grupa operacyjna, w skład której wchodzili m.in.: kpt. Roman Romkowski, mjr sowiecki Mikołaj Orechwa, mjr Teodor Duda, Eleonora Kępa (osobista sekretarka Radkiewicza), Władysław Dominik oraz kpt. Julian Konar.

Po przeniesieniu na początku sierpnia 1944 roku siedziby władz bezpieczeństwa do Lublina, resort został zasilony przez członków grupy kujbyszewskiej (umundurowanych w granatowe spodnie i tzw. harmoszki, czyli buty z miękkimi, marszczącymi się cholewami) oraz mających sprawować ochronę urzędów 16 oficerów i podoficerów z Samodzielnego Batalionu Specjalnego i żołnierzy z 4 DP. Jednocześnie wraz z przesuwaniem się frontu na zachód kadrę resoru uzupełniono „sprawdzonymi” członkami PPR i AL, b. działaczami KPP oraz osobami prowadzącymi działalność wywiadowczą na rzecz Moskwy. Tworząc struktury bezpieczeństwa oraz nasilając terror przeciwko działaczom polskich organizacji niepodległościowych, komunistyczne władze sięgały do „elementów rekrutujących się z najniższych – z punktu widzenia poziomu moralnego oraz świadomości narodowej i społecznej – warstw społeczeństwa. Element ten, przekonany o nadzwyczajnym awansie, był tej władzy wierny, co dawało jej siłę - chociaż siła ta opierała się na przymusie psychicznym i strachu”. Do aparatu bezpieczeństwa trafiali często zwykli bandyci oraz byli niemieccy kolaboranci. W tej sytuacji groteskowo brzmią słowa jednego sekretarzy PPR, który podkreślał, iż „nasza partia posłała do UB i MO najlepszych swych członków i najlepszych synów klasy robotniczej, chłopstwa i inteligencji pracującej, zahartowanej w bojach partyzanckich”. Prawdziwe są natomiast słowa innego przywódcy PPR, który wskazywał, iż organy bezpieczeństwa „dają nam gwarancję siły, bo nigdy nie sprzeniewierzą się naszej demokracji. Ludziom, którzy w nich pracują, nie zadrży nigdy ręka przy likwidowaniu wrogów i zdrajców narodu”. Niezwykle ważną rolę w tworzeniu aparatu bezpieczeństwa odgrywał sowiecki mjr Orechwa, szef wydziału personalnego, który dobierał odpowiednich kandydatów do służby – wedle Światły „człowiek, który łączy w sobie najgorsze cechy rosyjskie. (…) Nie potrafi się nawet uśmiechać, ma wiecznie na twarzy ostry i zły grymas. A poza tym jest butny, zarozumiały i chamski”. Wszystkie najważniejsze stanowiska w resorcie zostały powierzone ludziom przebywającym w latach 1939-1944 w Związku Sowieckim, spośród których znaczna część była etatowymi pracownikami sowieckich organów bezpieczeństwa. Tylko nieliczni legitymowali się działalnością w PPR lub AL. W sprawozdaniu przesłanym przez polski wywiad do Londynu słusznie napisano, iż „personel WUBP można podzielić na dwie kategorie, kierowniczo-śledczy i wykonawczy. Kategoria pierwsza składa się z elementów zupełnie Rosji zaprzedanego, rekrutują się przeważnie z rzekomych Polaków z Rosji i Żydów. (…) Są to ludzie w 100% oddani Sowietom. W wykonaniu czynności chcą prześcignąć NKWD. Kategoria druga wykonawcza, przewidziana do aresztowań, ochrony, konwoju itp., składa się z elementu miejscowego, kompletowanego z najaktywniejszego aktywu PPR”. W strukturze aparatu bezpieczeństwa najważniejszą rolę odgrywał Wydział Operacyjny (kontrwywiad), kierowany przez Romkowskiego, do którego zadań należało zwalczanie szpiegostwa, ujawniania „zdrajców narodu polskiego” oraz zniszczenie struktur wojskowych i cywilnych polskich organizacji niepodległościowych. 17 października 1944 roku na podstawie rozkazu nr 1 Radkiewicza został utworzona Szkoła Oficerów Bezpieczeństwa. Rozpoczęła ona swoją działalność 5 listopada 1944 roku w Lublinie, a jej murach kształciło się 200 słuchaczy. Kandydatów na oficerów dobierano wedle kryteriów klasowych oraz lojalności sowieckim mocodawcom. Po przekształceniu na początku stycznia 1945 roku PKWN w Rząd Tymczasowy, resort bezpieczeństwa stał się Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego, któremu podporządkowano Milicję Obywatelską oraz Wojska Wewnętrzne, przekształcone następnie w Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Od początku wszystkie struktury MBP znajdowały się pod ścisła kontrolą i nadzorem sowieckich władz bezpieczeństwa. Komendy UB były uzależnione i ściśle powiązane z ekspozyturami NKWD i kontrwywiadu wojskowego „Smiersz”. Wedle informacji polskiego kontrwywiadu „we wszystkich PUBP jest co najmniej jeden doradca, a w WUBP kilku z ramienia NKWD, którzy kierują całą pracą UB i którzy mają bezwzględny wpływ na wszystkie zagadnienia tak polityczne, jak i społeczne, decydują o wszystkich aresztowaniach”.

