318

START II zagrożony Tarczą? Rozbrojeniowy traktat USA z Rosją, tak zwany START II, jest zagrożony odrzuceniem przez Moskwę z chwilą, kiedy przedstawiciele „partii pro-wojennej”, tacy jak senator John McCaine skutecznie starają się ożywić, poza ramami tego traktatu, chwilowo upadły projekt Tarczy, czyli amerykańskich nuklearnych pocisków przeciwrakietowych w Polsce, o kilka minut lotu od Moskwy. Sprawa Tarczy była wyciszona nieco przez prezydenta Obamę, ale obecnie jest ona na nowo dyskutowana w senacie i popierana przez senatorów, zwolenników ponownego napięcia w stosunkach z Rosją, w celu zwiększenia wydatków zbrojeniowych w USA. Dzieje się to w chwili, kiedy pomoc Rosji jest potrzebna Ameryce w beznadziejnej wojnie na terenie Afganistanu. USA potrzebuje dostępu do Afganistanu przez tereny kontrolowane przez Rosję. Moskwa naturalnie nie zgodzi się na wyłączenie przez USA sprawy pocisków nuklearnych Tarczy z jakiegokolwiek permanentnego układu rozbrojeniowego. Oczywisty fakt potencjalnego obopólnego zniszczenia na wypadek wojny nuklearnej między USA i Rosją, uznany przez obydwa te państwa, był podstawą faktycznego pokoju w czasie tak zwanej „Zimnej Wojny” i następnych ponad dwudziestu lat. Reakcja w Moskwie na ożywianie projektu Tarczy zawsze będzie negatywna i Rosjanie wiedzą, że na przykład, gdyby oni zniszczyli za pomocą bomby nuklearnej amerykańskie wyrzutnie pocisków systemu Tarczy na terenie Polski, na przykład za pomocą rakiet typu Iskander, wystrzelonych z bazy w regionie Królewca, nazywanego obecnie Kaliningradem, to Amerykanie powtarzaliby pod adresem Rosji „brzydkie wyrazy po wiele razy”, ale jednocześnie zrobiliby wszystko, żeby uniknąć wymiany salw pocisków nuklearnych między USA i Rosją, W artykule pod tytułem „Granice Odstraszania” („Limits of Deterrance”) profesor Ted Galen Carpenter, wiceprezes instytutu CATO w Waszyngtonie, napisał 3go września 2008, że wszystkie obietnice obrony udzielane przez USA Polsce i blisko stu innym państwom „są tyle samo warte, co czeki bez pokrycia”. Jest to poprawna opinia znanego profesora geopolityki. Traktat START o ograniczeniu broni jądrowej był podpisany w Pradze przez prezydentów USA i Rosji w 1991 roku i wygasł w grudniu, w ubiegłym roku, pod koniec kadencji prezydenta Busha. Obecnie ratyfikowany nowy traktat ma zastąpić poprzedni układ i według agencji Reutera, dokument ten stanowi oznakę poprawy stosunków między Waszyngtonem a Moskwą. Stosunki te pogorszyły się po rosyjskiej interwencji zbrojnej w Gruzji w 2008 roku w czasie której Rosjanie zniszczyli dwa lotniska z których izraelskie lotnictwo mogło na wodami Morza Kaspijskiego zaatakować Iran. W porównaniu z poprzednimi porozumieniami nowy traktat zmniejsza ilość gotowych do operacyjnego użycia głowic nuklearnych, pozostawiając jednocześnie obu państwom taki potencjał jądrowy, który wystarczyłby do wzajemnego unicestwienia. Uznanie przez obie strony tego stanu rzeczy jest podstawą unikania zatargu zbrojnego między nimi.Według nowego układu USA i Rosja będą teraz mogły posiadać najwyżej 1550 głowic nuklearnych, gotowych do bojowego użycia. Jest to o 74 proc. mniej niż przewidywał poprzedni układ START i o 30 proc. mniej niż było uzgodnione jako maksymalny pułap w tak zwanym układzie moskiewskim z 2002 roku przez ówczesnych prezydentów George’a W. Busha i Władimira Putina.

Na mocy nowego traktatu, łączna liczba gotowych i niegotowych do użycia bojowego lądowych wyrzutni międzykontynentalnych pocisków balistycznych, wyrzutni rakiet balistycznych na okrętach podwodnych oraz gotowych do uzbrojenia nuklearnego ciężkich bombowców posiadanych przez każdego z partnerów nie może przekroczyć liczby 800.

Jednocześnie traktat Start II pozwala obu stronom na posiadanie 700 gotowych do użycia środków przenoszenia broni jądrowej, którymi są międzykontynentalne pociski balistyczne bazowane na lądzie, rakiety balistyczne na okrętach podwodnych i zdolne do uderzeń nuklearnych bombowce. W porównaniu z poprzednim układem START jest to stan o połowę mniejszy. Uważa się że Układ Praski jest jakoby “sygnałem dla nowej polityki w stosunkach amerykańsko-rosyjskich”. Konkluzję tę osłabia problem z tarczą antyrakietową, który jest ożywiany w senacie w USA. Sama inicjatywa zawarcia traktatu wyszła od prezydenta Obamy, który dokładnie rok temu w wygłoszonym przemówieniu na Placu Hradczańskim w obecności 30 tysięcy ludzi zaproponował własną “wizję świata bez broni nuklearnej.” Rosjanie skorzystali z tej propozycji i po roku  rokowań obie strony są jakoby gotowe ratyfikować ten pakt rozbrojeniowy.

Barack Obama i Dmitrij Miedwiediew planowali podpisać ten pakt w 2009 roku. Głównym powodem zwłoki były żądania Moskwy, by START zawierał też sprawę redukcji ofensywnych arsenałów nuklearnych z systemami obronnymi, głównie amerykańską Tarczą antyrakietową w w Polsce znacznie bliżej do Moskwy niż na przykład rakiety sowieckie na wyspie Kubie były oddalone od Waszyngtonu w 1962 roku. Ogólnikowe sformułowanie o związku z takimi systemami jak Tarcza, wpisano do preambuły nowego START-u. Teraz rząd Obamy twierdzi, że START II nie ogranicza to jego planów dotyczących Tarczy. Po podpisaniu traktatu START II z prezydentem Miedwiediewem, prezydent Obama wydał w Pradze wieczorem uroczysty obiad dla prezydentów i premierów państw Europy Środkowej, w tym premiera Polski, Donalda Tuska. Obecnie wyłania się możliwość poważnych zwłok ratyfikacji paktu START II przez Dumę w Moskwie. Duma może żądać takich warunków żeby podpisanie traktatu START II w żadnym wypadku nie oznaczało zgodę Rosji na odnowę planów wyrzutni systemu Tarczy na terenie Polski lub na przykład Rumunii, Bułgarii, Litwy etc. Zwłoka ta jest może być spowodowana stanowiskiem „pro-wojennych” senatorów w Waszyngtonie żądającym odnowy projektu Tarczy. Ratyfikacja przez Moskwę paktu START II jest nadal zagrożona projektem Tarczy.

Niemcy ostatnią deską ratunku dla euro Ciekawa jest droga historyczna, idąc po której, dzisiejsze Niemcy są ‘ostatnią deską ratunku’ dla euro lub można powiedzieć – chciałyby być ostatnią deską ratunku dla euro. W ramach europejskiej unii monetarnej Niemcy mogą nadal dawać upust niemieckim ambicjom zdobywania ważnej pozycji na świecie. W perspektywie historycznej jest to naturalnie znacznie mniejsza skala działania, niż w czasach pierwszej i drugiej wojny światowej w czasie, których Niemcy zaczęły walki zbrojne w nadziei zdobycia imperium od Renu do Władywostoku. W czasie Pierwszej Wojny Światowej, Minister Wojny przy rządzie Kiereńskiego, nazwiskiem Aleksander Guczkow pisał, że Niemcy chciały tak samo skolonizować Rosję jak Brytania skolonizowała Indiami. Tego rodzaju ambicje niemieckie powstały dzięki rozbiorom Polski, które dały szanse Berlinowi zostać stolicą zjednoczonych Niemiec – po stuleciach podziału Niemiec na ponad 350 małych niezależnych państewek. Po Drugiej Wojnie Światowej zemsta Żydów za bestialskie mordowanie ludności żydowskiej, włącznie z ponad milionem dzieci, znalazła wyraz w Planie Morgenthau’ a w formie okupacji Niemiec przy jednoczesnym zniszczeniu przemysłu niemieckiego. Chodziło o zniszczenie niemieckiego potencjału wojennego, który Niemcy rozbudowali w celu dominowania nad światem na podstawie stworzenia dominującego nad światem “imperium od Renu do Władywostoku.” Henry Morhenthau Jr., Żyd nowojorski, był ministrem skarbu USA i chciał ukarać Niemcy za ludobójstwo Żydów. Proponował on podział Niemiec na międzynarodową strefę północno zachodnią, Niemcy południowe oraz największą część jako Niemcy północne bez Śąska i Prus Wschodnich, ale włącznie z Pomorzem Zachodnim. Faktyczna granica ustalona przez Stalina na Odrze i Nysie Łużyckiej została przyjęta w 1945 roku, mimo oporu USA i Anglii, które proponowały Nysę Kłodzką jako granicę Polski, położoną dalej na wschód. Naturalnie wówczas Stalin chciał zemścić się na Niemcach za napad na Związek Sowiecki i jednocześnie budował imperium satelickie, w którym Polska byłaby największym z państw satelickich. Jest rzeczą ciekawą, że Stalin opisał plan imperium satelickiego po raz pierwszy w czasie bitwy o Lwów w 1920 roku, w którym to roku, 10 lipca, ambasadorzy w we Francji, przerażeni pochodem na zachód Bolszewików, zaproponowali “granicę pokoju” na rzece Bug, ale z okręgiem Lwowa po stronie polskiej. Oferta faktycznie wysłana z Londynu do Moskwy przez premiera Lloyd Geoge’a i przygotowana z pomocą wrogiego Polakom syjonistę, Żyda Namier’a (dawniej Namierowicza) w formie tak zwanej Linii Curzon’a, pozostawiała po bolszewickiej stronie Lwów z całym późniejszym województwem lwowskim, które powstało po zwycięstwie Polaków nad Bolszewikami w 1920 roku. Można wspomnieć, że Sir Lewis Namier (1888-1960) urodził się w Woli Okrzejskiej, pod nazwiskiem Ludwik Niemirowski, pod zaborem rosyjskim a następnie był wykształcony na uniwersytecie we Lwowie i później pod wpływem Vifredo Prieto uwierzył, że świat powinien być rządzony przez elity, zwłaszcza przez Żydów jako elitę ludzkości. Naturalnie był on przekonanym radykalnym syjonistą, który miał zatarg z Romanem Dmowskim jako reprezentantem Polski w czasie przygotowań do sformułowania treści Traktatu Wersalskiego. Naturalnie propozycja Linii Curzona z 1920 roku była korzystnym atutem Stalina w czasie pertraktacji dotyczących granic Polski po Drugiej Wojnie Światowej, w celu odcięciu Lwowa wraz z całym Województwem Lwowskim od Polski w 1945 roku. Wówczas na konferencji w Jałcie prezydent USA F. D. Roosevelt powiedział, najwidoczniej żeby przypodobać się Stalinowi, że “Polska była problemem Europy przez ostatnie 500 lat”. Wypowiedź to dała okazję Stalinowi, lepiej niż Roosevelt znającemu historię Europy, powiedzieć kilka słów przychylnych na temat Polaków i ich historii. W ten sposób Stalin wystąpił niby jako przyjaciel Polaków w owych rokowaniach, w których alianci zachodni zdradzili Polaków i uznali Polską jako część strefy wpływów sowieckich po Drugiej Wojnie Światowej, przegranej przez Hitlera. Trzeba pamiętać, że Hitler nie tylko chciał zdobyć imperium od Renu do Władywostoku, ale również uczynić teren od Renu do Dniepru, terenem etnicznie czysto niemieckim. Wiadomo, że “Plan Wschodni” Hitlera zawierał projekt wymordowania 51 miliona Słowian, Polaków i Ukraińców. Większość gazu potrzebnego na dokonanie tego ludobójstwa była przygotowana w chwili przegrania wojny przez Niemcy. Ciekawa jest droga historyczna, idąc po której, dzisiejsze Niemcy, zadawalając swe ambicje zdobycia silnej pozycji międzynarodowej – ambicji rozbudzonej rozbiorami Polski – obecnie starają się być ‘ostatnią deską ratunku’ dla euro. Trzeba pamiętać, że euro poważnie konkuruje z dolarem USA, juanem Chin i japońskim jenem o ważny przywilej, a mianowicie, żeby być międzynarodową walutą rezerwową w gospodarce globalnej. Iwo Cyprian Pogonowski

Chiny zasponsorowały syna Tuska . Dziennik „Jak twierdzi TVP Info, Michał Tusk znalazł się w grupie polityków, menedżerów PKP i dziennikarzy, którzy na początku grudnia polecieli do Chin na światowy kongres dotyczący kolei dużych prędkości. . Jak podkreślają organizatorzy, PKP zapłaciły jedynie za podróż delegacji – kilkudniowy pobyt na miejscu opłacała strona chińska.”…” Potwierdzam, że byłem w Chinach. Nie pierwszy i nie ostatni raz wyjechałem służbowo” – odpowiedział na pytania dziennikarzy serwisu syn premiera. – „To, co osiągnąłem, zawdzięczam sobie, a nie nazwisku. Nie zamknę się w piwnicy i nie zrezygnuję z życia zawodowego, bo jestem synem premiera” – dodał Michał Tusk podkreślił, że w Chinach już był, więc program turystyczny – jaki zorganizowano gościom na miejscu – go nie interesował. Zwiedził wyłącznie Wielki Mur.”…(źródło) Mój komentarz Chiny sponsorują pobyt syna urzędującego premiera Polski. Kiedyś wybuchła afera, bo syn premiera Millera dostał milion dolarów za jakieś konsultacje. Standardem Platformy, oligarchii i nowej klasy „Nowych Polaków„ są takie wątpliwe, a w tym wypadku stanowiące zagrożenie  dla interesów państwa zachowania. Na razie darmowa wycieczka dla syna premiera, a za chwilę milion dolarów za jakieś konsultacje. Nepotyzm już nie robi w Polsce wrażenia. Córka Rostowskiego zatrudniona  przez Sikorskiego . To według mnie dopiero początek. Putynizacja Polski postępuje. Oligarchia Platformy buduje nową klasę wyższą, klasa średnia została zlikwidowana. Jesteśmy na bardzo wysokich, najwyższych miejscach, 70 i 151 miejscu  w rankingach zwalczania klasy średniej, bo to przecież przedsiębiorcy są tej klasy fundamentem. Z ostatniej  chwili Niesiołowski skomentował, że nie jest to ani protekcja, ani kumoterstwo. Tak wszędzie jest na świecie… Migalski. Korupcja polityczna, kupowanie dziennikarzy. Czy przypadkiem kupowanie syna premiera nie zakończy się kupieniem samego premiera. Marek Mojsiewicz

Dobry car, źli bojarzy

1. W związku z trwającym już ponad tydzień chaosem na kolei, wczoraj Premier Tusk odwołał wiceministra w resorcie infrastruktury rekomendowanego przez PSL Juliusza Engelhardta, zapowiadając jednocześnie rozpoczęcie porządków na kolei. Te porządki to powołanie nowego wiceministra infrastruktury, który w ciągu najbliższego miesiąca ma wymienić prezesów, a być może całe zarządy kilku spółek kolejowych najbardziej „zasłużonych” w tworzeniu tego chaosu. Dlaczego nie został odwołany sam minister infrastruktury Cezary Grabarczyk, choć to on przecież odpowiada politycznie są złą sytuację w całym resorcie? Ano dlatego, że należy do czołowych polityków Platformy i jest ponoć przeciwwagą dla ciągle próbującego odbudować swoje wpływy w strukturach tej partii Marszałka Grzegorza Schetyny. Skoro jest użyteczny dla Premiera w rozgrywkach wewnątrz Platformy to nie można pryncypialnie oceniać go za kierowanie resortem infrastruktury.

2. Cała akcja odwołania wiceministra została przeprowadzona przez PR-owskie otoczenie Premiera Tuska według klasycznej zasady „dobry car, źli bojarzy”. Całe niezadowolenie pasażerów, którzy czekają godzinami na dworcach, albo jadą w nieogrzewanych pociągach lub też szukają peronów wskazanych na rozkładach jazdy, które w rzeczywistości jeszcze nie istnieją, została sprytnie skierowane na szefów spółek kolejowych i wiceministra infrastruktury odpowiedzialnego za transport kolejowy. Najpierw przepraszali pasażerów w gazetach dając kosztowne całostronicowe ogłoszenia, prezesi spółek kolejowych, później z trybuny sejmowej wiceminister infrastruktury zawiadamiając, że minister pozbawił prezesów premii za rok 2010. Gdy następnego dnia okazało się, że premie prezesom spółek i tak się nie należą, bo spółki te nie mają zysków, do Sejmu pofatygował się sam minister Grabarczyk i on znowu przepraszał pasażerów ale i to nie pomogło. Premier dzięki sprytnej zagrywce PR-owskiej po raz kolejny pokazuje opinii publicznej, zobaczcie z kim ja muszę pracować. Gdybym to ja mógł osobiście pokierować każdą dziedziną naszego życia byłoby znacznie lepiej, a tak musicie cierpieć. Ale ja dobry car to dostrzegam i „pogonię kota” wszystkim tym, którzy nie potrafią dać narodowi nawet odrobiny szczęścia.

3. Premier Tusk ciągle bez szwanku wychodzi z tego rodzaju sytuacji, które pokazują dobitnie jak jest nieudolnym szefem rządu. Przecież to on powoływał na szefa resoru infrastruktury Cezarego Grabarczyka, który w tzw. rządzie cieni przez dwa lata przygotowywał się do sprawowania funkcji ministra ale sprawiedliwości. Skoro w taki sposób dobierano ministrów do resortów którymi kierują to trudno wymagać, żeby znali się na tym czym przyszło im zarządzać.
Zresztą Premier Tusk już wszystko jedno czy świadomie czy nieświadomie, dopuścił istnienie w swoim rządzie kilku ośrodków kierowniczych. Jeden jest zlokalizowany w resorcie finansów i powstał w sposób dosyć naturalny bo wiele działań zależy od tego czy minister finansów da na nie pieniądze czy też nie. Poza tym przy takiej skali kreatywnej księgowości tak naprawdę tylko minister Rostowski wie jaki jest prawdziwy stan finansów publicznych i ile miliardów zł jest zamiecione pod dywan. Drugi to ośrodek wokół ministra Michała Boniego i tak naprawdę to tylko tam trwa praca merytoryczna. Tyle tylko, że w związku z tym ,iż minister ten jest od gaszenia pożarów, a ich wybucha przynajmniej po kilka w tygodniu, to trudno żeby był on skuteczny w strategicznych sprawach. Wreszcie trzeci ośrodek to Rada Gospodarcza przy premierze, a tak naprawdę to jej szef czyli szara eminencja Jan Krzysztof Bielecki. To on zapowiada największe prywatyzacje i a także w jaki sposób będą rozstrzygnięte strategiczne spory w rządzie (jak ten wokół OFE).
W rywalizacji tych trzech ośrodków może nie było by nic złego gdyby przygotowały różne rozwiązania jakiegoś problemu, a rząd wybierał by ten najlepszy. Tyle tylko, że każdy z nich swój pomysł ogłasza w mediach jako ten wiążący co pogłębia i tak już istniejący chaos w wielu dziedzinach naszego życia. Premier rozstrzyga te spory ale już po ich upublicznieniu, a często na to rozstrzygnięcie trzeba czekać całymi miesiącami. Po trzech latach rządzenia widać jak na dłoni, że powoli nadchodzi czas na wymianę cara, bo wymiany bojarów już żadnego postępu nie przyniosą.
Zbigniew Kuźmiuk

A może by walnąć w Białoruś z innej strony? Brudne pieniądze ludzi Łukaszenki płyną przez Polskę?

Ludzie prezydenta Białorusi Alaksandra Łukaszenki prowadzą przestępczą działalność, polegającą m.in. na wymuszeniach, a pieniądze przerzucają do USA przez Polskę i Rosję – wynika z ujawnionej przez Wikileaks depeszy ambasady USA w Mińsku. W depeszy z lutego 2007 roku amerykańska placówka dyplomatyczna w Mińsku zrelacjonowała doniesienia na ten temat, publikowane przez mającą siedzibę w Rosji gazetę internetową „Biełorusskij Partizan”. W depeszy, której ambasador Karen Stewart nadała klauzulę tajności, wskazuje się, że owa gazeta jest „generalnie wiarygodna”. Ponadto „wiarygodne kontakty ambasady (USA) oceniły, że zarzuty te są prawdziwe i dostarczyły więcej szczegółów na temat korupcyjnych działań tych cieszących się złą sławą typów”.

Organizatorem bądź szefem owej przestępczej działalności był – jak donosił „Biełorusskij Partizan” – były minister spraw wewnętrznych Białorusi Jury Siwakou oraz ówczesny dowódca ochrony prezydenta Łukaszenki, Dźmitry Pauliczenka. W depeszy ambasady USA wyraża się opinię, że „nawet jeśli te zarzuty są prawdziwe, bliski związek tych ludzi z Łukaszenką i ich udział w poprzednich brudnych działaniach w jego imieniu praktycznie gwarantują im ochronę przed pociągnięciem do odpowiedzialności”. W depeszy odnotowano, że pod koniec listopada 2006 roku „Biełorusskij Partizan” informował o akcji jednostki specjalnej ALFA białoruskiego KGB, która przeszukała siedzibę prorządowego stowarzyszenia weteranów sił specjalnych „Honor”. Akcję przeprowadzono w rezultacie śledztwa w sprawie przemytu i prania pieniędzy. Państwowe media białoruskie nie informowały o tym. Nie wypowiadali się też na ten temat przedstawiciele rządu Białorusi. „Biełorusskij Partizan” twierdził, że zatrzymano wtedy dziesiątki ludzi, w tym dyrektora wykonawczego „Honoru” Andreja Sziraja. Natomiast szef stowarzyszenia „Honor” Jury Siwakou pozostał na wolności, chociaż podobno odmówił ujawnienia, skąd pochodziło 450 tysięcy USD, które białoruski KGB znalazł w jego sejfie.

W depeszy wskazuje się, że Siwakou był wymieniony w raporcie z 2003 roku, sporządzonym przez specjalnego sprawozdawcę Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy Christosa Purguridesa, jako podejrzany w sprawie zaginięcia kilku białoruskich działaczy opozycyjnych w latach 1999-2000. Ambasada USA relacjonuje następnie, że przeszukanie siedziby stowarzyszenia „Honor” było rezultatem niezależnego śledztwa w sprawie korupcji w służbie celnej, w tym nielegalnego importu i tranzytu żywności i urządzeń. Przypomniano, że w listopadzie 2006 roku państwowe media na Białorusi i media niezależne informowały o skazaniu na więzienie 50 funkcjonariuszy straży granicznej i celników w Mińsku i Grodnie za przyjęcie łapówek w zamian za przepuszczenie 600 ciężarówek przez granicę białoruską w latach 2002-2004 bez pobrania ceł importowych łącznej wysokości 4,7 miliona USD. „Biełorusskij Partizan” informował, że białoruski KGB dotarł „śladem pieniędzy” do kont bankowych, na których było w sumie 500 milionów USD. Część tych rachunków należała do dyrektora wykonawczego „Honoru” Sziraja. Według tej internetowej gazety Siwakou powołał Sziraja na stanowisko dyrektora wykonawczego stowarzyszenia „Honor”, mimo że był on w przeszłości karany za kradzieże i defraudacje. W depeszy napisano, że Sziraj był, jak się wydaje, dobrze znany białoruskiej elicie rządowej i białoruskiemu KGB jako specjalista od prania pieniędzy dla państwowych firm budowlanych, prywatnych biznesów należących do oficjeli rządowych i kilku przedsiębiorstw kontrolowanych przez rząd. Był też – według źródeł gazety „Biełorusskij Partizan” – bardzo blisko powiązany z niektórymi funkcjonariuszami białoruskiego KGB i członkami Komitetu Kontroli Państwowej.

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/wikileaks-publikacja-tajnych-dokumentow/brudne-pieniadze-ludzi-lukaszenki-plyna-przez-pols,1,4089622,wiadomosc.html

Wzruszające są owe „przecieki” na temat brudnych pieniędzy Łukaszenki w sytuacji, gdy 80-90% światowej gospodarki znajduje się w rękach żydowskich banksterów, obracających niemal wyłącznie brudnymi pieniędzmi bądź pieniędzmi w ogóle nie istniejącymi. Aby nie zanudzać czytelników, nie wspomnimy już, jak bardzo „czyste” są pieniądze polskojęzycznych miliarderów i multimilionerów. – admin

Jeszcze w sprawie „walki o demokrację” na Białorusi Jak było do przewidzenia, po dokonanym przeze mnie osądzie naszej polityki wobec Białorusi zostałem przez niektórych, skłonnych do upraszczania sobie ocen i przyklejania sztampowych etykietek, zakwalifikowany do grona „popleczników reżimu” Aleksandra Łukaszenki, przy okazji dowiadując się – nie po raz pierwszy zresztą – że konserwatyści mają kłopot z postrzeganiem rzeczywistości taką, jaka ona jest naprawdę. Cóż, wierzę, że demokraci są święcie przekonani o tym, że ich narracja o świecie jest tą jedynie prawdziwą, lecz nie rozumieją jednej rzeczy: że mogą pozostawać w tym błogostanie tylko dlatego, że jest to narracja dziś hegemoniczna, a nie dlatego, iżby posiedli oni wiedzę prawidłowego identyfikowania pryncypiów bytu. Oryginalniejszym sposobem kontrowania mojej opinii było wszelako przytoczenie na jednym z portali analizy dokonanej przez – z pewnością zacnych – konserwatystów białoruskich, którzy, w oparciu o kategorie wypracowane przez prof. Plinia Corrêę de Oliveirę, stwierdzili, iż rządów A. Łukaszenki nie można uznać za „dyktaturę kontrrewolucyjną”, biorąc pod uwagę następujące okoliczności: 1) pod jego rządami wciąż obowiązuje ustawodawstwo proaborcyjne, i to bez żadnych ograniczeń; 2) Kościół katolicki nie ma pełnej swobody działania, religia (katolicka) nie jest nauczana w szkołach, nie jest uregulowany status własności kościelnej oraz nie dokonano zwrotu świątyń, zabranych Kościołowi jeszcze w XIX wieku; 3) nie jest w poszanowaniu własność prywatna ani nie dokonano restytucji własności zagrabionej przez władzę sowiecką. Cóż mogę odpowiedzieć jednym i drugim? Po pierwsze, żadnej apologii A. Łukaszenki nie uprawiałem. Jego istnienie i prezydenturę traktuję po prostu jako empiryczny fakt: Białoruś nie ma innego prezydenta (tym bardziej zaś prawowitego dziedzica), toteż relacje polsko-białoruskie nie mogą go ignorować ani dezawuować. Gdyby którykolwiek z jego kontrkandydatów naprawdę wygrał z nim wybory i objął urząd, rząd polski tak samo powinien przejść nad tym faktem do porządku dziennego i z jego następcą układać nasze stosunki. Podobnie nie formułowałem pod adresem Polaków na Białorusi postulatu entuzjastycznego popierania prezydenta Łukaszenki, a jedynie zachowania, zwłaszcza przez ludzi aspirujących do występowania jako reprezentacja tamtejszej Polonii, zwykłej lojalności wobec władzy państwowej i jej piastuna. Uważam po prostu, że bezwarunkowe angażowanie się po stronie opozycji antysystemowej i nie ukrywającej dążenia do obalenia istniejącej władzy jest działaniem jednoznacznie szkodzącym interesom naszych rodaków w tym kraju. Wydawałoby się, że jest to elementarz zdrowego rozsądku, ale widać nie dla wszystkich. Przecież nawet w systemach parlamentarno-demokratycznych organizacje reprezentujące jakąś mniejszość narodową w danym państwie zazwyczaj jak ognia unikają posądzenia o antypaństwową wywrotowość i nawet zwyczajowym sprawdzianem ich lojalności jest to, że nie głosują za votum nieufności dla rządu (jakiejkolwiek barwy) w przesileniach gabinetowych. Po drugie (tu już odnoszę się do analizy owych, nieznanych mi dotąd, ale na pewno sympatycznych, białoruskich „oliveirystów”), nawet w przysłowiowym „pijanym widzie” nie przyszłoby mi do głowy postrzegać w A. Łukaszence „dyktatora kontrrewolucyjnego”. Nie znam też nikogo, kto by tak sądził, a gdyby się taki znalazł, to rzeczywiście należałoby go uważać za pomylonego. Czy jednak może mi ktoś wskazać w obozie jego manifestujących przeciwników jakiegokolwiek kandydata na kontrrewolucjonistę – „dyktatorskiego” czy „konstytucyjnego”, obojętnie? Ja nie widzę nikogo, po żadnej stronie, kto należałby do naszego, kontrrewolucyjnego świata ideowego, więc jest to spór, który również i z tego powodu nie powinien nas (kontrrewolucjonistów) angażować, a w takiej sytuacji status quo jest opcją najrozsądniejszą, choćby dlatego, że zmiana rewolucyjna jest niewiadomą. W tym położeniu lepiej kierować się maksymą politycznej roztropności owej staruszki w Syrakuzach, która jako jedyna modliła się za tyrana Dionizjosa (aby nie nastąpił gorszy), podczas gdy wszyscy życzyli mu śmierci (patrz św. Tomasz z Akwinu, De regno, rozdział 7). Nawiasem mówiąc, choć wcale nie jest to najważniejszy problem, w ogóle nie sądzę, aby A. Łukaszenka był dyktatorem (w pejoratywnym, neutralnym czy aprobatywnym sensie). To raczej „kulawy” demokrata; z braku lepszego określenia można by jego system rządów nazwać „demokraturą”. Lecz, powie ktoś, przecież wszystkie elementy materialne analizy białoruskich „oliveirystów” są poprawne. Prawda, ale spójrzmy na to nieco szerzej, zarówno od strony przyczyn, jak i możliwych dróg wyjścia. Ustawodawstwo proaborcyjne na Białorusi nie zostało wprowadzone przez A. Łukaszenkę, lecz jest odziedziczone po systemie sowieckim. Brak jakichkolwiek zmian w tym zakresie wynika przede wszystkim z bezbrzeżnej ignorancji posowieckiego społeczeństwa, które znikąd nie miało pomocy, by obudzić sumienia i po prostu nauczyć tych ludzi, że aborcja jest zabijaniem żywych istot w pełni ludzkich. Katolicki Kościół „katakumb” nie miał możliwości prowadzenia normalnej pracy duszpasterskiej, Cerkiew prawosławna była zawsze zbyt „uduchowiona” i skoncentrowana wyłącznie na zewnętrznych formach obrzędowości, aby zajmować się nauczaniem moralnym. To smutne, ale zanim pojawi się tam możliwość podjęcia jakiejś skutecznej akcji legislacyjnej, konieczne jest wykonanie ogromnej pracy uświadamiającej w tym zakresie społeczeństwo. Przecież nawet w Polsce, gdzie pod rządami Prymasa Tysiąclecia Kościół przywiązywał ogromną wagę do tej kwestii, trzeba było kilku dekad, aby zmieniło się generalne nastawienie do tego problemu. Czyż zresztą nie byłoby to wdzięczne i wielkie pole pracy dla polskich i katolickich działaczy na Białorusi, zamiast awanturowania się o wyniki wyborów? Dokonajmy zresztą pewnego eksperymentu myślowego. Załóżmy, że na Białorusi panuje w ogólności nadal taki system władzy jak obecnie, opozycja jest na różne sposoby szykanowana i ograniczana, dzieją się nieprawidłowości wyborcze, ale aborcja jest w tym kraju zakazana. Czy ta ostatnia okoliczność wpłynęłaby tonująco na wojnę propagandową, toczoną z Białorusią przez „świat demokratyczny”? Niewczesne i ponure żarty. Byłby to jeszcze jeden powód, by rozdzierać szaty nad „niedemokratycznością reżimu”, w tym wypadku „nieszanującego praw reprodukcyjnych kobiet”. Czyż trzeba przypominać, że spośród wszystkich komunistycznych genseków najgorszą reputację wśród demokratów miał Ceauşescu, właśnie dlatego, że jako jedyny z nich (choć oczywiście nie z powodu poszanowania prawa naturalnego) zakazywał aborcji (a nadto wprowadził ograniczenia w zakresie rozwodów – jeszcze jedno „prawo człowieka” dla demokratów)?

