129

11 grudnia 2009Zarządzanie chaosem..Socjalizm to  naprawdę wspaniałe odkrycie. Sprawia,  że całkiem rozsądni ludzie , myślą, że to co ich otacza i co jest konstruowane przez człowieka przeciw człowiekowi, to przejaw postępu i nieuchronności , zrządzenia losu  który na nich spada.Budowa socjalizmu wymaga poświęcenia- tak jak każda sprawa. Wielkiej determinacji i zrozumienia praw dziejowych. Bo po wrednym kapitalizmie- według teorii Marksa- ma zapanować szczęśliwy socjalizm. Konstruktorzy najszczęśliwszego ustroju świata o tym wiedzą- i przyspieszają.„W pozycji stojącej lufa uciekała mi w prawo” – powiedział pan Tomasz Sikora, biathlonista. Chyba, w lewo- panie Tomaszu. W lewo! Nawet na pewno!Świat konstruowany jest według lewicowej recepty opartej na niewoli i odgórnym zarządzaniu  wolnością człowieka. Świat wymarzony przez prawicę- konstruowany jest na fundamencie wolności. Ale z tą wolnością jest tak, że o niej się mówi, ale nie ma takiego, kto ją ostatnio widział. Prawie wszędzie wolność odbierają, przeważnie pod pozorem bezpieczeństwa. Im więcej bezpieczeństwa- tym mniej wolności, naturalnej wartości, którą każdy z nas dostał od samego Pana Boga w  prezencie gdy przychodził na ten świat  za jego sprawą.I nie jest tak, że dużo się dzieje i nic wcale się nie zdarza.. Tak jak  zdrowie i wesołość są wynikiem wzajemnego oddziaływania na siebie i wzajemnego przenikania się, tak  zdarzenia, których jest mnóstwo, przenikają się i oddziaływają na siebie. Ale  tak naprawdę sprawy idą w jednym kierunku. Mino natłoku zdarzeń.!Bo według nieistniejącej teorii spiskowej, jest  ktoś, kto  to wszystko konstruuje od góry, planuje i ustanawia.  W sprawach ważnych dla konstruktorów, nie ma miejsca na przypadkowość. Czym myśliwi łapią zające?- Psami! A czym wyłapuje się głupców? - Pochwałami! Właśnie pan minister Jacek Vincent Rostowski desygnowany na to ważne stanowisko przez Platformę Obywatelska, która ściągnęła go nawet zza granicy, z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, od samego pana Sorosa, znanego w świecie miliardera spekulanta, pardon- dobroczyńcę ludzkości, nieustającego w budowie „społeczeństw otwartych”, a tak naprawdę niszczenia  państw narodowych, nie mieszczących się w formule społeczeństw otwartych.- ma nowy pomysł. A jaki może mieć pomysł minister finansów, który tak naprawdę trzyma stronę biurokracji  państwowej i dla niej załatwia pieniądze, żeby mogła związać koniec z  końcem- na co dzień..???? Bo jest - biurokracja i- my! Dwie – jakby to powiedział Karol Marks- antagonistyczne grupy. Żeby biurokracji starczyło na wynagrodzenia i wystawne życie naszym kosztem, muszą nas obrabować, obskubać i obedrzeć ze skóry, niczym dzicy ludzie  Białego kiedyś człowieka, dzisiaj głównie Czerwonego. Białych już dzisiaj jest niewielu- dominuje rasa Czerwona i to niezależnie czy jest Żółty czy Czarny.. Prawdziwych Czerwonych nie trzyma się  dzisiaj w rezerwatach.. Prawdziwi Czerwoni dzisiaj rządzą  większością części świata. I mają wpływ na nasze życie. Czy nam się to podoba, czy też nie.. Bo żeby  wesele się udało, zupa musi być gorąca jak wino, wino tak stare jak  weselny nieraz kurczak z supermarketu, a kurczak tak gorący jak panna młoda.. Ale zupa jest zimna, wino jest młode, a panna młoda stara.. I czy wesele może się udać? Pan minister Rostowski umyślił sobie, że podratuje budżet biurokracji, podniesieniem odsetek za spóźnianie się „obywateli” w płaceniu państwu haraczy i kontrybucji, zwanych podatkami, których wysokość już dawno przekroczyła zdrowy rozsądek. Ale widać - z punku widzenia biurokracji- jeszcze nie! I dawaj strzyc to bydło, żeby potem przerobić na mydło.. Panu ministrowi chodzi o te głupie 15 milionów złotych, które biurokracja zyska na ostrzyżeniu spóźnialskich z daninami dla  Jaśnie nam panującego Państwa  socjalistyczno- biurokratycznego. Dla  Państwa wszystko- „obywatel” zapłaci. Tym bardziej radośnie i w podskokach, że wczoraj mieliśmy kolejne „ święto” laickie, nową  świecką tradycję- Międzynarodowy Dzień Praw Człowieka(!!!), bo naszym prawem jest wyłącznie płacić i wykonywać rozkazy idące z góry, góry demokratycznej. Przy okazji możemy sobie popłakać i ponarzekać Po to jesteśmy. Bo ktoś ten  biurokratyczny chaos musi utrzymywać, a zawsze w chaosie jest jakaś szaleńcza metoda. W poprzedniej komunie też rabowali i odbierali wolność , ale nie można było sobie pokrzyczeć jak obdzierali ze skóry. Dzisiaj jest wolność! Jak obdzierają można sobie pokrzyczeć. I nawet udzielić wywiadu do gazety. Ale zapłacić trzeba. Bo mówiła żony ciotka, - tych co płacą nic złego nie spotka. I miała rację! A jakie my mamy prawa , tak naprawdę? Mamy prawo płacić, nazywają to socjaliści obowiązkiem. Ale , tak naprawdę –to nasze prawo. Niezbywalne prawo socjalizmu!  Najlepiej oddać wszystko co posiadamy, potem oddamy dzieci i  żony.

Na razie będą zwiększone odsetki od zaległości państwu, bo jesteśmy własnością państwa, co prawda czującą, ale jednak.. Ale własność , nawet czująca, musi płacić- i od dwudziestu lat coraz więcej i więcej. Wszystko przyspiesza, socjalizm przyspiesza, biurokracja rożnie jak na drożdżach w sile około 1000 etatów miesięcznie, więc potrzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy!… Bo do zbudowania piekielnej  i szczęśliwej biurokracji potrzebne są tylko trzy rzeczy: pieniądze, pieniądze i  jeszcze raz pieniądze.. Napoleon miał rację! Nasze pieniądze! Bo przecież nie ich. Oni żadnych pieniędzy nie tworzą, oprócz  ordynarnego dodruku- za to żyją z nas niezwykle miło i przyjemnie. Łączą miłe z pożytecznym. Zabawy miłe i pożyteczne. Jak to w kraju podbitym przez biurokrację i pustoszonym przez nią na co dzień…Nie wiem czy Hunowie nie byliby bardziej wyrozumiali. A ciekawym pozostaje pytanie: czy gdy państwo spóźni się z wypłaceniem na przykład zwrotu podatku WAT, oczywiście gdy czynności pokontrolne wypadną na korzyść „ obywatela”, bo na ogół wypadają na korzyść państwa, to też będą odsetki- kiedyś się mówiło ustawowe- a teraz chyba ministerialne? Już nie będzie nawet potrzebna ustawa, bo trzeba szybciej i łatwiej wyciągać pieniądze, a nie bawić się  w ustawy… Natomiast, żeby utrudnić życie „ obywatelom” potrzebne są ustawy..! Zresztą to byłby skandal, żeby państwo miało płacić” obywatelom” zwiększone odsetki. W końcu czy państwo jest dla „obywatela”, czy „obywatel” dla państwa.? Oczywiście „obywatel” jest dla państwa, bo jest jego niewolnikiem. To chyba jasne! Nawet przy upadłości firmy widać wyraźnie, kto jest ważniejszy „obywatel”, czy państwo? Najpierw pieniądze zabiera państwo, chociaż niczego w tę firmę nie włożyło, a dopiero potem- jak wystarczy- dostają ci , którzy są pokrzywdzeni, bo dawali towar lub kredyt! Najpierw państwo, a dopiero potem „ obywatel”!… Bo nie ma już ludzi!  Są „obywatele” przywiązani do państwa.. A co mówi art. 4 Konstytucji:” Władza zwierzchnia w Rzeczpospolitej Polskiej należy do narodu”(????) . Naprawdę????????? Chyba koniowi nawet nie jest do śmiechu… I nich władza socjalistyczna pamięta: „Najbardziej wyniosłe drzewa mają najwięcej powodów, by obawiać się uderzenia pioruna”- ktoś słusznie zauważył. A jak obudzi się u „obywateli” świadomość… Uderzenie będzie okrutne! WJR

Sprawiedliwie i solidarnie Wejście w życie 1 grudnia traktatu lizbońskiego i związane z tym proklamowanie Unii Europejskiej, spowodowało wyraźne ożywienie w środowiskach komuszych. Być może dlatego, że chociaż polska konstytucja w art. 13 zakazuje partii politycznych „odwołujących się w swoim programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu”, a także organizacji których program „przewiduje utajnienie członkostwa”, to przecież w Unii Europejskiej, jakby nigdy nic, działają sobie partie komunistyczne, nie mówiąc już o utajniających członkostwo obediencjach masońskich. Oczywiście partie komunistyczne wcale nie muszą ostentacyjnie nawiązywać do „totalitarnych metod i praktyk działania (...) komunizmu”. Przeciwnie – taki na przykład Aleksander Kwaśniewski, przesłuchiwany 3 grudnia w TVN przez przodującą w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym red. Monikę Olejnik, nie tylko do żadnych „totalitarnych” metod i praktyk nie nawiązywał, ale dawał do zrozumienia, że nie tylko nie był agentem „Alkiem”, tylko że on też, a właściwie, jakie tam „też” – że on przede wszystkim walczył ze znienawidzonym reżymem i z tego powodu był przez bezpieczniaków oprymowany. To coś nowego, bo dotychczas słyszeliśmy, że zaledwie „wychował się” na paryskiej „Kulturze”, a nie, dajmy na to, nieśmiertelnym dziele wiecznie żywego Lenina „Rewolucja proletariacka a renegat Kautsky”. Ale czasy się zmieniają, nadchodzi nowy etap, więc i „legendy” trzeba odpowiednio dostosować do nowych mądrości. W tej sytuacji nie tylko można, ale nawet trzeba odciąć się od wszelkich „totalitarnych metod i praktyk działania”, zgodnie z metodą przyjętą przez Gnoma w słynnej „Rozmowie w kartoflarni” z ukraińskim poetą Tarasem: „Nie chcę budować w stepie baraków; będę więzienia wznosił z pustaków! – Toż prawicowe jest odchylenie! – Zdania swojego za nic nie zmienię!” Skoro bowiem partie komunistyczne działają w Unii Europejskiej jak gdyby nigdy nic, to nie jest przecież wykluczone, że któregoś dnia zwyciężą, a kiedy „związek ich bratni ogarnie ludzki ród”, to więzienia z pustaków przydadzą się, jak znalazł. Kiedy sobie o tym pomyślę, to cieszę się, że skończyłem już 62 lata, bo dla starego dziadygi nie ma przecież większej różnicy, czy więzienie jest z pustaków, czy z czegoś innego. Więc nasze komuchy szalenie się zaktywizowały, a bezpośrednim do tego impulsem stał się sławny wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie krzyża. Skoro już o prawach człowieka mowa, to warto przypomnieć, że najwięcej takich praw wpisanych zostało do sowieckiej konstytucji w czasach niezapomnianego Leonida Breżniewa. Czegóż tam nie było! I prawo do jazdy metrem i do darmowego leczenia sławnej schizofrenii bezobjawowej, słowem – żyć nie umierać! Sytuacja u nas jest bowiem podobna, jak w masońskiej „republice kolegów” we Francji na przełomie wieku XIX i XX. Tamtejsi socjaliści, którzy dzięki żydowskiemu grandziarzowi Korneliuszowi Herzowi obłowili się na aferze panamskiej i objęli stanowiska prezesów rad nadzorczych spółek, dajmy na to, kolejowych, ani było w głowie popierać robotnicze strajki na kolejach. Napuszczali tedy masy pożytecznych idiotów na Kościół katolicki, co w ówczesnym żargonie nazywało się „gryzieniem proboszcza”. Tak samo robi dzisiaj kierowana przez plutokratów-nuworyszów żydowska gazeta dla tubylczych Polaków, która nawet w tym celu wynajmuje w Toruniu specjalnego alfonsa. Masy półinteligentów chłoną te mądrości i powtarzając je potem własnymi słowami, doznają niebywałej dumy z własnego rozumu. Więc i teraz Sojuz Lewicy Demokratycznej ani myśli zastępować w Polsce kapitalizmu kompradorskiego kapitalizmem zwyczajnym, bo nie kąsa się ręki, która chleb daje. Inna rzecz, że nie myślą o tym również partie, jak to się mówi – „prawicowe”, w rodzaju PiS, czy Platformy Obywatelskiej. Skoro „drogi Bronisław” i Jacek Kuroń tak w 1989 roku ustalili z razwiedką, to znaczy – że tak ma być i szlus. W tej sytuacji pan Sławomir Sierakowski, w mrokach dawnej kawiarni na rogu Nowego Światu u Świętokrzyskiej w Warszawie, wraz z wyzwolonymi z majtek „damami i pisarkami” oraz wymoczkami z trzeciej czy nawet już czwartej generacji sierot po Stalinie, przygotowuje ofertę, tym razem już na pewno „prawdziwego” socjalizmu. Brrr! Więc skoro oni tak, to może my - inaczej? Wprawdzie na zastąpienie kapitalizmu kompradorskiego zwyczajnym przy tym układzie politycznym liczyć raczej nie można, ale może by tak przynajmniej spróbować pogryźć trochę komucha? Jak wiadomo, ustawa z 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej wprowadziła pojęcie „zbrodni komunistycznej” – jak nazywa czyn popełniony przez funkcjonariusza państwa komunistycznego, polegający na stosowaniu represji lub innych form naruszania praw człowieka wobec jednostki lub grupy ludzi, stanowiący przestępstwo tempore criminis. Zbrodnie komunistyczne nie ulegają przedawnieniu, zaś ich karalność ustaje po 40 latach od 1 sierpnia 1990 roku – w przypadku zabójstwa, a po 30 latach w przypadkach mniejszej wagi. Ponieważ bez znajomości dokumentów bezpieki bardzo trudne, a przeważnie niemożliwe jest ustalenie bezspornego związku przyczynowego między działaniem „funkcjonariusza” a taką „komunistyczna zbrodnią”, lepiej rozumiemy przyczyny dla których działacze Sojuza Lewicy Demokratycznej domagają się likwidacji IPN i „spalenia” dokumentów. Ale karalność zbrodni – to jedna sprawa, a naprawienie wynikłej stąd szkody – to sprawa druga. Zdarza się przecież, że sprawca albo nie żyje, albo tak schował szmal, że żaden komornik nic mu nie wyciągnie. W rezultacie komuch śmieje się w kułak, podczas gdy ofiara komunistycznych zbrodni często musi wyjadać kit z okien. Ale i na to jest rada. Rzecz w tym, że każdy członek PZPR podpisywał deklarację, w której nie tylko akceptował „totalitarne metody i praktyki komunizmu”, a więc również „zbrodnie komunistyczne”, ale aktywnie je popierał, a w każdym razie się do tego solennie zobowiązywał. Bez tego poparcia tylu komunistycznych zbrodni może by nie było, a zresztą – mniejsza z tym, czy by były, czy nie – bo ważniejsze jest, że każdy członek PZPR, podpisując deklarację, dopuszczał się przestępstwa podżegania (wszystkie „niech żyje!” lub „precz!” na wiecach i zjazdach partyjnych) lub poplecznictwa, przynajmniej w zamiarze ewentualnym. W takiej sytuacji słuszne jest, żeby on również, a nie tylko bezpośredni sprawca komunistycznej zbrodni, odpowiadał materialnie za wyrządzone ofiarom szkody i zadośćuczyniał za straty moralne. Skoro dzięki przynależności do PZPR był bezpośrednim lub pośrednim beneficjentem komunistycznych zbrodni, to jest jak najbardziej słuszne, by uczestniczył też w naprawianiu szkód, jakie one wyrządziły. Dlatego, skoro PO zamierza przeprowadzić nowelizację ustawy o IPN, mogłaby ją uzupełnić o przepisy przewidujące solidarną odpowiedzialność wszystkich członków PZPR za szkody i straty moralne spowodowane zbrodniami komunistycznymi. Myślę, że Prawo i Sprawiedliwość taką nowelizację też by poparło, a pan prezydent – podpisał. SM

Przedostatni bój generała Generał Jaruzelski bardzo się zdenerwował rozgłosem, jaki towarzyszy notatce Wiktora Anoszkina, adiutanta marszałka Wiktora Kulikowa, w 1981 roku dowódcy wojsk Układu Warszawskiego, którą dr Antoni Dudek opublikował w całości w najnowszym Biuletynie IPN. Dotyczy ona rozmowy, jaka generał Jaruzelski odbył z marszałkiem Kulikowem 9 grudnia 1981 roku. Według notatki, generał Jaruzelski w pewnym momencie powiedział: „Jeśli robotnicy wyjdą z zakładów pracy i zaczną dewastować komitety partyjne (...) to wy będziecie musieli nam pomóc. Sami nie damy rady.” Tę konieczność zilustrował Kulikowowi przykładem Katowic, które liczą około 4 mln mieszkańców, a wojska właściwie tam nie ma, zatem, w razie czego tylko pomoc sowiecka, albo w ogóle – wojsk Układu – pozwoli opanować sytuację. Nietrudno się dziwić irytacji generała. Co tylko mógł, to już sobie załatwił. 12 października 1996 roku Sejm umorzył postępowanie w sprawie postawienia generała Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu za wprowadzenie stanu wojennego. Trybunał Stanu nic by mu oczywiście złego nie zrobił, ale samo postawienie go przed nim było ryzykowne. Wydawało się zatem, że jest już bezpiecznie i że generała, zgodnie zresztą z jego życzeniem, będzie sądziła wyłącznie Historia. Historia bowiem, w odróżnieniu od innych sądów, nikogo nie pakuje do kryminału. Ale 17 kwietnia 2007 roku IPN oskarżył generała Jaruzelskiego o kierowanie w 1981 i 1982 roku związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym (chodzi oczywiście o tzw. Wojskową Radę Ocalenia Narodowego) oraz o podżeganie członków Rady Państwa do rozmaitych ciężkich przestępstw poprzez nakłonienie ich do zatwierdzenia Dekretu o stanie wojennym, przewidującym w licznych przypadkach karę śmierci za złamanie jego postanowień. Ale i na to znalazła się rada; generał Jaruzelski złożył wnioski dowodowe, m.in. o przesłuchanie ówczesnej brytyjskiej premier Margaret Thatcher i sowieckiego genseka Michała Gorbaczowa, a niezawisły sąd w podskokach je uwzględnił i zobowiązał IPN do uzupełnienia oskarżenia o te dowody. I znowu wydawało się, że jest tak bezpiecznie, iż generał Jaruzelski, podobnie zresztą jak Aleksander Kwaśniewski, zaczął ostatnio dawać do zrozumienia, że tak naprawdę, to walczył on z komunistycznym reżymem jako dysydent. A teraz ta nieszczęsna notatka, którą wprawdzie generał Jaruzelski określa jako „fałszerstwo”, ale inni nie są pewni, czy powinni w to wierzyć. Nawet były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa przebąkuje o konieczności oskarżenia go o zdradę – oczywiście jeśli prawdziwość notatki się „potwierdzi”. Sądzę jednak, że po rozmowie z generałem Kiszczakiem były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa może zmienić zdanie w jednej chwili, podobnie jak inni dygnitarze świeccy i duchowni, co to ani nie palili, ani się nie zaciągali. W tej sytuacji, mimo owej notatki, generał Jaruzelski może nawet podjąć próbę zostania santo subito, chociaż pobożny poseł Gowin pewnie by się na to zżymał.

SM

Paradoksy wokół kary śmierci W związku z naszym jasnym i zdecydowanym stanowiskiem w sprawie aborcji, niektórzy ludzie zarzucają nam niekonsekwencję. Skoro bowiem – powiadają – domagacie się poszanowania życia ludzkiego, to dlaczego optujecie za przywróceniem kary śmierci do kodeksu karnego? Moim zdaniem braku konsekwencji w naszym stanowisku nie ma, ponieważ właśnie dlatego jesteśmy za przywróceniem kary śmierci, gdyż stanowi ona niezbędny element prawnej ochrony życia ludzkiego.Intencją przyświecającą przeciwnikom kary śmierci jest chęć eliminacji z systemu prawnego możliwości bezkarnego pozbawienia człowieka życia. Intencja ta, aczkolwiek bardzo szlachetna, jest w praktyce niemożliwa do zrealizowania.Przyczyna jest następująca. Otóż zarówno w polskim, jak i w innych systemach prawa karnego, występuje instytucja obrony koniecznej. Polega ona na tym, że człowiek będący obiektem bezprawnego zamachu, ma prawo odeprzeć go przez własne działanie, używając środków skutecznych, acz proporcjonalnych do zaistniałego zagrożenia. Vim vi repellere licet – siłę godzi się odeprzeć siłą – ta zasada prawa rzymskiego znalazła wyraz w jednym z orzeczeń Sądu Najwyższego (Izba Karna), który stwierdził, że człowiek zaatakowany przez przestępcę nie ma prawnego obowiązku ratowania się ucieczką. To uprawnienie zakłada również możliwość pozbawienia życia napastnika, jeśli jego postępowanie niedwuznacznie wskazuje na identyczny zamiar a niebezpieczeństwa nie da się uniknąć w jakiś inny sposób. Nie potrzebuję dodawać, że takie działanie człowieka zaatakowanego nie jest przez prawo uznawane za przestępstwo, a więc nie można -w przypadku broniącego się – mówić o winie, a tym samym i o karze, nawet gdyby skutkiem jego obrony była śmierć napastnika.Gdyby zatem konsekwentnie wyeliminować wszelką możliwość bezkarnego pozbawienia życia człowieka z systemu prawnego, to trzeba by również zlikwidować instytucję obrony koniecznej. W takim jednak przypadku prawo traktowałoby identycznie zarówno bezprawny zamach, jak i obronę przed nim, a więc skutecznie zacierałoby granicę między prawem a bezprawiem, między przestępczym zamachem, a obroną przed nim. Taka sytuacja przekreślałaby ochronną funkcję prawa karnego i podważałaby sens prawa w ogóle.Z tych właśnie względów, zatrącających o paradoks, utrzymanie w systemie prawnym możliwości bezkarnego zabicia człowieka objawia się jako jeden z fundamentów ochronnej funkcji prawa karnego i sensu prawa w ogólności. I właśnie dlatego intencje przeciwników kary śmierci nie są możliwe do zrealizowania w pełni bez podważenia samej istoty prawa.Czy jednak nie są możliwe do zrealizowania częściowo? Wróćmy raz jeszcze do instytucji obrony koniecznej. Jak wspomniałem, człowiek zaatakowany przez napastnika ma prawo się bronić. Zakres tej dopuszczalnej obrony zakłada możliwość pozbawienia napastnika życia. Napastnik zatem, decydując się na zaatakowanie swojej ofiary, nie może nie liczyć się z tą możliwością i przystępując do napadu ryzykuje życiem. Zwróćmy uwagę, że z punktu widzenia prawnego możliwość utraty życia przez napastnika zachodzi już wtedy, gdy znajduje się on zaledwie na etapie usiłowania (np. usiłowania zabójstwa). Skoro kara śmierci została zniesiona , napastnik, który na etapie usiłowania jest zagrożony utratą życia, otrzymuje od systemu prawnego nagrodę, o ile tylko doprowadzi swój zbrodniczy zamiar do końca, to znaczy, o ile ofiarę życia rzeczywiście pozbawi. Wtedy bowiem ze strony ofiary żadne niebezpieczeństwo już mu nie grozi, zaś prawo od tego momentu gwarantuje mu ochronę życia, zwłaszcza, gdy zostanie schwytany, osądzony i skazany. Mówię o gwarantowaniu życia, ponieważ w takiej sytuacji inne osoby są odpowiedzialne przed prawem za ochronę życia aresztowanego i skazańca. W ten oto sposób likwidacja kary śmierci premiuje zbrodniarzy szczególnie brutalnych, bezlitosnych, którzy nie wahają się przed doprowadzeniem swoich ofiar do stanu bezbronności i zgładzeniem ich. W zasadzie zaś, likwidacja kary śmierci poprawia sytuację przestępcy pod warunkiem wszakże, że przekroczy on etap usiłowania i osiągnie etap realizacji zbrodniczego zamiaru.Tymczasem funkcją prawa karnego nie jest zapewnianie przestępcom bardziej komfortowej sytuacji, ale ochrona jednostek przed bezprawnymi zamachami. Zatem wykonywanie ochronnej funkcji prawa powinno zmierzać do utrzymania sytuacji co najmniej takiej, jaka istniała na etapie usiłowania, to znaczy dopóki zaatakowana ofiara mogła skorzystać z obrony koniecznej. Zadaniem prawa karnego powinno być zatem przedłużenie zagrożenia życia napastnika również na okres, gdy ofiara została doprowadzona do stanu bezbronności, albo pozbawiona życia.W tym momencie – jak przypuszczam – leży przyczyna nieporozumienia między zwolennikami kary śmierci, a jej przeciwnikami. Ci pierwsi, do których również i jam się zaliczam, uważają, że prawo powinno występować w imieniu jednostki, której dobra zostały w wyniku przestępstwa naruszone, a więc powinno działać tak jak ona, również wtedy, kiedy ona sama z tych czy innych powodów działać już nie może. Ci drudzy natomiast uważają, że prawo powinno działać w imieniu społeczeństwa. W takiej zaś sytuacji wspomnienie zbrodni i krzywdy ofiary schodzi na plan dalszy, a przedmiotem uwagi staje się sytuacja przestępcy, skonfrontowanego ze społeczeństwem. Pod wpływem tej, oczywiście niesymetrycznej, sytuacji rodzą się pytania o prawomocność kary śmierci itp. objawy współczucia. Takie są praktyczne konsekwencje różnicy między indywidualistyczną, a kolektywistyczną koncepcją prawa karnego. Tymczasem prawo to powinno przede wszystkim kierować się nakazem sprawiedliwości, a więc oddawania każdemu tego, co mu się należy, a dopiero potem współczuciem dla zbrodniarza. I z tego punktu widzenia powinna być w kodeksie i kara śmierci, i prawo łaski.I jeszcze jedna uwaga. Obawiam się, że postulat zniesienia kary śmierci prowadzi w gruncie rzeczy do uproszczenia procedury jej orzekania i wykonywania. Oto przykład: w swoim czasie ówczesna Niemiecka Republika Demokratyczna zniosła karę śmierci. W tym samym jednak czasie straż graniczna tego państwa strzelała do ludzi usiłujących sforsować mur berliński, a liczba uśmierconych w ten sposób nieszczęśników sięgała setek. Jak więc było naprawdę? Ist-niała tam kara śmierci, czy nie istniała? Uważam, bo faktom zaprzeczać nie potrafię, że nadal istniała, tylko zabroniono jej orzekania sądom działającym mimo wszystko według jakiejś procedury, a przekazano jej orzekanie i wykonywanie żołnierzom straży granicznej, którzy nie prowadzili żadnego postępowania, nie przesłuchiwali podejrzanych, nie określali stopnia ich winy, nie wysłuchiwali argumentów obrońców, ani też nie pouczali o przysługujących środkach odwoławczych, tylko repetowali karabin i strzelali.Osobiście wolałbym, żeby jednak o karze śmierci decydowały sądy, które – cokolwiek by o nich nie powiedzieć – dają pewne gwarancje praworządności. Trudno natomiast mi pogodzić się z postulatem, wskutek którego prawo orzekania tej kary i jej wykonywania miałyby osoby przypadkowe. Tymczasem nie tylko w byłej NRD, ale również u nas, tu i teraz, taka tendencja występuje.Jest rzeczą charakterystyczną, że kręgi domagające się zniesienia kary śmierci zawsze w znacznym stopniu się pokrywały z kręgami domagającymi się kontynuowania legalizacji aborcji. Warto przysłuchać się ich argumentacji: oto o życiu człowieka jeszcze nie urodzonego miałaby decydować “kobieta”. A więc nie sąd, nie za jakieś przestępstwo, nie po zbadaniu stopnia winy, ale “kobieta”, kierująca się przesłankami znanymi tylko jej samej. Czyż nie jest to fragment tendencji zmierzającej do uproszczenia procedury orzekania i wykonywania kary śmierci? Może ktoś powiedzieć, że mieszam pojęcia, bo przecież w przypadku dziecka nie można mówić o przestępstwie. Wolne żarty! Tym gorzej! Z punktu widzenia człowieka pozbawianego życia taka żonglerka słowami nie ma żadnego znaczenia.Dlatego też sprzeciwiam się jakimkolwiek pomysłom, które zmierzałyby do upraszczania procedury orzekania i wykonywania kary śmierci. Zaś ona sama powinna figurować w kodeksie karnym, zarezerwowana do przypadków umyślnych zabójstw, zwanych ongiś morderstwami. Jej likwidacja bowiem prowadzi do poważnych i demoralizujących niekonsekwencji w systemie prawnym. Quod erat demonstrandum. SM

Jednak Mickiewicz..."Bo dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia" - powiada Adam Mickiewicz w "Reducie Ordona". Amerykański prezydent Obama na pewno "Reduty Ordona" nie zna, a i o Adamie Mickiewiczu też pewnie nie słyszał, bo i skąd. Zresztą pani Teresa Bogucka z "Gazety Wyborczej" skarciła wicemarszałka Niesiołowskiego, że zasłania się Mickiewiczem, przypisując mu sentencję, że "tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem", bo to wcale nie Mickiewicz, tylko pewnie jacyś szowiniści, a może nawet faszyści, którym w ogóle nie przyszło do głowy, że Polak może Polakiem dopiero pod całkiem innym znakiem. Jakim? Tego pani red. Bogucka taktownie nie mówi, ale sami wiemy, a jeśli nawet jeszcze nie wiemy, to wkrótce zostanie nam objawione, być może nawet przez samą Naszą Złotę Panią Anielę, kiedy tylko minie nam miodowy miesiąc w Unii Europejskiej. Wracając tedy do prezydenta Obamy, to być może nie zna on nawet słynnej odpowiedzi, jakiej swemu słuchaczowi udzieliło w swoim czasie Radio Erewań. Słuchacz pytał, czy będzie wojna, na co Radio Erewań odpowiedziało, że wojny, ma się rozumieć, nie będzie, natomiast rozgorzeje taka walka o pokój, że nie zostanie nawet kamień na kamieniu. Jeśli zatem prezydent Obama nie zna nawet tej proroczej odpowiedzi, to jednak ściśle według niej postępuje i za to właśnie odebrał Pokojową Nagrodę Nobla. Mówią, że nagroda ta wzbudziła kontrowersje, ale kogóż w końcu nagradzać w tych zepsutych czasach, jeśli nie płomiennych bojowników o pokój? Pokój d'abord, nawet gdyby trzeba było w tym celu cały świat wysadzić w powietrze, to chyba jasne? I dlatego premier Tusk wykazał pełną subordynację, kiedy otrzymał rozkaz wysłania dodatkowych askarisów do Afganistanu, gdzie nasi askarisowie zabijają złowrogich talibów, ale nie byle jak, jak askarisowie z innych miłujących pokój krajów, tylko po Bożemu. Inni znowu czepiali się, że prezydent Obama jeszcze niczego dla pokoju nie zrobił, a tylko mógłby zrobić, i że Nagrodę Nobla dostał dla zachęty. Ale - po pierwsze - jeśli nawet nie zrobił, to na pewno wkrótce tyle narobi, że nieprędko będziemy mogli to uprzątnąć, a poza tym,  jeśli nawet, to cóż w tym złego? Kto zabroni przyznać mu nawet Oscara, skoro może przecież albo nakręcić jakiś film, albo przynajmniej w nim zagrać. Ale ten cały Nobel to drobny pikuś w porównaniu ze szczytem klimatycznym w Kopenhadze, w który zaangażowali się nie tylko przywódcy państwowi, działacze ekologiczni, grandziarze finansowi z "filantropem" na czele, ale nawet przewodniczący COMECE, czyli profsojuza biskupów Unii Europejskiej, co to ma być transmisją polityki partii do katolickich mas. JE bp Adrian van Luyn w dramatycznym liście zwrócił uwagę, że "czasu jest mało" i w związku z tym należy jak najszybciej zredukować emisje szkodliwych gazów. Czyżby już skądś miał przecieki, że koniec świata tuż-tuż? Tego wykluczyć nie można, bo - po pierwsze - któż może wiedzieć takie rzeczy lepiej, niż przewodniczący COMECE, a po drugie - czyż w przeciwnym razie kładłby taki nacisk na brak czasu?  Ciekawe, że w ewangelicznym przekazie koniec świata kojarzony jest z poruszeniem "mocy niebieskich", tzn. że "słońce się zaćmi i księżyc nie da światłości swojej, a gwiazdy spadać będą", ale nie można przecież wykluczyć, że Niebo postanowiło położyć kres istnieniu świata inaczej - właśnie przy pomocy globalnego ocieplenia. Z gazów powstałeś, w gaz się obrócisz - tak mogłoby zatem zostać zmodyfikowane współczesne memento, chociaż pewnie nie wszyscy by się z tym zgodzili. Taki, dajmy na to, Franciszek Fiszer Mieczysławowi Grydzewskiemu, który utrzymywał, że ludzkość powstała z gazów, nie tylko odmówił bruderszaftu, ale i oświadczył, że w tej sytuacji nawet przyjaźnić się z nim nie może. Problem jednakże w tym, że nie wiadomo, czy to globalne ocieplenie, przed którym ostrzegają natchnieni ekologowie i z którym tyle nadziei wiążą grandziarze, w ogóle ma miejsce. Chodzi o to, że brytyjscy naukowcy od lat systematycznie fałszowali dane o stanie klimatu i temperaturach, więc może w ogóle nic się nie ociepla i jeśli nawet, jak zdaje się sugerować JE van Luyn, będzie koniec świata, to z całkiem innego powodu, niż owe nieszczęsne gazy. Takie wątpliwości muszą najwyraźniej drążyć większość uczestników kopenhaskiego szczytu, bo słychać, że pokłócili się o pieniądze - kto komu i ile ma płacić za gazy. Ciekawe, czy upragnioną zgodę przywróci propozycja finansowego grandziarza Jerzego Sorosa, który proponuje, by wykorzystać w tym celu forsę zamrożoną w Międzynarodowym Funduszu Walutowym.  Wyobrażam sobie, co musiał on wywąchać w tej możliwości dla siebie, i to niekoniecznie w postaci jakichś gazów, tylko złota w stanie stałym. Jeśli inni przekonają się, że też mogli będą się nakraść ile dusza zapragnie, to jest pewne, iż kopenhaski szczyt zakończy się wesołym oberkiem - chociaż wprowadzanie w życie jego zaleceń może skończyć się dla cywilizacji ciężkim paroksyzmem.Tymczasem w Polsce mało kto się tym przejmuje, bo politycy kotłują się w Sejmie wokół rozmnożonych tam komisji śledczych, skąd co i rusz podejmują próby powyrzucania się nawzajem, zaś opinia publiczna została zbulwersowana ujawnieniem przez dra Antoniego Dudka w Biuletynie IPN pełnego tekstu tzw. notatki Wiktora Anoszkina z 9 grudnia 1981 roku, z której ponad wszelką wątpliwość wynika, że generał Jaruzelski prosił marszałka Wiktora Kulikowa o sowiecką pomoc wojskową dla usmirienija polskawo miatieża. Nawet były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa odważył się poprzeć oskarżenie generała Jaruzelskiego o zdradę, ale - wierny zasadzie: jestem za, a nawet przeciw - oczywiście pod warunkiem, jeśli prawdziwość notatki się "potwierdzi". W jego przypadku ta ostrożność wydaje się uzasadniona, bo jeśli, dajmy na to, generałowi Kiszczakowi zaczną przypominać się jakieś szczegóły z życiorysu Lecha Wałęsy, to w tej sytuacji notatka Anoszkina na pewno się nie potwierdzi, to chyba jasne? Bo i któż miałby ją byłemu prezydentowi naszego państwa "potwierdzić"? Inna rzecz, że również Władysław Frasyniuk skrytykował Aleksandra Kwaśniewskiego, który do oskarżeń generała Jaruzelskiego odniósł się z ostentacyjnym lekceważeniem - ale bo też mógł poczuć się zaniepokojony, a kto wie, czy nie dotknięty niedawnymi wynurzeniami generała Kiszczaka o fortunach, jakie legendarni opozycjoniści porobili z pieniędzy przeznaczonych na pomoc dla podziemnej  Solidarności. Generał Kiszczak przypomniał, że pieniądze te w większości przechodziły przez Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, kierowane przez tajnego współpracownika SB Jerzego Milewskiego, który potem znalazł bezpieczną przystań w Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, i że bezpieka bardzo dokładanie monitorowała, kto ile wziął i gdzie forsę schował - a żadnych nazwisk wymieniać nie chciał z obawy przed zaciągnięciem przed niezawisły sąd. Niby zatem nic, ale zawsze nieprzyjemnie i jakoś niepewnie, a w tej niepewności dotychczasowy jednolity front Salonu w obronie wszystkich "legend" zaczyna się łamać. Jeśli zaś chodzi o komisje śledcze i panującą tam kotłowaninę, to jest to charakterystyczny objaw narastającego ubezwłasnowalniania naszego państwa, którego funkcjonariusze, z braku innych poważniejszych zajęć, zaczynają zdradzać objawy tzw. furii ekspedycyjnej. Jest to rodzaj psychicznej, na szczęście przemijającej choroby, która często bywa udziałem ludzi skazanych na długotrwałe przebywanie we własnym gronie. Mimo sprzeciwu pani red. Boguckiej musimy jednak odwołać się w tym miejscu do Adama Mickiewicza, który przewidział to w Epilogu do "Pana Tadeusza", pisząc o "paryskim bruku", gdzie trwają "potępieńcze swary" polegające na tym, iż wszyscy "plwają na siebie i żrą jedni drugich". Wprawdzie bruk nie jest paryski, tylko warszawski, ale widać nie bez kozery Warszawa bywa nazywana "Paryżem Północy" A dlaczego plwają i żrą? A dlatego, że nawet jeśli jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy, to już są potępieńcami, a więc ludźmi nie mającymi żadnej mocy sprawczej - bo wszelka moc sprawcza po 1 grudnia coraz szybciej wycieka od nich do starszych i mądrzejszych. SM

