731

Prałat Bux do bp. Fellaya i księży FSSPX 19 marca br. ks. prałat Mikołaj Bux, wykładowca liturgiki i sakramentologii na uniwersytecie w Bari, duchowny uznawany za współautora motu proprio Summorum Pontificum i cieszący się opinią zaufanego doradcy papieża Benedykta XVI, wystosował do bp. Bernarda Fellaya i kapłanów FSSPX list otwarty zachęcający ich do tego, by „przybyli do Rzymu w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa». Oto jego treść:

„Do Jego Ekscelencji Księdza Biskupa Bernarda Fellaya oraz Księży Bractwa Kapłańskiego Świętego Piusa X Ekscelencjo, Najdrożsi Bracia! Chrześcijańskie braterstwo jest silniejsze niż więzy krwi, ponieważ, dzięki Boskiej Eucharystii, daje nam przedsmak nieba. Chrystus zaprosił nas do doświadczenia komunii, która określa naszą tożsamość. Komunia oznacza miłość bliźniego a priori, ponieważ mamy wraz z naszym bliźnim jednego Zbawiciela. W oparciu o to, komunia oznacza gotowość na każdą ofiarę w imię jedności; a ta jedność musi być widzialna, jak uczy nas nasz Pan w swojej ostatniej prośbie skierowanej do Ojca – «ut unum sint, ut credat mundus, ( ‘aby byli jedno, by świat uwierzył’) – ponieważ jest to przekonujące świadectwo przyjaciół Chrystusa. Jest rzeczą niezaprzeczalną, że liczne fakty dotyczące II Soboru Watykańskiego i okresu, który po nim nastąpił, związane z ludzkim wymiarem tego wydarzenia, stały się przyczyną prawdziwych katastrof i spowodowały poważne cierpienie wielu wybitnych duchownych. Ale Bóg nie pozwoli swemu świętemu Kościołowi popaść w samozniszczenie. Nie możemy rozważać słabości czynnika ludzkiego bez zaufania czynnikowi Boskiemu, czyli Bożej Opatrzności, która kieruje historią, a szczególnie historią Kościoła, przy jednoczesnym poszanowaniu ludzkiej wolności. Kościół jest od początku instytucją boską, chronioną przez Boga, a równocześnie dziełem ludzkim. Jego aspekt boski nie zaprzecza ludzkiemu – indywidualności i wolności – i niekoniecznie mu przeszkadza; jego aspekt ludzki, chociaż pozostaje nienaruszony nawet, gdy godzi się na kompromisy, nigdy nie zaprzecza boskiemu. Ze względu na wiarę, ale również ze względu na dowody – choć dające się poznać dopiero po czasie – które jesteśmy w stanie zaobserwować w historii, wierzymy, że Bóg przygotował w ciągu tych lat, i nadal przygotowuje, ludzi, którzy są w stanie pokonać błędy i zaniechania, nad którymi wszyscy ubolewamy. Ta święta praca już się dokonuje i będzie widoczna w coraz większej liczbie przykładów, które choć są od siebie oddzielone, to jednak Boska strategia łączy je i sumuje, tworząc uporządkowany plan, podobnie jak to się cudownie stało w czasie bolesnej rebelii luterańskiej. Te Boskie interwencje wydają się wzrastać proporcjonalnie do złożoności sytuacji. Przyszłość uczyni je jasnymi, jak jesteśmy przekonani, a świt wydaje się już prawie na wyciągnięcie ręki. W niektórych momentach niewyraźny świt walczy z ciemnością, która powoli ustępuje, ale wiemy, że słońce już tam jest i że będzie kontynuowało swoją wędrówkę po niebie. Wraz ze św. Katarzyną ze Sieny chcemy powiedzieć: «Przyjdźcie do Rzymu w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa», do domu naszego wspólnego Ojca, który został nam dany jako widzialna i wieczna zasada oraz fundament katolickiej jedności. Przyjdźcie wziąć udział w tej błogosławionej przyszłości, w której już przewidujemy świt, pomimo trwającej ciemności. Wasza odmowa powiększy ciemność, nie światło. Iskierki światła, które możemy już podziwiać, są liczne, rozpoczynając od tych mających swoje źródło w wielkiej liturgicznej odnowie dokonanej za sprawą motu proprio Summorum Pontificum. Światło to pojawia się na całym świecie, wielki ruch wierności tych wszystkich, którzy życzą sobie, by wzrastała cześć Boża, szczególnie ludzi młodych. Jak przejść obojętnie obok innych konkretnych, bardzo znaczących gestów, wykonanych przez Ojca Świętego, jak zdjęcie ekskomunik z biskupów wyświęconych przez abp. Lefebvre’a, otwarcie publicznej debaty na temat interpretacji II Soboru Watykańskiego w świetle Tradycji, i w tym celu zreformowanie komisji Ecclesia Dei? Rozterki na pewno pozostają, punkty, które powinny zostać zgłębione lub doprecyzowane, jak te dotyczące ekumenizmu i dialogu międzyreligijnego, (który był już zresztą obiektem ważnego wyjaśnienia dokonanego deklaracją Kongregacji Nauki Wiary Dominus Iesus z 6 sierpnia 2000 r.), czy też dotyczące tego, w jaki sposób powinna być rozumiana wolność religijna. Także te kwestie pomoże rozjaśnić Wasza kanonicznie zagwarantowana obecność w Kościele. Jakże nie pomyśleć o bogactwie, które moglibyście wnieść do całego Kościoła, dzięki Waszemu duszpasterskiemu i doktrynalnemu bogactwu, Waszym możliwościom i Waszej wrażliwości? Teraz jest odpowiedni moment, właściwy czas nadszedł. Timete Dominum transeuntem: nie pozwólcie, by minęła Was ta okazja dana Wam przez Bożą łaskę, nie pozwólcie, by została ona przez Was nierozpoznana. Czy Pan zapewni jeszcze jedną taką okazję? Czyż my wszyscy pewnego dnia nie staniemy na Jego sądzie i nie odpowiemy nie tylko za zło, które uczyniliśmy, ale przede wszystkim za dobro, które mogliśmy uczynić, ale nie uczyniliśmy? Serce Ojca Świętego drży: On oczekuje Was zaniepokojony, bo Was kocha, bo Kościół Was potrzebuje, aby złożyć wspólne wyznanie wiary przed światem, który z każdym dniem jest coraz bardziej zsekularyzowany i zdaje się beznadziejnie odwracać plecami do swojego Stwórcy i Zbawcy. W pełnej kościelnej jedności, w wielkiej rodzinie, jaką jest Kościół katolicki, Wasz głos nie będzie już więcej tłumiony, Wasz wkład nie będzie już ani możliwy do zignorowania, ani ignorowany, ale będzie mógł wydać wspaniałe owoce, pośród wielu innych, które w przeciwnym razie zostaną zmarnowane. Niepokalana uczy nas, że zbyt wiele łask się marnuje, gdyż ludzie nie proszą o nie; jesteśmy przekonani, że odpowiadając przychylnie na propozycję Ojca Świętego, Bractwo Św. Piusa X stanie się narzędziem wzniecającym nowe promienie światła spływające przez dłonie naszej niebieskiej Matki. Niech św. Józef, Oblubieniec Najświętszej Maryi Panny, patron Kościoła powszechnego, w dniu Jemu poświęconym zainspiruje i utwierdzi Wasze decyzje: «Przyjdźcie do Rzymu w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa».

Rzym, 19 marca 2012 r., w święto św. Józefa,ks. Mikołaj Bux”

Ks. Rafał Navas Ortiz, przełożony latynoamerykańskiego dystryktu IBP Nie ma jeszcze żadnej reakcji władz Bractwa na wspomniany list, za to, dość nieoczekiwanie, słowa ks. Buksa skomentował ks. Rafał Navas Ortiz, były członek FSSPX, a dziś przełożony latynoamerykańskiego dystryktu Instytutu Dobrego Pasterza (IBP), którego erygowanie było — jak czytamy na polskich stronach IBP — „osobistą wolą Ojca Świętego Benedykta XVI”.

Ksiądz Navas, odnosząc się do zachęt watykańskiego prałata, napisał: „«W pełnej kościelnej jedności, w wielkiej rodzinie, jaką jest Kościół katolicki, Wasz głos nie będzie już więcej tłumiony — zapewnia prałat Bux. — Wasz wkład nie będzie już ani możliwy do zignorowania, ani ignorowany, ale będzie mógł wydać wspaniałe owoce, pośród wielu innych, które w przeciwnym razie zostaną zmarnowane». Oby te piękne słowa były prawdą. Absolutnie nie chciałbym podawać w wątpliwość dobrej woli ks. prałata Mikołaja Buksa, lecz rzeczywistość jest inna, co widać po sposobie traktowania Instytutu Dobrego Pasterza przez chilijskich biskupów — szczególnie w stołecznym Santiago i okolicach — nietolerujących IBP z jego specyficzną misją otrzymaną od Stolicy Apostolskiej i uświęconą przez zatwierdzenie jego statutów. IBP odmawia się nawet prawa do kanonicznej egzystencji. Formami współczesnego kościelnego prześladowania ze strony tej «wielkiej katolickiej rodziny» są: pogarda, zaniedbanie, rozproszenie. [Uważa się za nasz] «wielki grzech» celebrowanie mszy wyłącznie według starego rytu i zobowiązanie się na mocy statutów do współpracy z papieżem w odczytywaniu Vaticanum II — na ile jest to możliwe — w świetle Tradycji” (źródła: rorate­‑caeli.blogspot.com, secretummeummihi.blogspot.com, 20 i 22 marca 2012).

Tłumaczenie listu ks. prał. Buksa: trusting

Imperializm amerykański Mazowieckiego

Kawałek historii – admin.

KSIĘŻA – AGENCI IMPERIALIZMU We wtorek, dnia 22 września br. [1953 roku m.z.] Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie ogłosił wyrok w sprawie ks. bp. Kaczmarka oraz ks. J. Danilewicza, ks.Wł.Widłaka, ks. J. Dąbrowskiego i siostry W. Niklewskiej - oskarżonych o zorganizowanie ośrodka prowadzącego działalność dywersyjną, wymierzoną przeciwko państwu ludowemu, działalność godzącą w najżywotniejsze interesy naszego narodu. Proces ten, którego szczegółowy przebieg znany jest z prasy codziennej i radia, wstrząsnął nami wszystkimi. (…) Każdy, kto jest wiernym Kościoła, a zarazem uczciwym obywatelem ludowej ojczyzny rozumie, że religijna misja Kościoła trwająca przez wszystkie czasy może i powinna być pełniona w ustroju socjalistycznym. Równocześnie milionowe rzesze wierzących w naszym kraju dają codziennie ofiary, i twórczy wkład w nowe budownictwo gospodarczo-społeczne. I właśnie ludowa ojczyzna przywróciła godność ludzką milionom prostych ludzi, w olbrzymiej większości wierzących, przekraczając raz na zawsze stosunki społeczne, w których urodzenie czy majątek decydowały o wartości człowieka, otwarła dzieciom robotników i chłopów dostęp do nauki i kultury i buduje w niezwykle trudnych warunkach powojennego życia podstawy lepszego bytu (…). Na rozprawie sądowej zanalizowana została przestępcza działalność oskarżonych jak i jej skutki. Wychowanie nacechowane podejrzliwością i wrogością wobec postępu społecznego, atmosfera środowiska społecznego rozniecająca lub choćby tylko podtrzymująca bezwzględną wrogość wobec osiągnięć społecznych Polski Ludowej, wpływy polityczne przychodzące z zewnątrz i wyrosła na tym wszystkim błędna postawa polityczna ks. bp. Kaczmarka, która doprowadziła go do kolizji z prawem – oto sumarycznie ujęte przyczyny działalności przestępczej oskarżonych. Doprowadziły one do czynów skierowanych przeciwko interesom własnego narodu. Doprowadziły ks. bp. Kaczmarka do działalności wrogiej wobec interesu narodowego i postępu społecznego w okresie przedwojennym, okupacyjnym i w Polsce Ludowej. Doprowadziły w szczególności nie tylko do postawy przeciwnej nowej rzeczywistości naszego kraju, nie tylko do podrywania zaufania w trwałość władzy ludowej i nowych stosunków społecznych w Polsce, ale i do uwikłania się we współpracę z ośrodkami wywiadu amerykańskiego, które pragnęłyby posługiwać się przedstawicielami duchowieństwa, jako narzędziem realizacji swych wrogich Polsce planów. Należy z całą siłą zaznaczyć, że proces skierowany był wyłącznie przeciwko działalności społeczno-politycznej ks. biskupa i współoskarżonych, nie zaś przeciwko urzędowi biskupiemu i ich godności kapłańskiej (…). (…) postawa polityczna biskupa czy kapłana podlega takiej samej ocenie, jak postawa każdego innego obywatela. Dlatego więc nie tylko bolejemy, ale i odcinamy się od błędnych poglądów ks. bp. Kaczmarka, które doprowadziły go do akcji dywersyjnej wobec Polski Ludowej i kierowały w tej działalności jego postawą. Zadając sobie pytanie, jak się stało, że do tego dojść mogło, widzimy następujące wyjaśnienie. Ku działalności tej kierowało nastawienie wrogie wobec postępu społecznego, wrogie wobec przemian społecznych i broniące dotychczasowego kapitalistycznego ustroju. Postawa ta wyrażała się też w widzeniu przyszłości dla Kościoła i katolicyzmu jedynie w dawnych warunkach, co w skutkach oznaczało wyzbywanie się apostolskiego nastawienia wobec nowych czasów i nowej epoki społecznej. Wrogość wobec reformy rolnej, wrogość wobec unarodowienia przemysłu i wobec innych podstawowych osiągnięć społecznych Polski Ludowej doprowadziła w wyniku tego nastawienia nie tylko do szkód dla ściśle pojętego interesu państwa, ale i do przeciwdziałania czy osłabienia możliwości układania się poprawnych stosunków między Kościołem a Państwem, do traktowania Porozumienia z kwietnia 1950 r jako martwej litery, co godziło zarówno w interes Państwa, jak i w dobro Kościoła i jego misję religijną w Polsce Ludowej. Ku tej szkodliwej działalności kierowały ks. bp. Kaczmarka i współoskarżonych poglądy prowadzące do utożsamiania wiary ze wsteczną postawą społeczną, a dobra Kościoła z trwałością i interesem ustroju kapitalistycznego. Z tego stanowiska wynikało wiązanie się z imperialistyczną i nastawioną na wojnę polityką rządu Stanów Zjednoczonych (…). [Tu akurat Mazowiecki się nie pomylił... - admin]

Proces ks. bp. Kaczmarka udowodnił również naocznie, i to nie po raz pierwszy, jak dalece imperializm amerykański, pragnący przy pomocy nowej wojny, a więc śmierci milionów ludzi, narzucić panowanie swe go ustroju wyzysku i krzywdy społecznej krajom, które obrały nową drogę dziejową, usiłuje różnymi drogami oddziaływać na duchowieństwo oraz ludzi wierzących i kierować ich na drogę walki z własną ojczyzną, stanowiącą wspólne dobro wszystkich obywateli. Przedstawiając się, jako obrońca cywilizacji chrześcijańskiej, imperializm amerykański dokonuje nadużycia, pragnąc oszukać katolików w krajach demokracji ludowej, w szczególności Polsce, że nowa wojna, wojna dokonywana przy pomocy neohitlerowskiego Wehrmachtu ma pozostawać w zgodzie z dobrem Kościoła. To nadużycie wymaga stanowczego odporu od nas, którzy wiemy, że dobrem Kościoła nie jest wojna, a katolicyzm pełni swą misję przez apostolstwo, a nie przez siłę polityczną i militarną. Stawiający na skłócenie wewnętrzne Polaków imperializm amerykański musi otrzymać stanowczą odprawę od polskich katolików. W szczególności ważne jest wyraźne i stanowcze odcięcie się od tych usiłowań przez władzę kościelną w Polsce – Episkopat, na przeciwstawienie, którego interesom naszego narodu i jego nowej drodze rozwojowej liczy wciąż imperializm amerykański (…). Bolesny dla sumień ludzi wierzących proces ks. bp. Kaczmarka dobiegł końca. Wyciągnięcie wniosków z jego przebiegu -jak już podkreślaliśmy -jest konieczne, aby podobna sytuacja nie miała nigdy więcej miejsca (…). Katolicy polscy, co dnia pogłębiając swój wielki udział w pracy całego narodu, jednocząc się we wspólnym Froncie Narodowym, będą dalej pracować nad tym, aby stwarzać perspektywę dla misji Kościoła w nowej epoce, usuwać istniejące trudności i nie dopuszczać do tragicznych konfliktów w sumieniach wierzących, jak to miało miejsce w związku z procesem ks. bp. Kaczmarka. Wierzymy, bowiem najgłębiej, że nawet najbardziej bolesne i tragiczne pomyłki nie mogą zmienić faktu, że przyszłość należy do ustroju społecznego, w którym żyjemy, i że w tej przyszłości Kościół znajdzie właściwe swojej misji religijnej miejsce, a ludzie wierzący na równi z ludźmi innych światopoglądów będą tej przyszłości współtwórcami.

Tadeusz Mazowiecki źródło: “Wrocławski Tygodnik Katolicki”, nr 5, 27 IX 1953 r. s. 3-4.

Wygrywamy z Komisją Komisja Europejska nie miała prawa narzucić Polsce w 2007 roku obniżonego limitu uprawnień do emisji, CO2 na lata 2008-2012. Tak uznał Trybunał Sprawiedliwości UE, rozpatrując odwołanie KE od wyroku unijnego sądu pierwszej instancji. Sędziowie potwierdzili, że Komisja przekroczyła swoje uprawnienia. Trybunał odrzucił wszystkie argumenty KE i odmówił jej prawa do ustalania limitu podlegających rozdzieleniu uprawnień do emisji, CO2 i innych gazów cieplarnianych. "Przyjęcie, że Komisja może ustalić taką liczbę maksymalną, byłoby, bowiem równoznaczne z przyznaniem tej instytucji kompetencji pozbawionych jakiejkolwiek podstawy prawnej" - czytamy w orzeczeniu. Minister środowiska Marcin Korolec, komentując wyrok Trybunału, powiedział, że wynik postępowania potwierdził, iż Polska miała rację, uciekając się w 2007 r. do zaskarżenia decyzji Komisji w sprawie Krajowego Planu Rozdziału Uprawnień, czyli liczby uprawnień dla polskich przedsiębiorców. - Niechętnie korzystamy z tej drogi "dyskusji" z Komisją, ale czasem po prostu nie ma innego wyjścia w celu obrony swoich praw - podkreślił minister Korolec. Chodziło o korzystny dla Polski wyrok pierwszej instancji z września 2009 r., w którym sąd przyznał rację Polsce w sporze z Komisją Europejską i unieważnił jej decyzję o przydziale krajowych limitów emisji gazów cieplarnianych dla naszego kraju. KE odwołała się od tego wyroku do Trybunału Sprawiedliwości UE. Wczorajsze orzeczenie drugiej instancji jest ostateczne. Odrzucając po raz drugi stanowisko KE, unijni sędziowie uznali, że Komisja przekroczyła swoje kompetencje, kwestionując wyliczenia polskiego rządu i ograniczając emisję dla polskich przedsiębiorstw o 26,7 proc. w porównaniu z propozycją Warszawy. Polska oczekiwała rocznego limitu 284,6 mln ton emisji, CO2, argumentując, że takie są potrzeby rozwijającej się gospodarki. Dlatego niezadowolona z przyznania limitu 208,5 mln ton po dwóch miesiącach zaskarżyła tę decyzję. Ustalając limity emisji dla poszczególnych krajów, KE chciała zwiększyć popyt na prawa do emisji, CO2 i skłonić firmy do handlowania otrzymanymi uprawnieniami. System nie sprawdził się m.in., dlatego, że na rynku było zbyt wiele uprawnień przyznanych poszczególnym krajom na lata 2005-2007. Dlatego w nowym okresie 2008-2012 KE zastosowała zaostrzone kryteria, niemal zawsze przyznając niższe limity, niż chciałyby kraje członkowskie. ŁS, PAP

Dlaczego Sikorski [Radek] strzelił sobie w kolano? Zaprawdę powiadam wam: wielka musi być w rządzie ufność w możliwości frontu medialnego, skoro minister Sikorski zdecydował się opublikować zapis rozmowy z ambasadorem Bahrem z 10 kwietnia 2010 roku… Albo też wielka musi być w rządzie desperacja… Bo przecież zapis rozmowy z ambasadorem jest potężnym strzałem w kolano ministra Sikorskiego. Bo cóż takiego powiedział ambasador? Ano powiedział tyle, że z odległości 150 metrów widzi „całkowicie rozbity samolot” i „nie ma śladu życia”. I z tego Sikorski miał wysnuć wniosek, że „niestety nikt nie przeżył”, o czym poinformował Jarosława Kaczyńskiego… Jeśli tak było, to Sikorski zachował się jak skończony dupek… A tych, którzy sądzą inaczej namawiam do przeprowadzenia eksperymentu: wyobraźcie sobie, że dostajecie telefon o wypadku. Dzwoniący mówi, że pojazd, który uległ wypadkowi jest „całkowicie zniszczony” tudzież, że nie widzi „śladów życia” z odległości 150 metrów… Czy zadzwonicie do rodziny właścicieli pojazdu mówiąc, że pasażerowie nie żyją? Wątpię… Zadzwonilibyście, ale stawiając ostrożniejsze hipotezy… Andrzej Morozowski z TVN24, który dzielnie stawał w obronie Sikorskiego mówił, że przecież wszyscy widzieliśmy jak wyglądały szczątki samolotu, a były to szczątki potężnie rozczłonkowane… Owszem, widzieliśmy, ale – o której godzinie? Pytając inaczej: o której godzinie stan szczątków samolotu zobaczył minister Sikorski? Nie mam pojęcia. Z opublikowanego przez MSZ zapisu wynika, że – około godz. 9.07 – szczątki z odległości, mniej więcej 150 metrów widział ambasador Bahr. Ambasador opisał stan samolotu, jako „całkowite rozbicie”, ale cóż to właściwie znaczy dla kogoś, kto nie widzi tego, co widzi ambasador? No, więc właśnie – nie bardzo wiadomo, co to znaczy. Wszyscy mamy w pamięci obraz rozproszkowanego TU-154, ale trzeba sobie uświadomić, że 10 kwietnia 2010 roku o godzinie 9.07 minister Sikorski prawdopodobnie jeszcze tego obrazu nie znał… Wiedział tyle, ile powiedział mu ambasador, a ambasador powiedział mu tyle: z odległości 150 metrów widzę całkowicie rozbity samolot i żadnych śladów życia… Postawmy się teraz w roli Sikorskiego, który musi porozmawiać z bratem kogoś, kto był w samolocie. Co powiedzielibyśmy na miejscu ministra? Mogę mówić za siebie… Otóż, powtórzyłbym, słowo w słowo to, co usłyszałem od ambasadora. A więc powiedziałbym coś w stylu: mam relację ambasadora, samolot jest zupełnie zniszczony, ambasador nie widzi śladów życia. I tyle… Z całą pewnością nie mówiłbym, że „wszyscy nie żyją”, zwłaszcza, jeśli chodziłoby o prezydenta, a ja byłbym szefem MSZ… Jeśli Sikorski na podstawie słów Bahra wdawał się w jakieś spekulacje, to jest durniem, a nie ministrem. Odrębną kwestią jest kwestia gęstej mgły, mającej występować w miejscu „katastrofy”. W relacji Bahra mgły brak… A jeśli ambasador o godz. 9.07 miał z ziemi dobrą widoczność na 150 metrów, to jaka była widoczność z kokpitu około godz. 8.40? Tego oczywiście nie wiem, niemniej odnotujmy, że ambasador nie zauważył – o godzinie 9.07 – ograniczającej widoczność mgły. A jeśli taka mgła była, to co – na 150 metrów – widział Bahr? Inną zagadką jest godzina „katastrofy”. O ile pamiętam, przez mniej więcej tydzień czy dwa tygodnie oficjalna wersja brzmiała: katastrofa zdarzyła się około godziny 8.56. Dopiero później czas katastrofy przesunięto na 8.41. Ambasador około godziny 9.07 widział rosyjską straż pożarną, która miejsce katastrofy otoczyła i ugasiła pożary. Zatem – przyjmując, że katastrofa zdarzyła się o 8.56 – straż zrobiła to wszystko w jakieś 10 minut. Otóż, byłby to wynik fenomenalny, który powinien dać mocno do myślenia stronie polskiej. Chętnie dowiedziałbym się, czy polskie służby specjalne analizowały ten przypadek… tad9

MSZ ujawnia rozmowę z ambasadorem Jerzym Bahrem Na stronie internetowej MSZ opublikowano zapis rozmowy pracownika Centrum Operacyjnego MSZ z 10 kwietnia 2010 r. z obecnym na płycie lotniska ówczesnym ambasadorem Polski w Rosji Jerzym Bahrem. Rozmowa odbyła się o godzinie 9.07.53. Jak wynika z opublikowanej rozmowy, na pytanie pracownika Centrum Operacyjnego MSZ “Coś wiemy więcej w tej chwili?”, ambasador Bahr odpowiedział: “No w tej chwili ja stoję, samolot jest całkowicie rozbity, stoimy w odległości 150 metrów, nie ma żadnego śladu życia, ugasili pożar, który był w przedniej części i to jest wszystko. Otoczone to jest już przez straż pożarną i…”.

Pracownik CO dopytywał: “A czy to jest pewne, że to był ten samolot?”. “Nie no naturalnie, że to jest ten samolot.. (w tle pracownik CO: wiadomo) ..tak” – odparł Bahr. Pracownik CO zapytał też Bahra, czy rozmawiał z ministrem Sikorskim, na co ten odpowiedział, że jeszcze nie. W odpowiedzi pracownik CO podjął próbę połączenia ambasadora z Sikorskim. Okazało się to jednak niemożliwe, bo szef MSZ prowadził wtedy inną rozmowę. “Zajęty jest niestety telefon u ministra” – poinformował pracownik CO, po czym powiedział: “Rozmawia najwyraźniej z kimś innym. Czyli tak. Panowie jesteście.. ja podsumuję, panowie jesteście 150 metrów od samolotu, pożar został ugaszony, nie widać śladów życia”. Bahr potwierdził: “Tak, samolot został całkowicie zniszczony”. Na pytanie, “czy widać było katastrofę?” Bahr odpowiedział: “Myśmy słyszeli tylko, jak przelatywał nad lotniskiem nisko, potem wszystkie samochody zaczęły jechać w tamtym kierunku”. W tym momencie pracownik przerwał: “Przepraszam panie ambasadorze, mam ministra na linii”. Dochodzi do łączenia rozmowy.“Zapis wszystkich rozmów telefonicznych jest standardem w Centrum Operacyjnym MSZ” – zaznaczył w komunikacie umieszczonym na stronie internetowej MSZ rzecznik resortu Marcin Bosacki. PAP

Gauck musi balansować Z prof. dr. hab. Frankiem Deckerem, politologiem z Uniwersytetu w Bonn, rozmawia Waldemar Maszewski Niemcy mają nowego prezydenta. Na razie Joachim Gauck cieszy się dużym poparciem społecznym, zwłaszcza, że jego poprzednik odszedł z urzędu w cieniu skandalu korupcyjnego. - Joachim Gauck, moim zdaniem, jest doskonałym wyborem. Jego dotychczasowa kariera pokazuje, że ma już doświadczenie, jako polityk. Kierowanie Federalnym Urzędem ds. Akt Stasi to była przecież praca stricte polityczna i przyszły prezydent doskonale poznał wtedy aktorów sceny politycznej. Tak go zresztą oceniają prawie całe Niemcy. Joachim Gauck został prezydentem z nominacji wszystkich wielkich partii i nie musi teraz być tak jak jego poprzednik uzależniony od jakiegoś konkretnego ugrupowania politycznego. Jestem przekonany, że gdyby wybory na prezydenta były powszechne, to już dwa lata temu pokonałby Christiana Wulffa, gdyby na niego trafił.

Prezydent mieszkał w byłej NRD. Wykorzysta politycznie ten fakt? - Ciągle istnieją różnice w mentalności ludzi z zachodnich i wschodnich landów. Jednak moim zdaniem, fakt, że obecny prezydent pochodzi ze wschodu, obecnie nie odgrywa w niemieckiej polityce znaczącej roli. Mam nadzieję, że okoliczność "poenerdowskiej" proweniencji prezydenta zostanie pozytywnie wykorzystana do zacierania ewentualnych różnic w poglądach między Ossi i Wessi [Niemcami ze wschodu i zachodu RFN - przyp. red.]. Mam też nadzieję, że pochodzenie nowego prezydenta z dawnego państwa komunistycznego pozwoli bardziej niż obecnie zniwelować utrzymujące się różnice między zachodnią i środkowo-wschodnią Europą. Gauck jest znakomitym symbolem zacierania takich różnic i powinien zbliżać do wzajemnego zrozumienia.
Jakie słabe punkty można wytknąć Gauckowi? - Według mnie, jego najsłabszym punktem jest stosunkowo mała znajomość polityki międzynarodowej i na tym poziomie musi dużo nadrobić. Ale trzeba zrozumieć, że w okresie istnienia Niemieckiej Republiki Demokratycznej nie było możliwości, aby zdobyć doświadczenie w zakresie polityki międzynarodowej.
Jednak było już stosunkowo dużo czasu na nadrobienie tych zaległości. Jak ocenia Pan pierwszą podróż zagraniczną do Polski? - Uważam, że to posunięcie jest w pierwszym rzędzie pomyślane, jako budowanie mostu pomiędzy Zachodem i Wschodem. Jestem przekonany, że Gauck chciałby, aby zawsze pierwsza oficjalna wizyta niemieckiego prezydenta miała miejsce w Polsce, aby stało się to rutynowym zwyczajem politycznym, takim jak pierwsza wizyta nowo wybranego kanclerza we Francji. Kanclerz Angela Merkel z pierwszą wizytą zawsze jeździła do Francji, pokazując, że to nasz ważny polityczny partner na Zachodzie. Zwyczaj pierwszych wizyt niemieckich prezydentów za wschodnią granicą pozwoliłby przekazać opinii publicznej stanowisko, że nasi wschodni sąsiedzi - Polska, a także Czechy - również są znaczącymi partnerami RFN.
Mają rację ci komentatorzy, którzy twierdzą, że Gauck będzie w pewnym sensie niewygodny dla wszystkich polityków? - Tak może być, ale wcale nie jest to czymś złym. Niemcy nie potrzebują łatwego i miłego, pogodzonego ze wszystkimi prezydenta. Nam potrzebny jest prezydent, który będzie właśnie przeciwwagą dla rządzących, chociaż należy ciągle pamiętać o ograniczonych kompetencjach tego urzędu. Dlatego trzeba podkreślić, że prezydent jednak nie może być w RFN zupełnie "wolny" - czyli jednak musi współpracować z rządem w wielu sprawach. Mam nadzieję, że Joachim Gauck potrafi to najlepiej zbalansować - czyli będzie niewygodny w tych płaszczyznach, w których należy takim zostać. Ma, bowiem charakter pozwalający mu w pewnym sensie być niewygodnym - ale w ramach oczywistej współpracy z rządem. Niewygodny prezydent nie musi i nie powinien oznaczać prowokacyjnego prezydenta. Trochę niewygodny - tak, ale nie za wszelką cenę.
Jakim czynnikom nowy prezydent zawdzięcza tak duże poparcie społeczne? - Obywatele mają bardzo duże oczekiwania wobec Joachima Gaucka i jest ku temu wiele powodów. Po pierwsze, ludzie chcą, aby prezydent, który nie kojarzy się im z żadną partią, był jak największym autorytetem. Jeżeli prezydent mówi, że jest ponadpartyjny, to dla obywateli oznacza, że jest kimś lepszym od wszystkich polityków. Gauck już w pierwszych powyborczych wystąpieniach dał do zrozumienia, że nie zamierza wykorzystywać w swojej działalności żadnej partii. Po drugie, zwykli Niemcy szukają kogoś, kto im po prostu politykę wytłumaczy. Dzisiaj mamy do czynienia z wielką niewiadomą i niepewnością w wielu politycznych kwestiach, dlatego społeczeństwo szuka spokojnego wyjaśnienia i zrozumienia właśnie w urzędzie prezydenckim. Wreszcie po trzecie, ludzie spodziewają się, że po dwóch ostatnich prezydentach, którzy zakończyli swoje kariery przed upływem kadencji, co spowodowało obniżenie autorytetu tego urzędu - Joachim Gauck poprawi jego wizerunek. Stąd duże wymagania. Jestem przekonany, że silna osobowość obecnego prezydenta umożliwi takie zmiany i odrobienie strat, które pozostawili poprzednicy. Liczę też na to, że postawa prezydenta pozwoli, chociaż przybliżyć proces zasypywania rowu dzielącego społeczeństwo i polityków.
Kanclerz Angela Merkel od początku zachowywała sceptycyzm wobec tej kandydatury na prezydenta. Tak było dwa lata temu, gdy postawiła na Wulffa, i tak było tym razem, gdy dość długo nie mogła się zdecydować. Jaki to może mieć wpływ na relacje między obojgiem polityków? - Faktycznie, Merkel nie chciała tej kandydatury ani dwa lata temu, ani w tym roku. Dopiero naciski liberałów i groźba rozpadu koalicji zmusiły ją do zmiany decyzji. W tym kontekście jest to jej zdecydowana przegrana, ale jak widać, PR-owcy kanclerz Merkel potrafili tę przegraną przekuć w zwycięstwo. Angela Merkel bynajmniej nie straciła poparcia i nikt jej nie wypomina zmiany stanowiska wobec prezydenta. Zresztą ani prezydent, ani kanclerz nie mają zbyt wielkich możliwości manewru i w wielu sprawach muszą dochodzić do porozumienia. Jestem przekonany, że wstrzymując się i opóźniając swoje poparcie dla Gaucka, Merkel popełniła błąd polityczny. Ale nie wyrządził on jej zbyt wielu szkód.
Co, Pana zdaniem, odróżnia Gaucka od jego poprzedników, którzy musieli złożyć swoje urzędy? - Jestem przekonany, że Joachim Gauck będzie innym prezydentem niż jego poprzednicy i nie popełni z oczywistych powodów tych samych błędów, co Christian Wulff ani błędów Horsta Koehlera, który próbował w wielu kwestiach stawiać się w opozycji do rządu. To musiało się źle skończyć. Jestem przekonany, że obecny prezydent jest większym profesjonalistą niż poprzednicy i nie zaryzykuje zbyt dużego mieszania się do polityki prowadzonej przez rząd, a zwłaszcza jej kwestionowania. Mam nadzieję, że Gauck będzie w tej materii bardziej ostrożny. Dziękuję za rozmowę.