Jakkolwiek instytucja doradców sowieckich przy MBP i Ministerstwie Administracji Publicznej oficjalnie powstała w lutym 1945 roku, na podstawie uchwały Państwowego Komitetu Obrony ZSRS (posiadali własny sztab, który mieścił się w ambasadzie sowieckiej w Warszawie), w rzeczywistości istniała od lipca 1944 roku, na mocy porozumienia PKWN a rządem sowieckim z 26 lipca 1944 roku w sprawie wzajemnych stosunków po wkroczeniu Armii Czerwonej na ziemie polskie. Pierwszym doradcą przy MBP został I zastępca ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRS gen. Iwan Sierow – „specjalista do spraw polskich” w NKWD. 16 października 1944 roku Sierow meldował Berii o wyznaczeniu „wykwalifikowanego pracownika do kontaktów roboczych i współdziałania z Wydziałem Bezpieczeństwa PKWN” z uwagi na to, iż resort ten „bardzo słabo prowadzi pracę agenturalno-operacyjną zarówno w mieście, jak i na wsi. Naczelnik wydziału Radkiewicz skarży się na małą ilość pracowników i ich niskie kwalifikacje”. Sierow informując o skierowaniu dodatkowych 15 funkcjonariuszy NKWD do „polskiego” resortu bezpieczeństwa, zwracał uwagę na przenikanie do jego struktur członków AK. Sowieccy oficerowie umieszczeni w MBP w raportach kierowanych do moskiewskiej centrali informowali, że „polskie organy bezpieczeństwa są w znacznym stopniu zaśmiecone przez zdrajców, członków organizacji podziemnych, łapówkarzy, spekulantów i inny niebezpieczny element”. Zwracali przy tym uwagę, iż pracownicy MBP rekrutujący się z b. żołnierzy AK tworzą wewnątrz organów grupy antyrządowe i utrzymują łączność z podziemiem niepodległościowym, przekazując mu wiadomości o agentach i planowanych operacjach służby bezpieczeństwa. Mieli także brać udział w likwidowaniu funkcjonariuszy i informatorów MBP i NKWD. Doradcy i pełnomocnicy sowieccy umieszczeni byli również jako oficerowie polscy w Głównym Zarządzie Informacji WP, polskich sądach wojskowych i prokuraturze. Struktura organizacyjna i kierunki działania powstałego w marcu 1945 roku Głównego Zarządu Informacji WP były bezpośrednio oparte na wzorach „Smierszu”. Z niego wywodziła się do jesieni 1945 roku praktycznie cała kadra tej przestępczej służby, z jej szefem sowieckim oficerem płk Piotrem Kożuszko. Zdecydowana większość dokumentów GZI w 1945 roku, wobec nieznajomości języka polskiego przez kadrę, sporządzona została w języku rosyjskim, co jednak – wedle raportów Sierowa – utrudniało prowadzenie pracy agenturalnej w WP. Od początku swego istnienia wojewódzkie i powiatowe urzędy bezpieczeństwa publicznego pełniły funkcje pomocnicze wobec NKWD oraz „Smiersz”, przeprowadzając na zlecenie Sowietów aresztowania żołnierzy AK, BCh oraz NSZ, a także rozpracowując struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Początkowo najlepsi agenci UB szkoleni przez oficerów sowieckich pozostawali do ich wyłącznej dyspozycji. Sowiecki aparat bezpieczeństwa udzielał również pomocy przy usprawnieniu metod werbowaniu agentów i informatorów oraz wykorzystaniu agentury. Kierownicy powiatowych i wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa publicznego zobowiązani zostali także do sporządzania okresowych sprawozdań dla „Smiersz” oraz ekspozytur NKWD. Informowali w nich szczegółowo o stanie wyszkolenia podległych im funkcjonariuszy, zwerbowanej agenturze, przyjmowaniu nowych pracowników oraz prowadzonych operacjach przeciwko „faszystowskim bandytom”. Sowieci jednak dokładnie weryfikowali przesyłane informacje. „Dla uzyskania bogatego materiału – napisano w raporcie do Londynu – korzystają ze źródeł WP, BP, PPR a także celem kontroli i sprawdzania wiadomości – posiadają własne wtyczki – ludzi bezwzględnie im oddanych i zaufanych”. Placówki „Smiersz” oraz NKWD miały we wszystkich urzędach bezpieczeństwa publicznego własnych agentów, donoszących o wszelkich przejawach nielojalności „polskich” funkcjonariuszy. Dochodzenia i śledztwa prowadzone były przez pracowników UB w obecności doradców NKWD, którzy „przeglądali wszystkie sprawy. Ważniejsze sami prowadząc, względnie oddając do komórki NKWD”. Urzędy bezpieczeństwa publicznego prowadziły działalność na podstawie ścisłych dyrektyw sowieckich władz bezpieczeństwa. Niejednokrotnie aresztowani przez UB ważni członkowie polskich organizacji niepodległościowych, którzy „przedstawiali znaczenie dla śledztwa”, byli przejmowani przez grupy operacyjne NKWD. Po pewnym czasie „polskie” organa bezpieczeństwa w wyniku ścisłego przejmowania sowieckich metod pracy powoli zaczęły zyskiwać większą samodzielność, chociaż o jakiejkolwiek niezależności nie mogło być mowy. W drugiej połowie 1945 roku w meldunku skierowanym do Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie podkreślano, iż „metody pracy NKWD ulegają obecnie reorganizacji. Wszystkich aresztowanych bez względu na wagę sprawy dokonuje UB. Śledztwo prowadzone jest również przez bezpieczeństwo polskie i dopiero gdy okaże się, że sprawa zagraża bezpośrednio interesom sowieckim – przekazywana jest do NKWD. Jednakże w każdym UB znajdują się kontrolerzy NKWD, których obowiązkiem jest zaznajamianie się z bieżącymi sprawami. NKWD ma również prawo przeprowadzania przesłuchań aresztowanych Przez UB, ma prawo „wypożyczanie” więźniów w tym celu”. Terror wobec społeczeństwa polskiego był podstawową metodą, zalecaną przez najwyższe władze partyjne. Wydział Organizacji Walki KC PPR nakazywał „wszystkich tych, którzy działają przeciwko nam, niszczyć w sposób podany w okólniku z dnia 18 lutego 1945, z tym, ze każdy wypadek należy uprzednio zgłosić na ręce szefa NKWD danej miejscowości. W razie przejawów większej i nieuchwytnej działalności AK, w danym terenie należy wykonać ogólną pacyfikację. Wszystkie przestępstwa, jakie zdarzają się w terenie, składać na rachunek AK. Nieszkodliwych a rozpoznanych akowców obserwować i starać się wygrać ich dla naszej Partii”. Na odprawach w WUPB kierownikom powiatowych urzędów bezpieki polecano: wzmóc akcje inwigilacyjno-szpiegowskie „wśród ugrupować faszystowskich”, zwiększyć „cichą likwidację głównych działaczy opozycyjnych w terenie” oraz nasilić obserwację „ujawnionych dowódców AK oraz działalności kleru”. MBP na wzór NKWD tworzył grupy dywersyjne złożone z członków PPR, którym nie wolno było brać udziału w oficjalnym życiu partii. Zadaniem tych grup, organizowanych według wzorów wojskowych, było zwalczanie partyzantki niepodległościowej, przeprowadzanie pacyfikacji oraz dokonywanie skrytobójczych mordów na działaczach niepodległościowych. „Do penetracji w terenie, – wskazywano w raporcie – celem zdobycia informacji o pracy konspiracyjnej, zostały rzucone przez KWB małe oddziały partyzanckie w sile 10-12 ludzi (…). Podszywają się pod firmę b. AK i powołując się na pseuda starych d-ców AK zyskują w terenie zaufanie ludności. Zapowiadając ponadto, ze rozpoczną likwidację UB i rozbrojenie MO, wyciągają od ludzi potrzebne informacje. Jest to metoda nowa i bardzo niebezpieczna”. Oddziały „polskich” i sowieckich służb bezpieczeństwa dokonywały wspólnych pacyfikacji w całej Polsce. Akcje te szczególnie nasilone były na terenie województw białostockiego, lubelskiego, warszawskiego, krakowskiego i rzeszowskiego. „NKWD i KBW otacza – podkreślano w sprawozdaniu WiN – całe okolice, strzelając do uciekających, następnie wyciąga z domów wszystkich mieszkańców sprawdzając dokumenty, rabując i kradnąc co się da. Bezpodstawnie aresztuje się wszystkich młodych mężczyzn, osadza w katowniach NKWD, gdzie sadystycznymi metodami wymusza się na nich wygodne zeznania”. Sowiecki aparat bezpieczeństwa przyczynił się także do oczyszczenia szeregów UB i MO z osób powiązanych z polskimi organizacjami niepodległościowymi. Jeden członków KC PPR jednoznacznie stwierdził: „Musimy mieć w bezpieczeństwie i milicji ludzi ślepo nam oddanych, inaczej sytuacji nie uda się opanować”. Z kolei w dyrektywie władz partii dla MBP wskazano, iż „wchodzimy w ostrą fazę walki z reakcją. Nie wolno zmniejszać natężenia, lecz trzeba je nasilać. Od wyników pracy w tym okresie zależy przyszłość. Specjalny nacisk należy położyć na dobór ludzi w organach bezpieczeństwa. Do służby musi odejść z szeregów partii najbardziej bojowy i politycznie uświadomiony element. Min. BP wydało polecenie swoim podwładnym organom, aby w miejsce usuniętych funkcjonariusz przyjmować ludzi ze Związku Radzieckiego oraz zaopiniowanych przez partię aktywistów. Funkcjonariuszy mniej uzdolnionych, a pewnych politycznie ma się przesuwać w szeregi MO. Oczyścić zupełnie aparat z AK i z BCh , z wyjątkiem tych, którzy się dobrze zasłużyli demokracji”. O ile więc w pierwszych miesiącach działalności „polskie” organa bezpieczeństwa były słabe i niedoświadczone, na co zwracał uwagę Sierow w swych raportach do Berii, to na jesieni 1945 roku ich struktury na tyle okrzepły, a kadry zostały właściwie przeszkolone przez sowieckich doradców , że mogły w większym stopniu podjąć się zadań związanych z pacyfikacją polskiego społeczeństwa i budowy totalitarnego ustroju w Polsce.

Wybrana literatura:

Aparat bezpieczeństwa w latach 1944-1956. Taktyka, strategia, metody, cz. I, lata 1945-1947

J. Łopuski – Losy Armii Krajowej na Rzeszowszczyźnie (sierpień-grudzień 1944). Wspomnienia i dokumenty

Teczka specjalna J. W. Stalina. Raporty NKWD z Polski 1944-1946

P. Kołakowski – NKWD i GRU na ziemiach polskich 1939-1945

H. Dominiczak – Organy bezpieczeństwa PRL 1944-1990

T. Żenczykowski – Polska Lubelska 1944

Armia Krajowa w dokumentach

Godziemba's blog

Brzoza na oko, głos na ucho, trotyl na nos Cały ten raport Millera nie jest już nawet wart papieru, na którym został spisany.

1. Smoleńska brzoza, od której według raportu Millera miała się rozpocząć destrukcja samolotu, została złamana nie na 5 metrach, jak twierdził raport, lecz – jak ustaliła prokuratura – na prawie 7 metrach wysokości. I znowu nic się nie stało. Brzoza czy nie brzoza, pięć metrów czy siedem – walnęło, urwało, zrobiło beczkę i się rozbiło, a kto w to nie wierzy, ten sekta smoleńska i pisowski oszołom.

2. Brzoza mierzona „na oko”, z dystansu, żeby eksperci komisji rządowej butów sobie nie pobrudzili. Głos generała Błasika w kokpicie rozpoznawany „na ucho”, jakiś taki podobny się wydawał Trotyl rozpoznawany „na nos”, że go nie było. Aparatura co prawda piszczałą, ale z pastą do butów jej się pomyliło. I żeby to chociaż na psi nos rozpoznawali, ale gdzie tam, na własny! Ciało prezydenta Kaczorowskiego rozpoznawane „na intuicję” ambasadora, który prezydenta znał ze zdjęcia. Ziemia przekopana na metr w głąb… no dobrze, niech będzie że pół metra… no może i wcale nie przekopana i co z tego? Wrak w Rosji, ale domagamy się, a jakże, Radek Sikorski zagadnął kiedyś Ławrowa na korytarzu.

3. Ekspertom, którzy mierzą „na oko” brzozę, od której miała się zacząć katastrofa, nie można wierzyć w niczym. Nie wiem, czy to sabotażyści byli czy idioci, ale wiem, że idiota musi być ten, kto im jeszcze w cokolwiek wierzy. Całe to rządowe wyjaśnianie katastrofy, cały ten raport Millera nie jest już nawet wart papieru, na którym został zapisany. Zapisany… nie, raczej spisany z rosyjskiego raportu Anodiny… Pozostaje jeszcze wiara w dobrą wolę prokuratury, która coś tam jednak zaczyna badać i wyjaśniać, ale też się, cholera jasna, o metr z kawałkiem z tą brzozą pomyliła, bo do dziennikarzy się śpieszyła.