Cienki Bolek Po wejściu w życie traktatu lizbońskiego i proklamowaniu Unii Europejskiej jako swego rodzaju europejskiego cesarstwa, którego jedną z prowincji stała się Polska, zaczęły mnożyć się inicjatywy zmierzające do "ratowania utraconej suwerenności". Obawiam się jednak, że jeśli cokolwiek mogą one uratować, to najwyżej reputację niektórych polityków, a i to - tylko w oczach ludzi bardzo naiwnych. Podobnie nie sądzę, by Trybunał Konstytucyjny odważył się sprzeciwić traktatowi lizbońskiemu, zwłaszcza że jak się już wielokrotnie okazało, również sędziowie obdarzeni są poczuciem misji, a przynajmniej nie są pozbawieni instynktu samozachowawczego. Było to widoczne szczególnie przy badaniu ustawy lustracyjnej znowelizowanej z inicjatywy prezydenta Kaczyńskiego. Jak pamiętamy, orzeczenie w tej sprawie zostało opatrzone aż dziewięcioma odrębnymi zdaniami; część utrzymywała, że wyrok jest dla ustawy zbyt surowy, część - że zbyt łagodny, a o takim czy innym stanowisku sędziego decydowała data jego nominacji. To, że namiętności te ujawniły się z taką siłą i w sposób tak ostentacyjny akurat przy tej ustawie, więcej wyjaśnia, niż mówi. Zatem - point de rýveries, czyli - żadnych marzeń ściętej głowy. W tej sytuacji spróbujmy się trochę rozweselić lekturą apologetycznego sprawozdania "Gazety Wyborczej" z przesłuchania red. Adama Michnika w sprawie z oskarżenia wytoczonego przez Jana Kobylańskiego kilkunastu dziennikarzom. Ponieważ m.in. red. Michnik oskarżył Jana Kobylańskiego o antysemityzm, mecenas Mirski poprosił go, by podał definicję antysemityzmu. Redaktor Michnik odpowiedział, że "każde pytanie zasługuje na odpowiedź na takim poziomie, na jakim zostało zadane" i odparł, że "w kraju, w którym w imię antysemityzmu dokonało się ludobójstwo Żydów, zadawanie w 2009 roku pytania, czym jest antysemityzm, uwłacza godności Narodu Polskiego". Otóż red. Adam Michnik nie tylko się myli, ale mam wrażenie, że w dodatku rozpaczliwie ratuje się za pomocą demagogii. Gdyby tak robił jakiś cienki Bolek, co to jest "za, a nawet przeciw", ponieważ ma to swoje "plusy dodatnie i ujemne", to wprawdzie też nie byłoby to wybaczalne, ale przynajmniej zrozumiałe. Jednak w przypadku intelektualisty, na jakiego pozuje red. Michnik, doktora honoris causa i kawalera Legii Honorowej, taka nędzna demagogia jest kompromitująca. Bo cóż takiego niestosownego czy może nie na poziomie było w prośbie mecenasa Mirskiego o zdefiniowanie antysemityzmu? Skoro red. Michnik oskarżenia o antysemityzm rzuca na prawo i lewo, to takie pytanie jest jak najbardziej uzasadnione. W przeciwnym razie można by nabrać podejrzeń, że red. Michnik nie wie, co mówi, czyli zwyczajnie bredzi. I jego odpowiedź takie podejrzenia niestety potwierdza. Bo niby dlaczego w 2009 r. w Polsce nie można definiować antysemityzmu? Dlaczegoż miałoby to uwłaczać godności Narodu Polskiego? Nie ma ku temu żadnego powodu. Definiować można, a nawet należy wszystko i ani żadne miejsce, ani żaden moment nie powinny stanowić w tym przeszkody. Odmienny pogląd trąci totalniactwem i nie jest wykluczone, że w głębi duszy red. Michnik jest totalniakiem, chociaż o tym nie wie, a jeśli nawet wie, to wstydzi się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Podobnie z "godnością Narodu Polskiego". Czy udzielenie - dajmy na to - przez studenta na egzaminie odpowiedzi na pytanie, czym jest antysemityzm, uwłaczałoby godności Narodu Polskiego albo chociaż godności tego studenta? A jeśliby nie uwłaczało, to dlaczego red. Michnik w takich okolicznościach chowa się za Naród Polski i jeszcze jest z tego dumny? Czyżby rzeczywiście nie wiedział, co mówi i z tego właśnie czerpał perwersyjne zadowolenie ze swego rozumu? Tymczasem definicja antysemityzmu jest zagadnieniem tym bardziej ciekawym, że na naszych oczach dokonuje się jej ewolucja. Tradycyjnie bowiem za antysemityzm uznawane było przekonanie, że "wszystkiemu winni są Żydzi". Być może są ludzie, którzy tak rzeczywiście myślą, ale taki pogląd nie wytrzymuje krytyki już na wstępie. Oto bowiem na świecie wybuchają wulkany, zdarzają się trzęsienia ziemi, powodzie, obsunięcia gruntu, tsunami - a z tym, co o tych wszystkich zjawiskach wiemy, Żydzi nie mają z nimi nic wspólnego. Zatem nie są winni "wszystkiemu". A skoro tak, to roztropność nakazywałaby badać istnienie związku przyczynowego między działaniem dajmy na to Żydów, czy kogokolwiek innego, a jego skutkami. Ale takie badanie żadnym antysemityzmem, ma się rozumieć, nie jest, a tylko zwykłą dociekliwością. Ponieważ jednak, jak wiadomo, oskarżenia o antysemityzm są dla delatorów bardzo wygodne i nawet korzystne, to z tego powodu w dzisiejszych czasach szaloną konkietę robi nowa definicja antysemityzmu, w myśl której antysemitą jest ten, kogo z jakichś powodów nie lubią Żydzi. Obawiam się, że oskarżenia rzucane przez red. Michnika oparte są właśnie na tej definicji i być może dlatego trochę wstydził się do tego publicznie przyznać przed sądem. A z drugiej strony ciekawe, że niezawisły sąd sam nie ośmielił się go o to zapytać. SM

Ludzie PO przeputali tylko milion? Niech kradną dalej! W Warszawie „wielki skandal” – jak donoszą „Wiadomości” ONET.pl:

(Milion za ochronę blaszaka, to skandal Milion złotych kosztowała ochrona blaszaka po Kupieckich Domach Towarowych. Miastu dopiero w grudniu udało się sprzedać halę za zaledwie 100 tysięcy złotych. - To skandal - mówi krótko opozycja. Więcej informacji z Warszawy na tvnwarszawa.pl Hala na pl. Defilad stoi pusta od lipca. Po prawdziwej bitwie udało się wówczas wyprowadzić handlarzy z blaszaka. Od lipca do grudnia Agencja Ochrony Zubrzycki, Agencja Kowalczyk i Agencja Ochrony Impuls dostały w sumie od miasta ponad milion złotych za pilnowanie budynku, w którym nikogo nie ma - informuje TVN Warszawa. Urzędnicy: "Wszystko jest w porządku" - Mamy do czynienia z gigantycznym skandalem. Miasto mogło przez pół roku dzierżawić ten grunt, a jeszcze dołożyliśmy milion na ochronę - nie kryje oburzenia Jarosław Krajewski, radny PiS. Urzędnicy twierdzą, że wszystko jest w porządku, ponieważ firmy dostały pieniądze nie tylko za ochronę, ale również za pomoc w wyprowadzce kupców. - Ciężko mówić o złamaniu przepisów - mówi Tomasz Andryszczyk, rzecznik ratusza. "To absolutna niegospodarność" Opozycja nie zostawia jednak na rządzących suchej nitki. - Okazuje się, że ochrona pustej hali, której prawie nikt nie chciał kupić, kosztuje podatników milion złotych. To dokładnie 10 razy więcej niż kwota, za która została sprzedana - komentuje radna Katarzyna Munio, niezrzeszona. Zapowiada, że z wydanych pieniędzy miasto będzie musiało się wytłumaczyć. - To absolutna niegospodarność. Myślę, że ta sprawa powinny się zająć służby kontrolne miasta. Złożę wniosek w tej sprawie - zapowiada Munio. Hala sprzedana za 103 tysiące Halę KDT udało się sprzedać miastu dopiero w trzecim podejściu. Zaczęto od dwóch przetargów, w których nie złożono jednak żadnej oferty. W pierwszym cena wywoławcza wynosiła 10 mln, w drugim 7 mln. Oba zostały unieważnione. Ostatecznie halę sprzedano w drodze negocjacji firmie Kruszer za dokładnie 103 tys. zł - przypomina TVN Warszawa). Rzeczywiście: trochę głupio: w lipcu wyrzucono kupców z Kupieckiego Domu Towarowego stojącego sobie na placu Defilad w Warszawie. Kupcy istotnie byli tam już bezprawnie, bo umowa się skończyła – ale zamiast po prostu, jak to się robi z nielegalnymi lokatorami, odciąć im prąd i wodę, a naokoło POstawić tabliczki: „W najbliższym czasie może nastąpić usuwanie siłą ludzi z tego budynku; wchodzisz na własne ryzyko” - co skutecznie usunęłoby klientów i sPOwodowało, że kupcy sami by się wynieśli – urządzono spektakl na całą POlskę ze szturmem na ten blaszak. Za to wszystko – i za ochronę pustego blaszaka - miasto zapłaciło zblatowanym (przecież to wszystko ludzie POwiązani z rządzącą w POlsce – zwłaszcza POprzez PO - bezpieką) firmom ochroniarskim milion złotych!!! Ten blaszak stał przez sześć miesięcy pusty!!! A przecież ci kupcy mogliby sobie do 1 stycznia handlować, tłok POdczas zakupów przedświątecznych by się trochę rozładował, kupcy by zarobili, jakieś POdatki zapłacili... a 1-I-2010 odcięłoby się im wodę, ogrzewanie i elektryczność. I PO problemie. Ale zarobiłoby miasto – a nie skumplowane z ludźmi tej kretynki „Bufetowej” firmy.

A tak m.st.Warszawa dopłaciło do interesu. By było śmieszniej: ten blaszak miasto chciało sprzedać za... 10 milionów złotych. Wedle wyceny. Nikt tego, oczywiście, nie kupił: koszt rozbiórki przy dzisiejszych przepisach o BHP... POtem spuścili na 7 mln. Wreszcie sprzedali bez przetargu jakiejś firmie za... 103.000 zł. Sądzić należy, że było to warte milion. Proszę teraz spytać, ile zarobiły firmy, które wyceniły tę kupę szkła, plexi, plastiku i żelastwa na 10 i 7 milionów? Bo to zapewne też firmy, które zrobiły to za łapówkę – a płatne były od wysokości wyceny. Jak głosił – słusznie – guru „liberałów” sPOd znaku PO, p.Janusz Lewandowski (CEP): „Towar wart jest tyle, za ile da się go sprzedać”. No, więc za 10 i 7 milionów nie udało się go sprzedać – to znaczy, że nie był tyle wart. Czy firmy, które robiły wycenę, zostały oskarżone o fuszerkę - przecież STUKROTNIE (!!) zawyżyły wartość – i zażądano od nich zwrotu pieniędzy i odszkodowania? Bo gdybym przyszedł do stolarza i zamówił krzesło, a on zrobiłby mi krzesło dziesięć razy za duże – to musiałby zwrócić pieniądze i jeszcze zapłacić za zmarnowany materiał. A tu: nic! Bo to wszystko kumple. POrządni ludzie, muszą sobie POlepszyć byt...

O tym szwindlu anonimowy autor tekstu na ONET.pl jakoś nie wsPOmina. Oczywiście należało oszczęzić na wycenach, zrobić licytację, zacząć ją od 1 złotówki - i zobaczyć, co z tego wyniknie... Ale co tam głupi milion – skoro ludzie sPOd znaku „Bufetowej” z okazji budowy Stadionu (tfu!) Narodowego zmarnują i rozkradną POnad miliard? Jest absolutnie pewne, że w roku 2013 POwstanie Komisja Śledcza w sprawie „Afery EURO 2012”. Ale wtedy ONI będą już na wyspie Bali z pieniędzmi dobrze ukradzionymi. Pamiętacie może Państwo, że zdominowany przez PO Dostojny Senat i opanowany przez koalicję PO-PSL Wysoki Sejm Najjaśniejszej RzeczyPOsPOlitej uchwaliły, że wszelkie zamówienia związane z EURO 2012 realizowane będą bez przetargów? Nie pamiętacie? Szkoda! Ja pamiętam. I w Wolnej POlsce ci, co za tym szwindlem głosowali, też staną przed sądem! Za POmoc w rabunku. I wreszcie konkluzja: Ile ci z PO ukradną: 10 miliardów? 20 miliardów? To lepiej, żeby kradli – byle jako-tako rządzili. Gdyby rządzili ci z PiSu, ukradliby cztery razy mniej – ale zapewniliby nam taką „ochronę socjalną”, że byśmy się nie POzbierali! Więc już lepiej niech będzie, jak jest. A w następnych wyborach w POlenlandzie – tylko na WiP! JKM

O niezdrowej żywności i niezdrowej d***kracji Dziwicie się Państwo temu, że ludzie łykają jak ciepłe kluski ICH tłumaczenia, że walczą z GLOBCIem, pedofilią, terroryzmem, wielkimi korporacjami itd. To przyjmijcie Państwo do wiadomości, że (wbrew temu, co łże obecna propaganda) w 1945 roku terror Sowietów i „naszych” stalinistów istniał, oczywiście – ale był skierowany przeciwko czynnej (sporej!) mniejszości. Większość tzw. przypadkowego społeczeństwa też łykała te bzdury o sprawiedliwości społecznej (poparte przecież reformą rolną!), z radością witała to, że burżujom i spekulantom odbierano majątki... A walka ze stonką ziemniaczaną to była zła? A „walka o pokój i d***krację l**ową”?!? Znakomite chwyty propagandowe. Nas to śmieszy – ale do „mas” te głupoty jak najbardziej przemawiały. Jeśli {Ligol} pisze: „Proszę spojrzeć na to: "Z założeń do ustawy o grach przyjętych we wtorek wynika, że rząd planuje zmusić operatorów Internetu (np. TP SA) do blokowania stron internetowych firm hazardowych. A banki będą miały obowiązek informować o przelewach na ich konta, tak aby fiskus mógł szybko namierzyć i ukarać samych graczy." (za: http://tiny.pl/hx2ft) Ludzie, gdzie my żyjemy?”- to niech wie, że wcale nie jest tak, jak pisze {ronin}, iż „L*d się na to godzi”; większości L**u to się bardzo podoba! L*d, w odróżnieniu od nas, wcale nie lubi Wolności. A co do Sprawiedliwości, to lubi – pod warunkiem, że jest ona po „właściwej” stronie. Własność prywatną (cudzą) ma w małym poważaniu – a w ogóle to „Wełna-bawełna, byle była kicha pełna!”.L*d tow .tow. Lenina, Hitlera, Stalina, Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego i innych takich po prostu kocha.{Samuraj} doniósł, że dzieło tow.Adolfa Hitlera „Mój Bój” jest w Sieci pod adresem: http://tiny.pl/hx24g Tłumaczenie „Mój Bój” lepiej oddaje zwarty, bojowy tytuł pracy Autora. Słowniki podają: „Kampf – walka, bój”. Żeńska, dwa razy dłuższa, forma jest o wiele gorsza. {Bacz} pisze: „Co do zdrowej żywności. Państwo jednak powinno badać różne wynalazki, które są skierowane do masowego spożywania i zabraniać ich produkcji i spożywania jeśli są szkodliwe.” Nie zgadzam się. Ludzkość przez 400.000 lat jadała rozmaite rzeczy bez kontroli państwowej – i nadal tak powinno być. Mamy 6 miliardów ludzi – i powinni oni próbować na sobie wszystkiego. Państwo nie powinno dekretować (na podstawie czego?), że to i owo jest szkodliwe; skąd wiemy, czy spożywanie tego pokarmu nie wywoła np. korzystnej mutacji? Nasza wiedza jest ograniczona i zawodna – to, co 30 lat temu uważano za zdrowe, dziś uważane jest za szkodliwe, a za dalsze 30 lat znów bedzie na odwrót - a tu mamy empirię, doświadczenie na żywych ludziach - którzy na ochotnika wypróbowywują na sobie rozmaite rodzaje pożywienia!

Nie czytał Pan o tym, że jedzenie trucizn w małych dawkach - uodparnia? A może właśnie tak uodpornieni przeżyją jakieś masowe zatrucie? A co do żywności produkowanej sztucznie – to producent za to odpowiada. Cywilnie i karnie. Już on dba o to, by żywność nie była szkodliwa!! Kolego Baczyński! Przywołuję Was do porządku! Wreszcie odpowiadam na pytanie: „Dlaczego deklaracje WiP są inne dla kobiet i mężczyzn?”. W deklaracjach dla kobiet przy wstępowaniu do partii „Wolność i Praworządność” nie ma podanego wieku.

JKM

Gazowe eldorado. ConocoPhilips i Marathon Oil prowadzą w Polsce odwierty rzekomo nieopłacalne dla PGNiG. Spółka z Houston przesunęła nasz kraj nawet na szczyt priorytetowej listy inwestycji. Amerykańskie giganty paliwowe agresywnie wchodzą na nasz rynek. Kusi je wizja zysków z eksploatacji gazu ze skał łupkowych. W polskich złożach, na które dostały koncesje, może być nawet 1,4 bln m sześc. surowca. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo nie jest zainteresowane pokładami ze względu na skomplikowaną technologię pozyskiwania surowca. Eksperci są zdania, że PGNiG woli kupić błękitne paliwo od Rosjan i sprzedać z zyskiem, niż zainwestować w jego wydobycie w kraju. Mimo że wydobycie gazu jest dużo tańsze niż jego import. Od 1996 r. resort środowiska udzielił pięciu zagranicznym firmom licencji na prowadzenie poszukiwań błękitnego paliwa w złożach łupkowych. Ostatnio do tego grona dołączyły dwie firmy: ConocoPhilips i Marathon Oil z Houston - trzecia i czwarta pod względem wielkości spółka w Stanach Zjednoczonych. Inna amerykańska spółka FX Energy ma też koncesję na poszukiwanie tego surowca w okolicach Kutna. Zasobność złoża szacuje się na 500 mld m sześc. gazu. Jego powierzchnia to 113,6 tys. ha. Jak ocenił Rhodi Thomas z instytutu Wood Mackenzie w Edynburgu, specjalizującego się w doradztwie w dziedzinie energetyki, cytowany przez agencję Bloomberga, w pokładach łupkowych może znajdować się nawet 1,4 bln m sześc. gazu ziemnego. Wartość rynkowa takiej ilości surowca wynosi ponad 240 mld USD. - Poszukujemy w wielu krajach w Europie i Azji, jednak Polska wskoczyła na szczyt naszej listy - przyznał David Roberts z Marathon Oil. Inwestycje w pozyskiwanie gazu ze skał łupkowych w 2008 r. przyczyniły się do ponad trzykrotnego spadku cen gazu w Stanach Zjednoczonych w 2009 roku - Wszystko prowadzi do wniosków, że w ciągu czterech lub pięciu lat, i to jest czas, jaki mamy, by się na to przygotować, Polska stanie się miejscem z całkiem dużą ilością gazu - zauważył w rozmowie z agencją Bloomberga Maciej Woźniak, doradca premiera Donalda Tuska ds. bezpieczeństwa energetycznego. Zaznaczył, że inicjatywa jest bardzo cenna ze względu na problemy ostatnich lat z zabezpieczeniem dostaw. Wprawdzie PGNiG planuje udział w poszukiwaniach gazu w skałach łupkowych wraz z Marathon Oil i Chevronem, jednak podchodzi do tego przedsięwzięcia sceptycznie. Piotr Gliniak, szef Departamentu Poszukiwania i Eksploatacji Złóż w PGNiG, zaznaczył, że formacje łupkowe w Polsce mogą mieć zbyt dużo wody, aby użyć technik stosowanych z powodzeniem w USA. - Wydaje mi się w tym momencie, że zagraniczne spółki zbyt optymistycznie oceniają to, co może być znalezione w Polsce - mówi Gliniak. Przemysław Wipler, dyrektor Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii w Ministerstwie Gospodarki w rządzie Jarosława Kaczyńskiego zauważa, że koszty wydobycia gazu w kraju są trzy razy niższe niż jego cena z importu. Jednak głównym powodem, dla którego PGNiG ociąga się z poszukiwaniem gazu w kraju, jest rozporządzenie Urzędu Regulacji Energetyki. Spółka za wydobywany surowiec nie może żądać takiej kwoty, jaką otrzymuje za rosyjski gaz. Eksperci podkreślają, że rozwijanie wydobycia krajowego nie zwiększa zysku spółki, natomiast przeznaczenie znacznych środków na pozyskiwanie gazu ze skał łupkowych bez gwarancji odpowiedniego zwrotu może być postrzegane wręcz jako działanie na szkodę spółki. - Absurd polega na tym, że wydobycie krajowe nie służy polepszeniu kondycji finansowej PGNiG i pozyskiwaniu środków na rozbudowę sieci zagranicznych, lecz tylko jest formą dotowania i ukrywania przed ogółem obywateli realnej ceny gazu od Rosjan - stwierdza Wipler. - Polskie firmy są ograniczone, dlatego na rynek wchodzą spółki zagraniczne - dodaje. Złoża gazu w skałach łupkowych nie są jeszcze nigdzie - poza Stanami Zjednoczonymi - wykorzystywane na skalę przemysłową. Tam z kolei wydobycie gazu łupkowego bardzo szybko rośnie - począwszy od roku 1996, wzrosło trzykrotnie. Obecnie tą metodą USA wydobywają ok. 15 proc. tego surowca. System koncesjonowania działalności poszukiwawczej i wydobywczej obowiązuje w Polsce od wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Państwo jest właścicielem wszystkich złóż, które znajdują się pod ziemią, i jest ich jedynym dysponentem. Swoją władzę nad tą własnością realizuje poprzez Ministerstwo Środowiska, a konkretnie przez Departament Geologii i Koncesji Geologicznej. Co jakiś czas resort ogłasza przetarg na zakup koncesji, natomiast firmy stają do przetargu i wykupują licencję na poszukiwania na określonym bloku. Ministerstwo Środowiska, wyznaczając bloki koncesyjne, opiera się na materiałach naukowych dotyczących perspektyw surowcowych, które przygotowuje Państwowy Instytut Geologiczny. Firmy poszukiwawcze wpłacają pieniądze do Skarbu Państwa, poszukują surowca, a kiedy go znajdą, to często muszą jeszcze wykupić koncesję na jego eksploatację. Wojciech Kobryń

Kataryna miała rację W Polsce mnóstwo rzeczy związanych z naszym życiem działa na zasadzie: coś za coś. Gdy w jakiejś dziedzinie nam się powiedzie, to zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że jesteśmy słabi i beznadziejni, że „to nie to”, że „no i co z tego”, że „inni są o wiele lepsi”, albo też zwyczajnie nasz sukces będzie trzeba okupić jakimś wyrzeczeniem. Czymś za niego zapłacić. Tak stało się przed rokiem w grudniu, gdy bez wątpienia sukcesem (nie tylko moim, bo wszystkich osób, które włączyły się w tę inicjatywę) było powstanie Miasta Pana Cogito – dosłownie „z niczego”, bo z lektur mojej pisaniny i wspólnych dyskusji wielu osób spotykających się u mnie i wymieniających poglądy, osób, które częstokroć nigdy nie widziały się na oczy, lecz powiązała je pewna wspólnota ducha. W odpowiedzi na ten sukces salon24 ulokował piszących o tym blogerów (bo nie tylko mnie) w piwnicy, gdzie w ramach kwarantanny intelektualnej mieliśmy przemyśleć, czy naprawdę chcemy uprawiać „wrogą działalność” wobec s24, bo tak mądrze zinterpretowano organizowanie POLIS MPC. Za sukces więc kara. Coś za coś. Tak się dzieje rok później, a więc w czasie, gdy po uprzejmym mailu R. Krawczyka (sierpień 2009) do mnie, Miasto Pana Cogito zostało zaproszone do s24 i przydzielono mu wspaniałomyślnie zielony blog. Nie minęło dużo czasu i rocznica funkcjonowania Miasta opisana na tymże blogu została potraktowana jako coś niewartego zamieszczenia na stronie głównej, bo, jak się domyślamy, jest tyle bieżących ważnych wydarzeń i tyle intrygujących postów, że czyjeś urodziny to nic ważnego. Gdyby to była kolejna rocznica mojego blogowania na s24, to sprawa nie warta byłaby większego zachodu, ale ponieważ chodzi o wielomiesięczną pracę mnóstwa osób związanych z nauką, literaturą, malarstwem, fotografią itd., to uważam, że nie mogę tego pozostawić ot, tak, jakby się nic nie stało, zwłaszcza że podobnie s24 potraktował moją notkę o pojawieniu się Przemysława Gintrowskiego w murach POLIS MPC.Kataryna miała rację odchodząc z s24 przed paroma tygodniami (mieli też rację ci blogerzy, jak np. Junona, którzy – bez względu na swoje polityczne poglądy – twierdzili, że coś bardzo złego dzieje się z s24. Nie miałem racji ja, uważając, że redakcja s24 wie, co robi - i bagatelizując te zagrożenia, na jakie wskazywali inni – przecież w ciągu roku s24 zmienił się nie do poznania, tylu autorów stąd poodchodziło. Czy na ich miejsce pojawili się ludzie piszący coś ciekawego? Zależy, co rozumieć pod pojęciem ciekawego pisania. Naiwnie sądziłem, że po pojednawczych gestach ze strony redakcji s24 wróci do jakiejś racjonalnej formuły niezależnego medium. Zachodzą jednak procesy zgoła przeciwne. Można by je nazwać komercjalizacją s24, ale to raczej jest jego pauperyzacja. Owszem, pojawiają się jeszcze jakieś nowe rodzynki, typu blogi A. Dudka czy J. Żaryna, ale całe ciasto już nie jest strawne i z wolna zielenieje. A tymczasem za dwa tygodnie Boże Narodzenie! Gdy redakcja s24 przetrzymała mnie w piwnicy, to po jakimś czasie przestałem publikować w s24, zakładając własnego bloga. Wiele osób jednak namawiało mnie usilnie, bym wrócił, bo w s24 się wygodniej komentuje, no i poza tym, sporo blogerów tam wciąż pozostawało. Dałem się namówić i po kolejnej piwnicznej kwarantannie, zostałem łaskawie dopuszczony do „emisji”. A potem sierpień i „comeback” Miasta. Pamiętam jednak głosy, które ten powrót odradzały i dziś stwierdzam, że były to głosy uzasadnione. Tak naprawdę grudzień 2009 jest więc z jednej strony rocznicą istnienia POLIS MPC, z drugiej przecież rocznicą założenia przeze mnie bloga poza s24. Sam o tym zapomniałem. Powrót do przeszłości? Nie, droga, którą należy podążać dalej. Jak najdalej od s24. PS.Dziękuję wszystkim osobom, które brały udział w mojej salonowej przygodzie i zapraszam do przyjaznych miejsc (jak np. POLIS MPC), w których będę odtąd pisywał i komentował. W s24 nie pojawi się już żadna moja notka. Najprawdopodobniej w najbliższych dniach uda się uruchomić stronę bardziej interaktywną niż obecny mój blog na blogspocie, więc ci, co lubią ze mną się przekomarzać, będą mogli się wyszaleć. Redakcja s24 miała swoją „second chance” i niestety, potraktowała mnie w charakterystyczny dla siebie sposób. Trzeciej szansy się już nie daje – zwłaszcza jak już człowiek ma swoje lata. Kłaniam się wszystkim – a ten post proszę traktować jako komunikat techniczny, taki jak kataryny. Admini nie muszą nawet zadawać sobie trudu z jego publikacją na SG. Kto będzie chciał dotrzeć do tych informacji i do mnie – dotrze. FYM

Niezwykle bezczelny przekręt rządzących Warszawą PO-SLD? Kolejne bulwersujące informacje dotyczące KDT. Pisałem już o tej sprawie, link do mojego artykułu pod tekstem, w skrócie - choć kupcy mogli być eksmitowani to władze Warszawy z Hanną Gronkiewicz-Waltz również złamały prawo oraz postąpiły niezgodnie z interesami miasta czym naraziły je na straty. Teraz dowiadujemy się o może mniejszej wartościowo, ale chyba nawet bardziej szokującej i wielowątkowej niegospodarności. Milion złotych kosztowała ochrona hali po Kupieckich Domach Towarowych. Z jej sprzedaży do kasy Warszawy wpłynęło zaledwie 100 tys. zł w drodze negocjacji zamiast przetargu. Szczęśliwym nabywcą okazała się firma Kruszer. Przetargi niby były, ale z astronomicznymi cenami wywoławczymi. W pierwszym cena wywoławcza wynosiła 10 mln, w drugim 7 mln. To nie koniec platformianych cudów. Choć od momentu usunięcia z hali kupców obiekt był pod ochroną policji i straży miejskiej - władze Warszawy wynajęły dodatkowo firmę ochroniarską. Koszty tej ochrony są dziesięć razy większe niż pieniądze ze sprzedaży hali. Na dodatek miasto traciło pieniądze nie dzierżawiąc tego terenu przez pół roku. Wiceprezydent Warszawy Andrzej Jakubiak tłumaczy, że koszty windowała ochrona towaru zostawionego w hali. Ale kupcy mieli na jego odbiór dwa miesiące, a kontrakt z firmą ochroniarską podpisano na cztery miesiące. Warta milion umowa skończyła się 15 listopada. Jedną z firm ochraniających KDT była, zatrudniana już wcześniej przez władze Warszawy, firma Zubrzycki, której właściciel w 2007 roku został zatrzymany przez CBA pod zarzutem wręczenia 300 tysięcy złotych łapówki - taka firma powinna być wykluczona z wszelkich przetargów organizowanych przez władze państwowe i samorządowe. Przez kolejne dwa tygodnie budynek ochraniała inna agencja. Każdy dzień jej pracy był dziesięć razy tańszy. Na tym przykładzie widać jak w soczewce porażającą nieudolność ekipy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Czy jest możliwa, aby rządzący byli aż tak głupi, czy to jednak zwykły chamski przekręt, okradanie podatników przez PO i SLD? Filip Stankiewicz

12 grudnia 2009 Prawo zachowania energii... w układzie- na później! Według klasycznej definicji zasady zachowania energii, w układzie izolowanym suma składników wszystkich rodzajów energii całości, suma energii wszystkich jego części, części układu  - jest stała i nie zmienia się w czasie. Nie wiem, czy ta zasada tyczy się do końca  układu politycznego, który tak naprawdę jest niezmienny od dwudziestu lat rządów ludzi Okrągłego Stołu, ludzi pana generała Kiszczaka, bo przecież pamiętajmy- w 1989 roku miał on pod sobą prawie 200 000  pracowników(!!!!!). Ci ludzie się przecież nie rozpłynęli w zamkniętym układzie,  bo w zamkniętym układzie rozpłynąć się niepodobna, tym bardziej,  że co rusz wychodzi na jaw, że ten , a to tamten- był człowiekiem generała Kiszczaka. Oddział i układ jest tak naprawdę zamknięty, od czasu do czasu dokooptowuje się do niego kogoś nowego, bo trudno,  żeby  najbardziej sprawdzeni towarzysze pracy operacyjnej żyli wiecznie. Ale w izolowanym układzie- na pewno suma energii wszystkich ludzi w nim pracujących jest taka sama,  żeby układ mógł trwać. Bo prawdziwą konstytucją III Rzeczpospolitej, nie jest Konstytucja obowiązująca, ale porozumienie Okrągłego Stołu, o którym mówi się, że było tajne.. Pożyjemy- może kiedyś zobaczymy. Tak jak z układem Robbentrop-Mołotow. Też przecież  był tajny! W układzie izolowanym przez pana generała, suma energii tych ludzi. być może miała  charakter stały, dla dobra układu i w samym układzie, ale na pewno części tego układu nie zostały naruszone. Bo przecież władzy raz zdobytej- nigdy nie oddamy! O czym z lubością mówił towarzysz Gomułka Władysław, nie mylić ze Stanisławem Gomułką, który teraz robi nam wodę z mózgu w sprawach ekonomicznych. W niedawnym wywiadzie dla Dziennika- Gazeta  Prawna, pan generał z lubością opowiada, jak to różni ludzie, których  teraz ogląda systematycznie w telewizji, przychodzili do niego w 1989 roku, a on tylko naciskał guzik, przynoszono papiery  danego osobnika i przy nim, w przygotowanej niszczarce były one niszczone(????) Dobre sobie… Były niszczone! W tym przypadku, pierwszy raz w historii okazałoby się, że „ archiwa płoną”, podczas gdy do tej pory „archiwa nigdy nie płonęły”(!!!)

Ktoś zawsze papiery miał, bo posiadanie papierów wpływowych osób, zawsze łączy się z władzą, a ta jak wiadomo jest potrzebna, żeby ją sprawować. A dekoracja, pardon- demokracja, może przecież istnieć- chwiejne wahania tłumów  przecież nie przeszkadzają. Niezależnie gdzie się bujną- zawsze padają na swoich; czy to z „lewej”, czy to z „ prawej” strony.. Bywały momenty, że na scenie politycznej, jak to w demokracji nieraz bywa , pojawiły się ugrupowania obce, spoza okrągłego Stołu, bo nieobliczalny tłum emocjonalny zagłosował na Ligę Polskich Rodzin czy Samoobronę.. Na Unię Polityki Realnej nie zagłosował.. Ale sprawna akcja medialnopacyfikacyjna, jakby od góry była kierowana z określonym zamysłem, wyrzuciła oba ugrupowania w niebyt, przy wydatniej pomocy Prawa i Sprawiedliwości, w tym  szczególnie pana premiera Jarosława Kaczyńskiego, który razem z bratem, przy Okrągłym Stole byli.. Pan Jarosław Kaczyński był w Zespole ds. reform politycznych, a ściślej podzespole ds. reformy prawa i sądów. Od 1976 roku był współpracownikiem Komitetu Obrony Robotników, czyli trockistowskiej organizacji, której socjalizmu było za mało, wołali o więcej. Przecież słynny list 34 z 1964 roku, trockistów Modzelewskiego i Kuronia  , to nic innego jak bunt przeciw socjalizmowi który był, ale nie przeciw niemu, tylko, że go było  za mało(!!!). Dostali potem ordery Orła Białego od pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.., który to Order otrzymała również pani Walentynowicz, od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. I go przyjęła! Ale nie przyjęła oferty bycia honorowym obywatelem Gdańska, bo tamtejsze towarzystwo honorowych obywateli jej nie odpowiadało.. Kuroń i Modzelewski też jej nie odpowiadał.-  ale przyjęła! A wiecie państwo kto między innymi jest honorowym obywatelem Gdańska? Bierut, Rokossowski, Hitler, Forster, Goering, Mazowiecki, Ryszard Kaczorowski, Henryk Jankowski, Bogdan Lis, Bogdan Borusewicz, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Gwiazda, G. Grass, Obrońcy Westerplatte, Obrońcy Poczty Polskiej, Kulikow, Lech Wałęsa, G. Bush, Jerzy Borowczak, Jan Nowak Jeziorański, Bogdan Lis.. I Hitler – i ci co z Hitlerem walczyli! Wszyscy zasłużyli się dla Gdańska.. Ale wracając do Jarosława Kaczyńskiego.. Prawo i sądy od tamtego czasu uległy dalszej degradacji i dalej ulegają, ze względu na odchodzenie od zasad prawa rzymskiego. Był pracownikiem Biura Interwencyjnego KSS KOR, członek redakcji „Głosu”. W okresie „Solidarności” kierownik sekcji prawnej Ośrodka Badań Społecznych Mazowsze i członek jego Rady Programowej. Po 13 grudnia 1981 roku( nie był internowany!) wrócił do redakcji” Głosu”. Od 1982 roku członek Komitetu Helsińskiego w Polsce, czyli organizacji ponadnarodowej , narzucającej państwom swoiste rozumienie praw człowieka. Fundacja Helsińska dyscyplinuje  na poziomie międzynarodowym państwa w sprawach korzystnych dla organizacji ponadnarodowych  ingerując w sprawy państw narodowych. Jest czynnikiem  przyczyniającym się do likwidacji suwerenności państwa; bo albo obowiązuje  prawo danego państwa, albo prawo  organizacji  międzynarodowej- przeciwko państwu. Taki  rodzaj wtyczki międzynarodowych organizacji ponadnarodowych.… Wtedy celem pana Jarosława Kaczyńskiego było” budowanie  niezawisłego sądownictwa”(????) i „uchylenie niektórych dokuczliwych przepisów”(???). Od tamtego czasu sądownictwo jest oczywiście niezawisłe…. od sprawiedliwości i zdrowego rozsądku. I upolitycznione jak nigdy wczsniej. A ilość przepisów- jak to u trockistów- zwolenników permanentnej rewolucji i tysięcy  przepisów, które paraliżują sądownictwo i nie tylko- wzrosła wielokrotnie! Miał wtedy nadzieję, że:” Okrągły Stół przełamie bierność społeczeństwa poprzez uświadomienie, że rzeczywistość się zmienia”(?????) Popierał Okrągły Stół- dopiero potem stał się werbalnym przeciwnikiem ,bo przecież nie naprawdę.... To są oryginale cytaty jego wypowiedzi , pochodzące z książki „Okrągły Stół- kto jest kim” wydanej  w 1989 roku, przez Komitet Obywatelski przy przewodniczącym NSZZ ”Solidarność’- Lechu Wałęsie. Strona 88.. Natomiast pan Lech Kaczyński był w Zespole ds. Pluralizmu Związkowego, w grupie roboczej ds. nowelizacji ustawy o związkach zawodowych, w grupie roboczej ds. .ustawy o uprawnieniach niektórych pracowników do ponownego nawiązania stosunku pracy(????) Jakieś kompletne bzdury socjalistyczne, hołubiące pracowników przeciw pracodawcom.. Przypominam, że pan prezydent Lech Kaczyński jest” profesorem” od  „Prawa Pracy” – tego socjalistycznego wynalazku. W Europie jedynie w Albanii anulowano dyplomy socjalistycznych uczelni, gdzie nauczano kłamstwa i  wydumanych utopii, które zwano nauką.. U nas dekomunizacji dyplomów  fałszywych nauk- nie anulowano. To samo wykładają – co za poprzedniej komuny.! I mają się dobrze.. Są profesorami, doktorami.. Całe wydziały tzw. ekonomii- istnieją w nienaruszonej formie.. I uczą studentów interwencjonizmu państwowego, czyli antyekonomii.. Socjalizm trwa w najlepsze i się umacnia! A jedynie ustawa Rakowskiego- Jaruzelskiego z grudnia 1988 roku   zrobiła chwilowy wyłom w myśleniu o rzeczywistości. Wprowadzono wolny rynek! Pan Lech Kaczyński to również  były KOR_owiec- trockista.. Były członek Komitetu Obywatelskiego, a w latach  późniejszych  członek Fundacji Batorego, prawdziwego miejsca , gdzie zapadają decyzje, dotyczące Polski. Proszę przejrzeć stronę internetową Fundacji  Batorego.. Honorowym członkiem i założycielem jest G. Soros. Forsę  dają :Ford Fundation( 10 milionów dolarów!), Open Society Institute, Bosh, Agora.. Propagują demokrację i “społeczeństwo otwarte”, cokolwiek miałoby to pojęcie znaczyć.. Na pewno dla nas nic dobrego! Ciekawe w jakim celu” dobroczyńca ludzkości” to robi? Przewijają się  nazwiska: Jan Krzysztof Bielecki, Bogdan Borusewicz, Wojciech Fibak, Andrzej Olechowski, Tadeusz Pieronek, Hanna Suchocka, Marcin Król… Ci wszyscy, którzy są współtwórcami  degrengolady Polski i jej likwidacji w ramach superpaństwa o nazwie Unia Europejska.. ONI wszyscy porobili kariery i ciągną pożytki z władzy.. A miliony ludzi cierpią! To jest właśnie prawo zachowania energii… w układzie- na później.. może na zawsze? WJR

Rekordy nonszalancji Sprawdzając stan głosów na mnie w sondzie ONET.pl zajrzałem przypadkiem na sondę n/t kary śmierci. Konkretnie: kary śmierci w USA: Zdumiała mnie nonszalancja tego kogoś, kto zadawał pytanie. Brzmiało ono: Czy kara śmierci w USA nie powinna być wykonywana? 49% ludzi odpowiedziało: „NIE”. I ja się teraz pytam: czy oni odpowiedzieli: „Nie, nie powinna być wykonywana!” - czy też ” „Nie zgadzam się z tym, że nie powinna być wykonywana!”? W języku polskim zawsze jest kłopot ze znaczeniem podwójnego przeczenia. Ale – na litość Boską: czy nie można było zadać pytania: „Czy kara śmierci w USA powinna być wykonywana?”. Oczywiście: przy założeniu, że jest sens pytać Polaków o to, co powinni robić Amerykanie. I tu kolejny rekord nonszalancji. Komentarz {~Sumsiot}a (jedyny...) brzmiał: „»A co mnie obchodzi USA? To jakaś wieś za wielką wodą, która z resztą ma nas gdzieś, co w sumie jest logiczne, bo ciągle w to "gdzieś" wchodzimy, nie wiem po co«. Rzeczywiście. USA mają broń, która po 20 minutach może zamienić Polskę w radioaktywne pogorzelisko, na którym przeżyje może 2% ludności – a {~Sumsiot}a one po prostu „nie obchodzą”.