Reelekcja Obamy w rękach sędziów Konserwatywni sędziowie Sądu Najwyższego w USA zakwestionowali reformę zdrowotną Baracka Obamy. Podają w wątpliwość, że władze w Waszyngtonie mają prawo, aby karać swoich obywateli za to, że ci nie posiadają ubezpieczenia. Pod koniec czerwca SN ma wydać wyrok, co do zgodności ustawy z konstytucją i jeśli ją zakwestionuje, może to poważnie osłabić szanse Obamy na reelekcję. Wczoraj trybunał zakończył rozpatrywanie kwestii legalności Ustawy o ochronie pacjenta i przystępnej opiece (Patient Protection and Affordable Care Act), którą Kongres uchwalił w marcu 2010 roku z inicjatywy Baracka Obamy. Jej legalność zakwestionowało aż 26 prokuratorów generalnych poszczególnych stanów. W czasie dwudniowego posiedzenia Sąd Najwyższy wysłuchał argumentów wszystkich przedstawicieli niezadowolonych stanów. Ostateczny werdykt ma ogłosić pod koniec czerwca.
Ustawa godzi w wolność Zdaniem 26 stanów składających skargę na ustawę zdrowotną, jej zapisy naruszają podstawowe zasady wolności i swobód zapisanych w amerykańskiej konstytucji. Ponadto twierdzą one, że wprowadzenie wszystkich zaproponowanych przepisów będzie je kosztowało miliony dolarów w związku z ogromną liczbą biednych osób, które zostaną objęte ubezpieczeniami. Z kolei obrońcy reformy niezmiennie twierdzą, że została ona wprowadzona, aby zredukować liczbę obywateli amerykańskich, którzy nie posiadają żadnego ubezpieczenia. Uspokajają ponadto, że jej koszty poniesie przede wszystkim rząd federalny, a nie poszczególne stany. Tym bardziej, że zapisy ustawy wejdą w życie dopiero w 2014 roku i aż do 2016 to właśnie władze centralne będą pokrywały 100 proc. wydatków na zmiany w systemie lecznictwa, a do 2020 roku - 90 procent. Przed Sądem Najwyższym niemal bez przerwy trwały protesty i manifestacje obywateli niezadowolonych z zapisów o obowiązkowym ubezpieczeniu i wzywających trybunał do ich odrzucenia. Wśród demonstrantów liczne grono stanowili przedstawiciele ruchu Tea Party, stworzonego, jako wyraz sprzeciwu wobec rządów Obamy. Wynik obrad sądu jest jednak wielką niewiadomą. Czterech liberalnych sędziów: Stephen Breyer, Ruth Bader Ginsburg, Sonia Sotomayor i Elena Kagan (w dużej części to nominaci obecnego prezydenta), twierdziło jeszcze przed wysłuchaniem racji prokuratorów, że w ich ocenie prezydencka reforma nie pozostaje w sprzeczności z ustawą zasadniczą. Z kolei konserwatywni członkowie trybunału: John Roberts, Antonin Scalia, Samuel Alito i Anthony Kennedy, zasypywali gradem pytań prokuratora generalnego USA Donalda Verrilliego. Sędziowie pytali m.in., czy jeśli zgodne z konstytucją jest narzucenie obywatelom obowiązku wykupienia konkretnego ubezpieczenia medycznego, to czy rząd będzie mógł na tej samej zasadzie zmuszać obywateli do zakupu "konkretnego modelu samochodu, karty członkowskiej do siłowni, a może nawet gatunku brokułów". Prokurator Verrilli odpowiadał, że zapisy reformy podpadają pod prawo Kongresu do regulowania handlu wewnętrznego.
Kennedy zdecyduje Zdaniem amerykańskich gazet decydujący głos będzie należał do Kennedy´ego, który uznawany jest za najbardziej umiarkowanego spośród członków trybunału. "Sędzia Anthony Kennedy, uważany za języczek u wagi w tej sprawie, powiedział, że obowiązkowe ubezpieczenia są w jego ocenie "bardzo niepokojące", co oznacza spore kłopoty dla dalszego rozwoju ustawy zdrowotnej Baracka Obamy" - napisał "Los Angeles Times". "Polityczny los kreowanych przez prezydenta Obamy ustaw zawsze zależał od kwestii zdobycia poparcia centrum składu Sądu Najwyższego. Teraz, kiedy sąd rozważa, czy władze mogą wymagać od większości Amerykanów wykupienia ubezpieczenia zdrowotnego, owo centrum w osobie Kennedy´ego zadało jego zwolennikom potężny cios" - czytamy w gazecie.
Według obserwatorów, konserwatywna większość w Sądzie Najwyższym najprawdopodobniej uzna te zapisy reformy za niekonstytucyjne. Jeśli tak się stanie i werdykt będzie zmuszał administrację Obamy do zmiany ustawy, może być to rozstrzygająca kwestia podczas nadchodzących wyborów prezydenckich. Biały Dom cały czas argumentuje, że osoby, które nie wykupują ubezpieczenia zdrowotnego, w ten sposób zmuszają ubezpieczonych do pośredniego opłacania ich wizyt na pogotowiu. Jego zdaniem, ma temu zapobiec przegłosowana w marcu 2010 roku ustawa o ochronie pacjenta, która w zamyśle zmusi przynajmniej 32 miliony obywateli do wykupienia ubezpieczeń, a tym samym ma obniżyć koszty składek tych, którzy takie polisy już wykupili. Od samego początku jest ona jednak przedmiotem ataków opozycji. To właśnie ta reforma stała się jedną z przyczyn powstania ruchu Tea Party, który szybko zdobył popularność w całym kraju. Drugie pytanie, na jakie odpowiedzieć musi Sąd Najwyższy, brzmi: Czy jeśli zapisy o przymuszaniu do ubezpieczenia uznane zostaną za niekonstytucyjne, to czy pozostałe punkty reformy mogą być realizowane, czy też należy odrzucić ją w całości? W tym celu trybunał powołał osobnego prokuratora do zbadania sprawy w celu przedstawienia tzw. opinii trzeciej strony. Reforma gwarantuje powszechne ubezpieczenie zdrowotne wszystkim Amerykanom, z których obecnie ponad 45 milionów nie ma żadnego ubezpieczenia. Ma to zostać osiągnięte poprzez zobowiązanie pracodawców do ubezpieczenia pracowników i nakaz wykupienia ubezpieczeń przez pracujących na własny rachunek - w obu przypadkach pod groźbą kar pieniężnych. Według ostatnich badań opinii społecznej aż 47 proc. Amerykanów nie chce wprowadzenia reformy, a popiera ją 36 procent. Łukasz Sianożęcki

"Oczywista pomyłka" ABW Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego pod pretekstem sprawdzenia Piotra Bączka ustalała billingi z telefonu stacjonarnego Sławomira Cenckiewicza. Obaj byli związani z procesem likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i weryfikacji ich żołnierzy. Dzisiaj Agencja przyznaje się do błędu. Ale zapewnia, że nie miało to żadnego wpływu na przebieg samego śledztwa w sprawie ujawnienia tajemnicy państwowej przez członków komisji weryfikacyjnej WSI. Czy rzeczywiście nie miało i kto jest za to odpowiedzialny? Tym bardziej, że podwójna inwigilacja miała miejsce nie tylko w śledztwie, w którym Bączek był świadkiem. O sprawie "Nasz Dziennik" pisał na początku lutego. Do dzisiaj nie otrzymaliśmy od Agencji odpowiedzi na żadne z zadanych pytań. ABW musiała jednak odpowiedzieć prokuraturze nadzorującej śledztwo, w którym Bączek był świadkiem. W związku ze złożeniem przez niego zażalenia Agencja wysłała prokuraturze krótkie wyjaśnienia. A właściwie kilka lakonicznych zdań. "Uprzejmie informuję Pana Prokuratora, iż wynik wstępnych czynności ustaleniowych może wskazywać na oczywistą omyłkę, która nie miała wpływu na przebieg i ustalenia wymienionego postępowania" - czytamy w piśmie zastępcy naczelnika Wydziału VI Delegatury Stołecznej ABW adresowanym do prokuratora Roberta Skawińskiego z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. "W chwili obecnej w przedmiotowej sprawie trwają czynności ustaleniowe, o których powiadomimy odrębną korespondencją" - zapewnia Agencja.
- ABW przyznała się w tej sprawie do błędu, ale nie informuje, dlaczego tak się stało - komentuje Piotr Bączek. W jego ocenie, prawdziwym skandalem jest fakt, że Agencja w tak delikatnej materii jak kontrola połączeń telefonicznych obywateli ogranicza się do dwuzdaniowej informacji przesłanej jedynie prokuraturze. O nielegalne sprawdzenie billingów z telefonu stacjonarnego dr. Sławomira Cenckiewicza pod pretekstem śledztwa, w którym świadkiem był Piotr Bączek i inni członkowie komisji weryfikacyjnej, wnioskowała ABW. Chodziło o domniemane przecieki w czasie jej prac. Przecieków i winnych nie znaleziono, a sprawę umorzono. Sprawa nielegalnej operacji ABW wyszła na jaw po umorzeniu śledztwa, gdy Bączek, jako świadek, otrzymał kopię postanowienia o "żądaniu wydania rzeczy" i zwolnieniu z obowiązku zachowania tajemnicy zawodowej. Jak się okazało, w 2008 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie na wniosek Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego skierowała do Telekomunikacji Polskiej pismo o wydanie billingów stacjonarnego numeru telefonu z Gdańska, którego Bączek nigdy nie był abonentem. Należał do Cenckiewicza. To jednak nie jedyny taki przypadek.
- Można domniemywać, że to częsta praktyka. Identyczny błąd ABW popełniła w innym śledztwie. W dodatku przez kilka lat nie raczyła przeprosić mnie za swe błędne czynności - podkreśla Bączek. Chodzi o dochodzenie w sprawie rzekomej korupcji w komisji weryfikacyjnej i rzekomego handlu aneksem do raportu z likwidacji WSI. W tym wypadku również wraz z telefonem komórkowym Bączka sprawdzano telefon stacjonarny Cenckiewicza. Badano, czy Bączek i Cenckiewicz nie kontaktowali się m.in. z dziennikarzem Wojciechem Sumlińskim i byłymi oficerami WSI - Aleksandrem L. i Leszkiem Tobiaszem. Dzisiaj ten pierwszy zasiada na ławie oskarżonych. Drugi od ponad miesiąca nie żyje, a okoliczności jego śmierci bada prokuratura.
Pytania do Cichockiego Zaraz po publikacji "Naszego Dziennika" poseł Marek Opioła wystosował do premiera interpelację w tej sprawie. Pytał m.in. o to, co spowodowało, że numer Cenckiewicza został uwzględniony w sprawie dotyczącej ujawnienia informacji o klauzuli "ściśle tajne" pochodzących z raportu weryfikacyjnego WSI. I czy podjęto działania mające na celu ustalenie, kto ponosi odpowiedzialność za podanie nieprawdziwych danych dotyczących numeru telefonu Piotra Bączka. Opioła chce też wiedzieć, czy wobec tej osoby zostaną wyciągnięte konsekwencje. ABW dość szybko, bo już 14 lutego, wystosowała odpowiedź do prokuratury na zażalenie świadka. Ale pytania posła, na które powinien odpowiedzieć Jacek Cichocki, minister spraw wewnętrznych nadzorujący służby specjalne, pozostają bez odpowiedzi. Opioła przypominał na przykład, że w czasie określonym we wniosku o wydanie billingów, tj. w okresie od 1 października 2006 r. do 19 lutego 2007 r., nie istniał jeszcze raport z weryfikacji WSI. W jego ocenie, nie było, więc możliwości ujawnienia jego treści. W związku z tym zwrócił się o wyjaśnienie, na jakiej podstawie określono interesujący ABW okres. Cenckiewicz nie był jednym z weryfikatorów, ale szefem Komisji ds. Likwidacji WSI - to dwa odrębne byty. W okresie, za który Agencja zażądała wglądu w billingi, dr Cenckiewicz pisał raport z likwidacji wojskowych służb, a także książkę o związkach Lecha Wałęsy z SB, które wydał Instytut Pamięci Narodowej. Jak komentował Bączek, ABW chciała pod pozorem śledztwa nielegalnie sprawdzić inne osoby, w tym historyka. "Mogła to być próba inwigilacji typu "dwa w jednym"" - tłumaczył. Podobnie sprawę oceniał Maciej Lew-Mirski, również były członek komisji, i były szef ABW Bogdan Święczkowski. W specjalnym oświadczeniu Cenckiewicz pisał, że - w jego ocenie - "może to świadczyć albo o skrajnym braku profesjonalizmu śledczych z ABW i prokuratury, lub też o bardziej złożonej kombinacji tajnych służb, które postanowiły wykorzystać tę sprawę do kontroli różnych osób zaangażowanych w proces likwidacji WSI". Apelował o zweryfikowanie działań ABW i prokuratury w tym względzie i poddanie ich wnikliwej kontroli. Dlatego poseł Opioła pytał również, czy wystąpienie o billingi z numeru stacjonarnego Cenckiewicza świadczy o prowadzeniu w jego przypadku jakiejś innej sprawy o charakterze operacyjnym lub dochodzeniowo-śledczym.
Parlamentarzysta, który reprezentuje klub PiS w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, pytał również, czy ABW, wszczynając postępowanie, uwzględniła możliwość inspiracji ze strony byłych żołnierzy WSI.

"Jakie informacje i od kogo oraz w jakim trybie uzyskała ABW, iż uznała, że należy wszcząć działania we współpracy z prokuraturą?" - pyta poseł. Termin ustosunkowania się do tych problemów MSW przełożyło do 8 kwietnia.

Maciej Walaszczyk

Loty nagłe pewniejsze od zwykłych Nowa instrukcja HEAD zawęża wybór lotnisk do tych najbezpieczniejszych. Ale tylko w przypadku lotów organizowanych w trybie nagłym. W pozostałych przypadkach można zabrać VIP-a w podróż samolotem nawet na Siewiernyj. I wcale nie jest do tego potrzebny specpułk. Wystarczy znaleźć samolot wojskowy, dopuścić go do lotu HEAD, dobrać załogę z odpowiednim nalotem życiowym (1000 godzin dla dowódcy załogi, 750 dla drugiego pilota), dopełnić formalności dyplomatycznych oraz tych z zakresu bezpieczeństwa. "Nasz Dziennik" informował już, że brak jasnego określenia w "Instrukcji organizacji lotów oznaczonych statutem HEAD w lotnictwie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej" lotnisk czynnych, na których mogą lądować samoloty transportujące VIP-ów, powoduje, że lot samolotem do Smoleńska na lotnisko Siewiernyj mógłby się odbyć i w obecnej sytuacji. Z pozoru wydaje się, że może stać się to tylko w rozważaniach teoretycznych. Obecnie, bowiem w 1. Bazie Lotnictwa Transportowego, która obsługuje VIP-ów, nie ma samolotów dla VIP-ów, a czarterowane przez Ministerstwo Obrony Narodowej embraery z cywilną obsługą na Siewiernyj polecieć nie mogą. Nowa instrukcja HEAD pokazuje jednak, że takie przekonanie jest złudne. Instrukcja pozwala, bowiem na wykorzystywanie na potrzeby przewozu VIP-ów statków powietrznych nienależących do wojskowego specjalnego transportu lotniczego. Wystarczy, że ów statek powietrzny (także samolot) zostanie dopuszczony do wykonywania lotów HEAD. To w praktyce oznacza tyle, że VIP-a może przewieźć praktycznie każda jednostka wojskowa dysponująca samolotem (lub śmigłowcem) po wcześniejszym wdrożeniu zasad opisanych w instrukcji HEAD.
Choćby na Siewiernyj - Wybór samolotów w Siłach Powietrznych jest spory i właściwie każdy z nich może być przygotowany do lotu o statucie HEAD. Tyle, że taka praktyka nijak się ma do wymogów, jakie stawiano maszynom, które były brane pod uwagę chociażby podczas przygotowywania przetargów na samoloty dla VIP-ów. Przecież tam były ograniczenia, żeby samolot miał więcej niż dwa silniki, żeby miał podwójne opony... A teraz, w zależności od potrzeb, do lotu HEAD dopuści się "jakiś tam" statek powietrzny, który różnie się ma do tych przetargowych wymogów - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" doświadczony pilot wojskowy lotnictwa transportowego.Jak wynika z naszych ustaleń, takie rozwiązanie jest aktualnie praktykowane w Siłach Powietrznych. VIP-y korzystają z samolotów transportowych CASA C-295M. Tak było np. w czasie ostatniej wizyty prezydenta Bronisława Komorowskiego w Afganistanie. Na przygotowanie lotów według nowej instrukcji HEAD 13. Eskadra Lotnictwa Transportowego, która przejmowała w Termezie (Uzbekistan) polską delegację, miała około tygodnia. Wprawdzie i wcześniej inne niż specpułk jednostki woziły VIP-ów, a stacjonującymi w Krakowie CASAMI latał już po Afganistanie Bogdan Klich, były szef MON, ale wówczas instrukcja HEAD była niejako przypisana wyłącznie do 36. SPLT. Zatem nową instrukcję trzeba było w jednostce wdrażać niemal od postaw. To pokazuje, że w świetle obecnie obowiązujących rozwiązań lot na nawet czasowo otwarte lotnisko Siewiernyj wojskową CASĄ jest aktualnie możliwy do zrealizowania. Instrukcja, bowiem określa jedynie, że lądowanie samolotem z VIP-em ma odbyć się na czynnym lotnisku cywilnym, które figuruje w rejestrze AIP danego państwa lub czynnym lotnisku wojskowym. Instrukcja nie wyklucza, że nie może być to lotnisko tylko czasowo udostępnione. A w ocenie lotników obiekt odebrany (oblatany i odebrany) formalnie staje się lotniskiem czynnym.
Taki lot może jednak odbyć się tylko przy sprzyjającej pogodzie, bo instrukcja nie zezwala na to, by statek powietrzny z VIP-em na pokładzie wykonywał lot poniżej warunków minimalnych do startu i lądowania ustalonych dla załogi, statku powietrznego i lotniska. - Innymi słowy, lot z VIP-em ma się odbyć bez łamania procedur. Taki zapis w instrukcji sugeruje, że normalnie w lotnictwie wojskowym latamy, łamiąc procedury! No bo jeśli jest inaczej, to po co wprowadzać takie "ograniczenie" w instrukcji? A jeśli jest tak, jak mówi instrukcja, to MON, pisząc ten dokument, pokazuje, że wie o problemie. Może należałoby, więc wyciągnąć jakieś wnioski i wprowadzić zmiany? - pyta nasz rozmówca.
Ciekawe są też zapisy dotyczące terminów składania zapotrzebowania na lot o statucie HEAD. W przypadku wizyt krajowych informacja o locie ma być składana (do dowódcy Sił Powietrznych, realizatora lotu, BOR i KPRM) z trzydniowym wyprzedzeniem. W przypadku wizyt zagranicznych terminy zostały określone w specjalnej tabeli stanowiącej załącznik do instrukcji. W przypadku lotnisk docelowych znajdujących się na terenie Federacji Rosyjskiej jest to siedem dni roboczych.
Pole do nadużyć Samo zapotrzebowanie na lot, któremu ma być nadany statut HEAD, ma być przekazane nie później niż 24 godziny przed lotem. Ale instrukcja i tu pozostawia pole do działania. To tzw. sytuacje nagłe, w których owo zapotrzebowanie można złożyć w terminie krótszym niż 24 godziny. To spore pole do nadużyć, bo do zorganizowania takiego wyjazdu wystarczy deklaracja organizującego lot, że sytuacja jest nagła. Tu jednak, by umożliwić bezpieczne przygotowanie lotu i zabezpieczenie wizyty przez BOR, instrukcja określa pewne warunki. Niestety, znów bliżej nieokreślone. Wiadomo jedynie, że czasu musi wystarczyć na skompletowanie załogi i przygotowanie statku powietrznego. MON w opisie postępowania w sytuacjach nagłych wprowadziło jednak cenny zapis, który powoduje, że bezpieczeństwo lotu z VIP-em, przynajmniej z punktu widzenia lotniczego, rośnie. To brakujące w lotach HEAD (niepilnych) ograniczenie, że "miejscem lądowania statku powietrznego będzie lotnisko kontrolowane, [czyli cywilne lotnisko komunikacyjne - przyp. red.] lub wojskowe opisane w AIP". A to już wyklucza lądowanie na lotnisku takim jak Siewiernyj. Jak zauważają lotnicy, wprowadzenie w instrukcji HEAD zapisu ograniczającego liczbę lotnisk do lądowania w sytuacjach nagłych dowodzi, że autorzy instrukcji mogli to obostrzenie rozszerzyć także na loty z VIP-ami organizowane w normalnym trybie, ale z jakichś przyczyn nie chcieli tego uczynić, pozostawiając miejsce na nadinterpretację. A ta otwiera drogę do organizowania lotów na obiekty źle przygotowane, otwierane okazyjnie, niegwarantujące poziomu bezpieczeństwa stosownego dla VIP-ów.
- Lotnisko wojskowe zapisane w AIP to tzw. lotnisko bazowania i ono jest czynne, wykorzystywane, na co dzień, wyposażone, na którym wszystkie urządzenia są utrzymywane w dobrej formie. To nie wszystko, tego rodzaju obiekty posiadają odpowiednie zabezpieczenie ze strony służb ratunkowych, co w sytuacjach awaryjnych ma ogromne znaczenie - podkreślają lotnicy. Przykład zabezpieczenia lotniska i jakości działania służb ratunkowych płynie z Siewiernego. 10 kwietnia 2010 roku Rosjanie udowodnili, że na czasowo uruchomionym obiekcie organizacja służb ratunkowych i ich wyposażenie jest żadne i nie gwarantuje przeprowadzenia sprawnej akcji ratowniczej. Marcin Austyn

PRAWDA o Smoleńsku jest jedna… to nie był zamach. To było znacznie coś gorszego. To był tylko element większego planu....Prowadzi do niej jednak wiele ścieżek. Z reguły nie uczestniczę w nawalankach, jakie niestety coraz częściej mają miejsce w trakcie dyskusji o „Smoleńskiej Katastrofie”. Od dłuższego czasu ze sporym zażenowaniem oraz z podziwem dla efektu pracy agentury sowieckiej obserwuję efekt jej pracy, jakim niewątpliwie jest nie tylko pierwotny podział Polaków w tek kwestii. Doszło, bowiem do podziału podzielonych na kolejnych podzielonych. I wypada tylko stwierdzić, że nie tylko w Smoleńsku bolszewicy odnieśli spektakularny sukces. Mógłbym z powodu mojej i wielu obserwatorów „rosyjskiej roboty” powklejać tu już nie setki, a tysiące linków do konkretnych wpisów i komentarzy. Wskazać, kto, gdzie i jak, mniej lub bardziej świadomie, a i nieświadomie wspiera działania operacyjne w mediach, na blogach i w naszych codziennych rozmowach. Nie uczynię tego, nie tylko, dlatego, że nikt by tego do końca nie przeczytał, ani też nie poddał analizie. Co najważniejsze nie mam, ani takiego prawa, ani też wiedzy, by bezstronnie osądzić i skazać na ostracyzm konkretne osoby, czy też nicki, że tak powiem. Coraz częściej przeraża mnie, a zarazem fascynuje signum temporis, jakie widzę na horyzoncie zdarzeń. Tych sprzed 10 kwietnia 2010 roku i po tej znamiennej dacie. Im bardziej rozwija się sieć i wre służbowa robota, tym częściej roi się nie tylko od pospolitych trolli i agentów wpływu. Najgorsi są domorośli mędrkowie. Przy pierwszej okazji wywracają się na wątłych nogach swojej wiedzy ( nie tylko z zakresu nauk ścisłych ), wyobraźni, a nawet języku polskim. Im mniej zrobili w realu i w blogosferze dla wyjaśnienia „Smoleńskiej Zagadki”, im mniej dla Polski czynią, tym bardzie ze wściekłością podsycaną sowieckim samogonem atakują wszystko, co stoi na drodze do jedynej i objawionej prawdy. To prawie jak wojny religijne. Obie strony konfliktu wierzą w Boga, wolą się jednak pozabijać, niż zrozumieć, iż Bóg jest tylko jeden. A to jest zwycięstwo zarówno Szatana, jak i też Czerwonych Diabłów. Nigdy nie uważałem się za kompletną osobę, jeszcze wiele pokory i nauki przede mną. Co nie znaczy, iż nie mogę mieć własnego zdania w kwestiach, które w miarę skromnych możliwości roztrząsam sobie nie tylko w wolnych chwilach. Może nie tyle szlag mnie trafia, co tak zwyczajnie, po ludzku wyciągnąłbym z „dołka” tych, co wszystkie rozumy pozjadali. Pierwej oczywiście swój. Kłania się tu przykład ateisty, który z cała pewnością wie, że nie ma Boga. Natomiast po dłuższej dyskusji okazuje się, że nie wie skąd to wie. Bo tak jak on podpiera się brakiem dowodów na Jego istnienie, ja również nie widzę dowodów, na istnienie rozumu u takiego mędrka, jakim przeważnie są ateusze. Wiemy zapewne, że coś jest na rzeczy. Był w Smoleńsku Big Bang. I wszyscy rzucają się na to, jak pies na kości. A udławić się jest łatwo. Trzeba być wyjątkowym abnegatem, by wierzyć w naiwność i amatorstwo jakiejkolwiek „służby” we współczesnych czasach. Nie zdajemy sobie sprawy, a być może nawet nie dopuszczamy myśli o tym, że to nie loty w kosmos są awangardą myśli i techniki, a właśnie najważniejsze dla każdego państwa służby. To one mają priorytet w wykorzystywaniu nie tylko najnowocześniejszych technologii, ale i czerpią z przeszłości. Nie ustają w badaniach zjawisk paranormalnych, próbie pierwszego kontaktu z siłą wyższą i „ufokami”. To ich Święty Grall”, nie cel sam w sobie, a kierunek. Bo Wielki Wybuch można zbadać i zdefiniować, natomiast to, co przed nim jest dla nas nieosiągalne. Z wielu powodów. Choćby z najprostszego, zrozumienie przerasta nasze granice percepcji. Roi nam się, że jesteśmy wyjątkowi i nie ma dla nas żadnych granic poznania. Wyjątkowa to próżność i przeszkoda dla poznania natury rzeczy nam najbliższych. Chcemy ujrzeć świat i go zrozumieć, a zamiast się wdrapać na wzgórze, by mieć perspektywę, grzebiemy w nim w poszukiwaniu zakopanych skarbów. I nawet jak jakąś skrzynię z tombakowymi pierścieniami wygrzebiemy, to na wieki pozbawiamy się możliwości trzeźwej oceny za pomocą narzędzi danych nam od Boga. I tarzając się w fałszywym skarbie oddalamy się od prawdy, która jest pod stopami. Tylko nikomu się nie chce nad nią pochylić. Jest, bowiem zbyt prosta i taka szara, jak kamień przydrożny. Zapewne nie jedną „Brzozę” posadzono w naszych umysłach przed 10 kwietnia 2010 roku, nie jeden 1-szo majowy goździk. I powpinaliśmy sobie je w klapy, aż w butonierce odżył i zapachem uwiódł. Trzeba być wyjątkowo zadufanym w sobie, by nie doceniać i sądzić, że na Łubiance już tylko kawior jedzą i szampanskoje piją. I bąbelki im na tyle do głowy uderzyły, że im nosem pomyłek wyszły. Niewątpliwie są pewni siebie, może zbyt pewni. Błędy też popełniają. Jednak większość to mylne tropy. Scenariusze na różne okazje, jedną z nich była wizyta w Smoleńsku. Ale i też Wyjścia Awaryjne. Bo przy tak spektakularnej „katastrofie” mogą się zdarzyć „простые ошибки”. My jednak bardziej tkwimy w „Smoleńskim Gąszczu”, a póki, co w chaszczach. Znacznie wcześniej wywiedli nas w pole, wszakże to stara azjatycka szkoła. Jeńców nie bierzemy, a w jasyr kobiety i dzieci. Niewolnicy zawsze się przydadzą. Na razie my robimy za zgwałcone kobiety. Gdy jedną czują ból, upokorzenie i krzyczą w niebogłosy. To inne udając zadowolenie ze stosunku z barbarzyńcą szukają w tym korzyści. Przytulają się po gwałcie do sprawcy i łaszą. Licząc na to, że zostaną bajzelmamą. A jakie będą tego dzieci, to już widać. Czas to takie dziwne zwierze, jest, a złapać się nie da. Kiedyś był, jeszcze będzie, a teraz go nie ma. Jest nieuchwytny. Nie ma przecież teraźniejszości. Przeszłość ponoć była, a przyszłość ma być. Ponoć, tylko, jaka? Skoro o przeszłości mamy zapomnieć. Jest zapewne „Pamięć” sprzed Wielkiego Wybuchu”. I tego w skali Wszechświata, jak i tego naszego, w owym kwietniowym dniu. Dla jednych stał się zaczynem powrotu do Polski, w każdym tego słowa znaczeniu. Inni mieli „Radość o poranku”. To nic nowego, jak sięgniemy pamięcią wstecz, to ujrzymy jak w Fotoplastykonie niejedną stypę przed pogrzebem. Naiwnością graniczącą z głupotą wrodzoną byłoby sądzić, że już ich mamy, że wiemy, co się zdarzyło nad lotniskiem w Smoleńsku. A, że się zdarzyło nie ulega wątpliwości. Ja osobiście jestem przekonany, że to nie był zamach. To było znacznie coś gorszego. To był tylko element większego planu. Nie umniejszam, ani tego, co się tam wydarzyło, ani też ofiary, jaką złożyli tam wszyscy, bez wyjątku. Ci, których nigdy już nie będzie dane nam spotkać, dotknąć i porozmawiać. Ich najbliżsi, przyjaciele. Cała Polska i Naród. To jest kolejny Katyń, w innym wymiarze. Bardziej nowoczesny, znak i komunikat od naszych odwiecznych wrogów i oprawców. Ośmielę się twierdzić, że samolotów były nie dziesiątki, a tysiące. Podobnie, jak i wcześniej przygotowanych ustawek, w które dajemy się wkręcać. Czekać tylko, jak w każdym polskim domu będzie nie tyko podział polityczny, ale nawet wśród jednoznacznie określonych rozpocznie się walka między „Sektą FYM-a” i „Komisją Macierewicza. I o to chodziło, podobnie jak przy podziale prawicy. Poczciwe krety ryją dzień i noc. I nie pokazują prawdziwego pyszczka tylko, co bardziej naiwne wystawiają nosek. Jak różne takie Kluziki i Miśki Kamieńskie. Skala przesycenia agenturą wpływu jest niewyobrażalna. Od śpiochów do czynowników. Od sterowalnych i przesterowanych, jak nie przymierzając BronDzwon. Co przy każdej okazji przypomina bardziej „Царь-колокол”, niż na „Polską Trwogę”. Największym problemem nie jest podział polityczny i światopoglądowy, bez uwzględnienia homooglądu. Ani Dziad do obrazu nie jest w stanie przemówić, ni też prawda, gdy ślepcy krzyczą gromko – Widzę, a chromi na duszy i umyśle chcą Nas prowadzić. Zatem, zanim wstąpimy do jakiejkolwiek sekty, baczmy uważnie, kto nas tam wprowadza i jakie ma intencje. Dlaczego akurat nas wybrał i stał się naszym „przyjacielem i przewodnikiem”. W sieci nie ma przyjaźni, jej weryfikacje bywają bolesne. Oczywistym jest, dla kogoś, kto wie, co znaczy świat wirtualny, że jest równoległy. Rządzi się tymi samymi prawami, co świat realny, jest tylko jedna zagwozdka. Jest mało weryfikowalny. Do momentu, gdy sami sobie strzelimy w stopę. Za pomocą fałszywych proroków i ich apostołów. A tych nie brakuje. Jest tzw. Prawda Czasu i Prawda Ekranu. Dzisiaj mamy bardziej prawdę komputerowych ekranów. Czas prawdę pokaże. Raczej później. Choćby z powodu tego, kto jest Rezydentem U.S.A. Nie takich Ruskie przerobili. Na bazie wielowiekowych doświadczeń, nie tylko swoich. Dzięki pracy wielu blogerów, Komisji Antoniego Macieriwicza, zbliżamy się do Prawdy. Musimy jednak sobie uświadomić, że będzie to tylko jej cząstką. Zawsze jednak prawda. Zbyt poważna toczy się gra, by ktokolwiek liczył się z nami. Z naszymi uczuciami. Zbrodnia już dawno zabiła karę. Za naszym przyzwoleniem i udziałem. Przemilczaniem spraw najważniejszych, obejściem obok. Co mnie to obchodzi, mnie to nie dotyczy. Do czasu. A ten nabrzmiał grzechem zaniechania. W tak prostych sprawach, jak troska o dobro wspólne, czy też pochylenie się nad najmniejsza krzywdą, jaka dzieje się naszym bliźnim i braciom mniejszym. W spędach uczestniczymy, jak owieczki idące na rzeź. Mylimy rolę państwa, ze wspólnotą. Socjalizm z pro-społecznym działaniem. Mesjanizm z misją. Dzielimy się przy każdej nadarzającej, a bardziej sprokurowanej okazji. Przeprowadzamy staruszki przy świetle kamer i pompujemy fundacje, by potem skopać się nawzajem i uznać za żebraka Chrystusa, który mówi – Sprawdzam. To jak to jest? Za, a nawet przeciw prawdzie. Jeżeli ktoś z Was liznął choćby muzyki, to wie, że ważne są alikwoty. Tak samo w badaniu tzw. Katastrowy Smoleńskiej są one ważne. Wyjaśnię pokrótce, czym to się je. Otóż, gdy słuchamy muzyki na podłym sprzęcie, to pasmo jego przenoszenia pełnego spektrum dźwięków nie pozwala nam usłyszeć i poznać wszystkiego. Brakuje owych alikwotów, ponoć nie słyszalnych. Dobry sprzęt i ucho wyczulone, a i słuch niestępiony, nie słyszy ich bezpośrednio. Natomiast bez nich utwór muzyczny jest o wiele uboższy i nie do końca „słyszany”. Najlepszym przykładem są utwory skonwertowane do formatu MP3, a nawet muzyka z CD. Tam jest sama średnica. Bas nie wybrzmi, jest tylko pulsem, nie ma barwy. Brak wysokich jak najwyższe dźwięki instrumentów i głosu dźwięków. Były czasy, gdy prosty jak konstrukcja cepa gramofon typu Bambino wprowadzał moje nogi w taneczny rytm. Nie po to mamy możliwość pójścia do Filharmonii, czy też zakup właściwego sprzętu, by słuchać skompresowanej prawdy. Musimy się bardzo wsłuchać w sowiecką pieśń.. Bez amatorskich analiz partytury i krytyków, którzy są tylko niespełnionymi muzykami. Bez talentu i bez słuchu. Bo o absolutnym nie wspomnę. Najlepiej wyjść z koncertu, gdy nas przerasta muzyka, melodia i solówki wybitnych instrumentalistów. I ogłosić na mieście, że koncert był marny. I tylko jak tańczyłem z żoną. A plotka nabierze wymiaru prawdy objawione konesera na poziomie Rusko-Polo. Znacznie trudniej jest poddać się trudnej edukacji, zapisać się na Uniwersytet Ostatniego Wieku. Może za późno, by zmądrzeć. Wystarczy zaćmę wyleczyć. Nie umiesz Brachu ucha nadstawić, ni tropów rozpoznać, to nie wybieraj się ani na polowanie, ani tez nie zasiadaj przy watrze prawdziwych tropicieli i łowców prawdy. Siedź sobie na klawiaturą i zatwierdzaj kolejne wnyki Enterem. Nie masz, bowiem nic gorszego niż przewodnik podstawiony. Niejeden obnosił się z „opornikiem” w klapie, życiorys na styropianie budował. Gdy inni za danie w mordę reżimowi byli wykluczeni z gry. Tak się gra w te karty. To jak gra w bierki i budowanie piramidy, bez jednego elementu cała konstrukcja się wali. Nie można się rozebrać z garnituru zaczynając od majtek. Tym bardziej nie można dopuścić do głosu specjalistów od wszystkiego i od niczego. Przybłędów i osobników budujących swoją wiarygodność i ego na klasycznym wejściu na „Krzywy Ryj”. Przy okazji na „Sępa”. Co może coś swojego, albo na zlecenie ugrać. Może przesadzę, gdy powiem, że tekst jest alegoryczny. Takim jest. I tak się bardzo starałem skracać i mówić wprost. Upraszam w prostych słowach, też zagubionego, Drogą Redakcję i Adminów, zanim zostaną mi odebrane uprawnienia blogera, uszanujcie moją tu obecność i pozwólcie mi wyedytować moje wpisy, bym je sobie zapisał w htmlu. I być może potem gdzie indziej pisał, inaczej niż linia programowa pewnego duetu. Bym nigdy więcej nie spotkał się z cenzurą. A miałem już taką przyjemność wiele lat temu. Dzisiaj, co piszę z ciężkim sercem, tego nie jestem w stanie zaakceptować, ni też paktować. Wcześniej też nie. To nie jest gra w klasy! Czyżby „reszta” Narodu dała się wyprowadzić w „Smoleńskie Pole’? Czy też wertepy? JWP

ZUS po raz kolejny podniósł emerytalną poprzeczkę. POLSKA rok 2054... Rodzina Pyziołów: Ziutek Pyzioł, nestor rodu, lat 104, operator koparki, dorabia do pensji rozwożąc butle gazowe. Czasem zapomina, do czego służy koparka, ale to nic. Zeszyt z opisem nosi przy sobie, nie widzi na jedno oko a drugie ma o 40% osłabione, ale życzliwi przechodnie zawsze przeczytają, o co chodzi. Ponieważ nie słyszy dobrze, nabrał wprawy w odczytywaniu wyjaśnień na migi. Żona Ziutka, Samanta Pyzioł, lat 101, księgowa. Kochane prawnuczki dowożą ją do roboty, na zmiany przeliczają słupki liczb, co przy czterdziestu prawnuczkach przebiega dosyć sprawnie i pozycja Samanty w firmie jest nie do zakwestionowania. Franek Pyzioł, syn Ziutka i Samanty, lat 80, leśniczy z zaawansowanym Alzheimerem. Okrutny Niemiec rzuca Frankiem po całym powiecie. GPS wszyty w portki informuje wnusie o miejscu pobytu dziadka. ZUS oddala tysiąc czternaste podanie o rentę. Małżonka Franka, Adelina, lat 78, laborantka w zakładach chemicznych.

Jest po sześciu wybuchach i dwóch wyciekach trucizn. Okopcona, lecz pełna wigoru. Drugi syn Ziutka, Leszek Pyzioł, lat 78. Murarz i tytan pracy. Jeden poziom budynku w rewelacyjnym czasie ośmiu lat. Dwóch pomocników, obaj po 70 lat kryją Lesia jak mogą. Żona Leszka, Józefa, lat 74, fryzjerka. Z konieczności strzyże owce. Im jest wszystko jedno jak wyglądają po robocie Józefy. Kolejny syn Wacka, Marian Pyzioł, lat 76, operator dźwigu żurawia. Mieszka na stałe w kabinie. Nie opłaca się schodzić, bo trochę to trwa. Wnusie dowożą prowiant i DVD ze zrzędzeniem żony, Teofili Pyziol, lat 75, położnej z Parkinsonem czasowo zawieszonej w czynnościach zawodowych po trzech nieumyślnych upuszczeniach noworodków. Kolejne dziecko Wacka i Krystyny Pyziołów, córka Stefania Krążol, lat 82, pilotka wycieczek zagranicznych, której i tak nikt nie słucha bo często angielskie słowa miesza z rumuńskimi i rosyjskimi. U Stefci historia potrafi wyglądać nieco dziwnie i bywa, że Jaćwingowie leją Krzyżaków pod Koronowem, a Henryk Pobożny poślubia księcia Witolda, przez co wzmacnia sie przymierze Sasów i Hetytów. Na marginesie, mąż Stefanii, Leon Krążol, lat 95, chirurg na rencie inwalidzkiej, bo ZUS sprytnie przeliczył wydatki na Krążola i wydatki na ofiary jego trzęsących sie dłoni. Krążol wygrał. Może zwiedzać świat za 1600 zl renty. Ostatni syn Wacka i Krystyny, Wiesław, lat 69, policjant z wydziału kryminalnego na rok przed emerytura. Ostatni sukces - wielogodzinny pościg i aresztowanie dziewięćdziesięcioletniego złodzieja batoników. Wśród przedstawicieli trzeciej generacji na uwagę zasługuje Jeremiasz Pyzioł, syn Antoniego i Marianny Pyziołów, lat 58, po przeszczepie nerki i dwóch zawałach nadal lata helikopterem GOPR-u. ZUS uzależnia prawo do renty od trzeciego zawału. Rodzina Pyziołów: Ziutek Pyzioł, nestor rodu, lat 104, operator koparki, dorabia do pensji rozwożąc butle gazowe. Czasem zapomina, do czego służy koparka, ale to nic. Zeszyt z opisem nosi przy sobie, nie widzi na jedno oko a drugie ma o 40% osłabione, ale życzliwi przechodnie zawsze przeczytają, o co chodzi. Ponieważ nie słyszy dobrze, nabrał wprawy w odczytywaniu wyjaśnień na migi. Żona Ziutka, Samanta Pyzioł, lat 101, księgowa. Kochane prawnuczki dowożą ją do roboty, na zmiany przeliczają słupki liczb, co przy czterdziestu prawnuczkach przebiega dosyć sprawnie i pozycja Samanty w firmie jest nie do zakwestionowania.

