360

PJN znowu gra dla PO PJN, ustami Pawła Kowala, zgłosiła pomysł przyznania praw wyborczych 16-latkom. Pomysł ten, podobnie jak dwa poprzednie, które udało jej się wspólnie z Platformą przepchnąć (ograniczenie subwencji dla partii i zakaz spotów wyborczych), przejęła od Platformy. To partia Tuska, szczycąca się największym poparciem wśród młodzieży, miała rok temu pomysł aby przyznać prawa wyborcze 16-latkom, wiedząc, że to ona w dużej mierze przejmie te dwa roczniki najmłodszych, a więc najmniej wyrobionych wyborców. Co ciekawe, gdy Platforma zgłaszała swój pomysł równo rok temu, obecna liderka PJN Elżbieta Jakubiak, była temu zdecydowanie przeciwna. Elżbieta Jakubiak: To szaleństwo. Dajmy tym ludziom być młodym, zajmować się muzyką itd. Nawet ludzie młodzi odwracają się teraz od partii Donalda Tuska. Dlatego PO próbuje pozyskać głosy najmłodszych. Stąd ta kontrowersyjna propozycja. To pomysł na coś, co szokuje. Nietrudno się domyślić co sprawiło, że politycy PJN diametralnie zmienili zdanie i postanowili w roku wyborczym odgrzać populistyczny pomysł Platformy. Sobotni wywiad Mazurka z Jakubiak raczej nie pozostawia złudzeń co do szans PJN, której pozostało już chyba tylko wspieranie Platformy w umacnianiu jej hegemonii, bo do tego się sprowadzają dwa już przepchnięte pomysły, do tego też sprowadzi się ten świeżo wrzucony. Szkoda, naprawdę wielka szkoda, że PJN, która zapowiadała zakończenie dominacji dwóch partii, robi to poprzez umocnienie hegemonii jednej z nich. kataryna

„Корсаж”, czyli gorset

09:40:52 Krasn.: Tak bezchmurnie, widoczność ponad 10 była, wszystkie zgody wydaliśmy, w prognozie niczego nie ma i nagle ni z tego ni z owego całą sprawę poniosło.

09:41:00 OD: Zrozumiałem, duży Tupolew wyleciał w 27 minut do was.

09:41:04 Krasn.: Tupolew wyszedł o 27?

09:41:05 OD: Tak, o 9:27.

09:41:06 Krasn.: No, to trzeba mu szukać zapasowego, to raz, jeśli jest gotowy, Wnukowo, czy coś tam takiego.

09:41:11 OD: No, Wnukowo, oczywiście.

(…)

09:41:34 Krasn.: No dobrze, jeśli on idzie, zrobi pewnie kontrolne podejście, ja mam tylko do paliwa, gdzie on będzie mógł dotrzeć po jednym podejściu, dokąd go odesłać.

09:41:42 OD: No, ja sądzę, że Wnukowo, ponieważ trzeba znaleźć komorę celną i granicę.

09:41:44 Krasn. No, to dawajcie, podpowiedzcie.

09:41:46 OD: No, ja przekażę do głównego centrum, oni tam pokierują.

(…)

09:45:01 RP: No i co, uzgodniliście Wnukowo?

09:45:02 D: Tak, potwierdzili.

09:45:03 RP: Wnukowo, tak?

09:45:03,5 D: Tak.

09:45:04 RP: Dobrze.

(…)

09:51:39 RP: Smoleńsk, trzeba dla głównego Polaka skonkretyzować zapasowe, dlatego że jak na razie nie ma pogody. Ja jakoś nie widzę poprawy.

09:51:44 OD: Komunikowałem się z głównym centrum, zabiorą na Wnukowo.

09:51:46 RP: Na Wnukowo, tak?

09:51:47 OD: Aha.

(…)

10:13:45 RP: Nie wiem, Nikołajewicz(u), na pewno jego od razu skierują na zapasowe, bez obniżania, nie ma sensu, nie widzę, żeby jego tutaj sprowadzać, kurde.

10:13:52 Kokarew: No, prawidłowo, prawidłowo/No, dobrze, dobrze. A to, no, gdzie on teraz jest?

10:13:56 RP: Gdzieś po trasie idą, ja nie mogę powiedzieć, albo w strefie Mińska, albo już w moskiewską wszedł.

10:14:01 Kokarew (nieczyt.) kiedy on powinien (nieczyt.)

10:14:04 RP: No, w założeniu powinien już, już powinien wychodzić w założeniu, widzę, że pokład (? - kto to tłumaczył – przyp. F.Y.M.) idzie, ale ten akurat na Moskwę od razu nie idzie, on czy nie on, trudno powiedzieć. No, nam wszystko powiedzą.

10:14:16 Kokarew: A jego już, już przestrzegali (nieczyt.)

10:14:22 RP: Tak, tak, tak, jego uprzedzali, że tutaj jest mgła i co tam jeszcze.

(...)

10:17:36 RP: Potrzebuję informacji, dokąd on odszedł, czy na Wnukowo, czy dokąd, gdzie on jest teraz?

10:17:41 OD: Albo na Wnukowo albo do Tweru. W Twerze będzie zasadnicze.

10:17:44 RP: Nie, ja mam na myśli, będziemy tak nazywać, polski statek.

10:17:48 OD: A, polski.

10:17:49 RP: Tak.

10:17:50 OD: Polski jednoznacznie na Wnukowo, w Twerze nie ma komory celnej.

10:17:53 RP: Nie, a czasem oni do nas do Mińska odchodzą. I potrzebuję dokładną informację.

(…)

10:18:38 RP: Pliuskin. To może jakoś można zadzwonić do głównego centrum kontroli lotów, żeby wiedzieć dokładnie, że na niego oczekują. Lub, cholera, tutaj mają czekać, czy do Moskwy mają jechać, to znaczy do Mińska.

10:18:51 OD: Ja nie wiem, gdzie go lepiej (nieczyt.)

(…)

10:19:11 RP: No, cholera go wie, chcę tę informację, kurde. To już ich sprawa, ja im muszę podać, gdzie będzie: albo Wnukowo, albo Mińsk, cholera wie gdzie jeszcze.

10:19:19 OD: Ja rozumiem, u was mgła wciąż się utrzymuje?

10:19:20 RP: Nawet jeszcze gorzej się zrobiło.

10:19:22 OD: No, rozumiem. Dobrze.

(…)

10:21:06 D: Paweł Waleriewicz, dzwonił „Jużnyj”.

10:21:08 RP: No.

10:21:09 D: PLF 101-szy oblicza na dwudziestą pierwszą minutę na schemat orientacji.

10:21:13 RP: Tak, chwileczkę.

10:21:14 A: Czyżby do nas idzie?

10:21:15 D: (nieczyt.) Idzie.

(…)

10:21:48 D: Punkt kontrolerów lotu, Ignatow.

10:21:49 RP: A jak ty z „Jużnym” się komunikowałeś?

10:21:51 D: Oni do mnie zadzwonili.

10:21:52 RP: A jak do nich zadzwonić?

10:21:54 D: Przez miejską linię.

(…)

10:23:00 RP: Halo, dzień dobry, dzwonię z „Północnego”. Kto kieruje lotem polskiego samolotu?

10:23:08 Jużnyj: Moskwa kieruje.

10:23:09 RP: A?

10:23:10 Juznyj: Moskwa kieruje.

http://www.tvn24.pl/12690,1689919,0,1,przeczytaj-stenogramy-z-rozmow-kontrolerow,wiadomosc.html

10: 28: 27 KL: - Nie przespać go, z kursem 40 idzie, żeby go na czas zawrócić, gdzie on kur..., teraz?

10: 29: 05 KL: - Tak, tak, tak, tak, kur... gdzieś powinien być.

10: 29: 20 KL: - Job twoju mać, wszystko jedno, kur...

10: 29: 31 KL: - Odpowiedział.

10: 29: 34 KL: - Gdzie ten 25 kilometr, jeszcze nie zobaczyłem.

10: 29: 38 A: - Ty go nie widzisz, tak?

10: 29: 48 KL: - Tak, przepadł.

10: 29: 48 KL: - O jest, widzę, 20 kilometrów...

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/stenogramy-rozmow-w-wiezy-kontrolnej-w-smolensku-kur-gdzie-on-jest_168210.html

10:32:52 DYSP: (niezrozumiałe.) ostateczną decyzję (niezrozumiałe) jeśli odchodzi na zapasowe, to łączenie z RDC (rejonowe centrum dyspozycyjne) i tam mu powiedzą, czy Witebsk, czy Mińsk.

10:33:06 Krasn: Dobrze, ja, Anatolij Iwanowicz, przyjąłem.

10:33:12 Krasn: Słuchaj, ten meteo, jest jakiś niepoczytalny, czy co?

10:33:14 KL: Podaje teraz 800 metrów.

10:33:21 Krasn: Jakie tam 800…

10:33:28 Krasn: … o teraz 800 metrów, a tu w ogóle, spójrz,… choćby tam, metrów 200-300, na pewno jest, a tam metrów 200 maksimum.

(…)

10:33:39 KL: PLF 1-0-1, wysokość 500?

10:33:45 101: Podchodzimy 500

10:33:52 Krasn: Towarzyszu generale, podchodzi do trawersu. Wszystko włączone, i reflektory w trybie dziennym, wszystko gotowe.

10:34:02 Krasn: W trybie dziennym, w trybie dziennym, i z prawej, i z lewej.

10:34:06 Krasn: Nie zrozumiałem, no z lewej, na progu i z lewej i z prawej stoją.

10:34:12 Krasn: Oczywiście, w trybie dziennym, oczywiście.

10:34:22 Krasn: No tak, zrozumiałem, dobrze, dobrze.

10:34:33 Krasn: Słuchaj, nie widzę tego reflektora, jak on wygląda.

10:34:35 KL: Jaki, normalnie, normalnie.

10:34:38 Krasn: I ten też podnieś.

10:34:43 Krasn: Właśnie nie wiem, czy mu mówić o tych reflektorach czy nie.

I teraz rzekoma rozmowa z polską załogą. Brakuje wielu wypowiedzi Polaków, które pojawiają się nawet w ruskich stenogramach. Czy wieża NIE SŁYSZY załogi? Plusnin miał potem mówić, że „nie kwitowali”. Pogrubieniem zaznaczam wypowiedzi przypisane do polskiej załogi. Ostatnia z nich, podana niżej, potwierdza o 10:40:34 włączenie reflektorów.

10:34:50 KL: PLF 1-0-1, zajęliście 500?

10:34:54 101: Zająłem 500 metrów.

10:34:56 KL: 500 metrów, na lotnisku wojskowym wykonywaliście lądowanie?

10:35:02 101: Tak, oczywiście.

10:35:04 KL: Reflektory w trybie dziennym, z lewej i prawej na próg pasa.

10:35:10 101: Przyjąłem.

10:35:13 KL: 1-0-1, wykonujcie trzeci, odległość 19.

10:35:19 101: Wykonujemy trzeci, polski 101.

10:35:22 KL: Polski 101, i od 100 metrów bądź gotowy do odejścia na drugi krąg.

10:35:29,5 101: Tak jest.

10:35:31 Krasn: O co chodzi, proszę mówić.

10:35:39 KL: W ogóle się zrobiło…

10:35:43 Krasn: No, wiesz, zadzwoń przynajmniej na "Południowy”", czy są przynajmniej jakieś ślady poprawy?