Więc może by {~Sumsiot} przyjął do wiadomości, że gdy np. niedawno na terenie Białej Rusi odbywały się manewry Wszechrusi (bez Ukrainy...) Berlin przekazał do Moskwy informację: „Jeśli Wasze wojska zatrzymają się na granicy Wisły i Sanu, to my nie zerwiemy umowy o Rurociągu Północnym”. Ot, tak na wszelki wypadek. By stworzyć odpowiednie warunki brzegowe. A może...{~Sumsiot} zapewne czyta komunikaty z rozmów dyplomatów: „Strony uzgodniły, że polepszenie wzajemnych stosunków leży w żywotnym interesie naszych bratnich narodów” - itp. bla-bla-bla. To są wypowiedzi dla motłochu. Na zamkniętych spotkaniach mówi się językiem siły. Językiem polityki realnej. JKM

Kim jest generał W niedzielę, 13 grudnia, mija 28. rocznica wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. W tym roku główną sensacją obchodów jest ujawnienie opinii publicznej w całości - znanej dotąd jedynie we fragmentach - słynnej notatki gen. Wiktora Anoszkina. Ten adiutant marszałka Wiktora Kulikowa, w latach 1977-1989 głównodowodzącego Wojskami Państw Stron Układu Warszawskiego, opisał w niej przebieg spotkania swego szefa z generałem Jaruzelskim w nocy z 8 na 9 grudnia 1981 roku. Ze sporządzonej szczegółowej notatki z półtoragodzinnej rozmowy Wojciecha Jaruzelskiego z Kulikowem wynika jasno, że ówczesny premier PRL zażądał wsparcia militarnego od ZSRS przy wprowadzeniu stanu wojennego. Według dr. hab. Antoniego Dudka, notatka Anoszkina jest istotnym uzupełnieniem informacji, które są już znane w Polsce od 1993 roku. Wówczas Borys Jelcyn przywiózł do Warszawy pakiet dokumentów, w tym protokół sowieckiego politbiura z 10 grudnia 1981 roku. Jest w nim zapis przebiegu dyskusji, zawierający również charakterystyczną wypowiedź ówczesnego szefa KGB Jurija Andropowa, który mówił: "Jeśli chodzi o przeprowadzenie operacji X [interwencja w Polsce], to powinna być to tylko i wyłącznie decyzja towarzyszy polskich, jak oni zdecydują, tak będzie. (...) Nie zamierzamy wprowadzać wojska do Polski. To jest słuszne stanowisko i musimy przestrzegać go do końca. Nie wiem, jak będzie z Polską, ale nawet jeśli Polska będzie pod władzą 'Solidarności', to będzie to tylko tyle. Ale jeśli na Związek Radziecki rzucą się kraje kapitalistyczne, a one już mają odpowiednie uzgodnienia o różnego rodzaju sankcjach ekonomicznych i politycznych, to dla nas będzie to bardzo ciężkie".

Po opublikowaniu notatki Wiktora Anoszkina Wojciech Jaruzelski oświadczył, że to, co napisał jej autor, a co wiąże się z prośbą o wsparcie militarne, jest "konfabulacją, kłamstwem, brednią". Jego irytacja jest spowodowana faktem ujawniania coraz liczniejszych dowodów świadczących o tym, że Związek Sowiecki nie miał zamiaru angażować swojej armii w Polsce pod koniec roku 1981. Tymczasem cała linia obrony Jaruzelskiego polega na twierdzeniu, że uchronił Polskę przed obcą interwencją i gdyby nie wprowadził stanu wojennego, to mielibyśmy nad Wisłą Armię Czerwoną. Znamienne, że w obronę Wojciecha Jaruzelskiego zaangażowana jest również rzesza jego akolitów, która podejmuje rozpaczliwe próby zbagatelizowania notatki i całego problemu. O co chodzi w tym działaniu - czy tylko o szczegóły rozmowy sprzed 28 lat? Oczywiście nie chodzi o Jaruzelskiego, ale o rzecz dziś znacznie ważniejszą, o ratowanie mitu założycielskiego III RP. Twierdzenia, że Jaruzelski to nie komunistyczny karierowicz i politruk, lecz współczesny Konrad Wallenrod, który przeniknął w szeregi "wroga", by walczyć o Polskę, nie da się obronić w świetle źródeł historycznych. Przekonanie o tym, że wprowadzenie stanu wojennego uchroniło nasz kraj przed obcą interwencją i rozlewem krwi, było misternie budowane przez apologetów Okrągłego Stołu, którzy w wyniku kontraktu z Magdalenki podzielili się z komunistami władzą i zapewnili im bezkarność. Michnikowszczyzna, czyli realny postkomunizm, polegał na oddaniu Polski "reformatorom" z PZPR i "konstruktywnej" opozycji. Nie przypadkiem Adam Michnik mówił o Jaruzelskim: "odpieprzcie się od generała", a o Kiszczaku, że to "człowiek honoru". Dorobiono do wprowadzenia stanu wojennego teorię "mniejszego zła", a z Jaruzelskiego - przy wydatnym jego udziale - zrobiono człowieka taktycznie udającego satrapę, który w sprzyjających okolicznościach okazał się "szczerym" demokratą działającym dla dobra Polski. Legenda Okrągłego Stołu stała się aktem założycielskim III RP. Tymczasem ujawnienie notatki Anoszkina odsłania istotę sprawy, że Wojciech Jaruzelski był człowiekiem kurczowo trzymającym się władzy, odpowiedzialnym za ciemiężenie Narodu i cierpienia milionów Polaków. Dlatego prawda o wydarzeniach sprzed 28 lat przyczynia się do delegitymizacji układu i podważenia dorobku ludzi, którzy swoje kariery zawdzięczają wybielaniu Jaruzelskiego. Jan Maria Jackowski

Szmata rulet O meritum sprawy Senatora, na temat którego z upodobaniem piszą teraz salonowi moraliści i trąbi prasa – nie mam zamiaru w ogóle wypowiadać się, a to z dwóch powodów. Po pierwsze – bo nie znam całej prawdy. Pod tym względem, jestem dokładnie w tej samej sytuacji co każdy inny wypowiadający się na ten temat – nikt nie wie np. czym był “biały proszek”, ponoć uwieczniony na zdjęciu, ale innym to nie przeszkadza paplać o tym – a mi akurat przeszkadza. Takie już mam obyczaje. Po drugie – bo znam Krzysztofa Piesiewicza osobiście, kiedyś nawet byliśmy bliskimi kolegami, a więc jeśli napiszę o nim dobrze – narażę się na zarzut braku obiektywizmu, a jeśli źle – braku lojalności. Natomiast cała ta sprawa, niejako na marginesie, pozwala zwrócić uwagę na pewne zjawisko mocno niepokojące, które może nasilać się w naszym życiu publicznym, i na które – jak się obawiam – nie ma absolutnie żadnego lekarstwa, poza naszą świadomością, że zatruwa ono nasz dyskurs publiczny. Z tego co obserwuję z daleka, cała “afera” jakościowo uległa natężeniu w momencie, gdy Super-Express opublikował jakieś zdjęcia, ponoć przedstawiające Senatora w sytuacjach czy kostiumach, odbiegających of tradycyjnej obyczajowości. Te kompromitujące zdjęcia (w każdym razie “kompromitujące” Senatora w oczach przeciętnego czytelnika Super-Expressu) nadały sprawie charakter dużo bardziej drastyczny, a zarazem mocno intymny, co zresztą można zauważyć w naszym Salonie24, gdzie odzież Senatora wzbudziła sporo rechotu i rżenia. (Nota bene, bardzo słusznie zauważył rozsądny tym razem Łukasz Warzecha, że Krzysztof Piesiewicz nigdy nie obnosił się jako piewca konserwatywnej obyczajowości, więc to, jak się ubiera w swoim domu, to jest wyłącznie jego prywatna sprawa. Dodam, że ja chętnie po domu noszę strój łowicki – i nikomu nic do tego). Otóż jest bardzo niepokojące, gdy szmaty typu “Super-Express” włączają się do debaty publicznej w sposób, determinujący jej kierunek I intensywność. Zdajmy sobie sprawę, że te tzw. “bulwarówki” (co jest określeniem pieszczotliwym a nieadekwatnym, bo w Warszawie przecież nie ma bulwarów) nie zajmują się “dziennikarstwem” w tym samym sensie, w jakim dziennikarstwem zajmuje się Rzepa lub Wyborcza, Nasz Dziennik lub “Polska The Times”, Gazeta Polska lub Polityka. Celowo wymieniłem tu tytuły o bardzo różnej proweniencji politycznej, bowiem łączy je to, że każda z tych gazet, na swój sposób i przy własnych przekonaniach, uprzedzeniach, ograniczeniach I politycznych celach, zajmuje się dziennikarstwem, w tym także politycznym. Opisuje fakty i ludzi, interpretuje je na swój sposób, czasem przeprowadza dziennikarskie śledztwo, itp. Tymczasem S-E i Fakt nie są gazetami w tym samym rozumieniu, a osoby tam pracujące – nawet jeśli z wykształcenia, powołania, zamiłowania lub auto-percepcji są dziennikarzami – nie prowadzą działalności dziennikarskiej w tym samym sensie. Prowadzą działalność rozrywkową, mającą na celu sprzedanie jak największej ilości egzemplarzy gazety i akwizycję jak największej ilości ogłoszeń – zupełnie bez względu na to, czym zapełnią płachty swojej gazety. Ta ostatnia klauzula odróżnia je od gazet normalnych, choćby nawet bardzo niedoskonałych. One również, oczywiście, chcą się jak najlepiej sprzedawać i mieć jak najwięcej reklam – ale nie bez względu na to, co opublikują. To ograniczenie nie dotyczy “tabloidów”. Tekst na temat na pozór polityczny lub społeczny w Fakcie lub S-E jest więc prostym przedłużeniem – należącym do tej samej kategorii i rządzącym się tymi samymi kryteriami – informacji, że dwugłowe cielę wpadło do jeziora pełnego wódki, albo zdjęcia dziewczyny z gołymi piersiami. Ponieważ reguły gatunku wymagają, by te gazety zamieszczały teksty nie tylko o celebrytach lub dziwach przyrody, ale także o sprawach “publicznych”, stąd muszą czasem napisać coś, zahaczającego o politykę. Muszą to jednak uczynić w sposób, nie naruszający doskonałego samopoczucia swych czytelników (a zatem – basować ich uprzedzeniom, stereotypom i obsesjom), nie wymagający od nich wysiłku myślowego większego, niż wykraczający ponad cztery klasy szkoły podstawowej (krótkie teksty, maksimum trzysylabowe słowa, żadnych “z jednej strony… z drugiej strony”, wszystko musi mieć subtelność maczugi), a już najlepiej – rozbawiający ich. Z tego punktu widzenia, zdjęcie w S-E spełnia doskonale wymogi materiału “politycznego” gazetowej szmaty. Jak wcześniej napisałem, nie ma na to żadnego lekarstwa. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem jakiejkolwiek cenzury – to droga donikąd. Wiemy też, że standardy dziennikarskie stale obniżają się, a styl i poetyka szmat wpływa także na zachowanie gazet normalniejszych. Wejście na polski rynek “Faktu”, dosłownie kopiującego najgorsze wzory szmacianego dziennikarstwa niemieckiego, stanowiło tu moment przełomowy, gdyż oznaczało import towaru tak podłego, że ludzie przyzwyczajeni nawet do – poczciwych w sumie – standardów Expressu Wieczornego byli osłupieni, że coś takiego jest w ogóle możliwe. No ale osłupienie przeszło, a Fakt został – i ma się jak najlepiej, zarażając swym prymitywizmem, głupotą i brutalnością resztę prasy. Powtarzam – nic na to nie można zrobić, poza oczywiście okazywaniem pełnego wyższości lekceważenia dla szmat, ale to niczego nie zmienia. Mają zresztą one swe miejsce na wolnym rynku (produktów, nie idei) – tak długo jak jest zapotrzebowanie, powinna być podaż. Tak jak jest zapotrzebowanie na „Orgię” (tytuł wymyślony), „Party” i gazetę kibiców Legii – tak długo powinno ono być zaspokajane w wolnym społeczeństwie. Ale nie oszukujmy się, że to co one robią to dziennikarstwo. Problem zaczyna się wtedy, gdy szmaciane tytuły włączają się do dyskursu o sprawach publicznych - w tym, o prawdziwych lub domniemanych przewinach politykow - i gdy ma to jakiś wpływ na przebieg tego dyskursu. Nieuchronnie oznacza to zaniżenie standardów wspólnej rozmowy o sprawach publicznych – w tym, szacunku dla indywidualnej prywatności, respektu dla prawdziwych dokonań ludzi, którym mogła przytrafić się chwila słabości, zasady wysłuchania drugiej strony, solidnej weryfikacji informacji, nieprzesądzania o winie itp. Te zasady – do których, przynajmniej nominalnie, przekonane są normalne gazety – nie mają najmniejszego zastosowania do gazet szmacianych, które nawet nie udają, że się nimi przejmują, bo – jako się rzekło – nie zajmują się one dziennikarstwem ale rozrywką. A mieszanie rozrywki z polityką zazwyczaj psuje tę drugą. Wojciech Sadurski

Diabeł w stanie lotnym Dwutlenek węgla ma ostatnio złą prasę. Mówią o nim w telewizji, piszą w gazetach, stał się też bohaterem niezliczonej ilości kampanii społecznych, a informacje o nim znaleźć można nawet na butelkach z mlekiem. Ogranicz jazdę samochodem o 5 mil w tygodniu, przesiądź się na rower, utylizuj, segreguj i w ogóle – go green. Wszystko przez CO2 – diabła w stanie lotnym. Na liście największych zagrożeń dla ludzkości dwutlenek węgla znajduje się bardzo wysoko – gdzieś w okolicy terrroryzmu, głodu czy niekontrolowanego rozprzestrzeniania się egzotycznych epidemii. Według Eurobarometru, czyli badań opinii publicznej przeprowadzanych na zlecenie Komisji Europejskiej, 47 proc. Eropejczyków plasuje emisję CO2 na pierwszym miejscu listy problemów współczesnego świata. W Polsce uważa tak co piąty ankietowany. I nic dziwnego: jesteśmy mniej ufni niż Europejczycy z zachodu i nie zawsze klękamy przed prawdami, które objawia nam telewizja.

O co chodzi z tym dwutlenkiem? Najogólniej mówiąc o to, że im więcej go w atmosferze, tym na Ziemi robi się cieplej. Od połowy XIX wieku średnia temperatura naszej planety wzrosła o 1,5 stopnia. Niby niewiele, ale jak prognozuje świat nauki, 6 stopni więcej i dojdzie do kataklizmu: zaczną topnieć lodowce, a uwolniona z nich woda znacznie podwyższy poziom wód oceanicznych, fundując nam powtórkę z biblijnego potopu. Aby do Armagedonu nie doszło, konieczne jest ograniczenie emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Sporo „gazu śmierci” wyziewa z siebie szeroko pojęty przemysł oparty na pozyskiwaniu energii z węgla i ropy naftowej. Z tym jednak wiele zrobić się nie da, bo wdrożenie na obecną skalę technologii uzyskiwania energii z innych źródeł potrwa jeszcze lata, jeśli nie wieki. Tyle czasu nie ma –  zegar tyka nieubłaganie, a słupek rtęci w światowym termometrze wciąż rwie się do góry. Wszystkie kraje Unii Europejskiej razem wzięte są na trzecim miejscu listy największych trucicieli na Ziemi. Otwierają ją Stany Zjednoczone, czując na swych plecach gorący od CO2 oddech Chin. Logiczne jest więc, że od nich trzeba zacząć ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Skoro przemysłu ruszyć się nie da, warto działać tam, gdzie są możliwości. Tak sprawę widząc, rządy państw uprzemysłowionych przedsięwzięły szereg programów przekonujących społeczeństwo, żeby ograniczało emisję CO2 we własnym zakresie. Stąd ściskające za serce reklamy społeczne w brytyjskiej telewizji, stąd tzw. carbon footprint na opakowaniach mleka, stąd też kampania nakłaniająca do ograniczenia używania samochodu czy wielka wojna wypowiedziana tradycyjnym żarówkom. Miały one w skali światowej emitować rocznie do atmosfery o 15 mln ton więcej CO2 niż te nowe, ekologiczne. Jak jednak policzył ktoś, komu się chciało, owe 15 mln ton stanowi 3,539303 do potęgi –10 uśrednionej masy ziemskiej atmosfery. To mniej więcej tyle, co bród za paznokciem wobec masy wszystkich ludzi chodzących po naszej planecie...

„Poprawiłem te dane...” Taka jak powyżej interpretacja zagadnienia globalnego ocieplenia była jedyną prawidłową od z górą 20 lat, a opierała się na solidnych – jak się wydawało – fundamentach. Działające na całym świecie organizacje badawcze zrzeszające klimatologów wydawały się zgodne: klimat się ociepla, wróży to kataklizm, a winny jest temu człowiek, który emituje CO2 do atmosfery. – Cała koncepcja „Jesteśmy ekspertami, zaufajcie nam”, runęła po ujawnieniu tych e-maili – mówi Judith Curry, klimatolog z Georgia Institute of Technology, komentując wyciek do opinii publicznej dokumentów świadczących, że dane o globalnym ociepleniu były od lat dobierane tak, aby pasowały do z góry obranej koncepcji. Tej samej, która kazała rządom państw uprzemysłowionych inwestować miliardy w programy ograniczania emisji CO2. Bomba wybuchła w Wielkiej Brytanii, a ściślej w Hadley Climatic Research Unit, największym w UK instytucie zajmującym się badaniami w zakresie klimatologii. Stamtąd anonimowy haker wykradł ok. 1000 e-maili oraz 72 dokumenty autorstwa światowej klasy klimatologów. Wynikało z nich, że uczeni świadomie i z premedytacją fałszują wyniki badań. – Właśnie poprawiłem te dane. Rezultat nie wykazuje już ochłodzenia... – głosi szeroko cytowany w światowych mediach fragment jednego z listów. Wkrótce po tym jak opublikowane na rosyjskich serwerach e-maile ujrzały światło dzienne, władze Uniwersytetu Wschodniej Anglii potwierdziły, że pochodzą one z ich instytutu, a sami autorzy korespondencji nabrali wody w usta. Swoje pięć minut dobrze wyczuli natomiast ich oponenci, sceptycznie nastawieni do zagadnienia, dotąd zaszufladkowani w pozycji oszołomów, zbijających naukowy kapitał na pływaniu pod prąd ogólnie uznanych trendów. Byli wśród nich również polscy naukowcy z PAN, którzy w lutym 2009 opublikowali dokument na temat globalnego ocieplenia. Wykazywali w nim, że choć klimat rzeczywiście się ociepla, to do Armagedonu raczej nie dojdzie, bo w dziejach Ziemi zdarzały się już zwyżki temperatury nawet o 10 stopni. I nie powodowały one kataklizmów na skalę, jaką obecnie się wróży. Ich zdaniem ocieplenia występują cyklicznie i są następstwem całego szeregu zjawisk: geologicznych czy nawet astronomicznych, natomiast celowanie oskarżycielskim palcem w dwutlenek węgla jest – łagodnie rzecz ujmując – mało rozsądnym uproszczeniem.

O ociepleniu w Kopenhadze Jak się okazało, polscy klimatolodzy nie byli w swych opiniach osamotnieni, a afera z e-mailami pozwoliła wypłynąć także innym zwolennikom opinii, że historia z CO2 to duża przesada. Są wśród nich nie tylko zwolennicy teorii spiskowych, ale również naukowcy, których koncepcje dotychczas pozostawały w cieniu, a którzy teraz domagają się większej przejrzystości w pracach naukowych prowadzonych nad zmianami klimatycznymi.– Musimy wystrzegać się sabotażystów, czyli ludzi poddających w wątpliwość celowość całego procesu redukowania emisji CO2 do atmosfery – mówi natomiast sekretarz ds. zmian klimatycznych w brytyjskim rządzie, Ed Millband. – Globalne ocieplenie to nie spisek elit, ale niezaprzeczalny fakt – dodał, zapowiadając jednak, że sprawa e-maili zostanie szczegółowo zbadana. W podobnym tonie wypowiedział się także przewodniczący Międzynarodowego Panelu ds. Zmian Klimatu, Rajendra Pachauri. – Będziemy szczegółowo badać tę sprawę i z pewnością nie ma mowy o jej zamiataniu pod dywan – powiedział. Cokolwiek stanie się dalej, jedno jest pewne: sprawa e-maili podważyła wiarygodność dotychczasowych tez o globalnym ociepleniu i sprawiła, że tak naprawdę nie bardzo wiadomo, co jest prawdą. Ed Millband nie ukrywa swoich obaw, że będzie to miało wpływ na wyniki rozpoczętej właśnie w Kopenhadze międzynarodowej konferencji poświęconej zmianom klimatycznym. Barack Obama mana niej przedstawić plan ograniczenia przez jego kraj emisji CO2 do 2020 roku o ok. 17 proc w porównaniu z rokiem 2005. Podobne ograniczenia miały dobrowolnie wziąć na swe barki Chiny, a z inicjatywą wprowadzenia takich obostrzeń od dawna występowała Unia Europejska. Najgłośniej wśród jej członków nawoływali do tego Francuzi i według ekspertów od zagadnień energetycznych mieli w tym swój interes. Francja jest bowiem w czołówce krajów posiadających zaawansowane technologie budowy i eksploatacji elektrowni atomowych, a tylko one wydają się być rozsądną alternatywą dla pozyskiwania energii z węgla i ropy naftowej. Dominik Waszek

Niszczenie Piesiewicza "Super Express" opublikował zdjęcia senatora Krzysztofa Piesiewicza w towarzystwie dwóch kobiet. Ubrany był w sukienkę, a na jednym ze zdjęć wciągał kokainę. Kobiety okazały się szantażystkami. "SE" twierdzi, że "dotarł" do tych zdjęć, choć od miesiąca leżą one w prokuraturze. Albo więc redakcja kupiła je od szantażystek, czyli z nimi współpracuje, albo złamał prawo ktoś z prokuratury. Nie jestem wojującą przeciwniczką tabloidów, pracowałam w jednym z nich. Nie mam pretensji, że publikują zdjęcia paparazzich. Ale jest kolosalna różnica między zdjęciami topless aktorki X na egipskiej plaży (zwłaszcza jeśli piersi aktorki X można też obejrzeć w "Playboyu", tyle że sesja jest opłacona, a piersi poddane komputerowej obróbce) a zdjęciami wykonanymi w celu skompromitowania człowieka. Uczciwego. "SE" pisze, że Piesiewicz "był autorytetem moralnym i prawniczym". Dla mnie był i jest. "Dlaczego nagle postanowił zniszczyć sobie życie?" - pyta "SE". Ze skrajną obłudą, bo to brukowiec niszczy życie senatora. I dalej: "Dlaczego postanowił prowadzić podwójne życie?". Piesiewicz nie prowadzi podwójnego życia, które mu się wmawia. Takie "podwójne życie" prowadzi wielu z nas, ja także. Każdy ma prawo do oryginalnych upodobań seksualnych, a przede wszystkim do prywatności - pod warunkiem, że nie łamiemy prawa. Piesiewicz od 10 lat żyje w separacji z żoną. Nikogo nie zdradza, nikogo nie krzywdzi. We własnym domu ma prawo chodzić w szlafroku, surducie czy kostiumie zakopiańskiego misia. Piesiewicz wciągał kokainę? To dopiero ustali prokuratorskie śledztwo. Ale nawet gdyby, to czy zażywanie kokainy - choć zakazane prawem - czyni go złym człowiekiem? Moim zdaniem - nie. Czy byłoby to sprzeniewierzenie się własnym zasadom? Nie. Nigdy nie prowadził w Senacie krucjaty antynarkotykowej. Ani nie postulował legalizacji narkotyków. Nie wierzę mu wprawdzie, gdy tłumaczy, że wciągał przez nos lekarstwo, żałuję, że nie ma odwagi zmierzyć się z tym świństwem. Ale nie chcę osądzać człowieka postawionego w tak drastycznej sytuacji. Czy branie kokainy podważa jego autorytet? Jeśli autorytet to człowiek krystaliczny, który nigdy nie błądzi - być może. Tyle że tacy ludzie nie istnieją. Jeśli autorytet to człowiek, który błądzi rzadziej od innych - to Piesiewicz do takich należy. Publikując te zdjęcia, "SE" wyrządza podwójne zło. Po pierwsze, w sposób odrażający łamie prawo do prywatności. Po drugie, krzywdzi konkretnych ludzi - nie tylko Piesiewicza, ale i jego rodzinę. Naczelny "SE" pisze, że opublikował ten materiał, bo wyborcy mają prawo wiedzieć wszystko o swoich politykach. Nie mają prawa. Wielkość stolca, stan uzębienia i upodobania erotyczne nie mają wpływu na to, czy człowiek jest uczciwy, czy nie. Gdyby było inaczej, w kolejnych wyborach do Sejmu wystartowałby tylko jeden kandydat - naczelny "Super Expressu". Magdalena Żakowska

Maleńczuk: "Artystom więcej wolno" O tym, że środowisko artystów podziela jego opinię można się było przekonać całkiem niedawno, przy okazji aresztowania Romana Polańskiego. Przypuszczamy, że wciągający biały proszek senator Piesiewicz w sukience, również doczeka się gorącej obrony. Maciej Maleńczuk już zaczął. Na antenie TVN24 broni senatora, tłumacząc, że: "artystom więcej wolno!" Przypomnijmy: Krzysztof Piesiewicz, prawnik i scenarzysta, współtwórca scenariuszy do 17 filmów Krzysztofa Kieślowskiego m.in. Dekalogu i serii Trzy Kolory, laureat europejskiej nagrody filmowej Felix, nominowany do Oscara za scenariusz filmu Trzy kolory - czerwony, senator obecnej kadencji z ramienia PO został przyłapany na wciąganiu nosem białego proszku podczas imprezy. Kilka dni temu do internetu wyciekł nakręcony komórką filmik ukazujący senatora w damskiej sukience, wciągającego nosem biały proszek. Autorki filmu zapewniają, że to kokaina. Według RMF FM Piesiewicz zapłacił już szantażystkom pół miliona złotych, by nie publikowały filmu. Jednak one domagały się więcej. Widocznie się nie dogadali. Jego podstawowym błędem było to, że został politykiem... - mówi Maciej Maleńczuk na antenie TV4. Tym krajem rządzi stara baba, kołtun i kler uzurpujący sobie prawo do moralnych wyroków. Krzysztof Piesiewicz to wybitny artysta, a artystom więcej wolno! Maleńczuk

Kutz: hieny przebrały go w sukieneczkę „TRWA POLOWANIE NA POLITYKÓW” - Na Krzysztofa Piesiewicza rzuciły się hieny, które zwęszyły kawał świeżego mięsa - ocenił w programie "24 Godziny" aferę wokół senatora Kazimierz Kutz. Zdaniem Eryka Mistewicza politycy powinni jednak wiedzieć, że są na celowniku i nie mogą sobie pozwalać na tak nieostrożne zachowania. Kazimierz Kutz stanął w obronie senatora, którego dwuznaczne zdjęcia opublikował „Super Express”. - Jestem wstrząśnięty i przerażony. Znowu jakieś hieny rzucają się na człowieka, żeby go pożreć - ocenił. Według niego film został zaaranżowany „na człowieku, który jest pozbawiony kontaktu ze światem”. - Owe panie przebrały go w tę sukieneczkę, szminkowały, filmowały, bo zwęszyły duży ochłap świeżego mięsa. Bo to człowiek znany, wybitny, samotny i bogaty. I zaczęły tym handlować – uważa Kutz. Jak dodał, zna Piesiewicza od lat i o narkotyki by go nie podejrzewał. Przyznał jednak, że cała afera zmienia jego opinię o senatorze. - Nie jest dla mnie tym samym, kim był wcześniej. Osoba publicznie opluta i posądzona nigdy nie będzie taka sama. Człowiek został zniszczony w jakimś sensie. Jest ofiarą, a odium zostaje – uważa Kutz.

"Trwa polowanie na polityków" Zdaniem specjalisty od wizerunku Eryka Misiewicza akcja z Piesiewiczem to przykład polowania na polityków. - Poluje na nich biznes, panny różnych obyczajów. I politycy musza być świadomi, że każdy ich ruch, wszystko może być elementem gry wobec nich. Bo trwa gigantyczne polowanie na polityków – ostrzegł. Według Mistewicza, Piesiewicz po 18 latach w Senacie powinien już taką wiedzę posiadać, jednak nie wszystko jest dla niego stracone. - Senator może jeszcze nie tyle wygrać, ale może się obronić – ocenił. Jednak pod warunkiem, że przeprosi, przedstawi okoliczności sprawy, a służby wyjaśnią, czy szantażujące go kobiety zrobiły to z własnej inicjatywy, czy dla kogoś pracowały.

"Szantażysta ma przewagę do czasu" Podobnego zdania jest prawnik mec. Radosław Baszuk. - Szantażysta ma przewagę, dopóki ofiara nie przerwie mechanizmu. Może to zrobić na dwa sposoby: albo przez zgłoszenie na policję, albo – a to zwłaszcza dla osób znanych - publicznie stanięcie przed ludźmi i przyznanie się do zrobienia czegoś złego – radził. Według niego zapłacenie szantażyście to najmniej bezpieczny scenariusz, bo nie można liczyć na jego lojalność.

Abp Życiński krytykuje nagonkę na Piesiewicza "NIHILIZM MEDIÓW I BARBARYZACJA KULTURY" Przyjąłem z bólem i szokiem sposób potraktowania dramatu Krzysztofa Piesiewicza przez część polskich mediów, które wyraźnie mówią językiem nihilizmu - powiedział KAI abp Józef Życiński, komentując sprawę znanego scenarzysty i senatora pomawianego o posiadanie narkotyków. Metropolita lubelski zaapelował też do twórców kultury o przeciwdziałanie jej barbaryzacji, co jego zdaniem prowadzi do "wykańczania autorytetów". Kilka dni temu w mediach pojawiła się informacja, że Krzysztof Piesiewicz znany scenarzysta filmowy, działacz Solidarności z lat 80., obecnie senator PO, jest szantażowany nagraniami i pomawiany o branie narkotyków. W piątek "Super Express" zamieścił na swojej stronie internetowej film, który ma być dowodem, że oprócz posiadania narkotyków, Piesiewicz także je zażywał. Polityk, który twierdzi, był to sprowaszkowany lek, zawiadomił o wszystkim prokuraturę i zrzekł się immunitetu. Zapędzili się i zapomnieli? W sobotę na głos na ten temat zabrał abp Józef Życiński.- Media, i to nie tylko tabloidy, wyraźnie mówią językiem nihilizmu, powtarzając na niektórych łamach wątek: nie mamy autorytetów moralnych - powiedział w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną. - W tym tkwi wielka satysfakcja: wykończyć kolejny autorytet - to wielkie osiągnięcie pewnego środowiska, a obok jako kontrpropozycja obszerne cytaty z wypowiedzi jednej z szantażystek; cytaty, w których co trzecie pojawiające się słowo to słowo na "k" - dodał hierarcha. Zdaniem abp Życińskiego przez taki sposób przedstawiania całej sprawy "środowisko dziennikarskie, tak zasłużone dla rozwijania polskiej kultury, zmienia radykalnie swoją tożsamość, przemawiając językiem przestępców, identyfikując się z szantażystami". - I to jest zasadniczy krok świadczący o odejściu od etosu dziennikarskiego - stwierdził metropolita lubelski.Zaapelował także, aby "środowiska twórców kultury nie pozwoliły na ten etap barbaryzacji naszej kultury, żeby szantażystki czuły się osamotnione, a ci, którzy chcą tworzyć sojusz z szantażystami, by kończyć autorytety, uświadomili sobie, że szantażowani mają także rodziny, które cierpią, są ludźmi". Dodał, że "obowiązują nas minimalne zasady humanizmu, które jeśli zlekceważymy w naszej prasie, to nie będzie ona godna miana nawet tabloidu".

Autorytetom III RP wszystko wolno Abp Życiński: W tym tkwi wielka satysfakcja: wykończyć kolejny autorytet - to wielkie osiągnięcie pewnego środowiska, a obok jako kontrpropozycja obszerne cytaty z wypowiedzi jednej z szantażystek; cytaty, w których co trzecie pojawiające się słowo to słowo na "k" . Kazimierz Kutz: Owe panie przebrały go w tę sukieneczkę, szminkowały, filmowały, bo zwęszyły duży ochłap świeżego mięsa. Bo to człowiek znany, wybitny, samotny i bogaty. I zaczęły tym handlować. Maciej Maleńczuk: Krzysztof Piesiewicz to wybitny artysta, a artystom więcej wolno. A tym krajem rządzi stara baba, kołtun i kler uzurpujący sobie prawo do moralnych wyroków. Magdalena Żakowska w "Gazecie Wyborczej": Piesiewicz wciągał kokainę? To dopiero ustali prokuratorskie śledztwo. Ale nawet gdyby, to czy zażywanie kokainy - choć zakazane prawem - czyni go złym człowiekiem? Moim zdaniem - nie. Czy byłoby to sprzeniewierzenie się własnym zasadom? Nie. Nigdy nie prowadził w Senacie krucjaty antynarkotykowej. Ani nie postulował legalizacji narkotyków. (...)Czy branie kokainy podważa jego autorytet? Jeśli autorytet to człowiek krystaliczny, który nigdy nie błądzi - być może. Tyle że tacy ludzie nie istnieją. Jeśli autorytet to człowiek, który błądzi rzadziej od innych - to Piesiewicz do takich należy. Wczoraj po części broniłem Piesiewicza, konkretnie - "zjechałem" "Super Express" za tabloidyzację i pogoń za sensacją przy pomocy drogiego zapewne filmiku. I nadal jest mi w ułamku żal Piesiewicza pomimo, że kręci, mówiąc, iż wciągał do nosa leki. Ale to współczucie mija z każdą sekundą, bo powyższe komentarze coś mi przypominają. Pamiętamy zapewne wszyscy sprawę Polańskiego. Wówczas był taki sam scenariusz - wielki reżyser, więc wszystko mu wolno, 13-latka właściwie sama się puściła, bo często taki tryb życia prowadzą nieletnie, a w ogóle przestępstwo uległo przedawnieniu a system amerykańskiego prawa jakiś chory. Wstyd mi, że hierarcha Kościoła potrafi bronić tak naprawdę zachowania, a nie człowieka. Bo w imię zasad chrześcijańskich, jeśli zauważa zabawy Piesiewicza z prostytutkami, to powinien zwrócić na nie uwagę przede wszystkim. Zawsze sądziłem, że w myśl mojej religii (z czego hierarchowie Kościoła zdają sobie doskonale sprawę), seks z prostytutkami jest cudzołóstwem. Ale podkreślam to tylko w odniesnieniu do abp Życińskiego. Jedynym "autorytetem" w mediach, który potrafił odważnie skrytykować postępowanie Piesiewicza i przypomnieć o konsekwencjach, był ks. Sowa. Postawa Maleńczuka zupełnie mnie nie dziwi. Dochodzę do wniosku, że ten, kto broni takich zachowań ze względu na autorytet, sam miał z tym bagnem do czynienia i szuka dla siebie usprawiedliwienia, może dowartościowania. Za jakiś czas dojdziemy do poważnej paranoi - kiedy autorytet zamorduje, gwiazdy w mediach nie będą czynu potępiać, a podkreślać krystaliczny charakter osoby. Włączą się w to wszystko hierarchowie Kościoła. Jak powtarzam - "Super Express" rozegrał sprawę fatalnie, wręcz obrzydliwie. Ale nie usprawiedliwia to zachowania senatora, który powinien świecić przykładem jako postać publiczna. W dodatku uważająca się za przywiązanego do wartości rodzinnych i konserwatyzmu.Przypadek Piesiewicza powinien wywołać dyskusję o standardy etyczne w polskiej polityce. Ilu polityków wciąga kokę, udaje się na schadzki z dziwkami, a później ma w zwyczaju mienić się autorytetami?