Podobnie rzecz ma się z poszanowaniem i restytucją własności prywatnej. Wymaganie od „kołchoźników” (pod tym względem prezydent Łukaszenka jest przecież statystycznym odbiciem horyzontu mentalnego ogółu ludności) zrozumienia wagi tej instytucji wydaje się podejściem mało realistycznym. Lecz czy inaczej jest pośród „opozycji demokratycznej”? Demokraci przecież nigdy nie byli, mówiąc eufemistycznie, nadzwyczaj przywiązani do własności prywatnej, zwłaszcza tej dziedziczonej i rodowej, z natury rzeczy niedemokratycznej. My przecież mamy od lat ponad dwudziestu demokrację, a zbójeckie dekrety wywłaszczeniowe PKWN nadal mają moc prawną. Jeszcze trudniejsza jest kwestia położenia Kościoła katolickiego w tym kraju. Prezydent Łukaszenka prowadzi taką samą „politykę religijną”, jak wszyscy inni przywódcy republik postsowieckich, to znaczy – mając zapewne jakąś, niejasną i słabo zreflektowaną, świadomość tego, że po kataklizmie wywołanym przez bolszewicki antyteizm społeczeństwa mogą odrodzić się tylko dzięki odzyskania religijno-moralnych fundamentów człowieczeństwa – popiera, nawet ostentacyjnie, religię „narodową”, czyli tradycyjną w danym kraju i większej części ludności. W republikach azjatyckich taką religią jest na ogół mahometanizm, na Białorusi – podobnie jak w Rosji – prawosławie. Lecz problem sytuacji Kościoła katolickiego nie jest jakąś specyfiką tego kraju, lecz częścią ogólnego i trwającego od tysiąca lat problemu schizmy. Obawiam się zatem, że optymalnego rozwiązania kwestii pełnej wolności Kościoła katolickiego nie znajdzie się, pod żadnym reżimem politycznym, dopóki rana schizmy nie zostanie uleczona i zagojona, bo jest to problem teologiczny i eklezjalny, a nie polityczny. Wszystko, co można i należy robić w istniejącej sytuacji, aby poszerzać przestrzeń wolności Kościoła, wymaga cierpliwości, roztropności, taktu, dyplomacji, a nade wszystko wiary. Jest jednak pewne, że najgorszą przysługą, jaką można wyrządzić Kościołowi na Białorusi jest rzucanie rzymskich katolików (w tym narodowości polskiej) na szaniec walki z władzą państwową o przestrzeganie „standardów demokracji”; jeśli katolicy będą postrzegani jako „naturalny” i nieprzejednany wróg „niedemokratycznego reżimu”, to Kościół też będzie traktowany jako wróg państwa. Czy to takie trudne do pojęcia? Przeprowadźmy teraz inną symulację intelektualną. Załóżmy, że działacze polscy na Białorusi poszli po rozum do głowy, stali się świadomymi kontrrewolucjonistami i zamiast z białoruską „opozycją demokratyczną” szturmować pałac „dyktatorskiej władzy”, podjęli na przykład akcję w obronie życia poczętego albo/i na rzecz nauki religii katolickiej w szkołach. Przyjmijmy też, że pomimo tej zmiany celów i dowodów lojalności wobec władzy państwowej jako takiej, „tyran” i tak dalej będzie się srożył i pałki milicjantów będą nadal spadać na tych działaczy, chociaż z innego powodu. Czy wobec takiego obrotu rzeczy usprawiedliwione będzie nie tylko ewentualne mobilizowanie opinii społecznej w Polsce, ale również podjęcie jakiejś interwencji przez polski rząd? Otóż, w wypadku tego rodzaju – tak. Nie zaliczam się do tych konserwatystów, którzy przyjęli za swoją, nowożytną ideę absolutnej suwerenności każdego państwa, wykluczającą w każdym wypadku „ingerencję w sprawy wewnętrzne”. Zasada nieingerencji jest normą zwyczajną, ale względną. Przyjmuję klasyczno-chrześcijańskie, przednowożytne rozumienie „prawa narodów”, które relacje także między państwami podporządkowuje respektowaniu nakazów prawa naturalnego pochodzenia boskiego. Ten z chrześcijańskich autorów, który wniósł wyjątkowy wkład do doktryny ius gentium, hiszpański dominikanin Francisco de Vitoria, nauczał, że władca chrześcijański ma prawo nawet do wszczęcia wojny przeciwko innemu władcy, jeżeli istnieją nieodparte dowody niesłusznego gnębienia przez niego jego poddanych. Nie może być to jednak decyzja arbitralna, wynikająca na przykład z tego, że owi poddani się na to skarżą; musi być to powód bezsprzeczny dzięki dowiedzeniu oczywistej niewinności poddanych tyrana, którzy pragną wypełniać nakazy prawa naturalnego, a on im tego zakazuje. W podanym wyżej przypadku ów dowód byłby przeprowadzony. Zejdźmy jednak teraz „na ziemię” i postawmy pytanie: czy w podanej przez nas sytuacji rząd polski, czy jakikolwiek inny demokratyczny, by interweniował – nie mówię nawet: zbrojnie, ale jakkolwiek? Odpowiedź jest chyba oczywista. Natomiast interwencja w obronie „standardów demokratycznych”, czyli motywowana ideologią a nie prawem naturalnym, uważana jest za „normalną”! Oto przepaść między „nimi” a „nami”! Niestety, ta przepaść często, nazbyt często, istnieje tylko w teorii. Kiedy przychodzi co do czego, co i rusz jakiś konserwatysta (narodowiec, tradycjonalista, ogólnie rzecz człowiek prawicy, więc „naturalny” kandydat na kontrrewolucjonistę) zaciąga się bez namysłu pod cudze sztandary, w mgnieniu oka zapominając o czym rozmyślał, dywagował, przekonywał siebie i innych. Nie uważam wprawdzie, aby rzeczą złą samą w sobie było współdziałanie, w określonych sytuacjach i dla jasno wytyczonych celów, z ludźmi mającymi w pewnej mierze inne niż my przekonania: to rzecz normalna w polityce, gdzie niczego nie dałoby się zrobić, gdyby liczyć tylko na „nasze szable”. Nagminnie powtarzającym się nieszczęściem polskiej prawicy jest natomiast to, że nie potrafi ona – jeśli nie narzucić en bloc, to przynajmniej wyartykułować i wynegocjować w części naszych celów, naszych postulatów, naszych warunków, pod którymi godzimy się iść jakiś odcinek drogi razem. (Zapewne na tę samą chorobę cierpią i konserwatyści białoruscy, ilu ich tam jest.) Od lat bezustannie powtarza się ten sam schemat: lewica – demokraci, demoliberałowie, rewolucjoniści z przekonań i temperamentu – określa najpierw samą, metapolityczną aksjologię osi politycznego konfliktu, potem wypracowuje i narzuca semantykę, zasób pojęć i kategorii opisywania rzeczywistości, wreszcie desygnuje publicznego wroga, wypowiada mu wojnę i wszystkich stawia pod pręgierzem: kto z naszym wrogiem albo i neutralny – ten „zły”, kto pod naszym sztandarem (na wszystkich wyżej wskazanych warunkach), ten „dobry”. I zagubieni, zastraszeni, niezdolni do artykulacji własnych priorytetów, niedoszli „kontrrewolucjoniści”, zaciągają się pod ten sztandar, bez żadnych warunków, z całym dobrodziejstwem inwentarza, tylko po cichu myśląc sobie: może i my coś przy tej okazji „ugramy”. Nie, nie „zdradzają” (przynajmniej subiektywnie), jak to się im często a pochopnie zarzuca, nie wyrzekają się zasad, broń Boże, nadal w nie „wierzą”. Myślą sobie przecież: ta gigantomachia między demokratycznym Aniołem a dyktatorskim Diabłem to oczywista bzdura, my w tę mitologię nie wierzymy, my przecież stając u boku demokratów do walki z tym lub owym „buraczanym dyktatorem”, chcemy osiągnąć coś innego niż wywalczenie „demokratycznych standardów” (cywilizację chrześcijańską, substancję narodową, wolność gospodarczą – co komu najmilsze, bo przecież prawica jest „pluralistyczna”), mamy coś innego „na myśli”. Tylko że to, co konserwatyści rallies do demokracji „mają na myśli”, w żaden sposób się nie aktualizuje w bycie; to nawet nie przebije się do nikogo, bo dyskurs publiczny wypełniają tylko i w zupełności owi obrońcy „standardów” i „praw człowieka”. A potem, kiedy już wszystko stanie się jasne, ci angażujący się w tak bezsensowną „politykę” (i oskarżający sceptyków o eskapizm albo wręcz sprzyjanie złu) prawicowcy, sami sobie nie mogą się nadziwić, że znów nic im się nie udało, że wyszło zupełnie inaczej niż chcieli. Tak będzie prawdopodobnie i teraz. Prędzej czy później, „demokracja zwycięży” zapewne i na Białorusi. Nietrudno przewidzieć, że według wypróbowanego po wielokroć scenariusza. W końcu uda się zmusić „dyktatora”, aby zasiadł z odpowiednio dobraną „opozycją demokratyczną” do jakiegoś „okrągłego stołu”, a ci będą potem chodzić w glorii libertadores. I kiedy już dwie lub trzy bandy zwane partiami zaczną swoją zwyczajną „rywalizację wyborczą”, kiedy zamiast monopolu medialnego Łukaszenki nastanie medialny monopol jakiegoś białoruskiego Michnika czy Waltera, kiedy lichwiarze dostaną za bezcen wszystko, co ma jakąkolwiek wartość, a zwłaszcza kiedy okaże się, że następnym stadium demokratyzacji będą parady sodomitów w Mińsku, „małżeństwa jednopłciowe” i polityczne parytety penisów i wagin, zaś ciemny motłoch z posowieckich kołchozów stanie się przeszkodą dla rozwoju „młodych, wykształconych”, więc najlepiej poddać go eutanazji, to wówczas owi konserwatywni „współtriumfatorzy” (z trzeciego rzędu) rozdziawią usta ze zdziwieniem i poskarżą się: „nie tak to sobie wyobrażaliśmy”. Będą jak ci hiszpańscy (niektórzy) karliści, którzy mając Franco za złe, że nie restaurował monarchii tradycyjnej, katolickiej i legitymistycznej, przystąpili do antyfrankistowskiej „opozycji demokratycznej” z socjalistami, komunistami i inną canalla roja, i doczekali się tego, że ta opozycja wynegocjowała z diadochami Caudilla (którzy w tzw. międzyczasie zdążyli stać się „zmęczonymi liberałami”) monarchię… uzurpatorską, demokratyczną i ateistyczną. Będą, jak zwykle, wystrychnięci na dudka. Jacek Bartyzel

I w co tu wierzyć? Politycy i spin doktorzy Platformy Obywatelskiej z satysfakcją mogą jechać na świąteczne ferie. Platforma kończy rok dobrym wynikiem sondażowym. A był to przecież rok katastrofy smoleńskiej, powodzi, sporów o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i gaf Bronisława Komorowskiego. W 2010 roku prace zaczęła i skończyła komisja do spraw afery hazardowej, fiasko poniosła polityka ugłaskiwania Aleksandra Łukaszenki i zawiodły rachuby na wyważony raport MAK. A jednak teraz – tak jak w marcu – Platforma zdobywa w sondażach GFK Polonia ponad 50 proc. poparcia (w marcu 53 proc., w grudniu 54 proc.). Powraca więc pytanie: Jak Platforma to robi, że się nie zużywa?

Dominacja PO przede wszystkim wywołuje pytanie o skuteczność PiS, głównej partii opozycyjnej, która – jak pokazują sondaże – nie potrafi znaleźć drogi do serc i umysłów większości Polaków. Prawo i Sprawiedliwość, używając mocnego słownictwa i zachęcając do refleksji nad polską podmiotowością, rozmija się najwyraźniej z emocjami wyborców. W ciągu mijającego roku wyniki PiS poszły w górę tylko raz – w czasie kampanii prezydenckiej, gdy Jarosław Kaczyński na krótko złagodził retorykę. Platforma świetnie rozgrywa lęki wyborców przed pogorszeniem się ich stopy życiowej. Wykorzystuje też przeświadczenie Polaków, że nawet kiepscy platformersi zawalający plany budowy dróg i autostrad i tnący budżet są lepsi od Kaczyńskiego. Na korzyść partii Tuska działa zapewne też zanik racjonalnej debaty publicznej oraz histeryczne i stadne reakcje większości mediów, które coraz mniej interesują się polityką lub – w wypadku mediów publicznych – są brane przez ludzi PO i lewicy pod but. Wszystko to niewątpliwie sprzyja partii rządzącej, która sama werbalnie też dystansuje się od polityki, bo woli, aby kojarzono ją ze “sprawami do załatwienia”. A jednak w tym wysokim 54-procentowym poparciu jest jedna słabość. Według GfK Polonia w listopadzie – miesiącu wyborów samorządowych – poparcie dla partii rządzącej wahało się w granicach 50 procent. Ale już przy urnach na partię Tuska głosowało tylko 30,89 proc. wyborców. Ta spora – bo prawie 20-procentowa – różnica może chyba popsuć PO poczucie zadowolenia. Platforma niewątpliwie jest silniejsza, niż chcieliby w to wierzyć liderzy opozycji, ale może być słabsza, niż wydaje się to jej liderom i spin doktorom. Semka

Mgła na Siewiernym wypełzła z jaru Emerytowana nauczycielka ze Smoleńska, która 10 kwietnia przebywała w pobliżu lotniska: Nigdy w życiu nie widziałam takiej mgły. Z relacji emerytowanej nauczycielki, mieszkanki Smoleńska, do której dotarł “Nasz Dziennik”, wynika, że 10 kwietnia mgła na lotnisku pojawiła się w sposób gwałtowny, około godziny 8.00 rano czasu polskiego, i równie szybko zniknęła. Bardzo łatwo można ją było zlokalizować, wypełzła z jaru, w którym rozbił się polski samolot z 96 osobami na pokładzie. Wcześniej – jak twierdzi kobieta – była słoneczna pogoda. Nauczycielka, Polka z pochodzenia, do której dotarł “Nasz Dziennik”, 10 kwietnia przebywała tuż obok lotniska, w bezpośredniej bliskości miejsca, w którym upadł Tu-154M. Była naocznym świadkiem wydarzeń, jakie rozegrały się tego dnia. Kobieta dorabia w jednym z zakładów usytuowanych w pobliżu Siewiernego, położonym w dzielnicy, do której dociera komunikacja autobusowa. W pobliżu są zakłady remontowe, m.in. warsztaty samochodowe. Pas lotniska znajduje się na lewo od szosy, która biegnie od Smoleńska w kierunku Moskwy. Mgła w pewnym momencie zaczęła gwałtownie gęstnieć, jakby 'wychodziła z ziemi' Z prawej strony ulicy widać liczne zabudowania, w tym domy mieszkalne, i jar, który leży na trasie tzw. podejścia do lotniska. Jak relacjonuje kobieta, 10 kwietnia już o 7.00 rano była w pracy. Była wtedy słoneczna pogoda, nie było żadnej mgły. Pojawiła się dopiero po godzinie, więc ok. godziny 8.00 rano czasu polskiego (ok. 10.00 czasu moskiewskiego). Jak tłumaczy, w pewnym momencie zaczęła gwałtownie gęstnieć, jakby “wychodziła z ziemi”. Kładła się gęstymi płatami wyraźnie od strony jaru, który od szosy dzieli odległość około jednego kilometra. Z opisu nauczycielki wynika, że mgła wypełzła z jaru i przemieściła się w kierunku szosy w stronę lotniska Siewiernyj. Opary ustąpiły równie szybko, jak się pojawiły. Zdaniem kobiety, około godziny 10.00 wiadomo było, że coś złego się dzieje, ludzie, usłyszawszy wybuch, zaczęli biec w kierunku szosy. Kobieta ruszyła za nimi. Kiedy wszyscy dobiegli do szosy, co nastąpiło zaledwie kilkanaście minut od upadku polskiej maszyny, stał tam już kordon funkcjonariuszy OMON, którzy nikogo na miejsce katastrofy nie dopuszczali. Zgodnie z relacją kobiety, w kordonie odgradzającym teren katastrofy znajdowali się też młodzi kadeci ze smoleńskiej szkoły oficerskiej. Warto przy tym zauważyć, że najbliższa tego typu szkoła, skąd mogliby oni przybyć, znajduje się w odległości około 7 kilometrów od lotniska Siewiernyj. Czy można pokonać taką odległość w kwadrans? Teoretycznie mogliby oni pokonać ten dystans w czasie około 15 minut. Aczkolwiek trzeba też wziąć pod uwagę, że jakiś czas musiałoby zająć im przygotowanie się do wymarszu, a więc musieliby się ubrać czy też zabrać niezbędny sprzęt. Dopiero wtedy mogliby wyruszyć w drogę. Tymczasem z relacji świadka wynika, że znajdowali się w kordonie, który był ustawiony niemal natychmiast, tuż po tym, jak świadkowie usłyszeli huk, jeszcze zanim zawyły syreny. Były minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Jacek Sasin w dniu katastrofy był na cmentarzu w Katyniu. Z hotelu wyjechał przed 9.00 czasu moskiewskiego. Mówi, że zza chmur przebijało słońce, nie było żadnej mgły. Jak podkreśla gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, już w latach 60. Rosjanie stosowali różne metody maskowania lotnisk. Jedną z nich było zadymianie: baki samolotów napełniano specjalnym olejem, po uruchomieniu silników z maszyny wydobywały się gęste opary, które na pewien czas zadymiały lotniska. Z tego sposobu korzystały siły Układu Warszawskiego. Rosjanie opanowali też technologię wywoływania sztucznego zachmurzenia czy deszczu. Jarosław Zieliński, poseł PiS, członek parlamentarnego zespołu smoleńskiego, zauważa, że to, dlaczego mgła pojawiła się nad lotniskiem smoleńskim tak nagle, pozostaje wciąż pytaniem otwartym. – Kwestia ta musi być zbadana przez prokuraturę i komisję, której przewodniczy minister Miller. To, czy mgła pojawiła się naturalnie czy też nie – ten wątek powraca od samego początku, od dnia katastrofy – podkreśla poseł. - Tak samo sprawa tak szybkiego pojawienia się funkcjonariuszy OMON. Pytanie, czy chcieli oni ogrodzić teren, by faktycznie zabezpieczyć miejsce katastrofy, czy też wyeliminować każdą możliwość pojawienia się naocznych świadków – zastanawia się Zieliński. Jak zauważa, przy normalnym śledztwie, przy zaufaniu do organów państwowych polskich i rosyjskich, sprawa ta byłaby prosta do wyjaśnienia. – Niestety, tego zaufania brakuje, bo to, co działo się w dotychczasowym postępowaniu prokuratury i polskiej komisji, na takie zaufanie nie pozwala – dodaje. Sprawy nie chce komentować Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, któremu podlega Polska Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, ustalająca okoliczności katastrofy rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie posiada zdjęcia satelitarne z 5 i 12 kwietnia. Są to zdjęcia wykonane przez amerykańską firmę DigitalGlobe. Co do szczegółów prokuratura się nie wypowiada. Polscy śledczy zwrócili się też do USA z wnioskiem o pomoc prawną o uzyskanie zdjęć satelitarnych Smoleńska z dnia katastrofy. Do tej pory nie uzyskali żadnej odpowiedzi.

Anna Ambroziak

Milczenie mjr. Protasiuka jest zastanawiające HONOR 2010 – Solidarni z generałem Andrzejem Błasikiem, Dowódcą Sił Powietrznych RP Przy lądowaniu tupolewa na Siewiernym musiało się stać coś, czego załoga się nie spodziewała. Z płk. rez. pilotem Wojciechem Stępniem, byłym szefem Oddziału Szkolenia Lotniczego – Szefostwa Wojsk Lotniczych Dowództwa Sił Powietrznych, przyjacielem gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął w drodze do Katynia, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Kiedy spotkał Pan na swojej drodze gen. Andrzeja Błasika? - Pana generała Błasika znałem jeszcze z lat, kiedy lataliśmy razem na Su-22. Mimo iż on latał w Świdwinie, a ja w Powidzu, wiele razy spotykaliśmy się i wymienialiśmy swoje poglądy na temat szkolenia lotniczego. Nasza przyjaźń zaczęła się, kiedy pan generał Błasik, wtedy jeszcze podpułkownik, był szefem szkolenia w 2. Brygadzie Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu, ja latałem wtedy w 7. Eskadrze Lotnictwa Taktycznego w Powidzu. Byliśmy wówczas pierwszą jednostką w Polsce wyznaczoną do sił NATO i pan podpułkownik Błasik nadzorował nasze szkolenie i pomagał nam w osiągnięciu kompatybilności z NATO. Wtedy na tyle dobrze się poznaliśmy, że chcieliśmy ze sobą blisko współpracować.

Brał Pan udział w prowadzonych przez niego w bazie w Krzesinach w 2003 roku ćwiczeniach NATO Air Meet? - Akurat wtedy nie mogłem brać w nich udziału, bo w latach 2003-2004 studiowałem w Stanach Zjednoczonych, ale brałem udział w wielu innych natowskich ćwiczeniach przeprowadzanych w bazie w Krzesinach, w których organizacji brał oczywiście udział generał Błasik. Gdy pan generał Błasik był dowódcą 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego, ja byłem dowódcą 6. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Powidzu. Wtedy już nasza współpraca zacieśniła się, bo byłem dowódcą bezpośrednio podległym panu generałowi Błasikowi.

Tygodnik “Wprost” charakteryzował go niedawno jako człowieka o trudnym charakterze, konfliktowym. - Przeczytałem dokładnie ten artykuł w tygodniku “Wprost” i nie mogę się z tym zgodzić, bo znałem pana generała Błasika na tyle dobrze, że mogę powiedzieć, iż był wspaniałym człowiekiem i doskonałym partnerem do rozmowy. Zaletą pana generała było właśnie to, że potrafił rozmawiać, i to nie z pozycji dowódcy, lecz z pozycji człowieka zainteresowanego problemem. Każda decyzja, która wymagała konsultacji, była przez pana generała Błasika konsultowana. Z tego, co wiem, nigdy nie podejmował samodzielnie decyzji, która nie była podparta dyskusją z ludźmi kompetentnymi, mającymi na dany temat coś do powiedzenia. W kontaktach z panem generałem Błasikiem nigdy nie zauważyłem, żeby był wybuchowy, nerwowy czy unosił się w dyskusji i narzucał komuś swoją wolę. Oczywiście i tak ostatnie zdanie należało do niego, ale wypowiadał je dopiero po wysłuchaniu wszystkich rozmówców.

Spotkał się Pan z sytuacją, w której gen. Błasik wyrzucałby drugiego pilota z kokpitu i siadał na jego miejscu? - Nigdy. Nie wierzę w takie rzeczy, bo wielokrotnie latałem z panem generałem jako pasażer. Wiem, że był wyszkolonym pilotem na Jaku-40 i posiadał uprawnienia do wykonywania lotów z prawego fotela na tym samolocie. Każdy lot, który wykonywałem z generałem, kiedy siedział za sterami, to był lot inspektorski, czyli lot, do którego się przygotowywał, który był zaplanowany i opisany w karcie lotów, że drugim pilotem ma być generał Błasik. To nie było tak, że wykonywaliśmy jakiś przypadkowy lot, a generał wchodził do kabiny i kogoś tam wyrzucał. Absolutnie nie. Pilot cytowany przez tygodnik “Wprost”, który mówił, że słyszał, jak generał Błasik powiedział do jednego z pilotów: “Chłopcze, siedzisz na moim miejscu”, przypuszczam, że nie doczytał planu lotu. A to właśnie w uwagach do niego zapisywało się np. lot inspektorski albo że lot będzie wykonywał gen. Błasik w składzie załogi. Nie przypominam sobie takiej sytuacji, w której pan generał Błasik wyrzuciłby kogoś z kabiny i powiedział, że będzie na jego miejscu wykonywał lot.

Generał Błasik nie był za młody, by pełnić tak ważne funkcje w wojsku? - Z mojego punktu widzenia, ponieważ jestem z pokolenia pana generała Błasika, taki wiek dowódcy Sił Powietrznych pozwalał mu na to, żeby być bardzo otwartym i z wieloma pomysłami. To właśnie on próbował dostosować nasze Siły Powietrzne do wzorców zachodnich. Każda inicjatywa, która pozwalała na to, żeby nasze Siły Powietrzne rozpoznawano jako nowoczesne, była przez pana generała Błasika przyjmowana entuzjastycznie. Jego atutem było to, że otwierał się na takie inicjatywy. Dzięki młodemu wiekowi, szkołom, które kończył, i doświadczeniu lotniczemu, jakie nabył w kontaktach z naszymi zagranicznymi partnerami, z kolegami z NATO, umiał analizować i przekładać na nasze polskie realia zachodnie wzorce. Pan generał nie był za bardzo skażony starymi nawykami systemowymi, które panowały w lotnictwie polskim przez ostatnie kilkadziesiąt lat, i to właśnie pozwalało, że myślał trochę innymi kategoriami niż poprzedni dowódcy Sił Powietrznych.

Jak te wprowadzane zmiany były przyjmowane w dowództwie? - Była to ciężka praca, ponieważ wszystkie zmiany, jakie następują w Siłach Zbrojnych, są trudne. Wiadomo, że wychodzenie poza jakiś ustalony schemat jest zawsze podejmowaniem pewnego ryzyka. Generał Błasik nie bał się go podejmować, wiedział, że bez takich zmian Siły Powietrzne nie pójdą do przodu. Mogę powiedzieć, że zespół, który w Dowództwie Sił Powietrznych podlegał panu generałowi Błasikowi, był otwarty na innowacje i przyjmowanie wyzwań. Wszyscy starali się pracować z zapałem, poświęcać jak najwięcej czasu na to, żeby wszystkie nowe pomysły i inicjatywy się udawały.

Generał Błasik był dowódcą z wizją nowoczesnego lotnictwa? - Tak. Był naprawdę innowatorem, człowiekiem, który wprowadził nowego ducha do Sił Powietrznych. Przez trzy lata dowodzenia Siłami Powietrznymi nastąpiła tak wielka ich przemiana, że współczuję kolejnym dowódcom, którzy będą pełnili tę funkcję, bo niełatwo im będzie dorównać generałowi Błasikowi. Był on zapalonym lotnikiem, człowiekiem, który kochał lotnictwo i wprowadzał nowoczesne rozwiązania w naszych Siłach Powietrznych. Ciężko będzie znaleźć drugiego dowódcę, który z takim zapałem poświęci się lotnictwu. Słuchając opinii nie tylko w Siłach Powietrznych, ale również w innych rodzajach wojsk można było odnieść wrażenie, że Siły Powietrzne pod dowództwem generała Błasika postrzegane były jako nowoczesny rodzaj Sił Zbrojnych i wyróżniały się wśród innych formacji: Wojsk Lądowych czy Marynarki Wojennej.

Przyczyniło się do tego wprowadzenie samolotów F-16? - Za czasów dowództwa pana gen. Błasika realizowaliśmy trzy bardzo odważne programy: oprócz F-16 wszedł także program C-130 Hercules, implementowaliśmy też tak naprawdę samoloty CASA, które dopiero w latach 2006-2007 pokazywały swoje zdolności operacyjne. Te trzy trudne programy, które prowadziliśmy wtedy, wymagały zaangażowania i podejmowania pewnego ryzyka.

W latach 2008-2009 gen. Błasik reformował w Siłach Powietrznych cały system szkolenia, wydając prawie 50 instrukcji… - To prawda, w tym czasie wydano bardzo dużo dokumentów. Zostały znowelizowane programy szkolenia lotniczego, wydane nowe instrukcje. Między innymi była wprowadzona od nowa instrukcja kwalifikowania pilotów i nawigatorów w lotnictwie, która pozwalała na to, żeby piloci i nawigatorzy uzyskiwali klasy, wróciliśmy do licencji pilotów i nawigatorów wojskowych. Wszystkie te działania były ukierunkowane na to, żeby nasi piloci nie czuli się gorzej od swoich kolegów z zagranicy, szczególnie z NATO. Te wszystkie instrukcje, nowelizacje instrukcji, nowe dokumenty, które wchodziły, były wykonywane podobnie do instrukcji dokumentów zachodnich. Chodziło o to, żeby były to dokumenty “żywe”, na których można pracować, na bieżąco wprowadzając do nich zmiany, a nie instrukcje, które raz napisane muszą funkcjonować i nie przewiduje się w nich zmian.

Kiedy Amerykanie dostrzegli gen. Błasika? - Myślę, że pan generał Błasik wypłynął na międzynarodową arenę w tym pozytywnym sensie właśnie po ćwiczeniach NATO Air Meet. Był gospodarzem, dowódcą bazy, gdzie prowadzono te ćwiczenia. Wypadły one bardzo dobrze i zebrały bardzo pozytywne opinie naszych zagranicznych partnerów na temat organizacji i ich przeprowadzenia. Wtedy właśnie poznano zdolności pana generała do organizacji tego rodzaju zadań w lotnictwie. Został potem wytypowany na studia do Stanów Zjednoczonych, co było pewnym ukoronowaniem jego zasług w ramach przygotowań do NATO Air Meet. A studia w Stanach Zjednoczonych pozwalają na to, żeby ci ludzie, którzy pełni są inicjatyw, mają otwarte umysły i są zwolennikami czy w pewnym sensie poplecznikami tego, co przyjęli Amerykanie, zostają przez nich szybko zauważeni. Amerykanie wiedzą bowiem, że z takimi ludźmi dobrze współpracować i utrzymywać kontakty w celu kształtowania interesów obronnych.