10:36:04 Krasn: Zadzwońmy do miasta.

10:36:06 Krasn: … 62-84-21

10:36:24 Krasn: Dzień dobry, pułkownik Krasnokucki, "Północny"… jaką macie pogodę?

10:36:32 Krasn: Też macie mgłę?

10:36:33 Krasn: Zaczęło się poprawiać, dobrze zrozumiałem?

10:36:39 Krasn: Zrozumiałem.

10:36:41 Krasn: Zaczęły się przejaśnienia, 600, było 200, zrobiło się 600.

10:36:50 Krasn: Olegu Nikołajewiczu, na 4 zakręcie, kontrolne podejście i dalej wyjście, przy odejściu w strefę Mińska, albo Witebsk albo Mińsk, zapasowy mu określa.

10:37:00 Krasn: … tak, (mgła – red.) siadła w ogóle, 200 metrów widoczność, nawet mniej, z tym kursem.

10:37:19 Krasn: 150 całkowicie osiadła, i pogarsza się coraz bardziej.

10:37:23 101: Wykonujemy czwarty, polski 101.

10:37:26 KSL: 101, wykonujcie czwarty.

10:37:32 Krasn: Jeszcze gorzej się zrobiło, spójrz, Pasza.

10:37:35 Krasn: Nie podejdzie.

10:37:42 Krasn: Najważniejsze, daj mu na drugi krąg, na drugi krąg i koniec, a dalej, sam podjął decyzję, niech sam decyduje.

10:38:17 Krasn: Pojawił się, tu jest ścieka.

10:38:26 Krasn: Nie, nie, w porządku, w porządku.

10:38:51 Krasn: Waleriju Iwanowiczu, odległość 12… nie, nie, metrów 200 widać, dokąd ma podchodzić.

10:39:09 KSL: 101, odległość 10, wejście w ścieżkę.

10:39:30 KSL: 8 na kursie, ścieżce.

10:39:34 101: Podwozie klapy wypuszczone, polski 101.

10:39:37 PRP (Pomocnik Kierownika Lotów): Pas wolny.

10:39:40 Kl: Lądowanie warunkowo, 120, 3 metry.

10:39:50 KSL: Podchodzicie do dalszej, na kursie, ścieżce, odległość 6.

10:39:54 101: (niezrozumiałe, po polsku) (w polskiej transkrypcji: Nawigator: Czterysta metrów.)

10:40:01 NO: (niezrozumiałe)

10:40:14 KSL: 4, na kursie, ścieżce.

10:40:17 101: Na kursie, ścieżce.

10:40:27 KSL: 3, na kursie, ścieżce.

10:40:28 Krasn: Reflektory włącz.

10:40:31 KL: Reflektory włączcie.

10:40:34 101: Włączone. [dalej nie ma żadnych wypowiedzi polskiej załogi – przyp. F.Y.M.]

10:40:39 KSL: 2, na kursie, ścieżce.

10:40:50 KL: (niezrozumiałe)

10:40:53 KSL: Horyzont, 101.

10:40:55: Kierownik Lotu (KL): Kontrola wysokości, horyzont.

10:40:59: KL: Ile można czekać?

10:41:02: KL: Odejście na drugi krąg.

10:41:07: KL: Odejście na drugi krąg.

10:41:09: KL: Gdzie on jest?

10:41:11: Odejście na drugi krąg.

10:41:14: KL: K...a, no gdzie on jest?

10:41:16: Kierownik Strefy Lądowania: Ch.. go wie, gdzie on jest.

10:41:18: KL: 101.

10:41:20: KL: K...a mać.

10:41:24: Krasn: Moim zdaniem, k...a

10:41:31: KL: K...a

10:41:34: KL: 101.

10:41:38: Kranoskutski: K...a!

10:41:44: KL: 101.

10:41:48: Krasn: K...a, rzucajcie tam straż, dokąd k...a!

http://www.tvn24.pl/12690,1689919,0,1,przeczytaj-stenogramy-z-rozmow-kontrolerow,wiadomosc.html

http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/open_micr.pdf

W ruskich stenogramach, jak wiemy, końcówka wygląda tak:

10:40:34 KBC: Włączone.

10:40:37 Szt: 150.

10:40:38 D: 2 na kursie i śnieżce.

10:40:39 TAWS: TERRAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD.

10:40:41 A: 100 metrów.

10:40:42 Szt: 100.

10:40:42 TAWS: PULL UP, PULL UP.

10:40:44 TAWS: PULL UP, PULL UP.

10:40:46 TAWS: TERRAIN AHEAD, TERRAIN AHEAD.

10:40:48 Szt: 100.

10:40:49 2P: W normie.

10:40:49 Szt: 90.

10:49:49 TAWS: PULL UP, PULL UP.

10:40:50 Szt: 80.

10:40:50 2P: Odchodzimy.

10:40:51 Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz.

10:40:51 TAWS: PULL UP, PULL UP.

10:40:51 Szt: 60.

10:40:52 Szt: 50.

10:40:52 D: Horyzont 101.

10:40:53 Szt: 40.

10:40:53 TAWS: PULL UP, PULL UP.

10:40:54 Szt: 30.

10:40:54 D: Kontrola wysokości, horyzont.

10:40:55 Szt: 20.

10:40:56 Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz. ABSU.

10:40:56 Sygnał dźwiękowy, F=800 Hz.

10:40:56 Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz. ABSU.

10:40:56 TAWS PULL UP, PULL UP.

10:40:57 Sygnał dźwiękowy, F=400 Hz. ABSU.

10:40:58 TAWS PULL UP, PULL UP.

10:40:59 Odgłos uderzenia.

10:41:00 2P ***** mać!

10:41:00 TAWS PULL UP, PULL

10:41:02 D Odejście na drugi krąg!

10:41:02 A Krzyk *****

http://www.katolickie.media.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1599:piloci-analizuj-sekunda-po-sekundzie-stenogram-rosyjskiego-midzypastwowego-komitetu-lotniczego&catid=61:druga-tragedia-katynska-2010&Itemid=141

„Na wieży” nie słychać też tej wymiany zdań z godz. 10:27/10:28 (między załogą innego samolotu a „A”, czyli „nieokreślonym rozmówcą”) – choć zarejestrowana jest ona jako słyszana w kabinie pilotów:

„niezr.”

(Bort) „Zakończyłem zrzut. Zniżanie na wschód”

„niezr.”

(Bort) „Pozwolili”

http://www.naszdziennik.pl/tu154m.pdf

Wyjaśnienie tych zagadek nasuwa mi się następujące. 1) Zapisy rozmów w wieży także, tak jak kopie VCR, są sfałszowane (co chyba by nas szczególnie nie zdziwiło), czyli m.in. brakuje pewnych fragmentów lub 2) zapisy nie są całkiem sfałszowane i dowodzą nie tylko tego, że tupolew mógł być skierowany na inne lotnisko, ale i tego, że rozmowa między wieżą a „tupolewem” wyglądała inaczej niż to pokazują kopie zapisów czarnych skrzynek, lub też 3) kopia zapisów rozmów w kokpicie pokazuje fragmenty rozmowy załogi z inną wieżą, w innym miejscu. Wedle ruskich stenogramów polski samolot miałby nawiązać kontakt z Siewiernym niedługo po rozmowie „barcelońskiego samolotu” (331 Transaero) z wieżą (ta rozmowa kilkanaście minut po 10-tej), bo o godz. 10:23:29,9; na stenogramach rozmów z wieży jest to 10:23:30, więc poślizgu wielkiego nie ma i część wypowiedzi (poza wspomnianą koncówką) pokrywa się. Zwracam jednak uwagę, że po krótkiej wstępnej rozmowie między załogą a wieżą następuje kilka minut ciszy (jeśli chodzi o kontakty załoga-wieża), a tupolew, wedle stenogramów z wieży, znika z radaru (10:28). Wcześniej zaś, jak widzieliśmy wyżej w dialogu, wieża Jużnyj informuje tę w Siewiernym, że tupolew się kieruje na północne lotnisko i to na polecenie Moskwy:

10:21:06 D: Paweł Waleriewicz, dzwonił „Jużnyj”.

10:21:08 RP: No.

10:21:09 D: PLF 101-szy oblicza na dwudziestą pierwszą minutę na schemat orientacji.

10:21:13 RP: Tak, chwileczkę.

10:21:14 A: Czyżby do nas idzie?

10:21:15 D: (nieczyt.) Idzie.

(…)

10:21:48 D: Punkt kontrolerów lotu, Ignatow.

10:21:49 RP: A jak ty z „Jużnym” się komunikowałeś?

10:21:51 D: Oni do mnie zadzwonili.

10:21:52 RP: A jak do nich zadzwonić?

10:21:54 D: Przez miejską linię.

(…)

10:23:00 RP: Halo, dzień dobry, dzwonię z „Północnego”. Kto kieruje lotem polskiego samolotu?

10:23:08 Jużnyj: Moskwa kieruje.

10:23:09 RP: A?

10:23:10 Jużnyj: Moskwa kieruje.

Tymczasem w stenogramach, wiemy doskonale, NIE MA polecenia z Moskwy, by polska załoga lądowała na Siewiernym. Sami Ruscy, jak przypominaliśmy sobie wczoraj w wielu komentarzach pod moim postem, zapewniali 10 Kwietnia już po zamachu, że nakłaniali tupolewa do lądowania na innych, zapasowych lotniskach, zaś załoga kategorycznie odmawiała, upierając się przy lądowaniu na Siewiernym.

W ciągu tych paru minut „ciszy” (na linii Tu-”Korsaż”) odbywają się rozmowy Tu z Jakiem, mówi się też o zapasowym lotnisku: Witebsk lub Mińsk, zaś o 10:27:59-10:28:04 pojawia się w zapisie ta tajemnicza wymiana zdań dotycząca zrzutu i zniżania na wschód oraz hasło „Pozwolili”, której to rozmowy, powtarzam, NIE MA w stenogramach z wieży.

O godz. 10:28:50 „Szt.” pyta: „Stanąć na kurs?” a Dowódca odpowiada: „Nie.”

Co więcej, załoga Jaka informuje Tu, że Ił chyba odleciał po dwóch nieudanych próbach lądowania, zaś piloci nadal słyszą w słuchawkach czyjąś rozmowę. Wg ruskich stenogramów o 10:30:10 załoga ponownie nawiązuje kontakt z wieżą i decyduje się na próbne podejście. Jednakże, według polskich rekonstrukcji zapisów rozmów w kokpicie, przed tym komunikatem pojawia się jeszcze taka wymiana zdań:

10:29:53 Nawigator: „Zanim zdecyduje, to może kartę byśmy zrobili w międzyczasie? Wszystko jedno czy to bedzie Mińsk, czy Witebsk.”

10:29:57 Kapitan: „Tak, bardzo proszę.”

http://arnie.salon24.pl/273545,skrupulatnie-przemilczana-manipulacja-stenogramami-cz-1

Nie wygląda więc na to, by w planach załogi było lądowanie na Siewiernym.

Na wieży w Siewiernym zachodzi w tym samym czasie taka wymiana zdań:

10:29:38: „Ty jego nie widzisz, tak?”

10:29:39: „Tak. Przepadł.”