„POD PRASĄ” O JARUZELSKIM, LEWICY I NEUMANNIE W dzisiejszym programie „Pod prasą” Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny "Gazety Polskiej", postanowił przyjrzeć się nowym informacjom na temat gen. Jaruzelskiego. Dokument opublikowany przez IPN przeczy słowom generała, który od lat powtarza, że wprowadził stan wojenny, by zapobiec interwencji ZSRR. Jak wynika z notatki Wiktora Anoszkina, adiutanta dowódcy wojsk Układu Warszawskiego marszałka Wiktora Kulikowa, gen. Jaruzelski wyraźnie prosił i zabiegał o pomoc Związku Radzieckiego. - Rosyjskie archiwa są wciąż zamknięte, mimo to co jakiś czas wypływają z nich bardzo ważne informacje. Dokumentów potwierdzających, że gen. Jaruzelski w razie niepowodzenia swoich planów chciał uzyskać pomoc od ZSRR, będzie coraz więcej – powiedział Andrzej Stankiewicz z „Newsweeka”. Redaktor TVP Info Jerzy Jachowicz zastanawiał się z kolei, jaka kara dla generała po tylu latach byłaby najwłaściwsza. - Postawienie Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu, z powodu jego wieku, jest nieadekwatne. Moim zdaniem najbardziej bolesną karą będzie właściwa ocena jego osoby jako polityka i Polaka. Wiele osób przypomina o jego dążeniu do porozumienia i obrad okrągłego stołu. Jednak powinniśmy oceniać jego postępowanie w całości, nie tylko ostatnie lata. Ten epizod nie może przekreślić jego poprzednich decyzji – powiedział. Kolejnym tematem programu „Pod prasą” była przyszła współpraca Aleksandra Kwaśniewskiego z Andrzejem Olechowskich. Czy to zapowiedź trzeciej siły, alternatywa dla obecnych partii? W wypowiedzi dla TVP Info były prezydent przyznał, że połączenie sił jest możliwe. Obecny kandydat SLD Jerzy Szmajdziński w wyborach prezydenckich może liczyć na 10 proc. poparcia, natomiast kandydat SD Andrzej Olechowski na 8 proc. Na temat porozumienia Aleksander Kwaśniewski rozmawiał już z przewodniczącym Stronnictwa Demokratycznego Pawłem Piskorskim. - Nie widzę w Olechowskim zagrożenia dla Tuska czy Kaczyńskiego. Poparcie dla Stronnictwa Demokratycznego nie przekracza błędu statystycznego. Natomiast poparcie dla SLD jest słabe, może około 10 proc. Do tego Lewica ma wewnętrzne problemy i już 19 grudnia może dojść do zmiany kierownictwa partii – powiedział Andrzej Stankiewicz. - Szmajdziński, który będzie kandydatem SLD na prezydenta, powinien podziękować obu panom za propozycję i trzymać się od nich jak najdalej. W wyborach może zdobędzie 15 proc. poparcia i będzie to jego osobisty sukces – powiedział publicysta Piotr Gursztyn („Dziennik”). Tomasz Sakiewicz w swoim programie zwrócił również uwagę na dziwne praktyki posła PO Sławomira Neumanna. Z informacji „Gazety Polskiej” wynika, że poseł Neumann - urlopowany dyrektor banku - już jako poseł zwalczał konkurencyjne dla jego banku SKOK-i. Z powodu konfliktu interesów opozycja domaga się odwołania Neumanna z komisji hazardowej. - Myślę, że Neumann naruszył dobre zasady i prawo mówiące o tym, że polityk nie może wpływać na przepisy, które są korzystne dla ludzi z jego otoczenia. Nieszczęściem Platformy jest to, że 90 proc. członków to osoby związane z biznesem. Polskie standardy nie uznają wykorzystywania stanowiska do własnych celów jako coś złego. Tutaj dowiadujemy się tylko o części takich przypadków, a co dopiero dzieje się na szczeblu lokalnym. Zrobiłem reportaż na terenie Bielska Białej, gdzie stanowiska polityczne są zdobywane wyłącznie do robienia interesów – skomentował to Jachowicz. Program "Pod prasą" to podsumowanie wydarzeń mijającego tygodnia. Dzięki swojej formie i poruszanym tematom, audycja zyskała wśród telewidzów dużą popularność (mimo niedogodnej pory emisji program zdobył ok. 20 proc. udziałów w rynku, co stawiało go w czołówce najchętniej oglądanych audycji publicystycznych). "Pod prasą" został zdjęty z anteny przez byłego p.o. prezesa TVP - Piotra Farfała. Tomasz Zdunek

Fałszywy program dla Polski Z prof. dr. hab. Zdzisławem Krasnodębskim rozmawia Jacek Sądej: – Panie Profesorze, z czego wynika tak wysokie, 50-procentowe poparcie sondażowe dla Platformy Obywatelskiej? Czy jest to efekt solidnej pracy tego ugrupowania, zabiegów propagandowych, czy też należałoby szukać innych przyczyn? – Nie jest to, na pewno, wynik dobrej pracy Platformy Obywatelskiej, bo z drugiej strony mamy sondaże, które pokazują, że Polacy w zasadzie bardzo negatywnie oceniają działania rządu. W jednym niedawno publikowanym, pytania dotyczące sukcesu rządu i poszczególnych osiągnięć wypadają bardzo niekorzystnie. Mamy więc do czynienia z zadziwiającą rozbieżnością. Z jednej strony, dosyć realistyczną i krytyczną ocenę rzeczywistych dokonań rządów Platformy, a z drugiej, z utrzymującym się dla niej poparciem. Można to różnie interpretować. Taka najprostsza interpretacja, która krąży w mediach, przekonuje o tym, że nie ma alternatywy, że ludzie uważają, iż mimo wszystko Platforma jest partią, która kojarzy się z tzw. mniejszym złem. Być może jest to jednak wyraz rezygnacji Polaków z funkcji kontrolowania rządu.

– Gdybyśmy cofnęli się do lat 2005-2007, kiedy władzę sprawował PiS, wówczas wiele osób zgadzało się z formułowanym przez tę partię programem. Mam na myśli budowę państwa solidarnego, oczyszczonego z destrukcyjnych układów, docenienie uczciwych obywateli. Wówczas ta misja została przerwana. Gdybyśmy chcieli zastanowić się, dlaczego do tego doszło, przecież realizacja programu byłaby korzystna dla wielu Polaków?– Był to program, który wówczas cieszył się dużym poparciem. To poparcie było jeszcze duże podczas wyborów w 2007 r., bo PiS, mimo że przegrał, to jednak uzyskał dużą liczbę głosów. Z jednej strony deklarowano walkę z korupcją, a z drugiej, akcentowano rolę solidarności społecznej, znaczenie polityki historycznej, która przywracała dumę narodową Polakom itd. To był program wspierany przez większość społeczeństwa. Dlaczego zostało to przerwane? Tutaj mamy zwykle pretensje do Prawa i Sprawiedliwości o jakość jego rządzenia. Ale trzeba mieć je także w stosunku do polskiego społeczeństwa, które bardzo szybko przyswoiło sobie negatywny obraz Prawa i Sprawiedliwości propagowany przez jego przeciwników. Myślę, że to wyjaśnia poparcie dla Platformy. Jest ono jakby symptomem zniechęcenia się polskiego społeczeństwa, zmęczenia i w pewnym sensie rezygnacji i fatalizmu. Program Prawa Sprawiedliwości został przykryty przez negatywny wizerunek tej partii. To, co w pamięci ludzkiej pozostało, a potem zostało utrwalone przez media, to była niestabilność tamtego rządu, ciągłe konflikty, itd. Wykorzystano propagandowo różne niepotrzebne i niezręczne wypowiedzi. To wszystko spowodowało, że program PiS został zdyskredytowany albo zapomniany. Dyskredytacja tego programu – powiedzmy programu IV RP – prowadzi do akceptacji rządów Platformy. Dodałbym tylko, że rządy PO w jakimś sensie realizują to, co formułowano w przesadzonych oskarżeniach wobec rządów PiS. Na przykład dążenie do nadmiernej koncentracji władzy, nadużywanie służb, inwigilację dziennikarzy itd. W gruncie rzeczy tamte oskarżenia były samospełniającą się prognozą, która dzisiaj przybiera realne kształty przy społecznym przyzwoleniu.

– PiS powołał Zespół Pracy Państwowej. Czy tego typu działania mogą doprowadzić do jakiegoś przełomu w polskiej polityce?– Odebrałem powstanie tego zespołu jako próbę przełamania niekorzystnych zjawisk w życiu publicznym. Chodzi o to, aby polityka nie toczyła się tylko wokół jałowych sporów personalnych, propagandy medialnej, aby dyskusje publiczne, nie sprowadzały się, w gruncie rzeczy, do obelg i krzyku. Mamy przecież do czynienia ze zjawiskiem takiej „palikotyzacji” polskiej polityki, w której coraz większą rolę odgrywają pełne nienawiści happeningi. Więc odczytywałem to jako próbę uczynienia polskiej polityki bardziej rzeczową i jako chęć przygotowania się do rządzenia. Bo rzeczywiście było tak, że kolejne polskie rządy dopiero kiedy były formowane, już po objęciu władzy, przygotowywały się do rządzenia (może z wyjątkiem AWS). Pierwsze miesiące były z reguły stracone, bo poświęcano je na rozeznanie sytuacji. Można pytać, czy to zadziała? Oczywiście można w to wątpić, bo ten nowy styl uprawiania polityki, polityki „tabloidalnej”, już się przyjął. W gruncie rzeczy społeczeństwo się do niego przyzwyczaiło i nawet już niczego innego oczekuje. Natychmiast po przedstawieniu Zespołu Pracy Państwowej media skoncentrowały się na analizie w kategoriach walk politycznych wewnątrz PiS. Można oczywiście powiedzieć, że trudno jest skupiać się na propozycjach, które zostały zgłoszone w czasie konferencji prasowej, bo są to jeszcze zapowiedzi i dopiero czekamy na konkretne projekty. Z drugiej jednak strony jest charakterystyczne, że znowu media interesowały się tylko domniemanymi walkami personalnymi i koncentrowały na tym, kto się znalazł w Zespole, a kto nie. I jak zwykle usiłowano obrócić to przeciwko PiS.

– To stara metoda odsuwająca uwagę od sedna problemu.– Dążenie do zajęcia się problemami, a nie osobami, to jedyna sensowna droga. Ten sposób uprawiania polityki, który dzisiaj dominuje w Polsce jest, moim zdaniem, drogą donikąd. Na przykład rzucanie pomysłu zasadniczej zmiany polskiej konstytucji w czasie konferencji prasowej jest ewenementem w skali światowej. Wszyscy narzekamy na brak zaplecza eksperckiego i na brak merytorycznej debaty. Dlatego inicjatywę PiS przyjąłem z zadowoleniem. Ale na razie to tylko zapowiedź i zobaczymy, co będzie dalej. Bo w polskiej polityce mamy często do czynienia z zapowiedziami, a potem daremnie czekamy na rezultaty.

– Paweł Szałamacha, były wiceminister skarbu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, w książce „IV Rzeczpospolita. Pierwsza odsłona” stawia tezę, że projekt IV RP ma jeszcze szansę na realizację poprzez ponowny wybór obecnego prezydenta i osłabienie władzy PO i zwycięstwo wyborcze Prawa i Sprawiedliwości w 2011 roku. Czy tego typu scenariusz jest możliwy?– Wybory prezydenckie będą miały decydujące znaczenie być może dla najbliższych 10 lat w Polsce. W tym sensie będą wyjątkowo ważne. Bo tak naprawdę, nie wybieramy w nich prezydenta, tylko wyznaczamy pewną strategię na przyszłość. To jest jeszcze jedno starcie III RP kontra IV RP. Myślę, że pan Szałamacha ma rację, choć nie jest rozstrzygnięte, czy rzeczywiście sprawy potoczą się tak, jak zapowiada. Społeczeństwo – o czym świadczą sondaże, w których Polacy negatywnie oceniają działania rządu Tuska – coraz bardziej zdaje sobie sprawę z sytuacji i lepiej rozpoznaje Platformę, ten rząd i filozofię rządzenia, która za tym stoi. Nie można więc wykluczyć, że wydarzenia potoczą się tak, jak przewiduje pan Szałamacha. Myślę, że zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego doprowadziłoby do dużych zmian w Platformie. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, jak Donald Tusk byłby w stanie znieść psychicznie kolejną porażkę. Bo całe dotychczasowe rządzenie PO zostało podporządkowane wygranej w wyborach prezydenckich. Ale jest drugi scenariusz, równie prawdopodobny. Nie można przecież wykluczyć takiego wariantu, że Donald Tusk zostanie prezydentem, a Platforma wygra powtórnie wybory. Mielibyśmy wtedy do czynienia z ogromną koncentracją władzy partii, która, moim zdaniem, ma zupełnie fałszywy program dla Polski. Zarówno w polityce zagranicznej, jak i w polityce gospodarczej. Fałszywy program, którego nie do końca była w stanie realizować z powodu dotychczasowych ograniczeń swojej władzy, a który będzie realizowała, jeżeli w swoim ręku skupi władzę absolutną. W dodatku będzie miała poparcie mediów, mainstreamu, inteligencji. Uważam, że to odbędzie się kosztem solidarności społecznej, ochrony społecznej czy też kosztem pozycji Polski jako państwa samodzielnego i podmiotowego w świecie. Można też przypuszczać, że po przegranej PiS znalazłby się w wielkich kłopotach. Propozycję Donalda Tuska, by prezydenta wybierało Zgromadzenie Narodowe, można odczytywać jako próbę uniknięcia tej ostatecznej walki. To jednak znaczyłoby dzisiaj dla opozycji, a dla PiS szczególnie, kapitulację bez walki, na co się zgodzić nie można. Konkludując, powiedziałbym, że te wybory są niezwykle ważne, i nie chodzi tu o nazwiska kandydatów i w ogóle o konkretne osoby. Tu przede wszystkim chodzi o to, co te osoby będą reprezentowały w tej szczególnej sytuacji historycznej, w jakiej znajduje się Polska.

Zabawy sen. Piesiewicza, czyli uwielbiam Pythonów Z pewnym zaskoczeniem obserwuję, jak towarzystwo – także w Salonie – rzuciło się na historię orgietki/wrobienia (niepotrzebne skreślić, bo jak było naprawdę, na razie nie wiemy) Krzysztofa Piesiewicza. Toyah usiłuje być zgryźliwie ironiczny, bo jest okazja, żeby dogryźć Platformie. Maciej Maleńczuk (już nie w Salonie24) gromi kler, rzekomo rządzący Polską. Łukasz Abgarowicz, polityk PO, oznajmia, że Piesiewiczowi czegoś pewnie dosypano. Itd., itp. Dla mnie to temat na Plotka i strony o celebrytach w mojej gazecie, a nie do poważnych rozważań. Na sobotę do dyskusji o tej sprawie zapraszał mnie Polsat News, ale odmówiłem. Nie widzę powodu, żeby się tym incydentem zajmować więcej niż w tej notce. Oto powody. Po pierwsze – senator Piesiewicz jest politycznie nikim. Jego działania nie mają najmniejszego znaczenia, a sama Platforma nie wykorzystywała go jako autorytetu moralnego z racji życiorysu, w przeciwieństwie choćby do Andrzeja Czumy czy Bogdana Borusewicza. Po drugie – nie przypominam sobie, aby senator Piesiewicz był oficjalnym głosicielem obyczajowej ortodoksji. Gdyby dwie wulgarne panienki przebrały w sukienkę Romana Giertycha albo choćby Jarosława Gowina, to byłby problem i kompromitacja. Tak jak Kazimierza Marcinkiewicza skompromitował przebieg jego życia prywatnego. W przypadku Piesiewicza tego dysonansu brak. Po trzecie – filmiki szczęśliwie przeciekły do mediów. Szczęśliwie, bo wyborcy mają prawo wiedzieć, na kogo głosują. Jeżeli pan senator wystartuje w kolejnych wyborach, dobrze pamiętać, zanim odda się na niego głos, że został utrwalony w kwiecistej sukieneczce podczas wciągania jakiegoś białego proszku. Jeśli wyborcy to nie przeszkadza, to trudno. Jego wybór. W latach 90. do włoskiego parlamentu wybrano Cicciolinę, gwiazdeczkę porno. Była to przykra reklama włoskiej demokracji, ale przecież trudno zawierać w ordynacji zastrzeżenia, że wybieranie gwiazd porno jest zabronione. Podobnie trudno pozbawiać biernego prawa wyborczego za zapraszanie do domu panienek kiepskiej reputacji i przebieranie się w damskie ciuszki. O ile oczywiście nie łamie się przy tym prawa. Inna sprawa, że to przyczynek do debacie o demokracji w ogóle. Po czwarte – jeśli senator złamał prawo, to sprawa jest jasna i wtedy można oczekiwać, że Platforma zrobi z nim porządek. Ale tego na razie nie możemy być pewni. Po piąte – robienie Platformie zarzutu z tego, że miała na liście senatora, który prywatnie ma, można by rzec, dość nietypowe rozrywki i pasje, jest jednak nieuczciwe. Byłoby trafione, gdyby PO była partią mocno konserwatywną, a Krzysztof Piesiewicz był jedną z jej naczelnych postaci. Ale tak nie jest. I na koniec – dziwaczne zabawy Krzysztofa Piesiewicza są w swojej dekadencji w pewien sposób urocze, na pewno bardziej niż siermiężne historie, jakie o panach z Samoobrony opowiadały współpracujące z nimi panie. Przypominają skecze Monty Pythona o przykładnych obywatelach, prywatnie więcej niż frywolnych – ot, choćby ten o panu, któremu podobno ukradziono portfel i policjancie, który przyjmuje to zgłoszenie. Po dłuższym, kłopotliwym milczeniu zapada wymowna cisza, po czym okradziony dżentelmen mruga do policjanta porozumiewawczo i pyta: „Pójdziemy do mnie?”. Właściwie scenka z senatorem Piesiewiczem wygląda niemal jak wyjęta z jednego ze skeczów MP. (Ach, i jeszcze moja ulubiona piosenka drwala, który na jej koniec wyznaje, iż uwielbia nosić damskie ciuszki, po czym zostaje obrzucony pomidorami przez towarzyszący mu dotąd chór Królewskiej Kanadyjskiej Policji Konnej, a jego dziewczyna mówi z wyrzutem: „A ja myślałam, że jesteś taki męski!”.) Przy okazji z wpisu Toyaha o senatorze Piesiewiczu dowiedziałem się, że nie lubi i nie rozumie Monty Pythona (Toyah, nie Piesiewicz). Ja Pythonów uwielbiam, a ta historyjka ma w sobie właśnie coś pythonowskiego. Łukasz Warzecha

Zamknąć Kamińskiego Oczywiście nie dosłownie. Na to nie ma jeszcze, niestety, klimatu bo opinii publicznej nie spodobało się nawet dużo mniej  radykalne usunięcie PiSu z komisji śledczej. Kamińskiego trzeba zakneblować, i temu prawdopodobnie służy złożone wczoraj przez Wojtunika doniesienie o popełnieniu przestępstwa. Komunikat CBA: Po wnikliwej i długotrwałej analizie materiałów odtajnionych oraz okoliczności ich odtajnienia powstało uzasadnione podejrzenie iż ówczesny Szef CBA mógł przekroczyć swoje uprawnienia i ujawnić w sposób nieuzasadniony informacje stanowiące tajemnicę państwową, co spowodowało zagrożenie dla bezpieczeństwa prowadzonych spraw operacyjnych. Gazeta Wyborcza: W analizach z 12 sierpnia i 10 września przekazanych premierowi a potem najważniejszym osobom w państwie ujawnione zostały bardzo szczegółowo metody pracy operacyjnej. Można się z nich zorientować jakich i wobec kogo używamy technik a nawet kto mógł z nami współpracować - tłumaczy "Gazecie" osoba z kręgu obecnego kierownictwa CBA. Rano TVN 24 podała, że wczoraj nowy szef CBA, Paweł Wojtunik wysłał do prokuratora generalnego zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przez Kamińskiego przestępstwa ujawnienia tajemnicy państwowej i przekroczenia uprawnień. Paweł Wojtunik wszedł do CBA 13 października, zważywszy na to, po co i w jakich okolicznościach został tam skierowany, można przyjąć, że dokumenty dotyczące "afery hazardowej" były pierwszymi po jakie sięgnął. Jeśli prawdą jest informacja Gazety, że powodem doniesienia na Kamińskiego jest to, co zawarł w notatce dla premiera, to bardzo mnie dziwi, że ustalenie iż ujawnienie tych informacji zagroziło śledztwom, zajęło Wojtunikowi blisko dwa miesiące. Tyle trwało ustalanie czy notatki Kamińskiego zagroziły śledztwu, czy naradzanie się, jak można z tego zrobić paragraf na Kamińskiego? Obawiam się, że to drugie, bo obie notatki są krótkie i dużo do zastanawiania się tu nie ma, gdyby informacje w nich podane miały zaszkodzić śledztwu, Wojtunik wiedziałby to zaraz po ich lekturze. Teraz jednak będzie można winą za popsucie śledztwa obarczyć Kamińskiego i odwrócić uwagę od sprawy przecieku. A także od treści samych notatek, które pogrążają premiera, a przy okazji także Cichockiego. Wojtunik zareagował doniesieniem na Kamińskiego nie po tym, jak sam przeczytał notatki, ale dopiero po tym jak przeczytaliśmy je my. To wskazuje, co w nich jest groźne i dla kogo. Cała sprawa jest dość kuriozalna, bo Wojtunik oskarża Kamińskiego, że zagroził śledztwu ujawniając premierowi kilka pozyskanych w tym śledztwie informacji. Premierowi, Sekretarzowi ds. Służb Specjalnych przy Premierze, i kilku innym najważniejszym osobom w państwie posiadającym certyfikat dostępu do informacji ściśle tajnych. Jeśli Szef CBA ma zostać oskarżony o ujawnienie informacji swoim dwóm szefom - Tuskowi i Cichockiemu - to będzie całkiem zabawnie. Tym bardziej, że nie wyobrażam sobie, żeby w ślad za doniesieniem na Kamińskiego nie poszło doniesienie na Cichockiego. Za niedopełnienie obowiązków. Cichocki był pierwszą osobą, która otrzymała obie notatki Kamińskiego, a jako Sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych przy premierze odpowiada za działania służb i to on powinien natychmiast wezwać Kamińskiego i pouczyć go, że zamieszczając w notatkach takie informacje naraża śledztwo. Tymczasem Cichocki przez długie tygodnie nie zrobił nic, wyręczyć go musiał Wojtunik. Powinien więc usiąść na ławie oskarżonych obok Kamińskiego, bo to pod jego okiem i za jego przyzwoleniem Kamiński zrobił to co zrobił, a on miał prawo, możliwości (i obowiązek) go przed tym powstrzymać. Mam nadzieję, że prokurator analizujący doniesienie Wojtunika weźmie to pod uwagę i rozszerzy zakres śledztwa. Nie tylko o Cichockiego, ale także o Wojtunika. Jeśli ujawnienie pewnych informacji w notatce dla premiera i kilku najważniejszych osób w państwie, posiadających dostęp do materiałów ściśle tajnych, jest taką zbrodnią, to co dopiero mówić o tym czego dopuścił się Wojtunik? To Wojtunik przesłał obie notatki komisji śledczej z adnotacją "jawne", dzięki czemu szybko - i całkiem legalnie - znalazły się one w mediach i w internecie, gdzie przeczytać je może każdy. Jeśli ich treść - jak utrzymuje anonimowy informator Czuchnowskiego - "zdradza bardzo szczegółowo metody pracy operacyjnej. Można się z nich zorientować jakich i wobec kogo używamy technik a nawet kto mógł z nami współpracować", to opinia publiczna dowiedziała się o tym nie za sprawą Kamińskiego, a za sprawą Wojtunika. Nie jestem prawnikiem ale zakładam, że Szef CBA może ponownie nadać klauzulę tajności dokumentowi, z którego uprzednio została zdjęta, jeśli uważa, że została zdjęta niesłusznie, z naruszeniem prawa, i ze szkodą dla dobra śledztwa. Dlaczego zatem Wojtunik nie utajnił obu notatek, tylko wysłał je jako "jawne" do komisji śledczej, skazując je na pewny przeciek do mediów, i do opinii publicznej? Jeśli Kamiński jest winny przekroczenia uprawnień bo za jego sprawą fragmenty podsłuchów poznały najważniejsze osoby w państwie, to nie ma siły, Wojtunik jest winny niedopełnienia obowiązków bo za jego sprawą obie notatki w pełnym brzmieniu poznała cała Polska. Prokuratorzy będą mieć teraz niezły zgryz, jak tu się dobrać do Kamińskiego, nie ruszając przy okazji Cichockiego i Wojtunika. Bo jeśli są winni, to wszyscy trzej, nie wiadomo który bardziej. Żartuję oczywiście, wszyscy wiemy, że nie chodzi o przestępstwo Kamińskiego, tylko o to, że jego przesłuchania nie da się odwlekać w nieskończoność, bo nawet lemingi się pokapują, że ktoś się bardzo boi tego co miałby do powiedzenia. Nie tylko o "aferze hazardowej", ale także o swojej współpracy z Tuskiem i Cichockim po jej wybuchu. "Zbiegiem okoliczności", akurat wtedy, kiedy do komisji śledczej trafiły notatki Kamińskiego wskazujące, że w sprawie spotkania z 14 sierpnia kłamał raczej Tusk niż Kamiński, trwała medialna nagonka na Kamińskiego za rzekome kłamstwo ws. "tarczy antykorupcyjnej", i nie tylko politycy PO, ale nawet sam minister sprawiedliwości na zapas dyskwalifikowali przyszłe zeznania Kamińskiego na temat tego spotkania. Rafał Grupiński: Moim zdaniem Kamiński jest kłamcą. A to [rzekome kłamstwo Kamińskiego ws. tarczy antykorupcyjnej] pokazuje, że kłamał także w sprawie sierpniowego spotkania z premierem. Minister Sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski: Jak się okazało, w grudniu zeszłego roku minister Cichocki z Kancelarii Premiera wysłał pismo do CBA prosząc o objęcie nadzorem toczących się prywatyzacji. To stawia duży znak zapytania nad słowami wypowiadanymi przez byłego szefa CBA i nad tym na ile one wiernie oddają przebieg zdarzeń i faktów. Zbieżność w czasie przesłania komisji notatek Kamińskiego i intensywnych polityczno-medialnych zabiegów nad zakwestionowaniem jego wiarygodności nie była przypadkowa, podobnie jak nie było przypadkowe "odkrycie" wideoloteryjnego lobbingu Kamińskiego i wstrząsającej "analizy" CBA akurat w tym samym czasie, kiedy obie notatki wypłynęły do mediów. Nieprzypadkowa jest także niechęć Platformy do zgrillowania Kamińskiego przed komisją, choć w świetle tego co mu publicznie zarzuca, powinna przebierać nogami do rozprawienia się z oprawcą swoich najlepszych ludzi. Przecież ma na niego tyle kwitów, tyle haków, dlaczego więc zamiast skonfrontowania go z nimi, śledczy z Platformy wolą go obgadywać do dziennikarzy, nie chcą osobiście dorwać i przeczołgać?  17 listopada Wasserman zgłosił wniosek formalny o powołanie Kamińskiego na świadka, ale Sekuła nawet nie poddał go pod głosowanie. 18 listopada Wasserman ponowił swój wniosek, postulując aby Kamiński był jednym z pierwszych świadków, na co Neumann zgłosił listę swoich 18 świadków, na liście nie było Kamińskiego, był za to Gadzinowski i Natalii-Świat, a Neumann przekonywał, że bez certyfikatu dostępu nie można "realnie i uczciwie" przesłuchać Kamińskiego. Wyrzucenie Kempy i Wassermana na chwilę oddaliło nieuchronne, ale nie na zawsze przecież, bo opinia publiczna nie kupiła argumentacji i nie dała się wciągnąć w coraz mniej nieśmiałe propozycje, żeby komisję całkiem zlikwidować a sprawę "afery hazardowej" zostawić w rękach prokuratorów. Kiedyś więc Kamiński przesłuchany będzie, po doniesieniu Wojtunika siłę rażenia tego co będzie miał do powiedzenia będzie  można neutralizować na kilka sposobów:

rozłożeniem winy za przeciek także na Kamińskiego, gdyby nie jego nieostrożność, do Zbycha i Rycha nie miałoby przecież co wyciec, a skąd wyciekło - to już nieistotny szczegół, eksponowaniem wątku rzekomego przestępstwa w mediach, które relacjonując sprawę będą mogły podkreślać, że Kamiński jest "podejrzany w licznych śledztwach", aż się wdrukuje opinii publicznej, że to tylko kłamca (co już się udało wmówić przy okazji "tarczy antykorupcyjnej"), ale też szkodnik ujawniający tajne informacje i psujący śledztwa dalszym odwleczeniem przesłuchania Kamińskiego, które za chwilę trzeba będzie przesunąć "z uwagi na dobro toczącego się równolegle postępowania prokuratorskiego" zakneblowaniem Kamińskiego, do tej pory wystarczał wydany mu przez Wojtunika zakaz wypowiadania się do mediów, teraz taki zakaz będzie mógł wydać mu prokurator prowadzący postępowanie utajnieniem "dla dobra śledztwa" przesłuchania Kamińskiego przed komisją śledczą, gdy już się nie da go dłużej odkładać i trzeba go będzie w końcu wezwać. Jeśli doniesienia Gazety na temat treści zawiadomienia złożonego przez Wojtunika się potwierdzą, to bardzo mnie ono cieszy. Po pierwsze dlatego, że pokazuje jak wielki jest strach przed Kamińskim. Po drugie dlatego, że sporo mówi o Wojtuniku. Po trzecie dlatego, że jeśli prokuratorzy się na to załapią i zechcą oskarżyć Kamińskiego, będą musieli oskarżyć także Cichockiego i Wojtunika, bo obaj w tej sprawie winni są tragicznego w skutkach niedopełnienia obowiązków. Obserwować jak Wojtunik złapał się za własną rękę - bezcenne. Kataryna

Co w Niemczech - a co na naszym podwórku? P.Aniela Merkel, kanclerzyna RFN, nieoczekiwanie oświadczyła, że globalne porozumienie w/s walki ze zmianami klimatu "musi w równym stopniu dotyczyć wszystkich państw - gdyż w innym wypadku kraje biedniejsze będą odbierały miejsca pracy krajom uprzemysłowionym", Biedaczka wykazała refleks szachistki korespondencyjnej: dostrzegła, że dotowane kraje biedniejsze będą mieć "mniejsze koszty walki z ociepleniem klimatu”. P.Merkel dodała, że w Kopenhadze ustalone powinny być jedynie „centralne polityczne cele”, a na ostateczną umowę klimatyczną przyjdzie czas w przyszłym roku - i "należy przedłużyć czas trwania pierwszego etapu redukcji CO2 nawet do 2030 r."Co oznacza, że nie warto było do tej Kopenhagi jechać. JKM

13 grudnia 2009 Zakąsić w gigantycznym państwowym bufecie na rachunek podatników... Żeby móc- zapić i zakąsić- najpierw należy zgromadzić potrzebne środki w tzw. budżecie. Biurokracja zawsze wie jak to zrobić według stałego schematu: nałożyć kolejne podatki! Od dwudziestu lat, od tzw. przemian mamy coroczną ich podwyżkę, bo państwo się rozrasta w sile 1000 etatów państwowych miesięcznie, a im więcej obejmuje- tym mniej oczywiście ściska. Jak to mówił Bismarck?” Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie łajdakiem. A kto na starość wciąż z socjalizmu nie wyrósł- jest po prostu durniem”(!!!) Szykują się kolejne daniny: węglowa,, tzw. zapasowa,, dywersyfikacyjna oraz opłata wynikającą z zakupu energii produkowanej z metanu. Pierwsza – to pomysł resortu ochrony środowiska, jeszcze pana profesora Macieja Nowickiego, o którym pan premier Donald Tusk powiedział po jego zdymisjonowaniu,  że:” był najlepszym ministrem ochrony środowiska”(???). Skoro był, to po co go było dymisjonować? Chyba, żeby najlepszym  był dopóki był, a jak przestał być to.. To wtedy by nie był, tylko by został, a tak  zostaliśmy - jako Polacy – ubożsi o jednego dobrego ministra, co ja piszę dobrego- „ najlepszego”.! Obu panom poszło o pieniądze: pan profesor, chyba z  tytułu tytułu naukowego  jaki posiada chciał skierować ciężką naszą  kasę bezpośrednio w ręce biurokracji europejskiej- bo jego zdaniem ta lepiej zarządzi naszymi pieniędzmi, a pan premier chciał skromniej- wrzucić te pieniądze do” naszego” budżetu, ale zarządzanego przez biurokracje tubylczą. I to okazało się- jak mawiają Anglicy:” It was very much below the belt- grą poniżej  pasa! Tak poniżej jak tylko było można- a można było wiele poniżej! - Dlaczego kładziesz mokrą chusteczkę na ścianie?- pyta mama synka. - Bo tata kazał mi zrobić mokry okład w miejscu, w którym się uderzyłem.. Danina węglowa będzie  połączona związkowo ze zdobywaniem środków na unijną składkę ekologiczną(???). To jest naprawdę niezłe i jakie ekologiczne. Zniszczyć podatkami branżę, która jeszcze broni się rynkowo, a na to miejsce wyforować branżę odnawialną, którą będziemy utrzymywać. To jest dopiero ekonomia! Ekonomia głupoty i nonsensu, ale właśnie na tych dwóch filarach zbudowany jest socjalizm ekologiczny. Biurokracja będzie zarządzać tymi pieniędzmi, a jak? Przekonamy się po ilości afer jakie nastąpią przy faworyzowaniu energii tzw. odnawialnej- faworyzowaniu przez biurokrację ekologiczną. Danina zapasowa będzie służyć tworzeniu systemu magazynów(????) . Urzędnicy państwowi będą  zajmowali się budowaniem magazynów i przechowywaniem w nich paliw i gazu- na zapas. Pojawią się nowe koszty, które czymś potrzeba sfinansować. Narosną kradzieże i matactwa. Jak to przy „pilnowaniu” własności niczyjej.. Prokuratorzy będą mieli więcej roboty, zawali się dodatkowo sądy, wzrośnie ilość  wytworzonej, sądowej makulatury.. „Opłata dywersyfikacyjna ma nas uniezależnić od dostaw gazu z Rosji”.(????). Ciekawe? To nie  zrobienie wolnego rynku paliw ma nas uzależnić od Rosji, tylko opłata dywersyfikacyjna.?. Czyli nowy podatek na nas nałożony i płacony w przyszłorocznych rachunkach za gaz.. Bo umowa ma nas uwiązać do Rosji przez następnych dwadzieścia lat, do roku 1037- ale podatek dywersyfikacyjny, ma nas od Rosji uniezależnić? Od kiedy to jakikolwiek podatek uniezależnia? Raczej uzależnia- od biurokracji i przyczynia się do naszego ubożenia.. Taka jest zasada działania podatku, nawet chlubnie ekologicznego. Każdy podatek boli, a ekologiczny ma boleć mniej. I że niby od swoich- ma nie boleć. Będzie bolał! Tak jak każdy! A podatek- opłata wynikająca z zakupu energii produkowanej z metanu?? Panie premierze Tusk.. Miało nie być podnoszenia podatków, bo  liberał klasyczny  nie jest za podnoszeniem podatków, chyba , że jest to liberał współczesny… On różni się od klasycznego. On – jak najbardziej! Klasycyzm – to przeżytek; a kto współcześnie przeżytkami by sobie głowę zawracał? Wszystko płynie w korycie ideologicznym więc płynie i liberalizm w klasycznej definicji.. Dzisiaj pełnokrwiści socjaliści nazywają się liberałami wprowadzając zamordyzm gospodarczy i podatkowy. I nie chcą się nazywać socjalistami! Uchodzą – przy pomocy- propagandy prasowo- elektronicznej za liberałów. Zapominają przy tym, że Kamienne Tablice nie zwierały odniesień do podatku VAT, akcyzy czy podatku dochodowego..(???) Sprawiedliwy Bóg dał ludziom rozum i wolną wolę.. Żeby się realizowali. Współczesne propagandowe media likwidują u ludzi rozum, pustosząc relatywizmem, bronią totalną i bezwzględną. Wolną wolę likwiduje Sejm- demokratycznie przegłosowując prawdę i pozbawiając  człowieka prawa wyboru. Tym samym likwidując istotę chrześcijaństwa, opartego na wierze, rozumie i woli... I kto nie zrozumie spiskowców z roku 1605, którzy postanowili wysadzić w powietrze parlament, wraz z parlamentarnym Królem Jakubem I, szlachtą, biskupami i członkami Izby Gmin? Parlamentarni biskupi, szlachta, król.. Koń by się uśmiał! Ówcześni katolicy traktowali parlament jak zamach na Pana Boga? Zostali poćwiartowani, a 36 beczek prochu nigdy  nie eksplodowało.. Spisek Prochowy się nie powiódł! Natomiast powiódł się spisek wobec pana senatora Krzysztofa Piesiewicza, senatora Platformy Obywatelskiej. Wcześniej Ruchu Stu,  jeszcze wcześniej związanego z Solidarnością.. W latach 1991-93 związany z Porozumieniem Centrum.  Autor scenariusza i teksu do filmu” Krótki film o zabijaniu”. Taki manifest przeciwko karze  śmierci. I wielu innych scenariuszy.. Był  członkiem Naczelnej Rady Adwokackiej; oskarżycielem posiłkowym w sprawie zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki. Bronił pułkownika Kuklińskiego, o którym generał Kiszczak mówił, że był agentem KGB. Ciekawe, że w 1989 roku, została zamordowana jego matka, zamordowana w taki sposób w jaki zamordowano księdza Jerzego????  W ten sam sposób wiążąc ją i krępując.. Jak księdza Jerzego! „Nieznanych sprawców” nie odnaleziono, co sugerowałoby, że zrobili to ludzie, powiązani ze służbami.. Tak jak wiele innych spraw niewyjaśnionych, które zrobili „ nieznani sprawcy”.. Co prawda ładnie mu było w tej sukience w groszki, podczas  zażywania narkotyków, czy kropli do nosa,  ale nie jest  to jeszcze w Polsce karane, tak jak prostytucja.... ale… Nie powinien się dawać wrabiać  w środowisko podejrzanych kobiet- po prostu senatorowi nie przystoi.. Tym bardziej, że  środowisko „ szantażystów” zapowiada dalsze rewelacje.. Rewelacje będą też w przypadku pana Zbigniewa Wassermanna, byłego członka Hazardowej Komisji Śledczej, a jednocześnie członka Prawa i Sprawiedliwości... Okazuje się bowiem, że pan Zbigniew Macioszek, członek Zarządu Casinos Poland., był asystentem Zbigniewa Wassermanna, doradcą pana Zbigniewa, gdy ten był ministrem koordynatorem do Służb Specjalnych, potem jeszcze zasiadał w  radzie nadzorczej PKN Orlen.. Siedlisku służb! O tym wszystkim dowiedziała się Informacyjna Agencja Radiowa. I kto tu jest zwolennikiem spiskowej teorii dziejów? Wszędzie gdzie nie sięgnąć- ocieramy się o służby. I III Rzeczpospolita służbami specjalnymi nie stoi? Bo że nierządem- to już chyba wszyscy widzą! Oprócz budżetowej inteligencji- ma się rozumieć! WJR