Franek Pyzioł, syn Ziutka i Samanty, lat 80, leśniczy z zaawansowanym Alzheimerem. Okrutny Niemiec rzuca Frankiem po całym powiecie. GPS wszyty w portki informuje wnusie o miejscu pobytu dziadka. ZUS oddala tysiąc czternaste podanie o rentę. Małżonka Franka, Adelina, lat 78, laborantka w zakładach chemicznych. Jest po sześciu wybuchach i dwóch wyciekach trucizn. Okopcona, lecz pełna wigoru. Drugi syn Ziutka, Leszek Pyzioł, lat 78. Murarz i tytan pracy. Jeden poziom budynku w rewelacyjnym czasie ośmiu lat. Dwóch pomocników, obaj po 70 lat kryją Lesia jak mogą.

Żona Leszka, Józefa, lat 74, fryzjerka. Z konieczności strzyże owce. Im jest wszystko jedno jak wygladaja po robocie Józefy. Kolejny syn Wacka, Marian Pyzioł, lat 76, operator dźwigu żurawia. Mieszka na stałe w kabinie. Nie opłaca się schodzić, bo trochę to trwa. Wnusie dowożą prowiant i DVD ze zrzędzeniem żony, Teofili Pyziol, lat 75, położnej z Parkinsonem czasowo zawieszonej w czynnościach zawodowych po trzech nieumyślnych upuszczeniach noworodków.

Kolejne dziecko Wacka i Krystyny Pyziołów, córka Stefania Krążol, lat 82, pilotka wycieczek zagranicznych, której i tak nikt nie słucha, bo często angielskie słowa miesza z rumuńskimi i rosyjskimi. U Stefci historia potrafi wyglądać nieco dziwnie i bywa, że Jaćwingowie leją Krzyżaków pod Koronowem, a Henryk Pobożny poślubia księcia Witolda, przez co wzmacnia sie przymierze Sasów i Hetytów. Na marginesie, mąż Stefanii, Leon Krążol, lat 95, chirurg na rencie inwalidzkiej, bo ZUS sprytnie przeliczył wydatki na Krążola i wydatki na ofiary jego trzęsących sie dłoni. Krążol wygrał. Może zwiedzać świat za 1600 zl renty. Ostatni syn Wacka i Krystyny, Wiesław, lat 69, policjant z wydziału kryminalnego na rok przed emerytura. Ostatni sukces - wielogodzinny pościg i aresztowanie dziewięćdziesięcioletniego złodzieja batoników. Wśród przedstawicieli trzeciej generacji na uwagę zasługuje Jeremiasz Pyzioł, syn Antoniego i Marianny Pyziołów, lat 58, po przeszczepie nerki i dwóch zawałach nadal lata helikopterem GOPR-u. ZUS uzależnia prawo do renty od trzeciego zawału. AMH

Pod ciemną gwiazdą Kto pierwszy wymyślił to głupstwo, że nie wypada komentować wyroków sądowych - nie mam pojęcia. Faktem jest, że opinię tę powtarzają gorliwie wszyscy półinteligenci, najwyraźniej sądząc, że w ten sposób dają dowód znajomości bon-tonu. Tymczasem jest to głupstwo - bo niby, dlaczego nie można komentować, decyzji sędziów, zwłaszcza, że często są to decyzje łajdackie, a ich oficjalna motywacja - niemądra i niebezpieczna? Żyją przecież jeszcze ludzie pamiętający wyroki wydawane przez Mieczysława Widaja, czy innych zbrodniarzy poprzebieranych za sędziów. W imię, czego niby to mielibyśmy powstrzymywać się przed komentowaniem tamtych wyroków? A skoro wypada komentować tamte, to niby, dlaczego nie wypadałoby komentować współczesnych? Powie ktoś, że przez szacunek dla Rzeczypospolitej - bo przecież te wyroki wydawane są w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. To prawda - ale Rzeczpospolitą przywołuje nadaremno mnóstwo różnych filutów i często nadużywają jej majestatu dla osłonięcia lub ukrycia rozmaitych łajdactw. Dlatego również i ten wzgląd nie powinien nas powstrzymywać, bo niesprawiedliwe wyroki hańbią majestat Rzeczypospolitej - a takie wybryki nie tylko można, ale nawet trzeba piętnować przed opinią publiczną. Nie jest dla nikogo w Polsce żadną rewelacją opinia, że wymiar sprawiedliwości przeżywa u nas głęboki kryzys. Tak uważa nie tylko bardzo wielu obywateli, ale ciekawe - również sami sędziowie, przynajmniej ci zrzeszeni w stowarzyszeniu Iustitia. Zebrali się w ostatnią niedzielę wprawdzie głównie po to, by walczyć o zarobki, ale przy okazji dali też wyraz zaniepokojeniu ograniczaniem sędziowskiej niezawisłości przez władzę wykonawczą. Wprawdzie mówiąc o władzy wykonawczej mieli na myśli resort sprawiedliwości - ale resort sprawiedliwości nie byłby w stanie ograniczać niezawisłości sędziów, gdyby wielu z nich mu w tym nie pomagało. Dlaczego to robią? Tego oczywiście nie wiem, ale nie wykluczam, że z tych samych powodów, dla których środowisko sędziowskie obroniło się w swoim czasie przed lustracją, to znaczy - nie tyle obroniło, co wymigało się od niej. Tymczasem tolerowanie w gronie sędziów konfidentów tajnych służb, stanowi dla niezawisłości sędziowskiej największe zagrożenie, podobnie zresztą jak i dla prestiżu wymiaru sprawiedliwości. Konfidenci w sędziowskich togach wymiar sprawiedliwości kompromitują i prostytuują. Opinia publiczna doskonale to widzi - bo pewnych rzeczy ukryć się nie da. Zresztą może nie w każdym przypadku prostytuowanie wymiaru sprawiedliwości jest skutkiem działań agenturalnych. Jeszcze częściej spotykaną przyczyną może być brak charakteru i pęd do kariery. Tak czy owak - prestiż wymiaru sprawiedliwości na tym cierpi.

Oto w odstępie zaledwie kilku dni sądy warszawskie wydały dwa wyroki. Jeden - z powództwa przeciwko Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi, który powiedział, że środowisko „Gazety Wyborczej” jest duchowym spadkobiercą Komunistycznej Partii Polski. Drugi - z powództwa Jana Kobylańskiego przeciwko ministrowi Radosławowi Sikorskiemu, który oskarżył Jana Kobylańskiego o „antysemityzm” i nazwał go „typem spod ciemnej gwiazdy”. W pierwszym przypadku niezawisły sąd nie ośmielił się odmówić panu redaktorowi Michnikowi i Jarosława Marka Rymkiewicza skazał, natomiast w przypadku drugim pani sędzia Bożena Chłopecka powództwo Jana Kobylańskiego oddaliła, wygłaszając przy tym osobliwą opinię, że określenie „typ spod ciemnej gwiazdy” jest „łagodne”, wręcz „eufemistyczne”. Na przykładzie tych dwóch wyroków widać, że sędziowie lekce sobie ważą konstytucyjną zasadę równości wobec prawa i orzekają „ze względu na osoby”. Pan redaktor Michnik musi być uważany w tym środowisku za rodzaj świątka, zarówno ze względu na żydowskie pochodzenie, jak i reputację zbawcy naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Nic, zatem dziwnego, że niezawisłe sądy skaczą przed nim z gałęzi na gałąź. Minister Sikorski aż tylu liści do wieńca sławy jeszcze nie zebrał, ale widocznie też jest pod ochroną - co widać, słychać i czuć. Dlatego wolno mu każdego bezkarnie obsztorcować na tej samej zasadzie, jak Feliks Dzierżyński mógł każdego aresztować, a nawet zastrzelić. I to jest dla niezawisłych sądów ważniejsze od jakichś tam konstytucyjnych zasad, które wprawdzie są zapisane, ale ot tak sobie, żeby było ładniej. Według jakich kryteriów wymiar sprawiedliwości dobiera sobie sędziów? Nawet nie śmiem się domyślać, chociaż widać, że musi to być kryterium dziwnie osobliwe, bo w niezawisłych sądach ujawnia się coraz więcej typów spod ciemnej gwiazdy. SM

Zarzuty za Stare Kiejkuty Niezależna prokuratura postawiła Zbigniewowi Siemiatkowskiemu zarzut, że jako szef Agencji Wywiadu uczestniczył w utworzeniu na terenie Polski, a konkretnie - w Starych Kiejkutach tajnych więzień CIA, w których amerykańscy torturanci torturowali podejrzanych o terroryzm. Sprawa tych więzień jest znana od dawna, od ładnych kilku lat - więc dlaczego niezależna prokuratura postawiła Zbigniewowi Siemiątkowskiemu taki zarzut dopiero teraz? Być może tyle czasu zajęło jej ustalenie, kto tempore criminis był szefem wywiadu, ale nie można wykluczyć również i takiej przyczyny, że strategiczni partnerzy postanowili gruntownie przemeblować tubylczą scenę polityczną przed nadchodzącym etapem. Rzecz w tym, że Zbigniew Siemiątkowski to zaledwie początek - bo następni w kolejce są Leszek Miller, ówczesny premier i Aleksander Kwaśniewski - podówczas prezydent i zwierzchnik Sił Zbrojnych. Taka sekwencja wydarzeń to szansa dla Janusza Palikota, który zresztą nie tylko już domaga się surowego ukarania winnych, ale również - radykalnego odejścia od polityki współpracy z Ameryką. Czegóż innego mogliby oczekiwać ode naszego nieszczęśliwego kraju strategiczni partnerzy? Z zagadkowej rozmowy prezydenta Obamy z Dymitrem Miedwiediewem, jaką przypadkowo podsłuchały media wynika, że sytuacja w Polsce jest uzależniona od uzgodnień między obydwoma tymi politykami. Być może Janusz Palikot też już czegoś się dowiedział i dlatego tak się rozdokazywał. Zresztą - jakże inaczej, skoro minister Sikorski już przebiera nogami, nie mogąc doczekać się „pojednania” z Rosją, które pobłogosławi również pan red. Michnik - ale nie wcześniej, aż Putin nie tylko wypuści z turmy Michała Chodorkowskiego, ale i odda mu nagrabliennoje? SM

29 marca 2012 Więcej bezpieczeństw - mniej wolności.. Rządzące nami” watahy”, co rusz wymyślają jakby tu dobrać się do resztek naszej wolności.. Najlepszym alibi jest nasze bezpieczeństwo.. Bo bezpieczeństwo” obywatela” jest najważniejsze w demokratycznym państwie bezprawia.. Bo prawo ustanawiane jest na drodze większości.. Masz w Świątyni Rozumu większość- możesz z „ obywatelem” zrobić, co ci się żywnie podoba.. „Większość”: w demokracji jest narzędziem do odbierania człowiekowi wolności.. A przecież od Pana Boga każdy człowiek otrzymał w darze wolność, czyli wolę wyboru i rozum.. Ale jak zachować rozum, ja cały czas działa gilotyna większości przeciw rozumowi? Skoro wolna wola jest naturalnym prawem człowieka otrzymanym od samego Stwórcy, a parlament jest zaprzeczeniem wolnej woli człowieka - to, czym jest parlament? Demokratycznym bytem przeciwko Bogu? Objawem, czego był tzw. Spisek Prochowy- mający na celu wysadzenie parlamentu angielskiego w powietrze? I to już w siedemnastym wieku.. Bo ówcześni ludzie, jeszcze nie obywatele, a poddani króla i Boga już wtedy uważali powołanie parlamentu angielskiego, jako spisek przeciw Bogu.. Demokraci, żeby nam odebrać wolność - wymyślili nieograniczone bezpieczeństwo, które musimy posiadać, żeby- rzecz oczywista- być bezpiecznym.. A życie człowieka składa się głównie z ryzyka. Na tym właśnie polega czar życia, które otrzymaliśmy od Boga. Każdy z nas jest inny, każdy z nas jest indywidualny i każdy z nas codziennie ryzykuje swoim życiem wychodząc z domu. Idąc do pracy czy jadąc samochodem.. No właśnie- samochodem.. Ten samochód to sól w oku demokratów.. Chodzą wokół niego jak pies wokół jeża.. Ciągle coś majstrują, żeby poprawić nam bezpieczeństwo.. A wypadki systematycznie się zdarzają i będą się zdarzać, oczywiście w mniejszej ilości, jak tylko poprawiony zostanie stan dróg.. A nawet jak będzie doskonały- i tak wypadki się będą zdarzały, bo zdarzenia zależą od człowieka.. I od urządzenia, jakim człowiek się posługuje, a które to urządzenia wymyślił inny człowiek, na podstawie praw naturalnych istniejących na świecie. Świat jest doskonały, ale to, co skonstruował człowiek- doskonałe nie jest.. I nigdy nie będzie. Nawet jak pozamykają nas wszystkich w więzieniach- dla naszego bezpieczeństwa.. Na razie będą zamykać za” antysemitzm, „ ksenofobię” i „: rasizm”..”.. Ale zanim sprawa zamykania za te trzy „grzechy” się rozkręci, zabierają samochody i rowery.. Na razie za jadę” po pijanemu”.. To znaczy człowiek jest” pijany”, a samochód jest trzeźwy.. Chyba, dlatego zabierają samochód.. Co innego, gdyby samochód był” pijany”? Wtedy zabieraliby człowieka.. To demokracja większościowa prowadzi do takich nonsensów.. Przegłosowali i zabierają! To był pomysł pana ministra Zbigniewa Zbiory – zwolennika „ sprawiedliwości społecznej” teraz budującego „ nową formację” opartą o sprawiedliwość społeczną i o Polskę Solidarną, a nie o sprawiedliwość zwykłą, więc będzie dalej niesprawiedliwe.. Chociaż na pewno zabawnie.. Humor jest stałym elementem dekoracji- pardon- oczywiście demokracji, bo przecież nikt zza kulis nie pociąga w niej sznurkami.. Bo co to by była za demokracja, jak ktoś pociągałby sznurkami? Wystarczy dobrze przeliczyć glosy w urnach.. W poprzednich wyborach demokratycznych, równych i bezpośrednich - było w demokratycznych urnach prawie dwa miliony nieważnych głosów(???) Bitwa na głosy w demokracji – to zwykłość, to codzienność... Gdzieś w środkach masowego rażenia usłyszałem, że Policja Obywatelska złapała jakiegoś „ obywatela” w stanie nietrzeźwości, bo alkomat- narzędzie niedemokratyczne, bo nieoparte na głosowaniu większościowym - stwierdził, że „ obywatel” jadący na rowerze jest ”pijany”. Przy okazji, jako niedemokrata- zgłaszam pomysł.. Policja Obywatelska powinna podejmować decyzję w sprawie mandatów w sposób demokratyczny to znaczy przy pomocy narzędzia większości- przegłosować.. Patrole powinny być przynajmniej trzyosobowe i się przegłosowywać.. Można byłoby powołać nawet w tym celu – żeby było bezpieczniej i sprawiedliwiej-dwuizbowy parlament policji obywatelskiej z jego agendami demokracji.. Z tym tłumem darmozjadów panujących wszędzie i ględzących w nieskończoność o niczym. Żeby hieny panowały nad osłami. Jakaś mała komisja by nie zaszkodziła, zanim się rozrośnie do rozmiarów XXXXXLLLLLL. Jechał” pijany” na rowerze, rower mu zabrali – jak u Rosiewicza- i nie wiem czy powędrował za kratki, ale rower.. I byli to „chłopcy- radarowcy”.. Dzisiaj takich nie ma i nie chowają się za krzakami i zakrętami. Rower powędrował……. na lawecie w policyjne miejsce odosobnienia..(???) Popatrzcie Państwo! Do transportu roweru potrzebna była laweta..(???) Ciekawe, czym Policja Obywatelska transportuje śmigłowiec- gdyby udało jej się go odebrać pijanemu pilotowi.? Czas powołać drogówkę przestrzeni powietrznej.. Niech zatrzymują i sprawdzają trzeźwość alkomatami każdemu pilotowi.. Porobić takie zatoki powietrzne, gdzie statki powietrzne mogłyby cumować. Szczególnie sprawdzać trzeźwość pilotom pilotującym samoloty pasażerskie. Ostatnio szpec od wizerunku politycznego, pan Piotr Tymochowicz zakupił dwa helikoptery.. Do rozbudowy wizerunku, bo to – wygląda na to - dobry interes.. Wizerunek ma oszukać wyborcę, żeby dał się nabrać na wizerunek, a nie na to, co kandydat ma do zaoferowania.. I kim jest naprawdę.. Czy hieną czy osłem- jak to w demokracji, co już odkrył Arystoteles? Dlaczego żartuję sobie z Drogówki Obywatelskiej Przestrzeni Powietrznej? Bo kiedyś żartowałem sobie obie z czarnych skrzynek w samochodach, i co? Właśnie Policja Obywatelska Przestrzeni Publicznej i Drogowej pracuje mad pomysłem, żeby wszystkie samochody posiadały czarne skrzynki i tachografy,,(???) Ja mam akurat czerwony samochód, i pomarańczowa skrzynka nie będzie mi pasować.. Mam czerwony trójkąt, czerwoną gaśnicę, czerwoną apteczkę, czerwony kaftan bezpieczeństwa, czerwona linkę do ciągnięcia w razie, czego i czerwone przewody do akumulatora. Mam też czerwone przymusowe ubezpieczenie OC.Kolo zapasowe jest czarne i nie jest obowiązkowe. A szkoda i wielkie niedopatrzenie ustawodawcze.. Szybko przegłosować! Koło zapasowe musi być obowiązkowe!. Skrzynka pomarańczowa będzie się musiała zmieścić, ale tachograf? Gdzie ja umieszczę czerwony tachograf, bo Czerwoni nie dają mi spokoju - zabierając mi coraz więcej wolności.. W czarnej skrzynce będą nagrywane wszystkie rozmowy, jakie przeprowadzam w samochodzie z pasażerami, jak do tej pory rozmowy z kierowcą w prywatnym samochodzie nie są zakazane.. W państwowych autobusach - tak, ale minibusach prywatnych - nie wiem. W każdym razie z tymi czarnymi skrzynkami chodzi o to, żeby władza dowiedziała się jak wielka była libacja i o czym rozmawiano na pokładzie samochodu podczas ostatniej jazdy.. To nie lepsze są skanery myśli niż czarne skrzynki? Może lepsze - ale czarne skrzynki też mogą się przydać przy inwigilacji.. Wszystko, co służy inwigilacji jest władzy potrzebne.. Kiedyś była armia agentów, dzisiaj jest technika, i kilkuset agentów w naszym życiu społeczno- politycznym. W demokracji wszystko jest polityczne z natury rzeczy politycznej. I to na razie wystarczy, żeby panować nad teraźniejszością.. Bo lud bywa nieobliczalny, tym bardziej jak władza mu doskwiera.. Będą kontrolować prywatnych kierowców w prywatnych samochodach czy jeżdżą 8 godzin dziennie - tak jak postulował Marks.. Będzie więcej bezpieczeństwa - ale oczywiście mniej wolności.. Czy w ogóle komukolwiek, oprócz mnie - potrzebna jest wolność?…. A nie lepiej żyć w dybach niewoli? I bardzo bezpiecznie! WJR

W pancerną brzozę wierzą już tylko pancerne głowy Dlaczego instytucje i funkcjonariusze państwa polskiego w sprawie smoleńskiej zachowują się tak, jakby byli zakładnikami kłamstwa?

1. Musimy nauczyć się żyć ze świadomością, że Przezydent Rzeczypospolutej i znaczna część polskich elit z wielkim prawdopodobienstwem zgineli w wyniku zamachu. Dzis, bowiem tylko pancerna głowa może wierzyć w wersję o pancernej brzozie. Wczoraj w Brukseli profesor Binienda i doktor Nowaczyk rozbili tę wersjęe w drobny pył.

2. Prawdę mówi prokurator Seremet, że nia ma dowodów zamachu. Nie ma ich w Polsce, bo są w Rosji. Teraz już wiadomo, dlaczego Rosjanie nigdy nie oddadzą wraku - bo zapewne są na nim ślady tego, co się naprawdę stało. I nie dopuszczą do niego żadnych polskich ekspertów. I nie oddadzą nigdy oryginałów czarnych skrzynek. I bedą kłamać i mataczyć do końca, drwiąc prawdzie w żywe oczy. Można powiedzieć - powtórka z historii odległej od Smolenska o kilkadziesiąt lat i kilkanascie kilometrów.

3. O ile coraz jaśniejsze staje się to, co wydarzyło się w Smoleńsku, o tyle wciąż ciemna pozostaje przyczyna, dla której obecne polskie władze zamiast dobijać się o prawdę, zaangażowały się w obronę i powielanie rosyjskich matact i kłamstw. Bez żadnych ekspertyz, bez żadnego naukowego stempla i podpisu, powtarzały kłamstwo o pancernej brzozie, o naciskach w kokpicie, o rzekomych sekcjach zwłok, o przekopaniu terenu na metr w głąb. Pozostaje otwartym pytanie, dlaczego polskie władze nie okazują solidarności ofiarom. To, co wczoraj słyszałem w Brukseli od smoleńskich rodzin, jak są odtrącane, jak wbrew wczesniejszym deklaracjom odmówiono na przykład dopuszczenia zgłoszonego przez rodzinę eksperta amerykańskiego do udziału przy badaniu ciała Przemysława Gosiewskiego, jak sie słyszy o bezradności rodzin w staraniach o dostęp do dowodów, albo chociazby o zwrot rzeczy osobistych ofiar - ciśnie się na usta pytanie - dlaczego niektóre polskie instytucje państwowe i funkcjonariusza państwa polskiego zachowują się tak, jakby byli zakładnikami rosyjskich kłamstw i matactw.

4. - Rosja jest mocarstwem - powiedział do jednej z rodzin jeden z prowadzących sledztwo prokuratorów, w odpowiedzi na pytanie o prxzyczyne trudnosci w śledztwie. Ten argument jest często przywoływany, jako usprawiedliwienie bezradnosci - nic nie zrobimy, bo Rosja to mocarstwo. Dwuipółmilionowa Łotwa czy półtoramilionowa Estonia pootrafią sie temu mocarstwu przeciwstawic i w stosunkach z nim twardo bronić swoich racji, narażajac się nawet - jak w sprawie praw rosyjskich mniejszości narodowych - na zarzuty na forum miedzynarodowym. Z podniesioną głową robią swoje, podczas gdy w Polsce na dźwiek słowa "Rosja" zginają sie karki i kolana. Zakładnicy kłamstwa smoleńskiego nie są w stanie ich wyprostować. Janusz Wojciechowski

Izraelska mafia w hutach Zatrzymanie w Namibii pana Borisa Bannai, szefa rady nadzorczej Huty Pokój, otwiera nowy rozdział w historii dyskretnych inwestycji rosyjskiej mafii w polski przemysł hutniczy. Zatrzymany Gruzin z izraelskim obywatelstwem już wcześniej namącił w USA. “Puls Biznesu” informuje, że polskie władze wydały nakaz aresztowania pana Borisa Bannai, przewodniczacego rady nadzorczej Huty Pokój w Rudzie Śląskiej [link]

Pan Bannai został zatrzymany w dalekiej Namibii, gdzie podobno mieszka na stałe od kilku lat i prowadzi biznesy. Pan Bannai mówi, że będzie się bronił przed ekstradycją do Polski, gdzie postawiono mu zarzuty prania brudnych pieniędzy, oszustwa i działania na szkodę spółki. Chodzi o bagatela – 500 milionów PLN. Pan Bannai nie jest przy pierwszym numerze tego typu. Już w 2006 został oskarżony przez swoich ukraińskich partnerów biznesowych o wyłudzanie milionów dolarów: [link], [link] W 2009 roku o panu Bannai było też głośno w Izraelu (cytat z dziennika Haaretz):

“A temporary injunction was issued yesterday barring Eli Reifman’s partner, Dr. Boris Banai, from making any changes in the shareholding in their jointly owned Polish steel mill. A second temporary injunction prohibits him from making any changes to licenses, equipment or assets in their coal and iron mining operations in Namibia and South Africa. The accounting firm KPMG was also prohibited from making any changes in the joint venture. The injunctions had been requested by the court-appointed receiver for the assets of the bankrupt Emblaze founder. Reifman, who owes creditors about NIS 300 million, was jailed for contempt of court for refusing to cooperate with the receiver, Eitan Erez. Banai is not cooperating with Erez either”. Pan Bannai – a właściwie Biniashvili – urodził się w ZSRR (jest pochodzenia gruzińskiego) i jako młody człowiek wyemigrowal z rodzicami do Izraela. Jak widzimy, pan Bannai od lat działa prężnie w międzynarodowym biznesie. Widząc jak działa, nie dziwimy sięe wcale, że schował się w dalekiej Namibii i że nie chce stamtąd dobrowolnie wyjechac. Huta Pokoj jest w rękach pana Bannai i jego ukraińskich wspólników (grupa Dniepropetrovska), tych samych, z którymi pożarł się w USA o kasę. Pieniądze owych inwestorów pochodzą z bardzo mętnych źródeł a ochronę zapewniają im rosyjskie służby. Rosyjskie, a nie ukraińskie. Huta Pokój nie ma szczęścia do inwestorów. W 1999 roku słynne Narodowe Fundusze Inwestycyje sprzedały większościowy pakiet huty spółce Colloseum Jedrucha. O Jedruchu było głośno przed laty. Po skandalu i skazaniu Jedrucha i kolegów, akcje Huty Pokoj wylądowały jakimś trafem w rękach pana Borisa Bannai i jego ukraińskich kolegów, poprzez cypryjskie spółki.

Jak na razie, każdy kolejny “inwestor” w Hucie Pokój spokojnie okrada spółkę i Polskę na setki milionów PLN. Kto będzie następnym inwestorem w Hucie Pokój? Spólka z Belize, Cypru czy Panamy? Szef rady nadzorczej Huty Pokoj zatrzymany w Namibii (27 marzec 2012) Stanislas Balcerac

KOMENTARZ BIBUŁY: Dokonaliśmy zmiany tytuły, z: “Rosyjska mafia w hutach” na bardziej adekwatny: “Izraelska mafia w hutach”. Autor nie wiadomo, czym kierował się nazywając pana dr. Bannai Rosjaninem, skoro:

1) Nie mieszka on w Rosji i nie ma pochodzenia rosyjskiego (jedynie urodził się w republice należącej do nieustniejącego już Związku Radzieckiego);

2) jak sam wskazuje:, „jako młody człowiek wyemigrowal z rodzicami do Izraela”. I chociaż wiadomo, kto emigrował ze Związku Sowieckiego do Izraela w tamtych czasach – a przypomnijmy, że byli to wyłącznie Żydzi – to jeszcze bardziej logiczny byłby tytuł “Żydowska mafia w hutach“. Pozostawmy jednak jak jest do czasu zweryfikowania danych osobowych i etniczno-religijno-kulturowych związków tego, tak bardzo wydajnego na polu kryminalnym, osobnika.

Watażkowie z Gwardii Ludowej mordowali Żydów Gronczewski, Kowalski i Korczyński mordowali żołnierzy AK, BCh i NSZ, chłopów oraz Żydów – informuje “Rzeczpospolita” Watażka (z ukraińskiego) oznacza dowódcę watahy, czyli zbrojnej grupy ludzi o charakterze rozbójniczym. Do tego grona z pewnością można zaliczyć bojówki komunizującej Polskiej Partii Robotniczej – Gwardię Ludową. Edward Gronczewski, Bolesław Kowalski i Grzegorz Korczyński należeli do elity GL, a po 1944 r. UB. Aktywnie zwalczali podziemie niepodległościowe. Organizowali tzw. grupy pozorowane złożone z dawnych członków ich własnych oddziałów, których celem było mordowanie żołnierzy podziemia. Głównym terenem ich działania była Lubelszczyzna. Z dostępnych materiałów przechowywanych w archiwum IPN wiemy, że działalność tych grup doprowadziła do zniszczenia przynajmniej kilku oddziałów podziemia oraz aresztowania kilkuset osób. Oprócz tego „pozoranci” mieli za zadanie psuć opinię oddziałom podziemia, dlatego rabunki, podpalenia czy nawet gwałty znaczyły drogi ich przemarszów. Po zaprzestaniu niejawnych działań dowodzili Grupami Operacyjnymi, likwidując (także w skrytobójczych morderstwach) opozycję na terenie całego kraju. Dopiero w chwili, gdy militarna działalność podziemia praktycznie wygasła, stali się niepotrzebni, co więcej, stali się niewygodni, bo za dużo wiedzieli. Wówczas „wykorzystano” ich okupacyjną przeszłość: ich zaangażowanie w walki frakcyjne w GL, liczne morderstwa (zwłaszcza Żydów) i rabunki oraz obecne poparcie dla Gomułki. Postanowiono ich wyeliminować – na początku lat 50 zostali osądzeni i skazani. Dopiero powrót Gomułki sprawił, że wypuszczono ich z więzienia, a także przywrócono do służby. Ponownie wszyscy trzej sprawowali funkcje kierownicze w MON. Ich poświęcenie dla „władzy ludowej” zostało odpowiednio docenione. Dostawali wysokie wynagrodzenie, luksusowe mieszkania. A po śmierci wszyscy spoczęli w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie, gdzie spoczywają po dziś dzień.

Edward Gronczewski „Przepiórka” urodził się w 1923 r. w Sierpcu, gdzie mieszkał i ukończył szkołę powszechną. W 1940 r. został osadzony w niemieckim obozie pracy, skąd zbiegł. Wiosną 1942 r. trafił na Lubelszczyznę. Tutaj nawiązał kontakty z powstającą PPR i jej „zbrojnym ramieniem” – GL. Przyjął pseudonim Przepiórka. Po kilku miesiącach trafił do oddziału GL „Grzegorza”, czyli Grzegorza Korczyńskiego, w Polsce Ludowej wiceministra bezpieczeństwa publicznego i obrony narodowej. Szybko awansował, zostając porucznikiem oraz dowódcą własnego oddziału. Po wejściu Armii Czerwonej na tereny Lubelszczyzny Gronczewski, oprócz ponownego awansu (w lipcu 1944 r. został kapitanem, a w grudniu 1944 r. już majorem), zasilił szeregi Milicji Obywatelskiej. Od 1946 r. był oficerem w „ludowym” Wojsku Polskim. W latach 1966 – 1976 pracował w Wojskowym Instytucie Historycznym w Warszawie. Pisał wówczas wspomnienia i artykuły o „bohaterach z GL”. Zmarł w Warszawie 1 stycznia 1976 r.

Bolesław Kowalski (właściwie nazywał się Bolesław Kaźmierak) pochodził z rodziny chłopskiej. Urodził się w 1924 r. w Zakrzówku. Tam ukończył szkołę powszechną. W 1942 r. wstąpił do PPR i GL. Trafił do oddziału W. Skrzypka „Grzybowskiego”, a od lutego 1944 r. dowodził już własnym oddziałem. Po wejściu Sowietów na Lubelszczyznę „Cień” początkowo służył w milicji, jednakże szybko został przeniesiony do wojska, a potem KBW. To wtedy zmienił nazwisko z Kaźmierak na Kowalski. Był to zabieg mający zatuszować jego niechlubną okupacyjną przeszłość. W 1951 r. został aresztowany i skazany na trzy lata więzienia. Pomimo współudziału w mordowaniu Żydów dostał wyrok za „nielegalne posiadanie broni i nadużycie władzy”. Pod koniec lat 50 wrócił do wojska, jako oficer Głównego Zarządu Politycznego WP. Dostał także awans na pułkownika. 18 sierpnia 1966 r. umarł nagle w Warszawie.

Grzegorz Korczyński (właściwie nazywał się Stefan Kilanowicz) pochodził z rodziny robotniczej. Urodził się w 1915 r. Już, jako 21-letni chłopak trafił do Hiszpanii, gdzie walczył w wojnie domowej w XIII Brygadzie im. Jarosława Dąbrowskiego. W 1939 r. dotarł do Francji, a następnie przedostał się do Polski. Jako „Grzegorz” organizował oddziały GL na Lubelszczyźnie. Szybko utworzył własną frakcję, która walczyła o swoje wpływy w lubelskiej GL. To sprawiło, że został przeniesiony. Po wejściu Sowietów trafił do wojska, w którym pełnił kilka funkcji kierowniczych. W latach 50. był więziony, po uwolnieniu objął stanowisko szefa Zarządu II Sztabu Generalnego WP, a następnie wiceministra obrony narodowej (awansując na stopień generała). W grudniu 1970 r. dowodził pacyfikacją protestujących robotników na Wybrzeżu. Konsekwencją tego (oraz zmian w rządzie) była jego dymisja ze stanowiska i wysłanie do Algierii, jako nowego ambasadora. Jednak po kilku miesiącach nagle zmarł. Był najstarszy, ale i najbardziej doświadczony spośród „watażków”.

Skrycie i w biały dzień Biogramy tych trzech dowódców GL kilkakrotnie skrzyżowały się ze sobą. Pierwszy raz nastąpiło to jesienią i zimą 1942 r. Wówczas to w pow. janowskim miały miejsce wydarzenia, za które w dużej części odpowiada „Grzegorz”, a w których uczestniczyli także „Przepiórka” oraz „Cień”. W tamtejszej PPR doszło wtedy do walk o władzę pomiędzy dwiema frakcjami. Tak się akurat złożyło, że za jedną opowiedziała się w dużej części grupa komunizujących Żydów. Po licznych mordach skrytobójczych zwyciężyła frakcja Korczyńskiego, co było brzemienne w skutki nie tylko dla owej grupy, ale i dla całej społeczności żydowskiej mającej schronienie w podkraśnickich wsiach. Za zgodą Korczyńskiego członkowie jego oddziału mordowali i rabowali ukrywających się nieszczęśników. Według niepełnych danych w mordach tych zginęło ponad 100 Żydów. Następnym celem gwardzistów były „wsie reakcyjne”, uznane za sprzyjające konspiracji niepodległościowej. Stały się wówczas celem rabunków oraz morderstw. W 1944 r. drogi „watażków” rozeszły się. Każdy z nich otrzymał dowództwo nad swoim oddziałem. Czasem tylko łączyli się, gdy zachodziła jakaś konkretna sytuacja. W ten sposób wszyscy trzej przystąpili samodzielnie do „oczyszczania terenu z reakcji”, czyli z sympatyków AK, BCh i NSZ. I o ile „Grzegorz” (dość szybko przeniesiony na północ Lubelszczyzny) i „Przepiórka” woleli działać skrytobójczo (a to porywając pojedyncze osoby, a to przeprowadzając pojedyncze egzekucje), o tyle „Cień” nie wahał się stosować terroru w „biały dzień”. Wyjątkiem były wydarzenia z kwietnia 1944 r., kiedy to połączone oddziały „Cienia” i „Przepiórki” zamordowały w Puziowych Dołach 13 mieszkańców Potoka Górnego. Wieś ta była w dużej części opanowana przez konspirację narodową i za to komuniści postanowili ukarać „nieprawomyślnych chłopów”. Kilka dni później oddziały te uczestniczyły w największej potyczce z niepodległościowcami w okresie II wojny światowej – bitwie pod Marynopolem. Kilkugodzinna walka z oddziałem NSZ nie zakończyła się rozstrzygnięciem. Jednakże to „Cień” i jego oddział wzięli sobie bardzo do serca „oczyszczanie z reakcji”. W ciągu kilku miesięcy jego oddział brał udział w kilkudziesięciu akcjach przeciwko polskiemu podziemiu (AK, BCh, NSZ) oraz zwykłym, Bogu ducha winnym, mieszkańcom. Zamordowano w nich ponad 100 osób. Przykładem były wydarzenia z Owczarni z maja (gdzie zginęło 18 AK-owców, a „Cień” osobiście zabił dowódcę oddziału AK) czy Stefanówki z lipca 1944 r. (tam ginie 13 AK-owców). Wymowne jest, że za owe działania dostał nie karę, ale awans. Rafał Drabik

Wysłuchanie publiczne w Brukseli w/s tzw. katastrofy smoleńskiej Fragment kadłuba rządowego tupolewa jest “wywinięty” na zewnątrz. Taką opinię australijskiego naukowca zaprezentował prof. Marek Czachor z Politechniki Gdańskiej w trakcie wysłuchania publicznego na forum Parlamentu Europejskiego w Brukseli. Nowe fakty w sprawie Smoleńska. Na zdjęciach z miejsca katastrofy widać odwrócony tył kadłuba, bez siedzeń, bez części bagażowej, przednia część z kokpitem nie jest odwrócona – wskazywał w trakcie wysłuchania publicznego w Brukseli zorganizowanego przez Europejskich Konserwatystów i Reformatorów dr Kazimierz Nowaczyk z Uniwersytetu w Maryland. Powołał się na opinię inżyniera dr. Gregory´ego Szuladzinskiego z Australii, który analizował zdjęcia wraku. I zwrócił uwagę na specyficzne wygięcia kadłuba maszyny. Żaden z uczonych, z którymi z kolei rozmawiał prof. Marek Czachor z Politechniki Gdańskiej, nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób mogło dojść do tego rodzaju odkształceń. – Gdyby mnie zapytano, co należy zbadać, wskazałbym palcem na tę część kadłuba, którą należałoby przewieźć do Polski i zrobić jej wszelkie testy fizyczne i chemiczne – wskazywał prof. Czachor, wykładowca z Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej Wydziału Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Gdańskiej. Nowaczyk wypunktował spektrum rażących różnic w udostępnionych dopiero po wielu miesiącach raportach, rosyjskim i polskim. Naukowiec zaprezentował zdjęcia satelitarne z miejsca katastrofy, które dowodzą, że między 11 a 12 kwietnia 2010 r. statecznik poziomy został przeniesiony o 20 metrów. Celowo przemieszczano części rozbitej maszyny, tak by dopasować obraz zdarzeń do przedstawionej tezy. Nowaczyk podniósł też problem niewytłumaczalnego z punku widzenia metodologii badań niszczenia wraku przez Rosjan. Zdjęcia satelitarne z miejsca katastrofy, na których m.in. oparł swoje badania, przedstawił też prof. Wiesław Binienda, wskazując, że oderwanie części konsoli lewego skrzydła, (czym Rosjanie motywują ostateczny powód katastrofy) nie mogło być konsekwencją zderzenia z brzozą. Dla poparcia swojej tezy zaprezentował zdjęcia skrzydła wykonane tuż po katastrofie, na których nie ma żadnych śladów uszkodzeń. Na szereg, mówiąc delikatnie, nieścisłości w sposobie relacjonowania przyczyn katastrofy, a zwłaszcza w procedowaniu dochodzenia, zwrócił uwagę prof. Wiesław Binienda. Profesor Marek Czachor sygnalizował, że środowisko naukowe, nie tylko w Polsce, jest zainteresowane poważnym dochodzeniem w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy. Eksperci, zachęceni przykładem kolegów z USA, chcą jak najwierniej zrekonstruować sekwencję zdarzeń na Siewiernym. Z tego względu katastrofie smoleńskiej poświęcona będzie specjalna konferencja naukowa w Warszawie zaplanowana na 22 października. Akces zgłosiły już 24 wyższe uczelnie i instytuty badawcze oraz 52 profesorów. Profesor Czachor zwrócił uwagę na fakt, że prace naukowców utrudnia porzucenie wraku – kluczowego dowodu i materiału badawczego – na terytorium Federacji Rosyjskiej. Wskazał też na konieczność zabezpieczenia do badań i symulacji drugiego tupolewa o numerze bocznym 102. Bruksela, siedziba Parlamentu Europejskiego: sala pełna ludzi. Dla większości chętnych do wzięcia udziału w wysłuchaniu zabrakło po prostu miejsc. Do Brukseli przyleciało zdecydowanie więcej rodzin, które straciły swoich bliskich na Siewiernym, niż na pierwsze wysłuchanie publiczne w sprawie smoleńskiej rok temu. Przyjechali do Parlamentu Europejskiego, by podnieść na forum międzynarodowym problem atrofii śledztwa smoleńskiego. Przekaz jest oczywisty: bez międzynarodowego wsparcia sprawa zostanie zamieciona pod dywan. Zwłaszcza, że, jak zauważył otwierający spotkanie Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu smoleńskiego, powołując się na słowa ppłk. rez. Tomasza Grudzińskiego (BOR), to nie były jedynie zaniedbania bądź nieudolność, ale świadome działanie. Jarosław Kaczyński, który uczestniczył w wysłuchaniu publicznym dzięki telemostowi, powiedział, że katastrofa smoleńska “coraz bardziej wygląda na zamach”.