4. Tragedia smoleńska była straszna, bo zginęli ludzie. Ale i straszna jest tragedia posmoleńska, bo państwo ginie…

Wojciechowski

Mistyfikacja i zaprzaństwo Prezentacja najnowszych ustaleń sejmowego zespołu Antoniego Macierewicza badającego przyczyny katastrofy w Smoleńsku, przestawiona w ubiegłym tygodniu na UKSW w Warszawie, przebiegła przy prawie kompletniej ciszy mediów tzw. mętnego nurtu. My zaś mogliśmy zapoznawać się z tą porażającą wiedzą dzięki transmisji w TV Trwam. Wyobraźmy teraz sobie, że nie ma tego katolickiego medium, od lat nie ma Radia Wolna Europa, skąd zatem mielibyśmy wiedzieć, do jakich ustaleń doszli dziś eksperci sejmowego zespołu. To dlatego toczy się tak wielka walka o istnienie TV Trwam i Radia Maryja. Porażająca wiedza to przede wszystkim ustalenia dr. Grzegorza Szuladzińskiego pracującego na co dzień w Australii, specjalisty od dynamiki konstrukcji, procesów rozpadów materiałów i specjalisty od skutków wybuchów. Stwierdził on, że tylko wybuch w tupolewie mógł spowodować rozpad jego konstrukcji na tysiące małych części w promieniu 1 kilometra. Tylko wybuch mógł odkształcić wzdłużnie kadłub samolotu, tak że jego elementy zostały wygięte na zewnątrz. Tylko eksplozja i powstałe w jej wyniku gazy mogły wyrzucić na zewnątrz całe wyposażenie kadłuba, łącznie z fotelami pasażerów. I tylko wybuch mógł doprowadzić do takiego okaleczenia ciał ofiar. Już następnego dnia w GPC wypowiedział się prof. Michael Baden, amerykański patomorfolog, któremu udostępniono dokumenty z sekcji zwłok niektórych ofiar katastrofy. Potwierdził, że rozpoznana rozedma płuc jest zjawiskiem niezwykle rzadkim w historii wypadków lotniczych i świadczy raczej o eksplozji. Olbrzymie ciśnienie dostaje się do płuc i niszczy ich pęcherzyki. Kolejnym dowodem na rozpad samolotu pod wpływem eksplozji jest przypomniana przez prof. Kazimierza Nowaczyka w Radiu Maryja informacja o znalezieniu przez polskich archeologów, którzy krótko pracowali w Smoleńsku, ponad 5 tysięcy drobnych części samolotu leżących w zasadzie na powierzchni gruntu. Badania, jakie prowadzi przy odsłoniętej kurtynie zespół Antoniego Macierewicza, oczywiście porażają ujawnionymi faktami, ale też coraz skuteczniej zarysowują przepaść dzielącą te wyniki od ustaleń oficjalnego polskiego i rosyjskiego śledztwa. Gdyby nie było wybuchu, twierdzi prof. Grzegorz Szuladziński, musiałby powstać krater od uderzenia samolotu w ziemię, także gdyby spadł kołami do góry, a i część dziobowa samolotu nie obróciłaby się o 180 stopni, gdyby nie eksplozja. Pożar nie byłby wtedy „niewielki”, „lokalny”, jak twierdzi komisja Jerzego Millera, tylko duży w wyniku spalenia się 10 ton paliwa, jakie były w skrzydłach samolotu. Gdyby samolot nie eksplodował, to „kosiłby teren”, jak się wyraził prof. Szuladziński, na długości kilkuset metrów, tym bardziej że teren był „mokry, grząski”, co potwierdziła polska komisja, a wówczas na takim bagnistym terenie samolot nie mógłby się rozpaść na tysiące kawałków. Dr Wacław Berczyński, polski naukowiec pracujący na zachodzie w firmach lotniczych, trzeci panelista „debaty smoleńskiej”, wyjaśnił, w jaki sposób wylatują nity, którymi łączone jest poszycie samolotu. Tylko wysokie ciśnienie wewnętrzne jest w stanie wyrzucić je „jak pociski z karabinu maszynowego” z ich stałego miejsca. Nic dziwnego, że w ciałach ofiar katastrofy nity takie odnaleziono. No i w końcu dwa koronne dowody na mataczenie komisji Millera. Oficjalne ukrycie w raporcie alarmu TAWS 38. Urządzenie to znajdowało się w kokpicie, dlatego działało jako ostatnie, gdy inne urządzenia już przestały, po odpadnięciu ogona. TAWS 38 ostrzega pilotów przed niebezpiecznym zbliżaniem się do ziemi, jest bez sygnałowym zapisem lądowania rejestrującym wszystkie parametry lotu. Odnotowało ono wysokość baryczną 36 metrów nad ziemią. Ukryto ten zapis po to, by wykazać, że od tego momentu następuje zmiana kierunku lotu samolotu, który wpada w beczkę po odłamaniu się skrzydła w wyniku zderzeniu z brzozą. Brzoza od początku odgrywała kapitalną rolę „sprawczą”, na której oparto całą rekonstrukcję katastrofy. Tymczasem wszystkiego nie da się zamataczyć. Rosyjski dokument potwierdza ścięcie brzozy na wysokości 9 metrów, a w tym miejscu ma ona średnicę 15 centymetrów, a nie 30-40 cm, jak twierdzi raport Jerzego Millera. Ale i tak, co udowodnił prof. Wiesław Binienda, brzoza nie oderwałaby skrzydła, nawet gdyby miała 40 cm średnicy, tym bardziej że była spróchniała, co wykazała analiza, a i sloty lewego skrzydła pozostały nie zniszczone. Można mieć satysfakcję, że sypią się ustalenia oficjalnych raportów. Kiedy zaczną sypać świadkowie? Czy wszystkich odwiedzi seryjny samobójca? „Skala mistyfikacji i zaprzaństwa jest gigantyczna” - powiedział Antoni Macierewicz. Dodajmy, że nie jest i nie będzie ona wieczna. Wojciech Reszczyński