Stan wojenny, czyli: Kompromis to kompromitacja! Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku przerwało mi liczne działania wydawnicze i organizacyjne – więc byłem zły. Z drugiej strony jako prawicowiec wiedziałem, że największa szansa na zasadniczą naprawę państwa powstaje wtedy, gdy ruszą się siły zbrojne; co jak co, ale związek zawodowy do tej roli się na pewno nie nadaje. Zastanawiałem się: co robić. Narzucało się wstąpienie do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), co zrobili liczni konserwatyści i narodowcy – np. p. prof. Maciej Giertych – jednak postanowiłem się wstrzymać. I dobrze zrobiłem: już po kilku dniach okazało się, że do PRON-u zleciała się swołocz wszelaka, która chciała zrobić karierę, w liczbie wręcz niewiarygodnej – więc absolutnie nie było szans, by przy pomocy PRON-u cokolwiek zdziałać. Pisać? Pisałbym. Cenzura w stanie wojennym zelżała – ale wychodziły tylko dwa dzienniki („Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”) oraz jeden tygodnik („POLITYKA”). Co prawda cenzura usunęła mi konkurencję „opozycji” bredzącej o „prawach człowieka”, „sprawiedliwości społecznej”, „socjalizmie d***kratycznym” (który miał być o niebo lepszy od „d***kracji socjalistycznej”!), „prawach pracownika”, „niezależnych związkach zawodowych” i innych głupotach rządzących obecnie w Unii Europejskiej – ale też nie pozwalała otwarcie atakować socjalizmu. Kiedy zaczęło wychodzić więcej pism, mój słynny, krążący wtedy w głębokiej konspiracji przed „opozycją” tekst „Zastanawiająca tęsknota”, został odrzucony nie tylko w podziemnej prasie „soliduraków”, ale i w oficjalnym „Życiu Warszawy”. Nie, nie przez cenzurę – redakcja skonsultowała go z KOR-owcami! Liczyłem, że WRONa wzorem p. gen. Augusta Pinocheta przeprowadzi zasadnicze reformy – choćby na wzór chiński. Śp. Mirosław Dzielski proponował nawet oksymoron: „Socjalizm indywidualistyczny”. Rozczarowałem się: po dwóch miesiącach WRON-a ogłosiła „listę towarów wyłączonych spod reformy gospodarczej”; były na niej w zasadzie wszystkie towary (z wyjątkiem koszulek polo – o ile pamiętam), więc ogłosiłem, że przechodzę do opozycji i po kilku dniach wylądowałem w „internacie”. Pociecha taka, że jak w lipcu wychodziłem, to akurat pakowano tam lewaków-opozycjonistów. Więc znów mogłem się łudzić – do 1984 roku, gdy junta zamiast – jak na wojskowych przystało – reformę wprowadzić, urządziła referendum. I cofnęła się, bo „za” głosowało „tylko” 44% ludzi. Podejrzewam, że przyczyną był charakter p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Już po oddaniu władzy eurosocjalistom wiele razy rozmawiałem z p. Generałem i za każdym razem odnosiłem wrażenie, iż jest to człowiek bardzo miękki – a to dlatego, że w zagadnieniach politycznych i gospodarczych poruszał się jak pijane dziecko we mgle. Reformy à la Pinochet czy Xiao-Ping Deng przeprowadzić nie mógł, „bo polałaby się krew”. On naprawdę przejęty był tym, że w „Wujku” zginęło dziewięciu (a w Lubinie jeszcze trzech) górników. Co jako „zbrodnię” zarzuca p. gen. Czesławowi Kiszczakowi obecny reżym. Oczywiście nie wolno ludzi zabijać, by zabijać – ale jeśli wiemy, że przy okazji budowy fabryki ginie średnio 10 robotników, to nie powód, by nie budować fabryk! Jeśli przy okazji budowy nowego ustroju w Chile zginęło 1500 lewaków (z czego zresztą połowa, jak się okazuje, to ofiary lokalnych porachunków – np. kochanek żony szefa policji powiatowej...) – to trudno, Nawet gdyby miało zginąć 10 tysięcy, nie wolno się wycofać z czynienia rzeczy słusznych! Jeśli już mamy liczyć trupy, to w zamachu majowym zginęło 379 ludzi. Z drugiej strony w 1981 junta na paręnaście tygodni zakazała ruchu większości pojazdów mechanicznych – więc trzeba liczyć, że wskutek wprowadzenia stanu wojennego nie zginęło ok. tysiąca ludzi. Jeśli ktoś sprawność ustroju mierzy liczbą nieboszczyków. P. Generał to człowiek słaby i niezdecydowany. Tak nawiasem: gen. Pinochet też był słaby i niezdecydowany. Na zamach stanu, mimo poparcia Parlamentu, zdecydował się dopiero wtedy, gdy gen. Gustaw Leigh Guzmán, dowódca lotnictwa, wtargnął do gabinetu i oświadczył, że albo robi ten przewrót – albo go aresztują i zrobią go sami, bo kraj nie może czekać. Potem, gdy Czerwoni w Londynie bezprawnie wsadzili Go do aresztu, zamiast powiedzieć: „Pluję wam w twarze, kanalie!” - udawał chorego, słabowitego staruszka... Udało się, wypuścili... Ale legenda Pinocheta rozwiała się – i odtąd Czerwone Kanalie szarpały Go za nogawki i łydki – aż wreszcie wykończyły. Nie ma dziś wielkich ludzi. Sami kombinatorzy i pragmatycy - psiakrew! Kandydat na dyktatora walczy i jeśli mu się nie uda – ginie. W ostateczności przygotowuje sobie samolot, by w przypadku klęski uciec do Moskwy czy Budapesztu. Nie wierzyłem i nie wierzę, że p. Generał planował zrobienie przewrotu przy pomocy Armii Czerwonej – natomiast wierzę ostatnio odkrytym zapiskom p. gen. Wiktora Anoszkina, adiutanta marsz.Wiktora Kulikowa, że chciał wybadać, czy gdyby nie powiodło Mu się pronunciamiento 13 Grudnia i wybuchły powszechne rozruchy, to Sowieci udzielą Mu pomocy w ich tłumieniu. To by dopiero mogły być ilości ofiar! P. Generał, polemizując ze zboczeńcami o mentalności PiSmenów, podnosi słusznie, że ich wiara w tę notatkę zaprzecza elementarnej logice. „Jeśli rzekomo nie wierząc w zdolność zrealizowania stanu wojennego własnymi siłami, prosiłem o zapewnienie pomocy, to uzyskując odpowiedź odmowną, albo stan wojenny nie zostaje wprowadzony, albo okazuje się samobójczą, krwawą awanturą”. Nie, nie – to dwie różne sprawy. P. Generał naprawdę nie planował wprowadzenia stanu wojennego siłami rosyjskimi – chciał tylko zapewnienia o pomocy, gdyby Jego plan się nie powiódł! Ale powtarzam: w takim przypadku należy zginąć jak Zbawiciel Allende – albo uciec jak Józef Dezydery Mobutu czy Mojżesz Czombe. A nie liczyć na bratnią pomoc. Problem w tym, że rozmaici dyktatorzy uciekający przed Gniewem (tfu!) L**u z reguły zabierali ze sobą worki pieniędzy (a raczej mieli w bankach za granicą odłożone miliardy). P. Generał nic takiego nie miał. Purytanin był: nie pił (co jest dowodem, że nawet pod rosyjskim protektoratem można było zrobić karierę, nie pijąc!) nie palił, kobiety w rękę całował, mówił piękną, czystą polszczyzną i nie kradł – jeśli nie liczyć tego, że mieszkał i mieszka w odebranej w 1945 roku prawowitemu właścicielowi willi, którą potem wykupił. No, ale to socjaliści uznają za realizację „sprawiedliwości dziejowej” – i w podobnej sytuacji były setki tysięcy beneficjentów warszawskiego „dekretu Bieruta”. To już ćwierć wieku z hakiem. Dziś patrzę na stan wojenny jak na zaprzepaszczoną szansę. Bo w Polsce niczego – ani rewolucji, ani kontr-rewolucji, ani nawet reformy gospodarczej – nie daje się zrobić energicznie i do końca. Wszystko się jakoś rozmydla... Wszystko przez to, że gromada mamlaków każe uczyć dzieci szkolne, że najlepszy jest kompromis!!! Być może bierze się to stąd, że historii, polskiego itp. nauczają kobiety – a każdy wie, że idealną panią domu jest ta, która uprawia sztukę kompromisu. Tymczasem jeśli chcemy coś zrobić, to musimy kompromisy odrzucać. Gdyby Mojżesz poszedł był na kompromis z wyznawcami Baala, nie zaistniałaby religia żydowska – ani chrześcijaństwo zresztą. Politykę dreptania w miejscu można uprawiać idąc na kompromisy. Jednak prawdziwa polityka realna polega na unikaniu wszelkich kompromisów. Kompromis ze Złem oznacza, że do powstającej budowli zakradnie się zalążek Zła – i ono tę budowlę po jakimś czasie rozsadzi. I takie są skutki. JKM

Zbrodnia stanu wojennego

Do generała
Za słowa kłamstwem splugawione
Za mundur bratnią krwią splamiony
Za ręce siłą rozłączone
Za naród głodem umęczony
Za oczy dziecka przerażone
Obróć swój tryumf w partyjnej chwale
Naród dziękuje Ci, generale
 Za pogrom braci bez litości
Za mundur wojska zbezczeszczony
Za mękę strasznej bezsilności
Za ból rozłąki z mężem żony
Za łzy i rozpacz samotności
Ciesz się, żeś działał tak wspaniale
Naród dziękuję Ci, generale
Za połamane pałką kości
Za koszmar walki brata z bratem
Za nienawiści siew i złości
Za to, że żołnierz stał się katem
Za znów zdławiony świt wolności
Pomnik swych zasług wzniosłeś trwale
Naród dziękuje Ci, generale
 Za nałożone znów kajdany
Za zbrodnie łagrów w polskiej ziemi
Za fałsz przemówień wyświechtany
Za podłość zdrajców między nami
Za język prawdy zakazany
Wypnij na Kremlu pierś po medale
Naród dziękuje Ci, generale
 Naród śle swe podziękowania
Żeby Ci legły jak kamienie
Przypnij je śpiesznie bez wzdragania
Może obudzą Twe sumienie
Bo generale nie znasz godziny
Gdy przed Największym Dowódcą świata
Złożysz ostatni raport za swe czyny
Z piętnem Kaina, krwią swego brata
(wiersz anonimowego Autora, powstał na początku 1982.)
Wiersz nieznanego autora pt. „Do generała”, dedykowany oczywiście gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu, stanowi bardzo dobrą ilustrację dla mrocznej nocy stanu wojennego w Polsce. Wprowadzając przed 28 laty stan wojenny gen. Jaruzelski wydał wojnę własnemu narodowi, by zabezpieczyć wpływy, profity i władzę komunistom, wypełniając przy tym solennie zalecenia swoich mocodawców z Kremla. A wszystko po to, aby stłumić polskie dążenie do wolności. Stan wojenny spowodował – bezpośrednio lub pośrednio – około 100ofiar śmiertelnych. Zbrodnia ta wciąż czeka na rozliczenie, chociażby w aspekcie moralnym. Jaruzelski był faktycznym dyktatorem w PRL, pełnił jednocześnie stanowiska: I Sekretarza Komitetu Centralnego PZPR, premiera i ministra obrony narodowej, szefa Komitetu Obrony Kraju, a od 13 grudnia 1981. szefa Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, czyli junty wojskowej odpowiedzialnej za zamach stanu przeprowadzony w imię imperialnych celów Moskwy, którego celem było zniszczenie 10 milionowego ruchu „Solidarności”. Dzisiaj, opinia publiczna dysponuje już dokumentami, świadczącymi o służalczej postawie Jaruzelskiego, obalającymi wszelkie mity o mającej ponoć nastąpić interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Polsce. To nie kto inny, tylko sam Jaruzelski, bojąc się determinacji własnego narodu, błagał marszałka Wiktora Kulikowa, cyt.: „Gdyby demonstracje miały ogarnąć cały kraj, to będziecie musieli nam pomóc. My sami nie damy sobie rady z wielomilionowym tłumem”. Słowa te padły, podczas narady przeprowadzonej w jego gabinecie w nocy z 8 na 9 grudnia 1981., na której zapadła ostateczna decyzja o ogłoszeniu stanu wojennego. Na pytanie marszałka Kulikowa: „Czy mogę złożyć meldunek Breżniewowi, że rozpoczynacie realizacje stanu wojennego w Polsce?”, Jaruzelski odpowiedział twierdząco, dodając: „Tak, ale pod warunkiem udzielenia pomocy przez wasze siły”. Prawda zatem o stanie wojennym, jest bardziej niż brutalna, Breżniew nie musiał i nie chciał interweniować w Polsce (z uwagi na ewentualność ogólnoświatowego kryzysu), posiadał wszakże do własnej dyspozycji oddane sobie i wierne „polskie” władze komunistyczne, które były wystarczająco silne i zdeterminowane, by pacyfikować i mordować własny naród.

Nieco statystyki Przypomnijmy, wprowadzenia stanu wojennego, rozpoczęło się po północy 13 grudnia 1981 r. Jeszcze tej samej nocy internowano ponad trzy tysiące osób, w tym niemal wszystkich członków Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność". Władze PRL utworzyły 52 ośrodki internowania i wydały decyzje o internowaniu 9736 osób. W czasie stanu wojennego obowiązywała godzina milicyjna, a na ulicach miast pojawiły się wspólne patrole milicji i wojska, czołgi, transportery opancerzone i wozy bojowe. Wprowadzono też oficjalną cenzurę korespondencji i łączności telefonicznej. Władze zmilitaryzowały najważniejsze instytucje i zakłady pracy, kierując do nich komisarzy wojskowych. Ograniczono też działalność Polskiego Radia i Telewizji Polskiej. Zawieszone zostało również wydawanie prasy, z wyjątkiem dwóch gazet ogólnokrajowych ("Trybuny Ludu" i "Żołnierza Wolności") oraz 16 terenowych dzienników partyjnych.
 Nie zawahano się, używając sił milicyjnych i wojska do brutalnej pacyfikacji strajkujących zakładów. Wariant siłowy zastosowano w 40 spośród 199 strajkujących w grudniu 1981 r. zakładów pracy. Największe akcje pacyfikacyjne przeprowadzono w Hucie im. Lenina, stoczniach Gdańskiej i Szczecińskiej, Hucie Warszawa, Ursusie, WSK Świdnik, kopalniach Manifest Lipcowy, Wujek, Borynia i Staszic. Najtragiczniejszy przebieg miała akcja w kopalni Wujek, gdzie interweniujący funkcjonariusze ZOMO użyli broni, w wyniku czego zginęło 9 górników, a kilkudziesięciu zostało rannych.
Opór społeczny Najważniejszym ośrodkiem oporu społecznego wobec władzy z nadania sowieckiego w Polsce były wtedy duże miasta, z Trójmiastem jako niekwestionowanym bastionem sprzeciwu i oporu na czele. Przecież to tutaj, jakże żywe było wspomnienie Grudnia 1970., działalności opozycyjnej i Wolnych Związków Zawodowych, wielkiego strajku z sierpnia 1980 i powstania „Solidarności”. Dlatego, Stocznie Gdańską trzeba było pacyfikować przy pomocy oddziałów ZOMO aż do 16 grudnia. Port Gdański spacyfikowano dopiero 19 grudnia. 17 grudnia na ulicach Gdańska odbyła się regularna bitwa tysięcy demonstrantów z ZOMO, milicją i wojskiem. Byli ranni, śmierć poniósł 20-letni Antoni Browarczyk. Kolejne rocznice porozumień sierpniowych z 1980., wprowadzenia stanu wojennego, wydarzeń grudniowych z 1970. lub innych rocznic patriotycznych, takich jak 3 Maja lub 11 listopada, były w Trójmieście wspominane poprzez spontaniczne i gwałtowne manifestacje uliczne, podczas których żądano przywrócenia „Solidarności”, ale też coraz częściej dopominano się o niepodległość dla Polski. Doskonale pamiętam atmosferę tamtych dni, opór społeczny na Wybrzeżu był powszechny, obejmował nawet uczniów szkół podstawowych i średnich. Jako trzynastolatek wydałem wraz z przyjaciółmi pierwszą w życiu odezwę, powielaną przez kalkę na maszynie do pisania, zatytułowaną do „Ludzi dobrej woli” i rozwieszaną następnie, jeszcze w grudniu 1981 na ulicach Gdyni. Założyliśmy w szkole podziemną „Organizację Starej Polski”, jako dzieci gotowi byliśmy walczyć, chociażby poprzez przypinanie oporników do naszych fartuszków lub przepisując ręcznie ulotki lub różnego rodzaju piosenki, jakie do nas docierały, a jakie podtrzymywały wtedy na duchu. Na początku powszechną była wiara w: „byle do wiosny”, potem okazało się jednak, że potrwa to dłużej. W liceum zacząłem działalność w szeregach Federacji Młodzieży Walczącej, była to organizacja działająca głównie na terenie trójmiejskich szkół średnich. Wydawaliśmy coraz bardziej profesjonalne pisma szkolne i o szerszym zasięgu, organizowaliśmy ciche przerwy, koła samokształceniowe, w grudniu przychodziliśmy do szkoły ubrani na czarno. Coraz częściej i coraz bardziej profesjonalnie młodzież z FMW, NZS, WiP czy RSA dokonywała akcji ulotkowych, malowała hasła na murach, organizowała happeningi na ulicach miasta. Z czasem, to właśnie młodzież wzięła na siebie organizację demonstracji i stała się siłą napędową opozycji. To młode pokolenie, a nie „starzy, coraz bardziej wypaleni działacze”, zorganizowali strajki 1988. w stoczni, Uniwersytecie Gdańskim i protesty poparcia w szkołach. Było to wspólne dzieło niezależnej młodzieży regionu gdańskiego jako całości, a nie jakieś indywidualnej, jednej organizacji. 20 lat temu młodzi stoczniowcy, studenci i uczniowie, podjęli walkę z reżimem komunistycznym, jako spadkobiercy Kolumbów – nazywając siebie generacją 1988. Ich działania wymykały się wówczas nie tylko spod kontroli komunistycznych władz, ale i podziemnej „Solidarności”. I tego się pewnie jedni i drudzy wystraszyli. Przyspieszając proces przemian demokratycznych w Polsce, ale i łagodząc zarazem proces transformacji wobec nomenklatury i agentury sowieckiej.

Rozliczenie mrocznej przeszłości Do tej pory nie została sporządzona kompletna lista ofiar stanu wojennego. Według ustaleń kierowanej przez Jana Marię Rokitę nadzwyczajnej sejmowej komisji, która w latach 1989-1991 badała zbrodnie stanu wojennego, konsekwencją ówczesnych działań MO i SB było co najmniej 91 ofiar śmiertelnych. Niektóre ofiary stanu wojennego prawdopodobnie na zawsze pozostaną anonimowe, ponieważ w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. zostały wyłączone wszystkie telefony, nie tylko zwykłych obywateli, ale też służb ratunkowych: placówek służby zdrowia, w tym pogotowia ratunkowego, i straży pożarnej... Początkowo ludzie ginęli najczęściej w demonstracjach ulicznych oraz podczas pacyfikacji w zakładach pracy, były także przypadki wyroków śmierci wykonanych na żołnierzach LWP, za odmowę rozkazu strzelania do rodaków. Z czasem przepisy o stanie wojennym ulegały złagodzeniu, oficjalnie stan wojenny zniesiono 22 lipca 1983. Ogłoszono także amnestię dla więźniów politycznych. Jednak rozbudowany do niebotycznych rozmiarów aparat represji działał dalej i mordował, tyle że bardziej skrycie. Jednymi z ostatnich ofiar śmiertelnych z przełomu 1988/1989 byli księża: Zych, Niedzielak i Suchowolec, ale także Robert Możejko działacz FMW z Kętrzyna, zamordowany w czerwcu 1989 na dzień przed zarządzonymi wyborami w wyniku porozumień okrągłego stołu. Wiele niewyjaśnionych zgonów działaczy opozycji z lat 80-tych, zanotowano także w następnych latach, choć tych nie traktuje się już jako ofiary stanu wojennego. Tylko nielicznych funkcjonariuszy PRL, sądy III RP skazały za zbrodnie stanu wojennego. Dziś śledztwa w tych sprawach prowadzi pion śledczy IPN. O osądzeniu winnych przestępstw aparatu władzy PRL, także ze stanu wojennego, zaczęto mówić zaraz po przełomie 1989 r. Wymierzanie sprawiedliwości napotykało i napotyka jednak wciąż na liczne przeszkody, takie choćby jak: „gruba kreska” ogłoszona przez premiera Mazowieckiego, ciągłe przestrzeganie przed „polowaniem na czarownice” połączone ze wparciem dla generałów odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego, jakiego udziela im środowisko skupione wokół „Gazety Wyborczej”. Tymczasem bez rozliczenia zbrodni stanu wojennego (podkreślmy dzisiaj chodzi jedynie o aspekt moralny tego rozliczenia, poznanie całej prawdy o tamtym mrocznym okresie), nie będziemy w stanie wytłumaczyć nowym pokoleniom Polaków, co jest w życiu dobre, a co złe. Ciągła relatywizacja, upolitycznianie dążenia do poznania prawdy historycznej, wmawianie nam konieczności kierowania się w życiu „mniejszym złem”, sprzyja wciąż rozszerzającemu się kryzysowi tożsamości w Polsce. Mariusz A. Roman

Co nam daje / odbiera traktat lizboński? W wyniku przyjęcia przez wszystkie państwa członkowskie Eurosojuza tzw. traktatu lizbońskiego, którego oficjalna nazwa brzmi: „Traktat z Lizbony zmieniający Traktat o Unii Europejskiej i Traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską”, 1 grudnia powstało państwo o nazwie Unia Europejska. Traktat lizboński, który w 95 proc. kopiuje postanowienia odrzuconej w 2005 roku w referendach we Francji i Holandii Konstytucji UE, powoduje, że unijna biurokracja przyjmuje jeszcze bardziej bizantyjski styl prowadzenia się, choć do tej pory i tak co roku ostro szły w górę zarówno wydatki na unijną biurokrację, jak i ogóle wydatki UE. Te pierwsze w latach 2003-2010 wzrosły o ponad 44,4 proc., a te drugie w latach 2002-2010 o ponad 48 proc. Herman Van Rompuy, powołany na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej w ramach realizacji traktatu lizbońskiego, będzie zarabiał ponad 354 tys. euro rocznie (29.504 euro miesięcznie) i płacił podatek w wysokości zaledwie 25 proc. To dwa razy więcej niż wynagrodzenie premiera Belgii, którym Rompuy był wcześniej, o 8 tys. euro miesięcznie więcej niż zarabia Mikołaj Sarkozy, prezydent Francji, a także więcej niż pensja Benedykta Obamy, który otrzymuje równowartość 269 tys. euro rocznie. W przyszłości emerytura Rompuya wyniesie 2/3 jego aktualnej wypłaty. W skład najbliższych współpracowników nowego przewodniczącego, który uważany jest za fanatycznego federalistę wierzącego w biurokratyczne superpaństwo (zaproponował m.in., by zlikwidować symbole narodowe i zastąpić je ogólnounijnymi), będą wchodziły aż 32 osoby: rzecznicy prasowi, asystenci, administratorzy i agenci ochrony. Przewodniczący Rady Europejskiej, zgodnie z traktatem lizbońskim wybierany w sposób niedemokratyczny (przez unijnych liderów za zamkniętymi drzwiami), nazywany nieformalnie prezydentem Unii Europejskiej, będzie rządził z nowej siedziby w Brukseli, która kosztowała podatników ponad 313 mln euro, i będzie miał władzę typową dla głowy państwa. Łącznie nowy przewodniczący Rady Europejskiej będzie kosztował unijnych podatników prawie 25 mln euro rocznie (o tyle zwiększono 615-milionowy budżet Rady Europejskiej w związku z utworzeniem nowego stanowiska). Kwota ta w 2010 roku została przewidziana na następujące cele: 1,5 mln euro na pensje dla najbliższych urzędników Rompuya, koszty reprezentacyjne i podróże; 4,5 mln euro dla gabinetu i jego osobistej ochrony; 12,1 mln euro na organizację szczytów europejskich i szczytów UE z innymi krajami; 1,9 mln euro na spotkania, których liczba rośnie, oraz rezerwowe 5 mln euro na nieprzewidziane wydatki… bo nie wiadomo, jak ta nowa instytucja będzie funkcjonować.

Nowa machina Nowy korpus dyplomatyczny o nazwie Europejska Służba Działań Zewnętrznych, który został ustanowiony traktatem lizbońskim, to wielka biurokratyczna machina z budżetem w wysokości 50 mld euro w ciągu czterech lat (dla porównania brytyjska służba zagraniczna i ds. Wspólnoty Narodów dysponuje rocznym budżetem w wysokości 2,2 mld euro, który w najbliższych dwóch latach ma zostać zmniejszony o 20 proc.). Będzie to największy korpus dyplomatyczny na świecie, zatrudniający 7 tysięcy osób. Wszyscy pracownicy ESDZ mają zarabiać tyle samo i korzystać z takich samych jak eurokraci przywilejów socjalnych i emerytalnych. Nawet unijni urzędnicy przyznają, że dyplomaci będą prowadzili niekontrolowane przez nikogo życie. Mają czterodniowy tydzień pracy, przysługują im loty samolotami w pierwszej klasie, specjalne, prywatne (a jakże!) ubezpieczenie zdrowotne i do 1700 euro miesięcznie na wydatki edukacyjne. Niestety to wszystko za nasze pieniądze. Katarzyna Ashton, szefowa unijnej dyplomacji, które to stanowisko również ustanowiono traktatem lizbońskim, będzie miała do dyspozycji 20 bezpośrednio podległych urzędników i w ciągu jej kadencji podatnicy wydadzą na nią łącznie prawie 4,5 mln euro. Sami uniokomisarze uważają, że unijne pensje są zbyt wysokie. Cecylia Malmström, nowa komisarka ze Szwecji, stwierdziła, że wynagrodzenia i inne dodatki unijnych komisarzy są nieracjonalnie wysokie. Sama Malmström będzie otrzymywała podstawową pensję w wysokości ponad 20 tys. euro miesięcznie, jednorazowy dodatek za przeniesienie się w wysokości 41 tys. euro oraz 3100 euro miesięcznie dodatku za pracę poza Szwecją. Ponadto będzie dostawała dodatek rodzinny 574 euro oraz 1167 euro na dzieci miesięcznie. W ciągu pięciu lat pracy unijny komisarz wraz z przysługującymi mu dodatkami zarabia łącznie prawie 1,5 mln euro! Ponadto przysługują mu wysokie odprawy i emerytury. Odprawy z emeryturami dla 13 odchodzących w tym roku komisarzy będą kosztować unijnych podatników 16,6 mln euro. W efekcie wejścia w życie traktatu lizbońskiego powiększa się skład unioparlamentu – z 736 do 754 unioposłów (liczba polskich unioposłów zwiększa się z 50 do 51). Aż do momentu zatwierdzenia ich pełnego statusu przez państwa członkowskie ci nowi dodatkowi unioparlamentarzyści początkowo będą mieli status specjalnych obserwatorów – nie będą mieli prawa przemawiać i głosować na sesjach plenarnych, a jedynie udzielać się w parlamentarnych komisjach. Nowym polskim unioposłem, który został wybrany przez… Bronisława Komorowskiego, marszałka Sejmu (by nie ponosić kosztów związanych z ogólnopolskimi wyborami), został Edward Wojtas z PSL.

Jeszcze podwyżka Mimo zerowego poziomu inflacji w Eurosojuzie, rosnącego bezrobocia, spadających płac i rygorystycznych zasad wprowadzanych w większości narodowych sektorów publicznych w Europie (np. w brytyjskim sektorze publicznym płace zostały zamrożone), ważą się losy 3,7-procentowej podwyżki płac dla urzędników Komisji Europejskiej. Jeśli to przejdzie, Katarzyna Ashton, nowo wybrana unijna ministerka spraw zagranicznych, która równocześnie pełni funkcję wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej, zarobi dodatkowo prawie 10 tys. euro rocznie, czyli łącznie jej pensja wyniesie ponad 275 tys. euro rocznie – o ponad 57 tys. euro więcej niż zarobki Gordona Browna, premiera Wielkiej Brytanii. Komisyjni biurokracji na poziomie dyrektora zarobią dodatkowo ponad 7 tys. euro rocznie, czyli będą zarabiać 208 tys. euro rocznie. Podwyżka oznacza, że na pensje tylko dla urzędników Komisji Europejskiej (na które teraz wydaje się rocznie ponad miliard euro) unijni podatnicy przekażą dodatkowe około 40 mln euro rocznie. Kiedy Niemcy i Francja chciały zablokować podwyżkę, związki zawodowe reprezentujące urzędników ostrzegły, że zaskarżą to do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Tymczasem sama unijna komórka ds. zatrudnienia i płac zatrudnia aż około 500 ludzi i ma budżet w wysokości 34 mln euro, a wkrótce ma zostać powiększona. A będą jeszcze inne nowe urzędy unijne. 2 grudnia unijni ministrowie finansów doszli do porozumienia w sprawie utworzenia nowych organów europejskiego nadzoru finansowego. Powstaną trzy nowe unijne urzędy: Europejski Organ Nadzoru Bankowego (EBA), Europejski Organ Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych (EIOPA) oraz Europejski Organ Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych (ESMA). Ma także powstać Służba Działań Zewnętrznych Unii Europejskiej – urząd, który będzie zatrudniał zarówno personel cywilny, jak i wojskowy, a jego celem będzie zwiększenie roli UE na arenie międzynarodowej. Tymczasem – jak powiedział jeden z prominentnych politycznych komentatorów na Fidżi – „unijne pieniądze przychodzą, by pomóc, ale nikt nie wie, gdzie idą. Pieniądze są po prostu wpompowywane. Każdy mówi co innego o tym, w jaki sposób te pieniądze są wykorzystywane”.Traktat lizboński postanawia, że kompetencje w zakresie polityki zagranicznej, bezpieczeństwa oraz realizacji celów Unii przechodzą na wyłączność Eurosojuza. Kiedy po wejściu traktatu lizbońskiego w życie Unioparlament będzie miał większą władzę, planuje zreformować Europol, czyli unijną policję. W ramach tzw. Programu Sztokholmskiego, na wzór wymiany studentów, będzie miała miejsce wymiana policjantów i sędziów z krajów unijnych, a Komisja Europejska stwierdziła, że Unia powinna wyszkolić jedną trzecią ofi cerów policji i strażników granicznych z krajów unijnych w ciągu najbliższych pięciu lat. Są także pomysły, by Unia stworzyła „wspólną kulturę” policyjną. Lepiej się nie zastanawiać, co to może oznaczać. Z kolei Franciszek Frattini, włoski minister spraw zagranicznych, opowiada się za utworzeniem unijnej armii. Jego zdaniem, dopóki UE nie miała wspólnej polityki zagranicznej, tworzenie wspólnego wojska nie do końca było uzasadnione. – Po Lizbonie nie mamy już alibi (by nie tworzyć unioarmii – T. C.) – podsumował minister Frattini. Skądś pieniądze na unijną biurokrację i na marnotrawne unijne projekty trzeba brać, więc nowy przewodniczący Rady Europejskiej proponuje wprowadzenie unijnego podatku. Podczas tajnego obiadu z członkami Grupy Bilderberg Van Rompuy opowiedział się za wprowadzeniem specjalnego uniopodatku od transakcji finansowych lub dodatkowego podatku „ekologicznego” (nałożonego na paliwa lub pasażerów samolotów). Zanim został unijnym „prezydentem”, stwierdził on, że wpływy z podatków VAT i akcyzy paliwowej powinny trafiać bezpośrednio do budżetu UE. Ponadto system handlu emisjami, kiedy już będzie funkcjonował pełną parą, ma dostarczyć Unii od 30 do 60 mld euro w podatkach rocznie. Tymczasem zdaniem Tymoteusza Kirkhope’a, lidera brytyjskich konserwatystów w Unioparlamencie, „jakikolwiek zharmonizowany system podatkowy zlikwiduje kontrolę nad narodowymi systemami podatkowymi”. Na szczęście Polskę i Wielką Brytanię nie obowiązuje (na razie!) wchodząca w skład traktatu lizbońskiego Karta Praw Podstawowych (mówiąca m.in. o prawie do układów zbiorowych, prawie do pomocy socjalnej i mieszkaniowej, prawie do ochrony przed nieuzasadnionym zwolnieniem, prawie do dobrych warunków pracy czy prawie do zasiłku macierzyńskiego i opiekuńczego itd.). Ale jak obliczył brytyjski think tank Open Europe, socjalne uregulowania traktatu (w tym m.in. kwestie dotyczące czasu pracy i agencji pracy tymczasowej) w latach 2010-2020 będą kosztowały gospodarkę Wielkiej Brytanii 71 mld funtów. Dlatego szykujący się do przejęcia władzy konserwatyści chcą, by artykuły 151-161 traktatu Brytyjczyków nie obowiązywały. Ale chyba już jest na to za późno. W wyniku wprowadzenia traktatu lizbońskiego więcej decyzji będzie podejmowanych w trybie większościowym (np. powoływanie członków zarządu Europejskiego Banku Centralnego). Tym samym każde państwo może zostać przegłosowane i zmuszone do przyjęcia regulacji niezgodnych z jego własnym interesem. Ksawery Solana, odchodzący unijny Wysoki Przedstawiciel ds. Polityki Zagranicznej, stwierdził, że członkowie Unii Europejskiej muszą zdawać sobie sprawę z tego, że jest „fantazją” wierzyć, iż mogą osobno prowadzić politykę zagraniczną czy obronną. – Mam wielką nadzieję, że ludzie są rozsądni i zdają sobie sprawę, że to fantazja myśleć, iż jakikolwiek kraj UE może zrobić cokolwiek sam – powiedział Solana. Jak napisał Alan Posener w artykule w „Die Welt”: „poprzez traktat (lizboński – T. C.) Europa (chodzi o Unię Europejską – T. C.) nie będzie ani bardziej efektywna, ani bardziej demokratyczna, ani bardziej przejrzysta, ani bardziej otwarta”. Tomasz Cukiernik

Kapitalizm to „burza twórczego niszczenia” O wolnym rynku w szutce, “państwowym kapitaliźmie”, artystach tradycjonalistach i “artystycznej lewicy” z Janem Michalskim – krytkiem sztuki – rozmawia Rafał Pazio.Twierdzi Pan, że wolny rynek sprzyja sztuce. To jest dziś w świecie artystycznym zupełnie niepopularna opinia. Ekonomista Joseph Schumpeter nazywał kapitalizm „burzą twórczego niszczenia”. Jeśli z tej perspektywy spojrzeć na wolny rynek, to on nie zapewnia niczego z góry. Jest na nim możliwość rozwinięcia własnych sił życiowych do maksimum, ale nie ma żadnych gwarancji bezpieczeństwa ani pewności utrzymania się na powierzchni.

Dlaczego sztuka traci w kontakcie z biurokracją? Z jednej strony traci, a z drugiej zyskuje. Zyskuje bezpieczeństwo, opiekę i stały dopływ pieniądza. W moich esejach, które nazywam „Rozrywkami”, ujmuję pewien moment historyczny, który miał miejsce w latach dwutysięcznych w Polsce. W minionej dekadzie doszło do dużego rozrostu instytucji kulturalnych. Proces instytucjonalizacji sztuki i reprodukcji klasy biurokratycznej cały czas postępuje. Obserwowałem zbyt bliskie związki między artystą a biurokratą. Kiedy urzędnik od kultury dostarczał artyście pieniędzy, a artysta robił to, czego oczekiwał urzędnik, pojawiała się tendencja do zamykania gęby krytyce w imię wspólnych, dobrze pojętych interesów. Nie tworzę ogólnej teorii ani krytyki biurokracji. Opisuję tylko pewien moment rozwoju biurokracji kulturalnej w Polsce.

Czy jest Pan przeciwnikiem finansowania sztuki z pieniędzy podatnika? Państwo, tak samo jak inne podmioty gospodarcze i jako wielka korporacja gospodarcza, może łożyć na sztukę współczesną ze swoich ogromnych dochodów – dlaczego nie? Państwo jednak nie tylko daje, ale i wymaga. Wymaga od artystów serwitutów propagandowych i „jedynie słusznych” poglądów. Zjawisko to opisywałem wielokrotnie bardzo krytycznie. Moim ideałem jest artysta niezależny, autonomiczny. A dający pieniądze wymaga. Z kolei ten, który pieniądze chce otrzymać, dostosowuje się do wymagań. Przykładów serwilizmu artystów i krytyków sztuki mieliśmy w minionych latach pod dostatkiem.

Czyli państwo wpływa na kształt sztuki? Finansowanie sztuki przez państwo w systemie demokratycznym ma swoje dobre strony. Na przykład pozwala wychwytywać talenty. Ale ma też swoje złe strony, czyli nadmierną biurokratyzację i ideologizację sfery kultury.