Był Pan w ubiegłym roku razem z gen. Błasikiem w USA, kiedy został uhonorowany Legią Zasługi? - Tak, miałem tę przyjemność i pewien honor, że Dowódca Sił Powietrznych śp. gen. Andrzej Błasik chciał, żebym odbył razem z nim tę honorową podróż. Byłem naprawdę urzeczony przygotowaniem tej wizyty przez stronę amerykańską i uhonorowaniem generała Błasika w Waszyngtonie tym orderem z pełnymi honorami wojskowymi. Uczestniczyliśmy wtedy w wielu briefingach, w czasie których generał Błasik udowodnił, że przyznanie tego medalu przez prezydenta Stanów Zjednoczonych było zasłużone. W każdym bowiem temacie, który dyskutowano podczas naszej wizyty, nie byliśmy ludźmi, którzy pierwszy raz słyszą o niektórych programach wprowadzonych w Stanach Zjednoczonych, ale partnerami w rozmowie.

Jak odebrał Pan pojawiające się w mediach już w pierwszych chwilach po katastrofie sugestie, jakoby gen. Błasik naciskał na pilotów? - Otwarcie mówiłem do wszystkich, że nie zgadzam się z opiniami tych wszystkich ludzi, którzy wypowiadali się na temat generała Błasika i tego, jaka mogła być jego rola w czasie tego lotu. Od początku nie wierzyłem w to, że mógł naciskać na załogę, a tym bardziej że siedział na fotelu prawego pilota, bo to paranoja, ktoś to sobie po prostu wymyślił. Bardzo mnie bolało to, że różni pseudofachowcy wydawali wyroki jeszcze przed jakimikolwiek ustaleniami komisji. Wiem, że trochę jest to wina dziennikarzy i mediów, że naciskają i próbują wyciągać od ludzi pewne opinie, natomiast każdy, kto zna się na lotnictwie i wie, jak trudna jest to dziedzina, nie wypowiada sądów przed ustaleniami komisji, jakie by to nie były ustalenia. W lotnictwie nie można najpierw szukać winnych, a później przyczyn katastrofy.

Jednak w świat poszedł rosyjski przekaz, że winę ponoszą piloci. - To prawda, ale dlaczego zaraz mamy podawać dalej opinię naszych sąsiadów? Co z tego, że tak powiedzieli, każdy ma prawo wypowiedzieć swoje zdanie, tylko to zdanie musi być czymś potwierdzone.

Ale Rosjanom od początku wtórował płk Edmund Klich… - Bardzo się dziwię, że pan Edmund Klich wypowiadał takie zdania, bo uważałem go naprawdę za największego fachowca wśród naszych ekspertów lotniczych. Jest przewodniczącym Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, więc jestem zaskoczony tym, że chciał podejmować dyskusje na te tematy. Nie wiem, dlaczego to zrobił, ja bym na jego miejscu takich rzeczy nie mówił.

Rozumiem, że nie dopuszcza Pan takiej możliwości, że gen. Błasik mógł w jakikolwiek sposób przyczynić się do katastrofy? - Absolutnie nie. Jeżeli generał Błasik był w kabinie, to tylko po to, żeby pomóc tej załodze podjąć prawidłową decyzję, najsłuszniejszą, jaką można było podjąć. Nie chcę wyrokować, naprawdę nie wiem, dlaczego doszło do katastrofy. To, co się stało, jest dla mnie trudne do zrozumienia. Natomiast jestem przekonany o tym, że pan generał Błasik na pewno nie przyczynił się do tej katastrofy.

Jak zachowałby się Pan, jako doświadczony pilot, gdyby miał takie same warunki do lądowania jak załoga Tu-154M? - Trudno mi powiedzieć, bo latałem na samolotach odrzutowych bojowych w lotnictwie taktycznym, więc nie mam doświadczenia z lotnictwa transportowego ani pasażerskiego. Przy takich warunkach nigdy w życiu nie lądowałem, bo minima dla samolotu, na którym latałem, były zdecydowanie wyższe. Prawdopodobnie więc nie wylądowałbym, bo warunki w Smoleńsku były naprawdę trudne. Nie umiem znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego załoga Tu-154M schodziła poniżej wysokości bezpiecznej.

Czytał Pan z pewnością upublicznione stenogramy z VCR, w których brakuje 17 sekund nagrania. Zwrócił Pan uwagę na coś szczególnego? - Czytałem, ale to są takie zlepki, że ciężko jakikolwiek logiczny ciąg z tego stenogramu wyłapać. Jeżeli faktycznie zapis jest dłuższy niż możliwość taśmy, to coś musiało się tam stać. Ze stenogramów wynika, że głosy osób spoza załogi są słyszalne. Na ile to jest prawdziwe, nie wiem, bo tego nie słyszałem ani nie widziałem. Nie wynika z tych rozmów jednak, że tam jest jakiś gwar porównywalny do sali konferencyjnej, jak zarzucano. Tam są komendy i rozmowy załogi między sobą i od czasu do czasu jakieś wtrącenie kogoś trzeciego, spoza załogi. Z tego stenogramu, który czytałem, nie wyłapałem żadnego słowa, które by mogło przeszkodzić załodze w pilotowaniu samolotu.

Polskich pilotów oskarżano o to, jakoby bagatelizowali komendy rosyjskie. Czy załoga Tu-154M prawidłowo reagowała na komendy rosyjskie i sama podawała właściwe? - Tak. W opublikowanych stenogramach nie zauważyłem, żeby polska załoga popełniała jakiekolwiek błędy. Dziwi mnie tylko fakt, że w czasie podejścia do lądowania bardzo mało odzywa się dowódca załogi kpt. Protasiuk. Nie wiem, czym to było spowodowane, czy składał meldunki, czy nie składał, czy jego mikrofon nie działał, choć nie sądzę, by tak było. Wydaje mi się, że powinien trochę częściej się odzywać, ale to mogło nie mieć większego znaczenia, bo odpowiadał drugi pilot.

Jak ocenia Pan pracę kontrolerów rosyjskich. Pułkownik Plusnin przyznał się do przekazywania na pokład tupolewa fałszywych danych meteo. - Mogę tylko powiedzieć to, co znam z przekazów medialnych, że były inne zeznania kontrolerów rosyjskich podczas pierwszego przesłuchania i inne podczas drugiego przesłuchania. Jest to dla mnie bardzo dziwne, bo jak można zmieniać zdanie i przyjmować je później jako prawdziwe zeznanie? Nie wiem, dlaczego Plusnin podawał inne dane na pokład, niż były w rzeczywistości, co nim tak naprawdę kierowało. Nigdy z czymś takim się nie spotkałem.

Dlaczego komendy kontrolerów padały tak rzadko? - To było podejście nieprecyzyjne, więc trudno się dziwić, że nie podawali tych komend radiowych tak, jak podaje je kontroler precyzyjnego podejścia. Gdyby to było precyzyjne podejście, mieliby obowiązek podawać te komendy częściej.

To był lot cywilny czy wojskowy? - Moim zdaniem, był to lot typowo wojskowy, dlatego że ten samolot miał oznaczenie wojskowe.

Znał Pan załogę Tupolewa. Jak Pan ocenia jej wyszkolenie? - Tak, znałem Arka Protasiuka i Roberta Grzywnę, a z widzenia Artura Ziętka i Andrzeja Michalaka. Zarzuca się im, że nie znali rosyjskiego, co jest nieprawdą, bo zarówno Protasiuk, jak i Grzywna posługiwali się tym językiem bardzo dobrze. Obaj posiadali uprawnienia do pilotowania tego samolotu, a także aktualne kontrole techniki pilotowania. Arek Protasiuk miał w tym okresie największy w Polsce nalot na Tupolewie, więc mówienie, że ta załoga była niewyszkolona, jest nieprawdą.

Jacy byli w kontaktach koleżeńskich? - Arek był bardzo miłym, spokojnym i opanowanym człowiekiem. Nigdy nie widziałem go zdenerwowanego czy zestresowanego. To był naprawdę bardzo rozsądny chłopak, z otwartym umysłem i mądrą głową, z bardzo dużą wiedzą, nie tylko tą specjalistyczną, ale i ogólną. Można z nim było porozmawiać na różne tematy. Miałem kiedyś przyjemność uczestniczyć z Arkiem na szkoleniu w Zakopanem i rozmawiać z nim na tematy niezwiązane z lotnictwem. To był naprawdę mądry, rozważny i opanowany człowiek, który nie pozwoliłby sobie na to, by wywierano na nim jakieś naciski i żeby on się tym naciskom poddał.

Ocenia Pan jako niezasadne spekulacje, jakoby gen. Błasik mógł takie naciski wywierać na kpt. Protasiuku? - Oczywiście. Sam jestem pilotem i latałem jako instruktor, ale także jako uczeń ze swoim instruktorem i nie dopuszczam myśli, żeby instruktor czy ktoś inny, kto siedzi w drugiej kabinie, kazał mi zrobić coś niesamowitego, co nie pozwala pilotowi czuć się bezpiecznie w kabinie. Nawet gdyby ktoś mówił, że mam coś zrobić niezgodnego ze swoim przekonaniem, to ja jako pilot tego bym nie zrobił. Ewentualnie ktoś mógłby spróbować coś takiego zrobić, gdyby ryzyko w systemie zero-jedynkowym wynosiło 50 procent. To już jest jednak indywidualna ocena każdego człowieka i podjęcie przez niego pewnego ryzyka. Natomiast jakiekolwiek naciski zewnętrzne na pilota, który przygotowuje samolot do lądowania, i nakazanie mu zrobienia czegoś wbrew temu, co on umie i do czego był przygotowywany, jest dla mnie nieprawdopodobne.

Jak zapamiętał Pan Roberta Grzywnę? - To był wesoły, miło usposobiony człowiek, z którym zawsze bardzo dobrze się rozmawiało. Był dowcipny, zawsze uśmiechnięty, bardzo pogodny, z taką otwartą duszą, jak ja to mówię. Nigdy z nim ani z Arkiem nie latałem, nie wiem, jak zachowywali się za sterami, aczkolwiek nie przypuszczam, żeby ludzie, którzy w normalnych kontaktach byli otwarci i pogodni, za sterami byli spanikowani i zestresowani. Nie przypuszczam, żeby Arek Protasiuk czy Robert Grzywna byli takimi ludźmi, zresztą nawet przy odlocie ich komenda na pożegnanie była bardzo miła, widać było, że chyba będzie im się przyjemnie leciało.

Dziennikarze i Rosjanie zrobili z nich jednak samobójców, którzy postanowili za wszelką cenę lądować. - Nie. Byli to ludzie z dużym doświadczeniem. Sam przelatałem w lotnictwie 17 lat na samolotach odrzutowych i nie znam nikogo, kto by chciał się zabić. W lotnictwie nie ma szaleńców. Uważam, że przy lądowaniu tupolewa musiało się stać coś takiego, czego oni się po prostu nie spodziewali. Jestem przekonany, że dołożyli wszelkich starań, by bezpiecznie wylądować.

Dlaczego nikt nie stanął w obronie załogi i gen. Błasika? - Nie wiem, dlaczego nikt nie chciał bronić ich wszystkich. Wiem, że w kwietniu i na początku maja na temat katastrofy i pewnych rzeczy, które wychodziły w czasie wstępnego śledztwa, wypowiadał się pan gen. Anatol Czaban, szef szkolenia. Później głos zabierał również gen. Krzysztof Załęski. Myślę, że wojsko wyciszyło się dlatego, żeby nie nakręcać jakiejś spirali domniemań, domysłów mediów.

Generał Błasik był w konflikcie z gen. Lechem Majewskim i płk. Edmundem Klichem? - Nie wiem. Przynajmniej nie słyszałem o tym, żeby byli w jakimś konflikcie.

Tuż po katastrofie zaczęto podnosić problem braku szkoleń pilotów Tu-154M na symulatorach. Można być dobrym pilotem bez szkolenia na nich? - Szkolenie na symulatorze jest niezbędne do dobrego latania. Trzeba być szkolonym na symulatorze, żeby się czuć pewnie w powietrzu. Bez symulatora niektórych sytuacji w powietrzu po prostu się nie przetrenuje. Natomiast wiemy, jak w ostatnich czasach odbywały się szkolenia symulatorowe. Niestety, szkolenia na symulatorach dla Tu-154 po prostu nie było. Piloci jeździli do Moskwy jedynie przy okazji remontu samolotu. Na przełomie 2008 i 2009 roku robiliśmy starania, żeby piloci mieli możliwość szkolenia na symulatorach dla wszystkich typów statków powietrznych. Nie było jednak wtedy oferentów, żeby można było wykorzystać symulatory na wszystkie typy statków powietrznych. Na przykład na samolot CASA dopiero we wrześniu tego roku został uruchomiony pierwszy symulator w Hiszpanii, wcześniej w Europie takiego symulatora nie było. Problemem jest więc dostępność symulatorów, a nie to, że piloci nie chcą na nich latać. Za symulatory, np. dla śmigłowców bella czy samolotów hercules, musieliśmy w Siłach Powietrznych płacić grube pieniądze i wysyłać pilotów za granicę: do Niemiec, Anglii czy Stanów Zjednoczonych. Co z tego, że w Marynarce Wojennej w Siemirowicach mamy symulator M-28, skoro przez większość dni w roku był on niesprawny.

Jak Pan ocenia stan floty powietrznej dla VIP? - W tej chwili rząd Polski dysonuje samolotami embraer do przewozu najważniejszych ludzi w państwie, które obsługują piloci z LOT, więc ich transport jest zabezpieczony. Siły Powietrzne mają już do dyspozycji samolot Tu-154, gdzie załoga posiada już wznowione wszystkie uprawnienia do latania. Są również samoloty Jak-40 do latania po kraju i pobliskiej Europie, więc na razie latać jest czym. Jaka jest kondycja tego sprzętu, trudno mi powiedzieć. Natomiast na pewno taki kraj jak Polska, leżący w Europie Środkowej, który ma prawie 40 milionów obywateli, moim zdaniem, powinno być stać na większą flotę nowoczesnych samolotów do przewozu najważniejszych osób w państwie. Dziękuję za rozmowę.

Niezależni fachowcy mogą wiele wyjaśnić Pułkownik dr inż. Antoni Milkiewicz, pilot, były główny inżynier Wojsk Lotniczych, który pracował po 10 kwietnia w Smoleńsku: Przyczynę katastrofy Tu-154M można było zdiagnozować w dwa miesiące. Dwa miesiące wystarczyłyby zespołowi fachowców z dziedzin lotnictwa, by wyjaśnić wszystkie okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M, do której doszło 10 kwietnia na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. W ocenie ekspertów, dotychczas zebrane materiały są wystarczające, aby wskazać wszystkie jej przyczyny. Jeśli nie jednoznacznie, to przynajmniej z dużym prawdopodobieństwem. Najszybciej prace mógłby rozpocząć zespół biegłych powołany przez prokuratorów, którzy dysponują zapisami z rejestratorów pokładowych, ale wciąż trwają prace nad zdekodowaniem części danych. Badania tzw. rejestratora szybkiego dostępu z pokładu samolotu Tu-154M prowadzi cały czas producent (ATM) – wynika z deklaracji płk. Zbigniewa Rzepy, rzecznika prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej. – Są to czynności związane z odszyfrowaniem i zdekodowaniem zarejestrowanych informacji po to, by móc potem przekazać je biegłym w celu wykonania tzw. synchronizacji zarejestrowanych zapisów na rejestratorach głosowym i parametrów lotu – podkreślił. Zdaniem płk. Rzepy, dopiero taka analiza (wszystkich zarejestrowanych danych) będzie pełną opinią wskazującą na to, jak 10 kwietnia przebiegał lot Tu-154M, jakie czynności podejmowała załoga, jakie padały komendy. Rzecznik nie był w stanie określić, kiedy specjaliści ATM zakończą proces deszyfracji danych. Jak dodał, zapewne powinno to nastąpić “w niedługim terminie”. Wkrótce po tym zlecone mają być dalsze badania. – Biegli przede wszystkim mają dobrze wykonać powierzone zadania, tak by nie było potrzeby powtarzania tych czynności – dodał płk Rzepa. Dlaczego “wyciąganie” danych ze skrzynki “szybkiego dostępu” trwa tak długo? Nie wiadomo. Można się tylko domyślać, że czasochłonne może być przedstawienie zarejestrowanych parametrów w formacie umożliwiającym zestawienie ich z danymi z rejestratorów. W ocenie ekspertów, prace m.in. z czarnymi skrzynkami nie powinny zająć więcej niż dwa miesiące. – Przyczynę wypadku Tu-154M można było określić w ciągu co najwyżej dwóch miesięcy od zaistnienia katastrofy. W mojej ocenie, jest to sprawa stosunkowo prosta, a wszystkie niezbędne argumenty ku temu istnieją i są do dyspozycji – ocenił płk dr inż. Antoni Milkiewicz, były pilot i główny inżynier wojsk lotniczych oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych, który w pierwszych dniach po katastrofie pracował w Smoleńsku. Jak dodał, by liczyć na efekty, do takich prac należałoby zatrudnić fachowców kierujących się zasadami etyki. – Materiały w tej chwili istniejące są wystarczające, by jednoznacznie, a przynajmniej z ogromnym prawdopodobieństwem określić wszystkie przyczyny tego zdarzenia. Warunek jest jeden – muszą trafić w ręce rzetelnych fachowców, kierujących się etyką – dodał. Milkiewicz nie chciał komentować powodów, dla których obecne badania się przeciągają, a pytany o ocenę pomysłu powołania międzynarodowej komisji, która zajęłaby się wyjaśnianiem przyczyn wypadku Tu-154M, podszedł do niej chłodno. – Osobiście jestem przeciwny tworzeniu międzynarodowych komisji do rzeczy prostych – zaznaczył. Jak ocenił, międzynarodowa komisja zazwyczaj opiera się na prawnikach, a ci nie są w stanie wyjaśnić okoliczności żadnej katastrofy, a – jak powtórzył – tu potrzebni są fachowcy doskonale znający zagadnienia związane z lotnictwem. Także w ocenie gen. bryg. rez. Jana Baranieckiego, byłego zastępcy Dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, zespół fachowców, bazując na zebranych dotąd materiałach, mógłby ustalić przyczyny wypadku. Jak jednak zauważył, obecnie badaniem katastrofy zajmują się rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, Prokuratura Federacji Rosyjskiej, a w Polsce Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego oraz prokuratura wojskowa, a zatem taki zespół, działając bez aprobaty i wsparcia polskiego rządu, mógłby borykać się z problemem dostępu do niezbędnych materiałów. Generał Baraniecki zaznaczył też, że trudno jednoznacznie ocenić możliwości międzynarodowej komisji, bo gospodarzami zarówno postępowania, jak i miejsca katastrofy wciąż pozostają Rosjanie.
Jednak w ocenie mec. Bartosza Kownackiego, jeśli międzynarodowa komisja, w której znaleźliby się eksperci z zakresu lotnictwa, powstałaby w oparciu o obowiązujące umowy międzynarodowe, to musiałaby otrzymać dostęp do materiałów niezbędnych do prowadzenia badań. Jak dodał, faktycznie moc prawna opinii wydanej przez takie gremium byłaby ograniczona, ale taki ekspercki materiał mógłby zostać zauważony przez śledczych. – Dla nas istotne jest to, co robi prokuratura. Z tego punktu widzenia ustalenia MAK czy KBWLLP nie są pierwszorzędne. One mogą być pomocne w ustaleniu pewnych okoliczności – podkreślił. Zdaniem mec. Kownackiego, jeżeli ustalenia komisji międzynarodowej byłyby różne od wniosków MAK czy KBWLLP, to mogłyby być one wykorzystane w prowadzonym przez prokuraturę postępowaniu, a eksperci – autorzy takiej opinii – mogliby być powoływani jako świadkowie na potrzeby postępowania karnego. – Działanie MAK ma na celu ustalenie przyczyn katastrofy, by wyciągnąć wnioski na przyszłość. Rolą prokuratury jest ustalenie winnych – dodał.

Wadliwy sposób procedowania Zdaniem posła Jerzego Polaczka (PiS), byłego ministra transportu, sposób procedowania, który przyjęto po kwietniowej katastrofie, będzie jedynym źródłem ewentualnych kwestii spornych stanowiących podstawę do wspólnych wniosków między władzami Polski i Rosji. Jednak sama komisja kierowana przez ministra Jerzego Millera nie ma żadnego znaczenia w sensie prawno-międzynarodowym. Co więcej, wątpliwości pozostawia już sam sposób jej powołania, ale nie tylko. – Komisja ministra Millera pracuje na potrzeby Polski. Do tego została powołana bez upoważnienia ustawowego z art. 140 Prawa lotniczego. Co więcej, zasadniczy problem polega na tym, że raport sygnują osoby, które są współodpowiedzialne za przygotowanie i organizację kwietniowych wizyt premiera i prezydenta w Katyniu. Te osoby dziś nadal pełnią swoje funkcje, bo przecież po 10 kwietnia nikt nie poniósł żadnych konsekwencji – podkreślił poseł. W ocenie Polaczka, wnioski uzgodnione pomiędzy Polską i Rosją nie będą też źródłem norm, które wprowadza ICAO (Międzynarodowa Organizacja Lotnictwa Cywilnego), gdyż katastrofa nie dotyczy statku cywilnego. Po stronie polskiej jest to wyłącznie kwestia zarządzania bezpieczeństwem transportu najważniejszych osób w państwie, co wybiega poza obszar działań ICAO. Ponadto w obecnej sytuacji, kiedy trwa jeszcze procedura MAK, zewnętrzni, niezależni eksperci faktycznie nie mają dostępu do materiałów źródłowych. – W trybie, na który Polska się zgodziła, nie ma obecnie miejsca na “inne” komisje. Postępowanie zakończy się, gdy MAK ewentualnie uzupełni swój projekt raportu i zamieści aneks zawierający uwagi strony polskiej, które nie zostaną uwzględnione. To wszystko – podkreślił. Dlatego analizy powinny być realizowane w ramach śledztwa prokuratorskiego. Jest to możliwe, bo śledczy posiadają m.in. dane z rejestratorów pokładowych. – Prokuratura powinna już dawno powołać ekspertów, którzy wydaliby opinię niezależnie od konkluzji KBWLLP czy MAK. Dla prokuratora, a tym bardziej dla sędziego wnioski z raportu nie są jedynym materiałem, który mówi o przyczynach katastrofy – dodał poseł. O sporządzenie ekspertyzy śledczy mogliby zwrócić się do polskich specjalistów lub wyjść poza polskie środowisko i zaangażować zagranicznych ekspertów. – To nie jest tak, że biegły, który jest członkiem Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, lub członkiem zespołu ministra Millera powinien być jednocześnie powołany przez prokuraturę w charakterze biegłego w kwestiach rekonstrukcji zdarzenia i określenia przyczyn katastrofy. To mogą być eksperci np. europejskich instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w lotnictwie – dodał Polaczek. Po zakończeniu prac MAK, materiały będą mogły być poddawane kolejnym analizom. – Jestem pewien, że przez szereg lat analizowane będą najdrobniejsze informacje i materiały źródłowe dotyczące tej katastrofy. Jednak szerszy dostęp do nich będzie możliwy dopiero po zakończeniu procedury przez MAK – dodał Polaczek. Marcin Austyn

23 grudnia 2010 Nauka nie każdemu przydaje rozumu. Widać to bardzo wyraźnie na tle wydarzeń związanych z sytuacją na kolei.. Ile mądrych głów nią zarządza? Ilu światłych specjalistów od tej dziedziny gospodarczej i przewozowej? Ilu dyrektorów i ich zastępców? Ile sekretarek pomocniczych i reprezentacyjnych.. I Urząd Transportu Kolejowego- jest coś tak kuriozalnego.. I naukowcy i instytuty: profesorowie, docenci , doktorzy.. I cały pogrzeb na nic.. Bałagan, bałagan i jeszcze raz bałagan.. Jak to w socjalizmie biurokratycznym i kolejowym, gdzie samych ludzi w zarządach i spółkach jest ponad 1000(!!!!) Kto natworzył tych pasożytujących spółek? Upychając tam swoich zaufanych ludzi.. Całość zarządów  spółek kosztuje ponad 140 milionów złotych miesięcznie.(????) A w ubiegłym roku strat państwowa kolej miała 1 miliard złotych..(!!!!) Czy w tym szaleństwie jest metoda? Nie ma tylko jednej najważniejszej rzeczy.. Właściciela!!!!! Może za całość wziąłby się pan Michał Tusk, syna pana premiera Tuska pracujący dla Gazety Wyborczej i znający się na problemach kolejnictwa.. Niedawno uczestniczył- wraz  z innymi osobami- w wyprawie do Chin Ludowych, poprawnie zwanych Chińską Republiką Ludową, w odróżnieniu od Tajwanu, który nazywa się Republiką Chińską na Tajwanie.. Chiny Ludowe mają jedną wadę z punktu widzenia światłych Europejczyków.. Nie posiadają czegoś tak kuriozalnego jak demokracja, czyli wyłanianie władzy drogą większości, przy pomocy propagandy i kłamstwa obłudnego, lejącego się od góry  na dół podczas wyborczych   bachanalii.. No i dlatego między innymi, Chiny rozwijają się dynamicznie, bo nie marnują czasu na kosztowne dialogowanie  i poszukiwanie praw człowieka, podczas, gdy wszystkim Chińczykom wiadomo, że Pan Bóg na Górze Synaj, nie dał Mojżeszowi  dekalogu Praw Człowieka, ale  dekalog Praw Bożych.. Oczywiście z tą znajomością przesadziłem, Oni nawet nie wiedzą czego od nich chcą światli Europejczycy z tymi Prawami Człowieka, których  u nas pełno, a tak naprawdę mamy coraz mniej prawa naturalnego, a coraz więcej  obowiązków wobec totalitarnego państwa.. Bo Prawa Człowieka są zaprzeczeniem Praw Bożych- dziesięciu przykazań. Jesteśmy coraz większymi niewolnikami, w przeciwieństwie do Chińczyków. .Oni mają wiele wolności gospodarczej, ale nie mieszają się do sprawowania władzy.. Rządzi niewybieralny aparat, przeszkolony i przygotowany do władzy, a nie przypadkowy – pochodzący z efemerycznych i emocjonalnych wyborów demokratycznych..

Kto zresztą  o zdrowych jeszcze zmysłach wyobraziłby sobie wybory demokratyczne w  Chińskiej Republice Ludowej? Pędzić do demokratycznych urn półtora miliarda Chińczyków zajętych pracą i tworzeniem dobrobytu.. I potęgi swojego państwa! Ile to urn wyborczych  należałoby wyprodukować? Ile komisji wyborczych powołać? Ile lasów wyciąć żeby wydrukować  obwieszczenia i listy  wyborcze? Ile osób oderwać od pożytecznej pracy na rzecz demagogii i kłamstwa? I utrzymywać całe te państwowe komisje wyborcze.. Jak się Chiny zaczną demokratyzować- koniec z  rosnącym dobrobytem.. Zamiast pełnego skarbu- długi- tak jak we wszystkich państwach tzw. demokratycznych. .Żyjących demokratycznie na kredyt przyszłych demokratycznych wyborców.. Bo prawie  każdy demokratyczny głos robi pośmiewisko ze swojego kraju, a przy okazji ruinę.. I do takiego, rosnącego w zamożność kraju , bez demokracji i praw człowieka- bo niedemokratyczny kraj  to taki kraj jak demokratyczna  kobieta ubrana pobieżnie- pojechał pan Michał Tusk, jako dziennikarz Gazety Wyborczej wraz z kilkunastoma przedstawicielami  kolei, między innymi na rachunek tej, zabałaganionej , spętanej spółkami, deficytowej… Że nie krzyczał na łamach swojej gazety, że nie pojedzie do Chin, bo tam nie ma praw człowieka i demokracji, jak swojego czasu jego tata, obecny premier pan Donald Tusk.. I nie pojechał na otwarcie  olimpiady w Pekinie.. Wiecie państwo jak nazywał się Kongres na który pojechała delegacja z Polski demokratycznej? .”Kongres Dużych Prędkości”(!!!). A czego my szukamy na Kongresie Dużych Prędkości- i to w Chinach, gdzie pociągi już jeżdżą z szybkością 300, czy może więcej km na godzinę..? A u nas…? Podróż z Gdańska do Warszawy wydłużyła się o dwie godziny, w stosunku do tej, jaką jeździło się za tamtej komuny.. Oni i jeżdżą szybciej- a my coraz wolniej.. Nie tylko na szynach, ale również na autostradach.. W każdym razie wszystko się poprawi, jak tylko ruszy nowy program przygotowany przez specjalistów od kolejnictwa, rozumiem tych  samych, którzy przygotowywali dotychczasowe programy rozwoju kolei, a będzie się nazywał dźwięcznie:” Pasażer Jest Najważniejszy”(???) No nareszcie pasażer będzie najważniejszy, a nie posady dla prezesów spółek  i ich popleczników spółkowych wraz z sekretarkami – też spółkowymi.. Żeby tylko za wiele nie spółkować.. Ta rzeczniczka kolei- naprawdę bardzo interesująca kobieta.. Przynajmniej tak wygląda w telewizji.. I jakie mądre rzeczy mówi.. Jak uzasadnia. Dobra rzeczniczka to taka, która oprócz aparycji  posiada tę zaletę, że cokolwiek by nie mówiła- wszyscy jej wierzą.. I na tym polega między innymi technika współczesnej demagogii.. No i niech umiejętnie mruży oczy, przynamniej tak, jak pani redaktor Małgorzata Wyszyńska z Ministerstwa Prawdy, zwanego Telewizją Publiczną, gdy zależy jej, żeby podkreślić odpowiednie kwestie.. Za samo to umiejętne mrużenie oczu dorzuciłbym jej parę złotych dodatkowo... W każdy razie jak ruszy całą parą program „Pasażer Jest Najważniejszy”, zyska też nowe ugrupowanie pod nazwą „Polska Jest Najważniejsza”. Bo co może być ważniejszego od Polski i Polskich Kolei Państwowych? Chyba już nic.. !Bo gdy wszyscy ci demagodzy byli w Prawie i Sprawiedliwości- Polska też dla nich była najważniejsza.. Tak ważna, że nawet głosowali za Traktatem Lizbońskim, który pozbawił Polskę Najważniejszą suwerenności, i spowodował, że jesteśmy teraz częścią  superpaństwa zwanego Unią Europejską.... I mamy nowy rząd - Komisję Europejską. .Jak najbardziej niewybieralną demokratycznie - tak jak w Chinach.. Ale pan premier Donald Tusk, choć nie pojechał na Kongres Dużych Prędkości, też się weźmie za kolej, żeby wpisać się w program, że” Pasażer Jest Najważniejszy”.. Będzie wymieniał prezesów spółek, nie likwidując Broń Boże samych spółek, bo jak wyglądałaby  Polska kolej bez spółek kolejowych? Jak prostytutka w majtkach, albo jak porządna kobieta w bez majtek- a tego żaden klient by nie chciał… A co dopiero pasażerowie! Pan premier - myślę- postępuje zgodnie z zasadą trzech kopert… Pamiętacie państwo o co chodzi w tej  zasadzie? Odchodzący prezes dużej państwowej firmy, wobec wotum nieufności załogi, w wyniku dialogu i porozumienia, mówi do swojego następcy: - Jak będzie się działo coś złego, masz tu w sejfie trzy koperty.. I w miarę rozwoju wypadków otwieraj je po kolei.. Po pół roku załoga się buntuje żądając podwyżek płac. Sytuacja jest gorąca, więc prezes biegnie do sejfu i wyciąga pierwszą kopertę. A w niej jest napisane” Zwal na poprzednika- to uspokoi nastroje.”. Zrobił więc prezes zebranie i wyjaśnił załodze, że to nie jego wina, to wina poprzednika, on teraz już tak zrobi, żeby wszystkim było dobrze... I trochę wszystkim podniósł pensje, zadłużając dodatkowo  firmę.. Minęło kolejne pół roku i znowu w firmie niezadowolenie.. Prezes otwiera drugą kopertę a tam jest napisane:” Zrób reorganizację”.(!!!) Pozamieniał więc prezesów  i kierowników, przestrzegając zasad karuzeli stanowisk, bo w końcu on sam może być w podobnej sytuacji.. Karuzeli nie należy likwidować, karuzela jest od  tego, żeby tworzyła atmosferę wesołego miasteczka, tak jak nie przymierzając Centrum Nauki Kopernik- otwarte niedawno w Warszawie nad Wisłą. przez panią prezydent Hannę Gronkiewicz-Waltz za marne 500 milionów złotych. Gdy minęło kolejne pół roku i w firmie znowu pojawiły się niepokoje, prezes czym prędzej pobiegł po trzecią kopertę.. I wiecie państwo  co było tam napisane? ”Szykuj trzy  koperty dla  swojego następcy”.. To właśnie według tego scenariusza postępuje pan premier Donald Tusk, oczywiście uzupełniając całość swojego nieukrywanego zmartwienia- elementami komicznymi popartymi zapewnieniami o wielkiej wadze jaką przywiązuje.. Na wadze się waży, a nie przywiązuje ją do czegoś.. Socjalizm kreuje nieskończoną  liczę Dymów i ich karier.. W takich czasach żyjemy i żyć będziemy, aż do kompletnego zawalenia się tego demokratycznego socjalizmu.. Może wtedy pożre on własne dzieci.. Które go – nieukrywajmy - zbudowały! Kiedyś banki były magazynami złota, dzisiaj są magazynami pustego pieniądza.. Kiedyś pieniądz miał wartość, na przykład za czasów rządów Królowej Wiktorii, a teraz jego siła nabywcza jest rozcieńczana przez jego dodruk. Kiedyś, kiedyś, kiedyś.. To se nie wrati.. Ale powoli czar socjalizmu pryska... The magic soclializm is gone.. Dlatego  budują go  tak, żebysmy jego budowy nie zauważyli. WJR

Dr Piotr Gontarczyk: Wałęsa tworzy fikcję literacką "Super Express": - Lech Wałęsa oświadczył, że funkcjonariusz SB Stanisław Rybiński w latach 1982-90 "w sposób tajny i zakonspirowany" udzielał mu informacji na temat działań wobec opozycji i wspierał Solidarność. Historycy i inni opozycjoniści mówią jednak, że nigdy nie słyszeli o pomocy ze strony tego człowieka... Dr Piotr Gontarczyk: - Wiarygodność takiej wersji jest mniej niż zerowa. Zwróćmy uwagę, że sprawa pojawia się 20 lat po 1989 roku, kiedy wspomniany esbek zagrożony jest odebraniem mu specjalnych praw emerytalnych. Jeżeli wspomniany człowiek twierdzi, że wspierał Solidarność w latach 80., to przekracza wszelkie granice tupetu i bezczelności. To tak ewidentna bzdura, że warto dociekać wyłącznie tego, dlaczego Lech Wałęsa mógł zdecydować się wystawić Rybińskiemu takie zaświadczenie. I odpowiedź na to pytanie jest niestety oczywista. Ze strony byłego prezydenta jest to nagroda za tuszowanie spraw związanych z działalnością współpracownika SB o kryptonimie "Bolek". Rybiński to jeden z najbardziej "zasłużonych" w akcji znikania dokumentów odziedziczonych po SB przez UOP w latach 90. Ma za to zresztą postępowanie karne od bodaj ponad 10 lat.