Czy zatem o 10:30:09 ktoś nie zaczyna mówić z Siewiernym ZA polską załogę na jej dotychczasowych częstotliwościach? To oczywiście hipoteza, zauważmy jednak - co już sygnalizowałem - że to, co słychać w wieży w ostatnich minutach lotu różni się od tego, co zostało nagrane jako zapisy czarnych skrzynek. Jeśliby wziąć pod uwagę to, że w wieży słychać bardzo zniekształcony głos załogi, to przecież włączenie się kogoś, kto jedynie by udawał polską załogę, wcale nie jest szczególnie trudne. Reszta już byłaby inscenizacją, podczas gdy polski tupolew zmierzałby na lotnisko zalecone przez „kontrolę” w Moskwie.  

S. Szojgu relacjonował wieczorem 10 Kwietnia carowi Putinowi, że polski tupolew zniknął z radarów o 10:50. Jakie radary, jakiego lotniska miał na myśli? Bo chyba nie północnego?

PS. Ruskie słowo „korsaż” znaczy „gorset”. Корсар, Пират – to ewentualnie „korsarz”, tak więc w polskich stenogramach rozmów z wieży i z wieżą – jest błąd – nie powinno się pisać „Korsarz”, by podawać kryptonim wieży. Swoją drogą, czy ktoś wie, jaki ruski kryptonim ma Jużnyj albo inne pobliskie? Żeby się nie okazało, że np. „Корсар”.

 

 

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110209&typ=po&id=po33.txt

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110119&typ=kk&id=kk41.txt

http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/tajemnicza-zaloga-wiezy-na-lotnisku-w-smolensku,1585036

FYM

Żaryn: Komisja na tropie Jednym z odczuć społeczeństwa, świadczących o dobrym funkcjonowaniu państwa, jest zaufanie do wymiaru sprawiedliwości. Patrząc na działalność polskich śledczych, policji, urzędników, przedstawicieli rządu w sprawie porwania i morderstwa Krzysztofa Olewnika, należy stwierdzić, że polskie państwo jest w fazie upadku – pisze Stanisław Żaryn. W mediach pojawiły się informacje o kolejnych szokujących ustaleniach komisji śledczej badającej porwanie i morderstwo Krzysztofa Olewnika. Jak ustalili posłowie, Wojciech Franiewski, przywódca gangsterów, którzy porwali płockiego biznesmena, zmarł dwie godziny wcześniej niż dotąd sądzono. Lekarz, który stwierdził zgon, zeznał w prokuraturze, że więzienni strażnicy nakłonili go do wpisania nieprawdziwego terminu zgonu. Jeden z nich powiesił się później na drzewie. Jak się okazuje, cierpiał na depresję m.in. z powodu śmierci Franiewskiego i innych porywaczy Olewnika. Wiadomości, do których dotarła telewizja TVN24, potwierdził przewodniczący komisji śledczej, Marek Biernacki. Na razie nie wiadomo, dlaczego więzienni strażnicy wymusili wpisanie złej godziny, ani co działo się między godziną 22:20, o której prawdopodobnie zmarł Franewski, a godziną 00:28, która jest oficjalnym czasem śmierci gangstera. Informacja o sfałszowaniu czasu zgonu Franiewskiego jest kolejną bardzo ważną wiadomością ustaloną przez posłów-śledczych. Kilka dni temu media opisały inne, bardzo ważne dla sprawy wiadomości komisji. Z opinii lekarza przeprowadzającego sekcję zwłok drugiego z zabójców – Sławomira Kościuka – wynika bowiem, że mógł on nie popełnić samobójstwa tylko zostać zamordowanym. Mogą o tym świadczyć obrażenia znalezione na ciele porywacza. Choć nie znamy na razie ostatecznego raportu z prac komisji śledczej, już teraz można powiedzieć, że ustalenia zasiadających w niej posłów pokazują zupełną miernotę polskiego wymiaru sprawiedliwości. Okazuje się bowiem, że w sprawach, które śledczy uznali za zakończone, jest coraz więcej znaków zapytania. Coraz więcej okoliczności śmierci Kościuka i Franiewskiego poddaje w wątpliwość dotychczasowe rzekomo pewne wiadomości w tej sprawie. Jednak prokuratura albo nie była w stanie (a może nie chciała) dotrzeć do tych informacji, albo wiedziała o nich i mimo tego śledztwa umorzyła, stwierdzając kategorycznie, że mamy do czynienia z samobójstwami. Tak czy inaczej śledczy badający sprawę tajemniczych śmierci porywaczy Krzysztofa Olewnika wpisali się w haniebne zaniedbania polskiego wymiaru sprawiedliwości, który do tej pory nie poradził sobie z porwaniem i śmiercią Olewnika. Jednym z odczuć społeczeństwa, świadczących o dobrym funkcjonowaniu państwa, jest zaufanie do wymiaru sprawiedliwości. Jeśli państwo jest sprawne i działa dobrze, wymiar sprawiedliwości gwarantuje obywatelom uczciwe i sprawiedliwe orzecznictwo oraz rzetelne postępowanie śledczych. Kryzys w wymiarze sprawiedliwości i organach ścigania jest natomiast pochodną problemów w innych obszarach działalności kraju. Jest wynikiem mafijnych układów na styku prokuratury, polityki, biznesu i służb, indolencji albo nieodpowiedzialności władzy, korupcji, upadku moralnego urzędników itp. Patrząc na działalność polskich śledczych, policji, urzędników, przedstawicieli rządu w sprawie porwania i morderstwa Krzysztofa Olewnika, należy stwierdzić, że polskie państwo jest w fazie upadku. Poziom profesjonalizmu ludzi zajmujących się tą sprawą jest tak żenujący, że nasuwa podejrzenia o uwikłaniu w to przestępstwo bardzo wpływowych osób, które pociągają za sznurki matacząc w tej sprawie od lat i zapewniając sobie bezkarność. Wątpliwe, by tak ogromna liczba błędów i zaniechań w jednej sprawie była zwykłym przypadkiem. Ustalenia komisji śledczej badającej okoliczności śmierci Krzysztofa Olewnika to również dowód na to, że śledztwa sejmowe mogą być skuteczne. Oczywiście tylko jeśli partie polityczne wypracują kompromis w sprawie powołania komisji śledczej. Jeśli żadna z nich nie uzna, że na działalności danej komisji może coś stracić, posłowie-śledczy, skoncentrowani i zjednoczeni wokół jednej sprawy, są w stanie walczyć o prawdę i ustalać nowe fakty. Choć wątpię, byśmy w tej akurat sprawie prawdę kiedyś poznali, mimo zapału i determinacji posłów. Stanisław Żaryn

Tupolew zepsuty. Polski raport opóźniony Rządowy Tupolew, który kilka miesięcy temu został wyremontowany w Rosji, jest uszkodzony. Awaria maszyny blokuje zakończenie prac nad polskim raportem o katastrofie smoleńskiej. Eksperci muszą czekać na naprawę, żeby przeprowadzić eksperyment. Raport poznamy 6 tygodni później niż początkowo planowano. Minister Jerzy Miller poinformował, że prace nad polskim raportem dot. katastrofy smoleńskiej opóźnią się. Początkowo mieliśmy go poznać jeszcze w lutym. Teraz wiadomo, że termin się przesunie o około 6 tygodni. Jak ustaliło RMF FM w rządowej maszynie zepsuł się jeden z wyświetlaczy umieszczonych w kokpicie. To wystarczyło, by zablokować wykonanie eksperymentu, który chcą przeprowadzić członkowie komisji badającej masakrę w Smoleńsku. - Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego w obecnej chwili nie może przeprowadzić lotu próbnego na samolocie Tu-154M o numerze 102 z powodu usterki jednego z urządzeń, którego sprawność jest niezbędna do przeprowadzenia tego eksperymentu - poinformował Miller. Radio RMF podaje, że części zamienne zostały zamówione u producenta samolotu. Ile trzeba będzie czekać na powrót maszyny do pełnej sprawności, nie wiadomo. Dopiero po jej sprowadzeni i zamontowaniu zostanie wykonany techniczny oblot, po którym zapadnie decyzja czy maszyna może zostać dopuszczona do lotów o statusie HEAD. Gdy już uda się naprawić Tu-154M o nr. bocznym 102 komisja przeprowadzi lot próbny, który miałby wykazać m.in., czy załoga Tu-154M 101 miała wystarczająco dużo czasu na przerwanie procedury zniżania i bezpieczne poderwanie samolotu (odejście na drugi krąg bądź na lotnisko zapasowe). Jak już wcześniej mówił wiceszef polskiej komisji płk Mirosław Grochowski, w jego ocenie, biorąc pod uwagę moment, w którym padła komenda dowódcy załogi "odchodzimy", było to możliwe. - Jest to bardzo istotne, ponieważ po wykonaniu tego lotu oraz po przeprowadzeniu analizy z materiałów, które w ten sposób uzyskamy i w oparciu o to, co już mamy, będziemy mogli w bardzo dużym przybliżeniu określić, co mogło wpłynąć na to, że po komendzie +odchodzimy+ lot skończył się tragicznie – mówił w styczniu Grochowski. Na wyniki eksperymentu czekają również specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych. Pracują oni na analizą zapisu dźwiękowego z rozmów z kabiny pilotów Tu-154M. Próbny lot ma pomóc biegłym zidentyfikować i rozpoznać niektóre z dźwięków nagranych na czarnej skrzynce. żar/Dziennik.pl/Rmf24.pl

Wrak samolotu był rumowiskiem rozsypanym po wielkim terenie Z Marcinem Wierzchowskim, pracownikiem Kancelarii Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który jako jedna z pierwszych osób był na miejscu katastrofy rządowego Tu-154M w Smoleńsku, rozmawia Anna Ambroziak. "10 kwietnia był Pan w Smoleńsku jako pracownik Kancelarii Prezydenta. Wciąż tam Pan pracuje? - Nie pracuję.

Moja umowa została rozwiązana przez pracodawcę. Jako przyczynę zwolnienia podano, że nastąpiła restrukturyzacja i że został zlikwidowany Gabinet Szefa Kancelarii Prezydenta RP, w którym pracowałem. W nowej rzeczywistości nie znalazło się dla mnie miejsce, chociaż wiem, że część pracowników nie była zwalniana, tylko przesuwana na nowe stanowiska w nowo utworzonych komórkach organizacyjnych.

Jak przebiegała organizacja wizyty katyńskiej? - Uroczystości 10 kwietnia były organizowane przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przy współudziale służb Rządu RP, Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Biura Ochrony Rządu, Kancelarii Prezydenta RP, Ministerstwa Obrony Narodowej itd. Pan minister Andrzej Przewoźnik był odpowiedzialny za całe uroczystości, w tym za przewóz delegacji, która udawała się do Smoleńska pociągiem, i to z nim konsultowaliśmy szczegóły udziału Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w uroczystościach. Organizatorzy brali to pod uwagę, jak też i to, że Pan Prezydent Lech Kaczyński będzie przewodniczył tym obchodom i całej delegacji.

Na czym polegała rola Kancelarii Prezydenta? - Kancelaria jako urząd zajmowała się częściową koordynacją udziału Pana Prezydenta w uroczystościach. Jako pracownik Gabinetu Szefa Kancelarii uczestniczyłem w niektórych rozmowach z przedstawicielami MSZ, Protokołu Dyplomatycznego, BOR i Wojska Polskiego oddelegowanymi do organizacji tych uroczystości.