Ale mówił Pan, że nie chce jako podatnik płacić na eksperymentatorów. Gdzie jest granica finansowania przez państwo? Nie chcę sugerować państwowej megakorporacji, kogo powinna finansować, a kogo nie. Wyrażam jedynie swoje opinie o tym, co widzę – o końcowym produkcie. Nie wskazuję faworytów do finansowania. Jako właściciel prywatnej galerii sam finansuję artystów, których cenię, kupując ich prace. Natomiast bardzo krytycznie oceniam produkcję dzieł sztuki przez instytucje publiczne. Niestety, stało się to już w Europie powszechną praktyką. Państwo pojawia się na rynku dzieł sztuki jako producent i jako handlowiec. Uważam to za absolutnie niedopuszczalne. Powinny istnieć instytucje publiczne, które nie kierowałyby się wymaganiami doraźnej polityki kulturalnej państwa, tylko zajmowały opieką nad tym, co szczególnie wartościowe, niezależnie od poglądów penitentów. Ze strony środowisk lewicowych od lat 30. XX wieku kierowane są wobec państwa postulaty etatyzacji. Środowiska te chcą, żeby państwo płaciło artystom pensje w zamian za nowatorstwo. Wobec takich roszczeń socjalnych stawiam zdecydowane weto. Jeśli państwo chciałoby finansować wszystkich eksperymentatorów, to każdy chciałby być eksperymentatorem.

Więc jak zorganizować finansowanie? Na sposób kapitalistyczny. Jeśli państwo miałoby kilka instytucji, które konkurowałyby ze sobą, to efekty byłyby lepsze niż obecnie. Jeśli konkurencji brak, występuje kumoterstwo artystów i biurokratów. Osobiście, jako prywatny przedsiębiorca, gdy mam dla państwa ofertę, którą uważam za obustronnie korzystną, to zwracam się ze swoją propozycją tak jak do innych korporacji. Przez „korzystne dla państwa” rozumiem jednak wspólne działanie dla wyższego dobra.

Stwierdził Pan, że środowisko lewicowe wśród artystów jest mniejsze, ale silniejsze od konserwatystów i tradycjonalistów.Nie chcę, żeby zabrzmiało, że środowisko tradycjonalistyczne jest jakąś ofiarą. Środowiska lewicowe zawsze przejawiają tendencje roszczeniowe względem państwa. Przez to są bardziej widoczne na arenie publicznej. To się wiąże z wieloma rzeczami. Jedną z cech sztuki lewicowej jest duża innowacyjność, krytyczność i tworzenie coraz to nowych modeli funkcjonowania świata i społeczeństwa. Zupełnie inne działanie niż w przypadku tradycjonalistów. W związku z tym jeśli państwo preferuje politykę gwałtownej modernizacji i kieruje się nią w swojej polityce kulturalnej, to siłą rzeczy wiąże się ze środowiskiem lewicowym. Chęć stworzenia naszego wizerunku w Europie jako kraju demokratycznego i postępowego, a nie tradycjonalistycznego i konserwatywnego, wiązała więc naszych polityków od kultury z modernistami, a nie z konserwatystami. Ubolewam nad tym, ponieważ wielu ciekawych artystów na tym traciło, a wiele miernot zyskiwało. A biurokracja kulturalna, która administruje sferą publiczną, spychała konserwatystów i tradycjonalistów ze sceny.

Jest to efekt jakiejś tendencji w polityce? Ta tendencja polityki kulturalnej była kontynuowana przez wszystkie rządy – czy to lewicowe, czy prawicowe. Polska wchodziła przecież do Europy, więc postępowy wizerunek był najlepszą wizytówką, a sztuka służyła jego kreowaniu.

Jak Pan to ocenia? Z mojego punktu widzenia, liberalnego konserwatysty, brakuje mi mądrego głosu tradycji w całym dyskursie o sztuce nowoczesnej. Ale tak już jest.

Istnieje jakiś spór między tradycjonalistami a lewicą? Niektórzy lewicowi artyści mówią wręcz o wojnie kulturowej, czego tak wyraźnie nie artykułują tradycjonaliści. Dzisiejsi tradycjonaliści są bardzo grzeczni i nie mają ochoty na krucjaty. Natomiast lewica dąży wytrwale do majoryzacji centralnych instytucji artystycznych.

Niedawno odbył się Kongres Kultury Polskiej, na którym ostrzegano przed zgubnym wpływem kapitalizmu. Jak Pan ocenia takie spotkania? Tego typu zgromadzenia jak wrześniowy Kongres Kultury to po prostu zabiegi różnych środowiskowych “lobbies” o dostęp do państwowych subsydiów. Wszelkie cele wyższe to tylko przykrywka. A do propagandy antykapitalistycznej i nacisku na władze najlepiej nadają się lewicowi retorzy.

Nie uważa Pan, że należy zaprezentować jasne stanowisko: albo finansujemy artystów z pieniędzy publicznych, albo nie? Wtedy nikt nie musiałby się zastanawiać, w jakim zakresie to robić. W systemie “kapitalizmu państwowego” i państwa socjalnego, jaki mamy obecnie, taki pogląd mieści się w sferze marzeń. Trzeba raczej zastanowić się nad sensownym finansowaniem artystów. Oferta artystów lewicowych jest po prostu atrakcyjna dla polityki państwa. Niech artyści o innych poglądach wysuną podobnie atrakcyjną ofertę, niech utworzą lobby. Instytucje państwowe zostały przecież powołane przez obywateli dla obywateli i powinny się charakteryzować służebnością i jawnością. Powinny opierać swoje działanie na prawdzie i reprezentatywności, przez co będą budzić zaufanie. W minionych latach zbyt często się zdarzało, że administratorzy sfery publicznej wykluczali konserwatystów i tradycjonalistów na rzecz lewicy. Świeżym przykładem jest odrzucenie sensownej kandydatury Wojciecha Włodarczyka na stanowisko dyrektora Muzeum Narodowego w Warszawie przez ministra Zdrojewskiego – wyłącznie z powodów politycznych, a nie kompetencyjnych.

Czy znajdzie się miejsce dla tradycjonalistów? Tu jestem raczej pesymistą. Biurokracja będzie się dalej rozrastała, a sfera publiczna będzie dalej zarządzana rygorystycznie przez państwo i media. Mam więc postulat rozwoju sfery prywatnej. Prywatnych opinii i poglądów.

Czy ten postulat powinien łączyć się z marzeniem o dotarciu do masowego odbiorcy? Masowe media są częścią systemu zarządzania w demokracji masowej, więc powinno się organizować raczej ruch oddolny, organiczny. Organizujmy prywatną opinię, niezależną od sfery publicznej – administrowanej. Dajmy odczuć urzędnikom, że mamy swoją opinię. Nie ma obawy – oni odczują jej ciężar.

W jakich formach można eksponować prywatną opinię? Jednym z przykładów jest „Najwyższy CZAS!”. W dzisiejszej Polsce poza sferą administrowaną toczy się bardzo bogate życie intelektualne. Niech to będzie ruch opiniotwórczy wolnych obywateli. Tu pewne nadzieje wiążę z klasą średnią, która w Polsce okrzepła. Ci ludzie będą chcieli artykułować swoje opinie na scenie publicznej.

Więc podsumujmy: jak wolny rynek sprzyja rozwojowi kultury? To widać dobrze w sztukach wizualnych. 20 lat temu w całej Polsce było zaledwie kilka galerii prywatnych. Obecnie mamy ogromny ruch prywatnych galerii, fundacji, stowarzyszeń, które wspaniale pracują, obracają coraz większym kapitałem, wydają publikacje, organizują wystawy w Polsce i za granicą. Na tym małym wycinku życia gospodarczego – rynku sztuki współczesnej – widać jak na dłoni, jak olbrzymia nastąpiła zmiana. Trzeba tylko pozwolić ludzkiej inicjatywie wyzwolić się i nie nakładać jej biurokratycznych ograniczeń. Czyli ma Pan jednak postulat polityczny. Żeby zdjąć ograniczenia, trzeba podjąć decyzję polityczną. Tu trzeba uzbroić się w cierpliwość. Rafal Pazio

Świńska kwintesencja d****kracji! Za wschodnią granicą mamy problem – na Ukrainie ponoć szaleje tajemniczy wirus, zachorowało już ponad 870 tys. ludzi, 135 zmarło w wyniku różnych powikłań. Panika. Niektórzy mieli wirusa „świńskiej grypy” – pozostali ponoć nie. JE Wiktor Juszczenko jest bliski ogłoszenia stanu wyjątkowego, do czego namawiają go jego współpracownicy. Mówi się też o konieczności przełożenia wyborów prezydenckich na maj, gdyż kandydaci nie mogą spotykać się z wyborcami. Dzięki temu prezydent sam miałby większe szanse na reelekcję (podobno poparcie dla niego jest kilkuprocentowe), no i porządzi parę miesięcy dłużej. Będzie też grać na nosie Rosji, która zapowiedziała, że nie przyśle do Kijowa nowego ambasadora, dopóki on pozostaje u władzy. Przypominam, że już czterdzieści lat temu ostrzegałem: stan równowagi zostanie przywrócony. Jeśli wskutek interwencji medycyny zamiast 2 miliardów ludzi żyje na Ziemi 6,5 – to prędzej czy później pojawi się czynnik – najpewniej epidemia – która zabije nie tylko 4,5 mld, ale (na zasadzie wahadła) raczej 5 lub 5,5. Możemy to odwlekać: im dłużej odwleczemy, tym więcej będzie ofiar. W czym nie ma nic złego, a przeciwnie. Dla gatunku lepiej jest, gdy urodzi się milion i umrze połowa – niż gdy urodzi się 550 000 i umrze 50 000. Lepsza selekcja naturalna… A w ogóle to wszyscy kiedyś i tak musimy umrzeć. Jeśli dodatkowe pół miliona pożyło sobie czas jakiś na świecie – to co w tym złego? Zwracam natomiast uwagę na wypowiedź p. Aleksandra Turczinowa, wicepremiera Republiki, który „(…) komentując wzrost cen leków na zachodzie Ukrainy, zwrócił się do właścicieli aptek. – Nie żerujcie na problemach mieszkańców. Za to będziecie musieli odpowiedzieć, a my będziemy reagować ostro”. Otóż: jeśli gwałtownie rośnie popyt to cena, by pozostać „ceną równowagi”, powinna wzrosnąć. P. Turczinow pokazuje po raz kolejny, że dzisiejsi „politycy” albo nie mają pojęcia o gospodarce, albo gadają głupoty pod (głupią) publiczkę. Jeśliby cena nie wzrosła, ludzie wykupywaliby leki na zapas, leki braliby również ci, którzy wcale ich brać nie muszą… I umieraliby ludzie, którzy ich naprawdę potrzebują, a także ci, którzy przeziębili się i zarazili stojąc w długich kolejkach. Cena równowagi oznacza, że tyle samo jest leków, co ludzi gotowych je kupić. Bardzo mało się wtedy marnuje. A na argument, że „wtedy tylko bogatsi mieliby lekarstwa”, mamy trzy odpowiedzi: 1) Tak: ludzie po to zarabiają więcej, by mieć za to więcej niż ci, którzy zarabiają mniej; byłoby nonsensem zarabiać więcej po to, by mieć te same możliwości, co inni!! 2) Gdy cena idzie w gorę, producentom natychmiast chce się zatrudnić ludzi na drugą i trzecią zmianę i od razu rusza podaż lekarstw; jest ich już na trzeci dzień więcej, a za parę dni i cena się wyrówna… 3) Jeśli mają decydować nie zarobki lecz to, kto pierwszy jest w kolejce, to bogaci i tak wynajmą „staczy”… A u nas widać, że nic tak nie uczy rozumu, jak brak pieniędzy. Gdyby w Skarbie Państwa było dużo gotówki, JE Ewa Kopacz (nie „Kopaczowa”; rozwiodła się przed rokiem – co jest typowe, gdy żona robi niezależną karierę) na pewno kupiłaby 38 milionów szczepionek i kazałaby wszystkim zastrzyknąć je pod przymusem. Na szczęście: w Skarbie pustki, więc może nam się upiecze. Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej z rozpaczy zaczęło nawet mówić prawdę: „że szczepionka na A/H1N1 nie jest jeszcze dokładnie przebadana”, „że zdarzyły się przypadki śmierci wskutek podania szczepionki (a w końcu każdemu wolno wybrać sobie 10 razy większą szansę śmierci wskutek nie zaszczepienia się – niż dziesięć razy mniejszą szansę śmierci wskutek wstrzyknięcia szczepionki)”; „że nie ma żadnej gwarancji, iż produkowana pół roku temu szczepionka zadziała na aktualnego mutanta wirusa”. „Rząd” na razie nie mówi: „Jak ktoś chce, to niech się zaszczepi; szczepionki są prywatnie w aptekach – to prywatna sprawa obywateli”. Ale nie kręci i kluczy. Na zakończenia absolutna bomba… To usłyszałem na własne uszy w „Dzienniku” TVN: „Jeśli krytyka będzie się nasilała, Donald Tusk po prostu każe kupić szczepionkę bez względu na argumenty ZA i PRZECIW”!!!!” To jest kwintesencja d***kracji!!! JKM

Gen. Wojciech JARUZELSKI po programie „Teraz My” 23 bm. o godz. 22.35 w TVN rozpoczęła się „rozmowa”, jaką przeprowadzili ze mną pp. Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski. Od ponad roku usilnie, wręcz natarczywie – zwłaszcza p. Morozowski – o nią zabiegali. Uchylałem się dostrzegając, iż w imię fetysza tzw. oglądalności są to nieraz – mówiąc oględnie – dość dziwaczne spektakle.

W ostatnim okresie miałem możliwość odbycia rozmów z p. Janiną Paradowską („Superstacja” – 10 bm.) oraz p. Moniką Olejnik (TVN 24 – 12 bm.). Zawartość merytoryczną, spokój i kulturę tych rozmów zapamiętałem dobrze. Liczyłem, iż ów wzorzec pozwoli panom Morozowskiemu i Sekielskiemu zachować stosowny standard.

Zapowiadało się dobrze Z tą też intencją 16 bm. odbyłem z nimi ponad godzinne spotkanie w Biurze b. Prezydenta RP. Miało ono charakter obustronnie życzliwy, rzeczowy, ześrodkowany na problemach drogi do historycznych przemian, jakie zaszły w Polsce, Europie i świecie. Wręczyłem im też tekst mojego wystąpienia, jakie miało miejsce 18 września br. w czasie konferencji naukowej we francuskim Instytucie Spraw Międzynarodowych w Paryżu (uczestniczyli w niej również: Tadeusz Mazowiecki, Aleksander Hall, Bogdan Lis, Adam Michnik oraz ks. biskup Bronisław Dembowski). Moje wystąpienie opublikował tygodnik „Przegląd” 4 października br. Do tej konferencji nawiązał również przeprowadzony ze mną przez red. Krzysztofa Lubczyńskiego wywiad, jaki 2 października br. ukazał się na łamach „Trybuny”. Redaktor Morozowski w kolejnej rozmowie telefonicznej (21 bm.) powiedział, że z treścią tego wystąpienia zapoznał się, podziela zawarte w nim oceny, co też stanie się osią naszej ewentualnej telewizyjnej rozmowy. Zaznaczył też, że tzw. strzałów z biodra nie będzie. Wszystko to skłoniło mnie do wyrażenia na nią ostatecznej zgody. Dziennikarz powinien być dociekliwy, gdy trzeba ostry, nawet zadziorny, ale w ramach elementarnej kultury i rzetelności. Przyznam, iż łatwowiernie na to liczyłem.

Nocny „spektakl” Nocny telewizyjny „spektakl” 23 bm. po prostu mnie zaskoczył, zaszokował. Właściwie powinienem od razu opuścić studio. Nie uczyniłem tego z szacunku dla telewidzów i stacji TVN jako całości, jednocześnie licząc na uwzględnienie mojej uwagi, iż „ze studia, którego oprawa i sceneria przypomina paryski kabaret Moulin Rouge, nie należy czynić konfesjonału”. Niestety – kto oglądał ową audycję, wie, jak toczyła się ona do końca. Wciąż próbowano sprowadzić ją na płaszczyznę intymną, bardzo osobistą. W tym miejscu przypomnę spotkania – które wielce sobie cenię – z historyczną postacią, Papieżem Janem Pawłem II. Długą, trzygodzinną rozmowę z Prymasem Polski Stefanem Wyszyńskim, a także liczne merytoryczne kontakty z Prymasem Józefem Glempem. Nigdy nie byłem pytany o mój światopogląd. Panowie Morozowski i Sekielski w sposób wręcz natrętny okazali się „bardziej papiescy niż sam Papież”. Ponadto nawet tak groteskowe pytanie, gdzie trafię po śmierci: do piekła, czyśćca, czy raju? Prowadzący audycję nie oszczędzili też mojej świętej pamięci Matki, m.in. w sprawie charakteru mego udziału w Jej pogrzebie. Telewidzowie mogli to odczytać jako dziennikarskie „odkrycie”, z którego powinienem się wytłumaczyć. A rzecz polega na tym, że to właśnie ja niejednokrotnie pisałem i mówiłem z goryczą o tym fakcie, sytuując go jednakże na szerszym tle ówczesnych „chorych” stosunków państwo – Kościół.

Obelga Zdumiewające było powoływanie się na opinię, jaką wyrażał o mnie Ryszard Kukliński. Warsztatowa, elementarna przyzwoitość nakazywała przywołanie świadectwa nie tylko dezertera i szpiega, ale jeszcze jakiejś innej osoby. Dowodzi to rzeczywistej intencji nie tylko wobec mnie, ale i dziesiątek, setek tysięcy osób znających mnie, współpracujących i podlegających mi przez długie lata. Kukliński np. orzekł, że byłem tchórzem. Tę obelgę smakowicie przywołuje pan Morozowski, co więcej, zapytuje, co to jest honor?! Czy panowie M. i S. przystępując do tej rozmowy nie zadali sobie trudu poznania, nie jakichś wycinkowych, a nawet bałamutnych strzępów, ale całości mojego życiorysu? Zobaczyliby wówczas, jak ten „tchórz” został dowódcą zwiadu działającego przecież na pierwszej frontowej linii. Że został odznaczony orderem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, trzykrotnie srebrnym Medalem Zasłużonym na Polu Chwały. Że wreszcie w okresie działań wojennych awansował dwukrotnie – i w stopniu, i na stanowisku. Przez powojenne dziesięciolecia musiałem podejmować, lub też godzić się z trudnymi i nieraz kontrowersyjnymi decyzjami. Zawsze przy tym pamiętałem, że Naród nasz doznał nieraz straszliwych skutków „odważnych” decyzji. Nie uznaję jałowej fanfaronady. Kukliński przywołuje jako chlubny przykład odwagę Ceausescu. Poznałem ją z bliska. Płacił za nią wieloletnim terrorem i jaskiniową ortodoksją we własnym kraju. Finał jest znany. A wprowadzenie stanu wojennego? Niezależnie, jak kto ocenia tę decyzję, wymagała ona odwagi, zwłaszcza że towarzyszyła mi świadomość, iż jej ciężar nieść będę do końca swych dni. Dwa tygodnie przed śmiercią Mieczysława Rakowskiego ukazał się (26 października 2008 roku) na łamach „Przeglądu” jego obszerny artykuł na mój temat, w mojej obronie. Pisze w nim m.in. o stanie wojennym, którego wprowadzenie uważał za konieczne, ale jednocześnie przypomina, jak w swych listach do mnie stwierdzał, że muszę się liczyć z wszelkimi dotkliwymi konsekwencjami, włącznie z zagrożeniem życia. Zmaterializowało się to zresztą w październiku 1994 roku w postaci zamachu, który istotnie takie zagrożenie spowodował. Tylko że ja wówczas oświadczyłem, iż sprawcy wybaczam oraz zwróciłem się z apelem do prokuratury i sądu, ażeby go nie karać. W rezultacie kara była w istocie symboliczna. Odszedłem więc od aktualnej do dziś filozofii pana Zagłoby: „ja waści po chrześcijańsku wybaczę, ale trzy dni po tym, jak go kat powiesi”.Nie piszę o tym wszystkim z nadzieją na jakieś humanitarne względy. Wręcz przeciwnie – co podkreślałem wielokrotnie – jestem zainteresowany, ażeby sprawy rozstrzygnął niezawisły sąd. Pozwala to bowiem w sposób oficjalny złożyć stosowne wyjaśnienia zarówno w sprawie tragedii Grudnia 1970 roku, jak też „zbrodni komunistycznej” stanu wojennego. Te pierwsze są szczegółowo ujęte w książkach pt.: „Przed sądem” oraz „Przeciwko bezprawiu” (Wyd. Adam Marszałek, odpowiednio 2002 oraz 2004 rok). Te drugie znalazły się w ponad 300-stronicowej książce pt. „Być może to Ostatnie słowo” (Wyd. Comandor – 2008 rok). To w istocie rzeczy dokument. Jednakże jako niewygodny, a nawet wstydliwy dla wielu znanych historyków, polityków, publicystów jest znamiennie przemilczany, a w zdecydowanej większości księgarń nieobecny. Na wspomniane wyjaśnienia-książkę zwracałem uwagę panom M. i S. podczas naszego spotkania 16 bm. W czasie audycji nie znalazłem – poza moją uwagą – żadnego jej śladu.

Oceny powinny być uczciwe Oczywiście każdy, a tym bardziej polityk, dziennikarz, ma prawo do własnych ocen. Ale po pierwsze, powinny być uczciwe. Po drugie, nie mogą polegać na publicznym ferowaniu wyroków, stanowić próby wywierania w ten sposób na sąd społecznej presji. Staje się to bowiem czymś w rodzaju słynnego powiedzenia babci Pawlakowej – „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Wreszcie w owej audycji – bo trudno to nazwać autentyczną rozmową – szczególnie niestosowne było manipulowanie, instrumentalne wykorzystywanie ludzkich tragedii, krzywd doznanych przez niektóre osoby jako emocjonalnej „podkładki” pod tezy mające zdyskwalifikować mnie moralnie. A przecież panowie M. i S. chyba dobrze wiedzą, iż ja niezliczoną ilość razy publicznie mówię, oświadczam: żałuję, ubolewam, przepraszam itd. zwłaszcza tych wszystkich, którym wyrządzone zostały jakakolwiek krzywda czy niesprawiedliwość. W czasie dramatycznych zawirowań stanu wojennego było to tzw. mniejsze zło. Ale zło nawet mniejsze – co zawsze podkreślam – jest też złem, zwłaszcza gdy dotyka ono kogoś osobiście. A to, że nie udało się wykryć i ukarać wszystkich sprawców? Nie wiem, czy wnikliwość konkretnych śledztw była wystarczająca. Ale przecież w demokratycznej już Polsce jakże wiele spraw jest wciąż otwartych. Chociażby morderstwo Alicji i Piotra Jaroszewiczów, zabójstwo Marka Papały i wiele innych mniej znanych, ale po ludzku również bolesnych. Niestety, były, są i będą tego rodzaju przypadki nie tylko u nas, ale na całym świecie.

Oskarżyli nie tylko mnie Jest wreszcie jeszcze jeden aspekt tej audycji. Stałem się głównym adresatem wszelkiego zła, czarną legendą owych czasów. Ale – chcąc nie chcąc – tym samym oskarżenie rzuca cień na miliony ludzi, którzy stan wojenny poparli i nadal – mimo propagandowej kanonady – uważają, iż był on uzasadniony. Dotyczy to również wielu tysięcy tych żołnierzy, którzy nawet nie uczestnicząc bezpośrednio w jego realizacji nie dezerterowali, nie protestowali, nie strzelali do siebie jak w 1926 roku, a pozostawali w służbie, przy tym niektórzy pozostają w niej do dzisiaj. W istocie rzeczy wszyscy wyżej wymienieni traktowani są jako bezmyślne, bezwolne stado, albo jako zgraja oportunistów i koniunkturalistów. Można to stosownie odnieść do jakże wielu realistów, ludzi różnych przekonań, a zwłaszcza polskiej lewicy, w tym tzw. postkomunistów i oczywiście żołnierzy służby zawodowej, a także zasadniczej, których ok. 50 proc. przed wcieleniem do wojska należało do „Solidarności”. Wojsko Polskie w każdym jego historycznym wcieleniu jest mi serdecznie bliskie. Biorąc odpowiedzialność na siebie bronię i bronić będę do końca jego dobrego imienia. Proszę, ażeby nie traktować tego tekstu jako wyrazu mojej niechęci, krytycyzmu wobec środowiska dziennikarskiego. Dziennikarz, publicysta to niezwykle ważna i odpowiedzialna społecznie misja. Zdecydowana większość, mimo nawet skrajnie różnych poglądów, zachowuje należne normy warsztatowe i etyczne. Zasługują oni na społeczne uznanie i zaufanie, ale właśnie dlatego nie można godzić się na odstępstwa od tych norm, na mieszankę ignorancji z arogancją. Taką „łyżkę dziegciu” zaaplikowali panowie Morozowski i Sekielski. Piszę o tym z przykrością, bo wydawali mi się dotychczas kompetentni i sympatyczni. Wreszcie uwaga ostatnia. Zbliża się 13 grudnia – kolejna, tym razem już 28., rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Od lat daje się zauważyć zupełnie niezrozumiałą tendencję. Otóż w miarę upływu czasu zamiast bardziej wyważonych ocen i refleksji następuje eskalacja emocji, oskarżeń, przywoływanie starych podziałów. Historia bywa zastępowana histerią. Trwa licytacja o monopol, o wyłączną uzurpację prawdy, honoru, patriotyzmu. Mnożą się kombatanckie szeregi. Pojawiają się kolejne sensacje. „Jastrzębie” krajowe i zagraniczne, w tym z lampasami, przeistaczają się w „gołębie”. A przecież dla nas, w Polsce, nadrzędnym powinno być myślenie: jak tamto wczoraj w imię jutra „sine ira et studio” odczytywać dziś. Wczoraj jako nauka – jutro jako wyzwanie i cel.

Do właścicieli stacji TVN 23 listopada br. redaktorzy Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski na antenie telewizji TVN w programie „Teraz my”, przeprowadzili rozmowę z byłym prezydentem RP Wojciechem Jaruzelskim. Przykre jest, że tak wprawni i doświadczeni dziennikarze nie potrafili uszanować godności, prawa do prywatności oraz prawa do wolności sumienia i wyznania zaproszonego gościa. Pierwszą cześć rozmowy poświęcili właśnie sprawom osobistym dotyczącym sumienia i wyznania byłego prezydenta. Tok rozmowy skierowany został na sprawy związane z podeszłym wiekiem prezydenta, śmiercią, wiarą i jej utratą oraz życiem pozagrobowym. Odnieść można było wrażenie, że tak dobrane pytania, miały sprawić, aby rozmówca dokonał swoistego rozliczenia się z przeszłością, swoim życiem i przeprowadził rachunek sumienia w związku z jego podeszłym wiekiem. Były prezydent słusznie zauważył, że: „program swoją oprawą bardziej przypomina Moulin Rouge niż konfesjonał” i nie jest to miejsce na uzyskanie od niego odpowiedzi na takie pytania. Uważamy, że redaktorzy w wywiadzie z Wojciechem Jaruzelskim naruszyli zasady Karty Etycznej Mediów, w szczególności zasady szacunku i tolerancji – poszanowania ludzkiej godności, a szczególnie prywatności i dobrego imienia. Myślimy, że sposób przeprowadzenia wywiadu nie powinien przejść bez słowa komentarza i zajęcia krytycznego stanowiska, aby w przyszłości w debacie publicznej uniknąć takich przykrych spektakli. Proszę również mieć na uwadze, że nie jest to tylko nasza opinia. Otrzymaliśmy w tej sprawie bardzo dużo wiadomości e-mail, telefonów od Państwa widzów, którym nie podobał sposób prowadzenia programu. To właśnie głosy od widzów „Teraz my” były dla nas impulsem do napisania niniejszego listu. Sprawdzianem dziennikarskiego profesjonalizmu powinny być słowa przeprosin, skierowane do byłego Sybiraka i żołnierza frontowego, wystosowane przez Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego oraz stację TVN. Grupa posŁów Klubu Lewica

Dziwne zabawy senatora Krzysztof Piesiewicz (64 l.), znany scenarzysta, adwokat i senator, zrzekł się swojego immunitetu. Uprzedził tym samym ruch prokuratury, która prowadzi m.in. śledztwo w sprawie posiadania przez niego narkotyków. "Super Express" dotarł do filmiku, który stał się jednym z koronnych dowodów w całej sprawie. To właśnie tym filmem - jak twierdzi sam Piesiewicz - był szantażowany i to na nim widać senatora w niedwuznacznych ujęciach. Na nagraniu, które polityk oglądał razem z naszym dziennikarzem, można zobaczyć, jak wciąga do nosa biały proszek. Piesiewicz przekonuje, że nie była to kokaina, ale sproszkowane lekarstwa, a on sam padł ofiarą prowokacji. "Super Express" niczego nie przesądza, od tego są organa ścigania i wymiaru sprawiedliwości. W tej sprawie toczy się prokuratorskie śledztwo, które ma ustalić, czy Piesiewicz złamał prawo. Z informacji, do których dotarł "Super Express", wynika, że cała ta sensacyjna historia zaczęła się w połowie zeszłego roku. To właśnie wtedy senator miał poznać tajemniczą kobietę. - Chodziło o sprawy intymne. Z żoną jestem w separacji od 10 lat, ale nie rozwiedliśmy się z powodu jej poglądów - tłumaczy w rozmowie z "Super Expressem" Piesiewicz. Z tajemniczą kobietą miało dojść tylko do dwóch spotkań, a później kontakt został zerwany. Po pewnym czasie jednak znowu umówili się. - To miało być zwykłe spotkanie towarzyskie. Ona mówiła, że ułożyła sobie życie i znalazła pracę. Chcieliśmy po prostu porozmawiać. Nie wykluczałem jednak, że może między nami dojść do zbliżenia - przyznaje.

Jednak - jak opowiada Piesiewicz - ku jego zdziwieniu zamiast jednej w jego domu pojawiły się dwie kobiety. Dotychczasowa "przyjaciółka" uspokoiła go, że odwiedziła ją koleżanka, której można zaufać. Na początku wszystko wyglądało niewinnie. Trójka znajomych siedziała w kuchni, rozmawiała i popijała wino. Jednak po chwili na stole pojawił się biały proszek, który senator wciągnął do nosa!

- To nie była żadna kokaina, tylko lek, który sproszkowałem! - mówi w rozmowie z "SE" Piesiewicz. Pytany, czy poddałby się badaniom na obecność narkotyków w organizmie, wykręca się od odpowiedzi. Nie ukrywa jednak, że wcześniej miał kontakt z kokainą. - Tak, ale proszę mnie zrozumieć, w jakim środowisku się obracałem: artyści, filmowcy... Zdarzyło mi się zażywać kokainę w Holandii czy we Włoszech... Ale to były śladowe ilości - wyjaśnia. Obecnie senator znalazł się na celowniku prokuratury, a w jego sprawie toczą się dwa śledztwa. Pierwsze dotyczy szantażu i próby wyłudzenia pieniędzy, gdyż kobiety, które odwiedzały go w mieszkaniu, nakręciły kilkanaście filmików, na których Piesiewicz pojawia się dwuznacznych sytuacjach. W połowie listopada w wyniku policyjnej prowokacji zatrzymano szantażystów, a materiały filmowe przejęła prokuratura. Jedna z zatrzymanych kobiet zeznała, że Piesiewicz zażywał podczas spotkań kokainę. To na podstawie nagrań i zeznań kobiety wszczęto drugie śledztwo dotyczące podejrzenia posiadania przez senatora narkotyków. - W naszej prokuraturze toczy się postępowanie w sprawie Krzysztofa Piesiewicza - potwierdza w rozmowie z "Super Expressem" rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Warszawie prok. Renata Mazur. - W związku z tym skierowaliśmy pismo do marszałka Senatu. Chodzi o przepisy związane z przeciwdziałaniem narkomanii - dodaje.

Krzysztof Piesiewicz Ma 64 lata, prawnik, scenarzysta, senator. W okresie stanu wojennego zajmował się obroną osób oskarżanych w procesach politycznych. Jest współautorem scenariuszy do 17 filmów Krzysztofa Kieślowskiego, m.in. "Bez końca", "Podwójne życie Weroniki", "Trzy kolory", "Dekalog". W Senacie zasiada od czterech kadencji. W ostatnich wyborach startował z listy PO. Ma żonę i dwójkę dorosłych dzieci.

Ta sprawa zniszczyła mi życie Tylko w "Super Expressie" senator opowiada o narkotykach, kobietach i piekle, jakie przeżywa. Jeszcze niedawno był autorytetem, wyrocznią w sprawach przyzwoitości i moralności. Wczoraj cała Polska zobaczyła, jak paraduje w kolorowych sukienkach i wciąga nosem biały proszek w towarzystwie podejrzanych kobiet. Zmęczony oskarżeniami senator Krzysztof Piesiewicz zgodził się spotkać z naszym reporterem. Po obejrzeniu kompromitujących go filmów zdecydował się na szczerą rozmowę, w której przedstawia swoją wersję zdarzeń. Opowiada, jak poznał kobiety, które go nagrały, o swoich przygodach z narkotykami i o tym, jak jedna chwila słabości zniszczyła mu życie. Oto jego opowieść.

Tajemnicza nieznajoma spod hotelu Marriott Spotkałem ją po wyjściu z hotelu Marriott. Ja siedziałem w samochodzie. Był upał, miałem odkręconą szybę. Ona podeszła i zaczęła ze mną rozmawiać. Zrobiła na mnie wrażenie normalnej kulturalnej trzydziestokilkuletniej osoby. Rozmawiałem z nią dłużej w samochodzie, aż w końcu zaprosiłem ją do mojego domu. Jakiś czas potem znów się z nią umówiłem, przyjechałem po nią i pojechaliśmy do mnie. I tak dalej, i tak dalej... - wyznaje Piesiewicz. Nie ukrywa, że z tajemniczą kobietą łączyły go stosunki intymne, ale zaprzeczył, by podczas spotkań dochodziło do jakichkolwiek przebieranek. - To nie były takie stosunki jak tam... (na nagraniu - przyp. red.). To było dwa razy po dwie godziny. W ciągu tych dwóch spotkań były stosunki intymne. Ale to była namiastka stosunków. Proszę zrozumieć, ja jestem mężczyzną - mówi. Jak twierdzi, wskutek kłótni o pieniądze, zerwał kontakty z kobietą. - Kiedyś w nocy otrzymałem od niej telefon. Krzyczała, że musi zreperować samochód. Że potrzebne jej 2 tys. złotych. Ja przerwałem tę rozmowę - mówi. Jednak po kilku miesiącach para znowu się spotkała. Dlaczego? - Ona mnie przekonała. Wcześniej była miłą osobą, a telefon w nocy to był incydent. Chciałem się z nią spotkać i normalnie porozmawiać. Czy to z założenia miało być spotkanie o charakterze intymnym? Może tak, może nie. Zawsze kiedy mężczyzna się spotyka z kobietą, może dojść do zbliżenia i może do niego nie dojść. Do kolejnego spotkania w jego domu doszło na początku września, kiedy wrócił z urlopu. Jednak zamiast jednej kobiety pojawiły się dwie. - Raptem 15 minut przed spotkaniem podobno zjawiła się u niej koleżanka. Oczywiście teraz już wiem, że potrzebny był ktoś do kręcenia filmów. One wzięły ze sobą torbę. Przywiozły sukienki, gadżety, to wszystko - opowiada. - To była przygotowana akcja. Nie mam pojęcia, czy nie wrzucono mi czegoś do drinka. Ja jestem zupełnie normalny. To był jedyny incydent tego rodzaju w życiu. Oczywiście w ciągu 10 lat separacji z żoną miałem spotkania z różnymi kobietami. Miałem krótsze, dłuższe romanse. Ale nigdy nie zdarzyło mi się nic, co by wychodziło poza konwencje... spotykania się kobiety z mężczyzną - zapewnia.

O sukienkach i sztucznym penisie Na nagraniu z imprezy, do którego dotarł "Super Express", widać, jak senator wciąga do nosa biały proszek, daje się malować oraz chodzi w damskiej sukience. - To była maskarada. One mnie oszołomiły. Był sztuczny penis, a ja nie wiedziałem, co się ze mną działo. W czymś takim brałem udział pierwszy raz w życiu - wyjaśnia i zapewnia, że nie brał wtedy narkotyków. - To był sproszkowany lek. One chciały, abym brał coś do nosa. To życie intymne, które jest tu pokazane, jest sprowokowane. Mnie to też bulwersuje, że ja się dałem wkręcić w takie dwie czy trzy godziny. To jest straszne, nigdy w życiu czegoś takiego nie przeżyłem, nigdy nic takiego mi się nie zdarzyło. Przysięgam na wszystkie świętości na świecie. Nigdy! - podkreśla. - W moim życiu miałem styczność z narkotykami. 30 lat temu, 20 lat temu i 10 lat temu też. Jeżdżę po świecie na festiwale. Obracam się w towarzystwie artystów. Brałem kokainę w Holandii, we Włoszech. To były śladowe rzeczy. Jednak nie tym razem! To była przygotowana prowokacja. Ta sprawa zniszczyła mi życie.

O szantażu - Przyszli panowie, którzy doskonale znali moje oświadczenie majątkowe. To było działanie z chęci zysku. Chcieli wyciągnąć ode mnie jak najwięcej pieniędzy. Dwukrotnie uległem szantażystom. Oddałem im wszystko, co nie należało do żony (wg RM FM chodzi o pół mln zł). Kiedy zwrócili się do mnie trzeci raz po pieniądze, powiadomiłem policję i prokuraturę. Była dokonana akcja. Uczestniczyłem w przekazaniu pakietu kryminalnego (haraczu - przyp. red). Udało się zatrzymać trójkę, ale czy to wszystko. Byłem na skraju samobójstwa... Jestem wyniszczony. Od miesiąca, od momentu akcji policyjnej, nie mieszkam w domu. Ja nie mam życia. To jest piekło... Nagrała Piesiewicza, bo nie pożyczył jej pieniędzy Katarzyna W. - szczupła 28-latka z małego miasteczka. Bez makijażu, w burych ciuchach - nie wygląda jak prostytutka. Nie sprawia też wrażenia kobiety, która mogłaby oczarować światowej sławy scenarzystę. Jednak to ona nagrała, jak znany adwokat i senator Krzysztof Piesiewicz wciąga nosem biały proszek. Spotkaliśmy się z nią w jednym z warszawskich centrów handlowych. ej opowieść o znajomości z Piesiewiczem jest chaotyczna, ale wygląda na dobrze przemyślaną. Czy Katarzyna W. jest wiarygodna? Jej zeznania przekonały prokuraturę, która postanowiła przedstawić wpływowemu politykowi zarzut posiadania narkotyków. Ale trzeba pamiętać, że prokuratura postawiła jej zarzut udziału w szantażu. Grozi jej do trzech lat więzienia.