- Powiedzmy, że wynosił lub niszczył te dokumenty. Czy z punktu widzenia historyka wyklucza to możliwość jego współpracy z kimś z Solidarności w latach 80? - Cała ta sprawa to farsa związana z pomocą emerytalną dla tego człowieka. Jedyne jego "zasługi" to współpraca przy niszczeniu dokumentów w latach 90. Przypominanie sobie przez niego po 20 latach, że wspierał Solidarność, jest żenujące.

- Czy podczas pracy nad książką "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" napisaną z dr Sławomirem Cenckiewiczem rozmawiali panowie na temat Rybińskiego i jego roli np. z zasłużonym dla opozycji płk. Adamem Hodyszem? - Uczulam na to, że działalność Rybińskiego w SB w latach 80. jest znana i nie ma w niej niczego zaskakującego. To, co twierdzi sam lub Lech Wałęsa w oświadczeniu, jest wyłącznie fikcją literacką. Istotną rolę w kontaktach z Wałęsą odegrał dopiero w latach 90. Dr Piotr Gontarczyk

Gontarczyk o Wałęsie broniącym Rybińskiego: "To nagroda za tuszowanie spraw związanych z działalnością TW "Bolka" "Super Express" wraca do sprawy Lecha Wałęsy, który oświadczył, iż funkcjonariusz SB Stanisław Rybiński w latach 1982-90 "w sposób tajny i zakonspirowany" udzielał mu informacji na temat działań wobec opozycji i wspierał Solidarność. I pyta o tę sensację dr Piotra Gontarczyka. Wiarygodność takiej wersji jest mniej niż zerowa. Zwróćmy uwagę, że sprawa pojawia się 20 lat po 1989 roku, kiedy wspomniany esbek zagrożony jest odebraniem mu specjalnych praw emerytalnych. Jeżeli wspomniany człowiek twierdzi, że wspierał Solidarność w latach 80., to przekracza wszelkie granice tupetu i bezczelności. To tak ewidentna bzdura, że warto dociekać wyłącznie tego, dlaczego Lech Wałęsa mógł zdecydować się wystawić Rybińskiemu takie zaświadczenie. I odpowiedź na to pytanie jest niestety oczywista. Ze strony byłego prezydenta jest to nagroda za tuszowanie spraw związanych z działalnością współpracownika SB o kryptonimie "Bolek". Rybiński to jeden z najbardziej "zasłużonych" w akcji znikania dokumentów odziedziczonych po SB przez UOP w latach 90. Ma za to zresztą postępowanie karne od bodaj ponad 10 lat. Gontarczyk podkreśla, że cała sprawa to "farsa związana z pomocą emerytalną dla tego człowieka", a jedyne jego "zasługi" to "współpraca przy niszczeniu dokumentów w latach 90." Uczulam na to, że działalność Rybińskiego w SB w latach 80. jest znana i nie ma w niej niczego zaskakującego. To, co twierdzi sam lub Lech Wałęsa w oświadczeniu, jest wyłącznie fikcją literacką. Istotną rolę w kontaktach z Wałęsą odegrał dopiero w latach 90. - mówi Gonatarczyk. Na zdjęciu: w środę Lech Wałęsa uczestniczył w uroczystości na Zamku Królewskim w 20. rocznicę przekazania insygniów prezydenta RP. Sil

Wałęsa pomaga byłym esbekom Lech Wałęsa potwierdza, że pomaga odzyskiwać wyższe emerytury ludziom, którzy pracując w PRL-owskiej służbie bezpieczeństwa pomagali jednocześnie Solidarności. „Tych, którzy stanęli po naszej stronie, nie powinny dotykać represje”, powiedział. “Rzeczpospolita” podała, że przed rokiem Lech Wałęsa wydał byłemu esbekowi Stanisławowi Rybińskiemu zaświadczenie, w którym potwierdził, że ten pomagał Solidarności od 1982 roku. Zaświadczenie miało pomóc Rybińskiemu w utrzymaniu wyższej emerytury, która miała zostać zmniejszona przez ustawę dezubekizacyjną. - W tamtym czasie (przed 1989 rokiem – red.) miałem paru agentów w różnych służbach. Trudno, żebym się brał za robotę, a nie miał – powiedział b. prezydent. Wałęsa potwierdził, że – na prośbę Stanisława Rybińskiego – napisał oświadczenie, w którym poświadczył, że ten współpracował z Solidarnością. – I napiszę jeszcze kilku, którzy nam pomagali. Tych, którzy stanęli po naszej stronie, którzy byli zweryfikowani przez “naszych ludzi”, tych nie powinny dotykać represje. (…) Kiedy oni zostali skrzywdzeni, to ponieważ pomagali, ja w ich obronie staję i będę to zawsze robił – powiedział Wałęsa. Były prezydent nie chciał mówić o szczegółach pomocy, jakiej Rybiński miał udzielać Solidarności. Jednak bez wahania dodał, – Bez takich agentów z tamtej strony długo jeszcze mielibyśmy komunizm. “Rz” zasugerowała, że zaświadczenie wydane przez byłego prezydenta Rybińskiemu mogło być wyrazem wdzięczności za to, że b. esbek na początku lat 90. pomógł Wałęsie pozbyć się dokumentów potwierdzających, że był on agentem. Wałęsa określił to jako “bzdurę”. Tymczasem Rybińskie przypomniał sobie o swoich zasługach dopiero na wiadomość o obniżeniu mu emerytury. Także żaden z historyków stanu wojennego nie opisał jego pomocy dla „Solidarności”. Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, przywódca “Solidarności” na Wybrzeżu również nie słyszał o Rybińskim. Opisali go natomiast Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk w książce “SB a Lech Wałęsa” – ale nie jako esbeka pomagającego “Solidarności”, lecz człowieka, który czyścił archiwa pozostałe po Służbie Bezpieczeństwa. Od początku 2010 roku oficerowie cywilnych służb PRL dostają niższe świadczenia – obliczane według wskaźnika w wysokości nie 2,6 proc. podstawy wymiaru za każdy rok służby za lata 1944-1990 – jak dotychczas, lecz 0,7 proc. (przelicznik zwykłej emerytury to 1,3). Obniżenie emerytury nie dotyczy tych funkcjonariuszy, którzy pomagali opozycji demokratycznej (osoby te musiały jednak udowodnić swoje zaangażowanie). Jednym z takich przypadków jest oficer SB Adam Hodysz, który od końca lat 70. informował gdańską opozycję o akcjach SB – za co skazano go w latach 80. na 6 lat więzienia. (rp.pl/AJa)

Wigilie PRLu. Dziadek Mróz kontra św. Mikołaj Po 20 latach niepodległości coraz żywsza jest tęsknota za PRL-em. Polacy zdają się nie pamiętać pustych półek, nawet tych świątecznych, kiedy kupienie karpia czy śledzia graniczyło z cudem. Po produkty, bez których dziś nie wyobrażamy sobie wigilijnego stołu, trzeba było stać w kilometrowych kolejkach. Komunistom nie udało się co prawda wykreślić Bożego Narodzenia z kalendarza polskich świąt, ale skutecznie je obrzydzali, starając się wylansować zamiast nich Sylwestra (nie mówiąc oczywiście, że to święty). Duchowe doznania miały zostać zastąpione przez hucznie wyprawiane sylwestrowe bale. Aby dać „dobry” przykład, komuniści sami chętnie się na nich pokazywali. Ta nowa, świecka tradycja niestety przetrwała do dziś (dla wielu rodaków sylwestrowy ubaw jest ważniejszy niż „jakieś tam” święta z rodziną). Nie uchował się jedynie importowany ze Wschodu Dziadek Mróz, który miał wyrugować Świętego Mikołaja. W późniejszych latach, kiedy „ludowa” władza okrzepła, w kwestii świąt trochę złagodniała. Na dowód swojej dobroduszności na kilka dni przed Wigilią „rzucała” do sklepów reglamentowane na ogół towary. Ludzie zżymali się (bo jak to możliwe, że „normalnie” niczego nie ma, a teraz nagle jest), ale, ma się rozumieć, kupowali te niby-ekskluzywne „artykuły spożywcze”. Przeciętnego konsumenta (nie mówimy tu o utuczonych w sklepach za „żółtymi firankami” towarzyszach) cieszyło „zdobycie” nie tylko rodzynków, bakalii, a w późniejszym okresie cytrusów, ale nawet wędlin i cukru.

1945 6-13 grudnia na I Zjeździe Polskiej Partii Robotniczej w Warszawie stwierdzono, że budowa „nowego ustroju społeczno-gospodarczego” może nastąpić „jedynie w sojuszu z demokratycznymi i patriotycznymi siłami narodu”, przy „wzmocnieniu jednolitego frontu klasy robotniczej”. Sekretarzem partii został Władysław Gomułka, a niejawnym członkiem Biura Politycznego przewodniczący Krajowej Rady Narodowej Bolesław Bierut, oficjalnie występujący jako bezpartyjny. Jak wynika z doniesień ówczesnej prasy, pierwsze po wojnie święta społeczeństwo spędzało w atmosferze radości z pokonania hitlerowskiego okupanta. Cieszyli się na pewno nie wszyscy, jednak prawdą jest, że masowy terror stalinowski przyszedł później. Tak czy inaczej 1945 rok był pierwszym i ostatnim, kiedy komuniści obchodzili Wigilię w sposób oficjalny. Na uroczystości zaproszono przedstawicieli polskiego i sowieckiego wojska, członków PPR. Wśród gości znaleźli się nawet księża, ale zostali wymienieni dopiero na ósmym miejscu. Zamiast kolęd śpiewano „Jak to na wojence ładnie” i „Przybyli ułani”. Życzenia w imieniu wojska składał dzieciom płk Piotr Jaroszewicz. „Życie Warszawy” pisało: „W ten uroczysty dzień narodzin Chrystusa – wcielenia odwiecznych marzeń ludzkości o pokoju i dobroci – musimy bardziej niż kiedykolwiek pamiętać o tym, że na pokój trzeba zasłużyć”. Potem jest już mowa wyłącznie o tym, że „jedynym mocnym gmachem pokoju jest Polska Demokratyczna, Polska wyrosła z Manifestu Lipcowego, oparta o niezłomny sojusz ze Związkiem Radzieckim”.

1947 W grudniu odbył się pokazowy proces dwóch ugrupowań niepodległościowych: III Zarządu WiN (Wolność i Niezawisłość) i Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski Podziemnej (KPOPP). Podobnych procesów przeciw polskim patriotom w roku 1947 było wiele. Komuniści sfałszowali referendum 3 razy TAK. Grudniowa prasa informowała: „Ceny choinek uregulowane. Na podstawie dokładnej kalkulacji kosztu: wyrębu, załadowania, transportu, marży handlowej, magazynowania, itd. cena detaliczna najlepszych choinek będzie wynosiła w Warszawie i Łodzi 245 zł za sztukę”. Mimo „uregulowania” cen pojawili się spekulanci: „Wczoraj na Pradze za najgorsze drzewko żądano 300 zł, za ładniejsze krzaczki po 800, co grubo koliduje z maksymalną ceną 245 zł”. „Życie Warszawy” w czołówkowym artykule na święta pt. „Pokój zwycięży” napisało: „Ożywiona potężną ideą sprawiedliwości społecznej, silna niezłomną wiarą w triumf tej idei Polska Ludowa dźwiga się szybko ze swoich zgliszcz i – bez pomocy [a gdzie ZSRS? – T.M.P.] idzie ku coraz jaśniejszej przyszłości. Chciałoby się niczym nie zmącić uroczystej ciszy świątecznej. Chciałoby się mówić jedynie słowa dobre, kojące (…). Skąd niepokój? Powodują go i szerzą ci, których solą w oku jest postęp społeczny, realizowany przez coraz liczniejsze narody. Szerzą ten niepokój ci, którzy nie mogą pogodzić się z myślą, że ludzie pracy – w innych krajach i w ich własnym kraju – zdecydowani są budować społeczeństwo wolne od wyzysku kapitalistycznego”.

1953 Umarł Józef Stalin. Jednak grudniowe enuncjacje prasowe były raczej optymistyczne. Gazety informowały np., że w Stalinogrodzie (przypominamy, że to Katowice) pojawiły się pierwsze partie zajęcy z tegorocznego odstrzału. W rzeczywistości nadal (jak to w socjalizmie) brakowało wszystkiego – karpi, śledzi, a kupienie kury czy indyka graniczyło z cudem. Mimo to prasa podawała: „Handel uspołeczniony dokonał poważnego wysiłku, jeśli chodzi o poziom obsługi, dekoracje wystaw i estetykę wnętrz sklepowych (…). Handel uspołeczniony uzyskał przewagę na rynku”. Jeżeli w ogóle przyznawano się do braków w zaopatrzeniu, natychmiast radzono, jak te „drobne niedogodności” rozwiązać: „Bez choinek pozostało wiele instytucji. W związku z tym powstał projekt, aby instytucje wypożyczały od siebie nawzajem choinki, bo przecież nie wszystkie organizują u siebie gwiazdkowe imprezy w tym samym terminie”. Obok opisów świątecznych zakupów w prasie jak zwykle można było znaleźć takie oto stwierdzenia: „Więcej zaoszczędzonego węgla na cześć Zjazdu Partii”. Kazimierz Brandys na pierwszej stronie świątecznego wydania „Życia Warszawy” pisał: „Partia, zwracając się do społeczeństwa, zwraca się również do artysty. Żadna z kierowniczych narad partyjnych, jakie odbyły się w ciągu ostatnich lat, człowieka sztuki w Polsce nie pozostawiła obojętnym. Walka o czystość ideologiczną, walka o Plan, walka o kadry, walka o rozwój rolnictwa – wielkie i trudne momenty decyzji, podejmowanych przez Partię, znajdowały wyraz w świadomości i wyobraźni artysty”. W „sektorze zaopatrzenia” nastąpiła pewna zmiana: do Polski (oczywiście przed świętami, aby mieszkańcy miast i wsi nie zbuntowali się) zaczęły napływać pierwsze towary z zagranicy. Najpierw z zaprzyjaźnionej Bułgarii – głównie pomarańcze, orzechy; a potem z bloku wrogich państw zachodnich – cytryny, mandarynki, wina, a nawet figi i rodzynki. 1970 Na gwiazdkę władza zafundowała społeczeństwu nowe ceny. Argumentowała: „Bez nich nie będzie możliwe zwiększenie dostaw masy mięsnej”. 14 grudnia, wobec ogłoszonych podwyżek, w Trójmieście rozpoczęły się strajki i manifestacje. 15 grudnia robotnicy ze Stoczni Gdańskiej zaatakowali budynki Komendy Wojewódzkiej MO i Komitetu Wojewódzkiego, który ostatecznie został spalony. Tego samego dnia Biuro Polityczne KC PZPR zdecydowało o użyciu broni przeciw demonstrantom. Byli ranni i zabici. W dniu pasterki milicyjne patrole z psami odcięły drogi do kościołów. Prócz podwyżki cen społeczeństwo dostało pod choinkę jeszcze jeden prezent. 20 grudnia na VII Plenum KC PZPR nastąpiły zmiany w kierownictwie partii – pierwszym sekretarzem KC na miejsce Władysława Gomułki został Edward Gierek. Do nowego Biura Politycznego wszedł m.in. Wojciech Jaruzelski. Kilka dni wcześniej Gomułka miał się zwierzyć: „Przyjdzie czas, gdy zapotrzebowanie ludzi na mięso i wszystkie wysokobiałkowe artykuły nasze państwo socjalistyczne będzie mogło zaspokajać w takim stopniu, jak dziś zaspokaja w chleb i inne artykuły spożywcze”. Za życia towarzysza „Wiesława” (zmarł w 1982 roku) te pobożne (a właściwie świeckie) życzenia nigdy się nie spełniły.

1980 Władza, ze względu na efekt propagandowy, lubiła dokonywać zmian tuż przed Nowym Rokiem. Na początku grudnia Edward Gierek został usunięty z KC PZPR (odwołany z funkcji pierwszego sekretarza we wrześniu). Pod koniec roku związek zawodowy „Solidarność” zaczął działać oficjalnie (ostatecznie zarejestrowany 10 listopada). 10 grudnia Krajowa Komisja Porozumiewawcza NSZZ „Solidarność” powołała Komitet Obrony Więźniów za Przekonania. A co było przed samymi świętami? „Władze miasta podjęły decyzję o wprowadzeniu jednorazowego bonu na zakup wyższych gatunków mięsa, wędlin oraz masła. Na jednorazowy bon przysługuje 80 dkg wędzonek, 50 dkg mięsa, 25 dkg masła. System wprowadzania bonów będzie analogiczny jak biletów towarowych na cukier. Wszystkie kartki mają pokrycie w towarze”. „Obywatel” (czyli Polak) miał przy tym „prawo wyboru”. Za pół litra alkoholu można było dostać jedną paczkę kawy (10 dkg) lub 0,5 kg wyrobów czekoladowych; 12 paczek papierosów można było zamienić na 0,4 kg cukierków. „Życie Warszawy” odnotowało: „Szefowie stołecznego handlu nawołują do spokojnych zakupów. Przygotowywali się do nich od dawna i wiele towarów udało się im zmagazynować, i to w ilościach przekraczających nawet nasze apetyty”. Tak naprawdę towarów w sklepach cały czas nie było i „obywatele” (czyli Polacy) mieli duże kłopoty z wykupywaniem kartkowych przydziałów. Znów zabrakło karpi i śledzi. Eksperci radzili np., „jak odświeżyć czerstwy chleb, a nawet zeschnięte kromki i inne małe kawałki”.

1989 Przed świętami na placu Zamkowym w Warszawie pojawiła się choinka – dar zaprzyjaźnionej Szwecji. Zgromadzeni dokoła mieszkańcy stolicy rzucili się na darmowe pomarańcze, choć sklepy były już całkiem nieźle zaopatrzone. 29 grudnia, już po świętach, Sejm dokonał zmian w konstytucji, które formalno-prawnie zakończyły istnienie PRL-u (choć do dziś wiele z niego zostało, a socjalizm i gospodarka planowa nadal mają się dobrze). Art. 1 skorygowanej ustawy zasadniczej mówił: „Rzeczpospolita jest demokratycznym państwem prawnym” (z tym państwem prawa też nam jakoś nie wyszło). Tamten Nowy Rok witaliśmy już jednak trochę bardziej wolni (bo np. jeszcze przez kilka lat z wojskami sowieckimi), bez kierowniczej roli PZPR (choć w sferze gospodarczo-politycznej istnieje nadal) i sojuszy (dodajmy, że tylko tych oficjalnych) z ZSRS i innymi „demoludami”. W świątecznej symbolice Dziadek Mróz ustąpił miejsca Świętemu Mikołajowi. To dużo, ale jakże mało. Tadeusz M. Płużański

Zachód nie chce trudnych pytań Stany Zjednoczone, Unia Europejska i Rosja są zadowolone, że Polska nie naciskała na przejęcie śledztwa w sprawie katastrofy Tu-154M w Lesie Katyńskim. Z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem, historykiem, dziekanem Instytutu Polityki Międzynarodowej w Waszyngtonie (The Institute of World Politics), rozmawia Marta Ziarnik

Jak w Ameryce komentowano katastrofę prezydenckiego tupolewa? - Katastrofa była omawiana przez wszystkie media przez kilka dni, ale teraz zapanowała cisza. Media uznały, że sprawa przeszła, więc nie jest to już nic ciekawego. Wśród elit jest consensus, że najważniejsze są dobre stosunki z Rosją. Polska jest tylko przypisem, który zwykle przeszkadza w dogadywaniu się z Kremlem.

Amerykańscy eksperci wskazują przyczyny wypadku? - Naturalnie, wszyscy wyrazili smutek z powodu katastrofy. Jednak głębszych analiz właściwie nie było. Powtarzam: większość chce dobrych stosunków z Rosją. Dlatego prawie odruchowo przejęto rosyjską propagandę na temat katastrofy. Prawie wszyscy od razu pisali o winie polskich pilotów. Skąd taka wiedza? Tutaj, w USA, czasami pracuje się kilka lat, zanim oficjalnie ustali przyczynę wypadku lotniczego. Trzeba zbadać wszystkie możliwości. Tylko garstka ekspertów związana z obronnością i służbami specjalnymi nieoficjalnie stawia trudne pytania, włączając w to możliwość zamachu.

Śledztwo prowadzą Rosjanie. Jak ten fakt odbierany jest w USA? - Po raz kolejny reakcja Ameryki odzwierciedla chciejstwo dobrych stosunków z Moskwą. Samolot spadł na terytorium rosyjskim, a więc śledztwo prowadzą Rosjanie. To normalne. Poza tym polski rząd się z tego rozwiązania cieszy i temu przyklaskuje. To odpowiada oczekiwaniom właściwie wszystkich: USA, UE i Rosji. A to, że Polacy nie są poinformowani, to normalne. Jak już wspominałem, amerykańska opinia publiczna czeka czasami kilka lat na ekspertyzę. Różnica jest taka, że amerykańscy eksperci stawiają trudne pytania i sprawdzają wszystkie możliwości. Co robią rosyjscy czy polscy eksperci rządowi, trudno powiedzieć. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby samolot z amerykańskim prezydentem na pokładzie spadł we Francji. Amerykanie wychodziliby ze skóry, żeby ustalić, co się stało. Takiej postawy ze strony polskiej nie widać. Jest to na rękę światowemu filomoskiewskiemu consensusowi.

W jednym z artykułów poruszył Pan wątek techniki zwanej meaconingiem. - Wspomniałem o pewnych aspektach “wojowania elektronicznego” – electronic warfare. Chodzi o MIJI (Meaconing, Intrusion, Jamming, and Interference). Jak pisałem, meaconing to przechwytywanie i ponowne odgrywanie sygnałów nawigacyjnych na tych samych falach, co powoduje zanik orientacji i utratę zdolności nawigacyjnych zaatakowanego elektronicznie celu (czyli np. samolotu, statku itp.). Rezultatem tego jest zamieszanie i uzyskiwanie przez załogi powietrzne bądź naziemne nieprawidłowych wskaźników lokacyjnych. W ten sposób można wciągnąć samolot w pułapkę, wysłać pilota nad fałszywy cel, a nawet spowodować katastrofę maszyny. Podobnym celom służą elektroniczne włamywanie się (intrusion), zagłuszanie (jamming) i przeszkadzanie (interference).

Na jakich danych opiera Pan swoją wiedzę w tej materii? - Na literaturze specjalistycznej. Służę bibliografią. A literaturę wskazali mi moi koledzy i przyjaciele z pracy. Wytłumaczyli, na czym to wszystko polega z technicznego punktu widzenia. Tak się składa, że jestem dziekanem w jedynej na świecie prywatnej uczelni podyplomowej – The Institute of World Politics, która kształci dyplomatów, specjalistów od obronności i oficerów wywiadu i kontrwywiadu.

Na ile technika meaconingu jest znana w Rosji? Czy może Pan podać przykłady jej użycia? - W czasie zimnej wojny Zachód stracił kilkaset samolotów, które zostały zwabione w przestrzeń powietrzną Związku Sowieckiego. Zestrzelono ok. 70 samych tylko amerykańskich samolotów. Na przykład 2 września 1958 roku dwa MiGi-19 zestrzeliły amerykańskiego EC-130 Hercules nad Armenią. Sowieci mieli tam potężny nadajnik radiowy, który wysyłał fałszywe sygnały do amerykańskiej załogi, która bezwiednie wleciała nad ZSRS.

Czy, Pana zdaniem, ta tragedia zmieniła coś w sposobie postrzegania Polski przez rząd USA? - Nic nie zmieniła. Co najwyżej Biały Dom cieszy się, że rząd Tuska siedzi cicho, czy też robi dobrą minę do złej gry.

Jak Amerykanie komentowali zapowiedź Baracka Obamy o wzięciu udziału w pogrzebie Lecha Kaczyńskiego, a w końcu rezygnację z tych planów? - Minimalnie. Głównie Polonia ekscytowała się tymi zapowiedziami. A gdy wizytę odwołano, nie zrobiło to na nikim wrażenia. Większość i tak nie wiedziała, że Obama wybierał się do Polski.

Prezydent Gruzji, chcąc być na pogrzebie prezydenta, wiele godzin spędził w samolocie. - Tak, ale prezydentowi Gruzji na tym zależało. Obamie, widać, nie. Dziękuję za rozmowę.

Pod Smoleńskiem sponiewierano majestat Rzeczypospolitej – wywiad z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem Specjalna korespondencja “Naszego Dziennika” z Waszyngtonu Gdyby kontrolerzy lotów na “Korsarzu” postępowali profesjonalnie, zgodnie z procedurami, to po prostu zamknęliby lotnisko. Sam Putin nie mógłby wylądować. Bardzo mi się nie podobało, że Kreml już chwilę po katastrofie miał historyjkę z winą polskich pilotów, bo nie ma na to dowodów. To, co zrobił polski rząd, zupełnie ustępując w sprawie śledztwa, to zupełna porażka. Mam amerykański umysł, ale polskie serce. I ono mi nie daje spokoju, gdy poniewiera się majestat Rzeczypospolitej. Z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem, historykiem z Institute of World Politics w Waszyngtonie, rozmawia Piotr Falkowski

Czym jest nowa polityka wschodnia prezydenta Baracka Obamy, tak zwany reset? – “Reset” to termin z dziedziny nauki o komputerach. Kiedy jakiś program przestaje działać, system zawiesza się i nie reaguje na polecania, naciska się przycisk “reset” i komputer uruchamia się od początku. Gdy Hillary Clinton chciała się popisać, dała w prezencie rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych specjalny guzik z napisem “reset”, ale po rosyjsku. Jednak ktoś w Departamencie Stanu pomylił się i zamiast słowa “pieriezagruzka” na przycisku było słowo “pieregruzka” (przeciążenie). Tak więc od początku zaczęło się to dowcipnie. A termin miał funkcjonować symbolicznie i oznaczać obietnicę nowej polityki w stosunku do Rosji, dlatego że dotychczasowa, prowadzona za prezydenta Busha, podobno nie działała i powodowała konflikty. Zdaniem Obamy, polityka poprzedniej administracji była nieadekwatna i nowy prezydent obiecał zrobić wszystko od początku i lepiej. A jednym z aspektów polityki Busha, co by o niej nie mówić, było jednak podejmowanie pewnych gestów w stosunku do strefy postsowieckiej, szczególnie Polski. Ówczesny sekretarz obrony Donald Rumsfeld określił państwa dawnego bloku sowieckiego mianem “nowej Europy”, która jest bliższa Ameryce niż stara. Obama i jego ludzie uznali, że to niepotrzebne i nie ma znaczenia. Nie trzeba się zajmować Polską i innymi małymi krajami, które tylko przeszkadzają, są kłótliwe itd. Po co rozmawiać z tyloma krajami, skoro można pojechać do Moskwy i tam się dogadać? Jest wygodniej. No i to jest właśnie ten “reset”.

Znaczenie Polski z punktu widzenia Waszyngtonu jeszcze zmalało? – Obecnie w Białym Domu tzw. sprawami polskimi i wschodnioeuropejskimi zajmują się ludzie tacy jak Michael McFaul, lewicowy postsowietolog ze Stanford University, oraz Elizabeth Sherwood-Randall, która w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa odpowiada również za relacje z NATO, Ukrainą i Turcją. Oboje są moskwocentrycznymi rusofilami. Biały Dom w tej chwili nie podejmuje nawet kurtuazyjnych gestów w stosunku do Europy Środkowej. Nie ma polityka, który by w jakiś sposób zauważał potrzeby tego obszaru. Taki jest ten “reset” – to powrót do dogadywania się nad głowami, bo tak jest wygodniej. Jego najlepszym przykładem jest chyba – według ujawnionych ostatnio dokumentów – fakt, że dyplomaci amerykańscy w zamian za zarzucenie zainstalowania w Polsce i Czechach tarczy rakietowej uzyskali od Kremla obietnice wspierania waszyngtońskiej polityki przeciw Teheranowi.