Rybiński. Polacy jako murzyni Europy w statystykach Rybiński ”Polacy kafirami Europy ? “ „....”Pokażmy szereg przykładów ilustrujących tezę, że Polacy stają się kafirami Europy. Pracujemy najwięcej na świecie, zaraz po Koreańczykach z Południa, a zarabiamy mało. Cały system edukacji jest nastawiony na kształcenie pracowników dla międzynarodowych korporacji. Co więcej, tworzy się specjalne kody kulturowe, w ramach których praca w zagranicznej firmie jest szczytem marzeń młodego człowieka. Jednocześnie tworzone są mechanizmy utrudniające tworzenie i rozwój własnych firm. Kafir ma pracować u białego pana, a nie kombinować z własnym biznesem, chyba że ten biznes obsługuje innych kafirów i jest na ograniczoną skalę. Ale biznes kafira nie ma prawa sprzedawać pod własną marką na terenie białego człowieka, czasami dla niepoznaki pozwala się na wyjątki. W krajach opresyjnych ciężko się żyje, więc ludzie uciekają do innych krajów, żeby tam żyć normalnie, a jednocześnie przesyłają pieniądze swoim rodzinom pozostałym w kraju. Kiedyś kafir uciekał żeby nie dostawać batów i nie pracować jak niewolnik, w minionych kilku latach ponad dwa miliony Polaków uciekło z Polski bo miało dość harówki po kilkanaście godzin dziennie za pensję która nie pozwala na godziwy standard życia. I według danych Banku Światowego z raportu o migracjach i transferach wysyłają swoim rodzinom prawie 10 mld dolarów rocznie, czyli więcej niż wynoszą oficjalne transfery środków unijnych. A środki unijne mają być rozdawane kafirom w taki sposób, aby dać im trochę zarobić, ale żeby nie urośli w siłę. Dlatego zniszczono polskie firmy budowlane budujące za środki unijne. Dlatego po kilku latach dramatycznie spadła innowacyjność polskich firm, które przecież otrzymały ponad 10 mld euro na wspieranie innowacyjności. Według danych GUS w ciągu sześciu lat procent firm przemysłowych w Polsce wdrażających innowacje spadł z 24 do 17 procent. Ostatnio w rankingu innowacyjności wyprzedziła nas nawet Rumunia, jesteśmy przedostatni w Unii Europejskiej. „...” stopa bezrobocia wśród młodych sięga 30 procent. To dla nas typowe, w latach 2001-2002 bezrobocie wśród młodych przekroczyło 40 procent i teraz wraca do tamtych poziomów. Kacyk często wyprzedaje obcym kawałki swojej ojczyzny, a zdobyte środki przejada. I jeszcze się zadłuża u obcych, którzy mogą go kontrolować dzięki tym długom. „...(źródło)
Janusz Szewczak „Idzie Bieda!”..... „ Idzie potężny krach, lawina bankructw, załamanie się wpływów podatkowych,nowelizacja budżetu na 2013 r., wzrost zadłużenia i problemy z jego spłata w związku ze zbliżającym się pęknięciem banki na obligacjach Skarbu Państwa. Przed nami gigantyczny skok bezrobocia, w tym roku do 14 procent, w przyszłym nawet do 18-20 proc. i załamanie konsumpcji. Czarna rozpacz, głęboką recesją i gospodarczą depresją, a nie chwilowe spowolnienie czeka nas w latach 2013-2014.”...” Już nawet Prezes NBP Marek Belka przyznaje, ze sytuacja gospodarcza w Polsce jest poważna, choć nie dramatyczna. Otóż jest już dramatyczna, a będzie tragiczna. Blisko 10 mln Polaków jest zagrożonych bieda i wykluczeniem, 70 proc. młodych Polaków nie ma etatu, 2,5 mln rodaków żyje na poziomie minimum socjalnego ok. 997 zł, a bezrobocie wśród młodych wynosi już 30 proc. Nowe setki tysięcy młodych szykuje się do emigracji. Dramatycznie powiększa się luka popytowa, a konsumpcja wewnętrzna w Polsce to ok. 60-70 proc. polskiego PKB.”...”- kredyty zagrożone gospodarstw domowych to już ok. 40 mld zł. ZUS-owi brakuje 5 mld zł, NFZ-owi ok. 2 mld zł, szpitalom nie zapłacono ok. 2,5 mld zł, dług publiczny osiągnął poziom astronomiczny ok. 900 mld zł, długi samorządów ok. 80 mld zł, długi szpitali 11 mld zł, dług Krajowego Funduszu Drogowego blisko 50 mld zł. Chorzy na raka nie mogą się dostać do szpitala, na niektóre wizyty do specjalisty można się zapisać na 2017r., leki zamiast taniec, drożeją, maleją dochody z CIT, VAT, a nawet akcyzy. Minister finansów Jan V. Rostowski nie panuje już nad niczym, ani nad polska waluta, ani nad spekulacja na polskim długu, czyli obligacjami Skarbu Państwa. Ratuj się kto może, bo nadchodzi prawdziwe finansowe i gospodarcze tsunami.”...” Budżet 2013 można już wyrzucić spokojnie do kosza, rosną zatory płatnicze, ustawa de regulacyjna, dotycząca kasowego rozliczania VAT - dobije małe i średnie przedsiębiorstwa.”....” Sytuacja jest ze wszech miar alarmowa, czeka nas kryzys o jakim Polacy nie maja jeszcze bladego pojęcia, a obecna władza nie tylko go nie ogarnia intelektualnie, ale nie ma nawet przybliżonej skali nadchodzących spustoszeń i brak pomysłów na jego przezwyciężenie.Wszelkie wyliczenia Rostowskiego są dziś całkowicie niewiarygodne, skala ukrywanych długów przekroczyła 60 mld zł, prymitywne rabunkowe i magiczne sztuczki księgowe przestają działać. Legislacyjne bezprawie obecnej władzy powoduje, ze kolejne ustawy trafiają do Trybunału Konstytucyjnego, urzędnicze niechlujstwo i pogarda dla zwykłego obywatela osiąga apogeum. Polacy zaczynają się bać o swoja przyszłość. Staniemy już wkrótce w obliczu największego kryzysu gospodarczego 20-lecia z dramatycznym załamaniem się finansów publicznych. Na razie władza walczy z krytykami i przeciwnikami politycznymi, a nie ze zbliżającym się kryzysem i potencjalnym bankructwem. „...”Janusz Szewczak. Glówny Ekonomista SKOK”..(źródło)
Nawet tak silny i bitny naród jak polski został wykończony przez socjalizm tym razem przez europejski socjalizm jakim jest polityczna poprawność . System ekonomiczny socjalizmu europejskiego jest współczesną kopią systemu ekonomicznego socjalistycznej III Rzeszy. W końcu twórcy III Rzeszy byli fundatorami RFN i Unii Europejskiej System ekonomiczny II Komuny za chwilę bezpowrotnie załamie , co pociągnie załamanie całej socjalistycznej struktury społecznej Republiki Okrągłego Stołu . I co dalej . Tusk i Rostowski przekroczyli w bandytyzmie podatkowym krzywą Laffera , co pokazał spadek wpływów podatkowych pomimo podwyższenia podatków .Czyli podnoszeni podatków już nic nomenklaturze II Komuny nie da. Metodyczne i celowo zniszczono małych firm przez II Komunę , aby jak najwięcej siły roboczej II Komuna mogła wynająć zagranicznym koncernom ,które solidnie płaciłyby reżimowi Tuskowi haracz za dostarczanie taniej j siły roboczej w postaci ZUS, podatku dochodowego i VAT od pracy robola . Kolonialny system społeczny i ekonomiczny został tak zaprojektowany , aby zguba Polski była nieuchronna. Bo czy Polacy otumanieni socjalistyczną propagandą politycznej poprawności zdają sobie sprawę ,że jedynym ratunkiem jest odrzucenie, zlikwidowanie socjalizmu w Polsce. A w pierwszej kolejności likwidacja VAT i przymusowych ubezpieczeń społecznych.
Zobaczymy , co Polacy wybiorą . Drogę Jana Pawła II , czyli wolność ekonomiczną i kapitalizm, czy , czy drogę takich socjalistów jak Hitler, Stalin i Tusk , czyli niewolnictwo ekonomiczne, wyrzeczenie się wolności politycznych i biologiczne wyniszczenie. . ( Video profesor Huerta de Soto „ Jan Paweł II był kapitalistą „ )
Video „ Hitler był lewicowcem” polskie napisy Jarosław Kaczyński „ Warto być Polakiem dobrze zorganizowanym i wydajnym, ale nie traktowanym w pracy jak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętny Polak pracuje aż 2015 godzin w roku (pracowitsi są od nas Koreańczycy - 2074 godziny), a daleko za nami są uznawani za bardzo pracowitych Japończycy (1733 godziny), Niemcy (1309 godzin) czy Holendrzy (1288 godzin).”...” Nieprzypadkowo w rankingu Doing Business 2010, opisującym łatwość robienia interesów, Polska jest na 70. miejscu wśród badanych 183 krajów. Nieprzypadkowo Polska zajmuje niechlubne 164. miejsce pod względem radzenia sobie z pozwoleniami na budowę. Nic nie usprawiedliwia tego, by Polska była dopiero na 121. miejscu w kategorii łatwości płacenia podatków. Tak jak nic nie usprawiedliwia 81. pozycji Polski w kategorii "łatwość zamykania biznesu" czy 77. miejsca w kategorii "wprowadzania w życie kontraktów"...”Wystarczy stwierdzić, że uniwersytet w Helsinkach jest już 72. w tzw. rankingu szanghajskim, podczas gdy najlepszy z polskich Uniwersytet Jagielloński - 320., a drugi, który się mieści w pierwszej pięćsetce, Uniwersytet Warszawski (największy w Polsce) - znalazł się na miejscu 396., o trzy pozycje niżej od małego uniwersytetu w fińskim Turku.”....”W dodatku, w przeciwieństwie do Finlandii, absolwenci naszych uczelni kompletnie nie interesują polskiego rządu i państwa, czyli z dyplomem trafiają prosto na bezrobocie (już ponad 50 proc. absolwentów nie znajduje pracy”....”O zapóźnieniu Polski pod względem nowoczesności ….Według danych Komisji Europejskiej Polska znajduje się na ostatnim miejscu wśród krajów UE pod względem procentowego udziału w eksporcie wyrobów wysokiej techniki.”.....”Równie źle wypadamy pod względem innowacyjności (wedle danych unijnej organizacji Pro Inno Europe): wyprzedzamy w Unii jedynie Litwę, Rumunię, Łotwę i Bułgarię,”...”Według wydanego przez Komisję Europejską opracowania podsumowującego "największe osiągnięcia UE w nauce i badaniach naukowych" zajmujemy:- 13. miejsce pod względem wielkości funduszy pozyskanych w ramach siódmego programu ramowego (badania i rozwój technologiczny); - 19. miejsce pod względem wskaźnika sukcesu w ramach siódmego programu ramowego; - 22. miejsce pod względem intensywności w dziedzinie badań i rozwoju (czyli odsetka PKB wypracowywanego w tym sektorze); - 23. miejsce pod względem łącznego indeksu innowacyjności; - 25. miejsce pod względem liczby wniosków patentowych (na milion mieszkańców) oraz - 27. miejsce w eksporcie nowoczesnych technologii (liczonych jako odsetek całkowitej wartości eksportu).”....”nakłady na badania i rozwój ….(Polska ) 0,7 proc. PKB ….W Szwecji, która przoduje w Europie, te nakłady wynoszą 3,8 proc. PKB, w Finlandii - 3,4 proc., w Niemczech - 2,5 proc., w Słowenii - 1,45 proc., a w Czechach - 1,4 proc. Miejmy świadomość tego, że jeden amerykański uniwersytet Stanforda dysponuje o 30 proc. większymi środkami (nie licząc gigantycznego funduszu rezerwowego), niż wynosi cały budżet polskiej nauki. Miejmy świadomość, że finansowanie nauki w Polsce na mieszkańca jest prawie dziesięciokrotnie niższe od średniej w starych państwach Unii (19 euro wobec 185 euro) „.....(więcej )
Gwiazdowski „ ostatni raport OECD. Wynika z niego, że Polacy są poza Japończykami drugim najszybciej starzejącym się narodem świata”.(więcej)
Cezary Mech „ Spadam dalej na 211 miejsce na świecie z 209 pod względem dzietności. I co się dzieje? NIC. Na co liczymy? Przy ukazanym na zdjęciu stosunku do rodziny i matki elit "z wyższej półki medialnej" jest to adekwatna pozycja samolikwidującego się Narodu.” „...(więcej )
„ The Economist „ W 1980 roku Milton Friedman , laureat nagrody Nobla z ekonomi i apostoł wolnego rynku odbył swoją pierwsza podróż do Chin „.....” Friedman argumentował ,że ekonomiczna wolność jest podstawowym warunkiem dla wolności politycznej. Ale w swojej książce z 1962 roku „ Kapitalizm i Wolność „ skapitulował i stwierdził , że wolność ekonomiczna jest istotniejsza , może istnieć bez wolności politycznej „ „.....(więcej )
Marek Mojsiewicz