Co Panu wiadomo na temat rozdzielenia wizyt 7 i 10 kwietnia? - O udziale premiera Donalda Tuska w uroczystościach 7 kwietnia dowiedziałem się z mediów. W następnych dniach podczas służbowych rozmów nasi przełożeni powiadomili nas, że premier Tusk spotka się z premierem Władimirem Putinem właśnie w tym terminie. To, co się będzie działo w Katyniu 7 kwietnia, leżało w gestii Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wiadomo było, że odpowiednie służby będą miały dwa razy więcej pracy, a my - Kancelaria Prezydenta i sam Pan Prezydent - będziemy mieli trudniej. Można było się też domyślać, że kancelaria premiera będzie chciała uroczystości z 7 kwietnia przedstawić jako ważniejsze od tych z 10 kwietnia.

Kiedy udał się Pan do Smoleńska? - Z Warszawy wyjechałem w czwartek, 8 kwietnia, razem z ministrem Jackiem Sasinem. Pojechały trzy samochody, byli w nich przedstawiciele Biura Prasowego Kancelarii Prezydenta RP, fotograf, kamerzysta i inne osoby. Ja jechałem z ministrem Sasinem i z panem Adamem Kwiatkowskim z Gabinetu Szefa Kancelarii. Chcieliśmy sprawdzić, czy przygotowania przebiegają zgodnie z planem. Przyjechaliśmy do Smoleńska 9 kwietnia w godzinach popołudniowych. W restauracji hotelowej odbyło się spotkanie z ambasadorem Jerzym Bahrem, ustaliliśmy detale dnia następnego, czyli kto z nas dokąd jedzie i czym się będzie zajmował. Ustaliliśmy też, że to ja będę oczekiwać na delegację na lotnisku ze względu na to, że znałem wiele osób, które miały przybyć razem z Panem Prezydentem, więc łatwiej byłoby skoordynować rozlokowanie wszystkich osób w samochodach i autobusach. Na lotnisku miała czekać kolumna aut.

Kto oczekiwał na Siewiernym na przylot polskiej delegacji? - Na lotnisko w Smoleńsku przyjechałem rano z pracownikami polskiej ambasady. Byli tam przedstawiciele różnych służb polskich i rosyjskich. Na powitanie Pana Prezydenta i delegacji ze strony polskiej oczekiwał ambasador Jerzy Bahr wraz z polskim attache wojskowym i konsulami. Na lotnisku był też ze mną kolega z Biura Spraw Zagranicznych Kancelarii Prezydenta. Kto przybył ze strony rosyjskiej, nie pamiętam. Jeśli chodzi o obecność kolegów z Biura Ochrony Rządu, to wiem, że pojawili się z samego rana na cmentarzu w Katyniu. Czy byli inni funkcjonariusze na płycie lotniska oczekujący na lądowanie samolotu - powiem szczerze, że nie widziałem ich, ale nie wykluczam, że się tam znajdowali. Pierwszych funkcjonariuszy z BOR, których znałem, spotkałem, gdy przyjechał na miejsce katastrofy minister Jacek Sasin. Jednak z tego, co słyszałem z późniejszych doniesień, kierowca pana ambasadora również był funkcjonariuszem BOR.

W jaki sposób dowiedział się Pan o katastrofie? - Kiedy czekałem na lotnisku, wykonałem ostatnią rozmowę telefoniczną z ministrem Jackiem Sasinem. Później oczekiwaliśmy na przylot samolotu, luźno rozmawiając. W pewnym momencie usłyszałem świst silników samolotu i później zapadła cisza. Tak to zapamiętałem: żadnego huku, nic, tylko świst i cisza. Następnie zobaczyłem, że w stronę, z której doszedł ten dźwięk, szybko ruszają samochody rosyjskiej ochrony. Wsiadłem do samochodu ambasadora Bahra i razem z nim pojechaliśmy za samochodami rosyjskimi. Do głowy mi nie przyszło, że mogło się zdarzyć coś złego. Myślałem, że Rosjanie się zagapili, samolot wylądował, a oni zapomnieli na czas ruszyć kolumną. Byłem zdezorientowany, zastanawiałem się, jak teraz zorganizować podjazd samochodów pod samolot. Przejechaliśmy pasem startowym do końca, a następnie - gdy samochody się zatrzymały - wysiadłem, rozejrzałem się i pobiegłem do muru oddzielającego lotnisko od miejsca katastrofy na skraj polany, gdzie upadł samolot. Widok, jaki zastałem, to była tragedia. Przede mną na to miejsce wbiegły trzy, może cztery osoby w białych fartuchach z teczkami. Wydawało mi się, że są to ratownicy, pobiegłem za nimi. Poza tym w pierwszych minutach nie widziałem żadnych ludzi. Byłem na miejscu katastrofy z pewnością na minutę przed tym, nim rozbrzmiały syreny karetek ratunkowych. Potem już dobiegali inni ludzie. To było straszne przeżycie.

Widział Pan ciała ofiar? - Na teren katastrofy wbiegłem od strony lotniska. Na miejscu widziałem podwozie samolotu odwrócone kołami do góry i dalej, po prawej stronie, tylną część samolotu. Widziałem rozrzucone, często zdeformowane ciała. Nigdzie nie było widać kadłuba samolotu czy też jego większych części. To była miazga. Wrak samolotu palił się w niektórych miejscach i wszędzie śmierdziało paliwem lotniczym. Dla mnie to była straszna tragedia. Do tej pory, jak ją sobie przypomnę, to trudno mi się opanować.

Byli tam Rosjanie? - Byli, chyba żołnierze, którzy zabezpieczali lotnisko, i osoby w białych fartuchach. Na samym początku odsunęli nas na pewną odległość - około 20 metrów od zgliszcz. Zaczęli przeszukiwać teren. Wydawało się, że szukali osób, które mogły ocaleć z katastrofy.

Została podjęta akcja ratownicza? - Tak jak wcześniej wspomniałem, po miejscu katastrofy chodziły osoby w białych fartuchach, byli to chyba ratownicy, ale nie widziałem, by z wraku samolotu były wtedy wynoszone jakieś ciała osób, które mogły ocaleć. Wrak samolotu był jednym wielkim rumowiskiem rozsypanym po wielkim terenie. Nie widziałem na początku, by cięto części samolotu, by kogoś wydobyć, tak jak to się robi po wypadku samochodowym. Dopiero dużo później byłem świadkiem, jak Rosjanie, byli to żołnierze i strażacy, wynosili ciała ofiar z miejsca katastrofy.

Kiedy? - Myślę, że mogło to być nawet 3-4 godziny później. Teren został wydzielony taśmami, wyznaczono sektory, gdzie układano ciała osób, które zginęły.

Rosjanie utrudniali Panu pobyt na miejscu katastrofy? - Jeśli chodzi o mnie - to nie. Tylko na początku odsunięto nas na pewną odległość, o czym już wspomniałem. Poza tym ja sam z siebie nie chciałem chodzić po miejscu, w którym był rozrzucony wrak samolotu, teren był grząski, ludzie leżeli w różnych miejscach, bałem się, że mogę sprofanować ich ciała.

Kto zabezpieczał ciało Prezydenta Lecha Kaczyńskiego? - Za każdym razem, gdy przebywałem w pobliżu ciała Pana Prezydenta, widziałem, że był przy nim zawsze jeden z funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Trzymali wartę. Jeśli któryś z nich odchodził, zawsze zmieniał go inny. Ja widziałem ich zawsze. Ale nie byłem tam przez cały czas. Wszystkie ciała zostały zabrane z miejsca katastrofy, oprócz ciała Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego i Marszałka Krzysztofa Putry. Ciało Pana Prezydenta Rosjanie chcieli zabrać do Moskwy. Tak mi powiedział jeden z oficerów BOR. Lecz prosiliśmy, aby go nie zabierali, aż przyjedzie Jarosław Kaczyński. Oczekiwaliśmy niecierpliwie na to przybycie. Byłem w stałym kontakcie z osobami towarzyszącymi Jarosławowi Kaczyńskiemu. Ostatecznie po naciskach BOR i Ambasady RP Rosjanie zgodzili się, by ciało Pana Prezydenta zostało na Siewiernym aż do momentu przybycia Jarosława Kaczyńskiego.

Brał Pan udział w identyfikacji ciała Prezydenta? - Byłem przy pierwszej identyfikacji, ale teraz trudno mi dokładnie określić jej czas. Pamiętam, że było jeszcze widno. Poproszono mnie o to, bo często widywałem Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas obowiązków służbowych. Prosił mnie o to jeden z polskich konsulów. Potem przyszło dwóch oficerów BOR. Ciało zostało przeniesione na nosze. Rosjanie nie dysponowali taką liczbą noszy, by można było ułożyć na nich wszystkie ciała. Ciała były układane na noszach, wynoszone z terenu katastrofy, a potem zdejmowane i układane na folii. Przykrywano je białym płótnem. Ale z tego, co pamiętam, ciało Pana Prezydenta leżało na noszach, obok ciał Marszałka Krzysztofa Putry i Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego. Nosze te były zabrudzone błotem, ale realia były takie, a nie inne.

Podczas pobytu w Smoleńsku docierały do Pana wiadomości, że w Warszawie następuje przejmowanie władzy przez Platformę? - Nie. Telefonowali do mnie głównie koledzy z pracy, bardzo zaniepokojeni, z pytaniami np., czy ktoś przeżył. Rozmawiałem też z rodzicami.

Słyszał Pan o problemach, jakie miała grupa Jarosława Kaczyńskiego w drodze do Smoleńska? - Tak, byłem z nimi w stałym kontakcie. Słyszałem o wyprzedzaniu ich przez kolumnę z panem premierem Tuskiem. Denerwowaliśmy się, że ich tak długo nie ma, z Witebska - bo tam wylądował samolot z Panem Jarosławem Kaczyńskim - nie jest przecież aż tak daleko. Ile można jechać, w szczególności jeśli kolumnę prowadzi pilotaż milicji białoruskiej i rosyjskiej? Wydawało mi się już wtedy, że coś mogło być nie tak. Jak zapamiętał Pan zachowanie delegacji towarzyszącej premierowi Tuskowi? Jakub Opara, urzędnik z Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego, twierdzi, że ministrowe Paweł Graś i Tomasz Arabski bardziej zajmowali się wizerunkiem medialnym spotkania Tuska z Putinem niż katastrofą. - Byłem świadkiem niektórych zdarzeń. Osobiście nie chcę tego oceniać, każdy może rozstrzygnąć to we własnym sumieniu. Ja odniosłem wrażenie, że ministrowie z kancelarii premiera nie mieli świadomości, że na miejscu, oprócz pracowników Ambasady RP, byli też pracownicy Kancelarii Prezydenta.

Tusk z Putinem ominęli ciało Prezydenta? - Nie widziałem, by premier Tusk i premier Putin podchodzili do ciała Pana Prezydenta.

Jak długo przebywał Pan na miejscu katastrofy? - Cały dzień, do momentu wyjazdu Jarosława Kaczyńskiego, czyli do północy, z przerwą około półtorej godziny, kiedy byłem w hotelu w Smoleńsku. Do Warszawy wyjechałem w niedzielę po południu.