– Jeżeli tam miały miejsce wybuchy, jeżeli ta katastrofa coraz bardziej wygląda na zamach, to oznacza to nową jakość w międzynarodowej polityce – mówił prezes PiS.

– Polska ma święty obowiązek uczynić wszystko, aby prawda o katastrofie smoleńskiej została ujawniona. Niezależnie od treści tej prawdy – podkreślił. Dodał też, że gdyby katastrofa wyglądała tak, jak było to opisane w raportach rosyjskim i polskim, to nie miałaby aż takich skutków.

– Dlaczego oddano śledztwo Rosjanom i dlaczego nie przeprowadzono w Polsce sekcji zwłok? Przecież to był elementarny obowiązek – mówił do zgromadzonych w Brukseli Jarosław Kaczyński. Prezes PiS skarżył się także na problemy z upamiętnieniem ofiar smoleńskiej tragedii. I podał przykład Warszawy, gdzie nie ma ani jednej tablicy, ani jednego pomnika prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ponadto władze przeszkadzają na różne sposoby w organizowaniu obchodów drugiej rocznicy katastrofy.

Awersja do badaczy Rodziny, które straciły bliskich na Siewiernym, i zaproszeni naukowcy zgodnie podkreślali, że choć za niespełna dwa tygodnie będziemy obchodzić drugą rocznicę katastrofy, to polski rząd nawet w minimalnym stopniu nie zadbał o obiektywne badania, dzięki którym opinia publiczna miałaby poznać jej prawdziwe przyczyny. Niezrozumiała jest też awersja instytucji państwowych do pomysłu zaproszenia grona wybitnych naukowców spoza Polski, którzy pomogliby rozwikłać przyczyny wypadku, w którym zginęła elita państwa. Wyjaśniając ten niezrozumiały dla wielu obecnych na sali gości fakt, Zuzanna Kurtyka zwróciła uwagę na demonstracyjne fałszerstwa już nawet nie w warstwie informacyjnej, co samych dokumentów. Przykład? Raporty MAK i komisji Jerzego Millera skonfrontowane z ekspertyzą biegłych krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna. Rosjanie i polska komisja wplotły do stenogramu nagrań z kokpitu słowa i całe frazy, które w rzeczywistości nie zostały wypowiedziane. Kurtyka wiele miejsca w swoim wystąpieniu poświęciła opisowi sposobu, w jaki przeprowadzane są ponowne sekcje zwłok. Niepokoi ją fakt, że prokuratura nie dopuszcza do nich ekspertów z zagranicy, o których obecność przy badaniach wnioskują rodziny. – Dziś, po dwóch latach, prokuratura z urzędu zarządza ekshumacje i badania sekcyjne ofiar z powodu wybrakowanej, niechlujnej dokumentacji medycznej dostarczonej po roku przez Rosjan. Odpowiedź odmowną otrzymałam także na prośbę o włączenie do procedury badania sekcyjnego ciała mojego męża reprezentującego mnie amerykańskiego patologa pana Michaela Badena – podkreśliła wdowa po Januszu Kurtyce, prezesie Instytutu Pamięci Narodowej. Przy okazji Zuzanna Kurtyka przypomniała, że takie stanowisko kłóci się z publiczną deklaracją, jaką w grudniu 2010 r. złożył minister Tomasz Arabski, podkreślając, że rząd jest gotów współpracować z zagranicznymi ekspertami “o międzynarodowym dorobku, których wiedza mogłaby przyczynić się do wyjaśnienia przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem”.

– W tej sytuacji, kiedy o to proszę, okazuje się, że pan minister kłamał – podsumowała prezes Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. Wysłuchanie publiczne “Katastrofa Smoleńska – Odrzucona Prawda”, już po raz drugi przygotowali członkowie delegacji Prawa i Sprawiedliwości z grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Jak zaznaczył prof. Ryszard Legutko, tego typu inicjatywy są potrzebne, by przekazać opinii publicznej nowe fakty dotyczące śledztwa i okoliczności katastrofy, bo te informacje nie docierają do szerszych międzynarodowych kręgów.

– Zorganizowaliśmy to wysłuchanie publiczne, by przedstawić naszym kolegom i osobom zainteresowanym fakty i wyniki równoległych badań amerykańskich i polskich ekspertów współpracujących z sejmowym zespołem parlamentarnym ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, którzy zrekonstruowali przebieg ostatnich sekund lotu Tu-154M – wtórował mu Tomasz Poręba. Deputowani EKR złożyli petycję, by Parlament Europejski przyjął uchwałę w sprawie umiędzynarodowienia dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Marta Ziarnik

CZY ZASŁUGUJEMY NA TAKĄ JEDNOŚĆ? W opublikowanym przed dwoma laty liście otwartym dotyczącym polityki zagranicznej, Jarosław Kaczyński przypomniał fundamentalną zasadę: "by polityka była skuteczna musi być najpierw moralnie słuszna". O potrzebie stosowania tej zasady miało nam również przypomnieć hasło wyborcze PiS –u. Słowa: "Polacy zasługują na więcej" – zapowiadały, że tym „więcej” stanie się zgodna z elementarną etyką korelacja słów i czynów. Były to słowa na miarę naszych oczekiwań, ale równie wysokie standardy wyznaczały ludziom partii opozycyjnej. Nie można, więc nie zapytać: jak oceniać stwierdzenia, które pojawiły się wczoraj na blogu Jarosława Kaczyńskiego? Jakim zasadom przypisać zdumiewającą konfrontację partii Marka Jurka z ludźmi, którzy do niedawna jeszcze stanowili trzon PiS-u? Konfrontację tym bardziej osobliwą, że za jej zwycięzcę mamy uznać człowieka, który w polityce kieruje się zasadą moralnego relatywizmu i do niedawna jeszcze odrzucał możliwość współpracy z PiS-em.

Jarosław Kaczyński napisał: „Formacja Marka Jurka to formacja pewnej, już nie sięgając głębiej, a tylko do życiorysu przywódcy, 35-letniej tradycji działania z pozycji, nazwijmy to, radykalnego konserwatyzmu. To jest pozycja, która w naszym przekonaniu mieściłaby się w naszej partii, ale jest tam też mocna tendencja do politycznej samodzielności. Uznaliśmy, że ten dorobek i ta pewna odrębność, jeśli chodzi o poglądy są przesłanką, którą możemy przyjąć do wiadomości i stąd tego rodzaju porozumienie jest możliwe.” Gdybym miał serio traktować tę rekomendację, musiałbym uznać, że prezes PiS oczekuje od nas głębokiej amnezji i napisał swoje wyjaśnienia tylko po to, by niestosownością porównania pogrążyć niedawnych kolegów partyjnych z Solidarnej Polski. Trzeba wyraźnie powiedzieć, że niezależnie od definicji, jaką Jarosław Kaczyński przykłada do określenia „radykalny konserwatyzm” oraz rodzaju „odrębności” umożliwiających porozumienie z Markiem Jurkiem – nie wolno nam zapominać o postawie tego polityka po tragedii smoleńskiej ani tracić z oczu zasad politycznej „samodzielności”, jakim hołduje założyciel Prawicy Rzeczpospolitej.

Postawę pana Jurka mogliśmy poznać tuż po 10 kwietnia 2010 roku, gdy na blogu polityka pojawiały się teksty z deklaracjami, iż nie zamierza rezygnować z kandydowania w wyborach prezydenckich. W tym najboleśniejszym dla Polaków okresie, ów „konserwatysta” za najważniejszą sprawę uznał informowanie rodaków o przebiegu swojej kampanii wyborczej, nie zapominając przy tym pochwalić prezydenta Rosji za słowa: „przywódcy sowieccy dopuścili się zbrodni na polskich oficerach w Katyniu, podobnie jak zbrodni na narodzie rosyjskim”. Pięć dni po tragedii smoleńskiej dla Marka Jurka była to „najważniejsza rosyjska oficjalna deklaracja historyczna od kilkunastu lat i krok w stronę desowietyzacji stosunków polsko-rosyjskich”. „Polityczna samodzielność” nakazała następnie owemu „antykomuniście” tworzyć wspólne „sztaby” ze środowiskiem byłych oficerów LWP i komitetem wyborczym „Nowego Ekranu” - skąd bezustannie trwały ataki na PiS i Jarosława Kaczyńskiego. 22 września 2011 r w siedzibie NE doszło do spotkania przedstawicieli „organizacji społecznych i politycznych o szerokim spektrum programowym”. Prawica Rzeczpospolitej Marka Jurka zawarła wówczas porozumienie m.in. z: Komitetem Wyborczym Marka Króla, Komitetem OLW Nowy Ekran, Samoobroną Rzeczpospolitej Polskiej, Unią Polityki Realnej oraz Stowarzyszeniem Pro Milito – organizacją założoną przed pięcioma laty przez gen. Tadeusza Wileckiego i gen. Marka Dukaczewskiego – ostatniego szefa WSI. Grono to spotkało się, by „doprowadzić do wyborów opartych o nieuprzywilejowujące partie Okrągłego Stołu nowe prawo wyborcze”. Powołany wówczas „sztab” uznał, że „system wyborczy w Polsce jest obarczony grzechem pierworodnym kontraktowych wyborów do Sejmu w 1989 r. Siły Okrągłego Stołu zagwarantowały sobie faktyczny monopol w polskiej polityce poprzez wadliwe prawo wyborcze, czerpanie funduszy publicznych na własne potrzeby oraz kontrolę mediów zwłaszcza publicznych. Stanowi to naruszenia wolności wyboru i fundamentalnych zasad demokracji.” Wypowiedzi Marka Jurka z tego okresu wskazują na szczególny rodzaj „koncyliacyjności” prawicowego polityka:

„Problem Jarosława Kaczyńskiego polega na tym, że nie potrafi wziąć odpowiedzialności za własne decyzje. Tak było nie tylko z pracami konstytucyjnymi przed czterema laty. Tak było z ubiegłoroczną kampanią prezydencką. I tak jest ciągle.” – uznał Jurek pod koniec września 2011 roku i doszedł do wniosku: „Te wybory przekonały mnie ostatecznie, że porozumienie z partią Jarosława Kaczyńskiego nie jest możliwe, bo – nie tylko dla lidera, ale nawet dla zwolenników tej partii – jedność to po prostu polityka jej lidera”. Kilka dni później w wywiadzie dla Frondy, Jurek powtórzył: „Porażka w zbieraniu podpisów i słaby wynik wyborczy zmuszają nas do opracowania porządnego planu akcji na najbliższe trzy lata. Muszę otwarcie przyznać, że wybory każą nam definitywnie się pożegnać się z nadzieją – sformułowaną przeze mnie po powołaniu Prawicy Rzeczypospolitej – że po czasie bezwarunkowego poparcia opinii katolickiej dla PiS przyjedzie czas warunkowej współpracy. Niestety, doświadczenie pokazuje, że PiS-owi można się podporządkować, (co z radością albo z oporami zrobiło wiele środowisk prawicowych i katolickich) albo można się z PiS-em konfrontować, jednak partnerska współpraca z partią Jarosława Kaczyńskiego nie jest możliwa. Po wielu próbach porozumienia (również po tej ostatniej) czas to spokojnie stwierdzić.” Warto pamiętać o tych słowach, by docenić trwałość poglądów pana Jurka i jego konsekwentną postawę. Nie wszyscy jednak zasługiwali na tak ostrą ocenę. Prócz wyborczego porozumienia ze środowiskiem służb wojskowych, pan Jurek dostrzegał również możliwość współpracy z politykami PJN- u, których Jarosław Kaczyński uznał wczoraj za „całkowicie skompromitowanych, nie tylko z punktu widzenia partii, ale także z punktu widzenia polskiej demokracji i kryteriów moralnych,”. Warto tę opinię skonfrontować ze słowami Marka Jurka, który pod koniec października 2011 stwierdził: „Deklaracja PJN o potrzebie współpracy i porozumienia to znak, że Polska Jest Najważniejsza jest trwałą formacją, a nie tylko jednorazowym projektem wyborczym. [...] Dobrze, że koledzy z PJN już dziś myślą o pracach konsolidacyjnych. Będę zachęcał Prawicę Rzeczypospolitej i naszych kolegów, którzy w ramach Zespołu Polityczno-Programowego pracują nad nową strategią naszej partii, do podjęcia poważnych rozmów (a lepiej prac programowo-politycznych) – oczywiście, jeżeli będziemy mieli nastawionych na to samo partnerów..”. Nie ma potrzeby dręczyć czytelników innymi przykładami „konserwatyzmu” pana Jurka. W politycznym krajobrazie III RP jest to postać marginalna, jakkolwiek poziomem koniunkturalizmu i hipokryzji wzbudzająca we mnie najgorsze odczucia. Pojawiają się one zawsze, gdy obyczajową ortodoksją próbuje się kamuflować egotyzm i polityczną tandetę. Bez wątpienia partia opozycyjna ma prawo podejmować współpracę, z kim zechce, a jej prezes może nawet uznać „dorobek” kanapowej formacji za znaczący. Nim tego rodzaju decyzje ocenią wyborcy warto byłoby jednak zapytać: jaką normą moralną oceniać działania Marka Jurka i jakim regułom przypisać jego polityczną „skuteczność”? Co nowego wnosi do polskiej prawicy polityk, który dla doraźnych korzyści skłonny jest zawierać sojusz z każdym środowiskiem? Sądzę, że mamy prawo oczekiwać, by politycy opozycji serio traktowali własne słowa. Ta gwarancja jest nam potrzebna, by miarą zasad moralnych odróżnić politykę od demagogicznej kazuistyki. To zaledwie minimum - jeśli słowa „Polacy zasługują na więcej” mają oznaczać szacunek dla wyborców i nieść zapowiedź nowych relacji. Tego „więcej” powinniśmy oczekiwać od PiS-u - szczególnie gdy rzecz dotyczy naszej przyszłości i działań jednoczących prawicę. Aleksander Ścios

Zarząd LOT AMS zwolnił organizatorów strajku w spółce Sześciu organizatorów strajku LOT Aircraft Maintenance Services zostało we wtorek zwolnionych z pracy – poinformował we wtorek PAP prezes LOT AMS Janusz Krynicki. Jak powiedział PAP przewodniczący ZZNPL Robert Skalski chodzi o zarządy dwóch związków i o 11 osób. „Część organizatorów strajku otrzymała od nas dziś wypowiedzenia umowy o pracę. Myśmy wcześniej apelowali do nich, żeby przerwali ten strajk, mówiąc, że jest on nielegalny” – powiedział Krynicki. Zarząd spółki uznawał ten protest za nielegalny. Poinformował, że we wtorek wypowiedzenia zostały wręczone 6 osobom. „Nie wiem, dlaczego związkowcy mówią o 11 osobach” – dodał. Pytany, ile ludzi może jeszcze spodziewać się zwolnień z pracy powiedział, że prawdopodobnie 2 lub 3 osoby. „Musimy jednakowo wszystkich traktować” – zaznaczył. Wyjaśnił, że wypowiedzenie zostały wręczone na podstawie art. 52 Kodeksu Pracy. W myśl postanowień tego artykułu pracodawca może rozwiązać umowę o pracę bez wypowiedzenia, gdy pracownik m.in. ciężko naruszył podstawowe obowiązki pracownicze.

„11 osób, będących w zarządzie dwóch związków, czyli Związku Zawodowego Naziemnego Personelu Lotniczego (ZZNPL) oraz NSZZ +Solidarność+ zostało dziś dyscyplinarnie zwolnionych z pracy, na podstawie art. 52 Kodeksu Pracy. Będziemy się od tego odwoływać” – powiedział przewodniczący ZZNPL Robert Skalski. ZZNPL skupia m.in. inżynierów i mechaników. Związkowcy przerwali w poniedziałek wieczorem trwający od tygodnia strajk w spółce, bo takie było postanowienie sądu, nakazujące im powrót do pracy. „Na nasz wniosek sąd postanowił zakazać strajkowania” – powiedział wcześniej we wtorek Krynicki. Dodał, że wobec osób, które przystąpiły do strajku i wróciły do pracy, nie będą wyciągnięte „konsekwencje personalne”. Związkowcy chcieli podwyżki płac, średnio mniej więcej o 2 tys. zł. Jak powiedział wcześniej we wtorek PAP Skalski, protestujący pracownicy spółki zostali zmuszeni do przystąpienia do pracy. „Dostaliśmy od pracodawcy postanowienie sądu, nakazujące nam zaprzestania strajku na terenie spółki. Chodzi o powództwo cywilne. Według sądu strajk musi zostać zakończony, gdyż przynosi straty spółce. Nie mamy jeszcze uzasadnienia, więc trudno jest mi powiedzieć coś więcej, ale nie jest to decyzja sądu mówiąca o tym, czy strajk jest legalny, czy też nie” – powiedział. Wyjaśnił, że niezależnie od tego, co będzie w uzasadnieniu, związkowcy zamierzają złożyć zażalenie na decyzję sądu, nie wykluczają też wznowienia protestu. W ubiegłym tygodniu Krynicki powiedział PAP, że zarząd prowadzi rozmowy ze związkami zawodowymi i czyni wysiłki, aby strajk zakończyć jak najszybciej. „W naszej ocenie strajk jest nielegalny. Dalsze ewentualne działania zostaną podjęte – jeżeli będą jakiekolwiek działania – to po zakończeniu strajku. Na ten moment nikt nie został wyrzucony z pracy” – mówił wówczas Krynicki. Skalski poinformował wówczas PAP, że pracodawca wysłał do związku pismo z zapytaniem o wyrażenie zgody zwolnienia z pracy władz dwóch związków: ZZNPL i NSZZ „Solidarność” – w sumie 13 osób. „Otrzymaliśmy od pracodawcy pismo z zapytaniem, czy się zgadzamy z tym, żeby wypowiedzieć umowę o pracę 13 osobom zgodnie z art. 52 Kodeksu Pracy. Związki nie zgadzają się na to. Mamy opinie niezależnych kancelarii prawnych i z każdej wynika, że protest jest legalny, a nasze działania są zgodne z obowiązującym prawem” – mówił wówczas. Spółka LOT AMS powstała w 2010 r. poprzez wydzielenie Bazy Technicznej ze struktury Polskich Linii Lotniczych LOT. Firma LOT AMS zatrudnia ponad 830 osób. W ubiegłym tygodniu Agencja Rozwoju Przemysłu kupiła od PLL LOT 100 proc. udziałów spółki LOT AMS, która serwisuje samoloty PLL LOT. LOT Aircraft Maintenance Services jest indywidualnym dostawcą usług związanych z obsługą techniczną samolotów, czyli m.in. naprawą i przeglądem. Głównym klientem LOT AMS są Polskie Linie Lotnicze LOT. Firma mieści się przy Lotnisku Chopina. PAP

Polacy obcym budują dobrobyt Wiele czynników spowodowało, że coraz więcej ludzi zmienia miejsce zamieszkania i życia. Po pierwsze, coraz większa łatwość w podróżowaniu. Po drugie, otwarte granice. Po trzecie, chęć polepszenia swojego bytu. Jednak nie jest to zjawisko nowe. Już w starożytności dochodziło do wędrówek ludów, kiedy to całe plemiona poszukiwały lepszej ziemi do osadnictwa. W średniowieczu, co prawda, nie było granic międzypaństwowych, ale z powodu słabego rozwoju transportu i przywiązania do ziemi, zmiana miejsca zamieszkania była bardzo trudna albo wręcz niemożliwa. W XIX wieku przed Brytyjczykami na wschód RPA uciekali Burowie. W XIX i XX wieku za chlebem uciekali z Europejczycy do Stanów Zjednoczonych. Inne znaczenie miały wielkie przerzucanie całych narodów przez reżimy totalitarne: carat, Stalina, Hitlera oraz zaraz po II wojnie światowej. Rozwój transportu, a co za tym idzie coraz niższa jego cena (głównie lotniczego), otwarcie granic w ramach Układu z Schengen i możliwość legalnej pracy w innym kraju Unii Europejskiej spowodowało, że Polacy i mieszkańcy innych państw postkomunistycznych w poszukiwaniu lepszego życia zaczęli masowo wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemiec, Holandii czy Hiszpanii. Rumuni dla odmiany emigrują za pracą głównie do Włoch. To Leszek Miller, ówczesny premier z SLD, rzucił przed referendum akcesyjnym cyniczne hasło, że należy wchodzić do Unii Europejskiej, bo będziemy mogli pracować na Zachodzie. Zamiast budować dobrobyt w kraju emigranci napędzają rozwój gospodarczy państw obcych. Polacy po studiach zajmują się wykładaniem towarów w angielskim Tesco, zrywaniem holenderskich tulipanów czy niańczeniem francuskich dzieci i niemieckich starców. Przy okazji samą swoją obecnością wywołują konflikty, jak w Holandii, gdzie ostatnio podpala się polskie samochody, bo miejscowi uważają, że przybysze z dzikiej Polski zabierają się im pracę. Jednak trzeba podkreślić, że nikt tych osób nie namawiał ani zmuszał do wyjazdu, to była ich decyzja. – Z pracy w Anglii wyniosłem olbrzymie dowartościowanie się, jako człowieka – powiedział mi Polak, który kilka lat pracował pod Londynem. – Ale jeszcze bardziej wyobcowałem się ze społeczeństwa polskiego – dodał. Ta druga konstatacja powinna dać do myślenia naszym władzom. Chińczycy są jeszcze biedniejsi, a mimo to szukają szczęścia nie na emigracji, lecz w swoim kraju, całymi milionami przenosząc się z wsi i małych miasteczek do dużych miast, by pracować w fabrykach. Problem w tym, że polski i unijny system gospodarczy ma niewiele wspólnego z wolnym rynkiem, który zawsze niesie ze sobą dobrobyt. W zamian za to mamy wysokie podatki i szkodliwe regulacje, hamujące rozwój. Oczywiście niektórzy emigranci rzeczywiście na ucieczce z Polski zyskali, ale wydaje się, że nie jest to korzystne z punktu widzenia zarówno Polski, jako kraju, jak i jako narodu. Mamy do czynienia z wyludnieniem nie tylko prowincji, ale nawet dużych miast. Dla przykładu ilość mieszkańców Katowic od 1987 roku zmniejszyła się z około 370 tysięcy do około 300 tysięcy (prawie 19 procent!), a Sosnowca w latach 1990-2010 z 260 tysięcy na 218 tysięcy (prawie 16 procent)! W Łodzi przez ostatnie 22 lata ubyło 120 tysięcy ludzi (prawie 14 procent)! Polki rodzą coraz mniej dzieci – jak podaje GUS, podczas gdy w 1990 roku urodziły 550 tysięcy dzieci, to teraz rodzą około 400 tysięcy dzieci rocznie (391 tysięcy w 2011 roku). Emigracja powoduje, że często dochodzi do rozpadu więzi małżeńskich, kiedy mąż jedzie do pracy i tam znajduje sobie drugą kobietę, albo żona znajduje sobie w kraju drugiego mężczyznę. Znane są przypadki, że młode Polki zwabione łatwym pieniądzem prostytuują się za granicą. Sama Unia Europejska nasila trend emigracyjny, sprowadzając urzędników do Brukseli z najodleglejszych zakątków Unii. Ci ludzie oderwani od swoich krajów i rodzin mają potem sami ze sobą problemy psychiczne. Szacunki mówią, że może to dotyczyć nawet połowy unijnych urzędników, czyli kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy muszą coraz częściej odwiedzać psychologa czy psychiatrę! Ale nie można mówić, że zmiana miejsca zamieszkania, nieważne, z jakiego powodu, czy to za pracą, czy z innych powodów, jest niekorzystna. Amerykanie są bardzo mobilnym społeczeństwem w ramach jednak ich państwa, jak Chińczycy i wychodzi im to jak najbardziej na dobre. Także zmiana pracy kilka razy w ciągu życia nie jest czymś złym. Patologią była raczej sytuacja za PRL-u, kiedy Polacy od szkoły do emerytury pracowali w jednym zakładzie czy urzędzie. Teraz niestety ten skansen próbują jeszcze gdzieniegdzie utrwalać związki zawodowe, ale pole ich manewru cały czas się kurczy w miarę wchodzenia rynku do kolejnych branż gospodarki. Tomasz Cukiernik

KOMENTARZ BIBUŁY: Zamieszczamy powyższy tekst głównie z uwagi na podane przykłady, statystykę, liczby. Nie możemy jednak zgodzić się ze stwierdzeniem, iż “nie można mówić, że zmiana miejsca zamieszkania, nieważne, z jakiego powodu, czy to za pracą, czy z innych powodów, jest niekorzystna“. Otóż, z reguły zmiany tego rodzaju niszczą lokalną tkankę społeczną, więzy sąsiedzkie, nie mówiąc już o niszczeniu rodziny. Owszem, takie tendecje są korzystne dla pewnych grup: sprzyjają pracodawcom oraz tzw. inwestorom, czerpiącym zyski z wyższych profitów (ergo zaniżając zarobki pracowników). Innymi słowy: są preferowane w gospodarce globalnej (w skali czy to regionu, państwa, unii państw, czy całego globu). Nie zawsze jednak statystycznie mierzony tzw. rozwój gospodarki przekłada się na dobrobyt pracowników (przykładów nie trzeba daleko szukać, wystarczy spojrzeć na oficjalne statystki III RP i jej ubożejących obywateli). Również nie można się zgodzić z niczym niepopartym i arbitralnym stwierdzeniem, że “Patologią była raczej sytuacja za PRL-u, kiedy Polacy od szkoły do emerytury pracowali w jednym zakładzie czy urzędzie.” To, że człowiek w jednym, dobrze urządzonym i zorganizowanym miejscu, zdobywa kwalifikacje, potem je latami szlifuje by pod koniec życia przekazać swoje doświadczenie młodszym uczniom – nie jest nie tylko naganne (“patologia“), lecz wręcz powinno być modelem funkcjonowania zdrowej gospodarki stworzonej dla dobra jej podmiotów, a nie dla korzyści wąskiej grupki spekulantów, “inwestorów” i chronionych przez patologiczne prawo kryminalistów.

Dzieciaki pod kontrolą - RFID wchodzi do szkół Jeśli dla wielu z nas RFID to temat drażliwy to zgodnie z maksymą, „czym za młodu skorupka nasiąknie" metody czipowania wprowadza się przede wszystkim tam gdzie w imię bezpieczeństwa temat ten budzi najmniejsze kontrowersje a ludzie przyzwyczajają się do tych rozwiązań najprędzej.

Weźmy kilka przykładów:

Jak poinformował The Huffington Post uczniowie uczęszczający do szkół w brazylijskim mieście Vitoria da Conquista wkrótce będą miały do swoich szkolnych mundurków wczepione nadajniki RFID pozwalające informować rodziców o miejscu pobytu ich dzieci. W momencie przekroczenia przez dziecko drzwi klasy informacja trafi do centralnego komputera, który z kolei za pośrednictwem smsa poinformuje rodziców, że dziecko dotarło na miejsce. W przypadku, gdy dziecko nie pojawi się w klasie w przeciągu 20 minut od rozpoczęcia się lekcji, do rodzica dotrze kolejna wiadomość z informacją: „Twoje dziecko wciąż nie dotarło do szkoły”. Gdy dziecko opuści lekcje trzy razy pod rząd, szkoła zobowiązana jest skontaktować z rodzicem i wyjaśnić przyczynę nieobecności. Według planów władz liczącego ponad 300 tysięcy mieszkańców miasta do 2013 roku każde z 43 tysięcy dzieci w przedziale wiekowym od 4 do 14 lat będzie korzystać z tej technologii. Projekt, testy i wyprodukowanie podkoszulków z mikroczipami kosztowało ratusz 670 000 dolarów. Zbliżony pomysł chcą zrealizować władze miasteczka Hunstville w stanie Alabama w USA, które wprowadzić chcą zawierające czipy karty rejestrujące uczniów podróżujących szkolnymi autobusami. System nazwany ZPass ma na celu monitorowanie, na których przystankach wysiadają dzieci. "Możemy w ten sposób udzielić pomocy tym dzieciom, które nie wysiądą na odpowiednim przystanku" powiedział przedstawiciel władz miejskich. Karta każdego z uczniów nadawać będzie sygnał z inną częstotliwością, która dodatkowo umożliwi lokalizację dzieci za pomocą GPS. Nadajniki to z resztą nie wszystko. W wielu amerykańskich szkołach popularność zdobywają systemy umożliwiające rozliczanie w szkolnych stołówkach za pośrednictwem odcisków palców. Zamawiający obiad uczeń musiałby po prostu dotknąć palcem specjalnego skanera a system dokonałby rozliczenia transakcji. Wszystko szybko i sprawnie. Stosowane rozwiązania pomimo głosów krytyki i dość wysokich kosztów ich wprowadzenia wydają się być akceptowane przez większość społeczeństwa. Docelowo mogą one stać się pilotażem do dalszych rozwiązań mających na celu stworzenie społeczeństwa zupełnie niezależnego od gotówki Obecnie największy podobny program zastosowano w Indiach, gdzie programem tworzenia biometrycznej identyfikacji objęto 1,2 miliarda obywateli. Możliwość kontrolowania tak ogromnej bazy danych dla niektórych może okazać się pokusą nie do odparcia. Kod Władzy

Mały plaster na wielką rozognioną ranę

1. Wczoraj nieoficjalnie ogłoszono, że koalicjanci doszli do porozumienia w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego do 67 lat. Przewidywałem parę dni temu, że ten rozpoczęty w spektakularny sposób spór, właśnie w taki sposób się zakończy. Po prostu obydwaj partnerzy koalicyjni mają za dużo do stracenia, żeby zaledwie po 5 miesiącach, jakie upłynęły od wyborów parlamentarnych, dążyć do kolejnej przedterminowej elekcji. Tusk przestał już być mężem opatrznościowym nie tylko dla zwykłych Polaków, ale także dla dużego biznesu i właścicieli mainstreamowych mediów, ba jest coraz częściej nie tylko krytykowany, ale i atakowany we własnych szeregach. Wystartowanie z podwyższeniem wieku emerytalnego do 67 lat miało poprawić jego nadszarpnięty wizerunek u właścicieli dużego kapitału, ale przede wszystkim miało dać sygnał tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości na pewno będzie obsługiwała swoje zobowiązania finansowe. Pawlak z kolei, ma na jesieni kongres stronnictwa i będzie mu łatwiej wygrać po raz kolejny wybory na prezesa partii z pozycji wicepremiera rządu niż tylko szefa opozycyjnego klubu w Sejmie. Poza tym PSL ma do spłacenia ponad 22 mln zł powyborczych zobowiązań z 2001 roku, w związku z tym bardzo trudno byłoby tej partii, zaciągać kolejne na przedterminowe wybory.

2. Kompromis polega na zgodzie Tuska na tzw. emerytury cząstkowe, które będą przysługiwały kobietom od 62, a mężczyznom od 65 roku życia w wysokości do 50% pełnego świadczenia emerytalnego w zależności od tego czy emerytura cząstkowa byłaby związana czy też nie z pracą i w jakim wymiarze. Przy okazji PSL już zapomniał o wsparciu, jakie proponował dla kobiet rodzących i wychowujących dzieci najpierw w postaci obniżenia wieku emerytalnego o 3 lata za każde dziecko ( maksymalne odliczenie nie więcej niż 9 lat), a później odpowiedniego zwiększenia kapitału początkowego dla kobiet za urodzenie i wychowywanie dzieci.

3. Obydwaj koalicjanci w związku z tym ogłosili sukces, Tusk, bo wprowadza wielką „reformę” systemu emerytalnego, która uszczęśliwi przyszłe pokolenia Polaków, Pawlak z kolei, że nadaje jej prospołeczną twarz. Niestety rzeczywistość jest zgoła inna, koalicjanci forsują podwyższenie wieku emerytalnego, które nie tylko skróci czas pobierania świadczeń przez przyszłych emerytów, ale przede wszystkim skieruje wielu z nich, którzy w wieku 50 i więcej lat wypadną z rynku pracy, na długie lata do ośrodków pomocy społecznej, po uznaniowe świadczenia.

4. Tak naprawdę teraz już rządowa propozycja podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat, to walka ze skutkami, a nie z przyczynami kłopotów naszego systemu emerytalnego. Zobowiązania tego systemu wobec pracujących Polaków przekroczyły już, bowiem 2 bln zł, czyli wydatki z 7 tegorocznych budżetów państwa i będzie można im w przyszłości sprostać tylko wtedy, kiedy za 20 i 30 i więcej lat, pracować będzie w Polsce więcej osób niż teraz i będą one miały godziwe wynagrodzenia. Żeby tak się stało wręcz od zaraz musi zostać wprowadzona stabilna silna prorodzinna polityka (wyraźne ulgi na dzieci w podatku dochodowym, zasiłki na dzieci w rodzinach niepłacących podatku dochodowego), sensowna stabilna polityka na rynku pracy zaadresowana do ludzi młodych (choćby poprzez roczne-dwuletnie zwolnienia ze składki ubezpieczeniowej firm absolwentów), wreszcie odpowiedzialna długofalowa polityka mieszkaniowa dająca w niedługiej perspektywie szansę na mieszkanie młodym ludziom. Do tego potrzebne są natychmiastowe działania poprawiające od zaraz sytuację finansową systemu emerytalnego. Swobodny wybór pomiędzy ubezpieczeniem w ZUS i OFE, tzw. ozusowanie umów śmieciowych, pełny wymiar składki od wynagrodzeń przekraczających 2,5 średniego wynagrodzenia, to tylko niektóre z tych propozycji. W tej sytuacji kompromis koalicjantów w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego do 67 lat polegający na wprowadzeniu emerytur cząstkowych, to zaledwie mały plaster na wielką rozognioną ranę. Zbigniew Kuźmiuk

EKSCENTRYCZNA EKSTRAWAGANCJA Nigdy nie dość bałwanienia, a zwłaszcza w sytuacji jak komuś bałwanienie naprawdę dobrze idzie. Nie sposób w tej sytuacji nie przyznać konsekwencji. Zaledwie w dwa lata po publicznym ogłoszeniu zamiaru wystąpienia z NATO, prezydent Komorowski (tak, ten urzędujący) publicznie załamał ręce nad terrorystami, których rzekomo torturowano w Polsce na zlecenie złowrogiego CIA. Kiedy kilka lat temu śp Andrzej Lepper, w sprawie śmierci którego prokuratura – zdaniem mediów – poczyniła jakieś nowe ustalenia, opowiedział o Talibach lądujących w Klewkach, ta sama prasa, która dziś pochyla się z troską nad Bronisławem i torturowanym Talibanem, kwiczała z radości nad rzekomym nierozgarnięciem przyszłego wicepremiera. Czyżby chodziło o to, że goszczenie Talibów jest zabawne, ale ich torturowanie już zabawne nie jest? A może zwyczajnie pośrednictwo w dozbrajaniu muzułmańskich terrorystów rosyjską bronią przez polskich sołdatów jest troszeczkę wstydliwe, ale ich późniejsze torturowanie jeszcze bardziej, więc świetnie nadaję się na skompromitowanie Polski w oczach natowskich sojuszników? Przyjaciel i kompan naszego drogiego Bronisława, towarzyszący Bronisławowi w czasie polowań w białoruskich ostępach w charakterze rzutki – Janusz Palikot - został nazwany przez byłego premiera Millera pajacem. Nie sądziłem, że kiedyś to zrobię, ale nie mam wyjścia, jeśli chcę żyć w zgodzie z własnym sumieniem i muszę napisać, że przy dzisiejszej pajacarii Leszek Miller to mąż stanu. Przede wszystkim rozumie, że poufnych umów i działań się nie ujawnia, bo od umiejętności dotrzymywania poufnych porozumień i od dbania o ich poufność zależy prestiż i status państwa. Pan Leszek Miller, jak bardzo nie byłby zaprzyjaźniony z naszym wielkim wschodnim sąsiadem, to nie jest zaprzyjaźniony z nim jak widać aż tak bardzo, żeby celowo i z premedytacją degradować pozycję Polski na arenie międzynarodowej na rosyjskie zlecenie. Pan dr Kazimierz Nowaczyk występując przed kilkusetosobowym audytorium w Parlamencie Europejskim postawił tezę, że zapisy rejestratorów lotu uzyskane od amerykańskiego producenta wskazują na dwie eksplozje poprzedzające zderzenie się Tu-154 z ziemią. Podobnie jak w przypadku prof. Biniendy nie mam najmniejszej wątpliwości, że dr Kazimierz Nowaczyk ma absolutną pewność, że to właśnie z zapisów tych rejestratorów wynika. Stan nauk, drodzy państwo, na dzień 28 marca 2012 roku jest taki, że kadłubem Tu-154 wstrząsnęły dwie silne eksplozje. A jeśli wstrząsnęły, to państwo rosyjskie ten fakt ukrywa, a lista tajnych współpracowników rosyjskiego wywiadu w Polsce jest długa i sięga szczytów władzy; szczęśliwie jest to lista agentów skompromitowanych dekonspiracją. Paragraf jest, lista też, pozostaje nam jedynie walka o rychłą egzekucję prawa w Polsce. Stan nauk na dzień dzisiejszy wskazuje na to, że w dniu 10 kwietnia 2010 roku miał miejsce nie notowany w dziejach świata zamach na oficjalną delegację państwową przybywającą do kraju, z którym Polska nie była w stanie wojny, i z którym utrzymywała się stosunki dyplomatyczne; to barbarzyństwo, które wyklucza z rodziny wolnych narodów. Analizy dokonane przez amerykańskich naukowców zostaną wkrótce wsparte przez innego, wybitnego specjalistę. Jak czytamy: „Z obszernego fachowego wywiadu z wybitnym polskim specjalistą lotniczym od budowy płatowców dowiedzą się Państwo, dlaczego zamach terrorystyczny jest najbardziej prawdopodobną hipotezą katastrofy 10 kwietnia 2010 r. Szczegółowe wyjaśnienia naszego eksperta – autora wielu naukowych publikacji – to gotowy materiał dla prokuratorów badających przyczyny tej katastrofy, wyjaśniający nie tylko, jak mogło dojść do tragedii, ale także, w jaki sposób biegli prokuratury mogą to zweryfikować” (za: niezależna.pl).