Rogalski: Proces wielkiej wagi O procesie przeciwko Mirosławowi Garlickiemu portal Stefczyk.info rozmawia z mecenasem Rafałem Rogalskim. Stefczyk.info: W środę ma się odbyć kolejna rozprawa w kolejnym procesie Mirosława G. Mógłby Pan przypomnieć o co tym razem jest oskarżony G.? Rafał Rogalski: Proces w tej sprawie odbywa się z wyłączeniem jawności. Wobec tego mogę się wypowiadać w tej sprawie jedynie w sposób ogólny. Nie naruszając przepisów mogę powiedzieć, że w czerwcu 2011 roku został skierowany akt oskarżenia przeciwko doktorowi Mirosławowi Garlickiemu. On został oskarżony o stworzenie bezpośredniego zagrożenia dla życia i zdrowia Floriana Mastalerza oraz spowodowanie jego śmierci. Ogólnie mówiąc chodzi o sytuacje pozostawienia w sercu pacjenta rolgazy. W wyniku tego, zdaniem prokuratury oraz moim, nastąpiła śmierć pacjenta w terminie 70 dni od operacji, w czasie której pozostawiono rolgazę. Batalie prawne w tej sprawie trwały niezwykle długo, ponieważ w 2008 roku została umorzona. Następnie zażalenie w tej sprawie okazało się nieskuteczne. Skuteczna okazała się dopiero kasacja. Wniosek złożył RPO do Sądu Najwyższego. Ten z kolei skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia, a sąd uznał, że prokuratura powinna prowadzić sprawę dalej.
I proces w końcu ruszył. Tak. W międzyczasie udało mi się uzyskać ekspertyzę prof. Zbigniewa Religi, który stwierdził i błąd medyczny polegający na pozostawieniu w sercu rolgazy i stwierdził, że występuje związek między pozostawieniem rolgazy a śmiercią pacjenta. Podobną opinię sporządził prof. Laufer z wiedeńskiego uniwersytetu medycznego. Prokuratura uzyskała również opinię prof. Wandschneidera z Austrii. Również ta ekspertyza wskazuje na błąd i związek tego błędu ze śmiercią. M.in. te opinie spowodowały, że do sądu został skierowany akt oskarżenia. Obecnie trwa proces. Jesteśmy po piątej rozprawie. Jak wspominałem, proces ma charakter niejawny, ku mojemu zdziwieniu. Nie mogę więc wypowiadać się szczegółowo o przebiegu procesu. Mogę jedynie powiedzieć, że przesłuchiwani są świadkowie, pielęgniarki, lekarze, kardiochirurdzy. We wtorek ma dojść do przesłuchania osób wykonujących prawa pokrzywdzonych - żony i dwóch synów pana Mastalerza. W piątek odbędą się kolejne przesłuchania. Na razie sam Garlicki nie złożył żadnych wniosków dowodowych.
Jaka jest waga tej sprawy i tego procesu? W mojej ocenie bardzo duża. Czyny, o popełnienie których oskarżony jest Garlicki, zagrożone są karą pozbawienia wolności do lat 5. Co więcej, w tej sprawie chodzi o lekarza i zarzut spowodowania śmierci pacjenta. Chodzi więc o błąd medyczny, który ma wielką wagę i uderza w autorytet Garlickiego, który uchodził w środowisku za świetnego kardiochirurga. To są więc bardzo ciężkie zarzuty. Również okoliczności sprawy są niezwykle obciążające dla niego.
Dlaczego? On bowiem uniemożliwił ratowanie pacjenta, który ostatecznie zmarł. Garlicki pozostawił gazę w sercu pacjenta, a następnie zakazał wykonywania badań diagnostycznych, które miałyby wykryć czy doszło do pozostawienia rolgazy. Działo się to, mimo iż instrumentariuszka sygnalizowała od początku, że pozostała w sercu pacjenta rolgaza. To jest fakt powszechnie znany. Garlicki jednak się wyparł wszystkiego, stwierdził nawet, że rolgazy w ogóle nie używał. Lekarze po kryjomu przeprowadzili więc dwukrotnie echo serca. Za pierwszym razem ono nie wykazało nic niepokojącego, jednak mogło być niemiarodajne, ponieważ w pierwszej dobie to badanie jest obarczone większym ryzykiem pomyłki. Jednak już za drugim razem - w 7. dobie po operacji - udało się znów potajemnie zrobić badanie i wykryć ciało obce w sercu. Wtedy doszło do kolejnej operacji. Jednak stan pacjenta ulegał stałemu pogorszeniu.
Miało to związek bezpośrednio z rolgazą w sercu? Tak. To miało ścisły związek. U pacjenta doszło do załamania ważnych wskaźników. Po pierwsze, spadła bardzo hemodynamika - jeśli dysk zastawki serca był zablokowany rolgazą to organizm był niedotleniony. Rolgaza spowodowała również rozwój bakterii, niedoczynność narządów itd. Na samej rolgazie również rozwijały się bakterie. Stan pacjenta był tak zły, że po operacji nie udało się poprawić stanu pacjenta i on zmarł. W mojej ocenie Garlicki będzie walczył o to, by wykazać, że nie ma związku między pozostawieniem rolgazy a śmiercią pacjenta. Jednak ten związek wydaje się oczywisty.
Czy ten proces łączy się jakoś ze sprawami korupcyjnymi? Tak, oczywiście. Dwóch synów pana Mastalerza wręczyło korzyści majątkowe Garlickiemu już po reoperacji, po wyjęciu rolgazy z serca. Mówiąc wprost Garlicki był tak bezczelny, że po tym, jak pozostawił rolgazę w sercu pacjenta, jak został przymuszony do wyjęcia jej z serca, przyjął dwukrotnie korzyść majątkową. Ona została wręczona, ponieważ Garlicki zachował się wobec synów Mastalerza w sposób, który oni odczytali, jako wymuszenie korzyści majątkowej. Po to, by ratować swojego ojca, wręczyli korzyść majątkową lekarzowi. Ten proces, o którym rozmawiamy, łączy się w pewien sposób z korupcyjnym wątkiem oskarżenia Garlickiego. Tu uwidacznia się buta i arogancja Garlickiego. On nie ma skrupułów, by po własnym błędzie przyjąć korzyść majątkową od rodziny. Oni odczuli, że ona była wymuszona.
Rozmawiał TK

Święczkowski: Karygodne zaniedbania Rozmowa z Bogdanem

Rybiński i Modzelewski w rządzie ekspertów Znani ekonomiści Krzysztof Rybiński i Witold Modzelewski znaleźli się w gronie ekspertów kandydata na premiera rządu technicznego prof. Piotra Glińskiego. „To będzie personalne zaplecze”- mówi Gliński. Konferencja prasowa, w której udział wzięli Gliński, Rybiński i Modzelewski, poświęcona była sprawom gospodarczym. Gliński przekonywał, że rząd techniczny, którego miałby być premierem, jest potrzebny, by stawić czoła kryzysowi gospodarczo-finansowemu, kryzysowi zaufania, kryzysowi instytucji, kulturalnemu oraz kryzysowi demokracji. Jak podkreślił, w Polsce brakuje realnej debaty publicznej, silnego społeczeństwa obywatelskiego, a prawa opozycji parlamentarnej są ograniczane.

"Konieczne są zdecydowane działania, których celem powinna być reforma systemu, przeciwdziałanie kryzysowi we wszystkich jego wymiarach" - oświadczył. Zdaniem Glińskiego powinno się zacząć od odbudowy zaufania i wspólnoty. "Do tego może służyć apolityczny rząd techniczny" - ocenił. Rządowi technicznemu, jak przekonywał, byłoby na przykład łatwiej "pozbawić wpływów grup interesów", ponieważ taki rząd "nie jest umocowany politycznie na tyle, że nie jest związany z różnymi grupami interesów". W dziedzinie gospodarczej Gliński chciałby doprowadzić jak najszybciej do zawarcia paktu społecznego. "Z pracobiorcami i pracodawcami musimy się umówić co do koniecznych, radykalnych reform" - mówił. Jak powiedział, potrzebny jest też pakt samorządowy, który dotyczyłby m.in. odciążenia samorządów, które obecnie - zdaniem Glińskiego - są nadmiernie obciążane zadaniami przez państwo.

"Potrzebna jest dość radykalna deregulacja gospodarcza, uproszczenie systemu poboru danin, ustawa antykryzysowa, narodowy program zatrudnienia" - wyliczał Gliński. Podkreślił też potrzeb pobudzania innowacyjności polskiej gospodarki i reformy edukacji oraz systemu zdrowia. Rybiński do największych zagrożeń dla polskiej gospodarki zaliczył m.in. kryzys ekonomiczny w Europie, kryzys demograficzny, spadek innowacyjności polskiej gospodarki, czy blokujące rozwój przeregulowanie gospodarki. Ekonomista opowiedział się za rozsądną dalszą integracją UE. "Ale jeśli chodzi o pakt fiskalny i unię bankową, to tutaj nasze uczestnictwo powinno być bardzo przemyślane" - ocenił. Jego zdaniem nie powinniśmy wchodzić do strefy euro, bo nie wchodzi się do domu, który "może się zawalić". Niezbędne jest też - jego zdaniem - "wspieranie Komisji Nadzoru Finansowego w utrzymaniu niezależności decyzyjnej". Rybiński zaproponował też zakaz wypłacania przez kilka lat dywidend przez banki w celu wzmocnienia ich kapitału. Uważa, że należy stworzyć od podstaw nowy system dystrybucji środków unijnych, ponieważ dotychczasowy "niszczy innowacyjność". Opowiedział się ponadto za "opcją nuklearną", jeśli chodzi o deregulację gospodarki. Regulacje - jego zdaniem - powinny obowiązywać tylko wówczas, gdy w grę wchodzi ważny interes publiczny albo gdy są wymagane przez międzynarodowe umowy. Zaproponował ponadto, by rodzice otrzymywali "stypendium demograficzne" wysokości 1 tys. zł miesięcznie na dziecko od urodzenia do ukończenia 18 roku życia. Prof. Modzelewski mówił o chorobie systemu podatkowego, o której - jego zdaniem - świadczy to, że od 2007 r. wydano ponad 147 tys. interpretacji urzędowych na temat prawa podatkowego. "Przestańmy śmiecić w naszej rzeczywistości publicznej tego rodzaju działalnością, jaką jest chociażby ta działalność interpretacyjna" - powiedział. Jak przekonywał, prawo podatkowe powstaje "w trójkącie układu lobbystyczno-ekspercko-urzędniczego". Ekspert uważa, że system finansów publicznych kształtowany jest przez wiele złych przepisów, podczas gdy w Sejmie blokowane są projekty opozycji, które - jak to ocenił - "chronią interes publiczny w dziedzinie finansów publicznych". Wśród takich projektów wymienił propozycję wyłączenia z podstawy opodatkowania przez przedsiębiorców wszystkich zysków przeznaczanych na inwestycje. Prof. Witold Modzelewski jest specjalistą w dziedzinie podatków i prawa podatkowego; profesorem Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Autor i współautor kilku tysięcy publikacji książkowych i artykułów. Prof. Rybiński jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego. Doktor habilitowany nauk ekonomicznych. Był wiceprezesem NBP, członkiem Komisji Nadzoru Finansowego, członkiem unijnego Komitetu Ekonomiczno-Finansowego i wicegubernatorem Banku Światowego. Obecnie jest rektorem Akademii Finansów i Biznesu Vistula. Wniosek o konstruktywne wotum nieufności dla rządu PO-PSL, z kandydaturą prof. Glińskiego na premiera, klub PiS złożył w poniedziałek. Sejm ma zająć się zajmie się wnioskiem na posiedzeniu 6-8 marca. PAP