Czytał Pan raport MAK? Co Pan sądzi o wytypowaniu przez Rosjan generała Andrzeja Błasika na odpowiedzialnego za katastrofę? - Czytałem. Miałem okazję poznać Pana Generała podczas wielu różnych uroczystości. Był to miły, sympatyczny człowiek. Nie wierzę w to, by osoba lecąca na tak ważne uroczystości sięgała po alkohol. Poza tym był tylko pasażerem tego samolotu. Dziękuję za rozmowę.

Źródło:
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110209&typ=po&id=po08.txt

Zastanawiałam się nad tymi słowami, wypowiedzianymi przez Marcina Wierzchowskiego, osoby, która jako pierwsza z pracowników Kancelarii Prezydenta dotarła na miejsce katastrofy: "W pewnym momencie usłyszałem świst silników samolotu i później zapadła cisza. Tak to zapamiętałem: żadnego huku, nic, tylko świst i cisza". I nie znajduję żadnego wytłumaczenia. Ile wynosi odległość między lotniskiem a miejscem katastrofy? Która była godzina, gdy dotarł na miejsce? Dlaczego tak zapamiętał ciszę, a wcześniej świst? Kim w rzeczywistości byli ludzie w białych fartuchach, ale z teczkami? [Ppłk Plusnin zeznał przed rosyjskimi śledczymi, że w chwili upadku samolotu usłyszał lekki wybuch.]

"Nigdzie nie było widać kadłuba samolotu czy też jego większych części. To była miazga. Wrak samolotu palił się w niektórych miejscach i wszędzie śmierdziało paliwem lotniczym". Dlaczego samolot rozpadł się na tak drobne części?

To pytania, które same się nasuwają. Wiem, to naiwne pytania. A to że Tusk nie podszedł do ciała prezydenta? Czy czegoś lepszego można się było spodziewać po tym człowieku? Czy on w ogóle rozumie, co to znaczy stać na czele państwa i je reprezentować? Ministrowie z kancelarii premiera czuli się swobodnie, bo nie sądzili, że ktoś może ich słyszeć, i rozmawiali tak, jakby nic się nie stało. A co ich obchodzi, że prezydent zginął? Już im nie przeszkadza... Czyż nie ważniejsze jest to, że ich szef będzie mógł się pokazać w mediach i pościskać z Putinem? PR to dopiero jest ważne. Margotte's blog

Tańczący na Titanicu W latach 2014-2020 polscy rolnicy otrzymają o 10 mld euro mniej niż Włosi. A po 2020 roku polskich rolników już nie będzie. Przy całym szacunku - polski minister rolnictwa nie jest dla polityków europejskich partnerem. O sprawy niemieckiej czy francuskiej wsi zabiegają Nicolas Sarkozy i Angela Merkel. Jeśli polski premier nie wali pięścią w stół w sprawie równych dopłat (a nie wali), to reszta Unii otrzymuje sygnał, że Polska równych dopłat nie chce, nieważne, co jest napisane w oficjalnym stanowisku. Papier wszak jest cierpliwy. Panie Ministrze, powiem - Marku, bo znamy się od kilkunastu lat i od zawsze byliśmy po imieniu, wprawiłeś mnie w zdumienie. Pisząc, że rząd zaniedbał rolnictwo, chciałem pomóc polskiej wsi i chciałem pomóc także Tobie, bo i Ty jesteś rolnikiem. I chciałem Ci pomóc jako ministrowi. Chciałem pomóc, bo nawet starasz się coś zrobić dla polskiej wsi, dostrzegam to, ale jesteś sam. Twój premier, Twoi koledzy z rządu wieś kompletnie lekceważą. Twój komisarz unijny Janusz Lewandowski chce zmniejszenia wydatków na rolnictwo w unijnym budżecie. Ani premier, ani wicepremier i szef Twojej partii za rolnikami nie upomnieli się ani razu. Ani razu. Twój premier był w Brukseli kilka dni i o czym mówił? O rolnictwie? Nie, o polityce spójności. Myślałem, że wykorzystasz mój głos jako głos poparcia w sytuacji naprawdę dramatycznej. A Ty odpowiadasz osobistym atakiem.

Czytelnicy wiedzą Nie będę z Tobą polemizował, nie będę się tłumaczył z tego, co robię w europarlamencie. Moją działalność doskonale znają Czytelnicy "Naszego Dziennika", Słuchacze Radia Maryja, Telewidzowie Telewizji Trwam, gdyż to głównie te media zajmują się jeszcze sprawami polskiej wsi. Moje działania np. w sprawie GMO są powszechnie znane. To ja byłem jednym z pierwszych orędowników idei, aby każdy kraj członkowski mógł zakazać upraw GMO na własnym terytorium (dlaczego Twój rząd nie zakazuje tych upraw w Polsce?). Byłem na wystarczająco wielu posiedzeniach, odbyłem wystarczająco wiele spotkań, konferencji, debat z politykami zajmującymi się rolnictwem w całej Europie i poza nią, żeby widzieć to, czego Ty nie widzisz, i zrozumieć to, czego Ty najwyraźniej nie rozumiesz. Widzę i rozumiem zagrożenia, wobec których stoi polska wieś. A Ty jesteś na nie głuchy i ślepy. Marku, przeraża mnie Twoja niewiedza, która wyziera z zamieszczonej polemiki.

Polskiej wsi grozi unicestwienie Marku Sawicki, rolniku z Sawic, ministrze rolnictwa Rzeczypospolitej, jeśli w Unii nie nastąpi prawdziwe wyrównanie dopłat bezpośrednich, polskiej wsi grozi śmierć. Twojemu gospodarstwu także. W Unii Europejskiej toczą się obecnie polityczne rozgrywki, żeby polską wieś pozostawić trwale z dopłatami o połowę mniejszymi niż Niemcy. Choć hektarów pod uprawę mamy prawie tyle samo, do niemieckich rolników ma trafić z Unii prawie 6 mld euro dopłat rocznie, a do polskich zaledwie 3 miliardy. No dobrze, z Niemcami się nie porównujmy, gdyż to kraj funkcjonujący w Unii na innych, wyższych prawach. Mamy Europę dwóch równości - my jesteśmy równi, a Niemcy i Francja są równiejsi.

Chociaż tyle, co Włochy Przyjrzyjmy się Włochom, które mają terytorium nieco mniejsze od Polski i ziemi uprawnej mają mniej (Polska 16,2 mln ha, Włochy 14,5 mln ha). Dysponujemy podobną strukturą gospodarstw - większość to niewielkie gospodarstwa rodzinne. Zbliżone są także różnice w rozwoju regionalnym - u nas biedny wschód, bogatszy zachód, u nich bogata północ i biedne południe. Włochy mają nad nami tę przewagę, że ich północ - dolina Padu - to jedne wielkie Żuławy, a u nas dobrych gleb tyle, co kot napłakał. Jeśli jest w Unii jakakolwiek sprawiedliwość, to Polska powinna być beneficjantem unijnych dopłat dla rolników w takim stopniu, co Włochy. Oczywiście powinna otrzymywać więcej, ale niechby otrzymała dokładnie tyle, co Włochy, ani centa mniej, byłoby to prawie sprawiedliwe. A jaka jest rzeczywistość? W ciągu 10 lat członkostwa (2004-2013) do Polski wpłynie o 20 mld euro, czyli około 80 mld złotych mniej niż do Włoch. Włosi otrzymają w ciągu tych 10 lat ok. 43 mld euro, a Polska około 23 miliardów.
Haracz polskiej wsi 80 mld złotych mniej w ciągu 10 lat - to jest prawdziwa skala dyskryminacji polskiej wsi w Unii Europejskiej. Mniej więcej tyle zabrały polskim chłopom obowiązkowe dostawy, ale w ciągu 27 lat! Jest to w swej istocie podobny haracz, który kolejny raz w swej historii płaci polska wieś. Przestań, Marku, podkreślać, jak to polscy rolnicy zostali przez Unię obdarowani. Zacznij wreszcie wskazywać, ile stracili przez ten haracz wynikający z nierówności dopłat. Już to wyliczyłem - stracili, według najbardziej ostrożnych rachunków, 80 mld złotych. Jakże inaczej mogłaby wyglądać polska wieś, gdyby te pieniądze otrzymała, bo inni je dostawali.

Rząd jest bezczynny Twój rząd, Marku (piszę wyraźnie - Twój rząd, nie Ty osobiście), nie robi nic, żeby to zmienić, aby ten haracz zdjąć. Nie wpisał nawet rolnictwa na listę swoich priorytetów na czas prezydencji w 2011 roku. Dyskryminacja będzie więc trwała, tylko trochę mniejsza. W latach 2014-2020 polscy rolnicy otrzymają już tylko o 10 mld euro, czyli o blisko 40 mld złotych mniej niż Włosi. A po 2020 roku polskich rolników już nie będzie. Wskazujesz, ile odbyłeś spotkań, wizyt, przemówień, piszesz o stanowisku rządu, a ja się pytam: gdzie jest głos polskiego premiera, gdzie głos polskiego prezydenta?

Rolnicy giną, minister się cieszy Prostujesz mnie i chwalisz się, że w Polsce jest już mniej niż 1,5 mln gospodarstw, że zmniejszenie liczby gospodarstw to Twój sukces. Z czego Ty się, Ministrze, z czego Ty się, Rolniku, cieszysz - że polscy rolnicy giną? Czy sprowadzisz na ich miejsce farmerów zagranicznych, razem z GMO - tak? Cała Europa się martwi, że rolników jest coraz mniej, że co kilka minut znika jedno gospodarstwo rolne, a Tobie radość? Notabene rolników coraz mniej, a urzędników do ich kontrolowania coraz więcej. Marku, krytykowałem Ciebie nieraz, najbardziej za karygodne zaniedbanie spraw rolników uprawiających tytoń. Nie atakowałem Cię natomiast osobiście za sprawy europejskie. Miałem wrażenie, że starasz się jednak bronić polskiego interesu w UE. Twoja polemika świadczy jednak, że nie jesteś w stanie tego czynić, ponieważ go nie rozumiesz. Tańczysz na Titanicu, którym jest tonąca polska wieś. Każdy dalszy Twój dzień na urzędzie to dla ratowania polskiej wsi dzień stracony. Jeszcze jedna Twoja kadencja na stanowisku ministra, a z obecnego 1,5 mln polskich rolników pozostanie pół miliona albo mniej. Pochwalą Cię za to TVN i "Gazeta Wyborcza". PS I daruj sobie te "wycieczki" o zaślepieniu politycznym czy zemście politycznej z mojej strony. Niczego takiego nie odczuwam, wręcz przeciwnie - jestem wam wdzięczny, że mnie wyrzuciliście z PSL. W Prawie i Sprawiedliwości łatwiej mi teraz służyć polskiej wsi i Polsce. Janusz Wojciechowski

Merkel i Sarkozy zapraszają nas do paktu

1. Kanclerz Niemiec Angela Merkel i Prezydent Francji Nicolas Sarkozy na koniec obrad Trójkąta Weimarskiego złożyli Polsce propozycje przystąpienia do paktu na rzecz konkurencyjności, który tydzień temu zaordynowali krajom strefy euro. Przez kraje tej strefy jeszcze do tej do tej pory przechodzi fala oburzenia nie tylko ze względu na jego zawartość, a także na sposób jego opracowania i zakomunikowania grupie 15 pozostałych członków strefy euro. Rzeczywiście najpierw Kanclerz Merkel i Prezydent Sarkozy spotkali się z dziennikarzami na konferencji prasowej i poinformowali europejską opinię publiczną o zamiarze forsowania tego paktu dla wszystkich krajów strefy euro, a dopiero później pomysły te zostały zaprezentowane na posiedzeniu Rady UE w Brukseli. Zażądali także od Przewodniczącego Rady UE Hermana Van Rompuya zwołania dodatkowego posiedzenia krajów strefy euro na początku marca, aby przyjąć ostatecznie rozwiązania zawarte w pakcie. Teraz proponują go także Polsce, która do strefy euro nie należy i wszystko wskazuje na to, że w ciągu najbliższych lat tej waluty nie przyjmie.