- Pani jest prostytutką? - Nie. Nigdy nie uprawiałam seksu za pieniądze. Nigdy też nie uprawiałam seksu z Piesiewiczem i nie zażywałam z nim narkotyków. Choć wielokrotnie widziałam, jak on to robi.

- Kiedy poznała pani Krzysztofa Piesiewicza? - Jest tak, jak mówił "Super Expressowi" Krzysiek (Piesiewicz - przyp. red.). Poznaliśmy się latem zeszłego roku. Ale nie było to pod Marriottem, jak powiedział, ale na stacji benzynowej. Kilka dni wcześniej miałam wypadek i dostałam samochód zastępczy. Nie wiedziałam, jakie paliwo wlać. Podeszłam do pierwszego z brzegu mężczyzny - okazał się nim Piesiewicz. Nie wiedziałam kim jest, ale jego twarz wzbudzała zaufanie i wydawała mi się znajoma. Doradził, co robić z paliwem i zaczęliśmy rozmawiać. Robił wrażenie interesującego człowieka, a rozmowa kleiła się. Po chwili zaproponował mi spotkanie, gdzieś na kawie.

- I pani się zgodziła? Przecież się nie znaliście? - Zdziwiło mnie jego tempo. Ale zasugerowałam mu, że spotkać się możemy. Zadzwonił po dwóch dniach i zaproponował spotkanie u siebie w domu. Znowu poczułam się zdziwiona śmiałością propozycji, bo znałam tylko jego imię. Uspokoił mnie i kazał sprawdzić, kim jest w Internecie.

- Posłuchała go pani? - Tak. Poczytałam o nim i z mniejszymi obawami zdecydowałam się na spotkanie. Przyjechał po mnie około godz. 20 na tę samą stację, bo mieszkałam niedaleko. Pojechaliśmy do jego domu na warszawskim Żoliborzu.

- Proponował pani seks?- Nie. Piliśmy wino i rozmawialiśmy. Opowiadał o sobie, o barwnym życiu, o tym, jak powstawały jego scenariusze. Słuchałam go z otwartymi ustami. Po pierwszej butelce rozmowa zeszła na tematy związane z homoseksualizmem oraz transseksualizmem. Oprowadzał mnie po domu i teraz już wiem, że sprawdzał, czy będę gotowa zaakceptować jego gierki. Na ostatnim piętrze swojego domu pokazał mi brązową sukienkę na ramiączkach. Spytał, czy byłoby mu w niej ładnie. Powiedziałam, że tak. Później w łazience pokazał perfumy i szminkę. Spytał, czy pomaluję mu usta i czy dobrze tak wygląda. Zaczął też opowiadać o swojej partnerce, która miała raz lub dwa razy w tygodniu przyjeżdżać do niego z Bydgoszczy.

- Rozmawialiście o tym tak otwarcie? - Wydaje mi się, że czuł się swobodnie w moim towarzystwie. Kiedy wino się skończyło, zaproponował "coś mocniejszego". Chodziło o kokainę. Mówił, że to bezpieczne, byleby znać umiar. Twierdził, że bierze tylko w weekendy. Nie przekonał mnie do spróbowania. Wyjął z pomieszczenia obok kuchni słoiczek. Było w nim około 3-4 torebek z kokainą. Wziął jedną, rozsypał na stole i wciągnął przez zrolowany banknot. Potem wróciliśmy do salonu. Próbował mnie przekonać do jakiegoś trójkąta. Odmówiłam. Około 4 nad ranem zamówił mi taksówkę i wróciłam do domu.

- Często się potem spotykaliście? - Takich spotkań było około pięciu. Na kolejnych Krzysiek pozwalał sobie na coraz więcej. Za każdym razem brał też kokainę.

- Płacił pani za te wizyty? - Nie. To były spotkania koleżeńskie. Nie brałam żadnych pieniędzy i nie oczekiwałam niczego w zamian. Wydawał mi się fascynujący jako człowiek, bo nieczęsto spotyka się kogoś o takim dorobku. On natomiast składał mi liczne obietnice i zapewniał, że się mną zaopiekuje. Pytał mnie o zainteresowania, by załatwić mi pracę, która będzie mi się podobać. Mówił, że kochance też tak pomógł. Pewnego razu zaprosił mnie nawet na wspólny wyjazd do Grecji. Byłam oszołomiona, bo nigdy z Polski nie wyjeżdżałam. Ostatecznie nic z tego nie wyszło.

- Krzysztof Piesiewicz powiedział nam, że żądała pani od niego pieniędzy. - Rzeczywiście. Pod koniec lata pokłóciliśmy się o pieniądze. Wpadłam w tarapaty i nie miałam z czego opłacić czynszu. Poprosiłam go więc o pożyczkę w wysokości 300-400 zł. Naprawdę nigdy nic od niego nie chciałam, ale tym razem pieniądze były mi potrzebne. Nie wiem, czemu się wściekł, kiedy to usłyszał i przerwał rozmowę.

- I wtedy postanowiła się pani na nim zemścić? - Nie. Wtedy najważniejsze dla mnie było zdobyć pieniądze. Dlatego o pomoc zwróciłam się do znajomego. Nieopatrznie opowiedziałam mu też o swoich spotkaniach z senatorem.

- On kazał pani go nagrać? - Na początku strasznie go to rozśmieszyło i powiedział, że chciałby coś takiego zobaczyć na własne oczy. Załatwił mi też pożyczkę 1200 zł na uregulowanie czynszu. Później kilkakrotnie mówił mi, że chciałby zobaczyć jakiś dowód ze spotkania z Krzyśkiem. Stało się to możliwe dopiero po kilku tygodniach, kiedy nawiązaliśmy ponowny kontakt. Krzysiek zapraszał mnie na imprezę, na której miała być również jego kochanka. Z jego opowieści wynikało, że będzie ostro. Zgodziłam się i powiedziałam ludziom, od których dostałam pożyczkę, że jadę do niego na spotkanie. Ucieszyli się i powiedzieli, że chodzi tylko o jedno zdjęcie. W międzyczasie okazało się, że jego partnerka nie dojedzie w ten weekend. Powiedziałam o tym znajomemu, a on stwierdził, że załatwi inną dziewczynę do towarzystwa. Była nią jakaś tancerka z nocnego klubu, której miały nie krępować bardziej perwersyjne zabawy i która wcześniej zażywała już kokainę.

- Nie miała pani oporów, by nagrać spotkanie? - Byłam zła na Krzyśka, bo najpierw obiecywał mi pracę, a potem odmówił zwykłej pożyczki. Wtedy się nie zastanawiałam, co stanie się z nagraniem. Co działo się podczas spotkania, widać na filmach. Mogę tylko powiedzieć, że to nie było tak, że on był nieprzytomny. Był sprawny i chętnie oraz z własnej woli poddawał się tym ostrym zabawom.

- Kiedy wpadła pani na pomysł, żeby szantażować senatora tymi nagraniami? - Ja go nigdy nie szantażowałam. Po spotkaniu ten znajomy, który dał mi pożyczkę, zabrał mi aparat. Nie wiedziałam, że będzie chciał Krzyśka szantażować. Dopiero, kiedy policja zapukała do moich drzwi, dowiedziałam się, że wyciągnęli od Krzyśka pieniądze.

- Trudno uwierzyć, że pani nie brała udziału w szantażu. Prokuratura postawiła pani zarzuty. - Tak, bo prokurator też mi nie uwierzył. Ale naprawdę nie wiedziałam, że oni żądali od Krzyśka pieniędzy. Ja przyznałam na prokuraturze, że nagrałam go podczas zażywania kokainy i tych zabaw w sukience. Nawet za to przeprosiłam, ale z szantażem nie mam nic wspólnego.

- Żałuje pani? - Krzysiek zagrał ze mną nieczysto, więc mi go nie żal. Dane bohaterki zostały zmienione

14 grudnia 2009 Socjalizm dodaje mocy marzeniom... Jeden facet do innego podczas alkoholowej libacji: - W gazecie piszą, że woda podrożała.. - Ooo.. Wreszcie i abstynentom dobrali się do d…. Właśnie dobrali się do przysłowiowej d…, producentom pizzy neapolitańskiej. Już wyregulowali- w ramach objęcia ich ochroną w Unii Europejskiej. W socjalistycznej  Unii głównie regulują, bo bez regulacji – nie potrafią żyć. Regulatorom chodzi o to, żeby nie było profanacji pizzy, bo pizza niewyregulowana jest profanowana. Podobnie chleb powinien być wyregulowany, bo może być profanowany. Pizze będą certyfikowane, robione ze zwyczajnej mąki i zwyczajnej pszenicy i  muszą mieć grubość minimalną 8 mm. Cienki łańcuch czegoś tam po bokach.. Muszą być specjalne piece.

Powołają Trybunał Pizzy, żeby rozstrzygał  sprawiedliwie, czy produkt kwalifikuje się jako pizza, czy też nie! Będą kontrole, kontrole i jeszcze raz kontrole.. Bo jak ufać- to i kontrolować – według wskazówek  Lenina. Jak to napisał uczeń w dzienniczku:?” Kamil próbuje dorównać głupotą swoim głubszym kolegom”. No i dorównuje.. Nie wiem, czy ktoś  w Polsce będzie chciał sprzedawać pizzę neapolitańską według certyfikatu europejskiego, ale niech spróbuje.. Stanie przed Trybunałem Pizzy! Natomiast pan premier Donald Tusk na razie nie stanie przed  żadnym Trybunałem, mimo, że zadłuża nas niemiłosiernie i bez naszej zgody, i w ciągu dwóch lat jego  rządów, jego ekipa  obywatelska wykonała normę zadłużania na około 100 mld złotych(???). Przekraczając  już 700 mld złotych , nie licząc długu- zadłużonego ZUS-u. Społeczeństwo obywatelskie, to takie w którym „obywatele” nie mają nic do powiedzenia, oprócz bezgranicznego zaufania  do  panów obywateli, którzy ich zadłużają. Właśnie pan Donald Tusk obiecał biurokratom europejskim dodatkowo nas zadłużyć, bo na pomoc biednym krajom, Polska przekaże 60 milionów euro, czyli  w granicach  tylko 250 milionów złotych(!!!). Jest to niewiele, zważywszy,  że… stać nas na więcej! Bo u nas już biednych nie ma, a ta reszta co żyje w kanałach…. Pan premier jeszcze powiedział, że nie możemy być” hamulcowym Europy”(???) Oczywiście, musimy iść z postępem rozdawnictwa, bo cóż byłby warty socjalizm bez rozdawnictwa? Tym bardziej socjalizm, gdzie rozdaje się nasze pieniądze obcym,  gdy  socjaliści europejscy, o to proszą. Pan premier , nie ma odwagi odmówić, gdy przewodniczący Komisji  poprosi. Pan prosi- sługa musi! Rozdał biedak, ile miał- pod ręką! Ustawa Hazardowa pana premiera Donalda Tuska, bardzo rozsierdziła pana Michała Wiśniewskiego, artystę estradowego, a ostatnio głównie- reklamowicza.  Wiadomo- reklama prawdę ci powie jak wróżka, gdyby wiedziała jak jest naprawdę, toby ci naprawdę prawdę powiedziała. Pan Michał bardzo popierał Platformę Obywatelską w demokratycznych wyborach, a jego żona-- Sojusz Lewicy Demokratycznej. I nie dała  sobie powiedzieć, żeby popierała kogo innego. Coś ważnego żona Ania widzi w sojuszu sił demokratycznych, tak jak pan Michał widział w Platformie Obywatelskiej. Pan Michał jest oburzony, że hazard zostaje zapędzony do kasyn i jest przerażony- nawet straszy emigracją- bo ma w Internecie pokerową stronę, stworzoną z największą internetową siecią bukmacherską Unibet oraz urządza turnieje pokerowe poza kasynami. Panu Michałowi grozi utrata głównego źródła dochodów, z którego utrzymuje rodzinę.

No właśnie, sytuacja jest nieciekawa, bo jak były demokratyczne wybory, to się publicznie straszyło swoich fanów, że się wyjedzie z Polski, jak wygra Prawo i Sprawiedliwość, napędzając demokratycznego elektoratu Platformie Obywatelskiej. Pan Michał może nie wiedzieć jako artysta, że Platforma Obywatelska, to część dawnej Unii za przeproszeniem Wolności,  która tyle miała z wolnością wspólnego, jak ja- na przykład z buddyzmem. Więc wielu  pomysłów wolnościowych nie należało się spodziewać, tym bardziej,  że Platforma Obywatelska garnęła do Wspólnot Europejskich, gdzie o wolności gospodarczej można sobie tylko pomarzyć, ale za to w socjalizmie  unurzać się do woli. Ustawa hazardowa na przykład, ograniczająca hazard antywolnościowo, powstała  z uwagi na ważność osoby, która posiada w Polsce kasyna, a która jest ważniejsza od samego premiera, bo pod niego Platforma Obywatelska, te ustawę skonstruowała. Będzie nawet miał dwa razy tyle kasyn! Piszę o panu Ryszardzie Sobiesiaku… Pan Michał nawet gotowy był poprzeć pana prezydenta Kaczyńskiego, którego rodzony  brat zarządza Prawem i , że tak powiem Sprawiedliwością, bo sam pan Lech Kaczyński z Prawem i Sprawiedliwością nie ma nic wspólnego. I już pan Michał nie wyjedzie z Polski. Najpierw popierał Platformę Obywatelską przeciw Prawu i Sprawiedliwości, a teraz gotów jest poprzeć Prawo i Sprawiedliwość, żeby dopiec Platformie Obywatelskiej. Bo wcześniej popierał Samoobronę, od której brał pieniądze za wyborczy koncert, ale publicznie mówił, że nie popiera. Do jasnej cholery! To kogo w końcu popiera pan Michał Wiśniewski? Bo jego  żona popiera sojusz sił lewicowych i demokratycznych! Przynajmniej jest stała w uczuciach. Wychodzi na to, że pan Michał popiera tych co zrobią mu dobrze, o resztę mniejsza.  I gdy zapłacą .Żeby tylko Platforma Obywatelska nie zakazała mu w odwecie na występowanie w ładnym , reklamowym skafandrze, w którym namawia naiwnych do czegoś tam- nawet nie wiem do czego… Bo jak zapłacili- to się namawia! Do wszystkiego! I nie widzi się związku  pomiędzy stosunkiem płciowym, a rodzeniem dzieci… Co prawda, w jednej ze swoich publicznych piosenek, pan Michał bardzo wyraziście dziękował swojej dziewczynie za „ stosunek w ciągu dnia”, ale potem cenzura ten akapit usunęła, ze względu na małą szkodliwość społeczną czynu . „Utwór” musiał pozostać bez swojej wyrazistości… seksualnej! A ja przyznam się państwu , nie martwiłbym się zbytnio, gdyby pan Michał Wiśniewski wyjechał z Polski… Jest odlotowy- mógłby nawet odlecieć, i tam grać w klubach gejowskich, tak jak dawniej , gdy zaczynał karierę.. Bo na panią Gronkiewicz Waltz, też z Platformy Obywatelskiej, pan Michał Wiśniewski prawdopodobnie też będzie wściekły i też będzie nas straszył wyjazdem Polski. Dlaczego? Bo warszawska Platforma, że tak powiem Obywatelska, bo „obywateli” to ona ma w nosie, zamierza wprowadzić myto na wjazd do centrum miasta(!!!!). Mówi się o dziesięciu złotach na początek, ale jak biznes się rozkręci – to może  piętnaście… Pani prezydentowej chodzi o to, żeby jak najmniej pojazdów wjeżdżało do miasta, bo pobudowano już siedem parkingów, na których samochody prywatne można zostawiać i przesiadać się do transportu kolektywno- zbiorowego, gdzie można paść ofiarą złodzieja transportu zbiorowego. Nie dość, że pani prezydentowa zafundowała- głosującym na nią gremialnie warszawiakom  baj-pasy, pardon- bus pasy utrudniające prywatnemu transportowi swobodne przemieszczanie się,, to teraz wtłacza swój elektorat do środków transportu publiczno- zbiorowego. Też mi ich nie żal, bo przecież głosowali na „ liberalną” Platformę Obywatelską, która jest bardziej socjalistyczna od socjalistycznego Prawa i Sprawiedliwości.. Sprzedawca wyjaśnia klientowi zasady zakupu towaru na raty: - Płaci pan z początku małą  sumę, a potem nie płaci pan ani grosza przez pół roku… A klient na to: - To pan mnie zna? No właśnie.. Dlaczego ludzie nie interesują się swoimi przyszłymi wybrańcami? W chaosie demokracji trudno jest wiele rzeczy zapamiętać.. i trudno tego wymagać od demokratycznego ludu. A zresztą jak mawiał zawodowy i narodowy socjalista, znany ze swojego uwodzącego wąsika i zniewalających demokratyczny przemówień, do ludu ,podczas których kobiety mdlały, a niektóre doznawały orgazmu…..

„Masy nie mają pamięci”! I słuszna jego racja! WJR

Dzień pamięci narodowej, 4 listopada 4 listopada br. obchodziliśmy 215. rocznicę rzezi Pragi przez wojsko cesarzowej rosyjskiej Katarzyny II, dowodzone przez bohatera narodowego Rosji feldmarszałka Aleksandra Suworowa. W owym czasie było to osobne od stolicy miasto położone na prawym brzegu Wisły. Suworow wziął szturmem umocnienia bronione przez Polaków i w nagrodę oddał miasto wraz z mieszkańcami swym żołnierzom. Ci rabowali i mordowali ludność cywilną, gwałcąc kobiety i paląc zabudowania. Nie oszczędzano małych dzieci. Ofiarą bestialstwa padło ponad 10 tys. mieszkańców miasta. Wrzaski gwałconych i mordowanych były tak głośne, że słychać je było po drugiej stronie Wisły - w Warszawie.

Rzeź powodem do błazenady Sam Aleksander Suworow - znany ze skłonności do błazenady - biegał w tym czasie po ulicy z dwoma indykami pod pachami, wołając: "Niech choć te niebożęta się uratują!". Rzeź Pragi wywarła potworne wrażenie w Warszawie, która była nawet po klęsce pod Maciejowicami wciąż silnym ośrodkiem powstańczym. Przedstawiciel władz powstańczych Ignacy Potocki przybył osobiście na Pragę do Suworowa i zaproponował mu kapitulację stolicy pod warunkiem zapewnienia przez niego bezpieczeństwa mieszkańców. A trzeba pamiętać, że to wielkanocne powstanie ludu warszawskiego pod wodzą Jana Kilińskiego zapewniło powodzenie insurekcji kościuszkowskiej. Szturm Warszawy - największego miasta w Polsce, bronionego przez ludność z taką samą determinacją, z jaką uwalniano je na wiosnę od rosyjskich oddziałów okupacyjnych, naraziłby Suworowa na duże straty. Chętnie wyraził więc zgodę na zapewnienie odpowiedniej dyscypliny po kapitulacji miasta. Nie pobita w polu, 30-tysięczna wciąż armia polska opuściła stolicę i udała się na południe pod dowództwem naczelnika powstania Tomasza Wawrzeckiego, by ostatecznie złożyć broń przed Suworowem 22 listopada pod Radoszycami. Tak nastąpił zapowiedziany przez rannego pod Maciejowicami Kościuszkę "Finis Poloniae", gdyż po upadku powstania zaborcy dokonali ostatecznego rozbioru Polski. Gwóźdź do trumny Rzeczypospolitej wbił jej król Stanisław August Poniatowski, abdykując pod naciskiem cesarzowej Katarzyny 25 listopada 1795 roku w Grodnie. Zyskał dzięki temu spłatę swych krociowych długów w wysokości 33 mln złotych polskich.

Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy Sprawa polska mimo to przetrwała dzięki sformowanym we Włoszech legionom Jana Henryka Dąbrowskiego. Jego oficer - polski szlachcic z Kaszub Józef Wybicki ogłosił całemu światu: "Jeszcze Polska nie umarła, kiedy my żyjemy!" i przez dwa stulecia kolejne pokolenia Polaków raz po raz w podejmowanych z uporem zrywach wolnościowych demonstrowały wolę walki o niepodległość kraju. W latach zaborów pamięć krwawej rzezi Pragi przetrwała w tradycji narodowej jako symbol męczeństwa Polaków i okrucieństwa zaborców. Suworowem w Polsce straszono niesforne dzieci.

Kat Pragi - bohaterem narodowym Rosji Inaczej rzecz wygląda w Rosji. Suworow jest tam bohaterem narodowym, wzorem wychowawczym dla młodzieży. W podręcznikach i encyklopediach jest opisywany jako niezwyciężony wódz, chluba oręża rosyjskiego. W czasie II wojny światowej Stalin przywrócił skasowany po rewolucji bolszewickiej kult Suworowa, wprowadzając order Suworowa dla wybitnych generałów oraz rozbudowując sieć szkół kadeckich pod nazwą szkół suworowskich. Po zwycięskiej wojnie z Niemcami nadał sobie stopień generalissimusa, odziedziczony w tradycji rosyjskiej właśnie po Suworowie. Wskutek tego w PRL wszelkie wzmianki o krwawej rzezi Polaków, dokonanej przez bohatera narodowego Rosji, były - podobnie jak wiedza o zbrodni katyńskiej - traktowane jako zamach na wieczystą przyjaźń polsko-sowiecką. Dopiero zwycięstwo "Solidarności" nad sowieckim Imperium Zła stworzyło warunki do obchodów kolejnych rocznic rzezi Pragi. Na nasz stosunek do tej rocznicy ma również wpływ sytuacja w postsowieckiej Federacji Rosyjskiej, rządzonej przez czekistów z Władimirem Putinem na czele. Na złość opozycyjnym komunistom skasowali oni coroczne obchody rocznicy rewolucji bolszewickiej wypadające 7 listopada i by coś dać obywatelom Rosji w zamian - wprowadzili właśnie 4 listopada wolne od pracy święto jedności narodowej. Symbolizuje ono wspólny ruch oporu narodowego przeciwko okupującym moskiewski Kreml Polakom w 1612 roku, zakończony kapitulacją polskiego rycerstwa. Czekiści z premierem Putinem na czele nawiązują do przedrewolucyjnej, carskiej tradycji, która o tyle była logiczna, że okres tzw. smuty został zakończony intronizacją Michała Romanowa, który zapoczątkował 300-letnie rządy dynastii Romanowów. Owa dynastia została jednak obalona w marcu 1917 roku i od tego czasu Rosja jest republiką. Tak czy owak Rosjanie od Władywostoku do Smoleńska świętują 4 listopada dzień zwycięstwa nad Polakami przed czterema wiekami, natomiast w Polsce zachowywana jest zasłona milczenia nad tragedią narodową znacznie świeższej daty. W dodatku do dnia dzisiejszego w Rosji celebruje się wydarzenia związane z pamięcią o generalissimusie Aleksandrze Suworowie. Właśnie we wrześniową rocznicę przemarszu Suworowa przez Alpy w 1799 roku prezydent Miedwiediew odbył pielgrzymkę do Szwajcarii, by uczcić tam pamięć bohatera.

Dzień Pamięci Narodowej Stąd inicjatywa redakcji "Gazety Polskiej", by 4 listopada obchodzić Dzień Pamięci Narodowej o ofiarach krwawej rzezi Pragi. Apeluje ona w pierwszym rzędzie do radnych z obydwu dzielnic Pragi oraz stołecznych władz samorządowych o podjęcie stosownych uchwał. Praga nie jest już od dawna odrębnym miastem na prawym brzegu Wisły, jak to było w XVIII wieku, lecz integralną częścią stolicy. Poza tym praskiej tragedii nie można traktować jako bolesnego, ale lokalnego wydarzenia. Był to decydujący moment w powstaniu narodowym, który zdecydował u jego upadku i ostatecznym rozbiorze kraju. Ta rocznica powinna więc mieć oprawę ogólnonarodową. Stąd apel do Sejmu i Senatu o stosowne decyzje w tej sprawie. Program obchodów nasuwa się sam: w stołecznych kościołach należy odprawiać msze święte w intencji pomordowanych mieszkańców Pragi. Należy też organizować w szkołach i innych instytucjach oświatowych odczyty o Powstaniu Kościuszkowskim i jego tragicznym zakończeniu. Środki przekazu, zwłaszcza elektroniczne, powinny reagować na tę rocznicę odpowiednią informacją o krwawych wydarzeniach sprzed wieków oraz o aktualnych obchodach. Odpowiednie organizacje, zwłaszcza harcerstwo, powinno składać kwiaty i znicze na grobach pomordowanych. W naszym tak boleśnie doświadczonym kraju wiemy, co trzeba czynić w takich przypadkach. Uczcijmy więc o pamięć o ofiarach tej zbrodni.

Antoni Zambrowski

Jesteście Państwo genialni; w odróżnieniu od WWCzc.Posłów... Głupie pomysły posłów z Polentagu dzielą się na dwie kategorie: te, które (prawie) na pewno nie przejdą (niewiele ich...) – i te, które mają poważną szansę na wejście w życie. Istnieje silna korelacja: im pomysł głupszy, tym ma większe szanse. Jak napisałem w „Dzienniku Polskim” WCzc.Henryk Siedlaczek (PO, Rybnik) postanowił skopiować pomysł skandynawski: kto zarabia dwa razy tyle, powinien płacić dwa razy wyższe mandaty! Pierwsza myśl: należy to rozwinąć twórczo! Powinien też dwa razy więcej płacić za chleb, za buty, za samochód, za wódkę... Co zapewni "sprawiedliwość społeczną". Druga myśl: dlaczego tylko mandaty? Przyłapany np. na dawaniu łapówki - albo na włamaniu - gość zarabiający dwa razy tyle powinien również, w razie czego, odsiadywać dwa razy tyle lat więzienia! Trzecia: p.Poseł czeka, czy na projekt "wyrazi zgodę" MSWiA. A przecież podobno w Polenlandzie Władzą Ustawodawczą jest Parlament; "minister" to "służący", mający wykonywać ustawy! Myśl wreszcie czwarta: ci zamożniejsi zaczną na kierowców wynajmować ubogich studentów, bezdomnych i bezrobotnych. Czemu nie: w miastach, w których wprowadzono opłaty za jazdę w samochodzie tylko jednej osoby, wynajmuje się pasażera! Od czego rośnie zużycie paliwa, a więc - jeśli wierzyć tym idiotom od GLOBCIa - będzie cieplej! Hurra! JKM

Kobieta na emeryturze Zanim pogadamy o kobietach, kilka spraw ogólnych. Otóż od prawie 40 lat nieustannie ostrzegam, że wprawdzie Czerwoni gwarantują w okupowanych przez siebie krajach emeryturę, to jednak nie gwarantują jej wysokości: 1 zł miesięcznie też spełnia warunek, że Kowalski otrzymał emeryturę. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zawarłby umowy brzmiącej:: „Będziesz nam płacił co miesiąc 28,5% swoich zarobków – a w zamian za to jak ukończysz ileś-tam lat, będziesz miesięcznie otrzymywał coś-tam” A tak dokładnie brzmi (niepodpisana przecież przez nikogo – to taki slogan Czerwonej Hordy) „umowa społeczna” w sprawie systemu emerytalnego. I DLATEGO branie udziału w tym interesie jest przymusowe. Już wiadomo, że emerytury w Europie będą obniżane – i dalej też będą obniżane. ONI brali pieniądze, wydawali je na przekupywanie wyborców – a płacić nie chcą. Bo nie muszą. Przejdźmy do kobiet. P.Ryszard Petru, ekonomista, powiada: „Mężczyzna, nawet jeśli odejdzie na emeryturę, łatwiej (…) dorobi. W przypadku kobiet jest to trudniejsze. Pracodawcy zatrudniać ich nie chcą”. Nie mogłem zrozumieć: dlaczego?!? Wszyscy znawcy zgodnie twierdzą, że kobiety w wieku gdy przestają działać estrogeny – stają się bardzo roztropne, dorównują mężczyznom, a dzięki dobrej pamięci zaczynają nawet przewyższać ich intelektualnie. Nie mają w tym wieku problemów ze zwolnieniami z powodu choroby dzieci, nie maja tych trzech kłopotliwych dni w miesiącu... W każdym razie: różnica między kobietami, a mężczyznami w tym wieku – jeśli w ogóle jest jeszcze jakaś – jest znacznie, znacznie mniejsza niż między np. 25-latkami. Skąd więc takie zjawisko? Moim zdaniem jest tylko jedno wyjaśnienie: Wszystkie kobiety są przez pracodawców uważane za zdecydowanie gorszych pracowników, niż mężczyźni. Jednak młode kobiety są faworyzowane z uwagi na płeć: szefowie albo uważają, że nie wypada ich „dyskryminować” - albo (świadomie lub podświadomie) mają nadzieję, że będzie je można trochę pomolestować, albo choć poflirtować.  I dzięki temu znajdują pracę. Gdy ta kobiecość z kobiet wyparuje – faworyzowanie się kończy i pracodawcy zaczynają traktować kandydatów na pracowników bardziej obiektywnie. Patrząc na ich walory jako pracownika – a nie na buzię, biust, pupę i nogi. Macie Państwo jakieś inne wyjaśnienie tego fenomenu?
Przykładem pozytywnym jest p.Anna Mucha, która właśnie zniszczyła mity feminazistek. P.Mucha próbowała robić karierę jako dziennikarka – w myśl recept feministycznych, na zasadzie równej konkurencji – ale sukces osiągnęła właśnie jako kobieta: rozebrawszy się prawie do naga, potrząsając (ładnym) biustem. P. Mucha pokazała tym samym kobietom, jak powinny postępować: powinny być kobiece! Tylko, że przez to nie zapracuje się na emeryturę... JKM

14 grudnia 2009 Socjalizm dodaje mocy marzeniom... Jeden facet do innego podczas alkoholowej libacji: W gazecie piszą, że woda podrożała..- Ooo.. Wreszcie i abstynentom dobrali się do d…. Właśnie dobrali się do przysłowiowej d…, producentom pizzy neapolitańskiej. Już wyregulowali- w ramach objęcia ich ochroną w Unii Europejskiej. W socjalistycznej  Unii głównie regulują, bo bez regulacji – nie potrafią żyć. Regulatorom chodzi o to, żeby nie było profanacji pizzy, bo pizza niewyregulowana jest profanowana. Podobnie chleb powinien być wyregulowany, bo może być profanowany. Pizze będą certyfikowane, robione ze zwyczajnej mąki i zwyczajnej pszenicy i  muszą mieć grubość minimalną 8 mm. Cienki łańcuch czegoś tam po bokach.. Muszą być specjalne piece. Powołają Trybunał Pizzy, żeby rozstrzygał  sprawiedliwie, czy produkt kwalifikuje się jako pizza, czy też nie! Będą kontrole, kontrole i jeszcze raz kontrole.. Bo jak ufać- to i kontrolować – według wskazówek  Lenina. Jak to napisał uczeń w dzienniczku:?” Kamil próbuje dorównać głupotą swoim głubszym kolegom”. No i dorównuje.. Nie wiem, czy ktoś  w Polsce będzie chciał sprzedawać pizzę neapolitańską według certyfikatu europejskiego, ale niech spróbuje.. Stanie przed Trybunałem Pizzy! Natomiast pan premier Donald Tusk na razie nie stanie przed  żadnym Trybunałem, mimo, że zadłuża nas niemiłosiernie i bez naszej zgody, i w ciągu dwóch lat jego  rządów, jego ekipa  obywatelska wykonała normę zadłużania na około 100 mld złotych(???). Przekraczając  już 700 mld złotych , nie licząc długu- zadłużonego ZUS-u. Społeczeństwo obywatelskie, to takie w którym „obywatele” nie mają nic do powiedzenia, oprócz bezgranicznego zaufania  do  panów obywateli, którzy ich zadłużają. Właśnie pan Donald Tusk obiecał biurokratom europejskim dodatkowo nas zadłużyć, bo na pomoc biednym krajom, Polska przekaże 60 milionów euro, czyli  w granicach  tylko 250 milionów złotych(!!!). Jest to niewiele, zważywszy,  że… stać nas na więcej! Bo u nas już biednych nie ma, a ta reszta co żyje w kanałach…. Pan premier jeszcze powiedział, że nie możemy być” hamulcowym Europy”(???) Oczywiście, musimy iść z postępem rozdawnictwa, bo cóż byłby warty socjalizm bez rozdawnictwa? Tym bardziej socjalizm, gdzie rozdaje się nasze pieniądze obcym,  gdy  socjaliści europejscy, o to proszą. Pan premier , nie ma odwagi odmówić, gdy przewodniczący Komisji  poprosi. Pan prosi- sługa musi! Rozdał biedak, ile miał- pod ręką! Ustawa Hazardowa pana premiera Donalda Tuska, bardzo rozsierdziła pana Michała Wiśniewskiego, artystę estradowego, a ostatnio głównie- reklamowicza.  Wiadomo- reklama prawdę ci powie jak wróżka, gdyby wiedziała jak jest naprawdę, toby ci naprawdę prawdę powiedziała. Pan Michał bardzo popierał Platformę Obywatelską w demokratycznych wyborach, a jego żona-- Sojusz Lewicy Demokratycznej. I nie dała  sobie powiedzieć, żeby popierała kogo innego. Coś ważnego żona Ania widzi w sojuszu sił demokratycznych, tak jak pan Michał widział w Platformie Obywatelskiej. Pan Michał jest oburzony, że hazard zostaje zapędzony do kasyn i jest przerażony- nawet straszy emigracją- bo ma w Internecie pokerową stronę, stworzoną z największą internetową siecią bukmacherską Unibet oraz urządza turnieje pokerowe poza kasynami. Panu Michałowi grozi utrata głównego źródła dochodów, z którego utrzymuje rodzinę. No właśnie, sytuacja jest nieciekawa, bo jak były demokratyczne wybory, to się publicznie straszyło swoich fanów, że się wyjedzie z Polski, jak wygra Prawo i Sprawiedliwość, napędzając demokratycznego elektoratu Platformie Obywatelskiej. Pan Michał może nie wiedzieć jako artysta, że Platforma Obywatelska, to część dawnej Unii za przeproszeniem Wolności,  która tyle miała z wolnością wspólnego, jak ja- na przykład z buddyzmem.Więc wielu  pomysłów wolnościowych nie należało się spodziewać, tym bardziej,  że Platforma Obywatelska garnęła do Wspólnot Europejskich, gdzie o wolności gospodarczej można sobie tylko pomarzyć, ale za to w socjalizmie  unurzać się do woli. Ustawa hazardowa na przykład, ograniczająca hazard antywolnościowo, powstała  z uwagi na ważność osoby, która posiada w Polsce kasyna, a która jest ważniejsza od samego premiera, bo pod niego Platforma Obywatelska, te ustawę skonstruowała. Będzie nawet miał dwa razy tyle kasyn! Piszę o panu Ryszardzie Sobiesiaku… Pan Michał nawet gotowy był poprzeć pana prezydenta Kaczyńskiego, którego rodzony  brat zarządza Prawem i , że tak powiem Sprawiedliwością, bo sam pan Lech Kaczyński z Prawem i Sprawiedliwością nie ma nic wspólnego. I już pan Michał nie wyjedzie z Polski. Najpierw popierał Platformę Obywatelską przeciw Prawu i Sprawiedliwości, a teraz gotów jest poprzeć Prawo i Sprawiedliwość, żeby dopiec Platformie Obywatelskiej. Bo wcześniej popierał Samoobronę, od której brał pieniądze za wyborczy koncert, ale publicznie mówił, że nie popiera. Do jasnej cholery! To kogo w końcu popiera pan Michał Wiśniewski? Bo jego  żona popiera sojusz sił lewicowych i demokratycznych! Przynajmniej jest stała w uczuciach. Wychodzi na to, że pan Michał popiera tych co zrobią mu dobrze, o resztę mniejsza.  I gdy zapłacą .Żeby tylko Platforma Obywatelska nie zakazała mu w odwecie na występowanie w ładnym , reklamowym skafandrze, w którym namawia naiwnych do czegoś tam- nawet nie wiem do czego… Bo jak zapłacili- to się namawia! Do wszystkiego! I nie widzi się związku  pomiędzy stosunkiem płciowym, a rodzeniem dzieci… Co prawda, w jednej ze swoich publicznych piosenek, pan Michał bardzo wyraziście dziękował swojej dziewczynie za „ stosunek w ciągu dnia”, ale potem cenzura ten akapit usunęła, ze względu na małą szkodliwość społeczną czynu . „Utwór” musiał pozostać bez swojej wyrazistości… seksualnej! A ja przyznam się państwu , nie martwiłbym się zbytnio, gdyby pan Michał Wiśniewski wyjechał z Polski… Jest odlotowy- mógłby nawet odlecieć, i tam grać w klubach gejowskich, tak jak dawniej , gdy zaczynał karierę.. Bo na panią Gronkiewicz Waltz, też z Platformy Obywatelskiej, pan Michał Wiśniewski prawdopodobnie też będzie wściekły i też będzie nas straszył wyjazdem Polski. Dlaczego? Bo warszawska Platforma, że tak powiem Obywatelska, bo „obywateli” to ona ma w nosie, zamierza wprowadzić myto na wjazd do centrum miasta(!!!!). Mówi się o dziesięciu złotach na początek, ale jak biznes się rozkręci – to może  piętnaście… Pani prezydentowej chodzi o to, żeby jak najmniej pojazdów wjeżdżało do miasta, bo pobudowano już siedem parkingów, na których samochody prywatne można zostawiać i przesiadać się do transportu kolektywno- zbiorowego, gdzie można paść ofiarą złodzieja transportu zbiorowego. Nie dość, że pani prezydentowa zafundowała- głosującym na nią gremialnie warszawiakom  baj-pasy, pardon- bus pasy utrudniające prywatnemu transportowi swobodne przemieszczanie się,, to teraz wtłacza swój elektorat do środków transportu publiczno- zbiorowego. Też mi ich nie żal, bo przecież głosowali na „ liberalną” Platformę Obywatelską, która jest bardziej socjalistyczna od socjalistycznego Prawa i Sprawiedliwości.. Sprzedawca wyjaśnia klientowi zasady zakupu towaru na raty: Płaci pan z początku małą  sumę, a potem nie płaci pan ani grosza przez pół roku… A klient na to: To pan mnie zna? No właśnie.. Dlaczego ludzie nie interesują się swoimi przyszłymi wybrańcami? W chaosie demokracji trudno jest wiele rzeczy zapamiętać.. i trudno tego wymagać od demokratycznego ludu. A zresztą jak mawiał zawodowy i narodowy socjalista, znany ze swojego uwodzącego wąsika i zniewalających demokratyczny przemówień, do ludu, podczas których kobiety mdlały, a niektóre doznawały orgazmu….. „Masy nie mają pamięci”! I słuszna jego racja! WJR