W tym świetle każdy polski urzędnik państwowy popełnia zbrodnię zdrady stanu utrzymując jakiekolwiek relacje z przedstawicielami Federacji Rosyjskiej, dopóki tezy postawione dziś przed Parlamentem Europejskim i na łamach zapowiadanej publikacji nie zostaną sfalsyfikowane. Każdy z urzędników państwowych i funkcjonariuszy państwowych, który nie podejmuje natychmiastowej reakcji w celu podjęcia badań materiału dowodowego dostarczonego przez dr Nowaczyka dołącza kolejne przestępstwo do długiej listy przestępczych działań i zaniechań w tej sprawie. Nie wiem, co premier Donald Tusk jeszcze wymyśli w sprawie emerytur, ale wiem, że ani on, ani żaden inny człowiek uwikłany w kłamstwa, celowe poniżanie prestiżu państwa polskiego polskiej emerytury nie ma prawa dostać, niech o zapomogi zadba zleceniodawca. Mleko się rozlało; ktokolwiek myślał, że prawda o zamachu w dniu 10 kwietnia nie wypłynie na światło dzienne, mylił się – wypłynęła i nie da się jej dłużej ukryć. Postawione dzisiaj przez Jarosława Kaczyńskiego pytanie: skąd minister Sikorski wiedział o katastrofie polskiego samolotu i o śmierci wszystkich jego pasażerów w ciągu kilku minut po samym wydarzeniu jest pytaniem kluczowym. Ale nie tylko ono, bo to samo pytanie należy zadać wszystkim delegatom i gościom katyńskich uroczystości oraz dziennikarzom polskim i zagranicznym, którzy jako pierwsi puścili wiadomość w świat, bo tę wiadomość mógł przekazać tylko ktoś, kto wiedział, że nikt z 96 osób nie miał prawa przeżyć, a taką wiedzę mógł mieć tylko pomysłodawca i wykonawca zbrodni. W tych przełomowych dniach widzę wielką rolę do odegrania dla opozycji parlamentarnej i pozaparlamentarnej – stanęliśmy dzisiaj wobec faktu powzięcia ostatecznej wiedzy o „wrogim przejęciu” państwa polskiego przez rezydenturę obcego i wrogiego Polsce mocarstwa. To wymaga podjęcia zdecydowanych działań w celu odsunięcia tej rezydentury od władzy, bo jej pozostawienie będzie miało katastrofalne skutki dla przyszłości państwa i jego obywateli. Ogłoszenie faktu zamachu na polską delegację udającą się na obchody katyńskie w dniu 10 kwietnia 2010 nakazuje spojrzeć z innej perspektywy na szereg tragicznych zdarzeń mających miejsce w przeszłości – takich na przykład jak bliźniacza z punktu widzenia ustaleń „śledztwa” katastrofa polskiej Casy pod Mirosławcem; nakazuje również spojrzeć z wielkim niepokojem na zbliżające się wielkimi krokami paneuropejskie zawody w popularnej piłce nożnej, które mogą zostać wykorzystane, jeśli nie do jakiegoś tragicznego w skutkach zdarzenia, to na pewno do kolejnego upokorzenia Polski i Polaków na arenie międzynarodowej. Tego chce pułkownik Putin, a więc to zadanie wykonają jego podwładni w Polsce i zagranicą. Słuchajmy ludzi, których Leszek Miller nazywa pajacami, a którzy w ramach rewanżu bałwanią tak: „On ponosi odpowiedzialność za śmierć żołnierzy w Afganistanie i Iraku. Jeżeli wydarzą się jakieś ataki terrorystyczne, w szczególności podczas mistrzostw Europy, to odpowiedzialność poniosą ci, którzy doprowadzili do powstania więzień CIA w Polsce. Gdyby ich nie było, gdybyśmy nie byli w Iraku, to moglibyśmy dziś spać spokojnie”. Jeśli dziwi państwa przywiązywanie wagi do wynurzeń wyrobu post-komunistycznych tajnych służb, to przypomnę, że „wyrób” ma już na swojej liście „dokonań” przypadki prekognicji. Otóż przewidział sytuację, w której ówczesny marszałek sejmu Bronisław Komorowski będzie musiał zastąpić na urzędzie ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego dołączając do drugiego wizjonera i swojego przyjaciela, przypadkowo tego samego Bronisława, który wiedział, że „prezydent gdzieś poleci i wszystko się może wydarzyć”. Panowie dziś znów mówią jednym głosem, więc niepokój jest jak najbardziej uzasadniony – zegar tyka.

Na jednym z portali zajmujących się mordowaniem rodziny tragicznie zmarłej Madzi, której to tragedii poświęcił swój cenny czas zazwyczaj zajęty prokurator generalny Andrzej Seremet, widnieje zdjęcie czarnoskórej kobiety, która deklaruje, że kocha Gdańsk, ale tęskni za pustynią. Zróbmy coś, bo przychylanie nieba pięknej gdańszczance i zamienianie Gdańska wraz z całą Polską w pustynie wydaje się być jednak dosyć ekscentryczną ekstrawagancją. ROLEX

Propaganda Sikorskiego o roli Europy i Niemiec w świecie

Sikorski" Naszym najważniejszym partnerem w Europie..w wyniku podobieństwa kultury gospodarczej i koncepcji politycznych, są Niemcy... Niezmiennie działać będziemy na rzecz pojednania polskorosyjskiego, Sikorski opiera swoja politykę na wasalizacji Polski w stosunku do Niemiec. Szkodzi to zarówno Polsce jak i Europie. A W dłuższej perspektywie różnie Niemcom. Niemcy przypominają skorpiona z bajki. W czasie powodzi skorpion prosi wołu, aby ten przewiózł go przez wylaną rzekę na brzeg . Wól odmawia twierdząc, że ten go użądli kolcem. Skorpion odpowiada, że nie, że przecież gdyby tak zrobił to oboje zginą. Przekonało to wołu i pozwolił skorpionowi usadowić się na swoim  grzebiecie. Wól zaczął płynąc. Kiedy byli na samum środku rzeki, tam, gdzie nurt był najsilniejszy skorpion użądlił wołu? Ten umierając zapytał się skorpiona, dlaczego  to zrobiłeś   , przecież ty też zginiesz. Na to skorpion odpowiedział. To było silniejsze od mnie. Taką mam naturę.Ta historia najbardziej oddaje naturę Niemiec i problemy współczesnej Europy, a w szczególności projektu pod nazwą Unia Europejska. Niemcy nie budują demokratycznego tworu skupiającego wolne narody typu Rzeczpospolita Obojga Narodów. Budują Unię Europejską na wzór Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego.Twór oligarchiczny, germański z natury, w którym słabsze narody są podporządkowane oligarchii niemieckiej. W którym następuje ujarzmianie i podporządkowywanie słabszych narodów. ·Niemcy w tej chwili prowadzą politykę wewnętrznej  kolonizacji ekonomicznej i politycznej  Unii Europejskiej.Temu służy pokraczny, skomplikowany i niejasny  Traktat Lizboński, który Rokita nazwał majstersztykiem niemieckiego mocarstwa. Wspólna waluta, jednolity system podatkowy, drastyczne różnice w oprocentowaniu zaciąganych długów (Niemcy dwa procent, Polska prawie 6) zbilansowany budżet  Niemiec  od 2014 roku służą zbudowaniu hegemoni gospodarczej  Niemiec na Kontynencie. Do tego dochodzi protekcjonizm w stosunku do własnych firm, twarda polityka szykan urzędniczych i aktywna polityka państwa, która faworyzuje osoby narodowości niemieckiej i kapitał  niemiecke. W Foreign Affairs ukazał się artykuł, który  opisywał skutki takiej polityki , w tym szczególnie istnienie euro. Gdyby nie istniało euro marka byłaby o 30 , 50 procent silniejsza, co osłabiłoby konkurencyjność niemieckich firm. Niemieckie firmy ni etylko maja przewagę konkurencyjną przejmują, ale w ostatecznym rachunku  wypierają, przejmują   rodzime firmy na lokalnych, narodowych  rynkach europejskich. Niemcy budując swoją hegemonię polityczną  w Europie nie dopuszczą do  akcesji do Unii Ukrainy i Turcji, gdyż straciłyby dominujące polityczne znaczenie, jakie im daje Traktat Lizboński.  Polityka  energetyczna, która chce zablokować rozwój  energetyki jądrowej   w dłuższej  perspektywie jest szkodliwa dla Unii, zahamuje jej rozwój, w tym przemysłu  samochodów elektrycznych  i cywilizacyjnego wyzwania , jaki  ma z tym  przemysłem związek, czyli  budowy zielonych pozbawionych spalin miast i budowa inteligentnych miast ( smart city ) . Za to odniosą ogromne  korzyści Niemcy, które maja zaawansowane projekty, które  uzależnią energetycznie dużą cześć   Europy od nich, co wiąże się  z ogromnym kolonialnym haraczem energetycznym, jaki Niemicy uzyskają. Ostatni pojawił się problem z dostawami  pierwiastków ziem rzadkich, który może sparaliżować  rozwój kluczowych, nowoczesnych gałęzi  gospodarki, jak chociażby wspomniany wcześniej przemysł samochodów elektrycznych  i szybko się rozwijający przemysł robotyczny.  Pierwiastki ziem rzadkich jak i hel3, paliwo przyszłych czystych elektrowni termojądrowych  to kierunek na Księżyc. Niemcy jednak, aby zapewnić sobie monopol w Europie nie wspierają ESA, ale chcą działać  samodzielnie we współpracy najpewniej  z Rosja, co jest w kontekście interesów Unii Europejskiej, jako całości działaniem wrogim.Co gorsze nad Europa pojawiła się widmo autokratyzmu, totalitaryzmu? Coraz częstsze są głosy, w tym również w Polsce  (Ciszewski), że Niemcy powinny zostać nie tylko hegemonem  Europy, ale również, że  powinny tą hegemonię realizować w sposób autorytarny. Sikorski jednej strony płaszcząc się prze Niemcami, z drugiej  próbuje zmienić trochę reguły gry. Chodzi o jego bardzo rozsądną propozycje połączenia funkcji przewodniczącego Komisji Europejskiej i szefa Rady Europejskiej. Oraz żeby na ten nowy urząd  wybierano albo poprzez wybór Parlamentu Europejskiego, ale w wyborach powszechnych. Niemcy się na to nie zgodzą. Osoba, która głosiła hasła  daleko  idącej  integracji politycznej Europy i je demokratyzacji, chodzi o Ganleya stałą się wrogiem publicznym Niemiec  numer jeden. Europa się zapada technologicznie, społecznie, gospodarczo, intelektualnie i naukowo jak również militarnie.Chiny, nadal biedniejsze niż Europa stały się  drugą potęgą kosmiczną po Stanach Zjednoczonych. Azja  w tym roku wyda na zbrojenia po raz pierwszy więcej  niż Europa. Chiny zwiększyły tegoroczny budżet   wojskowy o 11 procent. Indie o 17.  I tak może być, co roku. Niemcy jak ten skorpion zabijają Europę zmuszając do wysokich podatków, wyniszczających biologicznie klasę średnią w całej Europie, zmuszają  do utrzymania niewydolnego, prymitywnego i zacofanego systemu  przymusowych ubezpieczeń społecznych wymyślonych jeszcze w XIX wieku przez  Niemcy, a konkretnie Bismarcka. Jeśli i chodzi o system emerytalny to Chiny dla przykładu wprowadzają system kanadyjski. Ten sam, którego wprowadzenia domaga się Kaczyński i PiS. O propagowaniu przez Niemcy, dzięki między innymi  kontrolowanym przez nich mediom, instytucją i potężnej stajni sponsorowanych lokalnych intelektualistów i liderów opinii ideologi pozwalającej  kontrolować masy robocze, czyli destruktywnej  politycznej politycznej  poprawności  też warto pamiętać. Sikorski w swoich tezach dotyczących kierunków polskiej polityki zagranicznej „ Naszym najważniejszym partnerem w Europie, z racji wielkości obrotów handlowych, ale coraz bardziej także w wyniku podobieństwa kultury gospodarczej i koncepcji politycznych, są Niemcy. Z uwagi na liczbę ludności i wielkość PKB, czy też siłę głosów ustalonych zgodnie z traktatem z Lizbony, Niemcy są największym udziałowcem w Unii Europejskiej, największym - z około jedną czwartą udziałów - lecz nie dominującym - powiedział szef MSZ. Poza Europą powoływał się na sojusz z USA. „...”W perspektywie roku 2015 chcemy spełnić wszystkie kryteria konwergencji i być zdolni do przyjęcia euro- oświadczył Sikorski. „...”Sikorski wyraził też nadzieję, że nowy prezydent Rosji Władimir Putin "nada swemu krajowi impuls modernizacyjny, zgodnie z oczekiwaniami społeczeństwa" i "niezmiennie działać będziemy na rzecz pojednania polsko-rosyjskiego, które powinno uzyskać wymiar duchowy podczas zbliżającej się, pierwszej w historii, wizyty w Polsce Patriarchy Moskiewskiego „....”Jak podkreślił, Ukraina pozostaje najważniejszym nieatlantyckim partnerem strategicznym naszego kraju i "niezmiennie gotowi jesteśmy ją wspierać, jeśli definitywnie wybierze europejskie przeznaczenie". „..(źródło )
„Szef MSZ Radosław Sikorski kolejny raz opowiedział się za połączeniem głównych unijnych stanowisk: przewodniczącego Komisji Europejskiej i szefa Rady Europejskiej. Jak przekonywał, Unia Europejska potrzebuje lidera”...” - Potrzebujemy lidera Europy, który byłby wybrany albo przez Parlament Europejski, albo w jeszcze szerszy sposób - oświadczył. „...”Minister mówił o tym podczas debaty na Brussels Forum - dorocznym spotkaniu amerykańskich i europejskich polityków, ekspertów i intelektualistów, organizowanym przez German Marshall Fund of United States. „...”odnosząc się do tematu debaty "Globalna Europa. Gra skończona?" ocenił, że Europa dopiero wchodzi do gry. Zwracał uwagę, że UE jest większą gospodarką niż USA, a europejskie skumulowane wydatki na obronność są większe niż Rosji, Chin i Indii razem wziętych. „...(źródło)
Marek Mojsiewicz

KIEDY WIEJE WIATR HISTORII... Od dwóch lat miliony Polaków na całym świecie zadają sobie pytanie: jak to się stało, że 10 kwietnia 2010 roku doszło do bezprecedensowej w dziejach katastrofy, w wyniku, której życie stracił nie tylko prezydent, ale spora część elity politycznej i wojskowej. Wszyscy, którym los Polski nie jest obojętny, nie ustawali w wysiłkach, by dociec prawdy o przyczynach tej tragedii, na przekór kłamstwu i szyderstwu ze strony polityków aktualnie rządzących naszym krajem, którym najwyraźniej pomyliły się stolice. Zespół Parlamentarny pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza dokonał rzeczy wydawałoby się niemożliwej, patrząc na trudności, jakie przed nim piętrzono. Otóż zgromadził wokół siebie znanych w świecie specjalistów różnych dziedzin, którzy dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom, a także, co trzeba podkreślić, odwadze osobistej zdecydowali się podjąć tego arcytrudnego zadania, jakim było rozwikłanie zagadki śmierci polskiej delegacji. Zadania wyjątkowo niewdzięcznego, z uwagi na ilość agentury zaangażowanej w osłonę propagandową i dezinformacyjną zamachu smoleńskiego, ale też zadania epokowego, którego podjąć się mogły tylko osoby wielkie duchem i odpowiedzialne za przyszłość państwa polskiego. 28 marca 2012 roku stał się właśnie jednym z tych dni, kiedy można było poczuć wiatr historii, a wtedy, jak pisał poeta „ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom”. Oto dzisiaj na forum UE, w gmachu Parlamentu Europejskiego, zostały wypowiedziane słowa, które zdeterminują nasze dzieje najnowsze, a także wykażą, czy prawdziwe są słowa o europejskiej wspólnocie i solidarności: Prezydent Polski, generałowie WP oraz delegacja lecąca do Katynia, stracili życie w wyniku celowych działań osób trzecich. To właśnie mówią wielomiesięczne badania i analizy takich specjalistów, jak profesor Nowaczyk, profesor Binienda, czy doktor Szuladziński, a także współpracujących z nimi zespołów naukowców z całego świata. Profesor Nowaczyk analizował dane z rejestratorów lotu, zapisy komputera pokładowego, rekonstruował prawdziwą trajektorię lotu, którą usiłowały zafałszować obie komisje: MAK i KBWL. Profesor Binienda wykonywał badania i symulacje wytrzymałościowe elementów konstrukcyjnych Tupolewa, których utrata miała przesądzić o jego tragicznym losie, zaś doktor Szuladziński, specjalizujący się w badaniu zjawisk nagłych, wybuchów i ich wpływu na ciała fizyczne, postanowił zrekonstruować mechanizm rozpadu TU 154 M, na podstawie rozmieszczenia szczątków samolotu. Konkluzje, do jakich doszli eksperci są jednoznaczne: samolot nie utracił skrzydła w wyniku kontaktu z brzozą, gdyż znajdował się w tym miejscu na wysokości dużo większej, niż podawały oficjalne raporty. Co więcej trajektoria pozioma wyznaczona z ostatnich alarmów TAWS nie zmienia się do 140 metrów za brzozą, na której samolot miał stracić fragment skrzydła. Utrata części skrzydła i beczka autorotacyjna musiałyby skutkować zmianą kursu, czemu zaprzecza ostatni zapis TAWS#38, który został skrzętnie przemilczany na oficjalnych wykresach. Dlaczego jeszcze pominięto dane z TAWS#38, przed którym rozpoczął się dramat naszej delegacji? TAWS #38 nie jest alarmem, ale standardowym zapisem uruchamianym po zetknięciu się podwozia samolotu z ziemią. Czujniki wysyłające taki sygnał do urządzeń pokładowych znajdują się na lewej goleni podwozia głównego. Problem w tym, że w chwili włączenia sygnału TAWS#38 samolot znajdował się na wysokości około 37 metrów nad poziomem pasa i około 12 metrów nad koronami drzew, i wznosił się z prędkością około 2 metrów na sekundę. Dlaczego zatem samolot wygenerował sygnał o zetknięciu Tupolewa z ziemią będąc na takiej wysokości? Odpowiedzią na to pytanie może być analiza doktora Szuladzińskiego, który doszedł do następujących wniosków. Po minięciu brzozy, a tuż przed TAWS#38 nastąpiła wewnętrzna lub zewnętrzna eksplozja z przodu lewego skrzydła, w wyniku, której skrzydłoodpadło. Po pierwszej, mniejszej eksplozji, niszczącej skrzydło, doszło do wewnętrznego wybuchu w centralnej części samolotu, którego skutki można było zaobserwować, oglądając szczątki kadłuba, z charakterystycznie wywiniętymi na zewnątrz blachami. Te zjawiska skutkowały utratą siły nośnej z lewej strony, co spowodowało przechylenie w lewo i zmianę kursu magnetycznego. Tylna część samolotu ze skrzydłami i statecznikiem pionowym wykonała obrót w lewo, w przeciwieństwie do oddzielonej wybuchem i obrotem przedniej części kadłuba, który aż do upadku pozostawał w naturalnej pozycji. W wyniku tych zjawisk, tylna część kadłuba spadła odwrócona, ale przód upadł i wbił się w ziemię w pozycji normalnej, co także widać na zdjęciach z pobojowiska.Przedstawiony wyżej scenariusz zamachu na polski samolot, powstały w wyniku badań niezależnych zespołów wyjaśnia też wiele nieścisłości w relacjach osób oczekujących na przylot delegacji. Przede wszystkim tłumaczy brak wyraźnego odgłosu upadku maszyny, czy brak wyraźnego odgłosu dolatującego samolotu, co podkreślali niektórzy oczekujący na płycie, tudzież tłumaczy dziwne trzaski i głuche wybuchy, które słyszała załoga JAK-a 40. Wydarzenia, które rozegrały się w okolicach TAWS#38, a więc z dala od miejsca upadku elementów rozerwanego kadłuba, jeszcze przed ulicą Kutuzowa, na wysokości blisko 40 metrów, mogły być słabiej słyszalne, niż upadek 80-tonowej maszyny na siewierneńską łąkę. Miejsce i moment destrukcji samolotu sprawił, że konieczne było użycie rozlokowanych tam wcześniej na dużym obszarze jednostek Specnazu MWD (m.in. stacjonującego w Smoleńsku 25 OSN „Mierkurij”- weterana walk w Czeczenii), których zadaniem było zabezpieczenie terenu i sprawdzenie stanu ofiar. W tym momencie zupełnie logiczne stają się dziwne, nocne wędrówki elementów wraku, które upadły z dala od miejsca, od którego zaczynała się fałszywa narracja. Jasne się staje, po co ratownicy dźwigali koło autokomisu w rejonie TAWS#38 nosze (zgodnie z oficjalną narracją nie było tam wszak żadnych ofiar). Łatwiej też pojąć obecność owych tajemniczych zawiesi na filmiku 1.24, choć to sprawa drugorzędna i trudna do udowodnienia, jednak warto i o tym pamiętać. A zatem wiemy dzisiaj jedno, co bynajmniej ulgi nie przynosi: polska delegacja lecąca oddać hołd pomordowanym w Katyniu, sama stała się celem ataku.

Dzięki gigantycznej pracy i zaangażowaniu wielu osób można było odtworzyć przebieg tego dramatu, poznać jego mechanizmy, za co im serdecznie, z całego serca dziękuję. Najważniejsze teraz jest pytanie, co z tą wiedzą zrobią nasi zachodni sojusznicy? Przymkną oko i pójdą utartą już przez swoich poprzedników ścieżką monachijską?

http://www.niepoprawni.pl/blog/2140/materialy-z-prezentacji-dr-k-nowaczyka-bruksela-280312-glownymi-przyczynami-katastrofy-byl

Martynka

Polska w fatalnym stanie. Ale Polaków to nie obchodzi... Wciąż nurtują mnie powody względnej stabilności rozkładu poparcia na scenie politycznej. Zwracałam uwagę na jeden kluczowy mechanizm: Polacy, skupieni na przetrwaniu własnym i ich rodzin, nie oczekują zbyt wiele od państwa i nie wymagają w związku z tym wyższych standardów w sferze kompetencji i jakości rządzenia. Drugi mechanizm zasygnalizował w swojej książce o praktyce obywatelskiej w Polsce prof. Jacek Raciborski - powołując się m. in. na badania Mikołaja Cześnika. Otóż u nas (i zresztą w Czechach podobnie) ludzie niezadowoleni z funkcjonowania demokracji po prostu przestają glosować w ogóle (niegłosujących wśród niezadowolonych jest aż 46%). W innych krajach - zaczynają popierać opozycję: u nas najczęściej odrzucają cały system partyjny i wycofują się w prywatność (ponad połowa Polaków). Im głębszy kryzys - tym bardziej tych wycofanych przybywa - a to stabilizuje status quo, mimo że to właśnie jest źródło problemów. PO na tym właśnie korzysta, wręcz zachęcając do depolityzacji argumentami o "ciepłej wodzie w kranie". Co więcej, w 1992 roku, aż jedna trzecia Polaków akceptowała tezę, że rządy niedemokratyczne mogą być korzystniejsze od demokratycznych. W roku 2008 wynik był podobny.. Formalna demokracja, podszyta - w najlepszym razie - obojętnością, a w najgorszym - tęsknotami autorytarnymi, pozwala Tuskowi trwać. To nie poparcie - to ugruntowana przez wyżej wspomniane mechanizmy - bierność. A sytuacja Polski jest zła. Luka technologiczna rośnie, a szanse dogonienia - maleją. Sytuacja społeczeństwa jest nieco lepsza: tu wciąż aktywa przeważają nad długami. Stan państwa - nieodpowiedzialnego, nieefektywnego, nie dbającego o tworzenie procedur w kluczowych sprawach (np. zmiany traktatowe w UE), a równocześnie bezdusznie sformalizowanego - jest fatalny. Ale Polaków to nie obchodzi. Chyba że dotknie nas osobiście!

Jadwiga Staniszkis

Karlomaoistowski „sojusz ekstremów” Przyszło mi na myśl, że gdyby dzisiejsi zwolennicy „sojuszu ekstremów” (kontrrewolucyjnego tradycjonalizmu i rewolucyjnej lewicy) na gruncie antyliberalizmu byli Hiszpanami, to 30, 40 lat temu powinni być zwolennikami tej zdumiewającej wolty, jakiej w karlizmie dokonał książę Karol Hugon Burboński wraz ze swymi poplecznikami, zrywając z „integrystycznym i arystokratycznym skostnieniem”, przechodząc zaś na pozycje „socjalizmu samorządowego”, (jako rzekomo współczesnej postaci tradycyjnych fueros), proklamując Monarchię Socjalistyczną i zawierając sojusz z najskrajniejszymi, najbardziej lewicowymi odłamami opozycji antyfrankistowskiej, a wkrótce także antyjuancarlistowskiej i liberalnej „monarchii burżuazyjnej”. Tok rozumowania „czerwonego księcia” i jego doradców przebiegał przecież tak: tradycyjnie, karlizm był zawsze antyliberalny, antyburżuazyjny, antykapitalistyczny, antyplutokratyczny. Natomiast jego realny i stały wróg – monarchia konstytucyjna pod dynastią uzurpatorską (izabelicko-alfonsjańską) – oznaczała promocję tego wszystkiego, co tradycjonalizmowi było wstrętne: liberalizmu politycznego i gospodarczego, przewagi klasy średniej, wolnego handlu (wymuszanego przez sojusznika angielskiego), plutokracji. Owszem, karlizm był też antysocjalistyczny, a przede wszystkim antymarksistowski, ale marksizmowi „złamano zęby” w wojnie domowej, więc nie był już zagrożeniem, zaś współcześni komuniści (personalnie ci sami co w czasie wojny domowej, jak Santiago Carrillo, ale przefarbowani na demokratyczny „eurokomunizm”) zdradzili rewolucję i robotników, godząc się nawet z demoliberalną monarchią, czyli z władzą plutokracji. Dlatego, zdaniem „karlomaoistów”, realny jest już tylko jeden wróg: liberalna burżuazja, która przetrzymała (i zarazem podkopała) wszystkich: monarchię konstytucyjną, republikę, frankizm; która skonfiskowała owoce zwycięstwa nad Frontem Ludowym, zliberalizowała i splutokratyzowała frankizm, a teraz (to znaczy po 1975 roku) osiągnęła już pełnię nieskrępowanej władzy. Do monarchii tradycyjnej już nie ma powrotu, z tradycji karlistowskiej należy wydobyć, zatem tylko jeden jej wciąż aktualny składnik: ludowość, i zjednoczyć wszystkie siły antyliberalne, broniące ludu przed kapitalizmem. Jeżeli dodamy do tego, że książę Karol Hugon gwałtownie zwalczał przystąpienie Hiszpanii do NATO, a jego siostra Doña Maria Teresa (profesor uniwersytetu Complutense), będąca „mózgiem” owej ideologicznej transformacji, nadzieję widziała w sojuszu z „antyimperialistycznymi” krajami Trzeciego Świata, „pielgrzymowała” na Kubę i do krajów arabskich, zaprzyjaźniając się serdecznie z Jassirem Arafatem i Fidelem Castro, to właściwie mamy kompletny prawzór nowej konfiguracji sojuszy „tradycjonalizmu lewej drogi”. Jacek Bartyzel

Jak zreformować emerytury Z dość dużym zdumieniem zauważyłem, że wiele nawet całkiem rozsądnych osób jest przekonanych, że proponowana przez PO reforma emerytur polegająca na przedłużeniu wieku emerytalnego „coś da”, więc jest to „słuszny kierunek”. Tymczasem jest ona w oczywisty sposób absurdalna. I to, co najmniej z kilku powodów: Po pierwsze pewne jest, że przedłużenie wieku emerytalnego spowoduje mniejsze obciążenie ZUS-u, natomiast spowoduje większe obciążenie budżetu, z którego i tak, przypomnijmy, obecnie emerytury są finansowane w prawie 30 proc. i ten udział stale rośnie. Może się okazać, że oszczędność w ZUS-ie będzie dokładnie zrównoważona przez zwiększone wypłaty z budżetu (dla szeroko pojętej sfery budżetowej, która przez dodatkowe dwa lata będzie pobierać najwyższe, bo przedemerytalne pensje). A może się nawet okazać, że dodatkowe wypłaty z budżetu będą większe niż oszczędność w ZUS-ie. Tego się po prostu nie da wyliczyć dokładnie! Po drugie wszelkie reformy wprowadzane w tak rozciągnięty w czasie sposób, dają dużo czasu na reakcję ludziom, którzy poczują się pokrzywdzeni i którzy tak się przystosują, że planowany efekt zostanie radykalnie osłabiony. Po trzecie wreszcie proponowana reforma ma tylko nieco spowolnić (w założeniu, bo w istocie może przyspieszyć) marsz ku bankructwu całego systemu, czyli leczy symptomy, a nie przyczyny choroby. Tymczasem system emerytalny trzeba po prostu radykalnie zmienić. I można to zrobić. Najpierw należy zlikwidować przymus emerytalny i pozostawić decyzje w tym zakresie zdrowemu rozsądkowi ludzi. Równocześnie trzeba stworzyć fundusz wypłat emerytalnych, który przejmie dotychczasowe zobowiązania i będzie finansowany z niepodatkowych zasobów państwa, takich jak wpływy prywatyzacyjne – ciągle przecież do sprywatyzowania pozostał ogromny majątek, czy kopaliny – może da się przecież wygenerować jakieś pieniądze ze słynnego gazu łupkowego itp. Potem trzeba – i to jest to, przed czym urzędnicza kleptokracja broni się najbardziej – spłaszczyć dotychczasowe emerytury na przykład do maksymalnego poziomu 3 tys. zł. Przyniesie to radykalny spadek wydatków na emerytury – o ok. 20 a może nawet 30 proc. Jeśli uda się przeprowadzić trzy pierwsze punkty to przyjdzie czas na nagrodę – w końcu będzie można zlikwidować składki ZUS-owskie oraz radykalnie obniżyć podatki. Tak w skrócie wygląda prawicowy program naprawy systemu emerytalnego, którego pierwszy zarys stworzył JKM jeszcze na samym początku lat 90. Z tego, że jeszcze nikt nie próbował wprowadzić go w życie, można wnioskować, że w Polsce po prostu jeszcze nigdy nie rządziła prawica. Sommer

Kryzys w najbardziej wpływowym libertariańskim instytucie Jeden z największych filantropów prawicy poprosił nagle o rachunek. Rodzina Koch, zniesmaczona polityczną poprawnością obecnego zarządu, stara się odzyskać najbardziej wpływowy libertariański think tank – Instytut Katona. Tego chyba nikt się nie spodziewał. Ceniąca niezależność myśli i poglądów Ameryka ze zdziwieniem przygląda się prywatnej wojnie jednych z największych darczyńców wolnościowych – braci Koch – z ich najukochańszym dzieckiem – Instytutem Katona. Waszyngtoński Cato Institute to bez wątpienia najbardziej wpływowy libertariański ośrodek spraw publicznych. Dysponując rocznym budżetem w wysokości około 20 mln dolarów, placówka prowadzi działalność analityczną, dostarcza wydawnictw, ekspertyz i komentarzy w dziedzinie polityki publicznej. Notuje ok. 2,5 tys. cytowań rocznie, co stawia ją w pierwszym szeregu amerykańskich think tanków – obok konserwatywnych Brookings Institution, American Enterprise Institute czy Heritage Foundation. Instytut Katona został założony w 1974 roku przez Charlesa Kocha we współpracy m.in. z Murrayem Rothbardem. Prezentuje raczej skrajne podejście do libertarianizmu, optując za pełnią wolności wyboru jednostki, deregulacją gospodarki, wycofaniem się USA z prowadzenia aktywnej militarnie polityki zagranicznej, opowiadając się także za zakończeniem wojny z narkotykami oraz legalizacją związków gejowskich. Rodzina Koch jest właścicielem drugiej pod względem przychodów prywatnej korporacji w USA – Koch Industries Inc., generującej 25 mld dolarów wpływów netto. Firma inwestuje w chemię, nowe technologie, surowce naturalne i usługi. Jest właścicielem znanych globalnych marek, takich jak Lycra czy Quilted Northern. Oprócz Instytutu Katona Kochowie wspierają także Institute for Humane Studies czy George Mason University, kuźnię wolnorynkowych ekonomistów, by wspomnieć tylko laureatów Nagrody Nobla: Jamesa M. Buchanana i Vernona L. Smitha. Co wpłynęło na konflikt między udziałowcami (bracia David i Charles posiadają połowę udziałów) tej zacnej placówki? Obrońcy obecnego zarządu mówią, że Kochowie żądali większego zaangażowania placówki w walkę polityczną z administracją Obamy. Dotychczas ośrodek wzdragał się przez angażowaniem się w politykę, przestrzegając w dość histeryczny sposób, że jeśli naciski się zwiększą, ten niezależny libertariański think thank zostanie wkrótce wepchnięty w machinę neokonserwatystów związaną z Partią Republikańską. Co zastanawiające, w mainstreamowej prasie od „New York Times” po „Washington Post” zaroiło się od spekulacji. Na Facebooku powstała nawet strona w obronie instytutu: „Save Cato”. W dyskusji zaczęło brać udział coraz więcej osób związanych z tą placówką. Przeciwnicy Kochów zauważają, że odzyskanie pełnej kontroli nad Instytutem przez jego fundatorów negatywnie wpłynie na poziom amerykańskiej debaty publicznej. Cato może stać się tubą Republikanów w nadchodzących wyborach. Sam Instytut do tej pory niechętnie angażował się w bieżącą politykę, krytycznie podchodząc do rządów obu partii. Dla Amerykanów próba wpływania na niezależność ośrodków eksperckich przez korporacje jest zamachem stanu na wolność słowa i niezależność poglądów. Nie są jednak znane wszystkie faktyczne przyczyny konfliktu rodziny fundatorów z obecnym prezesem Instytutu i jednocześnie jego udziałowcem Edem Crane’em. Generalnie libertarianie ostro krytykują związki dużego biznesu z polityką, co może być nie w smak udziałowcom, którzy w swojej działalności muszą konfrontować się z administracyjnymi regulacjami. Bracia Koch nie tłumaczą się przed opinią publiczną ze swych poczynań. Instytut Katona to w końcu ich dzieło. Prawo stoi po ich stronie, więc je egzekwują. Argumentują także, że Cato skręca w stronę ideologicznych preferencji zarządu, zaniedbując uniwersalną misję stania na straży wolności jednostki, wolnego rynku i dobrowolności zawierania umów. Crane w obecnej kampanii prezydenckiej wspiera Rona Paula. Kochowie za wszelką cenę chcą odsunąć od władzy Obamę. Większe szanse mają na to inni politycy republikańscy, więc być może jest to jeden z aspektów toczącego się konfliktu. Przeciwnicy Kochów wytykają im, że inne organizacje wspierane przez braci nazywały George’a W. Busha „człowiekiem o nadzwyczajnej wizji i błyskotliwości, graniczącej z geniuszem”, co kontrastuje np. z izolacjonistycznym podejściem Cato do polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Libertarianie bardzo głośno krytykowali Amerykańską agresję na Irak. Jednak, jeśli takie zdanie wycieka do prasy i jest używane w debacie, z dużą dozą prawdopodobieństwa mamy do czynienia z manipulacją i próbą przedstawienia rodziny Koch w złym świetle – jako konserwatywnych fanatyków, którym politycznym idolem jest Bush. Jedno jest pewne: w wyniku przedłużającego się konfliktu w rodzinie Instytut Katona traci swoją długoletnią reputację. Presja fundatorów może przynieść tylko szkody organizacji. Ale znacznie gorszym, wręcz kompromitującym posunięciem jest przeniesienie przez obecny zarząd konfliktu na forum publiczne. Brak porozumienia między akcjonariuszami jest niewybaczalnym błędem i przyczynia się wyłącznie do zaognienia kryzysu. Dla opinii publicznej konflikt może oznaczać wycofanie poparcia, a trzeba przypomnieć, że Instytut utrzymuje się głównie ze składek indywidualnych donatorów. 77 proc. budżetu pochodzi właśnie od pojedynczych darczyńców. Z jednej strony oczywiście można krytykować zbyt duży apetyt przedsiębiorców, chcących mieć jak największy wpływ na opinią publiczną, jednak z drugiej nie można się dziwić, że fundatorzy chcą mieć coś do powiedzenia w założonej przez siebie organizacji. Osobiście uważam, że Instytut Katona nie jest efektywnie zarządzany, np. w zakresie rozpowszechniania informacji. Instytut Globalizacji otrzymuje z Cato tak dużo różnych broszur i wydawnictw (nawet kilka razy tygodniowo w osobnych przesyłkach dla kilku adresatów), że najzwyczajniej nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego przeczytać. W dodatku skoro są to głównie sprawy dotyczące wewnętrznych niuansów gospodarki USA, gazetki zwykle lądują bezpośrednio w koszu. Wygląda, więc na to, że zarząd chce się wykazać przed donatorami, iż robi dużo, nie licząc się przy okazji z kosztami. Chciałbym zwrócić uwagę także na jeszcze jeden, być może kluczowy wątek tego konfliktu, bo jeśli w „New York Times” czytamy, że jest to spór wyłącznie o kasę i władzę, to z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością jego tło może być zupełnie inne. Według mnie, jest to konflikt o wyższe wartości. Bracia Kochowie są rzymskimi katolikami i mogą mieć dość libertariańskiego permisywizmu intelektualistów z Cato, zwłaszcza w sprawie aborcji czy związków gejowskich. Instytut Katona jest wyraźnie poprawny politycznie. Nie jest tajemnicą, że wielu prominentnych działaczy instytutu jest sodomitami, na czele z wiceprezesem Davidem Boazem, autorem bardzo promowanej przez lewicujących libertarian w Polsce książki pt. „Libertarianizm”. Jak ujawniła mi osoba związana z placówką, przez wiele lat „partnerem” Boaza była inna gwiazda Instytutu – Tom Palmer. Obaj są umiarkowanymi działaczami na rzecz pederastii, aktywnymi raczej na forach internetowych i w publicystyce, bezkompromisowo wspierają jednak działania na rzecz legalizacji związków homoseksualnych. Konflikt o Cato może, więc wyglądać zupełnie inaczej, niż próbują nam wmówić „zwolennicy różnorodności” i dość specyficznie rozumianej wolności. Niewykluczone, że bracia Koch mają dość sytuacji, gdy założona przez nich organizacja, zamiast zajmować się wolną gospodarką, stała się narzędziem realizowania polityki własnych preferencji członków zarządu. Tak interpretowałbym oficjalne wypowiedzi fundatorów. Można, więc być pewnym, że ostra reprymenda i większe zwrócenie się ku tradycyjnym wartościom wyszłyby ostatecznie tej zacnej organizacji na dobre. Wolność bez chrześcijańskich wartości łatwo staje się złem i prowadzi na manowce – co widać doskonale na powyższym przykładzie. Tomasz Teluk