2. Pakt na rzecz konkurencyjności ma dotyczyć 17 krajów strefy euro i na podstawie jej zawartości można się spodziewać swoistego przymuszenia krajów tej strefy do wprowadzenia reform głownie na wzór niemiecki. Ma on doprowadzić do ściślejszej koordynacji polityk gospodarczych i socjalnych krajów strefy euro i wszystko wskazuje na to, że ma nastąpić wręcz instytucjonalizacja strefy euro czego wyrazem mają być oddzielne posiedzenia krajów tej strefy. Niemcy oczekują (skoro mamy dalej płacić na fundusz stabilizacyjny to koordynacja musi się odbywać na naszych warunkach), że kraje tej strefy wprowadzą do swoich Konstytucji zapisy w postaci tzw. hamulców zadłużenia, nie tylko limitów długu publicznego ale także limitów corocznych deficytów finansów publicznych. Kolejny obszar, który ma być skoordynowany to systemy emerytalne w tym w szczególności wiek emerytalny, który w Niemczech wynosi aż 67 lat. Niedawno jego podniesienie do 62 lat w ciągu najbliższych 5 lat we Francji spowodowało trwające długie tygodnie, protesty na ulicach francuskich miast. Następne forsowane przez Niemców rozwiązanie to zniesienie indeksacji płac i świadczeń wypłacanych w ramach systemów zabezpieczenia społecznego (emerytur, rent) co ma poprawić konkurencyjność gospodarek i obniżyć wydatki budżetowe w poszczególnych krajach. Ostatni obszar to zharmonizowanie tzw. bazy podatkowej w podatku dochodowym od osób prawnych, a tak naprawdę Niemcom i Francuzom już od kilku lat chodzi o ujednolicenie stawek tego podatku, tak aby zlikwidować tzw. konkurencję podatkową. Ponieważ stawka tego podatku w Niemczech wynosi około 30% (podobnie we Francji) , natomiast w Irlandii 12,5%, a na Cyprze tylko 10% wprowadzenie jednolitej stawki zapobiegłoby przenoszeniu się niemieckich firm poza terytorium Niemiec, czy francuskich poza terytorium Francji.

3. Czy tego rodzaju propozycje mogą być korzystne dla polskiej gospodarki i sfery społecznej? Poza koniecznością wydłużenia wieku emerytalnego (która jest zapewne nieuchronna ale powinna zostać rozłożona na kilka lat), pozostałe mogą być swoistą kulą u nogi w szybkim rozwoju naszej gospodarki przy zachowaniu spokoju społecznego. Po pakiecie klimatycznym, który został przez Polskę przyjęty bez pogłębionej analizy jego skutków dla naszej gospodarki, to byłaby kolejna grupa ograniczeń, których przyjęcie nie jest nam do niczego potrzebne. Miejmy więc nadzieję, ze rządzący Polską z tego zaproszenia jednak nie skorzystają i wreszcie dokładnie przestudiują przypadek naszego sąsiada Słowacji ,który już od 2 lat korzysta z dobrodziejstw przynależności do strefy euro. Ten bilans korzyści i strat musi być dla tego kraju niezbyt korzystny skoro coraz częściej rozważa się tam opuszczenie strefy euro. Tego rodzaju opinie nasiliły się szczególnie w ciągu ostatniego roku kiedy Słowacja musiała przygotować na ratowanie Grecji około 1 mld euro, a na fundusz stabilizacyjny kolejne 4,4 mld euro. Zobaczymy jak Słowacy zareagują teraz na niemieckie propozycje, bo to właśnie obniżona do 19% stawka podatku od firm, pozwoliła im przyciągnąć inwestycje największych koncernów samochodowych świata. Słowacy już musieli wyłożyć duże pieniądze na ratowanie bankrutów w strefie euro, teraz będą usieli przyjąć rozwiązania z pakietu na rzecz konkurencyjności. My na szczęście nie musimy robić ani jednego ani drugiego. Zbigniew Kuźmiuk

TAK dla arabskich dyktatorów Nie ukrywam, że z olbrzymim niepokojem patrzę na „wiosnę ludów” przetaczającą się przez kraje arabsko-islamskie. Co gorsza, owa „wiosna ludów” nie tylko przetacza się przez ten dziki region, lecz coraz bardziej nabiera rozmachu, co może owocować totalną destabilizacją tej części świata, prowadzącą do jej zerwania się z łańcucha założonego islamistom przez zachodnich ludzi. Całkowicie rozumiem obrzydzenie, jakie Egipcjanie, Tunezyjczycy i inne ludy arabskie mają w stosunku do swoich dyktatorów. Nie, nie jest to obrzydzenie charakteryzujące politycznych mesjanistów – np. dr. Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa – którzy w egipskich wydarzeniach widzą jutrzenkę demokracji, praw człowieka i zachodniego modelu politycznego. Moje obrzydzenie dla arabskich dyktatorów wynika wyłącznie z faktu, że są to obrzydliwe lewicowe dyktatury. Większość samych dyktatorów i ich otoczenia pokończyła sowieckie uczelnie i wróciła do swoich krajów, aby nieść tu sztandar laicyzmu i socjalizmu. Dlatego też proces tzw. dekolonizacji zakończył się ustanowieniem licznych lewicowych dyktatur. Są one nie tylko skorumpowane, ale – biorąc pod uwagę odrodzenie islamu na całym świecie – muszą autochtonom wydawać się sprzeczne z całym ich światopoglądem. Do 1989 roku większość tych dyktatorów orientowała się na Związek Sowiecki, budując we własnych krajach arabską odmianę socjalizmu. Po 1989 roku szukali oparcia gdziekolwiek, starając się dogadać i znormalizować stosunki ze Stanami Zjednoczonymi i krajami zachodnimi. Stosunki te już dawniej ustabilizował Egipt (którego władze wydają się być zwykłą amerykańską agenturą) czy też Algieria i Tunezja, gdzie wojskowe dyktatury wspierane były przez Francję. Ostatnimi czasy widzimy wyraźne spotulnienie ze strony Syrii czy Libii, których przywódcy – pozbawieni sowieckiego poparcia – zaprzestali wojowniczych działań w stosunku do świata cywilizacji zachodniej. Rozumiem arabskie obrzydzenie dla tych lewackich rządów. Jako konserwatysta, gdybym był mahometaninem, to zapewne uważałbym Iran za polityczne marzenie. Ale nie jestem konserwatystą mahometańskim, lecz europejskim. A więc aspiracje i poglądy arabskich autochtonów obchodzą mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Patrzę na to, co się dzieje w Tunezji i Egipcie, wyłącznie przez pryzmat interesów naszej cywilizacji. Winniśmy te lewicowe i laickie dyktatury arabskie oceniać wyłącznie z perspektywy interesu politycznego świata zachodniego. Ten interes jest zaś prosty i jasny: jesteśmy zainteresowani tym, aby w każdym arabsko-islamskim kraju był ktoś, kto trzyma masy islamskie na grubym postronku i brutalnie pacyfikuje wszelkie ruchy zmierzające do islamizacji tych krajów. Każdy kraj islamski dążyć bowiem będzie do eksportu rewolucji religijnej do krajów sąsiednich, a potem i poza świat islamski, czyli do świata zachodniego. Bin Laden nie ma państwa, a jakże jest niebezpieczny. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby jego poglądy zostały uznane za oficjalną doktrynę polityczną od Rabatu po Islamabad. Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby nie tylko Iran, lecz także świat arabski stał się islamistyczny.

Proces dekolonizacji był błędem. Jeszcze większym błędem było dopuszczenie autochtonów na zachodnie uniwersytety. Wrócili z nich lewacko nastawieni i nieźle wykształceni młodzi ludzie, którym zachciało się „niepodległości i socjalizmu”. W europejskim interesie leżało utrzymywanie tych ludów w totalnej ciemnocie, czyli pozostawienie ich przy lekturze Koranu. Wystarczyło, aby w każdym takim kraju był europejski nadzorca i kilka kompanii wojska do rozpędzania tłumów. Niestety, Europa stworzyła tym ludom lewacko-emancypacyjne elity i pozwoliła im przejąć władzę i utworzyć laicko-socjalistyczne państwa. Miliony pogrążonych w tępocie muzułmanów nagle otrzymało straszny cios po głowie, gdyż kolejni „postępowi” lokalni dyktatorzy chcieli modernizować i unowocześniać życie tych ludzi. Powstała reakcja tradycjonalistyczna w postaci ruchów islamskich. I oto mleko się rozlało, a my dzisiaj mamy problem ze zjedzeniem tego twarożku. Nie jest możliwe cofnięcie historii do epoki kolonialnej wraz z uniknięciem strasznego błędu w postaci niesienia autochtonom „kaganka oświaty”. Kaganek już dostali i mamy skutki. Dziś światu arabsko-islamskiemu trzeba więc założyć nie kaganek, lecz kaganiec. Dlatego też należy wspierać każdą, najbardziej nawet lewacką dyktaturę w tej części świata, stawiając jej tylko jedno zadanie: likwidowanie i unicestwianie wszelkich potencjalnych ośrodków islamskiego radykalizmu. Należy zachęcać Hosniego Mubaraka nie do odejścia ze stanowiska i oddania Egiptu na łup anarchii, która może zakończyć się rządami Bractwa Muzułmańskiego – ale do siłowego zakończenia rewolucji. Czołgi Mubarak ma, nawet stoją naprzeciwko zrewoltowanego tłumu. Trzeba tylko powiedzieć prezydentowi Egiptu, że „świat” ze zrozumieniem przyjmie każdą jego decyzję.

W „Trzech muszkieterach” Aleksandra Dumasa kardynał Armand de Richelieu wystawił Milady ciekawy dokument: „Właściciel tego dokumentu zrobił to, co zrobił”. Poniżej podpis: „Richelieu”. Tak jak Richelieu wystawił taki glejt Milady, tak dziś świat zachodni, a szczególnie Barack Obama, winien wystawić podobny dokument Mubarakowi, bowiem nie możemy pozwolić sobie na to, aby kraj islamski liczący 80 milionów ludzi urwał się z łańcucha, popadł w anarchię i padł łupem islamistów. Bractwo Muzułmańskie to jedyna licząca się tam siła polityczna, a ukochany przez zachodnie media Mohamed El Baradei to figura wirtualna, osoba kompletnie nieznana ulicy w Kairze. Zapewne jest to rodzaj egipskiego Kiereńskiego, polityka o poglądach polskiej Unii Wolności, który może wygłosić znakomite przemówienie o demokracji i prawach człowieka, ale ucieknie przed zbrojnym w kije i kamienie tłumem na wielbłądach. Niestety, choroba lewactwa toczy elity Zachodu. Obama i inni zachodni przywódcy wzywają Mubaraka do ustąpienia i oddania strategicznego kraju na łup wojującego islamu. Ludzie, czyście powariowali? Adam Wielomski

Reforma ZUS na wzór Kanady Gdy w Polsce bankrutuje ZUS, a rząd chce zasilić go pieniędzmi z OFE, trwa polityczna kłótnia między „Bandą Czworga” o kształt przyszłych emerytur. Kłótnia ta ma służyć zbiciu politycznego kapitału i pozyskaniu elektoratu przed zbliżającymi się wyborami. Tymczasem ekonomiści z Centrum im. Adama Smitha proponują unormowanie systemu emerytalnego poprzez wprowadzanie zasad, które od lat sprawdzają się w Kanadzie. Swoją koncepcję Centrum zaprezentowało w minionym tygodniu na specjalnej konferencji.