Siostry Radwańskie obrażane za to, że nie wstydzą się Jezusa Znakomite tenisistki Agnieszka i Urszula Radwańskie były obrażane przez grupę tzw. kibiców podczas rozegranego niedawno meczu deblowego z Izraelem. To przerażające, jaką cenę można zapłacić za przyznanie się do wiary katolickiej, nawet, gdy jest się znanym i lubianym sportowcem. Agnieszka i Urszula Radwańskie to świetne tenisistki. Odnoszą sukcesy, a w naszym kraju są szanowane przez kibiców i media. Przypomnijmy też, że jakiś czas temu obydwie panie wykazały się odwagą i przyznały się do katolickiej wiary, biorąc udział w akcji „Nie wstydzę się Jezusa”. Tenisistki wystąpiły w specjalnym klipie, z brelokiem w ręce, dając przykład, że nawet osoby znane i szeroko obecne w popkulturze, mają odwagę by mówić o swojej wierze i manifestować przywiązanie do Pana Jezusa. I wydawałoby się, że odnoszące sukcesy dziewczyny nie powinny być w żaden sposób atakowane przez kibiców, którzy, jak wiadomo, często mają pretensje do sportowców, gdy ci tracą formę. Tymczasem w meczu deblowym z Izraelem siostry Radwańskie radziły sobie bardzo dobrze i wygrały 2:1. Ale dla tych, którzy nienawidzą katolików niewiele to znaczyło i w wulgarny sposób zaatakowali oni panny Agnieszkę i Urszulę. Nie pozostawiając w okrzykach złudzeń, że przeszkadza im to, iż tenisistki bez wahania przyznają się publicznie do wiary w Pana Jezusa. A co na to polskie media? Przecież zawsze trąbią o sukcesach naszych tenisistek. Ale gdy przyszło wziąć je w obronę po brutalnym ataku nienawistników, dziennikarze nawet się nie zająknęli. W sumie dlaczego mieliby to robić, skoro dla nich to, że ktoś publicznie mówi o tym, iż jest katolikiem, to straszny wstyd. Oczywiście nie piszę o wszystkich dziennikarzach. Informację o ataku na panny Radwańskie przeczytałam na portalu niezależna.pl. Prawicowi dziennikarze trzymają więc fason. Ale to nie są jednak media, które trafiają do masowego odbiorcy. Kanały telewizyjne, które mają największą siłę rażenia, o sprawie milczą. Przyznam, że cała ta chamska napaść na siostry Radwańskie spowodowała, że czuję się jeszcze bardziej dumna z tego, że  przyznały się one do swojej wiary. Kornelia Machał 

Pyffel: Jak promować Polskę w takich krajach jak Chiny? Pod koniec zeszłego roku hitem polskiego internetu stał się klip z brawurowym tańcem ambasadora RP w Pekinie, JE Tadeusza Chomickiego, do popularnego utworu „Gangnam Style” koreańskiej formacji o swojsko brzmiącej nazwie PSY. Ocena tanecznego występu ambasadora stała się sprawą narodową. Liczba komentarzy, jaka przelała się przez polski internet i media, była chyba nawet większa niż spory o zasadność rozpoczętego 150 lat temu Powstania Styczniowego. Internauci, dziennikarze, autorytety życia publicznego, zafascynowani luzem naszego dyplomaty, „nietypową, oryginalną i nowoczesną promocją Polski” oraz „dystansem do samego siebie” (większość), ale także przerażeni „infantylizacją”, „upadkiem obyczajów i prestiżu państwa”, a nawet mówiący o „hańbie, zdradzie” i „ambasadorze-pajacu”. Wszystkie te zachwyty i potępienia nie miały jednak żadnego sensu. A to dlatego, że klip ten przeszedł w Chinach całkowicie niezauważony.

(filmik można obejrzeć tutaj: http://www.youtube.com/embed/swlahJbvDrY)

Na filmik, który ukazał się w chińskim internecie, kliknęło trochę ponad 100 tysięcy osób, w tym zdecydowana większość zapewne z Polski, gdzie taniec ambasadora był podlinkowywany. Nawet gdyby wszyscy oglądający byli Chińczykami, to w kraju 600 milionów internautów 100 tysięcy stanowi ułamek promila. „I o czym tu gadać?” – jak powiedział kiedyś chiński prezydent Xi Jinping, zdenerwowany krytyką własnego kraju. Warto jednak bliżej przyjrzeć się całej sprawie, gdyż paradoksalnie cała ta awantura pozwoliła nam dużo dowiedzieć się o stanie świadomości polskiego społeczeństwa i kondycji naszych elit A.D. 2013. Zaryzykuję odważną tezę, iż na taniec ambasadora z różnych przyczyn, które wymienię poniżej, jeszcze można by machnąć ręką, a niestety do dużo bardziej pesymistycznych konkluzji skłaniają nieproporcjonalne do rangi tego wydarzenia reakcje, z jakim ten ekstrawagancki występ spotkał się w Polsce. Ale najpierw ustalmy fakty, bowiem w przekazie medialno-internetowym aż roi się od nieporozumień, w czym nie pomogły „sprostowania” urzędników MSZ, utrzymujących, iż mamy do czynienia z hitem chińskiego internetu (co dość chętnie podejmowały niektóre media, które najwyraźniej nie umiały tego sprawdzić). A fakty są takie, że ambasador zatańczył z dwoma innymi dżentelmenami, prawdopodobnie kolegami z pekińskiej high society. Obaj Chińczycy pojawiający się na klipie to ludzie sukcesu, właściciele dobrze prosperujących chińskich firm. Jedna z nich, Be My Guest, zapłaciła za produkcję filmu (niepotwierdzone plotki mówią, iż budżet wynosił 50 tysięcy dolarów). Firma zajmuje się organizowaniem spotkań dla pekińskiej elity finansowej – koktajle, wystawne bankiety, wspólna gra w golfa itd. Kontrowersje budził fakt, iż w pewnym momencie na klipie ambasador kaligrafuje nazwę firmy „Be My Guest”, co można odebrać jako reklamę (lub przy dobrej wierze jako formę zaproszenia do Polski czy Ambasady RP, gdzie teledysk kręcono). Klip do koreańskiej muzyki (Tadeusz Chomicki był wcześniej ambasadorem w Seulu) był krytykowany także za to, że w niewielkim stopniu odnosił się do Polski: kilka dziewczyn w strojach łowickich, fortepian z logo wykupionej już przez Chińczyków firmy Calisia… – i to by było na tyle. A więc promocja Polski taka sobie. Raczej trzech kumpli z pekińskich wyższych sfer, którzy chcieli się porządnie powygłupiać i nawet nieźle im wyszło, bo klip jest zrobiony profesjonalnie, a układy choreograficzne dobrze wykonane. Dlaczego reakcje na całe to wydarzenie uważam za przesadne? Bo ukazują one, że znajdujemy się jako społeczeństwo niestety w tragicznej kondycji intelektualnej, a elity używają swego intelektu do zdobywania albo łatwej popularności, albo płytkiej krytyki („hańba, zdrada”). A nadchodzą nowe czasy, co już obserwujemy. Kryzys w strefie euro i całkiem prawdopodobny „eurogedon”, który zanegowałby sens wizji III RP w ostatnich 20 latach. Zmieniło się nasze położenie geopolityczne. Ameryka wycofała się nie tylko z Europy Środkowej, ale z Europy w ogóle. Ma miejsce zwrot w stronę Pacyfiku oraz last but not least wzrost znaczenia Chin, niezwykle zainteresowanych Polską, z którą w grudniu 2011 roku podpisały strategiczne partnerstwo i już wkrótce pojawią się w naszym kraju i regionie. Sprawa klipu pokazała, iż nie jesteśmy do tych wyzwań wystarczająco przygotowani. I nie chodzi mi tutaj o to, że ambasador okazał się luźnym, zabawowym facetem i egzemplifikacją pewnego klimatu intelektualnego, jaki zapanował w ostatnich latach w Polsce, kiedy to „smutnych pisowców”, a nawet – zdaniem wulgarnej i być może dlatego popularnej piosenkarki Marii Peszek – „nieestetycznych” zastąpili przystojni, wysportowani i zadowoleni, głównie z samych siebie, mężczyźni z Platformy Obywatelskiej. Klimatu, który doskonale oddają słowa premiera Tuska, mówiącego o sobie samym, iż o niczym nie marzy bardziej niż o tym, by „zostać zapamiętanym jako równy gość”.

Po pierwsze – klip prezentowano jako „nietypową promocję Polski”, a nawet usiłowano przedstawić jako hit chińskiego internetu, chociaż nikt go tam nie zauważył. To oznacza, że po latach straszenia Chinami jako krajem Orwella, łamiącym prawa człowieka, przechodzimy na kolejny etap – typ razem „bayerfullizacji” polskiego postrzegania Chin, w którym zdezorientowane społeczeństwo kupi każdą bzdurę, nawet taką, że Bayer Full sprzedał w Chinach 60 milionów płyt, podczas gdy tak naprawdę zagrał tylko w paru nocnych barach, a w Chinach rzadko słucha się muzyki na CD, a jeszcze rzadziej je kupuje.

Po drugie – wielu oburzonych jest często przekonanych, iż doszło do kompromitacji Rzeczypospolitej, podczas gdy klip ten został w Chinach po prostu niezauważony. Chiny to światowe mocarstwo numer dwa, które ma naprawdę inne zmartwienia w swoim ponadmiliardowym imperium i na całym świecie: w Afryce, gdzie musi zorganizować sobie surowce dla swojej wciąż rosnącej, a przez to zużywającej coraz więcej energii gospodarki, w relacjach z Japonią i USA, ostatnio napiętych, czy układając na nowo stosunki z państwami regionu, często nieufnie patrzącymi na wzrost chińskiej potęgi. Z całym szacunkiem, ale nie wiem, co musiało by się stać, by ekstrawagancki klip ambasadora kraju położonego na rubieżach Europy, choćby był on nawet „w głównym nurcie”, stał się w Chinach tak poważną i dyskutowaną sprawą.

Po trzecie – dyskusja okazała się odbiciem wojny polsko-polskiej. Większość, która w Polsce wygrywa od 2007 roku wszystkie wybory, a więc lemingi czy też młodzi, wykształceni z dużych miast, zachwyciła się luzem ambasadora i „nowoczesnością”. JE Tadeusz Chomicki okazał się cool i uzyskał w Polsce status celebryty. Gdyby spróbował sił w wyborach do Parlamentu Europejskiego czy krajowego, zapewne nakryłby konkurencję czapkami i zdobył rekordowe poparcie. Z drugiej strony mieliśmy mocną narrację pisowską. A więc brak powagi, złe reprezentowanie państwa („nie po to się wysyła dyplomatów w świat” – jak napisał Witold Waszczykowski), a w zasadzie jego upadek, czasy saskie, chocholi taniec itd.