Na czym polega to dogadywanie się ponad głowami? – Do pewnego stopnia Waszyngton dubluje i powiela Realpolitik Berlina, ale nie do końca. Otóż Polacy w okresie prezydentury Lecha Kaczyńskiego i rządów jego brata Jarosława byli bardzo głośni (na przykład w sprawie Gruzji, ataków cybernetycznych na Estonię) i to wszystkich na Zachodzie irytowało, do tego stopnia, że postanowiono się tym zająć. Od początku Niemcy robiły wszystko, aby nie było otwartych gwarancji bezpieczeństwa dla krajów bałtyckich. Po zmianie ekipy rządzącej w Polsce i wkrótce także w Stanach Zjednoczonych Berlin wysiłki te natężył. A przecież chodziło o to, aby było jasne, że artykuł 5 traktatu waszyngtońskiego, nakazujący wszystkim sojusznikom udzielenie pomocy państwu zaatakowanemu, będzie przez USA i resztę NATO stosowany. Nie było, nawet za prezydentury Busha, planów ewentualnościowych na wypadek inwazji w stosunku do tych krajów. Kiedy Obama przejął schedę po poprzedniku, to prawie przez przypadek, na zasadzie pewnego oczywistego odruchu – “Nie ma. To zróbmy” – nakazał ich przygotowanie. To się potem przydało w dyskretnych negocjacjach z Niemcami. USA obiecały, że uspokoją Tallin, Rygę, Wilno i Warszawę również, poprzez udzielenie pewnych dyskretnych gwarancji tym krajom, żeby im się zaczął podobać “reset”. I to się dokonało w Lizbonie – dano jakieś gwarancje. Ale, powtarzam, dyskretnie, aby nie drażnić Rosji i móc się w razie czego wszystkiego wyprzeć. Na to Niemcy się zgodzili. Doszło do “oczyszczenia atmosfery”, wszyscy się znowu cieszą, że “Polacy już się nie awanturują i wyglądają na kulturalnych”.

Na ile skuteczna była polityka Lecha Kaczyńskiego opierająca się na twardym podnoszeniu na forum międzynarodowym polskich interesów? – Skuteczna, ale nie do końca. Polska jest krajem słabym, biednym, niemającym wystarczających zasobów, aby podnosić głowę. A rządząca prawica to robiła, w sposób nie zawsze przemyślany i skoordynowany, mimo najlepszych intencji nie wiedzieli, jak operować. To było postrzegane jak robienie awantury. Ale zadziałało, w pewnym sensie, jak lodołamacz. Bo Polska jest członkiem NATO, Unii Europejskiej, sojusznikiem, więc trzeba było tę sprawę jakoś załatwić. I załatwiono tak, że są jakieś dyskretne gwarancje bezpieczeństwa. Tyle udało się wywalczyć za rządów Kaczyńskich, a ekipa Tusk – Komorowski początkowo odziedziczyła tę starą politykę, a teraz jedzie w sposób zsynchronizowany z polityką amerykańską i niemiecką. Kaczyńscy mówili otwarcie, jakie są zagrożenia, robili coś, co niewielu się podobało, poza garstką konserwatystów w Stanach Zjednoczonych, a teraz nowe władze siedzą cicho i nikogo nie drażnią, nikomu nie przeszkadzają.

Jaka powinna być strategia polityczna Warszawy? – Strategia Lecha Kaczyńskiego to był neoprometeizm. Romantyczna wizja wyzwolenia wszystkich zniewolonych. Ten ruch powstał jeszcze w okresie międzywojennym pod patronatem sanacji, jako kontynuacja mesjanistycznej, jeszcze przedrozbiorowej, polityki polskiej. To nie jest właściwie polityka – raczej pewne stanowisko moralne. Wracając do polityki Lecha Kaczyńskiego, to zawsze się cieszyłem, że znaleźli się Polacy, którzy potrafią otwarcie walczyć o swoje sprawy. Ale jednocześnie trzeba pamiętać, że polityka to suma rzeczy realnych. Żeby prowadzić politykę, żeby mieć strategię, trzeba mieć do tego środki. A więc najpierw Polska musi się stać zamożna. Polska jest słaba, nie ma broni nuklearnej, jest przeżarta biurokracją, postkomunizmem i innymi patologiami. Jeśli się to da wyczyścić, uwolnić gospodarkę i zbudować naprawdę silną ekonomię, to będzie można podejmować rozmaite działania na zewnątrz. Przede wszystkim trzeba się kształcić. A na przykład do nas, do Instytutu, ambasada Polski jako jedyna nie przysłała jak dotąd nikogo na naukę. Widać uważają, że wszystko wiedzą lepiej. Ja, kiedy się budzę, to mówię sobie: “jaki ja jestem głupi”, to znaczy, że mogę się czegoś nowego dzisiaj nauczyć. A ludzie PRL budzą się z kompleksem niższości, tak maskowanym, że się wywyższają i udają wszystkowiedzących i bardzo kompetentnych. Jest to, co gorsza, zaraza, która się roznosi i infekuje młodych, którzy zamiast się uczyć, dalej tkwią w PRL.

Ten stan dotyczy chyba jeszcze bardziej obecnej władzy? – Gdyby “siedzenie cicho” przez tandem Tusk – Komorowski było przemyślane i świadome, to miałoby sens, ale ja tego nie widzę. Nie wiem, czy oni działają świadomie w synchronizacji, głównie z Niemcami, czy to jest tylko taka taktyka, a raczej odruch psa Pawłowa, aby się przypodobać. Z pewnością dwa sposoby uprawiania polityki: twarde stawianie spraw przez Kaczyńskich, co było irytujące dla sojuszników, ale przyniosło pewne efekty, i dyskretne poszukiwanie porozumienia, powinny się dopełniać i uzupełniać. Temu może służyć zmiana rządów, ale pod warunkiem, że sprawy strategii stosunków międzynarodowych zostaną skoordynowane. A tak w Polsce nie jest, i to jest nieszczęście. Jeśli coś wychodzi, to przypadkowo. Podam przykład historyczny. W pewnych sferach na Zachodzie funkcjonował pogląd, że w czasie pierwszej wojny światowej Polacy się umówili i walczyli we wszystkich możliwych armiach, żeby w każdym wypadku być po stronie zwycięzców. A przecież żadnego “spisku” nie było. To wyszło w zasadzie przypadkiem. I teraz Kaczyński mógłby się w tajemnicy dogadać z Tuskiem. Potem mogą dalej walczyć, byle było dobrze dla Polski. Ale wydaje mi się, że do żadnego porozumienia nie doszło. Tak jak pomiędzy Dmowskim i Piłsudskim – to zresztą był i tak zupełnie inny poziom ludzi, jakiego dziś nie ma.

Czy przykładem dla nas może być Ameryka? – Ja patrzę na to wszystko z perspektywy stolicy imperium. To lot orła. A w Polsce ludzie chcą zrobić coś już zaraz. Mnie łatwo jest mówić, że jak ktoś nie ma środków, to niech się zajmie najpierw ich zdobywaniem, a potem może “podskakiwać”, ale rozumiem tych, którzy nie chcą czekać. Z tym że do prowadzenia skutecznej polityki zagranicznej potrzeba naprawdę ogromnych zasobów. Utrzymanie jednego żołnierza amerykańskiego w Afganistanie kosztuje. To niesamowite środki, pozyskiwane na politykę zewnętrzną. Polityka USA kuleje, ja temu nie zaprzeczam. Tylko Ameryka mierzy cele zgodnie z zasobami. Stany Zjednoczone też nie mają tak naprawdę wizji strategicznej. To nie Chiny, które planują na sto lat do przodu. Tutaj tego nie ma, tu się problemy zasypuje pieniędzmi. Ale Stany Zjednoczone mogą sobie na to pozwolić. Polska nie. Więc najlepiej gdyby się zajęła budowaniem zasobów, kadr i broni.

Jakie znaczenie polityczne miała wizyta Bronisława Komorowskiego w Waszyngtonie? – Polacy są uważani za nieracjonalnych rusofobów. Kiedy więc Polacy ustami swojego nowego prezydenta mówią, że układ START jest dobry, to znaczy, że jest dobry. Więc to pomoże w jego ratyfikacji w Kongresie. To jest główny powód tej wizyty z punktu widzenia administracji Obamy. I przede wszystkim dlatego Bronisław Komorowski został tu zaproszony, żeby to wyglądało ładnie na wewnętrzny użytek dla Obamy. START zostanie zapewne ratyfikowany, bo Republikanie pójdą na kompromis, jedynie obecni wśród nich konserwatyści będą przeciw, ale ich jest niewielu i od czasów Reagana są mniejszością. Wprawdzie większość elektoratu Republikanów, a wręcz większość wszystkich Amerykanów, identyfikuje się jako konserwatyści, ale kandydaci przypominają o tym głównie przed wyborami.

Dlaczego START budzi ich sprzeciw? – Po pierwsze, konserwatywna tradycja mówi, że trzeba być ostrożnym i trudno jest ufać Rosji. Tym bardziej że to nie jest jako taka Rosja, ale jakaś Postsowiecja – ci sami ludzie i ten sam modus operandi. Po drugie, rozbrajanie się wysyła bardzo zły sygnał do sojuszników USA: od Tokio do Warszawy. A po trzecie, to głównie USA będą musiały niszczyć zasoby swojej broni, bo Rosja aż tyle jej nie ma.

Co wpływa na wyniki wyborów w Stanach Zjednoczonych? – Trzeba pamiętać, że Amerykanie nie są takimi ideologami jak ludzie w Polsce. Tu ludzie głosują bardziej pragmatycznie, biorą pod uwagę czynniki lokalne, obietnice w drobnych sprawach. Na wybory patrzy się trochę tak jak na rozgrywki piłkarskie: “dziś przegraliśmy, ale wygramy następnym razem, nie ma sprawy”.

Czy do takiego wyborcy w USA może przemówić odległa katastrofa smoleńska? To, co się dzieje ze śledztwem, sprawia, że nie wiadomo, czy kiedykolwiek poznamy prawdę. – Prawda zawsze wyjdzie na wierzch. Wystarczy spojrzeć na Katyń. Ale rzeczywiście to śledztwo od początku nie wyglądało na poważne. To patologia PRL-owska – brak profesjonalizmu, kiedy nie ma ludzi wykształconych i jednocześnie wolnych, którzy fachowo podeszliby do tej tragedii. Byłem w sierpniu w Rosji, także na miejscu katastrofy, w Smoleńsku. Chodziłem tam swobodnie, wszędzie pełno było części, śrub, toreb, była jeszcze piana. Policjanci spali. W Stanach Zjednoczonych, gdy jest katastrofa, zbierają każdą śrubkę. Składa się wrak, czy cokolwiek zostało, w hangarze. A w Smoleńsku jest postsowiecki syf. Nie mogę powiedzieć na pewno, co się wydarzyło, ale z pewnością jedną ze składowych jest wina kontrolerów lotu. Gdyby postępowali profesjonalnie, zgodnie z procedurami, to po prostu zamknęliby lotnisko. I wtedy nie byłoby żadnej dyskusji. Zamknięte i już. Sam Putin nie mógłby wylądować. Bardzo mi się nie podobało, że Kreml już chwilę po katastrofie miał historyjkę, że to wina polskich pilotów, bo nie ma na to dowodów. Chciałbym dostać oryginały czarnych skrzynek, a nie stenogramy z ich odczytu.

Jednak czy to tylko brak profesjonalizmu? Czy może jest w tym jakaś metoda? – Tyle wynika z danych empirycznych, jakie są dostępne. Ale nie wiemy wszystkiego. Kiedy się patrzy na gęste zarośla i nad nimi wystaje trąba słonia, to można ją wziąć za jakiś nowy gatunek węża. Tak samo jest i tu. Możemy nie widzieć jakiegoś istotnego potężnego czynnika poruszającego całością – słonia. Dlatego mówię o tym, co mi się układa na podstawie tych informacji, jakie są. Ale moi koledzy i przyjaciele z amerykańskich służb specjalnych są przekonani, że miało miejsce celowe zmylenie przy pomocy specjalnych sygnałów elektronicznych zakłócających nawigację. To jest wojna elektroniczna. W okresie zimnej wojny Sowieci zwabili na swoje terytorium i zniszczyli ponad 700 samolotów. A mówią to ludzie, którzy się specjalizują w wykrywaniu tego rodzaju czarnej roboty. Natomiast to, co zrobił polski rząd, zupełnie ustępując w sprawie śledztwa, to skandal i zupełna porażka. Ja mam amerykański umysł, ale polskie serce. I ono mi nie daje spokoju, gdy tak się poniewiera majestat Rzeczypospolitej. W końcu zginął sam prezydent!

Dziękuję za rozmowę.

Niestety: zapomniałem wczoraj o komentarzu! Tu jest jego jądro: Otóż propaganda „solidarnościowa”, ze szczególnym uwzględnienie PiSmenów, usiłuje wmówić w młodych ludzi, że PRL (tzn.: „PRL po 1955 roku” – bo „PRL” powstała formalnie w 1952) to był nieledwie obóz koncentracyjny. Nieprawda. Było to typowe państwo socjalistyczne, w dodatku z państwową własnością prawie wszystkich zakładów pracy – co oznacza biedę. Tym niemniej jakiś-tam rozwój był, momentami Władzuchna luzowała – i wtedy był nawet szybszy. Co najważniejsze: przez większość czasu postępowała liberalizacja: Gomułka był lepszy od Bieruta, Gierek od Gomułki, Rakowski od Gierka. Było coraz lepiej – bo nie było d***kracji. Natomiast piewcy PRL przedstawiają ją jako krainę szczęśliwości, gdzie „każdy” prędzej czy później (np. po 30 latach) otrzymywał prawie darmo mieszkanie, „każdy” jeździł na wczasy nad morzem i w ogóle było pięknie, bo był socjalizm. I to jest absolutna nieprawda. Cieszę się, że obydwaj Protagoniści nie zajmują aż tak skrajnych pozycyj – ale i tak obydwa stanowiska trzeba nieco skorygować. Jeszcze ten tekst rozbuduję - ale nie gwarantuję, czy dzisiaj. Te nadchodzące Święta mnie wykańczają czasowo..

Wykopane przekręty Pod tym adresem: Przekręty i wałki rządu PO o których milczą media Media w kraju wybitnie maskują przekręty obecnego rządu nagłaśniając same sukcesy, a urzędasy robią wałki i nikt im nic za to nie zrobi? wolność i demokracja rządzi. Tym czasem wszystko po cichu drożeje, czynsze, energia, paliwo, potężnie wzrasta zadłużenie kraju i rośnie wskaźnik bezrobocia? to początek problemów w kraju, jeszcze lepsze czasy dopiero nadejdą po 2011 r, ceny pofruną do góry i przyjdzie za wszytko słono płacić . Wiele osób które podczas kampanii wyborczej dało się nabrać na popularne chwyty dobrobytu ( druga Irlandia, aby żyło się lepiej, niższe podatki?)  -  niebawem przekona się na kogo oddali swój głos. O tym że jest dobrze czy nawet bardzo dobrze, możemy dowiedzieć się jedynie z telewizji ? tej niezależnej i zależnej. O gigantycznych wałkach i przekrętach rządowych popleczników cisza jak makiem zasiał ,wolą serwować głodne kawałki i karmić społeczeństwo J. Kaczyńskim, odciągając uwagę do poważnych problemów. O tym jak nasz rząd stara się wypełnić dane obietnice wyborcze dowiesz się z artykułu.
Przekręty rządów PO: Sprawa nazywana mega przekrętem, polska kupuje gaz od Rosji  płacąc 400 dolarów za 1000 m3, Polska sprzedała prawa do gazu łupkowego za 1% wartości za 5,63 złotego za 1000 m3. Szacuje się że straciliśmy na tym 2 biliony złotych. Sprzedaliśmy bo nie mamy obecnie technologii wydobycia. Komorowski o wydobywaniu gazu mówił ?Nie warto, bo mamy dobry kontrakt z Rosją?
- Polska umarza 1,2 miliarda złotych za transfer gazu w zamian Gazprom zmniejszy nam ceny o,1%. Ekonomiści juz wyliczyli, że ten 1 jest wart max 15 mln dolarów, a my im umorzymy 1,2 miliarda zł. Winnych nie ma.
- PO zobowiązała nasz kraj do kupowania gazu od Rosji w sytuacji gdy sami możemy być w niedługim czasie potęgą gazową. Nawet niemiecka prasa pisze o kontrowersjach. Transakcja ma wartość ok. 100 miliardów dolarów. Sprawe z gazu Tusk uzgodnił z Putinem w czasie spotkania w Smoleńsku, sami rosyjscy dziennikarzy byli zdziwieni.
- Państwo przeznaczyło 113 milionów złotych na reklamę matematyki ale tych reklam nie zobaczycie w TVP tylko TV4 która w 90% należy do Solorza i w 10% do ITI
- Prywatyzacja gdańskiej ?Energii?. Firma przyniosła w 2009r 900mln zysku. Rząd PO chce ją sprzedać za 4,9mld. Czyli nabywcy wydatek zwróci się po 5 latach, spółkę chce kupić Kulczyk Investments.
- Pierwsza decyzja Tuska i NBP, 182 mln.euro w błoto
- PO zmniejsza składkę przekazywaną z OFE do ZUS, ekonomiści już twierdzą, ze w przyszłości może nam zabraknąć na emerytury! przeczytajcie art. ?Rząd szykuje bombę emerytalną?
- Eureko zostało zwolnione z podatku od 4 miliardów złotych dywidendy.
- Upadek Stoczni. Rząd niezgodnie z prawem faworyzował w przetargu handlarza bronią z Kataru. Wynajął firmie PR do przygotowania upadku stoczni od strony medialnej w czasie gdy sam Tusk dawał jeszcze nadzieje stoczniowcom. UE odrzuciła rządowe plany naprawy stoczni bo rząd ich samodzielnie nie napisał a zlecił Ukraińcom. Polecam artykuł ? Ustawa ułożona pod przekręt?
- Zlikwidowanie polskiej większości w spółce EuRoPol Gaz w porozumieniu z Gazpromem.
- ITI dostaje 456 mln od miasta Warszawy. To najwyższa subwencja sportowa w historii stołecznego samorządu. Ekonomiści zgodnie podkreślają, że państwo na tym traci a drużyna piłkarska wchodzi niedługo na giełdę. Subwencja tylko podniosła jej wartość za która zostanie sprzedana. Wcześniej ITI była jednym ze sponsorów kampanii wyborczej HGW.
- Spółce J&S w której zarządzie zasiada Jacek Dubois, pełnomocnik prawny Platformy Obywatelskiej zmniejszono karę o pół miliarda złotych! Ale to nie wszystko, PO wynajmuje jego kancelarie do obrony swoich ludzi. Ostatnio zasłyną obrona Beaty Sawickiej której bronił za darmo i nawet pożyczył jej 300tyś na kaucję. Dodatkowo kancelaria dostała bez przetargu kontrakt na 600tys zł za pomoc prawną przy budowie stadionu.
- MSWiA pozbyła się resortowego osiedla na warszawskich Kabatach za 10% wartości. To kupił? Swoi, mieszkania służbowe wykupili współpracownicy G. Schetyny z ministerstwa w tym. K. Bondyrak i W. Brochowicz
- Hanna Gronkiewicz-Waltz buduje oczyszczalnie ścieków za 564 mln euro, najdroższą na świecie. To o 265 mln euro drożej niż w najtańszej ofercie. Ta sama firma buduje identyczna oczyszczalnię w Turcji za 108 mln euro. Podobna oczyszczalnia została wybudowana w Budapeszcie za 250mln. euro.
- Mirosław Drzewiecki, czyli słynny ?Miro? lobbował za 50 krotnym zmniejszeniem podatku dla pól golfowych. Jan Wejchert, współwłaściciel ?grupy ITI?, telewizji ?TVN? i ?Wejchert Golf Club? nie będzie teraz musiał zapłacić 700 tys. zł a niespełna 13 tys. podatku.
- Karpiniuk: Wybierzecie kandydata PO będą pieniądze na szpital!

- Grupa Eskadra, agencja reklamowa, która była zaangażowana w kampanię wyborczą Platformy Obywatelskiej dostaje zlecenia z rządu. W większości bez przetargu
- Norbert Wojnarowski PO jest prywatnie udziałowcem firmy handlującej długami szpitali i wspólnie z żoną ma 48% udziałów w firmie Progres. Zgłosił ustawę w której wierzyciele mogą przejąć szpital za długi.
- NFZ zabrał 80 tyś. obłożnie chorych na domowe pielęgniarki.
- Wielka dziura w ZUS, brak pieniędzy na bieżące wypłaty. Deficyt funduszy ubezpieczeniowych w zeszłym roku przekroczył 9 mld zł. Trzeba było powiadamiać UE. prof. Stanisław Gomułka z BBC twierdzi, ze to wina rządu.
- Europejska Agencja do spraw Leków odrzuca wszystkie argumenty resortu zdrowia, który nie chce kupić szczepionek na nową grypę. A Ewę Kopacz nazywa populistką. Lobbysta firm farmaceutycznych zasiadła w ławach sejmowych podczas debaty o szczepionkach.
- Mirosław Sekuła z PO umorzył długi a następnie sprzedał hutę Zabrze za 750tyś zł. Biznesmen który kupił hutę zaraz sprzedał zarabiając kilkaset razy więcej.
- Resort finansów przygotowuje rewolucyjne zmiany w opłatach za samochody. Najwięcej zapłacą kierowcy jeżdżący motoryzacyjnymi starociami: 3 tys. zł za auto sprzed 1992 r. Właściciele pojazdów, których wiek nie przekracza 9 lat, zapłacą około 500 zł
- Ministrowie naciskali na Urząd Skarbowy aby nie egzekwował 900 milionów zł podatku od Rafinerii Trzebinia której szef zamieszany jest w nielegalny handel i oszukiwanie fiskusa. CBA i prokuratura bada sprawę.
- Narodowy Fundusz Zdrowia zakazał leczenia chemioterapia niestandardową tym szpitalom, w których nie pracują wojewódzcy konsultanci ds. onkologii liczba placówek w których można uzyskać pomoc gwałtownie się zmniejszyła. Zaprzestanie Leczenia oznacza progresję choroby a to oznacza odmowę NFZ na kontynuacje leczenia.
- Ministerstwo rolnictwa blokowało inwestycje IKEI za 380mln euro jak się później okazało do inwestycji jednak doszło. Minister nie chciał oddać ugorów pod fabrykę nazywając je cenne rolniczo.
- Kolejna restrykcja, aby dostać becikowe matka musi przedstawić dokument, że od 10 tygodnia ciąży jest pod opieka ginekologa. Nie przewidziano tylko, że niektóre kobiety miesiączkują będąc w ciąży lub nie chcą na siłę iść do lekarza.
- Jeśli ktoś płacił w czasie swojego życia częściowo KRUS i ZUS to jeśli będzie chciał np. dostać emeryturę z KRUS to składki wpłacone za ZUS przepadają.
- Ministerstwo Zdrowia zakazuje sklepom zielarsko-medycznym sprzedaży kolejnych podstawowych produktów leczniczych, a to grozi ich likwidacją ? alarmuje Urszula Jarosz z Izby Zielarskiej.
- Od początku rządów koalicji PO-PSL zatrudnienie w administracji wzrosło o 10 procent? pisze? Rzeczpospolita? wynagrodzenia dla urzędników doszły do kwoty 25 miliardów złotych.
- Rząd sprzedaje akcje PZU po zaniżonej cenie, kupujący od razu zyskują 231%
- Obecny minister MSWiA Jerzy Miler bez przetargu wybrał system informatyczny za 4 miliony
- Sikorski kupił 76 foteli po 10tys każdy
- Nieoczekiwane odwołanie przez premiera Przemysława Guły z funkcji szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa wywołało lawinę rezygnacji. W geście protestu z pracy odeszło 10 osób, w tym wszyscy eksperci z kluczowego wydziału analiz zagrożeń.
-Bruksela zarzuca Polsce, że nie wdrożyła dyrektywy przeciwpowodziowej i mamy co mamy.
- Afera Kudryckiej? kontrola na UJ w związku z jedną pracą magisterską
- Donald i Grzechu grali w piłkę zamiast głosować. Tego dnia głosowano nad emeryturami dla policjantów
- Ponad 300 naukowców napisało ?List w obronie rozumu? do Minister Jolanty Fedak
- Umorzenie śledztwa Kulczyk? Ałganow
- Powstała czarna lista działaczy polonijnych którzy krytykują rząd.
- Cofnięcie nakazy aresztowania dla Ryszarda Krauze bo sam się zgłosił, odmówił złożenia zeznań, z powrotem wrócił zagranicę
- Siłowe usuniecie ludzi z KDT
- Podręczniki do polskiej historii tylko te uzgodnione z Niemcami i Rosją.
- Ministerstwo Edukacji chciało aby z jedynkami można było przejść do następnej klasy? nauczyciele w szoku.
- Zespół Elektrowni Wodnych Niedzica ? łup wyborczy Platformy Obywatelskiej. Działacze partii Tuska wzięli wszystkie kluczowe stanowiska w państwowej spółce.
- Ryszard Makowski satyryk z kabaretu OTTO stracił pracę w domu kultury bo naśmiewał się z PO
- Należące do Skarbu Państwa spółki węglowe oraz koncern PKN Orlen finansowały działalność fundacji Instytut Studiów Strategicznych żony Bogdana Klicha.
- Agencja reklamowa Lowe GGK należąca do koncernu, z którym do początku lutego związany był poseł PO Andrzej Halicki, wygrała przetarg na przeprowadzenie kampanii reklamowej dla rządowej agencji.
- Chłopcy Drzewieckiego? ze spółki PL.2012 dali sobie premię, 110 tysięcy 846 złotych netto dla każdego członka zarządu.
- Senator Jan Olechaza za ponad 30 metrowe pomieszczenie płaci gminie niecałe dwieście złotych miesięcznie. Co najmniej pięć razy mniej niż przeciętna cena rynkowa,
- Miliony złotych na nagrody, 8 z 17 ministerstw wypłaciło już ponad 30 milionów zł nagród za 2009r.
- Tuska na jego mecze wożą trzy rządowe limuzyny.
- Komisja? Przyjazne Państwo? zgłosiła projekt ustawy tzw.? Szczypiorkowej?, w myśl której można by wsadzić do więzienia babcię handlującą na ulicy szczypiorkiem ? ustalił ?Wprost24?. To nie żart.
- Senatorowie PO chcą walczyć z szarą strefą wśród rolników, którzy sprzedają własne sery, dżemy czy wędliny i nie płacą od tego podatków.
- Przekazy dnia aby politycy wiedzieli co mówić.
- Posłanka PO Krystyna Skowrońska głosowała na 4 ręce, ale nie ma afery. Gdy zrobili to politycy SLD skończyło się na odebraniu immunitetów.
- Prezydent Szczecina Piotr Krzystka PO, pozwał do sądu internautów którzy go krytykowali. Teraz pozna ich tożsamość. Komentarze to finał afery mieszkaniowej w którą Krzystek był uwikłany (wyrok sądowy zmusił go do oddania 170-metrowego mieszkania komunalnego, które w 2000 r. bezprawnie otrzymał, a potem za grosze wykupił na własność). W zawiadomieniu do prokuratury cytował wpisy: kompletny gamoń?, zakłamany drań i oszust?, łgarz? Czy nędzny złodziejaszek?.
- Maciej Grabowski doradzał zarówno Platformie, jak i doradzał i pracował dla Casinos Poland Sobiesiaka, największej sieci kasyn w Polsce. Grabowski jest jednym z najbardziej zaufanych ludzi PO, współtwórcą jej sukcesów w wyborach. To on przygotował Donalda Tuska przed ostatnimi wyborami do wygranej debaty telewizyjnej z prezesem PiS Jarosławem Kaczyńskim.
- Ministerstwo Sportu zorganizowało szkolenie dla samorządowców ws. Euro w? hotelu Marriott za 691zl za noc. Oprócz drogich noclegów i posiłków podatnicy ufundowali im salę fitness, basen i saunę. W zawiadomieniu o warsztatach przestrzegano ich uczestników, by ?podczas pakowania podróżnych bagaży? nie zapomnieli slipek. Impreza kosztowała 29 800 a polegała na wysłuchaniu konferencji na której wystąpiła pro-gejowska organizacja.
- Miasto Warszawa hojnie wspiera duże imprezy. Dali dotacje 600tys zł na dofinansowanie koncertu AC/DC, 1,4 miliona na turniej tenisowy.
- Miasto Warszawa wydało prawie 440tyś zł na szkolenia pracowników ratusza z języka angielskiego. Bez przetargu bo urzędnicy zajmują się powodzią i nie mieli na to czasu.
- Miasto Warszawa za sponsorowało spotkanie ?integracyjno-rekreacyjne? dla pracowników Metra Warszawskiego i ich rodzin za 200tyś. Firma która je organizowała dostała zlecenie bez przetargu.
- Druga afera pompowania kół. Pierwsza miała miejsce przed rządami PO, wtedy G.Schetyna zapisywał do partii fikcyjnych ludzi i nieboszczyków. Teraz jak PO rządzi znowu robią jaja, politycy PO za jednym zamachem chcieli zapisać do partii 4,5 tys. fikcyjnych członków! Próbę ostatecznie udaremniły władze Platformy. Najwięcej dusz było w Krakowie, Katarzyna Matusik-Lipiec i Łukasz Gibała chcieli zapisać 700 osób. W Gorzowie Wielkopolskim (szefową regionu jest posłanka Bożenna Bukiewicz), doszło do próby dopisania 500 fikcyjnych członków.
- Składka zdrowotna pójdzie w górę w zamian za ulgę podatkową na prywatną polisę medyczną ? ujawnia ?Dziennik Gazeta Prawna? A mówili obniżymy podatki a polisa ma wzrosnąć do 12%. Czy ta prywatna polisa medyczna nie jest początkiem prywatyzacji medycyny?
- Nowe podatki od gazu, prądu i paliwa pod płaszczykiem ochrony środowiska. Adam Ambrozik z Konfederacji Pracodawców Polskich mówi wprost: rząd chce wprowadzić tylnymi drzwiami kolejne daniny
- PO i PSL wstrzymało się od głosu w sprawie debaty o krzyżach co dało pole do popisu zwolennikom usuwania krzyży ze szkół.
- Szef Szpitala Psychiatrycznego w Żurawicy wygrał w sądzie z Kopacz za niepłacenie za zabiegi. Duża część szpitali myśli nad tym samym. Po przekroczeniu limitu NFZ już nie płaci szpitalom za wykonane zabiegi, które nie ratują życia a pacjenci przychodzą. Szpital w Wolsztynie (Wielkopolska) odwołał ponad 150 operacji ponieważ nie było pewne czy ratują życie.
- Pisarze, tłumacze, redaktorzy, wydawcy i bibliotekarze ? ok. dwustu osób podpisało się pod listem otwartym do premiera Donalda Tuska protestującym przeciwko likwidacji bibliotek w małych miejscowościach. Minister Hall chce likwidować biblioteki ponieważ nie przynoszą zysku.
- Minister zdrowia zmieniło listę leków dostępnych dla punktów aptecznych. Inne leki może sprzedawać apteka w mieście a inne apteka na wsi.
- Rząd PO-PSL przekroczył wszystkie granice, za wyjazdy urzędników za granice płacimy 1 miliard zł. Nasi urzędnicy upodobali sobie kraje egzotyczne na wyjazdy na szkolenia. Nepal, Korea południowa, Wietnam, tam wyjeżdżają urzędnicy z ministerstwa pracy mimo że takie same szkolenia odbywają się w Europie. Ministerstwo Kultury upodobało sobie Senegal, Togo,i Kubę a celem wyjazdu jest? ochrona polskich zabytków i dóbr kultury. Tak ogromne sumy przeznaczane na zagraniczne wyjazdy dowodzą całkowitej nieodpowiedzialności polskich urzędników w gospodarowaniu publicznymi pieniędzmi ? mówi Andrzej Sadowski, ekonomista z Centrum im. Adama Smitha. Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa ma 516 służbowych aut, ZUS ponad 300 aut. We wszystkich ministerstwach jest ponad 100tyś służbowych telefonów.
- Po raz pierwszy Polska dopłaciła do budżetu Unii, i to 1,5 miliarda. fachowcy z PO-PSL nie wykonali nawet swojego budżetu, pozyskali mniej o 20 miliardów. Przeczytaj art. ?Kolejny cud Tuska: dopłacamy do Unii?
- PO, Zbigniew Chlebowski po aferze zabunkrował się w domu na dwa miesiące ale sam sobie napisał usprawiedliwienie i dostał 25tyś poborów z czasu gdy nie pracował.
- Wojewoda PO nie dopuścił do usunięcia pomniku wdzięczności dla armii czerwonej w Legnicy.
- Polityk PO ?W życiu tak już jest, że nie raz planujemy różne rzeczy, a potem natrafiamy na trudności. Dzieciom to nie zaszkodzi (zabranie z domu) nauczy je odporności na podobne problemy w przyszłości?