Kadłub "wywinięty" na zewnątrz Nowe fakty w sprawie Smoleńska. Na zdjęciach z miejsca katastrofy widać odwrócony tył kadłuba, bez siedzeń, bez części bagażowej, przednia część z kokpitem nie jest odwrócona - wskazywał w trakcie wysłuchania publicznego w Brukseli zorganizowanego przez Europejskich Konserwatystów i Reformatorów dr Kazimierz Nowaczyk z Uniwersytetu w Maryland. Powołał się na opinię inżyniera dr. Gregory´ego Szuladzinskiego z Australii, który analizował zdjęcia wraku. I zwrócił uwagę na specyficzne wygięcia kadłuba maszyny. Żaden z uczonych, z którymi z kolei rozmawiał prof. Marek Czachor z Politechniki Gdańskiej, nie potrafił wyjaśnić, w jaki sposób mogło dojść do tego rodzaju odkształceń. - Gdyby mnie zapytano, co należy zbadać, wskazałbym palcem na tę część kadłuba, którą należałoby przewieźć do Polski i zrobić jej wszelkie testy fizyczne i chemiczne - wskazywał prof. Czachor, wykładowca z Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej Wydziału Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Gdańskiej. Nowaczyk wypunktował spektrum rażących różnic w udostępnionych dopiero po wielu miesiącach raportach, rosyjskim i polskim. Naukowiec zaprezentował zdjęcia satelitarne z miejsca katastrofy, które dowodzą, że między 11 a 12 kwietnia 2010 r. statecznik poziomy został przeniesiony o 20 metrów. Celowo przemieszczano części rozbitej maszyny, tak by dopasować obraz zdarzeń do przedstawionej tezy. Nowaczyk podniósł też problem niewytłumaczalnego z punku widzenia metodologii badań niszczenia wraku przez Rosjan. Zdjęcia satelitarne z miejsca katastrofy, na których m.in. oparł swoje badania, przedstawił też prof. Wiesław Binienda, wskazując, że oderwanie części konsoli lewego skrzydła, (czym Rosjanie motywują ostateczny powód katastrofy) nie mogło być konsekwencją zderzenia z brzozą. Dla poparcia swojej tezy zaprezentował zdjęcia skrzydła wykonane tuż po katastrofie, na których nie ma żadnych śladów uszkodzeń. Na szereg, mówiąc delikatnie, nieścisłości w sposobie relacjonowania przyczyn katastrofy, a zwłaszcza w procedowaniu dochodzenia, zwrócił uwagę prof. Wiesław Binienda. Profesor Marek Czachor sygnalizował, że środowisko naukowe, nie tylko w Polsce, jest zainteresowane poważnym dochodzeniem w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy. Eksperci, zachęceni przykładem kolegów z USA, chcą jak najwierniej zrekonstruować sekwencję zdarzeń na Siewiernym. Z tego względu katastrofie smoleńskiej poświęcona będzie specjalna konferencja naukowa w Warszawie zaplanowana na 22 października. Akces zgłosiły już 24 wyższe uczelnie i instytuty badawcze oraz 52 profesorów. Profesor Czachor zwrócił uwagę na fakt, że prace naukowców utrudnia porzucenie wraku - kluczowego dowodu i materiału badawczego - na terytorium Federacji Rosyjskiej. Wskazał też na konieczność zabezpieczenia do badań i symulacji drugiego tupolewa o numerze bocznym 102. Bruksela, siedziba Parlamentu Europejskiego: sala pełna ludzi. Dla większości chętnych do wzięcia udziału w wysłuchaniu zabrakło po prostu miejsc. Do Brukseli przyleciało zdecydowanie więcej rodzin, które straciły swoich bliskich na Siewiernym, niż na pierwsze wysłuchanie publiczne w sprawie smoleńskiej rok temu. Przyjechali do Parlamentu Europejskiego, by podnieść na forum międzynarodowym problem atrofii śledztwa smoleńskiego. Przekaz jest oczywisty: bez międzynarodowego wsparcia sprawa zostanie zamieciona pod dywan. Zwłaszcza, że, jak zauważył otwierający spotkanie Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu smoleńskiego, powołując się na słowa ppłk. rez. Tomasza Grudzińskiego (BOR), to nie były jedynie zaniedbania bądź nieudolność, ale świadome działanie. Jarosław Kaczyński, który uczestniczył w wysłuchaniu publicznym dzięki telemostowi, powiedział, że katastrofa smoleńska "coraz bardziej wygląda na zamach". - Jeżeli tam miały miejsce wybuchy, jeżeli ta katastrofa coraz bardziej wygląda na zamach, to oznacza to nową, jakość w międzynarodowej polityce - mówił prezes PiS. - Polska ma święty obowiązek uczynić wszystko, aby prawda o katastrofie smoleńskiej została ujawniona. Niezależnie od treści tej prawdy - podkreślił. Dodał też, że gdyby katastrofa wyglądała tak, jak było to opisane w raportach rosyjskim i polskim, to nie miałaby aż takich skutków. - Dlaczego oddano śledztwo Rosjanom i dlaczego nie przeprowadzono w Polsce sekcji zwłok? Przecież to był elementarny obowiązek - mówił do zgromadzonych w Brukseli Jarosław Kaczyński. Prezes PiS skarżył się także na problemy z upamiętnieniem ofiar smoleńskiej tragedii. I podał przykład Warszawy, gdzie nie ma ani jednej tablicy, ani jednego pomnika prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ponadto władze przeszkadzają na różne sposoby w organizowaniu obchodów drugiej rocznicy katastrofy.
Awersja do badaczy Rodziny, które straciły bliskich na Siewiernym, i zaproszeni naukowcy zgodnie podkreślali, że choć za niespełna dwa tygodnie będziemy obchodzić drugą rocznicę katastrofy, to polski rząd nawet w minimalnym stopniu nie zadbał o obiektywne badania, dzięki którym opinia publiczna miałaby poznać jej prawdziwe przyczyny. Niezrozumiała jest też awersja instytucji państwowych do pomysłu zaproszenia grona wybitnych naukowców spoza Polski, którzy pomogliby rozwikłać przyczyny wypadku, w którym zginęła elita państwa. Wyjaśniając ten niezrozumiały dla wielu obecnych na sali gości fakt, Zuzanna Kurtyka zwróciła uwagę na demonstracyjne fałszerstwa już nawet nie w warstwie informacyjnej, co samych dokumentów. Przykład? Raporty MAK i komisji Jerzego Millera skonfrontowane z ekspertyzą biegłych krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Jana Sehna. Rosjanie i polska komisja wplotły do stenogramu nagrań z kokpitu słowa i całe frazy, które w rzeczywistości nie zostały wypowiedziane. Kurtyka wiele miejsca w swoim wystąpieniu poświęciła opisowi sposobu, w jaki przeprowadzane są ponowne sekcje zwłok. Niepokoi ją fakt, że prokuratura nie dopuszcza do nich ekspertów z zagranicy, o których obecność przy badaniach wnioskują rodziny. - Dziś, po dwóch latach, prokuratura z urzędu zarządza ekshumacje i badania sekcyjne ofiar z powodu wybrakowanej, niechlujnej dokumentacji medycznej dostarczonej po roku przez Rosjan. Odpowiedź odmowną otrzymałam także na prośbę o włączenie do procedury badania sekcyjnego ciała mojego męża reprezentującego mnie amerykańskiego patologa pana Michaela Badena - podkreśliła wdowa po Januszu Kurtyce, prezesie Instytutu Pamięci Narodowej. Przy okazji Zuzanna Kurtyka przypomniała, że takie stanowisko kłóci się z publiczną deklaracją, jaką w grudniu 2010 r. złożył minister Tomasz Arabski, podkreślając, że rząd jest gotów współpracować z zagranicznymi ekspertami "o międzynarodowym dorobku, których wiedza mogłaby przyczynić się do wyjaśnienia przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem". - W tej sytuacji, kiedy o to proszę, okazuje się, że pan minister kłamał - podsumowała prezes Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. Wysłuchanie publiczne "Katastrofa Smoleńska - Odrzucona Prawda", już po raz drugi przygotowali członkowie delegacji Prawa i Sprawiedliwości z grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Jak zaznaczył prof. Ryszard Legutko, tego typu inicjatywy są potrzebne, by przekazać opinii publicznej nowe fakty dotyczące śledztwa i okoliczności katastrofy, bo te informacje nie docierają do szerszych międzynarodowych kręgów.

- Zorganizowaliśmy to wysłuchanie publiczne, by przedstawić naszym kolegom i osobom zainteresowanym fakty i wyniki równoległych badań amerykańskich i polskich ekspertów współpracujących z sejmowym zespołem parlamentarnym ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, którzy zrekonstruowali przebieg ostatnich sekund lotu Tu-154M - wtórował mu Tomasz Poręba. Deputowani EKR złożyli petycję, by Parlament Europejski przyjął uchwałę w sprawie umiędzynarodowienia dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Marta Ziarnik

Trwa ostra walka państwa z Kościołem Mamy do czynienia z nową, jakością w  dyskursie publicznym na temat relacji państwo - Kościół. Walka z Kościołem ma tylko pozór nowości, w rzeczywistości jest już od dawna obecna w przestrzeni publicznej. Ludzie sprawujący władzę i część środowisk medialnych doszli do wniosku, że nadszedł sprzyjający czas na otwartą konfrontację. Na podjęcie tej decyzji i rozpoczęcie medialnej ofensywy wpłynął ściśle określony splot wydarzeń. Dokonała się pełna symbioza obozu sprawującego władzę polityczną i części środków masowego przekazu. Media, dysponujące ogromnymi środkami ekonomicznymi, mają gigantyczne możliwości oddziaływania na społeczeństwo. Do niedawna to dziennikarze zabiegali o przychylność rządzących, w ostatnim okresie te role diametralnie się odwróciły: ludzie władzy wiszą u klamek wpływowych redakcji, zabiegając by ich wizerunek w mediach był korzystny. Przestało być ważne, co naprawdę robią i jakie decyzję podejmują, a stało się ważne tylko to, w jaki sposób są pokazywani i przedstawiani, za czym idą wyniki – prawdziwych bądź spreparowanych – badań sondażowych i tzw. słupków poparcia.  Symbiotyczna struktura władza-media wykazuje pogardę dla wartości wyznawanych przez społeczeństwo, a twórcy medialnych fałszerstw i zmyśleń pozostają całkowicie bezkarni. Obecną sytuację w dużej mierze wykreowały następstwa konkretnych wydarzeń z naszej najnowszej historii, wyznaczone  datami: 1945, 1956, 1968, 1978, 1989 i 2005. Warto zobaczyć, kto i jak przechodził przez te okresy zmian, perturbacji i przesileń. Kto ocalał, kto zyskiwał i komu się powiodło oraz kto stracił i był marginalizowany. Środowiska, które przechodziły bez szwanku z jednego okresu w drugi, po 2005 roku, czyli po śmierci Jana Pawła II, dały sygnał do nowej i decydującej ofensywy. Śmierć papieża stała się katalizatorem ataku na Kościół, tym bardziej wyrafinowanego, że wielu dzisiejszych krytyków czerpało wymierne korzyści z długiego pontyfikatu. Kolejnym momentem przełomowym była katastrofa smoleńska, która w środowiskach wrogich Kościołowi wyzwoliła nową furię. Wkrótce nastąpiły dwa wydarzenia, na które duchowieństwo i wierni nie zareagowali z dostateczną siłą: sprawa obecności Krzyża na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie oraz niedoszła nominacja prałata Żarskiego na biskupa polowego. Na bluźnierstwo skierowane przeciw Krzyżowi nie zareagowaliśmy wystarczająco mocno. Zablokowanie nominacji prałata Żarskiego i pozbawienie go funkcji Wikariusza Generalnego - Zastępcy Biskupa Polowego WP przez MON, z niewątpliwym udziałem Kancelarii Prezydenta w podjęciu tej decyzji, upewniło władze świeckie, że mogą być bezkarne. Do tego doszła dezinformacja, pod wieloma względami podobna do tej, jaka miała miejsce w 2007 roku, gdy kandydatka na minister zdrowia określiła sprawę in vitro i promocję antykoncepcji, jako „przejaw miłości chrześcijańskiej”. Kilka miesięcy później, premier mógł już oficjalnie mówić o dofinansowaniu in vitro gdyż wiedział, że reakcji nie będzie.  Testowano wytrzymałość opinii publicznej i testy przebiegały po myśli rządzących. Problemem jest nieustające instrumentalizowanie Kościoła. Ludzie władzy uczynili Kościół elementem własnych planów politycznych i to się im udawało. Przykładowo, uznano za potrzebne organizowanie rekolekcji dla posłów PO, odwracając uwagę od faktu, że wybory etyczne tej partii są wysoce niewłaściwe. Dlaczego w tym roku nie ma już takich rekolekcji? Dlaczego PO już ich nie potrzebuje? A więc dlaczego w ubiegłych latach były? Jak widzą to duchowni, którzy w poprzednich latach wychodzili naprzeciw tym inicjatywom, a teraz milczą. Ostatnio nagłaśnia się sprawę finansów Kościoła. To wyciąganie „tematów dyżurnych”  też ma długą tradycję. Premier Donald Tusk podczas niedawnego expose zapowiedział, jaki będzie kierunek działań jego rządu, deklarując, że nie będzie „klękał przed księdzem”.  Obecnie mamy ataki podejmowane na zasadzie skojarzeń: kryzys – Kościół  – pieniądze. Unika się dyskusji na temat faktycznych przyczyn kryzysu, a kieruje się oskarżenia na Kościół.  Tymczasem w kontekście naszego zadłużenia i potężnego krachu finansowego nasuwają się pytania: U kogo jesteśmy zadłużeni? Kto i kiedy  brał olbrzymie pożyczki? Długi państw wynoszą biliony dolarów. Kto jest właścicielem tych bilionów, bogatszym niż państwa i ich obywatele? Co to są „międzynarodowe instytucje finansowe” i kto za nimi stoi? Dlaczego  koszty oszustw, nadużyć i kryzysu ponoszą obywatele, a nie bankierzy? Krzyczy się „goń złodzieja”! W roli złodzieja i społecznego pasożyta obsadza się Kościół! A gdzie się naprawdę podziały ogromne pieniądze? Rzadko się pyta o koszty zaangażowania Polski  w różne operacje wojenne oraz skutki, jakie to generuje dziś i w przyszłości. Po co nam wojna w Iraku i w Afganistanie? Co tam robią nasi żołnierze i ile nas to kosztuje? W tej kwestii władza nie liczy się ze zdaniem opinii publicznej, zdecydowanie przeciwnej zaangażowaniu Polski w zagraniczne operacje militarne. Mówi się o solidarności z sojusznikami. Ale co jest warta solidarność w tym, co złe? A z drugiej strony, jakie mamy dowody na solidarność sojuszników z nami?  Obecnie słyszymy o możliwym ataku na Iran; czy i tym razem weźmiemy w nim udział i poniesiemy wysokie oraz niezwykle szkodliwe koszty? Jednym z celów nagonki na Kościół jest negatywna zmiana wizerunku duchownych. Ten cel został w dużym stopniu osiągnięty, bo wykopano niemałą przepaść między wiernymi a duchowieństwem. Egzemplifikacją może być kwestia tzw. pedofilii. Jej przypadki często to po prostu przypadki homoseksualizmu, ale nazywanie ich pedofilią jest bardziej szkodliwe dla kapłanów. Homoseksualizm bywa pokazywany niemal, jako cnota, a łatę pedofilów systematycznie przyczepia się tylko księżom. To powoduje tworzenie skojarzeń, które są bardzo groźne. Buduje się mur niechęci i wrogości między Kościołem a młodzieżą i dziećmi oraz rodzicami i wychowawcami, zaś na zgniłe owoce tej akcji nie trzeba będzie długo czekać. Wyjątkowo podłe jest przenoszenie wrogości wobec Kościoła na teren samego Kościoła, co skutkuje podkopywaniem i kwestionowaniem prawdziwych autorytetów, a promowaniem miernoty. Dobrze widać, z jaką niechęcią traktuje się postać Sługi Bożego kardynała Stefana Wyszyńskiego. We wrogiej działalności mającej na celu erozję  autorytetów bierze udział część „katolickich mediów”, uwiarygodniając tego typu działania. Tu też wypuszcza się balony próbne, testujące granice tego, co jeszcze można pokazać i ośmieszyć, wcielając w życie zasadę  „dziel i rządź”. Niestety, dajemy się dzielić: „Kościół łagiewnicki” i „Kościół toruński”, itp. Zapominamy, że jesteśmy Chrystusowi, tylko i wyłącznie. W tym wszystkim nie bez znaczenia jest perspektywa europejskiej przyszłości  Donalda Tuska. Słyszymy o planach powierzenia mu wysokiej funkcji w agendach Unii Europejskiej. Czy obecne działania premiera w kraju nie są spowodowane chęcią wykazania się i uwiarygodnienia siebie na antychrześcijańskich salonach europejskich? Miejmy nadzieję, że nie, ale żadnej pewności, co do tego nie ma. Pamiętajmy o tym, co niedawno powiedział premier Węgier: jak niegdyś wobec ludzi w mundurach, tak teraz bądźmy czujni i ostrożni wobec ludzi w starannie skrojonych garniturach. To, że Polska się zmienia na korzyść, jest zasługą  narodu, a nie władz i nie dajmy sobie tego odebrać. Ks. prof. Waldemar Chrostowski

Kozioł ofiarny więzień CIA Można być niemal pewnym, że sprawa więzień CIA w Polsce została wywołana, aby przykryć kłopoty Platformy Obywatelskiej i samego Donalda Tuska w ostatnich tygodniach. Jak wiemy zebrało się tego sporo. Brak autostrad na Euro2012, niedorobione stadiony, po Narodowym w Warszawie wybrakowany okazał się nowo zbudowany stadion wrocławski, minister Joanna Mucha i jej najróżniejsze potknięcia i wpadki, minister Bartosz Arłukowicz i jego tabuny speców od PR w ministerstwie zdrowia, na których idą ogromne pieniądze, przedziwne manewry Michała Boniego z próbą likwidacji Funduszu Kościelnego. A teraz na głowie „Solidarność”, protestująca przed Kancelarią Premiera przeciw obłędnej reformie emerytalnej. To, że w sprawie reformy dogadali się koalicjanci, nie znaczy, że nie spotka się ona ze społecznym wyklęciem. Zostanie też rzucona klątwa na rząd, który i bez tego trzeszczy w szwach. Był już najwyższy czas, aby znaleźć dobry powód, który wtłoczy uwagę opinii publicznej na nowe tory. Te tory, a właściwie droga, bo pociągi tam nie dochodzą, prowadzi do Kiejkut na Mazurach, do ośrodka szkoleniowego polskiego wywiadu. Ekipy wizytujące Kiejkuty zwykle zmierzają tam drogą powietrzną, lądując na nieodległym, kameralnym lotnisku w Szymanach. Spróbujmy spojrzeć na sprawę przetrzymywania w Polsce w latach 2003-2006 terrorystów wyłapywanych w świecie przez Amerykanów niezależnie od aktualnego kontekstu politycznego w Polsce. Raczej jednak takie wyizolowanie z bieżącej sytuacji politycznej nie może się udać. To widać już po pierwszych sygnałach prokuratury apelacyjnej w Krakowie, która od czterech lat prowadzi śledztwo w tej sprawie. Pierwszym politykiem, wprawdzie już byłym, któremu postawiono zarzuty, jest Zbigniew Siemiątkowski. W czasie, kiedy instalowano w Polsce więzienia w Kiejkutach, Siemiątkowski pełnił funkcje szefa Agencji Wywiadu (od połowy roku 2002 do połowy 2004). Ten, swego czasu wyjątkowo lojalny funkcjonariusz polskiej lewicy nieźle już jest pobijany przez sądy III RP. Ale to tylko, dlatego, że posłusznie wykonywał zlecenia dawane mu przez kierownictwo SLD. Najbardziej do jego skazujących, aczkolwiek łagodnych wyroków, przyczyniali się Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller. Wyroków rzeczywiście nad wyraz łaskawych, jeśli wziąć pod uwagę, że zajmował najwyższe stanowiska w państwie. Jego powinnością podstawową było pilnowanie przestrzegania prawa, a tymczasem sam łamał prawo. Wspominam o tym, aby uświadomić czytelnikom, że kłopoty Siemiątkowskiego z prawem, to dla niego nie pierwszyzna. Jest rzeczą aż nadto oczywistą, że zgody na postawienie przez Amerykanów w Kiejkutach pawilonów, pełniących rolę więzienia, nie mógł wydać sam Siemiątkowski. O tego rodzaju współpracy z Amerykanami musieli wiedzieć i akceptować całe przedsięwzięcie i jego warunki, wspomniani wcześniej Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller Problem, więc w tym, czy Siemiątkowski, podobnie jak już bywało, zostanie sam na placu boju. Czy stanie się po raz kolejny kozłem ofiarnym, chroniącym towarzyszy partyjnych, stojących wyżej od niego w hierarchii władzy. Wydaje się, że wbrew zapowiedziom prokuratury, wywinie się z kłopotów Leszek Miller. Nie stanie się też najmniejsza krzywda Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. A może od początku śledztwa trójka bohaterów zawarła umowę, że wszystko bierze na siebie Zbigniew Siemiątkowski. Jachowicz

Sąd w Luksemburgu uniewinnił Polskę Sąd UE w Luksemburgu unieważnił w czwartek nałożoną przez Komisję Europejską na Polskę karę w wysokości blisko 12,5 mln euro za zapasy produktów rolnych i spożywczych nagromadzone przed wejściem do UE. Uznał, że kara nałożona w 2007 r. była sprzeczna z prawem. KE uznała, że zapasy są "spekulacyjne", czyli nagromadzone po to, by skorzystać na różnicach cen przed i po wejściu do UE. Kary za nadmierne zapasy produktów rolnych i spożywczych miało zapłacić oprócz Polski jeszcze osiem innych nowych krajów członkowskich UE; łączna ich suma wyniosła 41,1 mln euro. Zgodnie z traktatem akcesyjnym, wszelkie nadwyżki pozostające w rękach instytucji publicznych i przedsiębiorstw prywatnych miały być usunięte na koszt krajów, które wstępowały do UE. Trzy lata po rozszerzeniu, w decyzji z 2007 r., KE określiła ich ilość i oszacowała wartość. W przypadku Polski było to 12,449 mln euro - na tyle oszacowano kary za nadmierne zapasy mięsa (ok. 7,7 mln), mleka (0,7 mln), importowanego wina (0,4 mln), ryżu (1,2 mln) oraz owoców, soków owocowych i grzybów (2,2 mln). W odpowiedzi Polska, Słowacja, Czechy i Litwa wniosły do unijnego sądu pierwszej instancji w Luksemburgu o unieważnienie decyzji. Polska od początku twierdziła, że nigdy nie miała zapasów, a ich "wykrycie" przez KE to efekt złych danych i nieprawidłowych obliczeń. Warszawa kwestionowała m.in. dane dotyczące nadmiernych zapasów drobiu, zarzucając KE, iż nie uwzględniła rosnącego spożycia tego towaru. Ale KE uznała za nadmierny taki zapas produktów rolnych, który 1 maja 2004 roku przekraczał, o co najmniej 10 proc. średni zapas tych produktów z trzech ostatnich lat na podstawie danych statystycznych Eurostatu albo zgłoszonych przez same kraje. Sąd nie zakwestionował samego mechanizmu i zasadności eliminacji zapasów, które - zdaniem KE - mogą zakłócać konkurencję na otwartym unijnym rynku i faworyzować firmy z nowych krajów dzięki tanim kosztom zakupu żywności przed wejściem do UE. Wskazał jednak, że można było zapasy zniszczyć albo wyeksportować poza UE. KE twierdziła natomiast, że jedynym sposobem, który skoryguje domniemane zakłócenia na rynku, było nałożenie kar finansowych.

"Sąd orzekł, że kosztowny charakter zorganizowania zniszczenia albo wywozu nadwyżek nie może prowadzić do wniosku, że (traktat akcesyjny) należy interpretować, jako przewidujący przyjęcie innego środka, takiego jak nałożenie kwoty pieniężnej" - głosi czwartkowy wyrok. Komisja Europejska ma teraz dwa miesiące na odwołanie się od wyroku pierwszej instancji.PAP

ABW inwigilowała znanego historyka. "Przez pomyłkę" ABW pod pretekstem sprawdzenia Piotra Bączka ustalała billingi z telefonu Sławomira Cenckiewicza. Obaj byli związani z procesem likwidacji WSI. Dzisiaj Agencja przyznaje się do błędu - pisze "Nasz Dziennik". Ale zapewnia, że nie miało to żadnego wpływu na przebieg samego śledztwa w sprawie ujawnienia tajemnicy państwowej przez członków komisji weryfikacyjnej WSI. Czy rzeczywiście nie miało i kto jest za to odpowiedzialny? Tym bardziej, że podwójna inwigilacja miała miejsce nie tylko w śledztwie, w którym Bączek był świadkiem. O sprawie "Nasz Dziennik" pisał na początku lutego. Do dzisiaj nie otrzymaliśmy od Agencji odpowiedzi na żadne z zadanych pytań. ABW musiała jednak odpowiedzieć prokuraturze nadzorującej śledztwo, w którym Bączek był świadkiem. W związku ze złożeniem przez niego zażalenia Agencja wysłała prokuraturze krótkie wyjaśnienia. A właściwie kilka lakonicznych zdań. "Uprzejmie informuję Pana Prokuratora, iż wynik wstępnych czynności ustaleniowych może wskazywać na oczywistą omyłkę, która nie miała wpływu na przebieg i ustalenia wymienionego postępowania" - czytamy w piśmie zastępcy naczelnika Wydziału VI Delegatury Stołecznej ABW adresowanym do prokuratora Roberta Skawińskiego z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. "W chwili obecnej w przedmiotowej sprawie trwają czynności ustaleniowe, o których powiadomimy odrębną korespondencją" - zapewnia Agencja.
- ABW przyznała się w tej sprawie do błędu, ale nie informuje, dlaczego tak się stało - komentuje Piotr Bączek. W jego ocenie, prawdziwym skandalem jest fakt, że Agencja w tak delikatnej materii jak kontrola połączeń telefonicznych obywateli ogranicza się do dwuzdaniowej informacji przesłanej jedynie prokuraturze. O nielegalne sprawdzenie billingów z telefonu stacjonarnego dr. Sławomira Cenckiewicza pod pretekstem śledztwa, w którym świadkiem był Piotr Bączek i inni członkowie komisji weryfikacyjnej, wnioskowała ABW. Chodziło o domniemane przecieki w czasie jej prac. Przecieków i winnych nie znaleziono, a sprawę umorzono. Sprawa nielegalnej operacji ABW wyszła na jaw po umorzeniu śledztwa, gdy Bączek, jako świadek, otrzymał kopię postanowienia o "żądaniu wydania rzeczy" i zwolnieniu z obowiązku zachowania tajemnicy zawodowej. Jak się okazało, w 2008 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie na wniosek Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego skierowała do Telekomunikacji Polskiej pismo o wydanie billingów stacjonarnego numeru telefonu z Gdańska, którego Bączek nigdy nie był abonentem. Należał do Cenckiewicza. To jednak nie jedyny taki przypadek.
- Można domniemywać, że to częsta praktyka. Identyczny błąd ABW popełniła w innym śledztwie. W dodatku przez kilka lat nie raczyła przeprosić mnie za swe błędne czynności - podkreśla Bączek. Chodzi o dochodzenie w sprawie rzekomej korupcji w komisji weryfikacyjnej i rzekomego handlu aneksem do raportu z likwidacji WSI. W tym wypadku również wraz z telefonem komórkowym Bączka sprawdzano telefon stacjonarny Cenckiewicza. Badano, czy Bączek i Cenckiewicz nie kontaktowali się m.in. z dziennikarzem Wojciechem Sumlińskim i byłymi oficerami WSI - Aleksandrem L. i Leszkiem Tobiaszem. Dzisiaj ten pierwszy zasiada na ławie oskarżonych. Drugi od ponad miesiąca nie żyje, a okoliczności jego śmierci bada prokuratura.
Pytania do Cichockiego Zaraz po publikacji "Naszego Dziennika" poseł Marek Opioła wystosował do premiera interpelację w tej sprawie. Pytał m.in. o to, co spowodowało, że numer Cenckiewicza został uwzględniony w sprawie dotyczącej ujawnienia informacji o klauzuli "ściśle tajne" pochodzących z raportu weryfikacyjnego WSI. I czy podjęto działania mające na celu ustalenie, kto ponosi odpowiedzialność za podanie nieprawdziwych danych dotyczących numeru telefonu Piotra Bączka. Opioła chce też wiedzieć, czy wobec tej osoby zostaną wyciągnięte konsekwencje. ABW dość szybko, bo już 14 lutego, wystosowała odpowiedź do prokuratury na zażalenie świadka. Ale pytania posła, na które powinien odpowiedzieć Jacek Cichocki, minister spraw wewnętrznych nadzorujący służby specjalne, pozostają bez odpowiedzi. Opioła przypominał na przykład, że w czasie określonym we wniosku o wydanie billingów, tj. w okresie od 1 października 2006 r. do 19 lutego 2007 r., nie istniał jeszcze raport z weryfikacji WSI. W jego ocenie, nie było, więc możliwości ujawnienia jego treści. W związku z tym zwrócił się o wyjaśnienie, na jakiej podstawie określono interesujący ABW okres. Cenckiewicz nie był jednym z weryfikatorów, ale szefem Komisji ds. Likwidacji WSI - to dwa odrębne byty. W okresie, za który Agencja zażądała wglądu w billingi, dr Cenckiewicz pisał raport z likwidacji wojskowych służb, a także książkę o związkach Lecha Wałęsy z SB, które wydał Instytut Pamięci Narodowej. Jak komentował Bączek, ABW chciała pod pozorem śledztwa nielegalnie sprawdzić inne osoby, w tym historyka. "Mogła to być próba inwigilacji typu "dwa w jednym"" - tłumaczył. Podobnie sprawę oceniał Maciej Lew-Mirski, również były członek komisji, i były szef ABW Bogdan Święczkowski. W specjalnym oświadczeniu Cenckiewicz pisał, że - w jego ocenie - "może to świadczyć albo o skrajnym braku profesjonalizmu śledczych z ABW i prokuratury, lub też o bardziej złożonej kombinacji tajnych służb, które postanowiły wykorzystać tę sprawę do kontroli różnych osób zaangażowanych w proces likwidacji WSI". Apelował o zweryfikowanie działań ABW i prokuratury w tym względzie i poddanie ich wnikliwej kontroli. Dlatego poseł Opioła pytał również, czy wystąpienie o billingi z numeru stacjonarnego Cenckiewicza świadczy o prowadzeniu w jego przypadku jakiejś innej sprawy o charakterze operacyjnym lub dochodzeniowo-śledczym.
Parlamentarzysta, który reprezentuje klub PiS w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, pytał również, czy ABW, wszczynając postępowanie, uwzględniła możliwość inspiracji ze strony byłych żołnierzy WSI. "Jakie informacje i od kogo oraz w jakim trybie uzyskała ABW, iż uznała, że należy wszcząć działania we współpracy z prokuraturą?" - pyta poseł. Termin ustosunkowania się do tych problemów MSW przełożyło do 8 kwietnia. Maciej Walaszczyk

Dobra nowina Uznałem, że poniższy komentarz {Armageddona} - do "Manifestu Normalności" - zasługuje na rozpowszechnienie "Od ponad stu lat "postępowcy" wmawiali w ludzi, że są tylko bydlętami, że właściwie niczym nie różnią się od zwierząt - a w jakiejś gazecie, bodaj "Wyborczej", przeczytałem tryumfalny artykuł, że "człowiek tylko czterema genami różni się od stonogi". I ta propaganda odniosła skutek: ludzie sami uważają się za bydło - i pozwalają traktować się jak bydło." I to stanowi bazę ideologiczną do traktowania człowieka, jako li tylko kolejnego elementu biosfery. W Szwecji proponuje się włączanie krematoriów do systemów centralnego ogrzewania. Richard Dawkins wzdraga się na myśl o tym, że życie dzieci nienarodzonych może być dla kogoś ważniejsze niż życie zwierzęcia. O ekonomicznym aspekcie eutanazji wspominać nawet nie warto. " Być może różnica między człowiekiem, a zwierzęciem jest tylko kulturowa - ale jest. Fizycznie możemy się nie różnić, ale mamy duszę - czy jak kto chce nazywać tę cudowną cechę człowieka. Być może różnica jest mała - ale cała nasza kultura dążyła, by ją powiększać. Dzisiejsza anty-kultura stara się ją zminimalizować." Tu czerwoni atakują na kilku frontach. Nie wystarcza im zanegowanie duszy, o jakiej mówi KK. Oni pragną zanegować istnienie wolnej woli i rozumu. Chcieliby zawrzeć ludzką naturę w ramach twardego determinizmu, co jednak nie przeszkadza im promować probabilistycznego bełkotu, którym próbuje się "wyjaśniać" problemy fizyki kwantowej. Wspomniane zrównywanie świata zwierząt i ludzi to podbudowana egalitaryzmem próba zastąpienia kultury naturą. Stąd rewolucja seksualna i programowanie zachowań, właściwych dla stad przeżuwaczy.

"Dorosły mężczyzna zaś ma prawo zrobić sobie krzywdę - a jeśli wyrządzi szkodę, to ma za nią zapłacić." Dorosłych MĘŻCZYZN ma nie być. Mają ich zastąpić metroseksualne manekiny, uczone od przedszkola, że "kobieta ma zawsze rację" (tym bardziej, im głośniej krzyczy), a męskość zawiera się między nogami (natura!).

"Co zrobiłby Normalny Człowiek, gdyby ktoś przyszedł doń i powiedział: "Człowieku: ile zarabiasz? 3000? Świetnie! Daj mi z tego 2400, ja potrącę na siebie 600, a pozostałe 1800 wydam za ciebie - tak, że będziesz bardziej zadowolony, niż gdybyś sam wydał na siebie te 3000!" Co by zrobił Normalny Człowiek? Kopa w sempiternę - za drzwi!" Dokładnie takiego samego argumentu używam przeciwko obowiązkowym ubezpieczeniom. Rozmówcy kiwają głową, że i owszem, może i tak, po czym wracają do swoich zaprogramowanych w dzieciństwie "poglądów", których alegorią są pozbawieni świadczeń społecznych starcy umierający na ulicy.