Na czym polega tzw. system kanadyjski? To kompromis między rozwiązaniami znanymi z Polski a systemem wolnorynkowym opierającym się na założeniu, że emerytura to indywidualna sprawa każdego obywatela. – W Kanadzie państwo każdemu gwarantuje minimalną emeryturę umożliwiającą przeżycie – mówi Andrzej Sadowski – wiceprezes Centrum. – Jeśli natomiast ktoś chce mieć na starość świadczenia wyższe, musi sam wpłacać składki na dowolny fundusz. Taki system działa na ludzi bardzo motywująco: jeśli chcesz mieć wyższą emeryturę, musisz sam sobie na to zapracować. I rzeczywiście – od wielu lat w Kanadzie emerytura znakomitej większości ludzi składa się z dwóch części: gwarantowanej „państwowej” oraz wypracowanej. Oczywiście ta druga część z reguły jest znacznie wyższa.

Ważne różnice Z pozoru może się wydawać, że system kanadyjski niewiele różni się od polskiego ZUS. W obu przypadkach bowiem to państwo sprawuje nadzór nad wypłacaniem emerytur. Nic bardziej mylnego. W Kanadzie rząd ustala wysokość wypłacanych każdemu emerytur. W Polsce wysokość świadczenia wypłacanego przez ZUS zależy od tzw. składek wpłacanych przez lata. „Składki” te trafiają na wirtualne konta i… nie wiadomo, co dalej się z nimi dzieje. Wysokość emerytury wyliczana jest nie wiadomo przez kogo na podstawie skomplikowanych, niezrozumiałych zasad opartych na przepisach, które zmieniają się co rok. Nikt więc nie wie jak wysoką emeryturę dostanie i na jakiej podstawie. Jeśli uzna, że świadczenie jest zbyt niskie, nie ma podstawy prawnej, by zaskarżyć to do sądu. Jeśli zaś ZUS – wskutek panującego tam bałaganu – źle zaksięguje składki (o czym, rzecz jasna, nie informuje płatnika), obywatel musi się liczyć z tym, że do czasu wyjaśnienia sprawy w ogóle nie będzie otrzymywał świadczenia. A wyjaśnienie oczywiście trwać może miesiącami lub latami. W Polsce ZUS nie obejmuje funkcjonariuszy służb mundurowych. Oni otrzymują emerytury z budżetu państwa. I z reguły są to emerytury wyższe niż świadczenia przeciętnych polskich zjadaczy chleba. – Taki system uważam za głęboko niesprawiedliwy, ponieważ dzieli obywateli na „równych” i „równiejszych” – mówi Robert Gwiazdowski, prezes Centrum im. Adama Smitha. W służbach mundurowych emerytura opiera się na dwóch kryteriach: stopniu służbowym i wysłudze lat. Każdy funkcjonariusz zabiega więc o to, by jak najszybciej awansować. W efekcie w polskim wojsku mamy ogromną liczbę oficerów i podoficerów, a w policji komisarzy, nadkomisarzy i podinspektorów. System emerytalny wywołał paradoks, jakim jest zbyt szybka ścieżka awansu. Co więcej – funkcjonariusz służb mundurowych może przejść na emeryturę już po 15 latach i dostaje więcej pieniędzy niż ktoś, kto płacił składki do ZUS. W Kanadzie państwo wypłaca każdemu taką samą gwarantowaną sumę po osiągnięciu wymaganego wieku – niezależnie od tego, czy był śmieciarzem, nauczycielem czy oficerem kontrwywiadu. Taki system jest bardziej sprawiedliwy, bo wszystkich traktuje równo. Poza tym zachęca do oszczędzania na emeryturę z innego źródła. Dlatego też prawie wszyscy z tego korzystają. System ten – w przeciwieństwie do rozwiązań stosowanych w Polsce – jest tani. Państwo zabiera więc obywatelom w podatkach stosunkowo mało. W kieszeniach ludzi zostaje więcej pieniędzy, więc jest z czego inwestować w prywatną emeryturę.

Inne koszty Druga zasadnicza różnica to koszty funkcjonowania obu systemów. System kanadyjski – gwarantowanie minimalnej emerytury – jest bardzo prosty. Każdy wie, jakich pieniędzy może się spodziewać po zakończeniu pracy. Z tego też powodu do obsługi emerytur kanadyjskich wystarczy kilkudziesięciu urzędników w całym kraju. Dbają oni o rejestrację każdego, kto właśnie skończył pracę, oraz o wyrejestrowanie tego, kto umarł. Dbają też o sprawność i terminowość wypłacanych świadczeń (w praktyce wygląda to tak, że każdy urzędnik emerytalny odpowiada za jeden obszar terytorialny). Tymczasem ZUS zatrudnia już prawie 50 tysięcy urzędników, którym trzeba płacić pensje, świadczenia i ubezpieczenia. I których emerytury też zostaną wypłacone z pieniędzy ZUS, który utrzymują płatnicy. Co więcej – urzędnicy kanadyjscy generują znacznie mniejsze koszty. Ogromna większość kosztów ich utrzymania to pensje. Pozostałe to niewielkie koszty biur (w Kanadzie ceny wynajmu powierzchni biurowych są znacznie niższe niż w Polsce). ZUS – poza armią urzędników – potrzebuje też sekretarek, kierowców, samochodów, telefonów komórkowych, laptopów i mnóstwa innych rzeczy. Urzędnik – jak wiadomo – lubi luksus i wygodę, więc w Warszawie za 180 milionów złotych postawiono centralę ZUS. Urzędnicy lubią też podróże służbowe. W ostatnich latach odwiedzili m.in… Australię. Co z tego wynikło – nie wiadomo, ale wiadomo, że zapłacono za to z funduszy ZUS, czyli z pieniędzy podatnika. W Kanadzie urzędnicy odpowiedzialni za emerytury podróżują z domu do pracy za własne pieniądze.

Zachęta do pracy – System kanadyjski zachęca ludzi do uczciwej pracy – zwraca uwagę Andrzej Sadowski. I podaje przykład: Kanada nie wprowadza żadnych ograniczeń dla pracy emerytów. Ktoś, kto od państwa pobiera już świadczenie, wcale nie musi przestać pracować. Jest to jego suwerenna decyzja, w którą państwo nie ingeruje. W Polsce obowiązują limity. Emeryt może „dorabiać”, ale państwo precyzuje, jak dużo. Jeśli emeryt przekroczy dopuszczalny limit, musi zapłacić dodatkowy podatek lub traci część świadczenia. Prowadzi to do wzrostu szarej strefy. Emeryci lub renciści szukają zleceń „na czarno” i nie rejestrują ani swej działalności, ani dochodów. Z korzyścią też dla pracodawców. Znam osobiście przypadek starszego mężczyzny, zdrowego i energicznego, który dorabia, urządzając mieszkania lub kosząc trawę na działkach. Oczywiście wszystko bez umowy, żeby urząd nie wiedział. Takich ludzi w Polsce są tysiące.

Nie myślimy o emeryturach W trakcie konferencji w minionym tygodniu wiceprzewodnicząca Centrum im. Adama Smitha – prof. dr hab. Dominika Maison – przedstawiła ciekawe badania sondażowe, które miały odpowiedzieć na pytanie, co Polacy myślą o emeryturach. Sondaż przeprowadzono na reprezentatywnej próbie ponad tysiąca Polaków. – Zapytaliśmy osoby, które jeszcze na emeryturze nie są, o to, jak się do niej przygotowują – mówi Maison. – Porównaliśmy tych, którzy są aktywni zawodowo i interesują się tym tematem, z tymi, którzy są bierni. Zapytaliśmy respondentów o to, jaki wiek jest według nich właściwy, aby przejść na emeryturę. Większość pytanych odpowiedziała, że kobiety powinny przechodzić na emeryturę w wieku 55 lat, a mężczyźni w wieku lat 59. Gdyby te rozwiązania zostały wprowadzone, okazałoby się, że wielu Polaków ma szansę przeżyć na emeryturze aż jedną czwartą swojego życia. Co ciekawe, aż 26 procent ankietowanych wskazało, że dla kobiet najwłaściwszy wiek do przejścia na emeryturę to 50 lat. Badanie pokazało też profil respondenta uważającego, że wiek emerytalny powinien wynosić 65 lat. – To osoba zadowolona i z życia, i z pracy, i ze swojej sytuacji materialnej i najczęściej też posiadająca oszczędności lub lokaty – mówiła Dominika Maison. – Dłużej chcą też pracować wszyscy ci, dla których praca jest nie tylko źródłem dochodów, ale i satysfakcji. Kto natomiast wolał przeciwną opcję? Za obniżeniem wieku emerytalnego opowiadały się najczęściej osoby, które miały trudną sytuację, były bez pracy lub nawet nie zamierzały pracy podjąć, a chciały tylko jak najszybciej doczekać do momentu, gdy państwo zacznie im wypłacać dożywotnie świadczenia. Okazuje się więc, że przedwczesne emerytury są na rękę ludziom niezadowolonym, pechowcom, maruderom i tym, którzy są permanentnie niezadowoleni. Wszystkim zadano jeszcze jedno pytanie: co najbardziej lubią robić w czasie wolnym. I tu zaskakujący wynik: „nic nie robić” odpowiedziała znaczna większość tych, którzy opowiadali się za wcześniejszym wiekiem emerytalnym. Badania zaprezentowane przez Dominikę Maison wykazały, że ludzie aktywni, przedsiębiorczy i ambitni myślą o swoich emeryturach zawczasu, ale chcą na nie przejść jak najpóźniej, bo praca sprawia im satysfakcję. Z kolei ludzie mało kreatywni, leniwi i maruderzy liczą na to, że „jakoś to będzie”, bo „państwo da”, a najlepiej, żeby dało jak najwcześniej. Wyniki tych badań to kolejny argument za tym, aby ludziom pozwolić decydować o własnych emeryturach. Przynajmniej częściowo – tak jak w Kanadzie. Marek Langalis