- Lobbyści z TESCO napisali sobie ustawę w ramach przyjaznego państwa Palikota
- Lobbyści z stowarzyszenia ?Bez Dioksyn? napisali sobie projekt nowelizacji ustawy w ramach komisji Palikota.
- Komandosi GROM grali w piłkę z Tuskiem. To niewyobrażalny skandal ? ocenił w Radiu ZET Jerzy Szmajdziński z SLD
- Ministerstwo Środowiska płaciło za sponsorowane artykuły Gazecie Wyborczej. Kosztowało to 61,22tyś zł. W sumie były to dwa artykuły za 47,8 tys i wyświetlenie na stronie gazety za 13,42 tys. zł.
- Warszawa nie lepsza, HGW daje kontrakt Agorze na 220tys, mowa nie została opublikowana w Księdze Zamówień Publicznych
- Polska odnotowuje wielka porażkę w UE w czasie gdy Sikorski nie wiedział czy kandyduje na szefa NATO. Chodzi o projekt kształtu służb zewnętrznych UE (EEAS) w której nie będzie miejsca dla Polaków.
- Senator PO z Wrocławia wynajął pomieszczenie biurowe od magistratu za 300zł gdzie za taka cenę trudno znaleźć studentowi mieszkanie i to w nienajlepszym miejscu. A senator wynajął pomieszczenie na biur w atrakcyjnym miejscu w którym stawka za m2 to min. 50zł
- Afera z PARP, pieniądze nie dostali najlepsi a pierwsi z listy.
- Bronisław Komorowski żądał od byłej szefowej Kancelarii Sejmu przekazywania sprawozdań o wizytach u posłów. Nie ugięła się, więc straciła stanowisko. Ceniona przez posłów wszystkich partii politycznych, Fidelus-Ninkiewicz pracowała w Kancelarii Sejmu 11 lat.
- Bocheńskie starostwo płaciło agencji reklamowej ?Wenecja? za poprawienie wizerunku urzędy, właścicielem agencji jest żona Andrzeja Wyrobca, obecnego skarbnika Platformy Obywatelskiej
- Premier zamiast głosować o dodatku do emerytur grał w piłkę. PO i PSL przegłosowali brak dodatku.
- Pijani ludzie Komorowskiego nad grobem Anny Walentynowicz
Na Damiana Raczkowskiego (szef podlaskiej PO) głosowało więcej osób niż było wyborców. Skandal.
- Naciski na prokuratorów aby oskarżali poprzednia ekipę za czasów PIS ?To mnie za to przeniosą do Gołdapi lub Suwałk? za to, ze prokurator nie chciał oskarżyć Ziobry,
- Odwołano szefową Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie za brak postępów i nie wszczynanie sprawy ?łapówkarskiej? przeciwko Kamińskiemu
- Czuma mianował na prokuratora krajowego Edwarda Zalewskiego, SBeka który szantażem wymuszał współpracę z bezpieką. Trzeci minister sprawiedliwości zanim powołał nowego prokuratora generalnego to obsadził na stanowiskach nowych prokuratorów ludzi Edwarda Zalewskiego.
- W sprawie Olewnika trzech morderców i strażnik więzienny popełniają samobójstwo.
- Samobójstwo popełnia dyrektor generalny Kancelarii Premiera Grzegorz Michniewicz, w trakcie badania przez prokuraturę ewentualnego przecieku z kancelarii premiera ws. afery hazardowej.
- Samobójstwo popełnia ?Iwan? świadek ws. zabójstwa Papały. Media piszą, że bał się o rodzinę.
- Samobójstwo przez głodówkę Rumuna zatrzymanego Claudiu Crulica zatrzymanego za domniemana kradzież, po śmierci znajduje się świadek który dał mu alibi.
- Prokuratura wszczyna postępowania dyscyplinarne dla prokuratorów krytykujących swoich przełożonych. Zarzuty usłyszała Małgorzata Bednarek prezes stowarzyszenia ?Ad Vocem?. Obwinionym jest też prokurator Jarosław Duś. Przed sejmową komisją śledczą powiedział, że jest szykanowany przez swoich przełożonych. Zaś mediom ujawnił, że nie pozwolono mu przesłuchać Stefana Niesiołowskiego z PO. Kłopoty ma też słupski prokurator Marcin Natkaniec, który chciał stawiać zarzuty lokalnemu wójtowi
- Warszawski prokurator zaproponował kobiecie seks w zamian za umorzenie sprawy. Przyłapano go, gdy w swoim gabinecie stał rozebrany do slipów i zamierzał odbyć stosunek ze sklepową złodziejką. Mimo że od tych zdarzeń minęło półtora miesiąca Konrad P. nadal nie ma postawionych zarzutów!!!
- 178 aptekarzy wytoczy proces ministerstwu zdrowia. Chodzi o przepisy pełne wad które mogą świadczyć o niekompetencji urzędników.
- Rodziny ofiar żołnierzy z Afganistanu prowadzą własne śledztwa w sprawie śmierci ich członów rodzin. Robią tak ponieważ wykryli, ze wojsko kręci wałki nt. ich śmierci. Opowiastki wojskowych nie zgadzają się z sekcja zwłok. Jest też wątek w którym ludzie Bogdana Klicha wysłał chorążego aby dowodził oficerami ponieważ chorąży bez doświadczenia nie będzie negował wskazówek dowództwa.
- UE skazała nas na karę 31 799 euro za każdy dzień zwłoki w poprawieniu ustawy regulującej hazard
-Ministerstwo Sprawiedliwości odkryło nieprawidłowości w ochronie tajnych danych w kilku prokuraturach. Zamiast sprawdzić pozostałe, kontrole zawieszono, a kontrolerów wyrzucono z pracy ? ustalił ?Dziennik Gazeta Prawna? Szefem resortu był wtedy Zbigniew Ćwiąkalski.
źródła:
http://nwomedia.pl/post,636,0
http://biznes.onet.pl/static,forum.html?discId=9356813&threadId=7368115  3&discPage=7&AppID=324
http://astral-projection.blog.onet.pl/
http://miziaforum.wordpress.com/2010/12/05/ (Visited 155 times, 18 visits today)

znajdziecie Państwo tekst o przekrętach i przewałkach „Rządu” PO i PSL – o których milczą (nie całkiem...) media. ¾ tego to albo zupełne bzdury – albo (znacznie częściej!) PT Autor zestawienia coś słyszał, ale widać, że nie wie dokładnie, o co chodzi. Natomiast pozostała ¼ wystarczy, by posadzić większość rządzącej ekipy. PS. Celny komentarz {~soso d.} do mojego poprzedniego wpisu: „Zmysł obserwacji zawiódł Pana. Pan Tomczykiewicz na pewno nie rozwiedzie się z żoną. Z ewolucji Jego poglądów jasno widać, że to On dopasuje się do żony”. Posmotrim - uwidim... pardon, po europejsku: „Qui vivra – verra!” PSA : Siadł SKYPE. Z tego powodu nie odbyło się posiedzenie Rady WiP. Malkontentom zwracam uwagę, że to znacznie lepiej, niż gdyby nie odbyło się np. dlatego, że zmierzające do Warszawy pociągi i samochody z Członkami Rady utknęły w zaspach. JKM

Czy pieniądze też śmierdzą? Ryba psuje się od głowy, a przykład idzie z góry. Krytykujący partyjne podziały w Kościele przewielebny ojciec Ludwik Wiśniewski dał przykład partyjnego już nawet nie zaangażowania, ale zacietrzewienia podczas nabożeństwa, jakie z okazji rocznicy wprowadzenia stanu wojennego odbyło się w Lublinie. Takie nabożeństwa - powiedzmy sobie szczerze – są politycznymi demonstracjami, które ze względu na specyfikę miejsca, w jakim się odbywają, przyjmują właściwą dla tego miejsca formę nabożeństwa – i właśnie dlatego ich uczestnicy, akomodując się do reguł dyktowanych przez formę, nie do końca ulegają wiecowej atmosferze. Na przykład – nie wdają się w głośne polemiki z mówcami, ani nie przerywają im gwizdami, a co najwyżej – oklaskami, które rozpoczęły się u nas podczas nabożeństw dopiero od pierwszej wizyty Jana Pawła II w Polsce. Pamiętam, jak J. Em. Prymas Wyszyński żachnął się na pierwsze takie oklaski, wychodząc zapewne ze słusznego założenia, że skoro dopuszcza się już oklaskiwanie kazań, to - zwłaszcza w przypadku wzrostu napięcia w stosunkach między partią a Kościołem - trzeba będzie liczyć się też z możliwością ich wygwizdywania – ale później najwyraźniej machnął ręką na tę demokratyzację kościelnego obyczaju. Tymczasem, na skutek agitacji żydowskiej gazety dla Polaków, która nie przepuszcza żadnej okazji, by zaszkodzić od wieków znienawidzonemu Kościołowi rzymskiemu - w Polsce, zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie jak wiadomo, mieszkają „młodzi, wykształceni”, co to mózgi mają powycinane właśnie z gazety red. Michnika, zaczął upowszechniać się obyczaj demonstracyjnego wychodzenia z kościoła podczas kazania, które słuchaczom ze względów politycznych nie przypadło do gustu albo naprawdę, albo dlatego, że wygłaszał je ksiądz z tak zwanej „czarnej listy”. W tym drugim przypadku wychodzący wykonują po prostu zadanie zlecone przez oficerów prowadzących – ale oczywiście zawsze robi to wrażenie, nie mówiąc o zakłócaniu nabożeństwa. Teraz zaś przewielebny ojciec Ludwik Wiśniewski posunął się krok dalej i podczas gdy przewielebny ksiądz Leon Pietroń wygłaszał kazanie, które z powodów partyjnych mu się nie spodobało, głośno mu przerwał pouczając, by porzucił tematykę polityczną i powrócił do religijnej. Przewielebny ksiądz Pietroń, mimo zaskoczenia nie stracił kontenansu i kategorycznym tonem poprosił przewielebnego koncelebransa, by mu nie przerywał takimi niewczesnymi pouczeniami – co zgromadzona w kościele publiczność skwitowała oklaskami. I nic dziwnego - bo zaostrzenie walki politycznej między dwiema partiami w Kościele: postępacką i konserwatywną nie może nie udzielać się katolickiemu proletariatowi zwłaszcza w sytuacji, gdy żydowska gazeta dla Polaków piórem rzuconej na religijny odcinek frontu ideologicznego pani redaktor Katarzyny Wiśniewskiej intensywnie go do takiego zaangażowania podjudza. Ale proletariat – jak to proletariat – również takie podjudzanie pojmuje po swojemu, czego wyrazem są fałszywe pogłoski, że pani red. Katarzyna Wiśniewska jest wnuczką przewielebnego ojca Ludwika i dlatego tak mu kadzi i kibicuje. Oczywiście nie ma w nich ani słowa prawdy, bo pani red. Wiśniewska po prostu wykonuje zadanie, jakie wyznaczono jej na tym odcinku frontu ideologicznego, na który rzucił ją los, czy jak tam nazywa się to stanowisko w pragmatyce służbowej. Nawiasem mówiąc, pojawiły się energiczne zaprzeczenia, jakoby donos, jaki przewielebny ojciec Wiśniewski wysłał do Jego Ekscelencji nuncjusza, trafił do „Gazety Wyborczej” z jego inicjatywy. Zaprzecza temu energicznie nie tylko pani red. Wiśniewska, ale również Jego Ekscelencja abp Józef Życiński, który w gorliwości swojej idzie nawet krok dalej informując, że list trafił do żydowskiej gazety dla Polaków za pośrednictwem i z inicjatywy „innych osób”. Nie wyjaśnia to niestety zagadki, w jaki sposób prywatny list przewielebnego ojca Wiśniewskiego do nuncjusza trafił do rąk tych „innych osób” – no i oczywiście – co to były za osoby, a może nawet – Osoby. Bez osobistego udziału przewielebnego autora listu nie byłoby to raczej możliwe, zatem te wszystkie energiczne zaprzeczenia ilustrują tylko trafność porzekadła wymownych Francuzów, że qui s’excuse – s’accuse, co się wykłada, że kto się tłumaczy, ten się oskarża, a rozumiemy to jeszcze lepiej, gdy przypomnimy sobie regułę księcia Gorczakowa, żeby nie wierzyć nie zdementowanym informacjom prasowym. Wreszcie mniejsza o to, w jaki sposób korespondencja przewielebnego ojca Ludwika Wiśniewskiego z nuncjuszem znalazła się w posiadaniu żydowskiej gazety dla Polaków, bo znacznie ciekawsze są następstwa podjudzania katolickiego proletariatu przeciwko partii konserwatywnej w Kościele. Odnoszę bowiem nieprzyjemne wrażenie, że popierający to podjudzanie działacze i funkcjonariusze kościelnej partii postępowej (mówiąc o funkcjonariuszach mam na myśli tych, co to „bez swojej wiedzy i zgody”), uczestniczą w tym podjudzaniu w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa. Tymczasem może ono okazać się szalenie złudne, bo wiadomo, że wprawdzie człowiek strzela, ale to Pan Bóg kule nosi i nigdy nie wiadomo, czy jakiś rykoszet nie porazi strzelca. Warto bowiem zwrócić uwagę, że masowe nastroje bywają niezwykle kapryśne i niekoniecznie muszą przechylać się w oczekiwaną przez inicjatorów kampanii stronę. A co będzie, jeśli przechylą się w stronę przeciwną? To zresztą bardzo możliwe, bo nietrudno nie zauważyć, że propaganda kościelnych postępaków idzie pod prąd sentymentów i poglądów katolickiego proletariatu. Co zatem się stanie, jeśli ten proletariat, zirytowany ciągłym sztorcowaniem pod żydowskie dyktando, w pewnym momencie powie: nasze sentymenty i nasze poglądy wam się nie podobają i śmierdzą wam, a nasze pieniądze wam nie śmierdzą? W takim razie już na nie nie liczcie – i zacznie odtąd starannie omijać dominikańskie kościoły i klasztory, kazania księży postępaków przerywać okrzykami, albo nawet wygwizdywać, nie dając w dodatku ani grosza na tacę i bojkotować religijne uroczystości jeśli tylko udział w nich zapowie np. Jego Ekscelencja abp Józef Życiński, który przecież też „bez swojej wiedzy i zgody”? Mówiąc krótko – co będzie, jeśli katolicki proletariat zastosuje wobec kościelnej partii postępackiej bojkot ekonomiczny? Jeśli komuś nie można wbić rozumu przez głowę, to trzeba spróbować z innej strony. Warto przypomnieć, że groźba bojkotu ekonomicznego wprawiała w nerwową drżączkę nawet Żydów, więc cóż tu mówić o naszych milusińskich, którzy przywykli do pewnego poziomu komfortu? Ciekawe, czy red. Michnik im wyrówna jakimś subsidium charitativum, czy też spuści z wodą uznając, że Murzyn już zrobił swoje? SM

Rady „pożytecznego idioty” Nie ustają rozpamiętywania ostatnich wyborów prezydenckich na Białorusi. Jak wiadomo, towarzyszyły im demonstracje na skalę dotąd niespotykaną. Ale bo też do tegorocznych wyborów włączyły się nie tylko agentury amerykańska i unijna – w tym oczywiście – polska, ale również – agentura rosyjska, która na Białorusi – podobnie zresztą jak i u nas - musi być wyjątkowo rozbudowana i głęboko ukorzeniona. Stąd też i demonstracje miały niespotykaną skalę, bo wszyscy musieli się wykazać. Do grona zatroskanych przyszłością demokracji na Białorusi dołączył doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, pan Henryk Wujec – biłgorajski chłop opętany przez Żydów. Pan Wujec jest przez Żydów tylko opętany, więc w odróżnieniu od nich, jest prostolinijny i szczery. Dzięki temu jego ocena wydarzeń na Białorusi pozwala nam lepiej poznać stan umysłowej fermentacji w środowisku naszych mężyków stanu. Pan Wujec nawołuje, by o przyszłości Białorusi rozmawiać z Rosją, bo dla Rosji Łukaszenka jest „obciachowy”. Dlaczego jest „obciachowy”? Ano dlatego, że raz „zbliża się” do Rosji, a raz – do Unii Europejskiej. Krótko mówiąc – w zależności od sytuacji lawiruje między ostrzami potężnych szermierzy, zachowując równy dystans do każdego z nich, czyli utrzymując tyle niepodległości swego państwa, ile w tych warunkach można. Jeśli tak, to wystawiałoby to raczej dobre świadectwo Aleksandrowi Łukaszence jako prezydentowi, który ma stać na straży niepodległości swojego państwa – ale oczywiście ani w oczach prezydenta Komorowskiego, który takiej sztuki nawet nie ośmiela się próbować, ani – tym bardziej – w oczach Henryka Wujca – nie jest to żadną zaletą. Co w tej sytuacji oznacza nawoływanie, by w sprawie Białorusi UE rozmawiała z Rosją? Następstwem takich rozmów byłby zapewne sprawiedliwy podział wpływów na Białorusi między Rosję, a UE – taki sam, jak w Polsce, gdzie strategiczni partnerzy podzielili się nawet tubylczymi dygnitarzami według formuły „wasz prezydent, nasz premier”. Rezultatem byłaby likwidacja jakiejkolwiek niepodległości Białorusi. Z punktu widzenia Rosji korzyść z takiej likwidacji byłaby oczywista – ale jaki interes w likwidowaniu niepodległości Białorusi ma Polska? O możliwości rozciągnięcia polskich wpływów na dawnych Kresach Wschodnich nie ma mowy, bo ani Niemcy, ani ruscy szachiści tubylczym mężykom stanu na to nie pozwolą, zatem nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Muszę tedy przyjąć, że pan Henryk Wujec, swoim zwyczajem demonstruje sławną „postawę służebną” – tym razem wobec Rosji, jako że prezydent Bronisław Komorowski, któremu doradza, najwyraźniej przypadł w udziale zimnemu rosyjskiemu czekiście Włodzimierzowi Putinowi, podczas gdy premier Donald Tusk – Naszej Złotej Pani Anieli. Ponieważ nie jest przy tym wykluczone, że obydwaj strategiczni partnerzy łupiliby Białoruś – podobnie jak Polskę – za pośrednictwem żydowskich grandziarzy, to i entuzjazm pana Henryka Wujca dla takiego scenariusza jest trochę lepiej zrozumiały. SM

Wnioski z Mińska Na centralnym placu Mińska, gdzie znajduje się parlament, stoi pomnik wodza rewolucji październikowej Włodzimierza Lenina. To jemu, a może Stalinowi (zresztą, co za różnica), przypisuje się słynne zdanie, że wybory wygrywa nie ten, kto głosuje, ale ten, kto liczy głosy. Tak też było podczas niedzielnych wyborów prezydenckich na Białorusi. Po raz czwarty, zapewniając sobie aż 80 procent głosów przy 90-procentowej frekwencji, wygrał Alaksandr Łukaszenka, gdyż tylko on zagwarantował sobie wsparcie w komisjach wyborczych liczących głosy. Po co zajechali do Mińska obserwatorzy z OBWE i UE, w tym Paweł Poncyljusz, skoro wiadomo było, że fałszerstw nie dokonuje się na oczach wyborców, lecz w komisjach, tuż po zamknięciu głosowania, a tam nie wpuszczano nikogo obcego. Dwudziestotysięczny wiec przeciwników Łukaszenki został brutalnie rozpędzony przez KGB, OMON, milicję, wojsko i tzw. aktyw robotniczy, czyli funkcjonariuszy ubranych po cywilnemu. Demonstranci zostali pobici, a wśród 600 aresztowanych znalazło się siedmiu konkurentów Łukaszenki na urząd prezydenta. Wyjątkiem był Jarosław Romańczuk, który "odciął się" od kolegów, za co został zaszczycony zaproszeniem na rozmowę do zbawcy narodu. Wypowiedzi naszych rządowych polityków na temat pacyfikacji wiecu w Mińsku pełne są potępienia dyktatury Łukaszenki i ogromnej troski o naród białoruski, tak cierpiący z powodu braku demokracji. A naród ten zachowuje się całkiem racjonalnie. Kształtują i wychowują go oficjalne rządowe media, od lat walczące z jakąkolwiek opozycją. "Batka" Aleksandr, ich medialna gwiazda, płaci na czas renty i emerytury, i spotyka się z czołowymi politykami UE i Rosji, by utrzymać władzę. Robi to bardzo skutecznie, za co Rosja znowu mu jest w tych dniach wdzięczna. Mówi się, że sytuacja na Białorusi przeczy wszelkim standardom demokracji. A sytuacja w Rosji? Czy tam respektowane są standardy demokracji i praw człowieka? Chyba tak, skoro nikt na świecie i w Polsce nie protestuje. Unia Europejska ma teraz wypracować nową politykę wobec Białorusi, zapowiada szef parlamentu Jerzy Buzek. Już po wstępnych zapowiedziach wiadomo, że skończy się na jakiejś krytycznej uchwale, być może drobnych sankcjach politycznych, w wyniku których kolejna grupa urzędników białoruskich nie będzie mogła wyjechać na zakupy do Brukseli czy na narty w Dolomity, bo sankcji ekonomicznych nigdy nie było i teraz też nie będzie. Mogą bowiem uderzyć w społeczeństwo, uważają oficjele z Unii. Sytuacja na Białorusi przypominała w tych dniach Polskę w stanie wojennym. Są bici, więzieni i wywożeni w nieznane miejsca ludzie, oskarżeni przez władzę o "bandycką" działalność. Panuje strach, niepewność jutra, sądy wykonują, jak w Polsce, polecenia władz. Zachód potępił wtedy reżim Jaruzelskiego, ale najmniej krytycznych słów padło z Berlina, a pochwały z Moskwy, zupełnie jak dziś w stosunku do Białorusi. W wyniku sankcji gospodarczych zablokowano polski eksport drobiu, ale w niczym nie przeszkadzało to polskim komunistycznym firmom wozić go do Niemiec, by tam po zmianie opakowania sprzedawać polski drób na rynkach zachodnich już jako wyrób nieobjęty embargiem. Krytyka Łukaszenki, szczególnie w polskim wydaniu, może budzić i inną, historyczną refleksję. Czy gdyby uwolnił on opozycję z więzień, porozumiał się z nią przy białoruskim okrągłym stole, a potem wraz z nią stworzył nowy układ polityczny, obejmując stanowisko prezydenta, to nasze zastrzeżenia w stosunku do jego reżimu byłyby nadal takie same? A przecież taką drogą poszedł gen. Jaruzelski, za co po latach, mimo że w stosunku do niego toczy się oficjalne postępowanie sądowe za masakry grudniowe 1970 i 1981, został uhonorowany stanowiskiem doradcy u obecnie urzędującego prezydenta, byłego więzionego opozycjonisty. A skąd krytycy Łukaszenki wiedzą, że obecny dyktator nie przygotowuje sobie do przyszłego rządzenia, na następną piątą już kadencję, niektórych "konstruktywnych" opozycjonistów, jak choćby "Polaka" Jarosława Romańczuka? Inną sprawą jest mechanizm prowokacji. Najprawdopodobniej za szturm rządowych budynków w Mińsku odpowiada reżim Łukaszenki, a nie opozycja. Pamiętamy, jak w Polsce za śmierć Grzegorza Przemyka reżim Jaruzelskiego i Kiszczaka oskarżył Bogu ducha winnych sanitariuszy pogotowia. A kilka lat później, już w wolnej Polsce, były agent SB spalił przy świetle fleszy i kamer kukłę Wałęsy, by można było o to oskarżyć PC, partię Jarosława Kaczyńskiego, jako antydemokratyczną i antysystemową opozycję. A jakie refleksje z białoruskiej farsy wyborczej i pacyfikacji tamtejszej opozycji wynikają dla obecnej polskiej opozycji? Ano takie, że w Polsce, zupełnie jak na Białorusi, media nie walczą z rządem, nie patrzą mu na ręce, tylko zwalczają opozycję. Potrafią nawet wykreować nową opozycję, bardziej przyjazną dla władzy (Romańczuk). Najważniejsza jednak nauka, jaka wynika z białoruskich doświadczeń dla polskiej opozycji, sprowadza się do konkluzji, że w interesie każdej niedemokratycznej władzy jest dzielenie i skłócanie opozycji. Gdyby owi niezależni kandydaci na urząd prezydenta Białorusi uzgodnili między sobą jedną wspólną kandydaturę, niewykluczone, że przyniosłoby to sukces wyborczy. O ile pozwoliłyby na to tajne służby, te same co dawniej. Wojciech Reszczyński

Odwaga koncesjonowana Ponieważ od pewnego czasu wszyscy jesteśmy gorąco zachęcani do lektury zwłaszcza Starego Testamentu, to zapewne pamiętamy zdumienie, jakie ogarnęło proroka Balaama, kiedy jego oślica przemówiła ludzkim głosem. Dzisiaj to żadna osobliwość, zwłaszcza przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy ludzkim głosem mówią wszyscy - ale wtedy to było wydarzenie. Balaam był tak zdumiony, że nawet nie próbował dociekać przyczyn tej osobliwości, tylko nawiązał z oślicą rozmowę, jak gdyby nigdy nic. Co więcej - z tej rozmowy można było odnieść wrażenie, że oślica jest znacznie lepiej poinformowana o rzeczywistym stanie rzeczy od swego właściciela. Wspominam o tej starotestamentowej anegdocie nie tylko ze względu na zbliżające się Boże Narodzenie, kiedy to wszyscy zaczynają mówić ludzkim głosem, ale przede wszystkim - ze względu na pana premiera Donalda Tuska, który przemówił w sprawie raportu, jaki na temat przyczyn smoleńskiej katastrofy nadesłała do Polski komisja pod przewodnictwem pani generał Tatiany Anodiny. Na widok tego raportu pan premier Tusk nie posiadał się z oburzenia i pryncypialnie go skrytykował w nader ostrych słowach. Ten ostry ton wobec raportu szalenie zaskakuje, niczym ludzka mowa w, że tak powiem, ustach oślicy Balaama, bo przecież pamiętamy doskonale, jak premier Tusk ze strachu, że Rosjanie się obrażą, nie odważył się skorzystać z obowiązującego, polsko-rosyjskiego porozumienia z 7 lipca 1993 roku, tylko pozwolił, by badanie tej katastrofy odbywało się na zasadach przewidzianych w konwencji chicagowskiej z 7 grudnia 1944 roku, do której Polska przystąpiła 20 listopada 1958 roku. Różnica między tamtym porozumieniem, a konwencją chicagowską polega - po pierwsze - na tym, że porozumienie dotyczy samolotów wojskowych - a rozbity 10 kwietnia Tu-154 był niewątpliwie samolotem wojskowym - podczas gdy art. 3 konwencji chicagowskiej stanowi, że stosuje się ona wyłącznie do samolotów cywilnych. Po drugie - że art. 11 porozumienia z 1993 roku stanowi, że dochodzenie przyczyn wypadków lotniczych "prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie" - podczas gdy art. 26 konwencji chicagowskiej przewiduje, że badaniem przyczyn katastrofy zajmuje się wyłącznie państwo, na którego terytorium ona nastąpiła - i ma tylko obowiązek dopuszczenia obserwatorów wyznaczonych przez państwo-właściciela samolotu oraz podania do wiadomości temu państwu raportu końcowego. Zgodnie z punktem 6.3. załącznika numer 13 do konwencji chicagowskiej, do projektu takiego raportu państwo-właściciel samolotu może w terminie 60 dni złożyć swoje uwagi, które albo zostaną uwzględnione przy zmianach pierwotnego projektu raportu, albo też - jeśli takie będzie życzenie - będą załączone do pierwotnego tekstu raportu końcowego. Z tego porównania widać, że gdyby rząd polski odważył się na skorzystanie z porozumienia z 1993 roku, to śledztwo prowadzone byłoby wspólnie, to znaczy - że strona rosyjska nie mogłaby ogłaszać żadnych ustaleń bez zgody strony polskiej. Tak się jednak nie stało, więc jeśli nawet Polska prześle ponad 150 stron uwag do rosyjskiego raportu, wcale nie musi to mieć żadnego wpływu na jego treść. W tej sytuacji ostre słowa krytyki ze strony premiera Tuska nie mają żadnego praktycznego znaczenia. Nie mają żadnego praktycznego znaczenia, ale przecież zostały wypowiedziane i to w momencie, gdy po warszawskiej wizycie prezydenta Dymitra Miedwiediewa dygnitarze piją sobie z dzióbków, niczym Leonid Breżniew z Erichem Honeckerem - bo przecież muszą w podskokach wykonywać rozkaz pojednania. No dobrze; pojednanie - a tutaj taki kiks, niczym "zgrzyt żelaza po szkle"? Co się stało, a przede wszystkim - skąd u pana premiera Donalda Tuska ten nagły przypływ odwagi? Możliwe, że stąd, iż - jak okazało się przy okazji wizyty prezydenta Miedwiediewa - premier Tusk czerpie z krynicy mądrości Naszej Złotej Pani Anieli - zgodnie ze sprawiedliwym rozdziałem naszych dygnitarzy między strategicznych partnerów wedle formuły: "wasz prezydent - nasz premier". To oczywiście jest możliwe, a nawet - bardzo prawdopodobne. Premier Tusk, w odróżnieniu od innych naszych dygnitarzy, nie podlega premierowi Włodzimierzowi Putinowi, więc może sobie pozwolić nawet na krytykę strony rosyjskiej. Ale możliwe, że za tymi ostrymi słowami premiera Tuska kryje się jeszcze jedna sprawa. Mam na myśli przysługę, jaką w ramach pojednania mógł premierowi Tuskowi wyświadczyć premier Putin. Ponieważ dostarczony przez stronę rosyjską raport rzeczywiście jest skandaliczny i brak reakcji ze strony premiera Tuska naraziłby go na śmieszność, a nawet szyderstwa ze strony polskiej opinii publicznej, premier Putin, w nagrodę za wcześniejszą rezygnację z badania katastrofy smoleńskiej na podstawie porozumienia z 1993 roku i w ogóle - za dobre sprawowanie - pozwolił premierowi Tuskowi trochę pohałasować, doskonale wiedząc, że cokolwiek powie, to i tak nie będzie miało żadnego praktycznego znaczenia. To właśnie jeden z takich "gestów", jakich Rosjanie nam nie żałują w zamian za nawrócenie na "realizm". SM

Kaczorowska o mężu i wojennych wigiliach Gość Kontrwywiadu RMF FM Karolina Kaczorowska w rozmowie z Konradem Piaseckim wspomina męża, a także wojenne i emigracyjne wigilie.