"Piszę to - po raz któryś powtarzając te myśli - jak rozbitek, który wrzuca papier w butelce w odmęt oceanu Internetu. Przecież gdzieś jeszcze są LUDZIE! Nie jestem na świecie sam, nie wszyscy jeszcze zbydlęcieli do cna, w niektórych tli się jeszcze iskra człowieczeństwa! Zbuntujmy się, do cholery! Obalmy ten system!" Nie jest Pan sam, nie jest. Obalenie systemu zacząć trzeba od zmiany świadomości większości (milczenie owiec), która boi się, że odbijanie wolności biurasom doprowadzi do sytuacji niepewności. Dziś mają pewność, że jak pozwalają się wykorzystywać i poniżać, to "opiekun po zaspokojeniu swych potrzeb" da im na jakiś czas spokój, i to właśnie nazywa się stabilizacją. Każdy z nas może przyczynić się do zmiany tego stanu rzeczy - trzeba rozmawiać z ludźmi w swoim otoczeniu. Trzeba, niech brzmi to patetycznie, być apostołem wolności. Wątpiącym należy wskazywać na to, co stało się z pierwszą komuną. Jeśli społeczeństwo pozostanie bierne, tak jak dziś, to system i tak zawali się, gdy równowaga pomiędzy strzyżącymi i strzyżonymi załamie się i zadziała homeostaza. Jednak bez nastawienia prowolnościowego ta nowa nowa równowaga pozostawi po sobie jakiś nowoczesny odpowiednik gilotyny i czerwony bałagan. Circulus vitiosus? Zacznijmy głosić dobrą nowinę o wolności! JKM

Wyrok na Macierewicza rozzuchwali agenturę Po wyroku niezawisłego sądu, skazującego Antoniego Macierewicza na zapłacenie 10 tys. złotych za „pomówienie” ścisłego kierownictwa ITI o powiązania z wywiadem wojskowym, wszyscy powiązani nabrali wigoru. Najwyraźniej wyrok musiał umocnić ich w przekonaniu, że niezawisłe sądy otrzymały już stosowne dyrektywy i znowu jest bezpiecznie, bo jak tylko ktoś coś piśnie o WSI, których – jak wiadomo – już „nie ma”, to zaraz niezawisły sąd przywoła go do porządku. Nawiasem mówiąc, po zlustrowaniu eks-jezuity Tomasza Turowskiego pojawiły się lamenty kretynów, że stało się nieszczęście, bo oto ujawniony został agent pracujący „na kierunku wschodnim”. Wszystko oczywiście się zgadza, niczym w słynnym komunikacie Radia Erewań – z tym, że takie ujawnienie nie mogło przecież panu Turowskiemu w niczym zaszkodzić. Jestem, bowiem pewien, że jego agenturalne zaangażowanie było od samego początku znane moskiewskiej centrali, dla której w gruncie rzeczy pracował – a Polska Rzeczpospolita Ludowa tylko mu płaciła, bo taki właśnie podział pracy był w tamtym okresie stosowany. Zresztą – czy użycie czasu przeszłego w takich przypadkach jest, aby na pewno uzasadnione? Wspomnę choćby słynne oskarżenie w grudniu 1995 roku ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Od tamtej pory minęło 16 lat – i nikt z tego powodu nie został pociągnięty do odpowiedzialności. To oczywiście nie musi być dowód, że rosyjska agentura jest u nas pod ochroną, ale znakomicie potwierdza moc obowiązującą niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą – tę kolejną po PRL okupacyjną formę polskiej państwowości: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych!”. Skoro ta zasada dała tak znakomite rezultaty w przypadku tubylczej razwiedki i jej konfidentów, to, dlaczego miałaby nie sprawdzić się w skali, że tak powiem, międzynarodowej? Zwłaszcza teraz, gdy już się wyjaśniło, że ramy polityki europejskiej, a już specjalnie sytuację w naszym nieszczęśliwym kraju określa strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie? Przekłada się ono na Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Ruskie, których trzon stanowią funkcjonariusze razwiedki albo przewerbowani do BND, albo – ze względu na nieznajomość języka niemieckiego – pozostawieni w GRU, nie mówiąc już o tych, którzy w podskokach przeszli do Mosadu. Nawiasem mówiąc, ostatnio pojawiły się oznaki, że obydwa stronnictwa – jak to się mówi – „zlewają się”, oczywiście we wspólnym działaniu, którego program nakreślił minister Radosław Sikorski – że skoro już „pojednaliśmy się” z Niemcami, to teraz kolej na „pojednanie” z Rosją. Taki to ci rozkaz. Co to konkretnie oznacza, to w odpowiednim czasie zostanie nam objawione – a na razie mamy recydywę saską w pełnym rozkwicie. Wtedy, jak pamiętamy, Polska przypominała „karczmę zajezdną”, w której biwakowały „pułki ruskie, pruskie i rakuskie”. Oczywiście historia tak dokładnie nigdy się nie powtarza, więc mimo tych uderzających podobieństw są też i różnice:

po pierwsze – pułki pruskie i ruskie wcale nie „biwakują”, tylko za pośrednictwem swojej agentury kontrolują kluczowe segmenty naszego nieszczęśliwego kraju;

po drugie – pułki „rakuskie” zastąpiła agentura mosadowska, która, mówiąc nawiasem, coraz zuchwalej sobie poczyna. Nieomylny to znak, że scenariusz rozbiorowy jest bardziej zaawansowany, niż by się to mogło wydawać! (więcej na temat współczesnych rozbiorów tutaj) Wracając do wyroku na Antoniego Macierewicza, to być może zapoczątkuje on nową, świecką tradycję, zgodnie z którą osoby skazane pod pretekstem „pomówienia” o związki z razwiedką będą po opuszczeniu sali sądowej albo nawet jeszcze na jej terenie powtarzać słynną formułę Galileusza: E pur si muove! – co się wykłada, że jednak się kręci. No bo fakty wykreowane przez niezawisłe sądy to jedno, a tak zwana oczywista oczywistość to rzecz druga. Espérons, że niezawisłe sądy nie będą się o to obrażały, bo jakże: za cytat – i w dodatku postępowy? Dopiero na tym tle można w pełni zrozumieć niechęć Ministerstwa Edukacji Narodowej do nauczania historii najnowszej. Skoro treść historii najnowszej będzie odtąd ustalało Ministerstwo Prawdy do spółki z niezawisłymi sądami, to wystarczy, że codzienny komunikat, jak było i jak jest, wygłosi przed kamerami „Stokrotka”, która po przejęciu 11 kwietnia 2010 roku złowrogiego „Aneksu” już całkowicie przyszła do siebie i w najlepsze sztorcuje wicepremiera Pawlaka za „ageizm” – bo w dyskusji nad wydymaniem emerytów wypsnęło mu się określenie „staruszkowie”. „Ageizm”… Kto by pomyślał, że postępactwo posiądzie taką straszliwą wiedzę? Skoro zna takie słowa („to takie słowa są?”), to po co mu jeszcze historia? A „Stokrotka” najwyraźniej otrząsnęła się z traumy, bo niezależnie od wicepremiera Pawlaka skrytykowała „Kościół”, że nie chce wypłacać odszkodowań ofiarom pedofilii, tylko odsyła je do winowajców. To tak teraz kombinują ubowniczkowie z Kościołem? Już nie wsadzają, już nie mordują księży, tylko licytują? Okazuje się, że w miarę przybliżania się instalacji Judeopolonii na porozbiorowej resztówce naszego nieszczęśliwego kraju coraz więcej głupich gojów zaczyna naśladować Żydów – między innymi w ich niepojętym upodobaniu do odpowiedzialności zbiorowej. Specjalnie roztropne to nie jest, zwłaszcza gdy ktoś pochodzi z porządnej ubeckiej familii. No bo co by to było, gdyby np. ofiary ubeckich prześladowań zaczęły dochodzić swoich roszczeń od wszystkich ubeków i ich rodzin na zasadzie solidarności biernej? Zresztą – dlaczego tylko od ubeków? Ja na przykład z przyjemnością zlicytowałbym Aleksandra Kwaśniewskiego za straty spowodowane wyrzuceniem z pracy w stanie wojennym, internowaniem i konfiskatą mienia – ale przecież żaden niezawisły sąd nie odważy się na takie zuchwalstwo! Już prędzej by splamił togę! Wygląda na to, że odpowiedzialność zbiorowa będzie forsowana tylko w odniesieniu do Kościoła. Partyjniacy, razwiedczykowie i ich konfidenci – ci mogą liczyć na pełną ochronę, zwłaszcza, że i pobożny minister Gowin wychodzi naprzeciw tej pilnej potrzebie, forsując reformę, według której w procesach karnych niezawisły sąd zostanie zwolniony z obowiązku ustalania prawdy. W sprawie Antoniego Macierewicza niezawisły sąd chyba nawet nie czekał na reformę… SM

Witkiewicz, czy Mackiewicz? Niejaki „nikander” twierdzi, że Stanisław Ignacy Witkiewicz utrzymywał, iż Polska to kraj, w którym na aplauz może liczyć jedynie „stado błaznów i cyrkowych hecarzy”. Wszystko to być może, bo Stanisław Ignacy Witkiewicz cieszył się w Polsce sporym zainteresowaniem, przynajmniej w pewnych kręgach – głównie jednak dla swojej ekstrawagancji. „Ciekawe kto to mógł być? – pytał Antoniego Słonimskiego Antoni Sobański – Pan o cienkich nóżkach, sporym brzuszku i pięknej głowie, który w łaźni śpiewał kobiecym głosem angielskie piosenki?” Nie tylko zresztą piosenki. Jednym z wyczynów Witkacego była pierwsza próba wprowadzenia filmu mówionego. Podówczas w Polsce, a w każdym razie – w Zakopanem były tylko kina nieme, w których za parawanem przygrywała na fortepianie jakaś pani. Pewnego razu Słonimski z Augustem Zamoyskim i Witkacym poszli do takiego kina. Witkacy objął rolę kobiecą i zaczął piskliwym głosem wykrzykiwać: „Ryszardzie, czy stłamsisz mnie i porzucisz z dzieckiem? – Nigdy – odpowiedział mu głębokim basem Słonimski – nie porzucę cię, dopóki nie zgnije najdrobniejszy korzonek mego drzewa ginekologicznego!” – I tak dalej. Wreszcie zdenerwowana pianistka wyszła zza parawanu i oświadczyła: albo ci panowie - albo ja. Seans przerwano, wezwano policję, a wtedy Witkacy postawił sprawę na gruncie towarzyskim. – Pan się nam nie przedstawił! – powiedział do policjanta. Ten stuknął obcasami i oznajmił , że nazywa się Pieniążek. Witkacy mruknął: „Witkiewicz”, August Zamoyski - „Zamoyski”, zaś Słonimski, którego relację tu przytaczam – żeby nie obniżać poziomu przedstawił się jako „Sienkiewicz”. Policjant był zgorszony i zasmucony: „to panowie mają u nas własne ulice, a nie potrafią zachować się w bioskopie?!” Warto jednak podkreslić, że popularność Witkiewicza ufundowana była na jego ogromnej ekstrawagancji. Ale ekstrawagancja wyklucza stadność, tymczasem „nikander” przypisuje Witkiewiczowi pogląd, że w Polsce na aplauz może liczyć jedynie „stado” błaznów. Czy aby na pewno zrozumiał Witkacego, czy może tylko przypisał mu produkt fermentacji własnego umysłu? Zresztą Stanisław Cat-Mackiewicz prezentuje opinię zupełnie odmienną od przedstawionej przez „nikandra” opinii Witkiewicza. Mackiewicz twierdzi, że w Polsce najbardziej szanowany, żeby nie powiedzieć – uwielbiany, jest patetyczny dureń. Myślę, że na poparcie tej opinii można by przytoczyć jeszcze więcej przykładów, niż na poparcie opinii Witkiewicza. Nie będę przytaczał nazwisk, bo jeden proces sądowy na razie mi wystarczy – zresztą każdy może znaleźć wymowne przykłady na własną rękę. „Nikander” podparł się opinią Witkiewicza, żeby zachęcić czytelników do głosowania na listę kabotynów, na której podarował mi łaskawie drugie miejsce. Oczywiście jestem mu bardzo wdzięczny, bo jak to mawia się w naszym fachu – dobrze, czy źle, byle z nazwiskiem – chyba, że ktoś swego nazwiska się wstydzi i jak „nikander” - ukrywa za pseudonimem. Na pewno ma uzasadnione ku temu powody, więc nie ma innej rady, jak ten wstyd uszanować. Kto ma rację – Witkiewicz, czy Mackiewicz? W jaki sposób można to sprawdzić? Testem popularności wydają się wybory parlamentarne – zatem prześledźmy ich wyniki. W pierwszych wolnych wyborach w roku 1991 Unia Polityki Realnej, z której kandydowałem, wprowadziła do Sejmu zaledwie 3 posłów, wśród których ja akurat się nie znalazłem. W wyborach w roku 1993 – nie wprowadziła ani jednego. W roku 1997 sukces odniosła Akcja Wyborcza „Solidarność” i Unia Wolności, które utworzyły koalicję. W roku 2001 – ponad 40 proc. głosów uzyskał SLD, w roku 2005 wybory wygrało Prawo i Sprawiedliwość przed Platformą Obywatelską, a w roku 2007 – Platforma Obywatelska przed PiS-em. W roku 2011 znowu wygrała PO przed PiS-em i Ruchem Palikota. Już ten pobieżny przegląd pokazuje, że Witkiewicz chyba nie miał racji, zwłaszcza w kontekście sporządzonej przez „nikandra” listy kabotynów. Wprawdzie ostatni sukces Ruchu Palikota wskazywałby, że coś się w tym kierunku zmienia, ale jedna jaskółka nie czyni jeszcze wiosny. Już prędzej można by przyznać rację Mackiewiczowi tym bardziej, że i bieg wydarzeń też wskazywałby raczej na preferowanie przez nasze społeczeństwo lubiących patos durniów. Ale może być również i tak, że racji może nie mieć ani jeden, ani drugi. Podczas promocji książki kolegi Krzysztofa Czabańskiego o ruskiej agenturze w Polsce zabrałem głos i dziękując autorowi za dzieło wyraziłem nadzieję, że na tym nie poprzestanie i obdarzy nas kolejną książką – tym razem o agenturze amerykańskiej w strukturach naszego państwa – bo chyba jest o czym pisać – a ponieważ organizatorzy nalegali, by każde wystąpienie kończyć pytaniem, zapytałem, czy w ogóle możliwe jest bycie u nas skutecznym politykiem nie będąc niczyim agentem. Na to porwał się jak oparzony pan red. Lis oświadczając, że moje pytanie jest nietaktowne, ponieważ na sali siedzi Jarosław Kaczyński. Odparłem, że moje pytanie byłoby nietaktowne, gdyby Jarosław Kaczyński był politykiem skutecznym, ale, jak widzimy, tak nie jest – co skądinąd dobrze o nim świadczy. Myślę, że podążając tym tropem doszlibyśmy do znacznie lepszych rezultatów poznawczych, niż ekscytując się zaproponowaną przez „nikandra” listą kabotynów. Zresztą widać, że prawie nikt się nią nie ekscytuje, bo zapewne wszyscy rozumieją, że w ten żałosno-nieudolny sposób jej pomysłodawca chciał tylko dokuczyć Korwinowi-Mikke i mnie za poglądy i argumentację, które go złoszczą, ale z którymi chyba nie bardzo może dać sobie rady. Ale „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia” – bo takie bezsilne złorzeczenia to raczej powód do satysfakcji. Znacznie większe namiętności rozbudził felieton poprzedni – o antysemityzmie i sprawiedliwości społecznej. Jeden z Czytelników napisał mi nawet list z prośbą, bym przedstawił swój pogląd na podkreślaną w nauce społecznej Kościoła, przynajmniej przez niektórych autorów, zasadę powszechnego przeznaczenia dóbr w konfrontacji z głoszoną przez mnie zasadą nieingerencji władzy publicznej we własność prywatną. Z przyjemnością to czynie nie tylko ze względu na zbliżające się Święta Wielkanocne, ale również, dlatego, że i na tym tle pojawilo się sporo nieporozumień, wynikających z interpretowania zasady powszechnego przenaczenia dóbr na sposób socjalistyczny, żeby nie powiedzieć – bolszewicki. Zasada ta głosi, że Pan Bóg stworzył świat dla wszystkich, a nie tylko dla bogatych, czy urodzonych w latach parzystych, więc każdy człowiek ma prawo korzystania ze stworzonego przez Boga świata. To oczywiście prawda – ale musimy wziąć pod uwagę tzw. rzadkość, to znaczy – okoliczność, że podaż dóbr jest mniejsza od kierowanej pod ich adresem ludzkiej pożądliwości, a w związku z tym musimy zastanowić się, na jakiej właściwie zasadzie ludzie mają swoje prawo do korzystania ze świata realizować – żeby przy tym nie tylko nawzajem się nie stratowali, ale również – żeby nie podeptali „dóbr”. Możliwe są dwa sposoby. Pierwszy – że nawet kiedy własność pozostaje prywatna – to władza publiczna powinna przychody z własności przejmować, a następnie rozdzielać między potrzebujących – według potrzeb. Słabym punktem tej metody jest brak motywacji do wydajnej pracy; dlaczego mam się starać, dlaczego mam wypruwać sobie żyły, skoro władza publiczna tak czy owak zabierze mi wszystko co wypracowałem i w najlepszym razie odda tylko tyle, ile wypadnie na mnie ze średniej arytmetycznej? Żyją jeszcze ludzie pamiętający desperackie próby stworzenia namiastki kategorii zysku np. w postaci tzw. „systemu bodźców materialnego zainteresowania”, opracowanego w schyłkowym okresie Gomułki przez Bolesława Jaszczuka – co nawiasem mówiąc skończyło się rozruchami i masakrą w grudniu 1970 roku. Dlatego też przy tej metodzie własność prywatna nieuchronnie ewoluuje do postaci tzw. nudum ius, czyli nagiego prawa, z którego wypłukana została wszelka treść w postaci decyzji co do sposobu jej wykorzystania i wykorzystania płynących z niej pożytków. W konsekwencji zarządzanie gospodarką przechodzi w ręce urzędników – co wydaje się rozwiazaniem absurdalnym już na pierwszy rzut oka. Cóż bowiem umieją urzędnicy, jaką opanowali sztukę? Tylko jedną: sztukę wyszukiwania posad z którymi wiążą się wysokie dochody, ale bez jakiejkolwiek odpowiedzialności. Powierzanie akurat takim ludziom zarządzania gospodarką wydaje się najbardziej karygodną lekkomyślnościa tym bardziej, że w takiej sytuacji konsekwencje błędnych decyzji nie obciążają tego, kto je podejmuje, tylko podatników. To zaś zachęca do marnotrawstwa i lekkomyślności, ktorej dowody mamy chociażby w postaci kosztownych stadionów i innych wynalazków tytanów myśli. Ale te mankamenty wielu ludzi nie zniechęcają; jednych, dlatego, że liczą na dobry fart, że to oni się obłowią kosztem innych – a innych dlatego, ponieważ myślą, że trzeba te nonsensy znosić w imię altruizmu. Ponieważ stopień znajomości społecznej nauki społecznej Kościoła jest u nas, powiedzmy sobie, dość powierzchowny, a poza tym jej tłumaczeniem maluczkim zajmują się często ludzie wierzący może nie tyle w Boga, co w socjalizm, to ta socjalistyczna interpretacja zasady powszechnego przeznaczenia dóbr jest dość rozpowszechniona. Pamiętam, jak pewnej niedzieli w mojej dawnej parafii na Czerniakowie odbywało się 40-godzinne nabożeństwo, w ramach, którego ksiądz wygłaszał opinie na różne tematy, ubierając je w formę modlitwy. Między innymi prosił Pana Jezusa, by sprawił, aby powszechny udział we własności był proporcjonalny do jej rozmiarów. Im większa własność, tym więcej na użytek wspólny. Po nabożeństwie w rozmowie z księdzem wyraziłem nadzieję, że Pan Jezus jednak nie wysłucha takich bolszewickich modlitw – a na jego zgorszone zdziwienie wyjaśniłem, że skoro większa konfiskata jest dobra, to jeszcze większa – jeszcze lepsza. Najlepsza byłaby, zatem stuprocentowa – no a to jest program bolszewicki. Ale jest również wolnorynkowa interpretacja tej słusznej zasady. Najlepiej wyraził ją Jerzy Gilder w książce „Bogactwo i ubóstwo”, która była ulubioną lekturą Ronalda Reagana, a którą wydaliśmy w podziemu w latach 80-tych. Gilder poswiada, że zasada powszechnego przeznaczenia dóbr realizuje się nie poprzez państwową dystrybucję, tylko wtedy, gdy właściciel inwestuje. Inwestując, kosztem swojego majątku składa innym ludziom dar; na przykład – zakłada sklep w miejscu, gdzie dotąd sklepu nie było, albo buduje fabrykę wichajstrów. Wcale nie ma gwarancji zysku, nie ma nawet gwarancji zwrotu nakładów. Kiedy ma nadzieję zysku? W warunkach gospodarki rynkowej tylko wtedy, gdy trafnie odgadł potrzeby tych innych ludzi, tzn. kiedy do sklepu sprowadzi towary rzeczywiście tym ludziom potrzebne i kiedy wichajstry będą odpowiadały gustom konsumentów. W warunkach gospodarki reglamentowanej byłby w sytuacji korzystniejszej – bo poprzez zmowę z urzędnikami na szkodę konsumentów, może zmusić ich do kupowania w swoim sklepie po cenach dyktowanych – ponieważ władza może nakazać likwidację wszytkich innych sklepów w okolicy – albo wprowadzając zakaz importu wichajstrów zagranicznych lub zaporowe cła – zmusić wszystkich do kupowania wichajstrów produkowanych w tej konkretnej fabryce. Zatem o ile wolny rynek jest korzystny dla konsumentów, o tyle jest mniej korzystny dla inwestorów. Dlatego inwestorzy, którzy na rynku już się usadowili, często skłonni są politycznie popierać zwolenników reglamentacji. W gospodarce wolnorynkowej inwestujący właściciel może być wynagrodzony zyskiem, jeśli trafnie odgadł potrzeby konsumentów. Jeśli nietrafnie – i na przykład produkował chleb z cementu, to nie tylko nie osiągnie zysku, ale straci to, co zainwestował. A co to znaczy, że trafnie odgadł potrzeby konsumentów? Ano to, że ze swojej własności zrobił taki użytek, iż zasada powszechnego przeznaczenia dóbr została zrealizowana – bo każdy konsument mógł wejść w posiadanie jakiegoś dobra. Jak się okazuje, można zrealizować podkreślaną w nauce społecznej Kościoła zasadę powszechnego przeznaczenia dóbr bez uciekania się do metod bolszewickich, albo prowadzących do bolszewickich konsekwencji. Wbrew, zatem opiniom ludzi, którzy swoje urojenia traktują, jako jedynie słuszne prawdy wiary katolickiej i ośmielają się odmawiać inaczej myślącym prawa do uczestnictwa w Kościele, nie ma żadnej sprzeczności między nauką społeczną Kościoła, a wolnym rynkiem. Taka sprzeczność i obawiam się, że chyba nieusuwalna, jest między społeczną nauką Kościoła a pychą. Pycha, bowiem, to po prostu inna nazwa głupoty i nie bez powodu właśnie Kosciół katolicki umieścił ją na pierwszym miejscu wsród grzechów głównych. SM

Za trudne... Wiele razy pisałem o tym, że niektóre rozumowania są nawet dla przeciętnego wyborcy – po prostu za trudne. Oto kolejny przykład. Teza: „Prawo jazdy należałoby – za zgoda rodziców i ew. po egzaminie - dawać nawet 13-latkom” - budzi zgrozę. Tymczasem sytuacja jest taka: Na 5000 kierowców, kierowcy w wieku 13-17 lat powodują dodatkowo 1000 wypadków – w części nawet: śmiertelnych. Jednak wskutek tego, że wcześniej opanowali technikę jazdy, przez resztę życia spowodują już tylko 2000 wypadków – podczas gdy kierowcy, którzy zaczęli się uczyć w wieku lat 18.tu, gdy ludzie są już za starzy na naukę – spowodują 4000 wypadków. Jednak to ludzi nie przekona. Oni zobaczą – NAPRAWDĘ ZOBACZĄ – ten 1000 wypadków spowodowanych przez młodocianych, zobaczą trupy – i żadne abstrakcyjne rozumowanie ich nie przekona!

Wysyp komentarzy! I przypominam o jutrzejszej demonstracji Wczorajszy wpis o dawaniu kierownicy do ręki 13-latkom wywołał nadspodziewanie dużo komentarzy - w dodatku: komentarzy na poziomie, rozsądnych i wnoszących coś do dyskusji. Proszę je po prostu przeczytać! Naprawdę: warto! Zacytuję tu jeden. {radosny} się nie zgadza:

Kiedy czytam taki tekst to zastanawiam się czy to jest żart czy to na serio. Bo jeśli to żart to dałem się nabrać i postanowiłem skomentować to na poważnie. Super cechą dla polityka jest umiejętność patrzenia w przyszłość, szacowanie pewnych zjawisk społecznych w funkcji czasu jednak ilustrowanie tej umiejętności tak błędnym przykładem psuje cały efekt. Pytanie: skoro korzystnie jest dawać p.j. 13 latkom, bo szybciej się uczą niż 18 latkowie to, dlaczego nie dawać go 8 latkom? Przecież tacy uczą się jeszcze szybciej. Oczywiście każdy dobry kierowca wie, że 99% wypadków spowodowanych jest nie przez niedostateczną technikę jazdy tylko przez brak wyobraźni, przewidywania pewnych zdarzeń na drodze. Ta umiejętność przychodzi z wiekiem i nie da się jej wyćwiczyć. Brak zrozumienia tego zjawiska nie świadczy o Panu najlepiej, jako o kierowcy. Jeśli ktoś zacznie jeździć w wieku 13 lat to wcale nie znaczy, że mając lat 50 będzie lepszym kierowcą niż ten, co zaczął jeździć w wieku 20 lat. Dodatkowo ma znacznie mniejsze szanse, że w ogóle dożyje 50. Owszem: mozna by dawać 8-latkom - ale ryzyko jest juz za duże. Ponadto: samochody nie są do nich fizycznie dopasowane. Ale tak naprawdę nie jest wazny wiek - tylko umysłowa i fizyczna dojrzałość, którą najlepiej oceniają ojcowie. Ale najwaniejsze jest, że {radosny} nie ma racji kwestionując tezę, że wczesna nauka zapewnia lepsze opanowanie przedmiotu. Otóż np. dziecko nienauczone mówić do 5go roku w ogóle mówić się nie nauczy! Wczesna nauka odruchów jest b. ważna. Proszę zauwazyć, że mistrzowie kierownicy uczyli sie na ogół jeździć właśnie juz, jako 8-latkowie - na go-kartach (Robert Kubica na przykład). Na zakończenie: ja NIE jestem za systemem praw jazdy! Niegdzie nie napisałem, ze jestem! JKM

Zarzuty za Stare Kiejkuty Niezależna prokuratura postawiła Zbigniewowi Siemiatkowskiemu zarzut, że jako szef Agencji Wywiadu uczestniczył w utworzeniu na terenie Polski, a konkretnie - w Starych Kiejkutach tajnych więzień CIA, w których amerykańscy torturanci torturowali podejrzanych o terroryzm. Sprawa tych więzień jest znana od dawna, od ładnych kilku lat - więc dlaczego niezależna prokuratura postawiła Zbigniewowi Siemiątkowskiemu taki zarzut dopiero teraz? Być może tyle czasu zajęło jej ustalenie, kto tempore criminis był szefem wywiadu, ale nie można wykluczyć również i takiej przyczyny, że strategiczni partnerzy postanowili gruntownie przemeblować tubylczą scenę polityczną przed nadchodzącym etapem. Rzecz w tym, że Zbigniew Siemiątkowski to zaledwie początek - bo następni w kolejce są Leszek Miller, ówczesny premier i Aleksander Kwaśniewski - podówczas prezydent i zwierzchnik Sił Zbrojnych. Taka sekwencja wydarzeń to szansa dla Janusza Palikota, który zresztą nie tylko już domaga się surowego ukarania winnych, ale również - radykalnego odejścia od polityki współpracy z Ameryką. Czegóż innego mogliby oczekiwać od naszego nieszczęśliwego kraju strategiczni partnerzy? Z zagadkowej rozmowy prezydenta Obamy z Dymitrem Miedwiediewem, jaką przypadkowo podsłuchały media wynika, że sytuacja w Polsce jest uzależniona od uzgodnień między obydwoma tymi politykami. Być może Janusz Palikot też już czegoś się dowiedział i dlatego tak się rozdokazywał. Zresztą - jakże inaczej, skoro minister Sikorski już przebiera nogami, nie mogąc doczekać się „pojednania” z Rosją, które pobłogosławi również pan red. Michnik - ale nie wcześniej, aż Putin nie tylko wypuści z turmy Michała Chodorkowskiego, ale i odda mu nagrabliennoje? SM

Bijący zegar sprawiedliwości Po wyroku niezawisłego sądu, skazującego Antoniego Macierewicza na zapłacenie 10 tys. złotych za „pomówienie” powiązań ścisłego kierownictwa ITI z wywiadem wojskowym, wszyscy powiązani nabrali wigoru. Najwyraźniej wyrok musiał umocnić ich w przekonaniu, że niezawisłe sądy otrzymały już stosowne dyrektywy i znowu jest bezpiecznie - bo jak tylko ktoś coś piśnie o WSI, których - jak wiadomo - już „nie ma”, to zaraz niezawisły sąd przywoła go do porządku. Nawiasem mówiąc, po zlustrowaniu ex-jezuity Tomasza Turowskiego pojawiły się lamenty kretynów, że stało się nieszczęście, bo oto ujawniony został agent pracujący „na kierunku wschodnim”. Wszystko oczywiście się zgadza, niczym w słynnym komunikacie Radia Erewań - z tym, że takie ujawnienie nie mogło przecież panu Turowskiemu w niczym zaszkodzić. Jestem, bowiem pewien, że jego agenturalne zaangażowanie było od samego początku znane moskiewskiej centrali, dla której w gruncie rzeczy pracował - a Polska Rzeczpospolita Ludowa tylko mu płaciła - bo taki właśnie podział pracy był w tamtym okresie stosowany. Zresztą - czy użycie czasu przeszłego w takich przypadkach jest, aby na pewno uzasadnione? Wspomnę choćby słynne oskarżenie w grudniu 1995 roku ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Od tamtej pory minęło 16 lat - i nikt z tego powodu nie został pociągnięty do odpowiedzialności. To oczywiście nie musi być dowód, że rosyjska agentura jest u nas pod ochroną - ale znakomicie potwierdza moc obowiązującą niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą - tę kolejną po PRL okupacyjną formę polskiej państwowości: „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych!” Skoro ta zasada dała tak znakomite rezultaty w przypadku tubylczej razwiedki i jej konfidentów, to, dlaczego miałaby się nie sprawdzić w skali, że tak powiem - międzynarodowej? Zwłaszcza teraz, gdy już się wyjaśniło, że ramy polityki europejskiej, a już specjalnie - sytuację w naszym nieszczęśliwym kraju określa strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie? Przekłada się ono na Stronnictwo Pruskie i Stronnictwo Ruskie, których trzon stanowią funkcjonariusze razwiedki, albo przewerbowani do BND, albo ze względu na nieznajomość języka niemieckiego pozostawieni w GRU - nie mówiąc już o tych, którzy w podskokach przeszli do Mosadu. Nawiasem mówiąc, ostatnio pojawiły się oznaki, że obydwa stronnictwa - jak to się mówi - „zlewają się” - oczywiście we wspólnym działaniu, którego program nakreślił minister Radosław Sikorski - że skoro już „pojednaliśmy się” z Niemcami, to teraz kolej na „pojednanie” z Rosją. Taki to ci rozkaz. Co to konkretnie oznacza, to w odpowiednim czasie zostanie nam objawione - a na razie mamy recydywę saską w pełnym rozkwicie. Wtedy, jak pamiętamy, Polska przypominała „karczmę zajezdną”, w której biwakowały „pułki ruskie, pruskie i rakuskie”. Oczywiście historia tak dokładnie nigdy się nie powtarza, więc mimo tych uderzających podobieństw są też i różnice: po pierwsze - pułki pruskie i ruskie wcale nie „biwakują”, tylko za pośrednictwem swojej agentury kontrolują kluczowe segmenty naszego nieszczęśliwego kraju - a po drugie - pułki „rakuskie” zastąpiła agentura mosadowska, która, mówiąc nawiasem, coraz zuchwalej sobie poczyna. Nieomylny to znak, że scenariusz rozbiorowy jest bardziej zaawansowany, niż by się to mogło wydawać. Wracając do wyroku na Antoniego Macierewicza, to być może zapoczątkuje on nową, świecką tradycję, zgodnie, z którą osoby skazane pod pretekstem „pomówienia” o związki z razwiedką, będą po opuszczeniu sali sądowej, albo nawet jeszcze na jej terenie, powtarzać słynną formułę Galileusza: „E pur si muove!” - co się wykłada, że jednak się kręci. No, bo fakty wykreowane przez niezawisłe sądy to jedno - a tak zwana oczywista oczywistość - to rzecz druga. Esperons, że niezawisłe sądy nie będą się o to obrażały - bo jakże: za cytat i w dodatku - postępowy? Dopiero na tym tle można w pełni zrozumieć niechęć Ministerstwa Edukacji do nauczania historii najnowszej. Skoro treść historii najnowszej będzie odtąd ustalało Ministerstwo Prawdy do spółki z niezawisłymi sądami, to wystarczy, że codzienny komunikat jak było i jak jest wygłosi przed kamerami „Stokrotka”, która po przejęciu 11 kwietnia 2010 roku złowrogiego „Aneksu”, już całkowicie przyszła do siebie i w najlepsze sztorcuje wicepremiera Pawlaka za „ageizm” - bo w dyskusji nad wydymaniem emerytów wypsnęło mu się określenie - „staruszkowie”. „Ageizm”... Kto by pomyślał, że postępactwo posiądzie taką straszliwą wiedzę? Skoro zna takie słowa („to takie słowa są?”) to, po co mu jeszcze historia? A „Stokrotka” najwyraźniej otrząsnęła się z traumy, bo niezależnie od wicepremiera Pawlaka, skrytykowała „Kościół”, że nie chce wypłacać odszkodowań ofiarom pedofilii, tylko odsyła je do winowajców. To tak teraz kombinują ubowniczkowie z Kościołem? Już nie wsadzają, już nie mordują księży, tylko - licytują? Okazuje się, że w miarę przybliżania się instalacji Judeopolonii na porozbiorowej resztówce naszego nieszczęśliwego kraju, coraz więcej głupich gojów zaczyna naśladować Żydów - między innymi w ich niepojętym upodobaniu do odpowiedzialności zbiorowej. Specjalnie roztropne to nie jest - zwłaszcza, gdy ktoś pochodzi z porządnej ubeckiej familii. No, bo co by to było, gdyby np. ofiary ubeckch prześladowań zaczęły dochodzić swoich roszczeń od wszystkich ubeków i ich rodzin na zasadzie solidarności biernej? Zresztą - dlaczego tylko od ubeków? Ja na przykład z przyjemnością zlicytowałbym Aleksandra Kwaśniewskiego za straty spowodowane wyrzuceniem z pracy w stanie wojennym, internowaniem i konfiskatą mienia - ale przecież żaden niezawisły sąd nie odważy się na takie zuchwalstwo! Już prędzej by splamił togę! Wygląda na to, że odpowiedzialność zbiorowa będzie forsowana tylko w odniesieniu do Kościoła. Partyjniacy, razwiedczykowie i ich konfidenci - ci mogą liczyć na pełną ochronę, zwłaszcza, że i pobożny minister Gowin wychodzi naprzeciw tej pilnej potrzebie, forsując reformę, według której w procesach karnych niezawisły sąd zostanie zwolniony z obowiązku ustalania prawdy. W sprawie Antoniego Macierewicza niezawisły sąd chyba nawet nie czekał na reformę. SM

Spreparowane „czyny i rozmowy”? Ciekawe, ciekawe... Jak tylko Jarosław Kaczyński, amerykańscy eksperci, czy wreszcie - ktokolwiek inny zaczyna podnosić jakieś wątpliwości, co do katastrofy smoleńskiej, zaraz minister Sikorski, niezależny Prokurator Generalny pan Seremet, czy wreszcie - jakiś inny dygnitarz drobniejszego płazu, zaraz „ujawnia” treść jakichś rozmów, albo - jak niezależny Prokurator Generalny pan Seremet - uroczyście „oświadcza”, że nie ma żadnych dowodów - i tak dalej. Zaraz też na przesłuchania do wiadomej telewizji wzywa delikwentów „Stokrotka” - pewnie w nadziei, że może ktoś coś tam chlapnie i razwiedczykowie będą mogli zawczasu przygotować odpór - przynajmniej na najbliższe tygodnie. W przypadku niezależnego Prokuratora Generalnego pana Seremeta, który, jak dotąd dotychczas dysponuje głównie makulaturą, jaką zechcieli wysypać mu na parking ruscy szachiści, jest to szczególnie śmieszne - ale mniejsza o to. To sukcesywne „ujawnianie” treści rozmów skłania mnie do podejrzeń, czy rzeczywiście chodzi o „ujawnianie”, czy też raczej - pośpieszne preparowanie nagrań, które, przynajmniej na jakiś czas, zapewnią preparującym alibi. Bo przecież żaden z tych całych dygnitarzy nie zasługuje nawet na odrobinę zaufania - o czym oni sami wiedzą przecież najlepiej. Na trop takich podejrzeń naprowadziło mnie wyznanie byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, który wyraził nadzieję, że Włodzimierz Putin opublikuje wreszcie treść takich rozmów, które wykażą winę braci Kaczyńskich. Z obfitości serca usta mówią, więc chętnie wierzę, że były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju już nie może się doczekać spreparowania jakiegoś twardego dowodu - ale chyba nie został dopuszczony do konfidencji? Ruscy szachiści na pewno nie popełniliby takiego głupstwa, ale w tubylczych bezpieczniackich watahach mógł w pewnym momencie zapanować bałagan i różne informacje mogły przedostać się do osób niepowołanych. Takie osoby powinny mieć się na baczności, bo ruscy szachiści świadków, zwłaszcza mimowolnych i głupich, też likwidują. SM

DŁUGI MARSZ CZY KRÓTKI BIEG? Coraz częściej w publikacjach medialnych oraz w wypowiedziach posłów PiS-u pojawia się sugestia, że czas rządów Donalda Tuska dobiega końca, a w najbliższej perspektywie powinniśmy spodziewać się przyspieszonych wyborów parlamentarnych lub rychłego upadku grupy rządzącej. Tymczasem w ostatnich miesiącach nie mieliśmy do czynienia z żadnym wydarzeniem, które można byłoby uznać za zwiastun takiego scenariusza. Nie ma przełomu w oficjalnym śledztwie smoleńskim; nikt z przedstawicieli władzy nie został oskarżony w sprawach setek afer tandemu PO-PSL; nie doszło do zmian w funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości; nie istnieje kontrola władzy wykonawczej ze strony instytucji państwa; kwitnie propaganda sukcesu i szkalowanie opozycji zaś media nadal roztaczają nad rządzącymi parasol ochronny; ukrywane są informacje o stanie finansów państwa; obowiązuje zmowa milczenia w sprawach bezpieczeństwa i działań służb specjalnych. Nie można uznać, by grupa rządząca utraciła kontrolę nad jakimkolwiek obszarem życia publicznego lub poniosła zauważalne straty. Jeśli więc podstawą budowania optymistycznych scenariuszy są doniesienia medialne – mają one tyle wspólnego z prawdą, ile media III RP z rzetelnym dziennikarstwem. To jednak dzięki nim obowiązują fałszywe wyobrażenia na temat „walk frakcyjnych” w PO, frondzie „schetynistów” czy narastaniu konfliktu na linii prezydent-premier. Nagłaśniając rzekome kontrowersje i spory medialni kreatorzy doskonale rozgrywają klasyczną „strategię nożyczek”, której istota polega właśnie na symulowaniu rozbieżności, generowaniu sztucznych konfliktów i pozorowanej walce dobra ze złem. Końcowy efekt tej strategii jest zawsze korzystny dla interesów grupy rządzącej, zaś społeczeństwo otrzymuje teatr politycznego pluralizmu i substytut demokracji. Powinno dziwić, że ci sami politycy i publicyści, którzy zarzucają głównym mediom nierzetelność i służbę interesom władzy – w tym zakresie dają wiarę opisom nieistniejących mechanizmów. Są to dziś mity tak mocno utrwalone, że ich wyznawcy ignorują wiedzę o prawdziwej roli Pałacu Prezydenckiego, wierzą w „gorszych” i „lepszych” polityków PO, a nawet nie dostrzegają tak znamiennej, lecz niezgodnej z teorią konfliktu postawy Bronisława Komorowskiego w sprawie systemu emerytalnego. Równie niepewnym wskaźnikiem są sondaże i badania opinii publicznej, które w realiach III RP spełniają funkcję kreatora nastrojów społecznych lub są przekaźnikiem intencji wpływowych środowisk Rzekomy spadek poparcia dla PO, może, więc oznaczać tylko tyle, że partia władzy otrzymuje właśnie sygnał dyscyplinujący, zaś poprawa notowań będzie zwykle wyrazem zlecenia propagandowego. Istnieją, co najmniej cztery przesłanki nakazujące z rezerwą traktować nazbyt optymistyczne scenariusze. W pierwszej kolejności są to wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych. Stanowią one najmocniejszy dowód, że lata rządów obecnego układu oraz finał w postaci tragedii smoleńskiej pozostały bez większego wpływu na postawy milionów naszych rodaków. Można wprawdzie wskazywać na patologie i skażone źródła takich wyborów – nie sposób jednak zaprzeczyć, że ta władza nadal znajduje silne poparcie, a poziom świadomości politycznej polskiego społeczeństwa jest zatrważający.