Po czwarte wreszcie – z całego tego szumu nie wyniknęło absolutnie nic. Skoro już sprawa stała się tak popularna i tak szeroko komentowana, to można było dojść do jakichś wniosków, mogła odbyć się jakaś sensowna debata, czy ambasador postąpił słusznie, jak skutecznie promować Polskę wśród klasy średniej gospodarek wschodzących itd. Ale skoro liczy się tylko pijar i analizy słupków sondażowych albo „utwardzanie lektoratów”, to nic dziwnego, że skorzystano z okazji, bo właśnie taki temat, czyli niezauważony przez nikogo w Chinach taniec ambasadora, idealnie odpowiadał dwóm konkurującym ze sobą w Polsce i nieprzystającym do siebie narracjom („nowocześni i otwarci na świat” versus „walczący o honor ojczyzny patrioci”).

Jak promować Polskę? Gdyby wyzwolić się z logiki wojny polsko-polskiej, to ciekawych pytań by nie zabrakło. Jak promować Polskę w takich krajach jak Chiny, a także Indie czy Brazylia? W wyniku kryzysu na Zachodzie, gdzie bankomaty nie wypłacają już pieniędzy, klasa średnia tych wzrastających potęg staje się coraz bardziej istotna. W krajach tych nieustannie ma miejsce ogromna konkurencja o nowych turystów, studentów i konsumentów. Startują w niej bogate kraje Zachodu, które przeznaczają ogromne budżety na profesjonalną promocję. Tymczasem w Polsce jakby jeszcze nie zrozumiano, że świat zmierza w stronę Pacyfiku. W 2008 roku zmniejszono budżet na promocję polskiego stoiska na Expo o 70 procent i podjęto decyzję o zamknięciu ambasady w Mongolii – tuż przed boomem gospodarczym, jaki nastąpił w tym kraju (podobno niedługo polska ambasada ma zostać z powrotem otwarta). Promocją w Chinach, kraju wielkości Europy, zajmuje się nieliczny personel i przeznacza się na nią mikroskopijne budżety. W efekcie polskie kampanie promocyjne, robione skromnymi środkami, są bardzo poprawne i absolutnie niekontrowersyjne, a przez to często są też po prostu zabójczo nudne. W Chinach Polska od 60 do 80 procentom Chińczyków nie kojarzy się więc absolutnie z niczym. Nie potrafią jej zlokalizować na mapie, mylą z Finlandią i Holandią, bo w języku chińskim nazwy wszystkich trzech krajów brzmią bardzo podobnie By doszło do jakiejś zmiany tego stanu rzeczy, trzeba używać środków niekonwencjonalnych, wedle zasady „wyróżnij się albo zgiń”. Dlatego wcale bym się nie martwił, gdyby ten klip jednak odniósł sukces w chińskim internecie, bo jak zorientowałem się po reakcji chińskich lemingów, młodych wykształconych z dużych miast, odebrali go pozytywnie, dokładnie tak samo jak ich polskie koleżanki i koledzy – i być może dzięki temu Polska zaczęłaby się z czymś wreszcie kojarzyć. Drugie istotne pytanie to do kogo adresować swoją treść. Internet daje możliwość dotarcia z przekazem do mas – i to z pominięciem pośredników, jakim były tradycyjne media. W Polsce pionierem był JKM, który komunikował się w ten sposób za pomocą swoich blogów ze swoimi zwolennikami. Sukcesy na tym polu notuje także Radosław Sikorski, który na swojej fanpage na Twitterze zgromadził blisko 90 tysięcy osób. Zjawisko to ma również wpływ na dyplomację, bowiem także dyplomaci, poprzez przeróżne strony internetowe, fanpages w mediach społecznościowych, mogą docierać ze swoim – umówmy się, że mniej ambitnym niż w tradycyjnej dyplomacji – przekazem, który może wpływać na wzrost rozpoznawalności marki danego kraju czy wzrost sympatii do niego. Problem w relacjach Polski z Chinami polega jednak na tym, że wiele osób czy instytucji skutecznie promuję się nie w Chinach, tylko w Polsce jako autorzy sukcesu w Chinach, podczas gdy akurat nic takiego nie ma tam miejsca. Nie brak również głosów, że we współczesnym świecie mamy do czynienia z kryzysem średniej wielkości państw narodowych. Na scenie globalnej poza BRIC i G8 pozostanie tylko kilka z nich, np. Meksyk czy Turcja – inne, w tym Polska, będą posiadały jakieś godło, flagę i inne symbole, ale będą raczej naśladować większe kraje czy uzgadniać swoje stanowisko z organizacjami ponadnarodowymi. To może spowodować, iż dyplomaci mogą zwyczajnie umierać z nudów. Symptomem tego typu postawy były wydarzenia w polskiej ambasadzie we Francji, gdzie ambasador fotografował się z modelkami. Nagrywając zabawny klip z kolegami – na koszt chińskiej firmy, a więc nie za pieniądze podatnika – ambasador być może liczył, że temat chwyci i piosenka stanie się hitem w Chinach. Nie spodziewał się zapewne, że przejdzie tym występem do historii Polski. Takie są paradoksy internetu i cywilizacji cyfrowej. Radoslaw Pyffel