Konrad Piasecki: Czy pani wraca czasem myślą do pierwszej wigilii, jaką spędzała pani z mężem?

Karolina Kaczorowska: - Tak, to był 1951 rok, byłam wtedy jego narzeczoną. Spędzaliśmy wigilię z matką i z ojcem. Mieszkaliśmy wtedy u państwa Ciperowskich, u majora Ciperowskiego w Londynie. Zaprosiliśmy też państwa Ciperowskich na tę wigilię. Była bardzo skromna, bo wtedy w Anglii było wszystko na kartki. Nie było karpi, ten barszczyk był skromny. Ale fakt, że byliśmy razem po tylu latach z bratem i z ojcem to było bardzo wielkie szczęście.

Losy pani i męża do tego momentu spotkania już były niezwykłe. Pani wywieziona na Sybir, przez Persję trafiła do Ugandy. Mąż skazany na karę śmierci w sowieckiej Rosji, wraz z Armią Andersa przeszedł szlak bojowy, był pod Monte Cassino. Nie miała pani takiej myśli, że to cud, że się spotkaliście? - Nie, w tym wieku się po prostu szło do harcerstwa, spotkało się przystojnego harcerza i to było piękne.

Te wigilie przed 1950, przed 1945 rokiem - wojenne wigilie były straszne?

- Były, np. w Kirgistanie były straszne. Nawet w Afryce nie było choinki. Ja pamiętam taką wigilię, kiedy była w czasie bitwy pod Monte Cassino. W naszej dzielnicy, zawsze w środę, przychodził listonosz. Wówczas słyszało się płacz. Ja pamiętam, że nauczyłam się, że jak listonosz zbliżał się do domu, to ja wychodziłam. Zawsze brałam coś, żeby iść pod wodę, bo na środku był kran. Ja sobie nie wyobrażałam być w domu, kiedy mamusia otworzyłaby list, że ktoś zginął. Po jakimś czasie, jak było cicho, to ja wracałam. Tak kiedyś wyglądał dzień przed wigilią.

A jakie były te imigracyjne londyńskie wigilie? Państwo spędzaliście je w Londynie, czy mieliście zwyczaj wyjeżdżania na święta? - To tak nie było, wszyscy byli bardzo biedni. Fakt, że byliśmy razem, to było szczęście. Myśmy z tą myślą przyjechali, że jak się spotkamy, to pojedziemy do Polski. Niestety, po Jałcie, moja część Polski, bo ja jestem ze wschodu, w ogóle była oddana do Rosji - nie było mowy o tym.

Nie miała pani nadziei na powrót do wolnej Polski? - Nie, nigdy.

A mąż? Mąż był większym optymistą? - Każdy z nas żył tą nadzieją, ale nikt sobie nie wyobrażał, że to za naszego życia tak się stanie, jak się stało.

I to, że pani mąż miał to szczęście, że był w tym momencie prezydentem imigracyjnym? - Tak. Ja nie zapomnę tego dnia, bo ja uczyłam i zepsuła się elektryczność. Wówczas zamknęli szkołę na tydzień. Ja byłam taka szczęśliwa. Mąż przyjechał, a ja mówię: "Rysiu, wyobraź sobie, mam tydzień wolnego. Święta przygotuję". On powiedział, że nie przygotuję, bo jedziemy do Polski. Ja myślałam, że on żartuje, że co to w ogóle znaczy. I on mi wytłumaczył wtedy, co się stało. Ja wiedziałam, że były takie możliwości, że być może oddamy insygnia.

To był ten moment, kiedy pani mąż przekazywał insygnia Lechowi Wałęsie? - Tak, rzeczywiście wtedy nie zrobiłam wigilii. Przyjechaliśmy do Polski i wigilię spędzaliśmy pierwszy raz u rodziny męża w Warszawie. To było po prostu niezapomniane. Nie zapomnę jak schodziliśmy z samolotu i orkiestra wojskowa zagrała hymn - to trzeba przeżyć, żeby to odczuć, co to było dla mnie. Na polskiej ziemi, przez polskie wojsko.

Kiedy pani po raz ostatni widziała swojego męża? Jaki obraz męża został pani pod powiekami? - Czy mam powiedzieć prawdę? Mój mąż miał imieniny i ja uważałam, że ja bardzo zwracałam uwagę na wygląd męża - jak był ubrany. To była taka moja słaba strona. Kupiłam mu taki piękny garnitur granatowy i powiedziałam, żeby nie był podwójny, tylko pojedynczy, bo z jego figurą, to jest ładniej. On wyjeżdżał w czwartek. W środę wieczorem ubrał się w ten garnitur i ja byłam w kuchni. On przyszedł i stanął w tym garniturze. Mówił, że mam rację, że on jest piękny - tak pamiętam, jak on stał w tych drzwiach. Bardzo długo będę go pamiętała w tych drzwiach, w tym garniturze i w tym świetle z jadalni.

Nie przeczuwał niczego? - Nikt nie przeczuwał, to było straszne. Ja dlatego nie zginęłam, że ja byłam po szpitalu i nie miałam na tyle siły, żeby pojechać, bo ja też byłam zaproszona.

Pani miała być razem z mężem na pokładzie tego samolotu? - Tak, no ja wiem, może lepiej było pojechać. Jak trumna przyjechała z mężem na lotnisko, to jak dotknęłam tej trumny, to go przeprosiłam, jeżeli cokolwiek było złego. Miałam czyste sumienie, że ja mu nigdy w życiu nie przeszkadzałam w jego pracy społecznej, bo my normalnie pracowaliśmy zawodowo, a to, co robiliśmy, to było w czasie naszych urlopów, w czasie naszego wolnego.

Czuje pani żal do losu, czy żal do ludzi, po tym, co się stało? - Ja panu powiem, co mi powiedział wnuk. Dlatego, że ja nie byłam zbyt zdrowa, to zawsze któreś w wnuków przyjeżdżało jak mąż wyjeżdżał. Mój najstarszy wnuk Rysio jak widział tę rozpacz, to przyszedł, przytulił mnie i mówił: "Babciu nie rozpaczaj, dziadziuś nie zmarnował życia i nawet zginął dla Polski". Proszę pana, babci, której wnuk jest wychowany poza granicami kraju i potrafi powiedzieć to piękną polszczyzną, to była dla mnie naprawdę nagroda. Nie zawiedliśmy dziadka, wnuk to rozumiał. RMF

Akademia Zdrady Narodowej?

Akademia Obrony Narodowej ma ciekawe pomysły na promowanie obrony Polski. Otóż 12 stycznia odbędzie się w niej spotkanie z… człowiekiem niezwykle zasłużonym, ale nie dla Polski, tylko dla Związku Sowieckiego. Władze uczelni uznały bowiem, że trzeba zapoznać studentów z myślą gienerała (od dawna nie stosuję określenia generał wobec sowieckich służbistów) Wojciecha Jaruzelskiego. Na stronach wojskowej uczelni wisi zaproszenie na wykład Wojciecha Jaruzelskiego, który ma się odbyć 12 stycznia. „Zapraszamy Studentów i Kadrę AON na spotkanie z gen. W. Jaruzelskim. Odbędzie się ono12 stycznia o godz. 12.00 w Auli Kuropieska. Dyskusję poprzedzi krótki wykład gen. Jaruzelskiego na temat «Od ustroju do ustroju». Liczymy na merytoryczne pytania” – można przeczytać na stronie. Pytania można zadawać w biurze karier. Ciekawe, czy władze uczelni chciałyby, by jej absolwenci zrobili podobną karierę w służbie u obcych mocarstw, jak Jaruzelski. A dodatkowo władze zapraszają do kupowania najnowszej publikacji gienerała w sekretariacie prorektora. Czytając takie informacje trudno nie zadać pytania, czy Akademia Obrony Narodowej nie powinna czym prędzej zmienić nazwy. Gienerał Jaruzelski nigdy bowiem obronie Polski nie służył. Jego celem było trwanie przy Związku Sowieckim i budowanie socjalistycznej Ojczyzny, która z obroną narodu ma mniej więcej tyle wspólnego, ile demokracja z demokracją socjalistyczną. Jego zaangażowanie można zatem określić jedynie jako zaangażowanie w zdradę narodową. I jedynie tego może on nauczyć studentów AON-u. Zapraszając go na wykład władze tej uczelni pokazują zatem, że ich celem nie jest obrona Polski, nie jest walka o jej suwerenność, ale kontynuowanie tradycji Ludowego Wojska Polskiego, które wiernie trwało przy Związku Sowieckim. Ale jeśli tak jest to należy jak najszybciej zmienić nazwę uczelni. I zamiast udawać, że chodzi o obronę, powiedzieć wprost, że jest to Akademia Zdrady Narodowej. Dopiero wówczas nie będzie dysonansu. A na koniec trudno nie zadać pytania prezydentowi, który jest zwierzchnikiem sił zbrojnych i ministrowi obrony narodowej. Czy Panom nie przeszkadza, że człowiek odpowiadający za czystki etniczne w polskiej armii, wiernie służący Związkowi Sowieckiemu – będzie miał wykład na Akademii Obrony Narodowej? Czy Waszym zdaniem to rzeczywiście powinien być wzór dla polskiego wojska i dla studentów? Czy Waszym zdaniem człowiek chcący służyć Polsce może się czegokolwiek dowiedzieć od agenta, sowieckiego aparatczyka i człowieka odpowiadającego (przynajmniej moralnie) za zamordowanie górników z kopalni Wujek? Czy modelowy przykład zdrajcy polskiego interesu narodowego ma prawo uczyć czegokolwiek ludzi odpowiedzialnych w przyszłości za obronę Polski? Nie wiem, jakie będą odpowiedzi Prezydenta i Ministra. Ale jeśli nie podejmą oni działań przeciwko takim sytuacjom, to trzeba będzie wprost postawić pytanie o to, czy Ministerstwo Obrony Narodowej nie powinno zmienić nazwy. I to czym prędzej, żeby nie wprowadzać Polaków w błąd. Z obroną nie będzie już ono bowiem miało nic wspólnego. Tomasz P. Terlikowski

Tusk chce zneutralizować społeczne oburzenie – wywiad z prof. Andrzejem Zybertowiczem Nasz kontrwywiad jest nieudolny lub sparaliżowany. To IPN stał się faktycznie ogniwem systemu bezpieczeństwa państwa, pełniąc pewne funkcje kontrwywiadu. Z prof. Andrzejem Zybertowiczem, socjologiem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, byłym doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Mariusz Bober Jak Pan ocenia woltę premiera Donalda Tuska, który nagle uznał, że raport MAK w sprawie katastrofy smoleńskiej jest nie do przyjęcia? – Trzeba pamiętać, że Donald Tusk jest zręcznym kalkulatorem. Nie podejmie żadnej ważnej decyzji, zanim nie dokona oceny jej skutków, zwłaszcza dla notowań sondażowych. W tym wypadku najwyraźniej zrozumiał, że…

…rosyjski raport podważa i w karygodnym świetle stawia jego decyzję o oddaniu śledztwa w ręce rosyjskich władz? – Najprawdopodobniej nie tylko podważa jego “politykę miłości” wobec Rosji, a nawet ją ośmiesza. Nie wykluczam, że istotny może być również ujawniony w “Rzeczpospolitej” wątek agenturalnej przeszłości polskiego dyplomaty Tomasza Turowskiego. Okazuje się, że był on nie tylko obecny na lotnisku w momencie katastrofy polskiego samolotu z prezydentem na pokładzie 10 kwietnia br., ale też aktywnie współtworzył “pojednanie” z Rosją.

“Nasz Dziennik” informował, że wiele wskazuje, iż to właśnie Turowski domagał się od rosyjskich funkcjonariuszy zniszczenia nagrania polskiego operatora, który filmował miejsce katastrofy. Jak Pan odbiera takie doniesienia? – Rozumiem, że ta informacja jest sprawdzana. Ale niezależnie od tego, jeśli potwierdzą się informacje o biografii Tomasza Turowskiego, to wzmocni to tezy, które już formułowałem w wypowiedziach dla “Naszego Dziennika”. Mianowicie, że polski kontrwywiad nie wypełnia swoich zadań. Gdyby właściwie funkcjonował, zwłaszcza cywilny kontrwywiad – Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, to Turowski powinien dawno temu zostać odsunięty od wpływu na jakiekolwiek sprawy państwowe. Skoro zaś nasz kontrwywiad nie działa jak należy, jest nieudolny lub sparaliżowany, mamy do czynienia z sytuacją, w której to IPN stał się faktycznie ogniwem systemu bezpieczeństwa państwa, pełniąc de facto pewne funkcje kontrwywiadu. Dlatego obecnie niektóre ataki na IPN muszą być rozpatrywane także jako osłabianie kontrwywiadowczej osłony naszego kraju.

Stawia Pan tezę, że to IPN jest obecnie jej najmocniejszym ogniwem? – Funkcjonariusze tajnych służb nie działają w próżni kulturowej. Jeśli widzą, że w niektórych ważnych mediach lansowana jest agentura wpływu, jeśli dostrzegają brak woli politycznej, by ujawnić i przeciąć pewne typy powiązań niebezpiecznych dla naszego państwa, to nawet ta część funkcjonariuszy, która czuje się patriotami i profesjonalistami, rezygnuje – by chronić swoje posady – z prowadzenia trudnych operacji. Wprawdzie IPN także nie działa w próżni kulturowej, tu również nie brak koniunkturalistów albo osób po prostu lękliwych, ale z mojego oglądu sprawy wynika jednak, że poziom nasycenia postawami patriotycznymi w IPN jest znacznie wyższy niż w jakiejkolwiek innej polskiej tajnej służbie (za wyjątkiem CBA z okresu Mariusza Kamińskiego).

Czy zwrot w zachowaniu Donalda Tuska wynika głównie z odczytania nastrojów społecznych, czy też mogą być jeszcze inne powody zmiany frontu? – Nie można wykluczyć, że premier wcześniej wiedział, iż IPN złoży wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec Turowskiego, lub iż ukaże się tekst na temat przeszłości tego dyplomaty. Donald Tusk mógł też obawiać się, że pewne informacje o manipulowaniu obiegiem informacji na miejscu katastrofy w Smoleńsku oraz o agenturalnie inspirowanym “pojednaniu” z Rosją zmienią nastawienie społeczeństwa. A wówczas Polacy spojrzą inaczej na katastrofę smoleńską i żenujące postępowanie kierownictwa państwa polskiego w tak poważnej sytuacji. Premier-kalkulator mógł dojść do wniosku, że bez ostrego zdystansowania się wobec raportu MAK poniesie wyższe straty niż dotąd. Chociaż swymi słowami o raporcie MAK szef rządu faktycznie zdezawuował zachowanie swojej ekipy przez ostatnie miesiące, to – licząc przecież na dalsze zamulanie sprawy przez zaprzyjaźnione media – premier mógł wybrać takie rozwiązanie jako mniej ryzykowne.

Gabinet Tuska może czuć się współautorem raportu MAK. – Wydaje się, że to właśnie miękkie zachowanie obecnego rządu w ostatnich miesiącach doprowadziło do powstania raportu MAK w tak niedopuszczalnej formie, jaką otrzymała strona polska. Być może rosyjskie władze poczuły się tak silne, że przygotowano raport tak dalece obciążający stronę polską, że wprost kompromitujący obecny rząd. Dlatego Donald Tusk mógł poczuć się postawiony pod ścianą. Ponadto premier mógł też zrozumieć, że nie da się dłużej wytłumiać pewnych faktów, które są uwypuklane przez sejmowy zespół ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej pracujący pod kierunkiem Antoniego Macierewicza.

“Komsomolskaja Prawda”, uważana za tubę propagandową premiera Putina, pyta: “Co się stało z premierem Donaldem Tuskiem?”… – Rosjanie są zaskoczeni albo udają, że są.

Śledztwo smoleńskie przemodeluje polską scenę polityczną? – Myślę, że sprawdzi się stara metoda, “przećwiczona” w wielu grach, przewrotach i procesach historycznych, w myśl której próbuje się przejąć na swoje sztandary najbardziej niebezpieczne hasła politycznego konkurenta. By tą drogą samemu zogniskować, a następnie zneutralizować niepokój społeczeństwa co do sposobu prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy.

Taka “operacja” się nie powiedzie bez poparcia części mediów… – Jasne. Ale przecież uformowała się rozgałęziona konfiguracja biznesowo-polityczno-kulturowa, dla której Polska i Polacy to bardziej teren łowiecki niż własny naród. Dziękuję za rozmowę.

Wspólne posiedzenie rządów Polski i Izraela 24 lutego odbędzie się wspólne posiedzenie rządów Polski i Izraela. Miejscem spotkania nie będzie stolica Izraela (Tel Aviv), a Jerozolima – teren sporny pomiędzy Żydami i Palestyńczykami, co może być chęcią wysłania jasnego sygnału, że w konflikcie tym polskie władze jednoznacznie opowiadają się po stronie państwa okupacyjnego, urządzającego regularnie od kilkudziesięciu lat masakry palestyńskiej ludności.

Miejscem spotkania nie będzie stolica Izraela (Tel Aviv), a Jerozolima Zachwycony inicjatywą jest pełnomocnik premiera ds. dialogu międzynarodowego, Władysław Bartoszewski, który określa ją jako „wzrost znaczenia Polski w świecie”. Bartoszewski nie kryje stanowiska rządu Polski w sprawie konfliktu izraelsko-palestyńskiego; jasno określa, po której stronie opowiadają się włodarze naszego kraju, podkreśla też wdzięczność Izraela za udział polskiej armii w zbrojnych napadach na Irak i Afganistan. Mówi również, że Polska postrzegana jest przez Izrael jako życzliwy partner w kwestiach walki z ksenofobią, terroryzmem i szowinizmem. Nie chodzi oczywiście o zbrodniczy szowinizm żydowski przejawiający się systematyczną eksterminacją Palestyńczyków i wieloletnim wszczynaniu konfliktów zbrojnych z sąsiadami „państwa żydowskiego”, lecz o rzekomą współodpowiedzialność Polaków za żydowskie krzywdy w czasie II wojny światowej oraz współczesną krytykę zbrodniczych poczynań Izraela. Dodał też, że „od czasów powstania państwa Izrael w 1948 roku nigdy nie mieliśmy tak dobrych stosunków, jak obecnie”. Stosunki na szczeblu wspólnych posiedzeń rządów Polska utrzymuje wyłącznie z Niemcami i Francją. Izrael natomiast – z Niemcami i Włochami. Warszawa i Tel-Awiw zgodnie twierdzą, że spotkanie w Jerozolimie ma być początkiem regularnych konsultacji polsko-izraelskich. Zapowiedzi te, w kontekście obserwacji „dialogu polsko-żydowskiego” mogą budzić uzasadnione obawy. Izrael prowadzi obecnie wielopłaszczyznową kampanię mającą na celu pozyskanie sojuszników w sprawie konfliktu z Palestyńczykami, zwłaszcza w momencie, gdy po fiasku kolejnych, reklamowanych przez Waszyngton rozmów pokojowych, część państw rozważa uznanie niepodległości Palestyny (zrobiły to już np. Brazylia i Argentyna). Były ambasador Izraela w Polsce – Gerszon Zohar – nie ukrywa, że jednym z celów posiedzenia będzie zabieganie o poparcie dla Izraela na forum Unii Europejskiej. Chodzi o sprawę Palestyny, a także prowadzonej przez ten kraj nagonki na Iran, który może okazać się kolejnym celem militarnym syjonistów. Wspólne posiedzenie rządów postawi Polskę po stronie Izraela zarówno w konflikcie z Palestyną, jak i w kampanii przeciwko Iranowi. Zaangażowanie polskiej armii w izraelsko-amerykańskie napaści na suwerenne kraje, nieustanny serwilizm „polskich” władz wobec Żydów i Izraela w każdej kwestii, milczące poparcie dla izraelskiego ludobójstwa w Gazie, wysyła przedstawicielom tego kraju czytelny sygnał o bezproblemowym pozyskaniu sojusznika. Za: autonom.pl

O co Plusnin pytał “Logikę”? Jakie pytania zadawał ppłk Paweł Plusnin swoim przełożonym, zanim na ścieżce podejścia do lądowania znalazł się polski Tu-154M? Wykonujący obowiązki kontrolera i kierownika lotów oficer musiał mieć jakieś wątpliwości, szukał wskazówek w dowództwie występującym pod kryptonimem “Logika”. Z powodu obstrukcji Rosjan i nieudolności polskich śledczych nie udało się ustalić tych informacji. Jaka była “logika” szefostwa rosyjskich sił powietrznych w tej sprawie, możemy się nigdy nie dowiedzieć. Polski prokurator nie mógł zadać tych pytań Plusninowi, nie wiadomo też, czy rozmowy w ramach łączności operacyjnej w lotnictwie transportowym Federacji Rosyjskiej były nagrywane. Kwiecień tego roku przypadł w samym środku wielkiej reorganizacji rosyjskich sił powietrznych. Jednostki były masowo przeformowywane, zmieniano strukturę i sposób dowodzenia, nazwy i numery. W tym chaosie lotnictwo musiało jakoś funkcjonować, więc wiele operacji powietrznych, dla których procedury nie zadziałały prawidłowo, podlegało ręcznemu, operatywnemu zarządzaniu przez ośrodki koordynacji w centralnych organach dowodzenia. Lotnisko smoleńskie przez lata służyło 103. pułkowi lotnictwa transportowego, latającemu na samolotach Ił-76. Oddział ten został rozformowany, a jego żołnierze i sprzęt trafiły do innych podobnych jednostek. Jest ich w siłach powietrznych prawie dziesięć i tworzą 61. armię powietrzną najwyższego dowodzenia z główną kwaterą w Twerze. To stamtąd przyjechał do Smoleńska płk Nikołaj Krasnokutski, którego rola na wieży “Korsarz” nie została wyjaśniona. Wskazówki z dowództwa armii musiały być jednak niewystarczające, gdyż doszło do kontaktu z centrum dowodzenia sił powietrznych, a ściślej z dyżurnym operacyjnym sztabu dowodzenia i łączności wojskowego lotnictwa transportowego Sił Powietrznych Federacji Rosyjskiej. Dowództwo rosyjskiego lotnictwa to ogromna, imponująca struktura. Jej siedzibą jest położone 30 kilometrów na wschód od centrum Moskwy osiedle Zaria (ros. Zorza). To całe kilkutysięczne wojskowe miasteczko, do którego wstęp jest możliwy jedynie z wojskową przepustką. W czasach sowieckich było to miejsce wykreślone z map, a słowo “Zaria” celowo umieszczano w zupełnie innym miejscu. Obcokrajowiec nie mógł kupić do “Zarii” biletu, a zagraniczni dyplomaci, którzy znaleźliby się w pobliżu, mogli liczyć się z natychmiastowym wydaleniem z ZSRS, z powodu podejrzenia o szpiegostwo. Centralne jednostki dowodzenia, koordynacji i łączności rosyjskiego lotnictwa dysponują specjalnymi oddziałami wsparcia i ochrony. W pobliżu znajdują się dwa podmoskiewskie lotniska wojskowe o szczególnym znaczeniu. W Moninie mieści się Akademia Sił Powietrznych im. Jurija Gagarina i Muzeum Lotnictwa Wojskowego, jedno z największych tego typu na świecie. Z kolei osiedle Czkałowo to miejsce stacjonowania jednostek lotniczych o wyjątkowym znaczeniu, zgrupowanych w 8. dywizji lotnictwa specjalnego przeznaczenia. Piotr Falkowski

Mec. Stefan Hambura: Ujawnijcie stenogramy ze spotkań z rodzinami Mecenas Stefan Hambura chce otrzymać dostęp do treści rozmów podczas spotkań premiera i jego ministrów z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej. Jednak rząd robi w tej sprawie trudności. Mecenas Stefan Hambura, pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, chce ujawnienia stenogramu ze spotkań z rodzinami osób tragicznie zmarłych w Smoleńsku. 21 grudnia wysłał w tej sprawie wniosek do premiera Donalda Tuska. Adwokat w swoim piśmie przypomina, że szef rządu rozpoczynając oba spotkania poinformował, że rozmowy będą nagrywane. – Wszyscy obecni wyrazili zgodę, ponieważ nikt nie opuścił z tego powodu sali – pisze Hambura. Stefan Hambura pisze, że już po pierwszym spotkaniu wysłał e-mailem prośbę o dostęp do zapisu rozmów z pierwszej rozmowy. Jak zaznacza, podczas drugiego spotkania dowiedział się „od Ministra Arabskiego, że istnieją problemy natury prawnej w kwestii przekazania mu stenogramu i nagrania dźwiękowego. Pan Minister Arabski obiecał wyjaśnić tę sprawę”. – Do dnia dzisiejszego nie otrzymałem żadnej odpowiedzi – dodaje Hambura. W związku z powyższym mecenas wysłał do Kancelarii Premiera jeszcze jedną prośbę „o przesłanie stenogramu oraz nagrania dźwiękowego ze spotkań z Rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej oraz ich pełnomocnikami w dniach 10.11.2010 r. i 11.12.2010 r.” Hambura informuje również, że podczas spotkania 11 grudnia z rodzinami i pełnomocnikami zadał premierowi pytanie, czy szef rządu oraz jego ministrowie zgłoszą się do prokuratury dobrowolnie, żeby złożyć zeznania ws. katastrofy smoleńskiej. – Byłoby to nader wskazane ze względu na bieg czasu i niedoskonałości pamięci ludzkiej – tłumaczy w swoim piśmie mecenas. Zaznacza, że „w odpowiedzi usłyszał, że nie chce Pan wywierać nacisku na prokuraturę i że być może będzie Pan dla niej bardziej «apetyczny pod koniec»”. W związku z wypowiedzią premiera na temat raportu MAK, Hambura ponawia swój apel o zgłoszenie się członków rządu do prokuratury. – Nic nie stoi na przeszkodzie, aby Państwo mogli być ponownie przesłuchani pod koniec postępowania. Proszę także o przekazanie mi informacji o ewentualnych terminach Państwa przesłuchania, abym mógł w nich uczestniczyć jako pełnomocnik pokrzywdzonych – kwituje Hambura. Zgodnie z polskim prawem materiały ze spotkania premiera z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej oraz ich pełnomocnikami stanowią informację publiczną. Ustawa o dostępie do informacji publicznej mówi natomiast, że „każda informacja o sprawach publicznych stanowi informację publiczną w rozumieniu ustawy i podlega udostępnieniu na zasadach i w trybie określonym w niniejszej ustawie” (art. 1). Dalej w ustawie czytamy, że „każdemu przysługuje, z zastrzeżeniem art. 5, prawo dostępu do informacji publicznej.(…) Od osoby wykonującej prawo do informacji publicznej nie wolno żądać wykazania interesu prawnego lub faktycznego”. Ograniczenie prawa do informacji publicznej może nastąpić w związku z przepisami o ochronie informacji niejawnych, innych tajemnic ustawowo chronionych lub ze względu na prywatność osoby fizycznej lub przedsiębiorcy (art. 5 ustawy). W przypadku spotkania z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej nie zachodzą przesłanki pozwalające rządowi na nieujawnienie stenogramów ze spotkań. Spotkania te nie były objęte klauzulą tajności, a uczestniczący w nich ludzie wyrazili zgodę na nagrywanie spotkania. Oznacza to, że rząd powinien przychylić się do prośby mecenasa Hambury i ujawnić stenogramy ze spotkań. Jednak wypowiedź ministra Arabskiego, przytoczona przez mecenasa Hamburę, może świadczyć, że rząd nie będzie chciał się przychylić do wniosku o upublicznienie treści rozmów. Wtedy okazałoby się bowiem, kto na spotkaniu był arogancki, bezczelny i mówił od rzeczy oraz o co naprawdę pytała premiera Ewa Kochanowska. Czy straciłby na tym wizerunek szefa rządu? Jeśli Tusk z Arabskim nie ujawnią tych dokumentów, będzie to milczące przytaknięcie. Stanisław Żaryn

Czy premier udostępni stenogramy? Mecenas Stefan Hambura wystąpił z wnioskiem do premiera o udostępnienie stenogramu oraz nagrania dźwiękowego ze spotkań z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej oraz ich pełnomocnikami 10 listopada i 11 grudnia. Mecenas ponowił pytanie, czy Donald Tusk wraz z ministrami stawią się dobrowolnie w prokuraturze jako świadkowie. - Prosimy o stenogramy, bo podczas spotkań z rodzinami ofiar w Warszawie zarówno premier, jak i jego ministrowie wypowiadali się na temat katastrofy, więc chcielibyśmy kilka rzeczy w tej materii doprecyzować i w konsekwencji uściślić – mówi Hambura. Berliński adwokat ponowił pytanie do Donalda Tuska, czy zamierza dobrowolnie stawić się w prokuraturze jako świadek w sprawie katastrofy smoleńskiej. - Po wystąpieniu premiera w Brukseli, kiedy wypowiadał się krytycznie o raporcie MAK, widać, iż Donald Tusk posiada jakąś dodatkową wiedzę, która jest nam w śledztwie po prostu potrzebna – dodaje. Beata Gosiewska, wdowa po pośle Przemysławie Gosiewskim, jest zdania, że premier powinien udostępnić stenogramy, a także nagrania dźwiękowe. W jej opinii, wyjaśnienie wielu spornych kwestii pozwoli poznać prawdziwe słowa i pytanie, jakie zadała Ewa Kochanowska, wdowa po rzeczniku praw obywatelskich, podczas drugiego spotkania rodzin z premierem. – Po pytaniu, czy pani Ewa może czuć się bezpiecznie, premier i rzecznik prasowy rządu Paweł Graś zamiast odpowiedzieć na proste pytanie i uspokoić pytającą, po prostu napadli na nią. Premier w bardzo niewybredny i niezrozumiały sposób zaczął krzyczeć do mikrofonu, że jest to obłudna i bezczelna insynuacja – wyjaśnia Gosiewska, dodając, że Graś dezinformował opinię publiczną na ten temat.