Na wagę złota... Jak obliczył prof. Eugeniusz Rychlewski z warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, zadłużenie PRL na koniec 1989 roku wynosiło 42,2 mld dolarów i było o pół miliarda dolarów wyższe, od wartości majątku trwałego w przemyśle. Takim bilansem zamknęła się PRL. Było to tylko zadłużenie zagraniczne, gdyż na potrzeby tubylcze władcy PRL zaciągali tzw. „kredyt” w Narodowym Banku Polskim, to znaczy – drukowali pieniądze, ile dusza zapragnie, wskutek czego w połowie roku 1989 pojawiła się już trzycyfrowa inflacja. Stanowiąca element „planu Balcerowicza” obejmującego 11 ustaw, ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych wprowadzała zakaz finansowania deficytu budżetowego „kredytem” NBP, dzięki czemu można było zorientować się w rozmiarze długu publicznego. Rządy wrażliwe społecznie, które chętnie biorą różne grupy obywateli na tak zwane swoje utrzymanie, z reguły mają większe wydatki niż dochody. Ta różnica nazywa się deficytem budżetowym. W 1992 roku poseł Janusz Korwin-Mikke proponował, by zapisać w konstytucji zakaz uchwalania budżetu z deficytem, a każdą próbę obejścia tego zakazu karać jako kradzież szczególnie zuchwałą. Oczywiście przez mądrych i roztropnych mężyków stanu został wyśmiany i żadnego zakazu do konstytucji nie wpisano. W rezultacie corocznego uchwalania budżetów z deficytem zaczął stopniowo narastać dług publiczny. Wygląda to tak, że jeśli rząd ma deficyt, to musi go pokryć pożyczkami, bo w przeciwnym razie zabraknie mu pieniędzy na przykład na wypłacenie pensji policjantom, a wtedy przyjdą oni pod Kancelarię Premiera i będą krzyczeć „zło-dzie-je, zło-dzie-je!”, a kto wie – może nawet tych złodziei wyaresztują? Więc rząd sprzedaje lichwiarzom obligacje skarbowe, które jednak musi wykupić, albo za rok, albo za kilka lat. Ale skoro w jednym roku brakuje mu pieniędzy, to skąd weźmie je w następnym? Z tego samego źródła, to znaczy – ze sprzedaży coraz to większej ilości obligacji. W rezultacie rozbudowy „społeczeństwa solidarnego”, w którym – jak wiadomo, państwo funduje obywatelom różne rzeczy za ich pieniądze – dług publiczny systematycznie rośnie. O ile w 1993 roku wynosił 51,7 mld złotych, a w roku 2001 – 71,2 mld złotych, to w na koniec pierwszego kwartału roku 2007 przekroczył 517 miliardów złotych. Jak wiadomo, w 2007 roku odbyły się wybory parlamentarne i 16 listopada zaprzysiężony został rząd premiera Donalda Tuska. Niedawno rząd premiera Tuska obchodził dwulecie swego istnienia i pan premier z tego tytułu strasznie się nadymał, czego to nie zrobił i w ogóle. Warto zatem przypomnieć, że wśród dokonań tego rządu na pierwszym miejscu, niczym perła w koronie, powinno figurować powiększenie długu publicznego o około 130 miliardów złotych, w następstwie czego dług publiczny w dniu 6 grudnia o godzinie 11.57 wynosił 681 904 450 700 złotych, powiększając się z szybkością co najmniej 1500 złotych na sekundę. Ta kwota oczywiście nie uwzględnia sztuczek z kreatywną księgowością, uprawianą przez pana ministra Rostowskiego, więc tak naprawdę może być jeszcze większa, ale niech będzie, że wynosi tylko tyle. Ciekawe, że tak bardzo ostatnio podziwiający premiera Tuska francuski prezydent Sarkozy jest pod tym względem jeszcze lepszy, bo francuski dług publiczny powiększa z szybkością co najmniej 2000 euro na sekundę. Premier Tusk, jak powiadają, nade wszystko pragnie zostać tubylczym prezydentem w Polsce. Bóg jeden wie, do czego mu to potrzebne, bo przecież widać jak na dłoni, że z rządzeniem państwem sobie nie radzi. To znaczy – niby rządzi w sposób nie zwracający niczyjej uwagi, ale to o niczym nie świadczy, bo w taki sam sposób dowodził dywizją jeden z austriackich generałów, który potem okazał się wariatem w sensie medycznym. Więc jeśli premier Donald Tusk – tak jak mówią – rzeczywiście aż tak bardzo pragnie zostać tubylczym prezydentem, to jest to poważna poszlaka, że z jego zdrowiem coś może być nie w porządku. Dobrze to nie wygląda, ale z drugiej strony zdrowie pana premiera to nie nasz interes; niech się martwi o nie sam. Nas bardziej interesuje co innego – mianowicie – ile te niezdrowe ambicje pana premiera nas wszystkich kosztują. Gdybyśmy 130 miliardów złotych przeliczyli na złoto według notowań z 4 grudnia, uzyskalibyśmy 1250 ton złota. Z takiej ilości złota moglibyśmy odlać co najmniej 8, a może nawet aż 10 tysięcy posągów, poczynając od pana prezydenta z wszystkimi ministrami stanu z Kancelarii, pana premiera Tuska, wszystkich ministrów i wiceministrów jego rządu, posłów i senatorów, na nawet wojewodów – i to naturalnej wielkości! A przecież to zaledwie 2 lata rządów pana premiera Donalda Tuska, który w kwestii długu publicznego na pewno nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. W tej sytuacji widać wyraźnie, że znacznie taniej by nas wszystkich kosztowało, gdybyśmy sporządzali sobie tych wszystkich mężyków stanu ze złota – i kto chce, niech im się kłania, pali przed nimi kadzidła i w ogóle – jak to przed bałwanami, które mają w dodatku tę nieocenioną zaletę, że żadnych długów zaciągnąć już nie mogą! Więc jeden, dajmy na to, otaczałby kultem posąg posła Palikota, inny – bałwana pana wicemarszałka Niesiołowskiego, ktoś jeszcze – figurę pobożnego posła Jarosława Gowina – a przecież są jeszcze politycy opozycyjni, którzy też mają swoich żarliwych wyznawców. W ten sposób urzeczywistniłaby się wreszcie pełna wolność religijna, jakiej możemy spodziewać się w Unii Europejskiej. Jak bowiem wiadomo, władze tego europejskiego cesarstwa żywią do tradycyjnych religii – z wyjątkiem oczywiście niektórych, a ściśle mówiąc – niektórej – nieprzejednaną nieufność, słusznie uważając, że kolidują one z forsowanym w UE kultem Świętego Spokoju, personifikowanym właśnie przez nieśmiertelnych biurokratów. Bo jak ktoś woli, to można by przeliczyć te 130 miliardów długu publicznego, w jakim zdążył dodatkowo pogrążyć nas pan premier Tusk, na przykład na autostrady. Za te 130 miliardów złotych, o jakie powiększył się przez ostatnie 2 lata polski dług publiczny, można by wybudować od podstaw około 6 tysięcy kilometrów autostrad! No i gdzie one są? Nie widać. I dopiero na tym tle możemy się zorientować, ile tracimy na skutek dbałości pana premiera Donalda Tuska o wizerunek w związku z przyszłorocznymi wyborami tubylczego prezydenta. SM

"Gorzej niż PiS, czy SLD" P.dr Marek Jerzy Minakowski ogłosił, że rodzina Kaczyńskich wywodzi się od śp.Bolesława Krzywoustego. Prawie na pewno ma rację. W dawnych dobrych czasach sprawny mężczyzna miał średnio czwórkę dzieci, które dożywały wieku rozrodczego – niekoniecznie z prawego łoża. Połowa to synowie – jeśli mamy liczyć związki patrylinearne. Po czterdziestu pokoleniach daje to liczbę ponad biliona potomków Krzywoustego po mieczu. Oczywiście: rozmaite mory, wojny, powstania, epidemie i emigracje liczbę tę mocno zmniejszyły – ale i tak, na moje wyczucie (nie chce mi się liczyć...), prawdopodobieństwo, że dowolny Polak jest potomkiem dowolnego króla, jest większe, niż 90%... Dobrze jest przy okazji zauważyć, że szaraczek ma dokładnie tylu-ż przodków, co arystokrata. Arystokrację różni od plebsu to, że o swoich antenatach pamięta. Właśnie ta świadomość dodaje im siły, by opierać się dzisiejszym zgubnym modom i trendom: czują się potomkami Narodu i Rodu - i czują większą więź z Bolesławem Krzywoustym, niż z menelem spod budki z piwem – podczas gdy d***krata o swoich przodkach nie pamięta. On jest członkiem „społeczeństwa” - a nie „narodu”!!! D***krata wie, że ów menel to głos w wyborach – a Krzywousty już nań nie zagłosuje. Więc co go obchodzi jakiś król, w dodatku o zdefektowanej szczęce? Jeśli naród ma przetrwać, o jego przyszłości nie mogą decydować więc przypadkowi wyborcy, lecz arystokraci. „Arystokrata” w tym sensie nie jest związany z herbami i tytułami. One, oczywiście, ułatwiają spamiętanie przodków, Jednak znam rodziny prostych chłopów, znających swoją genealogię na 15 pokoleń wstecz!!! Znam rodziny robotnicze pielęgnujące pamięć po pra-pra-pradziadkach. I znam bardzo liczne rodziny z lumpen-inteligencji, często z doktoratami, które nie potrafią swoim dzieciom powiedzieć, kim byli ich pradziadkowie!! I ta właśnie lumpen-inteligencja masowo głosuje na socjalistów i innych zboczeńców. JKM

BIALI CZERWONI To, że mamy szkodliwego głupka na czele Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, wiedzą prawie wszyscy.[...] Można by powiedzieć: pal sześć. Nie pierwszy głupek i nie ostatni. I tak poleci po wyborach i utworzeniu nowego rządu (dobrze byłoby jednak sprawdzić, jakie produkty własnej – czy zleconej – fantazji zechce zlikwidować tak, by następcy tego nie znaleźli). Problem tkwi jednak w czym innym. W tym mianowicie, ilu szkodliwych głupków zostanie.[...] W latach międzywojnia mówiło się często o białej rosyjskiej emigracji, że “niczego nie zapomniała i niczego się nie nauczyła”. Imperialne, autokratyczne narowy (efekt związków z niedemokratyczną władzą) pozostały jej na całe życie. I to jest przedmiotem mojego niepokoju. Carskich czynowników wiatr historii rozsiał bowiem po świecie i ich możliwości czynienia szkód “na urzędzie” zmalały do zera. Sprawa nie wygląda jednak tak samo w krajach, gdzie wiatr historii wprawdzie wywiał “przodujący ustrój”, ale nie wywiał tych, którzy ów ustrój wspierali. [...]Inaczej jednak rzecz wygląda w wypadku funkcjonariuszy ABW. Tam fakt zatrudniania tych, którzy pracowali w organach tajnej policji w ustroju totalitarnym, może mieć poważne konsekwencje, jeżeli tacy “biali czerwoni” niczego sprzed 1989r. nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli. Stanowi to bowiem rzeczywiste zagrożenie dla polskiej demokracji – i tak niezbyt dbałej o nasze wolności!”. Ten obszerny cytat z artykułu profesora Jana Winieckiego, zamieszczonego we Wprost, (11.01.2004 r.) dotyczył sytuacji z 2004 roku, gdy na czele Agencji stał komunistyczny aparatczyk Andrzej Barcikowski, a w służbach zaroiło się od byłych esbeków i ludzi peerelowskiej „wojskówki”. Profesor Winiecki poczuł się wówczas sprowokowany do użycia tych dobitnych określeń po lekturze “ankiety bezpieczeństwa wewnętrznego”, którą ABW nakazało mu wypełnić, w związku z kandydowaniem do Rady Polityki Pieniężnej. Irytację profesora wywołały pytania o wyjazdy zagraniczne i konieczność uszczegółowienia informacji dotyczących pobytu za granicą. Niewykluczone, że gdyby prof. Winieckiemu przyszło wypełniać 17 stronicową „ankietę bezpieczeństwa osobowego”, wysmażoną przez fachowców pana Bondaryka – musiałby użyć słów jeszcze cięższego kalibru, na wyrażenie swoich odczuć wobec „białych czerwonych” funkcjonariuszy Agencji. By nie zostać posądzonym o pustosłowie, przytoczę tylko dwa przykłady z aktualnych ankiet, które muszą wypełnić osoby ubiegające się o dostęp do informacji niejawnych. We wskazówkach dotyczących ich wypełnienia możemy przeczytać m.in.: „W przypadku, gdy dla osoby wypełniającej ankietę bezpieczeństwa spożywanie alkoholu było kiedykolwiek przyczyną problemów w pracy i/lub w życiu prywatnym, powinna ona podać datę zdarzenia oraz okoliczności z tym związanych (o ile jest to możliwe - także informacja o ilości spożytego alkoholu), np. "Tak, w .......... roku kara za jazdę motocyklem pod wpływem alkoholu (1,2 promila), ponadto w .................. roku negatywna opinia w miejscu pracy w związku z przyjściem do zakładu pod wpływem alkoholu". „Jeżeli np. macocha osoby wymienionej w pkt 5 wychowywała ją pełniąc de facto rolę matki, jej dane należy wpisać tylko w przypadku, gdy stan taki jest usankcjonowany prawem (np. adopcja). W przeciwnym razie należy wpisać dane matki, a dane macochy wpisać w specjalnie sporządzonym i dołączonym do ankiety załączniku do pkt 7 wraz z informacją wyjaśniającą, np. "Moja żona nie utrzymuje kontaktów ze swoją matką od ............... roku. Ponieważ od ......... roku żoną ojca mojej żony jest ............... , (która uczestniczyła w jej wychowaniu), podaję również jej dane". Po lekturze tych intrygujących dokumentów i zawartych w nich absurdów, nie będzie nadużyciem twierdzenie, że najwyraźniej także dziś nie brakuje w ABW takich, co to „niczego nie zapomnieli sprzed 1989 roku i niczego się nie nauczyli”. A ponieważ wiemy, że za czasów rządów Donalda Tuska przywrócono do służb wielu „profesjonalistów” rodem z bezpieki – nietrudno wskazać charakterystyczne objawy aktywności „białych czerwonych” funkcjonariuszy oraz ich wiernych naśladowców. O odradzaniu wpływów Służby Bezpieczeństwa mówiło się już w ubiegłym roku, gdy szef BBN Władysław Stasiak informował o powrocie na stanowiska kierownicze, średniego i najwyższego szczebla ludzi z SB. Za czasów Bondaryka wrócili do służby w ABW m.in.: Andrzej Barcikowski - doradca w szkole oficerów kontrwywiadu (ów „szkodliwy głupek” – jak twierdzi prof.Winiecki); przyjaciel Waldemara Pawlaka Zdzisław Skorża - który nabywał umiejętności w Radomiu w latach 80. jako pracownik kontrwywiadu SB, a obecnie jest zastępcą Bondaryka, czy były esbek Janusz Fryłow – pracujący dziś w kierownictwie kontrwywiadu. Sprawami ochrony informacji niejawnych, zajmują się zaś fachowcy z Krajowego Stowarzyszenia Ochrony Informacji Niejawnych (KSOIN). W tym zacnym gronie znajdziemy wielu, zasłużonych ludzi wojskowych służb: płk Mieczysława Koczkowskiego z WSI (uczestnika kursu KGB z marca 1982r), gen. dyw. Bolesława Izydorczyka (kursy GRU w 1982r) , kadm. Kazimierza Głowackiego (kursy GRU w 1985r) czy płk Krzysztofa Brodę ( studia w Akademii Wojskowo-Politycznej ZSRR w 1989r). Nazwiska tych panów gwarantują, że bezpieczeństwo informacji niejawnych w III RP zostało powierzone w „sprawdzone” i fachowe ręce. Nie powinno też nikogo dziwić, że wzorcem działania obecnych służb ochrony państwa, jest stan sprzed 5 lat, gdy rzesze „białych czerwonych” zasiliły ABW i Agencję Wywiadu. Jeśli nawet panu Bondarykowi nie udał się wyczyn Andrzeja Barcikowskiego, który w czerwcu 2002 roku zwolnił 500 funkcjonariuszy, przyjętych do służby po roku 1990 - to przecież w wielu innych dziedzinach uczeń przerósł mistrza. Metody stosowane przez nowych szefów służb, powołanych przez Donalda Tuska świadczą, że ludzie ci w niczym nie ustępują profesjonalizmowi fachowców z czasów SLD. Sam Bondaryk rozpoczął pracę od rozliczenia swoich poprzedników i wywiadu dla „Gazety Wyborczej”. Twierdził tam m.in., jakoby poprzedni szef ABW otrzymywał od Zbigniewa Ziobro zlecenia „obserwacji pewnych osób”, oraz oskarżał Święczkowskiego, że "brał różne materiały operacyjne z klauzulą ściśle tajne, czasami na dwa tygodnie, czasami na krócej” i poinformował, że „już pierwsze odsłanianie tajemnic ABW pokazuje, że nie działo się tam najlepiej”. Już w kwietniu 2008 roku nowe kierownictwo ABW doniosło na „stare” ABW w siedmiu zawiadomieniach o przestępstwie, a media uczynnie informowały o „rażących nieprawidłowościach” , za które poprzednie szefostwo Agencji miało spędzić w więzieniu nawet 8 lat. Identycznie rozpoczął swoje urzędowanie nowy szef SKW płk Grzegorz Reszka - przygotowując słynny „raport” z działań poprzednika - na tyle super tajny, że jego tezy natychmiast ujawnił „Dziennik”, rozpisując się o rzekomych „spustoszeniach w kontrwywiadzie wojskowym”. Podobnie – nieoceniona Julia Pitera, przez ponad rok skrzętnie sporządzała raport na temat CBA, rozpowiadając na prawo i lewo, że mamy do czynienia ze „zdegenerowaną instytucją”. Zmuszona do ujawnienia tego dokumentu, przedstawiła porażający dyletanctwem zbiór pomówień, na który litościwie spuszczono zasłonę milczenia.Nie inaczej również zabrał się do pracy Paweł Wojtunik, oczerniając najpierw w mediach służbę, nad którą objął kierownictwo, by już po 2 miesiącach urzędowania wysmażyć do prokuratury donos na swojego poprzednika. O tym, że w każdej ze służb, natychmiast po zmianie kierownictwa dokonywano personalnych czystek – nie trzeba już chyba wspominać. Warto natomiast podkreślić, że ta metoda zarządzania służbami ma tradycję sięgającą lat 20 –tych ubiegłego wieku i nieomylnie świadczy, że mamy do czynienia z działaniami „białych czerwonych”. Przez lata doskonalona i cywilizowana uległa tak daleko idącej adaptacji, że dziś nie dokonuje się „upustów krwi” – jak w 1919 roku nazwano pierwszą czystkę w GRU i nie posyła poprzedników do gułagu. Nie byłyby również stosowne porównania do lat 30 – tych, gdy w strukturach wywiadu i kontrwywiadu NKWD i GRU „zlikwidowano” ponad 32 tysiące funkcjonariuszy. Wspólna natomiast w tej tradycji jest zasada, iż nowa ekipa rozpoczyna urzędowanie od zniszczenia tego, co zastała, w tym usunięcia poprzedników, a następnie – w zależności od politycznego zapotrzebowania - poszukiwania na nich „haków”. Tym samym – wywołuje się stan permanentnego chaosu, „wojny służb”, w której jedynymi zwycięzcami, są zawsze ci, którym na bezpieczeństwie państwa najmniej zależy, – a to zwykle oznacza tych samych, którzy czystkę sprowokowali. Można też zadziwić się nad całkowitym brakiem wyobraźni owych „czyścicieli”, którzy wiedząc o regularności metody, powinni się liczyć, że za jakiś czas ich również spotka los poprzedników. Nie wymagajmy jednak za wiele od ludzi wykonujących tylko rozkazy. Najgorszym piętnem przedstawionej tu praktyki, jest bowiem czynienie z ludzi służb politycznych komisarzy, realizujących zamysły partyjnych watażków i podporządkowanie koncepcji bezpieczeństwa państwa, ochronie partyjnych lub grupowych interesów. Z tej m.in. przyczyny, najbardziej zbrodniczymi organizacjami świata były megasłużby sowieckie, w których SB, WSW czy Zarząd II Sztabu Generalnego spełniały rolę lokalnych delegatur. Z tego również powodu, formacje te miały niewiele wspólnego z rolą przeznaczoną służbom specjalnym w wolnym świecie. Na podstawie licznych przykładów z ostatnich 90 lat, można wysnuć wniosek, że wyznaczenie służbom roli politycznego nadzorcy i „zbrojnego ramienia” partii, zawsze kończy się tragicznie dla społeczeństw dotkniętych tym szaleństwem. Przed kilku laty pewien wpływowy polityk zdobył się na tak celną uwagę, że warto przytoczyć ją w całości: „Problem sprowadza się do umiejętności wpisania celów partyjnych w sferę interesów państwa. Jeżeli te pierwsze będą dla rządzących priorytetem, zawsze znajdą oni sposób na to, by relacje: partie polityczne – państwo – służby specjalne podporządkować koncepcji szkodliwej dla państwa. Szkodliwej, czyli takiej, w której nad bezpieczeństwem kraju górę bierze partyjniackie myślenie. Wtedy bowiem rozwijane są działania nie mające nic wspólnego z funkcjonowaniem instytucji państwa demokratycznego. Służby specjalne to struktury wielotysięczne. Większość funkcjonariuszy wyniosła ze związków z politykami złe doświadczenia. Oni wiedzą, że zaangażowanie polityczne godzi w stabilność służb i w razie odwrócenia się karty politycznej po wyborach, wywołuje kadrową karuzelę. Jednak szefowie tych służb przedkładają interes bieżący i aktualną karierę nad zasady i to, co może się wydarzyć w przyszłości. Takim wykolejeniom może przeciwdziałać rzetelny cywilny nadzór i większy udział opozycji w kontroli instytucji bezpieczeństwa. Chodzi o zachowanie równowagi wpływów i stabilny rozwój służb. Tak jest w państwach o utrwalonej demokracji”. To słowa Konstantego Miodowicza - polityka Platformy Obywatelskiej, wypowiedziane przed 6 laty w wywiadzie dla „Expresu Bydgoskiego”. Wówczas, do zarządzanych przez komunistów z SLD służb powrócili „fachowcy” z SB, a szefem największej został Andrzej Barcikowski. Mógł zatem polityk Platformy gromić „upolitycznienie służb” i biadać nad „dyktatem większości” w Sejmie. Gdy dziś Miodowicz i jego kamraci, czynią ze służb ochrony państwa zgraję politycznych pałkarzy i stawiają na esbecki „aparat” - w tle obecnej farsy zdaje się dobiegać szyderczy śmiech Józefa Wisiarionowicza. Zawsze bowiem, (jak ktoś to powiedział) - historia służb specjalnych jest sumą tego, czego można było uniknąć. Profesor Jan Winiecki w swoim artykule o ABW napisał, że „rzeczona agencja bynajmniej – jak widać z bezbrzeżnej głupoty i totalitarnych zaszłości jej funkcjonariuszy – nie chroni bezpieczeństwa państwa i jego obywateli. Jest to po prostu Agencja Bezmyślnych Ubeków, którzy niczego się nie nauczyli. A że jeszcze, co gorsze, niczego nie zapomnieli sprzed 1989 r. to stanowią zagrożenie i dla bezpieczeństwa państwa, i dla wolności jego obywateli” Nie wiem, czy dzisiejsza ABW jest już Agencją Bezmyślnych Ubeków, czy dopiero pretenduje do tego miana. To jednak, czego niemal codziennie jesteśmy świadkami w wykonaniu „białych czerwonych” skłania do refleksji, że oni nadal nie nauczą się niczego, my zaś, już wkrótce będziemy przypominać sobie nauki sprzed 1989 roku. Scios

Czy epatować ludzi wykryciem pedofila? W "Dzienniku Polskim" zamieściłem felietonik: Gdzie sens, gdzie logika? Kiedyś prokuratura służyła ściganiu przestępców. Obecnie służy do promowania się prokuratorów. Właśnie PAP podaje, że p. prok. Janusz Hnatko z Prokuratury Okręgowej w Krakowie reklamuje się jako prowadzący śledztwo w sprawie pedofila spod Wieliczki, który coś-tam-coś-tam z trzema dziewczynkami. Dalej idą szczegóły: w piwnicy, "inne czynności seksualne" - by podniecić widza. "Z uwagi na charakter sprawy prokuratura odmawia podania bliższych szczegółów". Pytam: czemu w ogóle podaje to do publicznej wiadomości? Jest to oczywista reklama pedofilii. W co trzecim facecie od razu rodzi się myśl: "A może i ja bym tak, w swojej piwnicy? A?". Jeśli ktoś istotnie zgwałcił dziewczynki - to trzeba go ukarać. Sprawnie i po cichu. Nie reklamując tego w prasie ani w telewizji - by potencjalni pedofile nie oblizywali się po kątach. Odkąd - dwa lata temu - państwo rozpoczęło "walkę z pedofilią" - pedofilia rozprzestrzenia się coraz szybciej. Skończmy z tym obłędem! który Redakcja zamieściła z komentarzem: Od redakcji: szanujemy prawo Felietonisty do wygłaszania własnych opinii. Uważamy jednak, że informowanie o przypadkach pedofilii pozwala z nią skuteczniej walczyć. Szanuję prawo Redakcji do komentowania felietonów  - i nie mam nic przeciwko temu. Jednak nie zgadzam się. Zamieszczanie takich informacyj jest szkodliwe nie tylko dlatego, ze pobudza wyobraźnie skądinąd normalnych ludzi - ale również dlatego, że zaburzeniu ulega cała tkanka społeczna. Dzieci zaczynają podejrzliwie patrzeć na dorosłych, wuj boi się wziąć siostrzenice na kolano, do więzień wędrują ludzie niewinni (bo sprytna nastolatka, by się na kimś zemścić, wymyśla bajeczkę, że jest to pedofil...W Lyonie 11 osób spędziło półtorej roku w kryminale, zanim trzy dziewczynki przyznały się, że to sobie wymyśliły. A ja spokojnie żułem - i do siedemnastego chyba roku życia nie wiedziałem, że istnieje pedofilia... Miałem dzięki temu szczęśliwe dzieciństwo. JKM

16 grudnia 2009 Asystować przy budowie demokratycznego totalitaryzmu... W jednym ze swoim wielu tomów , które towarzysz Lenina napisał i zawarł swoje mądrości, znajduje się jego zdanie , które brzmi:” Państwo nie funkcjonuje tak, jak tego  chcielibyśmy; człowiek trzyma kierownicę i zdaje mu się, że nią kieruje, ale samochód nie jedzie w pożądanym kierunku. Posuwa się tak, jak chce inna siła”(???) Żałuję po latach, że gdy studiowałem i w ubikacji w akademiku, wisiał jeden z tomów towarzysza  i zbrodniarza Lenina i każda kartka stanowiła wielką przyjemność ,wykorzystywana w celach określonych przy takich okazjach, nie zajmowałem się wtedy gromadzeniem różnych myśli. Miałbym ich dzisiaj wiele. Taki papier z tomu towarzysza Lenina miał tę wyższość i zaletę na tradycyjnym papierem toaletowym, którego wtedy było jak na lekarstwo,  że….nigdy nie zdarzyło się, że palec w niego … wpadał w sposób niekontrolowany. (???) Dzisiaj Leninem zajmuje się  młody adept socjalizmu,  towarzysz Sławomir Sierakowski, który nawet wydał  książkę komunisty Żiżka dotyczącą Lenina, choć według art.13 Konstytucji RP, propagowanie totalitarnych ustrojów jest w Polsce zakazane, a artykuł ten brzmi:” Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także tych, których program lub działalność zakłada lub dopuszcza nienawiść rasową i narodowościową, stosowanie przemocy w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa albo przewiduje utajnienie struktur lub członkowstwa”. Przecież działa w Polsce, wbrew zapisowi konstytucyjnemu – Komunistyczna Partia Polski, która ma nawet swoją stronę internetową i to jakoś władzy nie przeszkadza.. Niechby posthitlerowscy narodowi – socjaliści  założyli swoją stronę internetową.. No i stosowanie przemocy  w celu zdobycia władzy.. A czy rządzące Polską ekipy Okrągłostołowe nie stosują przemocy medialnej i finansowej przy zdobywaniu władzy? Przypominam,  że „pobyt” Lenina w Rosji załatwił i sfinansował Paul Warburg, wielki finansista i spekulant, który ożenił się z córką Schaffa, a Felix Warburg z córką Loeba; natomiast Max Warburg pozostawał w Niemczech gdzie wpływał na cesarza i pomagał też finansować rewolucję rosyjską. Do roku 1922 wojna domowa w Rosji rozpętana przez Lenina i finansowana przez Warburga, Schiffa ,  Loeba i innych pochłonęła – 28 milionów ofiar (!!!!) Lumpen – inteligencja , rządząca Polską- nie chce o tym wiedzieć! Od trzech lat, dokładnie 26 grudnia, minie trzy lata jak codziennie - łącznie ze świętami - podjąłem się trudu opisywania totalitarnego ustroju, który rodzi się na naszych oczach w sposób zawoalowany, przy usłużnym akompaniamencie sprzysiężonych z tworzącym się  ustrojem - mediów.. One umiejętnie narzucają masom określony punkt widzenia i oswajają z każdym wprowadzanym w nasze życie  elementem tworzącego się , totalitarnego ustroju, w którym w żadnym względzie nie będzie miejsca na wolność człowieka, podstawową kategorię jego istnienia.. Totalitaryzm- to wszędobylstwo  państwa, wchodzenie w każdy zakamarek życia człowieka, łącznie z jego świadomością, która Karol Marks, rasowy demokrata socjalistyczny- nazwał nadbudową. Jako student powiedział:” Jeśli istnieje Coś co mnie pochłonie, skaczę do jego wnętrza, chociaż obrócę świat w ruinę”(????). I obrócił! A jego pogrobowcy dopełniają dzieła zniszczenia ludzkiej wolności… I nie jest tak jak mówił swojego czasu pan Radosław Sikorski, że „ wino gruzińskie ma smak demokracji i wolności”(!!!!). Panie Radku! Wino gruzińskie może mieć smak albo wolności, albo demokracji. Bo obydwa te pojęcia się wykluczają. Albo ludzie będą mieli wolność, albo niewolę przegłosowaną demokratycznie. Demokracja jest prostym zaprzeczeniem wolności człowieka, ponieważ tę wolność gwałci! Gwałci i relatywizuje przy okazji wszelkie zasady.. A prawdę ustala w glosowaniu większościowym. A przecież prawda istnieje obiektywnie, niezależnie od totalitarnej demokracji. Przegłosowana staje się prawdą, ale inną, od tej, która obowiązywała przed głosowaniem. A przecież nie może być wiele prawd? Bo wtedy pogrążamy się w kłamstwie, półprawdach i „prawdach” na polityczny użytek. Mamy chaos prawd, w którym to chaosie nie można dociec prawdy. I taką sytuacje mamy obecnie, gdzie w chaosie” prawd „, zagubiona została  prawdziwa prawda.. I zbliżamy się do orwellowskiej tezy,  że: ”Co stanowiło prawdę teraz stanowiło prawdę od zawsze”( Rok 1984). I jeszcze jedno: nie jest prawdą panie Radku co pan  powiedział o panu Janie Kobylańskim, zasłużonym działaczu Polonii Południowoamerykańskiej w wywiadzie – księżyce  „Strefa zdekomunizowana”, udzielonym panu Łukaszowi Warzecha, dawniej redaktorowi endeckiej „Myśli Polskiej”, a obecnie  niemieckiego” Faktu” że jest on „Typem spod ciemnej gwiazdy”(!!!). Mam nadzieję, że za te słowa odpowie pan przed sądem, bo pan Jan Kobylański nie ustaje w poszukiwaniu w polskich sądach sprawiedliwości.. Wobec tych wszystkich „ dziennikarzy” i „ autorytetów’, którzy szargali jego dobre imię i obrzucali go stekiem kalumń i kłamstw.. W „niezależnych”- ma się rozumieć - mediach! Życzę mu powodzenia, choć będzie trudno, bo czego jak czego, ale sprawiedliwości w  polskich świątyniach sprawiedliwości - trudno znaleźć… Ale próbować warto! Właśnie, w ramach  budowy totalitarnego państwa, ruszyły „ patrole ekologiczne”, w Przemyślu, w Toruniu i innych miastach, których celem jest sprawdzanie, czym mieszkańcy …palą w piecach(????). W normalnym państwie, władzy nie powinno obchodzić, czym człowiek pali w swoim piecu.. Ale w państwie demokracji totalitarnej- obchodzi! Na razie jeszcze węglem palić wolno, choć” zatruwa środowisko”. Ale to tylko kwestia czasu. Nie będzie można palić, gdy ONO ustali, że już na pewno zatruwa środowisko. Bo” co stanowiło prawdę teraz, stanowiło prawdę  od zawsze”. Wolno także palić gazetami, co mnie osobiście bardzo dziwi, że władza pozwala palić propagandą. Nie wolno palić natomiast odpadami komunalnymi, oponami mózgowymi, pardon- samochodowymi, opakowaniami po mleku i sikach, pardon- sokach,  starymi butami, opakowaniami po oranżadzie, ubraniami. No i ma się rozumieć na razie- ludźmi! Wyłącznie ze względów ekologicznych. Bo przecież- w obecnym ustroju nihilizmu- nie ze względów i zasad  humanitarnych i chrześcijańskich. Te zasady odchodzą w przeszłość.. Pomoże im  w tym demokracja! Po prostu przegłosują! Strażnicy ekologiczni połączeni więzami troski o środowisko  ze strażnikami miejskimi, chodzą z nakazami aresztowania, pardon- z zaświadczeniami od prezydenta, opartymi o ustawę demokratyczną tyczącą ochrony środowiska. I sprawdzają czym kto pali, i co kto ma obok pieca, czym szykuje zgubę środowisku. Powiedział o tym niejaki pan Marek Śmietana z referatu niepalenia w środowisku, który nie ma pieca i swoje opakowania tekturowe po śmietanie wyrzuca do osobnego kontenera przeznaczonego wyłącznie na opakowania po śmietanie. Bo po mleku osobno, po szkle osobno, po butelkach osobno, po bananach osobno, po olejach osobno, po bateriach osobno, po butach osobno, po sznurowadłach- też osobno. Ile – w skali kraju  kosztują nas te kontenery? Nie ma ceny dla ochrony środowiska? Nawet, gdyby ludzie w nim żyjący mieli umierać z głodu, zimna – ale za to  w czystym środowisku! Bezbakteryjnym! Strażnicy ekologiczni na razie nie sprawdzają, czy ludzie palą w swoich domach papierosy, które szkodzą zdrowiu i przyczyniają się do chorób serca i rozpowszechniają raka. Bo nie wolno palić na balkonach, wewnątrz domów na razie jeszcze wolno. Szczególnie w podziemiach piwnic. I żeby dym się nie wydobywał na zewnątrz.. Bo to  bardzo denerwuje niepalących! I propagatorów pomysłu Adolfa Hitlera. Bo wegetarianinem stał się  już od roku 1931. Sprawdzają na razie czym się pali w piecach, w tych nowych- bo w starych – wiadomo- pali diabeł. A diabła strażnicy  i ekologiczni w patrolach bardzo się boją. Przychodząc na rewizję, pardon, w sprawie ochrony środowiska, która to ochrona jest pojęciem bardzo pojemnym. Bo czy chodzenie w butach po trawie jest już naruszeniem  środowiska, czy tylko  jego podeptaniem tymczasowym? Wiem – powinno się chodzić w bamboszach…. I tak totalitaryzm demokratyczny narasta… Każdego dnia! A wiecie państwo w jakim tempie przybywa nam długu publicznego w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej i ekologicznej sprawiedliwości??? 300 milionów złotych dziennie !!!!!! WJR

Równouprawnienie Widzę za oknem masę kobiet paradujących bezkarnie w spodniach; ale gdy W. Dost. Krzysztof Piesiewicz (Warszawa, PO) założył w swoim własnym mieszkaniu damską sukienkę, to cała Polska wydziwia.W Czechach od Nowego Roku posiadanie niewielkich ilości narkotyków nie będzie karane. Nie będzie się trzeba obawiać kary za posiadanie do 1,5 grama heroiny, 1 grama kokainy, 2 gramów metamfetaminy, do 15 gramów marijuany, do 4 tabletek ecstasy i do 5 tabletek LSD. Tymczasem u nas robi się wielki gwałt, gdy dorosły facet aplikuje sobie trochę kokainy. Kobiece społeczeństwo zabiera "dzieciom" nożyczki, bo mogą się skaleczyć. W społeczeństwie męskim mówi się: "Jak facet zażywa i mu nie szkodzi - to niech zażywa; a jeśli zażywa i przez to zejdzie z tego świata - to BARDZO DOBRZE: jednego duchowego słabeusza mniej. W następnym pokoleniu będzie więcej dzieci od mężczyzn panujących nad sobą". Ale kto dziś słyszał o Herbercie Spencerze? A kto przeczytał - i zrozumiał - Karola Darwina? JKM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
plik (129)
129 Rodzaje muzeów I
129
129-130 Cantalamenssa - Woda ożywcza, teologia, teksty
129 Manuskrypt przetrwania
129
129 130
127 129
Zestaw Nr 129
129 130
Definicje, Mikroekonomia - 129 definicji
Nihongo gramatyka, 129, -TE/-DE + KURU
130709095732 130625 tews 129 eggs in one basket
02 2005 128 129
Mikroekonomia - 129 definicji, UE ROND, I semestr, mikroekonomia
129 (3)
Hobbes, Elementy filozofii, t II, s 3 129
Instrukcja K1, 123-129, WARUNKI EDYCJI MAPY ZASADNICZEJ

więcej podobnych podstron