Wozinski: Fałszywi prorocy liberalizmu Problemem dzisiejszego liberalizmu jest słuchanie jego fałszywych proroków. Na najbardziej znanego i poważanego liberała kreowany jest Jan Stuart Mill. Mimo swego wkładu w rozumienie wolności i ciągłego cytowania przez późniejszych klasyków wolności stanowi Mill modelowy wręcz przykład powstałego na liberalizmie nowotworu. Jednym z liberałów millowskiego typu był bez wątpienia Jan Maynard Keynes. Był członkiem grupy towarzyskiej zwanej Bloomsbury, która była swego czasu bardzo wpływowym środowiskiem realizującym bez wątpienia oświeceniowe ideały liberalizmu, a także w ciągłej opozycji wobec ówczesnych kanonów obyczajowo-poglądowo-seksualnych. Można go było więc bez wątpienia uznać w czasach, gdy żył, za liberała. Jednak, jak wiadomo, Keynes gospodarczym liberałem nie był, a nawet wręcz przeciwnie, gdyż zasłynął jako twórca heretyckiego interwencjonizmu w ekonomii dającego podwaliny dla dzisiejszego obrazu świata. Jest być może Keynes najbardziej jaskrawym przykładem farbowanego lisa wśród liberałów. Głosząc millowskie hasła wolności i nienarzucania nikomu swojej woli w porządku społecznym, uprawomocnił jednocześnie system perfidnej i brutalnej interwencji państwa (czytaj: urzędników) w portfele i własność obywateli. Jego teoria pobudzania popytu jako sposobu na zaradzenie kryzysom to typowy przykład odgórnie i centralnie sterowanego systemu kontrolowania cudzej wolności. W owym wzbudzaniu popytu czai się dodruk pieniądza, zwiększanie deficytu rachunku publicznego i jeszcze parę innych rzeczy, które bynajmniej nikomu wolności nie przydają. Podobny do Keynesa rys pseudoliberalizmu wykazuje Karol Rajmund Popper, który na kartach swego „Społeczeństwa otwartego i jego wrogów” zamieszcza płomienne wezwanie: „Państwo musi stać na straży tego, by nikt nie musiał godzić się na niesprawiedliwą umowę ze strachu przed śmiercią głodową lub ruiną ekonomiczną. (…) Musimy żądać, aby nieograniczony kapitalizm ustąpił interwencjonizmowi ekonomicznemu”. Jako zwolennik społeczeństwa otwartego, stanowi on podobnie bardzo wydatny okaz liberała rodem z Galii. Sam zresztą tego nie kryje: „Walka o społeczeństwo otwarte rozpoczęła się dopiero wraz z ideami 1789 roku”. Jako orędownik tego mało chlubnego wydarzenia, odkrywa się przed nami osoba bardzo agresywnie walcząca o demo-socjal. Wypada zadać tu pytanie, które warto zadać każdemu socjaliście: A skąd brać fundusze na twój interwencjonizm? Co jeśli ktoś nie chce tobie ich dać? Zabierzesz mu siłą? Odpowiedź na to pytanie stanowi papierek lakmusowy wobec tego, na ile ktoś ceni sobie idee wolności. Kolejnym lisem farbowanym umieszczonym dla niepoznaki w obozie linii klasycznej wydaje się sir Izaak Berlin. Ma on, wedle dzisiejszych szafarzy wykształcenia, stanowić spadkobiercę Smitha, Locke’a, Milla i innych, który to oficjalnie uznaje odwrót od zasad laissez-faire (fr. laissez faire – pozwólcie czynić; więcej tutaj). „Wiek XX, zaspokoiwszy wiele społecznych i politycznych pragnień epoki wiktoriańskiej, przyniósł istotnie olbrzymią poprawę materialnego położenia przeważającej części ludności Europy Zachodniej, a to w dużej mierze dzięki sukcesom ustawodawstwa socjalnego, które przekształciło porządek społeczny”. Mamy tu do czynienia z bardzo częstym przekłamaniem tyczącym się kradzieży, tu eufemistycznie nazywanej „ustawodawstwem socjalnym”. Istotnie, warunki bytowe ogromnych warstw społecznych znacznie się poprawiły, ale głównie za sprawą nieskrępowanej konkurencji. Na półkach księgarń i w salach wykładowych dołącza się jednak do Berlina etykietkę liberała do potęgi, wszystko to po to, jak się zdaje, by zakopać idee wolności najgłębiej jak się da, a na ich miejsce dać miły dla ucha substytut. Warto teraz rzucić okiem na kolejną specjalność liberalizmu w wersji dla politycznie poprawnych, czyli laissez faire, tym razem obyczajowe. I tu stajemy przed problemem bodajże najcięższym: jak przekonać wszystkich do tego, że liberalizm ekonomiczny nie musi koniecznie iść w parze z erozją tradycyjnych wartości i przekonań, że nie musi nieść ze sobą sekularyzacji życia ani jakkolwiek pojętego odczarowania świata, ani tym bardziej triumfu techniki nad przyrodą czy też jakiegokolwiek zinstrumentalizowania rozumu? Pogodzenie się z myślą, że na taki obraz świata i człowieka jesteśmy skazani, bo gdzieś za tym całym widowiskiem czai się nieubłagana i niepowstrzymana chęć zysku ze strony kapitalistów, jest zaledwie czymś w rodzaju deterministycznej czy też czerpiącej z Hegla i Marksa koncepcji historycyzmu. Nie jesteśmy świadkami żadnego wyróżnionego w historii okresu niepowstrzymanych zmian ani też mechanizmu samorzutnie napędzającego się, który jest silniejszy niż wszelkie wysiłki ludzkie i starania. Nie żyjemy w żadnym tak zwanym kapitalizmie poprzedzającym nastanie wyższej formy organizacji społecznej zwanej socjalizmem. „Słowo >kapitalizm< (jeszcze nieznane Marksowi w 1867 roku i nigdy przez niego nie używane) wtargnęło na teren politycznej debaty jako naturalne przeciwieństwo socjalizmu dopiero wraz ze wzbudzającą gwałtowne reakcje książką Wernera Sombarta >Der Moderne Kapitalismus< w 1902 roku” – informuje Hayek. Ten właśnie okres stanowi stopniowe przyswojenie sobie przez większość opinii publicznej nazewnictwa epok wedle nowej modły. Mniej więcej w tym okresie ludzie zaczęli wierzyć, że żyją w epoce, która wraz ze swą obfitością i dostatkiem niesie wpisany w siebie upadek. Ten upadek, napędzany chciwością i chęcią zysku przedsiębiorców, został wmówiony jako nieunikniony. Ludzie zaczęli nawet wkrótce wierzyć, że ktoś musi ten nieopisany rozwój cywilizacji ująć w pewne karby kontroli. Świat nabrzmiał i pojawił się lęk wobec wszechotaczającego ogromu. Zaczęto więc nazywać epokę triumfu zasad wolnorynkowych „kapitalizmem” i powolutku wprowadzać ustawodawstwo socjalne. Ale apetyty były większe. Choć socjalizm istniał w zasadzie zawsze wraz z człowiekiem, teraz nagła akumulacja dóbr i towarów sprawiła, iż apetyty do ich kradzieży – a później dystrybucji pozostałości masom – wzrosły niesamowicie, wręcz lawinowo. Większość więc osób gorączkowo zabrała się do wdrażania systemu, który i tak musiał wedle nich nastać (jakkolwiek dziwacznie to brzmi). Odtąd też zaczęto utożsamiać epokę klasycznego liberalizmu z triumfem nieludzkich zasad i okres mąk, które przerwało dopiero ustawodawstwo socjalne. Skok cywilizacyjny, jaki wtedy nastąpił, stał się udziałem całej ludności krajów hołdujących zasadom wolnej konkurencji, nie przynosząc jeszcze żadnej rażącej przemiany obyczajowej. W drugiej połowie XIX w. zaczęto więc systematycznie wdrażać reformy głoszone przez wszelkiego rodzaju partie socjaldemokratyczne i komunistyczne. Choć podcięło to skrzydła zasadom wolnorynkowym, w praktyce lata do I wojny światowej czy też nawet Wielkiego Kryzysu nazywano nadal latami kapitalizmu i mimo ziejącej nienawiścią retoryki socjalistów wobec kapitalizmu jako otaczającego ich systemu, w praktyce istniał już system będący dalekim od niego odejściem. I tak to ponad półwiecze z etykietką kapitalizmu (jako okresu dekadencji i oczekiwania na nadchodzący Nowy Ustrój) było w rzeczywistości wylęgarnią dla socjalistów w rodzaju Lenina, Hitlera czy Mussoliniego. To na ten okres przypada właśnie kiełkująca gdzieś wewnątrz kultury silna opozycja wobec dotychczasowego modelu społecznego i kulturalnego. To okres śmierci Boga, fascynacji podświadomością, dekadentyzmu, anarchizmu, początków terroryzmu oraz kipiącego nienawiścią do wolnego rynku nauczania akademickiego. Przypięto więc okresowi fascynacji Freudem, Marksem i Nietzschem miano wieku liberalizmu i szukano w nim winy kataklizmów wieku następnego. Rozpoczęto tuż po wojnie iście galijskie szukanie „trzeciej drogi” wobec rzekomej dwubiegunowości radykalnego liberalizmu i „wypaczeń” komunizmu, nie dostrzegając, że liberalizmowi nie dano w zasadzie nigdy szansy w pełni zaistnieć. A zaistnienie zasad wolnorynkowych sprawiło, że wzrastała wydajność i kultura pracy, wiele społeczeństw weszło dzięki temu w erę niesłychanego dobrobytu. Oczywiście znów zaczęto to przypisywać zdemitologizowaniu świata przez procesy laicyzacji i unaukowieniu powszechnego światopoglądu, nie widząc istoty zjawisk w postaci realizowania się ducha wolności. W latach 1904-1905 Maks Weber pisze swoją pamiętną pracę „Etyka protestancka i duch kapitalizmu”. Jakkolwiek przydatna w analizie powstania nowoczesnej organizacji rynku, kreśli ona obraz specyficznie pojmujących takie terminy religijne, jak powołanie grup religijnych. Posłuży to w przyszłości do odmalowania tzw. kapitalizmu jako nowotworu, wcielenia rozumu instrumentalnego (vide Habermas, frankfurtczycy). Nie chce się bynajmniej dostrzegać przy tym, że o ile prawdą jest, iż to nowoczesna rynkowa organizacja pracy i odpowiednie podejście do pieniądza, specyficzne dla ludów protestanckich, o tyle raz zaistniały mechanizm może być z powodzeniem wykorzystywany przez inne ludy, niekoniecznie protestanckie. Nie zauważa się ponadto, że można hołdować zasadom akumulacji kapitału i ciągłej jego inwestycji także w zupełnie innym kontekście. Czasem odnosi się bowiem wrażenie, jakby opis Webera był jedynym obowiązującym i jest to na rękę osobom odrzucającym liberalizm wolnorynkowy z powodu akcentowanej przez Webera „nieludzkości” wzajemnych stosunków wśród członków społeczeństwa metodystów, pietystów czy kalwinistów. Ignoruje się fakt, iż te relacje mogą mieć zupełnie inny kształt w innych kulturach religijnych, nienaznaczonych tak ideami egalitarnymi i reformacyjnymi. Jeszcze częściej zaś pomija się fakt wysokich wymagań moralnych (może czasem przesadzonych), koniecznych do zbudowania tego systemu, szczególnie wśród posiadaczy znacznego kapitału. Najczęściej byli nimi, jak wskazał Weber, parweniusze, przedstawiciele niższych warstw, ludzie żyjący skromnie i bez ostentacji w obcowaniu ze swymi bogactwami. Warto tu dodać, że gospodarka rynkowa opiera się w znacznej mierze na handlu, a jak zauważył Monteskiusz: „wszędzie, gdzie jest handel, panują łagodne obyczaje”. To wielkie miasta pełne kupców wydały wielkich moralnych nauczycieli ludzkości. To właśnie kupcy prowadzący handel mają największy wpływ na przełamywanie barier międzykulturowych z racji swych kontaktów. Takie miasta i skupiska ludzi trudniących się obrotem towarów są najbardziej skłonne do akceptacji innych. Wreszcie ustrój wolnorynkowy zachęca do uczciwości w prowadzeniu interesów, bo najłatwiej właśnie w nim, a nie w przepełnionym plagami korupcji, nepotyzmu i podatkowej kradzieży socjalizmie i interwencjonizmie) dojrzeć, że nasze właściwe traktowanie pracowników i klientów ma wielki wpływ na osiągane wyniki finansowe, co stanowi przecież o racji bytu. Nie opłaca się przecież oszukiwać, bo klient pójdzie do konkurencji, tak samo może uczynić pracownik. Tych prostych lekcji, jakie udziela wolna konkurencja, nikt jednak nie chce zgłębiać Najbardziej rażącym argumentem na rzecz dalszego utrzymania liberalizmu w wersji millowskiej w Polsce jest często podnoszony zarzut, że nie wszyscy byli sobie w stanie poradzić z „ustrojową transformacją” i zasadami wolnego rynku. Tu każdemu nieobeznanemu w temacie można tylko przypomnieć, że okres angielski w liberalizmie polskim miał chwilowe przebłyski tylko w roku 1988 przy okazji reform, od których szybko zresztą odstąpiono. Od tamtego czasu cała armia socjalistów zdążyła nam odrestaurować dawny ustrój, a nawet go ulepszyć (czytaj: pogorszyć). Niemniej jednak nie przeszkadza to wszystko mówić obecnie o zmianach społecznych, wywołanych kapitalizmem, jego bezwzględnym synu – zysku i straszyć jego córką – konkurencją. Przedstawia się go i państwo będące najwierniejszym hołdownikiem jego zasad, jako system nowoczesnego zniewolenia pracą, konsumpcją i tanią rozrywką. Nie chce się widzieć przy tym zupełnie, że atak ten przeprowadzają najczęściej socjalistyczni jakobini i grupy, które przez system międzynarodowych organizacji chcą „wrażliwymi społecznie” ustawami i zobowiązaniami uczynić z bogatych krajów dojną krowę dotacji i subwencji. Nie chce się widzieć, że o stanie amerykańskiego kapitalizmu i o sukcesie jego dalszego utrzymania decydowały zawsze grupy konserwatywne, zarówno protestanckie, jak i katolickie, które w prowadzeniu interesów zdołały wytworzyć bardzo wysoką kulturę moralną, niespotykaną w żadnym z krajów liberalizmu spod znaku „rewolucji 1789 roku”, np. PRL. Tymczasem jednak tkwimy w objęciach intelektualnych przebierańców. Jakub Wozinski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(213849842) część 1id 957 ppt
957
957
E 957
957
957
956 957
957
957
957
concert 957 p
waltze 957
957
concert 957
956 957
marche 957
Bach Fugue in G major, BWV 957

więcej podobnych podstron