Czekamy na (świadka) premiera w prokuraturze Według Gosiewskiej, zarówno premier, jak i jego ministrowie powinni jak najszybciej zgłosić się do prokuratury w charakterze świadków. – Ja osobiście także wielokrotnie publicznie pytałam premiera, czy zamierza stawić się w charakterze świadka w prokuraturze, ale zamiast konkretnej odpowiedzi na tak zadane pytanie spotykałam się raczej z dość obraźliwymi wypowiedziami ze strony pana premiera – powiedziała nam Gosiewska.- Zamiast odpowiedzi na proste pytanie “tak” lub “nie” premier zrobił mi długi wykład, mówiąc z sarkazmem, że wie, iż niektóre rodziny chętnie widziałyby go na ławie oskarżonych. Zachowanie premiera jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe, a nawet niedopuszczalne – dodała. Jej zdaniem, Tusk cały czas sugerował, że jest do dyspozycji prokuratorów i czeka na wezwanie. – Dlatego pytanie mecenasa Hambury do premiera, czy dobrowolnie stawi się w prokuraturze jako świadek, uważam za całkowicie właściwe i uzasadnione – powiedziała nam Gosiewska. Dodała, że minęło już osiem miesięcy i rodziny, zamiast chodzić na spotkania z premierem, wolałyby przeczytać na ten temat złożone pod przysięgą jego zeznania.- Do tej pory było bardzo wiele nieprawdziwych informacji przekazywanych publicznie zarówno przez premiera, jak i przez jego ministrów – tłumaczyła Gosiewska. Zauważyła, że prokuratura w pewien sposób nęka część rodzin poprzez nad wyraz częste wezwania, nawet wtedy, gdy nie posiadają żadnej dodatkowej wiedzy na temat katastrofy. Wzywani są też pełnomocnicy na okoliczność np. wycieku jakiś akt, dokumentów.- Odnosimy wrażenie, że jest to forma nękania – mówiła Gosiewska. Jak podnosił Hambura, od początku było wiadomo, że godząc się na oddanie sprawy w rosyjskie ręce, przystajemy na rosyjską wersję wydarzeń. – Ta sytuacja jest naznaczona swego rodzaju grzechem pierworodnym, bo oddanie postępowania i śledztwa w ręce rosyjskie ma teraz swoje negatywne konsekwencje – powidział adwokat. Gdyby polskie władze skorzystały z obietnicy prezydenta Miedwiediewa, by wspólnie prowadzić śledztwo, to merytorycznie bylibyśmy znacznie dalej.- Nie byłoby tylu ogromnych wątpliwości, co dzisiaj – dodał Hambura. W kwestii postulatu ekshumacji ciał ofiar pełnomocnik syna Anny Walentynowicz i brata Stefana Melaka jest zdania, że prokuratura powinna przychylić się do tych wniosków, jeżeli takie jest życzenie rodzin.- Jeżeli rodziny mają w tej sprawie jakieś wątpliwości, to prokuratura powinna takie decyzje szanować i nie powinna stawać im na drodze, bo kwestia ewentualnej ekshumacji powinna być decyzją rodzin – uznał Hambura. Adwokat nadal jest zdania, że istnieje duża szansa na umiędzynarodowienie sprawy. – Nie można, moim zdaniem, tego tak pozostawić, aby to była sprawa tylko polsko-rosyjska, a w zasadzie rosyjsko-polska. Jest jeszcze szansa na umiędzynarodowienie postępowania co do przyczyny katastrofy, jak i na doprowadzenie do wspólnego śledztwa – kwituje Hambura. Jego zdaniem, potrzebna jest do tego tylko dobra wola. Waldemar Maszewski

2011 – Niepewność jutra W 2011 roku czekają nas większe turbulencje niż się spodziewamy Jaki będzie przyszły rok, oto jest pytanie. Rząd wciąż reklamuje swoje sukcesy gospodarcze: wysoką dynamikę eksportu, sprzedaży krajowej, spadek bezrobocia w drugiej połowie roku, (podczas gdy prognozy mówiły, że bezrobocie będzie rosło przez cały rok), jednakże tzw. klimat biznesowy u nas jest niski i plasuje Polskę w grupie państw o fatalnych warunkach do prowadzenia działalności gospodarczej. Duże przedsiębiorstwa wstrzymują się z inwestycjami, obawiając się o przyszłość. Z jednej strony – wynika z badań nastrojów przedsiębiorców European Economic Survej 2011, przeprowadzonych przez Krajową Izbę Gospodarczą – polscy przedsiębiorcy wierzą, że będzie powrót do koniunktury, z drugiej – trudno być optymistą i trząść się zarazem jak osika przed tym, z której strony dostanie się mocniej młotkiem w głowę. Zły klimat biznesowy Marek Kłoczko, sekretarz generalny KIG, podkreśla optymizm polskich przedsiębiorców, podobno w optymizmie wyprzedzają nas tylko przedsiębiorcy szwedzcy i estońscy. Co do katastrofalnego załamania się “klimatu biznesowego” uważa, że optymizm optymizmem, ale jednak “nastąpił spadek zaufania do zaplecza instytucjonalnego oraz rosną obawy o stan finansów publicznych, zwłaszcza przed narastającym lawinowo długiem publicznym, pochodną deficytów budżetowych”. Dodajmy, że w br. deficyt budżetowy w relacji do produktu krajowego brutto, czyli do wartości tego, co wyprodukujemy w tym roku, ma osiągnąć poziom 7,9 proc. Bruksela życzy sobie deficytu nie większego niż 3 proc. w relacji do PKB (wymóg, żeby wejść do strefy euro). Komisja Europejska zgodziła się jednak kilka dni temu, że koszt reformy emerytalnej nie będzie wliczany do deficytu i do długu publicznego, co nie znaczy, że ich ponure wartości się zmniejszą. Dług pozostanie takim samym długiem, jakim był. Można przypuszczać, że KE poszła na ustępstwa i ulgowe liczenie długów, ponieważ Bruksela chciałaby nas wpuścić czym prędzej w objęcia strefy euro.

Rząd szarpie nerwy przedsiębiorcom Tymczasem nasz rząd funduje przedsiębiorcom m.in. niestabilną sytuację podatkową, związaną z planowaną podwyżką VAT, uchwalono zmniejszenie możliwości odpisywania tego podatku od paliw i zakupu pojazdów na użytek firmowy, bombarduje się firmy sygnałami, że wzrośnie składka rentowa. Plany fiskalne gabinetu Donalda Tuska nie są znane. Nie wiadomo, co będzie z Otwartymi Funduszami Emerytalnymi. Rozniosło się na dobre, że OFE rząd chce zlikwidować, tj. że będzie można swobodnie przejść z OFE do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Ryszard Petru, były ekonomista BRE Banku, który wziął udział w spotkaniu w Krajowej Izbie Gospodarczej (temat: Kryzys minął niepokój pozostał, jak nastroje przedsiębiorców wpłyną na gospodarkę w przyszłym roku), powiedział, że czekają nas większe turbulencje w przyszłym roku, a także w roku 2012, niż się spodziewamy.

Pomoc nie przyniosła skutku W ostatnich tygodniach rozpoczęła się dyskusja o rozpadzie strefy euro, nie w kawiarniach, ale wśród polityków i ekonomistów, a my jesteśmy blisko tej strefy – przypomniał ekonomista. Głównym czynnikiem niepewności jest świat zewnętrzny – powiedział Petru. Wydawało się, że problem Grecji został rozwiązany, ale nie został i sytuacja jest coraz poważniejsza. Utworzenie funduszu pomocowego miało rozwiązać problem.  Okazało się, że rynki finansowe zdołano uspokoić tylko na kilka miesięcy. Ich cierpliwość już się skończyła. Ekonomista powiedział, że rynki finansowe uważają, że Irlandia, Grecja, Portugalia nie będą w stanie spłacić całego zadłużenia. On sam także nie wierzy, żeby Unia była w stanie wszystkim pomóc. Mówi, że dojdzie prawdopodobnie do bankructwa wymienionych krajów, to znaczy, nie oddadzą one całego długu. Ale na to nie ma zgody wszystkich unijnych przywódców europejskich. Francja chciałaby Unii transferów, Niemcy – nie. W tej przepychance Polska stoi za Niemcami. Zdaniem Petru, słusznie, choćby dlatego, że w naszej tysiącletniej historii Polska na nikogo nie mogła liczyć. Jesteśmy teraz zainteresowani, żeby każdy odpowiadał za siebie, tym bardziej że pomaganie permanentne do niczego nie prowadzi, poza zwiększaniem kryzysu – powiedział.

Unia zgniłych kompromisów Unię Europejską cechuje brak przywództwa. Ośrodki są trzy: KE, niemiecka kanclerz Angela i Nikolas Sarkozy, prezydent Francji. Rzeczywistego porozumienia między tymi decyzyjnymi ośrodkami nie ma, są tylko zgniłe kompromisy. Unii Europejskiej brakuje sensownego pomysłu wychodzenia z kryzysu. Bruksela nie wypracowała mechanizmów przygotowanych na trudne i bardzo trudne sytuacje. Cały projekt Unii, w tym strefy euro, przygotowany został na tylko na sukces, wariant “B” nie istnieje. – Polska nie ma warunków, żeby pomagać bankrutującym krajom – uważa Petru. Przypomniał, że nasz kraj określany ciągle przez rząd, jako “zielona wyspa”, z samymi gospodarczymi sukcesami w ubiegłym i w tym roku, na tle świata wypada blado, gdyż o wiele szybciej niż Polska rozwijają się m.in. Chiny czy Indie. Sytuację mamy nietypową. Głównym inwestorem w Polsce jest sektor publiczny, gospodarkę ciągną małe i średnie przedsiębiorstwa. Wielkie firmy czekają, jak zamrożone, ponieważ nie wierzą, że teraz jest właściwy moment na inwestowanie. Wstrzymywanie się z dużymi inwestycjami będzie skutkowało mniejszym zatrudnieniem i mniejszymi wpływami do budżetu. Jeśli chodzi o eksport – 26 proc. polskiego eksportu kierowane jest do Niemiec. Polskie firmy produkują nie pod konsumenta niemieckiego, ale właśnie pod niemiecki eksport, występuje ścisła korelacja między dynamiką eksportu u zachodnich sąsiadów z naszym eksportem. Im eksport niemiecki jest większy, tym lepiej dla polskich firm. Eksportujących. Tak koło się zamyka.

Boni – mniejsze zło Polska mogłaby sama sobie zafundować pewną stabilność wewnętrzną (Petru sobie i rządowi tego życzy), ale tej stabilności nie widać. Michał Boni, socjolog kultury doradzający premierowi, nerwowo przebiera palcami w sprawie OFE i wybiera “mniejsze zło”. Debata o OFE trwa od paru miesięcy i według ekonomisty niewiele osób wie, o co w niej chodzi, bo słyszy się na ten temat różne rządowe głosy i są różne pomysły jednych ministrów zwalczane przez innych ministrów. Zakrawa to na farsę. Nie wiadomo, dlaczego warianty zmian nie są dyskutowane w wąskim gronie eksperckim, a potem wypracowanego projektu rząd nie podaje do powszechnej wiadomości, z rzeczowym uzasadnieniem. Ta sama sytuacja z podwyższeniem składki rentowej, która w warunkach, gdy Bruksela się zgodziła, że koszt reformy emerytalnej nie będzie wliczony do długu publicznego i deficytu budżetowego, niby dlaczego miałaby zostać podwyższona?

Usługi publiczne – beznadziejne Żeby Polska szybciej się rozwijała, potrzebny jest znacznie większy napływ dużych inwestycji bezpośrednich – kraj rozwija się w tej chwili dzięki m.in. małym i średnim przedsiębiorstwom, które z przeprowadzonych przez KIG badań wprost tryskają optymizmem (prawie 48 proc. szefów takich firm planuje wzrost inwestycji w przyszłym roku o 40 proc., a utrzymanie ich na dotychczasowym poziomie 40 proc.). Z badań wynika, że ma nastąpić poprawa na rynku pracy, co jest problematyczne, ponieważ “polska (młoda) siła robocza” już niedługo zacznie się przemieszczać do Niemiec oraz Austrii (i oby tam nie została na zawsze), bo tam lepiej zapłacą. Trudno przy tym nie zauważyć, że na wschód od Wisły inwestycji zagranicznych jest bardzo mało. Skupiają się one na zachód od Wisły w dużych aglomeracjach. Ale żeby napłynęły, musi zaistnieć odpowiedni klimat biznesowy, o którym nie ma co mówić bez stabilności gospodarczej i perspektyw rozwojowych. A tu nie wiadomo, jaki będzie jutro kurs złotówki, która z byle powodu się huśta, a euro – widać po Grecji czy Irlandii – jest dla nas groźne, nie wiadomo, jakie będą podatki. Mijają lata, a infrastruktura i usługi publiczne są do niczego. Petru powiedział, że jak jechał poprzedniego dnia z Berlina do Warszawy – w Poznaniu wymieniano lokomotywę. Trwało to dwie godziny. Wiesława Mazur

Koda „trylogii białoruskiej” Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem artykuł p. Aleksandra Stralcov-Karwackiego Czy Aleksander Łukaszenka uratuje cywilizację łacińską?. Przy okazji – mając we wdzięcznej pamięci nasze spotkanie sprzed kilku lat – serdecznie pozdrawiam Autora, który uosabia to, co najlepsze w dzisiejszej Białorusi, tę samą tradycję, do której i ja się odwoływałem w pierwszym z artykułów tego cyklu, chrześcijańsko-monarchistyczną tradycję Wielkiego Xięstwa Litewskiego, której nie dotknął jeszcze żaden egalitarny wirus modernitas: czy to etnonacjonalizmu, czy to demoliberalizmu i socjalizmu. Czytając artykuł p. Stralcov-Karwackiego zorientowałem się, że to prawdopodobnie on jest autorem lub współautorem tekstu, do którego odnosiłem się z kolei w moim drugim artykule, ponieważ i jeden i drugi wywód opiera się na tej samej argumentacji (mogłem się zresztą tego domyślić, gdybym wysilił pamięć, ale trudno). Jako że widzę, iż Autor jest znakomicie zorientowany w dyskusjach toczących się w Polsce na temat jego kraju, zakładam, że zna już moją drugą wypowiedź, która wskutek wskazanego wyżej zbiegu okoliczności antycypowała niejako odpowiedź na jego uwagi. Mogę zatem również przyjąć, że wyrażone tam przezeń obawy czy konserwatyści polscy nie przejawiają aby jakiejś „euforii” w stosunku do obecnego prezydenta Białorusi zostały rozwiane. Mówiąc krótko: nie ma w Polsce konserwatysty – mnie przynajmniej nic o tym nie wiadomo – który by liczył na to, że (parafrazując tytuł artykułu p. Stralcov-Karwackiego, który w świetle faktów należy określić jako dowcipny) „Aleksander Łukaszenka uratuje cywilizację łacińską”. Nie widzimy i nie chcemy widzieć w p. Łukaszence nikogo więcej – ale też i nie mniej – jak legalną Głowę Państwa, z którym Państwo Polskie, w interesie obu naszych społeczeństw, winno zadzierzgać jak najściślejsze więzi, zaś osoby sprawujące w nim władzę traktować zgodnie z normami przyjętymi w ius gentium cywilizowanych narodów. C’est tout. Uważając zatem ów przewodni temat dyskusji za – wobec braku faktycznej rozbieżności ocen – w zasadzie wyczerpany, pozwolę sobie jeszcze uczynić dwie dopełniające uwagi. Po pierwsze, konserwatyści nie mogą aprobować takich (forsowanych przez demokratów) podwójnych standardów, które usprawiedliwiają wypowiadanie państwom i ich rządcom propagandowych – a kto wie czy i nie innych – wojen, li tylko na takiej podstawie, że w państwach tych nie przestrzega się „standardów demokracji”; z drugiej natomiast strony zaliczają automatycznie do grona owej „cywilizowanej wspólnoty” takie reżimy i takich rządzących, którzy, jak na przykład premier Hiszpanii J. L. Rodríguez Zapatero, sprawują wprawdzie rządy w oparciu o owe „standardy” arytmetyki wyborczej, ale z ferworem obłąkanego „misjonarza” anty-ewangelii aktywnie zaprowadzają te wszystkie zdeprawowane prawa, które – jak p. Stralcov-Karwacki słusznie zauważa – na Białorusi wprawdzie też obowiązują, lecz przecież raczej siłą inercji, jako dziedzictwo poprzedniego systemu, i należałoby dopiero „ruszyć z posad” tę „bryłę”. Ten spór, Szanowny Panie Aleksandrze, jest prawie odwieczny, i naszą niezgodę na ów „demokratyczny imperializm” wyraził już ponad dwa tysiące lat temu jeden z naszych czcigodnych protoplastów ideowych, historyk Tukidydes, przekazując nam z arystokratyczną powściągliwością, a mimo to z niezwykłą siłą, wstrząsający opis tego, jak ateńscy wyznawcy „demokratycznych standardów” potraktowali Melijczyków – pragnących żyć z Atenami w pokoju i przyjaźni, ale nie znajdujących słusznej racji ku temu, aby wyrzekać się swojej koncepcji dobrego życia.

Druga uwaga będzie jeszcze krótsza. P. Stralcov-Karwacki, upominając polskich autorów z racji ich niepełnej znajomości stosunków białoruskich (co jest oczywistością), wskazuje na zróżnicowanie tamtejszej opozycji, akcentując zgodne z nakazami prawa naturalnego poglądy i postawy dwóch spośród kontrkandydatów A. Łukaszenki w tegorocznych wyborach prezydenckich: Witala Rymaszewskiego i Ryhora Kastusiou. Jeżeli tak się rzeczy mają – a świadectwo p. Stralcov-Karwackiego ma dla mnie wymiar stuprocentowej wiarygodności – to należy życzyć im szansy urzeczywistnienia wartości, których są obrońcami. Oby jak najprędzej. Jacek Bartyzel

Kilka minut na spakowanie się, kilkadziesiąt lat na powrót Obywatelski projekt ustawy repatriacyjnej to szansa dla Polaków z Kazachstanu na osiedlenie w Ojczyźnie. Położyłaby ona m.in. kres upokarzającym “egzaminom z polskości”. W PRL poruszanie tematu deportacji Polaków do Kazachstanu było równie “politycznie niepoprawne” jak mówienie o Katyniu. Polska pod komunistycznymi rządami nie upomniała się o nich nigdy. Obecnie polskie władze robią wszystko, aby Polaków przyjeżdżających do nas ze Wschodu zniechęcić. Jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie o tak nieprzyjaznym prawodawstwie wymierzonym w członków własnego Narodu. W wyniku traktatu ryskiego (1921) kończącego wojnę polsko-bolszewicką w granicach Związku Sowieckiego znalazło się ok. 2 mln Polaków. Początkowo z mieszkańcami terenów przygranicznych wiązano nadzieje, że staną się oni zarzewiem rewolucji, która ogarnie następnie całą Europę. “Czerwone wsie” i kołchozy miały stanowić antytezę dla “faszystowskiej i katolickiej” kultury polskiej. Polacy z Kresów zbyt dobrze jednak znali rewolucję, by wiązać z nią jakiekolwiek nadzieje. Kiedy władze sowieckie zorientowały się, że nie da się Polakami posłużyć do osiągnięcia własnych celów, rozpoczęły przeciwko nim represje. Jedną z ich form były właśnie deportacje ludności. “Zabrano nas jak ptaki z gniazda” – tak o swoim wysiedleniu pisze jedna z deportowanych. Czasem dostawali na spakowanie się tylko kilka minut, kiedy indziej – jeśli funkcjonariusz okazywał się łaskawy – nawet dwie godziny. Deportowani wiezieni byli w głąb Związku Sowieckiego pociągami nazywanymi przez nich “białymi krematoriami”. W drodze najbardziej dokuczało pragnienie, a z czasem także choroby rozprzestrzeniające się szybko z powodu fatalnych warunków higienicznych. Polacy jednak chcieli pozostać sobą i mieszkać u siebie: “Nasilały się ucieczki z ‘ojczyzny proletariatu’ do ‘burżuazyjno-faszystowskiej Polski’. W 1930 r. granicę przekraczało ponad dziesięciu uchodźców dziennie. Próby przedarcia się do Polski podejmowały nawet całe wsie, kroczące w pochodzie z krzyżem, obrazami i chorągwiami na czele” – pisze Stanisław Ciesielski, współautor książki “Polacy w Kazachstanie. Historia i współczesność”.

“Solidarność” w Kazachstanie Polacy nadal chcą wracać do Ojczyzny. Możliwe jest to dopiero od niedawna. – W PRL o Polakach zesłanych do Kazachstanu mogliśmy się czegoś dowiedzieć jedynie z historii rodzinnych albo z “Dziadów” – mówi Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów RP. Mimo to na terenie Kazachstanu istniało podziemie niepodległościowe. – Jakiś czas temu zostałam zaproszona przez IPN na rocznicę powstania Solidarności Walczącej i dopiero na tej uroczystości dowiedziałam się, ile osób w podziemiu pracowało, aby zachować łączność z Polakami na Wschodzie. Ku mojemu zaskoczeniu odkryłam, że w Kazachstanie istnieje nasza “Solidarność” – wspomina Aleksandra Ślusarek. Po 1989 roku można było już oficjalnie mówić o deportacjach, jednak lata komunistycznej propagandy zrobiły swoje. Członkowie Związku Repatriantów RP, spotykając się w latach 90. z samorządowcami, uświadomili sobie, że wielu Polaków nie wie nic o Polakach zesłanych do Kazachstanu. W ostatnich latach z Kazachstanu przyjechało do Polski bardzo niewiele osób. W 2008 roku do Ojczyzny zostało zaproszonych 18 rodzin. W 2009 – tylko 8. Procedury urzędowe dla osiedlających się rodaków z Kazachstanu są w Polsce bardzo skomplikowane. Prościej jest choćby w Rosji. Wielu naszych rodaków przenosi się więc tam tylko po to, żeby znaleźć się bliżej Ojczyzny – sporo Polaków mieszka obecnie na terenie obwodu kaliningradzkiego. – Repatriacją zajmuję się 16 lat. Przez cały ten czas powtarzam, że powinna ona spocząć wreszcie na barkach państwa polskiego, a nie pozostawać w gestii samorządów – mówi Aleksandra Ślusarek. – Nie chcę nawet słuchać stwierdzeń typu: “Nas na to nie stać”. Polska powojenna – biedna, zniszczona, przyjęła przecież setki tysięcy swoich rodaków, natomiast Polska “syta” zapomina o swoich dzieciach, których jedyną “winą” była przynależność do naszego Narodu – dodaje z goryczą.

Egzamin z polskości Do Ojczyzny przyjeżdżają szczególnie młodzi. W Kazachstanie ludzie starsi myślą: “Po co my, starzy, będziemy wam, młodym, odbierać szansę przyjazdu?”. Zdarzają się jednak wyjątki, jak nieżyjąca już pani Adamowicz, która przyjechała z Kazachstanu do Dobczyc i piękną polszczyzną powiedziała, że najbardziej szczęśliwa jest, że kości jej spoczną w ojczystej ziemi. I tak też się stało. Przykrym doświadczeniem dla wielu Polaków przybywających z Kazachstanu jest konieczność mierzenia się ze stereotypem “Ruskiego”. Zdarza się, że ktoś, słysząc wschodni akcent, pozwala sobie na drwinę. Tymczasem ci, którzy przyjeżdżają, niejednokrotnie mają wyższy poziom patriotyzmu, kultury, a często i świadomości narodowej od ludzi wychowanych w Polsce. Od Polaków z Kazachstanu żąda się często niemożliwego – aby zdać “egzamin na Polaka”, mają oni biegle posługiwać się językiem polskim. Jednocześnie obcinane są fundusze przeznaczone na program wysyłania do Kazachstanu nauczycieli. W wielu środowiskach na szczęście nie ma zgody na takie traktowanie rodaków. Obecnie wielkie nadzieje wiązane są z projektem ustawy mającej przenieść koszty repatriacji z samorządów na rząd. Pod tym obywatelskim projektem zebrano prawie 300 tys. podpisów. Inicjatorem akcji był Maciej Płażyński, przewodniczący Stowarzyszenia “Wspólnota Polska”, oraz Związek Repatriantów RP. Po tragicznej śmierci Macieja Płażyńskiego w katastrofie smoleńskiej dzieło ojca kontynuuje jego syn Jakub.

Dlaczego? Bo jestem Polką Jak czują się w Polsce młodzi ludzie przybywający z Kazachstanu? Aleksandra, 25-latka, z wykształcenia polonistka, mieszka w Polsce od 2002 roku. Babcia nauczyła ją polskich modlitw, takich jak “Ojcze Nasz” i “Aniele Boży”. Zdecydowała się przyjechać do Polski na studia. Mimo że był to kraj daleki, to jednak niezupełnie obcy. Ale było jej trudno, szczególnie ze względu na to, że Polska i Kazachstan to dwa różne światy. Wszystkie ścieżki musiała zatem przecierać sama. Od maja tego roku Anna jest już polską obywatelką. – Wywalczyłam sobie tę repatriację. Cieszę się, chociaż było bardzo trudno – wyznaje Anna. Szczególnie ciężkie chwile przeżyła, kiedy przy ubieganiu się o repatriację dowiedziała się w polskim konsulacie, że powinna ponownie przedstawić dokumenty, które wcześniej złożyła przy zdawaniu na studia w Polsce. Anna spędziła 2 tygodnie, czyli połowę swoich wakacji, na podróżowaniu po całym Kazachstanie i gromadzeniu dokumentów. Kiedy w końcu jej się to udało, dowiedziała się – w tym samym konsulacie – że nie było to potrzebne. Katarzyna, studentka 3. roku pedagogiki specjalnej, o Polsce marzyła od dawna. Znała ją z opowieści babci wysiedlonej w 1936 roku z Kamieńca Podolskiego z powodu jej szlacheckiego pochodzenia. Babcia całe życie przeżyła jako “wróg ludu”, akt rehabilitacji otrzymała rok przed śmiercią. Nigdy nie wróciła do Polski. Jej wnuczka Ania w Kazachstanie miała wyidealizowany obraz Ojczyzny. Znała ją jako kraj ludzi wolnych. Rzeczywistość okazała się nieco inna. - Myślałam, że Polacy rzeczywiście komunizm zwalczyli. Tymczasem okazało się, że komunizm żyje, a wszyscy noszą różowe okulary i opowiadają sobie nawzajem, w jaki to sposób go pokonali. Kiedy rozmawiałam o tym ze swoimi znajomymi, nie rozumieli, o co mi chodzi. Dopiero po katastrofie smoleńskiej niektórym z nich otworzyły się oczy – wskazuje Ania. Co sprawia jej najwięcej problemów? Załatwianie spraw urzędowych. Podczas wizyt w urzędach najbardziej czuje swoją obcość, jest traktowana jak ktoś, kto przeszkadza i kogo jak najszybciej chciałoby się pozbyć. Polacy – zwłaszcza starsi – według Ani są na ogół życzliwi. Młodzież jest sympatyczna, ale często operuje stereotypami – nie wiedząc nic o Kazachstanie, koledzy pytają: czy wy tam macie komórki? A lodówki? Agata ma 25 lat, z wykształcenia jest tłumaczem i dziennikarką. Do Polski przyjechała w lipcu tego roku. W Kazachstanie zostawiła dobrą pracę, tutaj z początku znalazła zatrudnienie na budowie, teraz pracuje jako kelnerka. Nie przyjechała z powodów ekonomicznych, na pytanie, dlaczego zdecydowała się na taki krok, odpowiada krótko: jestem Polką. To, co dla niej jest oczywiste, nie było jasne dla urzędnika z Wydziału Spraw Cudzoziemców, dokąd udała się, chcąc uzyskać pozwolenie na pobyt. Polskość musiała udowodnić na “egzaminie” przypominającym przesłuchanie. Z egzaminu spisany został protokół – słowo w słowo, niczym zeznania w sądzie. Pytania dotyczyły na przykład tego, jak nazywały się córki Marszałka Piłsudskiego czy też jaką nazwę nosił wcześniej plac jego imienia. Na pytanie o to, jak obchodzi się w Polsce Wigilię, Natalia odpowiedziała: “Nie wiem, jak spędza się Wigilię w Polsce, bo nigdy w Polsce nie byłam. Mogę opowiedzieć, jak świętowaliśmy u nas w domu i jak dzieliliśmy się opłatkiem i wspólnie śpiewaliśmy kolędy”. Projekt ustawy repatriacyjnej zakłada zniesienie tych “egzaminów z polskości”. Zamiast nich proponowany jest zapis o domniemaniu dyskryminacji z powodu przynależności do Narodu Polskiego. Według dr. Roberta Wyszyńskiego, jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie o tak nieprzyjaznym prawodawstwie wymierzonym w członków własnego Narodu. Niemcy już dawno wprowadzili do swojego prawodawstwa zapis o dyskryminacji. My natomiast robimy wszystko, aby Polaków przyjeżdżających do nas ze Wschodu zniechęcić. Nawet jeśli pominiemy wymiar moralny, jest to także zwyczajnie nieopłacalne. Przyjeżdżający tu ludzie chcą pracować, często są wykształceni, znają języki, a – co najważniejsze – czują się Polakami. Nie będą zatem tworzyć odrębnych grup interesów – jak ma to czasem miejsce w przypadku emigrantów z innych narodowości, ale – jeśli tylko im się na to pozwoli – wtopią się w polskie społeczeństwo, znacznie je wzbogacając. Tymczasem na razie Natalia odwiedza kilka razy w tygodniu Wydział Spraw Cudzoziemców. Ostatnio zażądano od niej przedstawienia “pierwotnego aktu urodzenia” wydanego jeszcze w ZSRS, który musiała zostawić w kazachskim urzędzie ze względu na dokonywaną w latach 2004-2006 wymianę dokumentów. Natalia chce w Polsce mieszkać i pracować, jeśli jednak urząd nie wyda jej prawa pobytu, 12 marca 2011 roku będzie musiała wrócić do Kazachstanu. Czy będzie walczyć o to, żeby jednak zostać? Zrobi wszystko, co w jej mocy, ale ostateczną ufność pokłada w Bogu. - Jeśli mam zostać, to zostanę – mówi. Jak Natalia czuje się w Polsce? Chociaż ze strony urzędów doznała wielu nieprzyjemności, to jednak zwykli ludzie otoczyli ją dużą życzliwością. Żyje aktualnymi sprawami polskiej polityki. W nocy z 12 na 13 grudnia, w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, wybrała się pod willę Wojciecha Jaruzelskiego demonstrować swoją niezgodę na zaproszenie go przez prezydenta Komorowskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Mówi więc o sobie, że – podobnie jak jej przodkowie – także i ona może zostać uznana za “wroga ludu”. Agnieszka Żurek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
23 299 318 Optimizing Microstructure for High Toughness Cold Work Steels
318
MPLP 318;319 17.07.;29.07.2011
281 318
Księga 1. Proces, ART 318 KPC, 2007
1 (318)
plik (318)
NHV 100 200 3 2900 to ta id 318 Nieznany
4 zarzadzanie jakoscia test 2009 2010 318
bmw 318
Marody M Wymiary życia społecznego s 419 437, 318 341
318 SC DS400 C MERCEDES S KLASSE A 06 XX
318
318 choroby genetyczne czlowiek Nieznany
AMRLC E 318 (2)
318
318 i 319, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
318
318 wstęp teoretyczny 15
SHSBC 318 ARC BREAKS AND THE COMM CYCLE

więcej podobnych podstron