Drugą przesłanką jest obecność głównego atrybutu tej władzy, jakim są ośrodki propagandy, zwane mediami. To one i zatrudnieni w nich mali demiurdzy, sprawują faktyczny rząd dusz nad Polakami. Ich potencjał oraz możliwości wpływu na opinie społeczeństwa pozostają nienaruszone – tym bardziej, że w czasie ostatnich pięciu lat opozycja nie podjęła nawet próby podważenia tego monopolu. Dlatego niemal każda konfrontacja z metodami propagandystów i aparatem dezinformacji musi kończyć się klęską. Trzecim powodem, dla którego warto zachować dystans wobec scenariusza przyspieszonych wyborów, jest bez wątpienia sprawa tragedii smoleńskiej. Rola zakładników kłamstwa smoleńskiego oraz perspektywa odpowiedzialności politycznej i karnej za śmierć 96 Polaków – to dostateczne przesłanki, by uznać, że grupa rządząca nigdy nie odda władzy dobrowolnie. Ma tego świadomość Jarosław Kaczyński, gdy w trakcie niedawnego spotkania z mieszkańcami Lublina powiedział: „Trzeba wykorzystywać te możliwości, które ciągle mamy - bo uważajmy, żeby nie było tak jak w Rosji, że zaczną nam zabierać - czyli prawo do demonstracji, prawo do petycji, prawo do żądania referendum i cisnąć, cisnąć tą władzę, bo ona sama się nie rozwiąże.” Skoro, zatem wiemy, że Tusk i spółka nie mogą – bez narażenia się na akt oskarżenia – oddać rządów w drodze przemian demokratycznych, pojawia się pytanie: jak miałoby dojść do przyspieszonych wyborów i dobrowolnej rezygnacji z władzy? „Ciśnięcie” nie wydaje się środkiem dostatecznym, ponieważ aparat państwa przy użyciu dezinformacji, cenzury oraz medialnych gier operacyjnych zapewnia sobie wpływ na kształtowanie poglądów Polaków i jest w stanie zneutralizować każdy przejaw niezadowolenia społecznego. Gdyby i to okazało się nieskuteczne, władza sięgnie po środki represyjne. Przykładem działania tego systemu są fałszerstwa w sprawie tragedii smoleńskiej czy wyciszenie horrendalnych afer koalicji PO-PSL. Tu także ma rację Jarosław Kaczyński, gdy podczas demonstracji w dniu 14 marca stwierdził: „Póki tutaj jest ten premier, i jego kompania, to towarzystwo z boiska i ci, co nie grają, póty prawdy się nie dowiemy”. Dlatego wiarę w mechanizmy nacisku społecznego lub w zasady demokracji parlamentarnej - trzeba uznać za szkodliwą mrzonkę.

Prorokowanie rychłego końca tego rządu mogłoby okazać się zasadne tylko wówczas, gdyby doszło do zakulisowych ustaleń między głównymi graczami sceny politycznej lub część polityków opozycji planowała udział w inscenizacji związanej ze zmianą ekipy. Kontrolowany proces zastąpienia Tuska postacią mniej skompromitowaną czy nawet utworzenie egzotycznej koalicji, otworzyłby drogę do swoistego consensusu, w którym ceną politycznej abolicji byłby rząd złożony z „fachowców”. Gdyby takie scenariusze były poważnie rozważane, ich twórcy musieliby pamiętać, że „okrągłe stoły” stanowią stylistyczny przeżytek, a zabawy z politycznymi hybrydami kończą się przykrym efektem bastardyzacji.

Czwartą przesłanką, którą warto uwzględniać na tle obecnej sytuacji międzynarodowej jest prezydentura Władymira Putina i perspektywa kolejnej dekady rządów kremlowskich „siłowików”. Dla III RP przynosi ona zapowiedź pogłębiania procesu „integracji” i „pojednania” oraz wytyczenia nowych zadań w roli rosyjskiego konia trojańskiego. Ich realizacja będzie możliwa tylko wtedy, gdy w „priwislinskim kraju” władza będzie należała do „przyjaciół Moskwy”. Obalenie tej władzy, a - w konsekwencji - ujawnienie przyczyn tragedii smoleńskiej, mogłoby zagrozić globalnym interesom Putina i pokrzyżować rosyjskie plany ekspansji na Europę. W warunkach III RP ta przesłanka prowadzi również do wzmocnienia wpływów środowisk skupionych wokół Pałacu Prezydenckiego i uczynienia z niego głównego ośrodka władzy. To zaś oznacza, że cały obszar bezpieczeństwa narodowego oraz „zmiany systemowe” w funkcjonowaniu służb specjalnych i resortów siłowych zostaną podporządkowane planom opracowanym w prezydenckim BBN-ie.

Ignorowanie takich faktów bądź próba zastąpienia ich projekcją życzeń, muszą doprowadzić do błędnych konkluzji w ocenie sytuacji. Autorzy pozytywnych scenariuszy niespecjalnie ukrywają, że wsłuchują się głównie w doniesienia medialne, wypowiedzi polityków PO lub reakcje koncesjonowanej opozycji, spod znaku Palikota i SLD. Popełniają tym samy kardynalny błąd, poddając bezkrytycznej analizie głosy swoich przeciwników i środowisk, które mają oczywisty interes w fałszowaniu polskiej rzeczywistości. Prognozy te opierają się na infantylnej wierze w istnienie takich mechanizmów demokracji, które pozwalają obalać złe i nieudolne rządy przy pomocy karty wyborczej. Niejako w oderwaniu od wyników ubiegłorocznych wyborów odwołują się do mitycznej „mądrości społeczeństwa”, wierząc w jego dojrzałość i zdolność do samodzielnego decydowania o swoim losie. Wprawdzie chciałbym podzielać podobne opinie i życzyć sobie jak najszybszego upadku rządów PO-PSL, nie sposób jednak przystać na miłe sercu scenariusze za cenę rozminięcia z realiami. Nietrudno przewidzieć, że najbliższe miesiące zweryfikują optymistyczne rachuby i rozstrzygną polityczne kalkulacje. Być może ich autorzy wolą liczyć na amnezję Polaków, ale taka postawa oznacza prostą drogę do utraty elektoratu i wzrost poczucia zniechęcenia wśród milionów zwolenników opozycji. Co powiedzieć tym ludziom, gdy minie czas Euro, a kolejne miesiące nie przyniosą oczekiwanych rozstrzygnięć? Jakich argumentów użyć, jeśli okopana w wąskim szańcu opozycja dotrwa do następnych wyborów, lecz i one niczego nie zmienią? Wiara w optymizm – jak pisał Mackiewicz – nie zastąpi nam Polski. Jestem przekonany, że ludzie wspierający PiS zasługują na dużo więcej niż wynika to z mglistych obietnic czy demagogicznych zapowiedzi. Są w stanie wesprzeć każdą formę aktywności opozycji, jeśli jest sensowna i skuteczna. Potrafią wiele zrozumieć i mają dość siły, by wytrwać w długim marszu. Mogą też znosić kolejne porażki - byle wiedzieli, że na końcu tej drogi jest wolna Polska. Aleksander Ścios

Skąd Sikorski wiedział, że zawinili piloci? Radosław Sikorski zaatakował w środę prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, za to, że ten śmiał spytać skąd szef MSZ tuż po katastrofie smoleńskiej (na boku pozostawiam temat, czy katastrofa w ogóle na Siewiernym była; przyjmijmy, że tak) wiedział, że nikt nie przeżył. Sikorski powołał się na swoją rozmowę z ambasadorem Bahrem na ten temat. Licząc zapewne na krótką pamięć ludzi, gdyż sam Bahr, (o czym przypomina poseł Adam Hofman z PiS) twierdzi, że owszem z Sikorskim tuż po katastrofie rozmawiał, ale ten już o katastrofie wiedział od Jarosława Bratkiewicza z departamentu polityki wschodniej MSZ. No to jak to? Rzecznik MSZ, Marcin Bosacki, by uwiarygodnić wersję swojego szefa, dodatkowo przekonywał w oficjalnym oświadczeniu, że ”zapis wszystkich rozmów telefonicznych jest standardem w Centrum Operacyjnym MSZ”. Tymczasem, jak zwykle, kłamstwo ma krótkie nogi, o czym przekonuje dzisiejszy komunikat MSZ, iż resort nie dysponuje nagraniem rozmowy Sikorskiego z Bahrem:

„29.03. Warszawa (PAP) – MSZ poinformowało, że nie dysponuje nagraniem rozmowy szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego z ambasadorem Jerzym Bahrem, która miała miejsce tuż po katastrofie smoleńskiej. Wyjaśniono, że nagrywane są tylko rozmowy z udziałem Centrum Operacyjnego MSZ.

„W związku z wczorajszą publikacją treści rozmowy z 10 kwietnia 2010 r. pomiędzy ambasadorem RP Jerzym Bahrem a pracownikiem Centrum Operacyjnego Ministerstwa Spraw Zagranicznych uprzejmie informujemy, że nie dysponujemy nagraniem rozmowy ministra Radosława Sikorskiego z ambasadorem, którą połączył pracownik, CO” – czytamy w oświadczeniu przesłanym w czwartek PAP. Biuro zaznacza, że resort nagrywa rozmowy Centrum Operacyjnego, ale nie rozmowy prowadzone przez służbowe telefony komórkowe. „Ambasador Bahr powtórzył ministrowi Sikorskiemu te informacje, które przekazał, CO” – czytamy. W środę, w reakcji na zapytanie prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego – skąd Sikorski tuż po rozbiciu się samolotu wiedział, że wszyscy zginęli – MSZ opublikowało zapis rozmowy Centrum Operacyjnego z ambasadorem Bahrem, przeprowadzonej tuż po katastrofie. Jak wynika z opublikowanej rozmowy, na pytanie pracownika Centrum Operacyjnego MSZ „Coś wiemy więcej w tej chwili?”, ambasador Bahr odpowiedział: „No w tej chwili ja stoję, samolot jest całkowicie rozbity, stoimy w odległości 150 metrów, nie ma żadnego śladu życia, ugasili pożar, który był w przedniej części i to jest wszystko. Otoczone to jest już przez straż pożarną (…)”. (PAP)” Stąd też aktualne pozostaje pytanie: Skąd Sikorski czerpał wiedzę o tym, że wszyscy zginęli? Dlaczego utrzymuje, że od Bahra, skoro ten mówi, że nie od niego? Ale jeszcze bardziej aktualne pozostaje pytanie: Skąd Sikorski wiedział, że winę za katastrofę ponosi załoga tupolewa? Tego Bahr na pewno nie wiedział. To od razu powiedzieli Rosjanie…

Piotr Jakucki

Tzw.”wyrok” ogłoszony „Gangrena” polskiej polityki agent M15 ( wywiad GB) 27 marca 2012 roku. Żywe zainteresowanie prasy i nagłówki w internecie: “Sikorski wygrał proces z Kobylańskim”, “Sikorski wygrał proces z Kobylańskim. Jego antysemityzm jest bezsporny”. Wszystko w jednym tonie, zwycięstwo Sikorskiego, którego mistrzem dyplomacji na pewno nazwać nie można. A jakie zainteresowanie było całym toczącym się od kilku lat procesem? Ile informacji RZETELNYCH można było przeczytać, oprócz tych powtarzanych „w kółko” przez PAP, które za każdym razem przeredagowywane – a powtarzające te same „informacje”? Ile artykułów popartych dowodami, wiarygodnych, a ile takich, których w ten sposób nazwać nie można. Oto „huczne zwycięstwo”, z którego cieszą się liberalne media publikując prawie, że identyczne artykuły, przytaczające między innymi słowa sędziny, w której wyroku zabrakło obiektywizmu i przede wszystkim wiedzy. Dziś ogromnym wysiłkiem jest dociekanie PRAWDY i dlatego też wielu nawet nie próbuje do niej dotrzeć, gdyż najłatwiej jest pozostać z tym, „co mówi się” w mediach i co wszyscy powtarzają. „Bo jeśli powtarzają, to musi być prawda”. Tylko czy musiało też dojść do tego, że takim podejściem posługuje się także sąd? Polska Agencja Prasowa publikuje swoje informacje na temat Prezesa Jana Kobylańskiego zawsze z tą samą lub „prawie tą samą” końcówką na temat jego osoby, która stała się jak refren piosenki powtarzany przy każdej okazji i uznany już, jako coś pewnego. I tego już nikt nie poddaje w wątpliwość. Tysiące internautów czytających te informacje przyjmuje je, jako „pewnik”, czy ktoś zastanowi się ile w tym prawdy, a ile dziennikarskiego braku rzetelności? Tak zwane społeczne zaufanie do środków masowego przekazu. Jak zauważa wielu ludzi myślących „po polsku”, wyrok wcale nie dziwi. Czego można się spodziewać po sądownictwie, którego nie można nazwać ni uczciwym, ni rzetelnym, ni broniącym pokrzywdzonych? Idąc dziś do szpitala, wcale nie ma pewności, że tam zrobią wszystko, by uratować nam życie. Idąc do sądu nie ma pewności, że ten “wymiar sprawiedliwości” stanie po stronie pokrzywdzonego i obroni jego praw. Tak dziś wygląda Polska. Gdy wymiar sprawiedliwości zawodzi – zawodzi każda dziedzina życia społecznego. Bo na uczciwości i sprawiedliwości opiera się ład społeczny. Tylko w poszczególnych przypadkach nagłaśnia się wielką niesprawiedliwość, stwarza się szum medialny, a przecież każdego dnia ofiarą niesprawiedliwych wyroków sądowych padają tysiące ludzi, o których nie mówi się ani słowem, są zdani tylko na siebie. Dla równowagi, aby pokazać, że jest dobrze, ale nie jest idealnie, czasem nagłośni się tragedię poszczególnych osób, „bo przecież od tego są „media publiczne”. Tę wtorkową niesprawiedliwość zamiast nazwać po imieniu, uznano w mediach za sukces, za sukces Ministra Sikorskiego. I notkom prasy towarzyszą te same oczerniające Prezesa Jana Kobylańskiego kłamstwa, jakie powtarzane były przy każdej nadarzającej się okazji by to uczynić. Kolejny wyraz braku rozumienia takich pojęć jak: prawo, sprawiedliwość i uczciwość. Każdemu, kto chciałby posługiwać się uczciwą i rzetelną argumentacją, polecam książkę “Potępiany za patriotyzm” prof. dr hab. Jerzego Roberta Nowaka. Książka udokumentowana, bogata w treści, które pozwalają wiele zrozumieć i obalają wiele kłamstw, które „rzucane są na wiatr” bez pokrycia. Stanąć w obronie prawdy jest dziś czymś ryzykownym. Ale z walki o nią nigdy nie można zrezygnować. Mimo że rzeczywistość jest taka a nie inna. A aby poznać prawdę, trzeba umieć do niej docierać. Szukać źródeł, pewnych informacji. Bo zniszczyć człowieka szkalując go, można bardzo łatwo. I za jednym złym, nieprawdziwym słowem, może pójść wiele kolejnych, stale powtarzanych przez ignorantów aż do znudzenia. Tylko kto je odwołuje, gdy okażą się nieprawdą? Kwestia to delikatna, ale jakże „ z życia wzięta”. Oszkalować można, ale gdy przyjdzie odwołać rzucone oszczerstwa, nikogo nie stać jest na ten krok. W najlepszym przypadku w prasie pojawia się sprostowanie napisane najmniejszą możliwą czcionką. Dla zasady. O prawdę trzeba walczyć. Mimo że sądy zaprzeczają swej misji, że działa się wbrew jej zasadom. Z tej prawdy w którymś momencie zostaniemy rozliczeni. Weronika Pachla

Lucas nie ma pojęcia To co mówi Lucas zdumiewa mnie nie tyle z powodu jego mądrości, co raczej z braku ekonomicznego zrozumienia, dlaczego ten kryzys nie tylko nadal trwa, ale zdaje się nawet przyspieszać. Reprezentanci szkoły austriackiej toczą teoretyczny bój z keynesistami dotyczący w przeważającej części przyczyn bieżącego kryzysu i jego trwania. Jak dotąd keynesiści odpierają ataki, jak również sami atakują. (Polecam lekturę Paula Krugmana, Brada DeLonga i innych przedstawicieli tego nurtu w ekonomii). Z kolei szkoła chicagowska jest raczej w defensywie.

„Wall Street Journal” opublikował ostatnio wywiad przeprowadzony przez Holmana W. Jenkinsa Jr. z Robertem Lucasem, laureatem nagrody Nobla z 1995 roku, znanym dzięki teorii racjonalnych oczekiwań. Jeżeli ten wywiad faktycznie reprezentuje poglądy ekonomistów z jednej z najbardziej prestiżowych uczelni, to wydaje się, że być może „sól i świeża woda” zostały zmieszane, aby stworzyć niedobrą solankę, która nie dość, że obrzydliwie smakuje, to jeszcze jest całkowicie szkodliwa dla gospodarki. Jednej rzeczy można być pewnym — ani ekonomiści „słonowodni”, (czyli ci związani z następującymi uczelniami: Berkeley, Harvard, MIT, University of Pennsylvania, Princeton, Columbia, Stanford oraz Yale, których nazywa się tak ze względu na lokalizację tych uczelni na wybrzeżu — przyp. red.) ani „słodkowodni” (związani z Carnegie Mellon University, University of Chicago, University of Rochester i University of Minnesota, zwani tak ze względu na położenie w pobliżu Wielkich Jezior Północnoamerykańskich — przyp. red.) nie rozumieją, co się wydarzyło w gospodarce. Być może nastał czas, aby głos zabrali ekonomiści, których Murray N. Rothbard nazywał „bezwodnymi”. Wywiad z Lucasem zdumiewa mnie nie tyle z powodu jego mądrości, co raczej z braku ekonomicznego zrozumienia, dlaczego ten kryzys nie tylko nadal trwa, ale zdaje się nawet przyspieszać (oryginalna wersja artykułu została opublikowana 6.10.2011 r. — przyp. red.). Aczkolwiek nie wszystko, co on mówi, jest nieprawdą. Mimo to jego poglądom brakuje spójności. Przykładowo, wspomniany noblista poprawnie zwrócił uwagę na wysokie obciążenia podatkowe w większości krajów europejskich, mówiąc Jenkinsowi: „Państwo opiekuńcze jest tak drogie, że zakłóca relację między nakładem pracy a tym, co otrzymujesz w zamian. I to jest to, co im najbardziej szkodzi”. Zanotuj jeden punkt po stronie Chicago i umieść minus w rubryce keynesistów. Co więcej, Lucas nie wydaje się przedstawiać powodów, dlaczego rozmaite keynesowskie programy stymulujące nie przyczyniają się do zmniejszenia bezrobocia lub długotrwałego przyspieszenia gospodarki. Jenkins pisze, parafrazując Lucasa:

Oni [keynesiści] upierają się, że nasze przytłumione ożywienie gospodarcze jest wynikiem niezdolności rządu do pożyczania i wydania wystarczającej ilości pieniędzy, by na nowo zatrudnić wolne czynniki produkcji. W keynesowskim świecie, gdy rząd znacząco zwiększa popyt serią wydatków budżetowych, oczywistością jest, że „ludziki” zabierają się do pracy, przedsiębiorcy zaczynają zwiększać zatrudnienie i inwestycje, zaś konsumenci kupują więcej. A co się stanie, kiedy „ludziki” nie zachowają się w sposób przewidziany przez model? Co będzie, jeśli firmy zareagują na to, co postrzegają, jako tymczasowe i sztuczne ożywienie popytu, zwiększeniem nakładu pracy ich obecnych pracowników oraz wykorzystywaniem sprzętu w większym stopniu albo podniesieniem cen? A co będzie, jeśli odpowiedzią przedsiębiorców i konsumentów na szaleństwo pożyczania przez sektor publiczny będzie obawa o stabilność finansową państwa? Co się stanie, gdy oni uciekną i przyłączą się do Tea Party —ugrupowania, które jest rzeczywistą manifestacją konsumentów oraz pracodawców niezachowujących się tak, jak przewidują to keynesowskie modele? Nie ma nic niepoprawnego w tym, co powiedzieli Jenkins i Lucas. W rzeczy samej keynesiści widzą ludzką aktywność w ujęciu Pawłowa — wszystko, czego potrzeba to oparcie gospodarki na krótkoterminowych wydatkach, obniżenie stawek podatkowych na rok albo dwa. Nie potrafią pojąć, iż przedsiębiorcy oraz konsumenci mogą myśleć inaczej. Według keynesistów wszystko, co jest potrzebne, to „bodziec nakręcający gospodarkę” o odpowiednio dużych rozmiarach, aby mogły zajść pozytywne procesy, dzięki którym maszyna zwana „gospodarką” zacznie znowu poprawnie działać. Obalenie tego poglądu oznacza umieszczenie siebie w akademickim, dziennikarskim oraz politycznym celowniku z dużą ilością osób chętnych do otworzenia ognia. Warto zauważyć, że Lucas pominął dwa ważne powody, dlaczego rządowe pakiety stymulacyjne nie przyniosły oczekiwanego rezultatu oraz dlaczego wysiłki Prezydenta Obamy i Przewodniczącego Rezerwy Federalnej Bena Bernankego nie spowodują, że gospodarka zacznie funkcjonować właściwie, a tak naprawdę jeszcze spowalniają jej działanie. Pierwszy z nich to obecność tzw. błędnych inwestycji, które zdają się przeczyć teorii racjonalnych oczekiwań autorstwa szkoły chicagowskiej oraz jej hipotezy „rynku doskonałego”. Drugą kwestią jest hipoteza „reżimowej niepewności”, którą Robert Higgs przedstawił w licznych artykułach oraz wpisach na swoim blogu. W czasie, gdy ekonomiści związani ze szkołą chicagowską mogą czuć się bardziej komfortowo z tą hipotezą niż keynesiści, brak spójnej teorii kapitału stanowi dla nich przeszkodę w poprawnym zrozumieniu, dlaczego brak inwestycji kapitałowych powstrzymuje wzrost gospodarczy. Przykład tego, że Lucas nie do końca pojął, co się dzieje obecnie w światowej gospodarce, znajduje się w tekście Jenkinsa. Mianowicie, pisze on, że Lucas nie tylko wspierał rządowe dofinansowanie dla Wall Street, ale również popierał politykę Rezerwy Federalnej:

Tętniący świeżością, a nawet wzmacniający jest sceptycyzm Lucasa dotyczący zjawiska delewarowania, jako przyczyny wszystkich naszych gospodarczych nieszczęść. „Jeśli ludzie rozpoczynają budowę dużej ilości apartamentowców w Chicago lub w innym miejscu i nikt nie kupuje w nich mieszkań, to branża budowlana będzie ponosić przez pewien czas straty. Jeżeli pobudowałeś za dużo, to nie jest to problem, a nawet stanowi to w pewnym sensie rozwiązanie. Można tobie współczuć, ale to nie jest sytuacja, w której albo przyjmuje się ofertę bez zastrzeżeń, albo odrzuca ją całkowicie, czyli nie jest to przykład bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości”. Zamiast tego nadszedł wstrząs, gdyż papiery wartościowe powiązane z hipotekami stworzonymi przez Wall Street oraz wysokie ratingi nadane przez agencje ratingowe stały się „częścią systemu zapewniającego płynność” — powiedział. „Niespodziewanie cały pakiet tych papierów staje się bezwartościowy. To finansowy aspekt był kluczowy dla wybuchu kryzysu w 2008 roku. Nie sądzę, aby rynek nieruchomości mógł samodzielnie — tj. gdyby nie odgrywał określonej roli, poprzez instrumenty finansowe, w systemie płynności — zadać paraliżujący cios gospodarce. Lucas wierzy, iż Ben Bernanke postępował właściwie w celu wspierania systemu. Nie dopatruje się nawet błędu w pierwszym pakiecie stymulacyjnym Obamy. „Jeśli myślisz, że Bernanke wykonał dobrą robotę, rozdając biliony dolarów, dlaczego złym pomysłem miałoby być podobne działanie, przeprowadzone tym razem przez rząd? To nie jest niewłaściwa decyzja, by w okresie recesji wpompowywać pieniądze oraz starać się zapobiegać spadkowi wydatków, a to przecież zrobiliśmy”. Częścią problemu jest to, że teoria racjonalnych oczekiwań, rozpowszechniona przez szkołę chicagowską, uniemożliwia próby wyjaśnienia, w jaki sposób powstaje bańka finansowa. (W tym wywiadzie Eugene Fama reprezentujący szkołę chicagowską kwestionuje w ogóle sam fakt istnienia bańki). Zgodnie z tym sposobem myślenia, ludzie reagują natychmiastowo na błędną alokację zasobów, która pojawia się w okresie boomu. W związku z tym liczba błędnych inwestycji utrzymuje się na niskim poziomie, ponieważ ludzie myślący racjonalnie w ogóle by do nich nie dopuścili — z pewnością nie pchaliby się w przepaść. Milton Friedman do opisu teorii monetarnej wykorzystywał teorię ilościową, w której mechanizm transmisji nowych pieniędzy nie ma żadnego znaczenia. Zamiast tego, pojawienie się nowych pieniędzy na rynku skutkuje jedynie proporcjonalnym zwiększeniem cen. Dlatego więc ekonomiści ze szkoły chicagowskiej nigdy nie patrzą na zaburzenia w wewnętrznej strukturze gospodarki pod wpływem inflacji, jak również nie dostrzegają zmian w relatywnych cenach, które są przyczynkiem do błędnych inwestycji. (Aczkolwiek, jeśli brak jest błędnych inwestycji, nie ma już niczego do wypatrywania, tak, więc ilościowa teoria pieniądza funkcjonuje prawidłowo). Lucas zdaje się nie dostrzegać szkodliwości działań Rezerwy Federalnej, nie mówiąc już o administracji George’a W. Busha i jej niesławnych dofinansowań w ramach programu TARP z 2008 roku. W tym przekonaniu wtórowała mu większość akademickich ekonomistów. To rozumowanie wydaje się sensowne w świetle chicagowskiej szkoły ekonomii, ponieważ, jeśli nie występuje systematyczna kreacja błędnych inwestycji, jedyną rzeczą, jaką wykonywał rząd i bank centralny, było zapewnienie, że system finansowy państwa pozostał bezpieczny. Poprzez odrzucenie możliwości, że wpompowanie nowych pieniędzy na rynek wraz z rządowym programem zmierzającym do uczynienia jak największej liczby obywateli właścicielami domów, może spowodować kreację błędnych inwestycji o potężnych rozmiarach, Lucas nie jest w stanie wyjaśnić trwającego upadku. Jednak, jak pisał Jenkins, Lucas potrafi dostrzec, w jaki sposób obecna polityka tworzy niepewność, która co najmniej zapewnia mu niewielkie powiązanie z tezą Higgsa odnośnie do niepewności rządów:

Przecież to już było. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych pierwsze symptomy problemów z płynnością pojawiły się na długo przed 2008 r. Ale powtórzenie teraz tego manewru z tymczasowym podatkiem oraz ze sztuczkami związanymi z wydatkami oznacza spowodowanie czegoś odwrotnego od zamierzonego celu w stosunku do konsumentów i osób prowadzących działalność gospodarczą, którzy wracają do przyjęcia dłuższej perspektywy. Lucas powiedział: „Prezydent skupia się na przemijających rzeczach. On niechętnie mówi: »No dobrze, utrzymamy obniżkę podatków wprowadzoną za rządów Busha przez parę lat«. To jest dopiero fatalna rzecz, jaką można powiedzieć. Normalne, bowiem jest, że martwię się o to, jaka będzie stawka podatku wtedy, gdy moje przedsięwzięcie zacznie przynosić zyski”.

Jednakże niepewność, co do przyszłości, bez względu na to, jak racjonalne były działania, tłumaczy tylko, dlaczego nie udaje się inwestorom oraz przedsiębiorcom dokonywać długoterminowych inwestycji. Próżno szukać w wywiadzie Lucasa tego, co wyjaśniałoby powody obecnej recesji gospodarczej, pojawienia się błędnych inwestycji. Słyszałem wiele głosów krytycznych ze strony ekonomistów ze szkoły chicagowskiej lub w jakiś sposób z nią związanych na temat austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego (ATCK). Sugerują oni, że sztucznie niskie stopy procentowe nie powinny ogłupiać racjonalnie myślących właścicieli firm i inwestorów, wobec czego nie ma możliwości „wmanewrowania” ludzi w tworzenie „złych inwestycji” na wielką skalę, nie wspominając o irracjonalnym podbijaniu cen aktywów prowadzących do bańki. Ten pogląd jest zarówno krótkowzroczny, jak również niefortunnie sformułowany. Zachowania prowadzące do wykreowania bańki spekulacyjnej mogą być widziane jako racjonalne, nawet jeśli uczestnicy rynku o niej wiedzą. Ostatecznie tak długo, jak ktoś „złapie” bańkę pnącą się ku górze, kupując po niższej cenie, a sprzedając po wyższej, ten zarobi. Co więcej, bańki pękają w ściśle określonym czasie, ponieważ inwestorzy rozpoznają, że cena aktywów na szczycie bańki jest nieadekwatna do ich realnej wartości; dla takich zachowań nie ma miejsca w ścisłych i precyzyjnych modelach matematycznych, a więc wielu ekonomistów po prostu zanegowało istnienie tych faktów. Po drugie, inwestorzy oraz przedsiębiorcy generalnie nie postrzegają gospodarki z ogólnego punktu widzenia. Zamiast tego patrzą tylko na ich szczególne możliwości. Na przykład, podczas bańki na rynku nieruchomości, powstało wiele nowych firm udzielających kredytów hipotecznych. Z perspektywy ATCK było to dolewaniem oliwy do ognia, ale dla ludzi wchodzących na rynek wydawało się dobrym i szybkim sposobem zarobienia dużych pieniędzy. W dodatku wiele osób publicznie zapewniało, że rynek nieruchomości może wchłonąć dużo więcej pieniędzy, niż okazało się to możliwe w rzeczywistości. Innymi słowy, ludzie, a nawet duże grupy ludzi, mogą być w błędzie. Ich mylne decyzje można odbierać, jako racjonalne lub mające sens w tym czasie, ale to nie oznacza, że na dłuższą metę są one właściwe. ATCK jednak nie wspomina, że błędne inwestycje nie mogą w krótkim okresie generować zysków, ale stwierdza, że po pewnym czasie te inwestycje zostaną ujawnione, jako bezwartościowe, więc oczywistym jest to, co stało się w czasie trwania bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości. Bez teorii kapitału i bez dobrego wyjaśnienia, w jaki sposób kapitał może być błędnie zainwestowany, Lucas może jedynie trzymać się teorii mówiącej o niepewności przyszłości, jako wyjaśnienia naszych problemów. Nie ma w niej nic złego, ale nie wyjaśnia ona w sposób wyczerpujący aktualnej recesji gospodarczej oraz przyczyn, dlaczego rzeczy prawdopodobnie mają się ku gorszemu. Lucas jest również bezradny w wytłumaczeniu, dlaczego keynesowski schemat jest chybiony. Przykładowo, kiedy Krugman tłumaczy, że pakiety stymulacyjne „pozwalają na aktywizację zasobów, które w przeciwnym razie byłyby niewykorzystane”, czy Lucas potrafi objaśnić, dlaczego ta teoria często się nie sprawdza oraz dlaczego rządowe środki zastosowane w celu pobudzania gospodarki — nawet stosowane na tak szeroką skalę, że zadowoliłyby Krugmana — nie mogą zapewnić gospodarce „siły napędowej” do poprawnego funkcjonowania. Ponadto, w jaki sposób Lucas odpowie na artykuł wstępny, który pojawił się ostatnio w „New York Timesie” broniący licznych kredytów, które administracja Baracka Obamy udzieliła bankrutującej firmie Solyndra zajmującej się produkcją paneli słonecznych? Czy potrafi on wytłumaczyć, że państwo nie jest wstanie wspomóc gospodarki przy pomocy subsydiów, mimo stanowiska dziennikarzy „New York Timesa”, że rząd to potrafi i to właśnie zrobić powinien? A co więcej, dlaczego niemożliwym jest, by władza efektywnie przeprowadziła taką interwencję? Teorie wygłaszane przez austriacką szkołę ekonomii mogą wyjaśnić wszystkie z przedstawionych problemów, nawet jeśli nie będą się one cieszyły popularnością. Przykładowo, gdy austriacy pragną dowiedzieć się, jakie są powody niewykorzystywania zasobów, uznają, że brak zapotrzebowania na takie zasoby nie jest przyczyną ich porzucenia, a raczej jego rezultatem. Przyczynę możemy odkryć poprzez badanie struktury błędnie zainwestowanych zasobów oraz tego, dlaczego te zasoby zostały błędnie zainwestowane. Współczesne doktryny ekonomiczne głównego nurtu po prostu nie są przystosowane do zadawania istotnych pytań, zaś ich praktycy nie są zainteresowani znalezieniem na nie odpowiedzi. Jednak ci ekonomiści twierdzą, że ATCK „nie zdała egzaminu rynkowego”, nie z tego powodu, że nie udało się wyjaśnić rzeczywistego obrazu gospodarki, ale raczej dlatego, że wnioski, które powinny być z niej wysnuwane, nie obejmują ekonomistów wyciągających króliki z zaczarowanego kapelusza — nawet tych, którzy zostali uhonorowani nagrodą Nobla.

William L. Anderson Tłumaczenie: Marek Fijałkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
zegarmistrz 731[05] z2 02 u
zlotnik jubiler 731[06] z1 04 u
optyk mechanik 731[04] z4 02 n
optyk mechanik 731[04] z2 04 n
optyk mechanik 731[04] o1 03 n
optyk mechanik 731[04] o1 05 n
optyk mechanik 731[04] z1 01 u
mechanik automatyki przemyslowej i urzadzen precyzyjnych 731[01] z2 04 n
zegarmistrz 731[05] z1 07 n
optyk mechanik 731[04] z1 01 n
zlotnik jubiler 731[06] o1 01 n
optyk mechanik 731[04] z4 03 u
optyk mechanik 731[04] z4 01 n
mechanik precyzyjny 731[03] z1 01 n
zlotnik jubiler 731[06] o1 04 u
mechanik automatyki przemyslowej i urzadzen precyzyjnych 731[01] z1 02 n
mechanik precyzyjny 731[03] o1 03 u
optyk mechanik 731[04] z2 05 u
mechanik precyzyjny 731[03] z1 04 u
monter instrumentow muzycznych 731[02] z2 02 u

więcej podobnych podstron