Matki do pracy, aby opłacić urzędników i… nianie John Gray – profesor London School of Economics – zanim popłynął z prądem postmodernizmu – żywił przekonanie, że „wszystkim nam, lub niemal wszystkim, powodziłoby się lepiej, gdyby nigdy nie wymyślono państwa opiekuńczego”. Choć w obecnych poglądach jednego z najsławniejszych apologetów Margaret Thatcher trudno dopatrzyć się żywionej w latach 80. fascynacji neoliberalną myślą Friedricha von Hayeka, to wyrażone przez niego przekonanie „o nieuchronnej klęsce państw opiekuńczych” staje się coraz bardziej aktualne. Frédéric Bastiat już w XIX wieku zachęcał do powiedzenia stanowczego PRECZ wszystkim socjalistycznym „znachorom i poprawiaczom (…), ICH narzędziom i sznurom (…), ICH ubóstwieniu państwa (…), ICH cłom i państwowej oświacie (…), ICH regulacjom i zarządzeniom, ICH wyrównywaniu nierówności przez nierówne podatki”. Również w Polsce do głównego, medialnego strumienia świadomości przebija się krytyka państwa opiekuńczego. Jak zauważył prof. Jan Winiecki (money.pl) „suma zobowiązań, podjętych ze szlachetnych pobudek lub ze zwykłego politycznego włazidupstwa, znacznie przekracza wydolność podatkową coraz wolniej rosnących zachodnich gospodarek”. Tym co być może znieść obecne elity jest „rosnąca świadomość społeczna nadchodzącego bankructwa socjaldemokratycznego państwa opiekuńczego demokracji (…) następuje w ćwierć wieku po tym, jak zaczęło załamywać się despotyczne państwo opiekuńcze komunizmu!”. W tym kontekście cieszy zaskakująco niskie poparcie dla nowego pomysłu Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Kierująca resortem Joanna Fedak postanowiła „pomóc zajętym, ale uczciwym rodzicom, którzy potrzebują do swoich dzieci pomocy niań”. Jak podał Dziennik Gazeta Prawna „za każdą opiekunkę zatrudnioną przy dzieciach legalnie, gmina opłacałaby składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne od minimalnego wynagrodzenia”. Gdyby pracę zalegalizowała połowa pracujących obecnie w szarej strefie niań (ok. 100 tys.) budżet musiałby wyłożyć ok. 242 mln zł / rocznie. Idea jest więc prosta: matki pójdą do pracy po to, aby… w podatkach mogły odwdzięczyć się (!) za ministerialną pomoc (opłacą nie tylko nianie, ale i rozdzielających daninę urzędników). Co ciekawe dopisany do ustawy żłobkowej pomysł pani minister wpisuje się w Strategię Lizbońską (obecnie pod kryptonimem: Europa 2020). Jej istotną częścią jest Europejska Strategia Zatrudnienia, która zobowiązuje kraje wspólnoty do objęcia „instytucjonalną opieką pozarodzinną m.in. 33 proc. dzieci w wieku 0-3 lata i 90 proc. dzieci w wieku od 3 lat do osiągnięcia wieku obowiązku szkolnego”. Według wyliczeń resortu obecnie tylko 2 proc. rodziców decyduje się zatrudnić opiekunkę; w większości rodzin jedno z rodziców decyduje się na pewien czas ograniczyć obowiązki zawodowe lub zwraca się o pomoc do rodziny. Zgodnie z ministerialną logiką zatrudnienie przez rodziców opłacanej z ich podatków niani nie tylko poprawi nasze euro-wskaźniki ale i pomoże wyrównać szanse kobiet i mężczyzn na rynku pracy (w domu z dzieckiem zwykle zostaje matka co jest – jak powszechnie w Unii wiadomo – przejawem patriarchalnego szowinizmu). Jak widać pomysł resortu świetnie wpisuje się w zwięzłą definicję etatyzmu opracowaną przez naszego publicystę Tomasza Cukiernika: „państwo socjalne to przymusowa niańka” (por. „Prawicowa koncepcja państwa. Doktryna i praktyka”) Dla czytelników NCZ! nie jest tajemnicą, że „władza wykazuje rekordową niezdolność uczynienia czegokolwiek wydajnym, ekonomicznym, bezinteresownym czy uczciwym” (Albert Nock). Można domniemywać, że podobnie uważa przynajmniej cześć z 53% ankietowanych, którzy Dziennikowi Gazecie Prawnej powiedzieli, że „państwo NIE powinno dopłacać do zatrudniania opiekunek do dzieci”. Rząd nigdy nie będzie w stanie stworzyć raju na ziemi poprzez własne wysiłki bycia filantropem ponieważ „nie posiada żadnych własnych źródeł, z których mógłby hojnie rozdawać, poza tymi, które wcześniej pod przymusem zabrał obywatelom w formie podatków. Po to, żeby jednym dać, musi najpierw innym zabrać. Gwałci to fundamentalny warunek wszelkiej hojności. Hojność bowiem to dobrowolny dar obdarowującego” (Paul A. Cleveland)

Piotr Zak

Francuska masoneria ma się dobrze (?) i otwiera oficjalną kawiarnię Francuscy masoni mają się dobrze. Tak przynajmniej twierdzi tygodnik „Le Point”, który pisze, że praktycznie wszystkie ważne sprawy w państwie są konsultowane z członkami różnych masońskich obediencji, a „fartuszkowcy” mają nadal ogromne wpływy. Tygodnik podaje tu przykład znanego biznesmena i polityka, Bernarda Tapiego, który podobno tylko dzięki wpływom masonów w wymiarze sprawiedliwości uzyskał w 2008 roku wyjątkowo korzystny dla siebie wyrok sądowy, nakazujący wypłacenie mu odszkodowania w wysokości 400 mln euro. Czasopismo twierdzi, że duża liczba ważnych stanowisk w ministerstwach, w sądownictwie, w bankach, w szkolnictwie, czy w służbie zdrowia jest osadzana właśnie przez masonów. Znajdują się oni także na samych szczytach władzy. Do Wielkiego Wschodu Francji należy minister spraw socjalnych Ksawery Bertrand (na czas ministrowania miał wstrzymać się od udziału w pracach loży). Do Wielkiej Loży Francuskiej należy z kolei minister spraw wewnętrznych Brycjusz Hortefeux. Ze znanej wolnomularskiej rodziny ma pochodzić Maria Łucja Penchard, minister odpowiedzialna za zamorskie posiadłości Francji. Jej matka, Lucette Michaux-Chevry, ma w swoim domu w Basse-Terre wartościową kolekcję różnych masońskich akcesoriów. Z kolei minister ds. współpracy z frankońskimi krajami Afryki, Henryk de Raincourt, miał zostać wprowadzony do Wielkiej Krajowej Loży Francji przez wysokiego rangą funkcjonariusza Senatu. Wg „Le Point”, do masonerii należy też Patryk Ollier, minister ds. relacji z parlamentem. Osobno mówi się o masońskim kręgu wokół prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego. Jego doradcą ds. bezpieczeństwa i terroryzmu jest sam były wielki mistrz Wielkiego Wschodu – Alan Bauer. Tygodnik twierdzi, że masoneria jest wręcz nadreprezentowana we francuskich kontaktach z Afryką. Masonami ma być duża grupa czołowych polityków byłych kolonii francuskich. Przykładem ma być Omar Bongo, były prezydent Gabonu, czy Denis Sassou Nguesso, prezydent Kongo, którzy byli wielkimi mistrzami masońskich lóż w swoich krajach. Ali Bongo, który przejął władzę po ojcu, został ostatnio wybrany na wielkiego mistrza Wielkiej Loży Gabonu. Uroczystość zaszczycili swoją obecnością liczni „bracia” z Francji, którzy nadal nadzorują afrykańskie loże-córki.

Swoją drogą artykuł francuskiego tygodnika trudno ocenić. Czy odsłania on nam cząstkę prawdy o wpływach wolnomularzy, czy jest raczej zachętą do zainteresowania działalnością lóż potencjalnych adeptów? Ostatnio mówiło się bowiem o pewnym kryzysie masonerii, a werbunek do niej przybiera zupełnie nowe formy. Dobrym przykładem jest tu Lyon. W mieście tym otwarto niedawno pierwszą chyba w historii oficjalną kawiarnię masońską. Kawiarnie, w których dyskutuje się o problemach filozofii, literaturze czy podróżach, wrosły w pejzaż Francji już dawno. Inicjatywa wolnomularzy jest jednak nowością. Celem tej kawiarni ma być pewne „odtajnienie” działalności masonerii. W lokalu odbywają się cykliczne spotkania, wykłady i dyskusje. AFP podała, że będzie to „miejsce, w którym ludzie mogą porozmawiać, zadać pytania, dopytać się, w jaki sposób zostać masonem”. Dyskusje i pytania mają odbywać się zgodnie z regułami warsztatów masońskich – nie wolno zabierać głosu, ale trzeba o niego poprosić, przede wszystkim się słucha i nie należy udowadniać, że ma się rację. Nie wolno też pytać wprost o przynależność do loży. Lyońska kawiarnia ma służyć „uproszczeniu kontaktów pomiędzy masonerią a światem zewnętrznym”. Przykładowe tematy spotkań to eutanazja czy przynależność członków Kościoła do masonerii… Bogdan Dobosz

Egalia czyli bezpłciowe przedszkole Szwecja to stachanowiec unijnego postępu. Na nczas.com wielokrotnie informowaliśmy o kontrowersyjnych projektach naszego północnego sąsiada. To skandynawskie państwo jako pierwsze w Europie podjęło próbę “zniesienia części ograniczeń prawnych obowiązujących przy zmianie płci” (więcej tutaj), zasłynęło żądaniem zmiany nazwy błony dziewiczej (więcej tutaj), przyznało zasiłek przez wzgląd na “uzależnienie od heavy metalu” (więcej tutaj oraz tutaj) itp. Rzeczpospolita poinformowała o kolejnej cegiełce postępu, którą w sztokholmskim przedszkolu Egalia pedagodzy dołożyli do wieży Babel postępu. Egalia to miejsce “w którym płeć nie istnieje”, a wszyscy są dla siebie “bezpłciowo równi”. Placówka kultywuje “wartości gender i równouprawnienie”. Nowoczesne podejście do wychowania znalazło odbicie “w urządzeniu wnętrz i doborze lektur”. W dziecięcych czytankach dominują historie par tej samej płci oraz rodzin rozbitych (samotnych ojców / matek). Z literackiego kontekstu NORMALNYCH, heteroseksualnych rodzin zrezygnowano ponieważ “takie rodziny i tak są obecne wszędzie” a przedszkole “chce stanowić przeciwwagę dla segregowanego ze względu na płeć, konserwatywnego społeczeństwa”. W Egalii nawet zabawki (zwłaszcza lalki i maskotki) zostały pozbawione cech, które mogłyby sugerować konkretną płeć. Zatrudniony w placówce personel do swoich podopiecznych może zwracać się jedynie “bezpłciowo”. – Grupy dzieci nie nazywamy dziewczynkami czy chłopcami. Mówimy o nich „koledzy” – wyjaśniła Rzeczpospolitej Lotta Rajalin (szefowa przedszkola); dopuszczalna jest również forma hybrydowa “ono” (hen). Powyższa perwersja równouprawnienia to i tak nic w porównaniu z eksperymentem pedagogicznym, który z powodzeniem realizuje od 2007 roku przedszkole w Oslo (Norwegia) przy ulicy Bjerkealeen (o sprawie informowaliśmy po raz pierwszy 2 lata temu). W placówce panuje klimat “naturalnej seksualności”. Przejawia się on w pełnej akceptacji dla biegających nago dzieci, którym wolno zaglądać sobie do pupy, onanizować się a nawet imitować kopulację (granicą swobody jest zakaz „wkładania do środka”). – Uważa się, że seksualność wśród dzieci jest nieistotna. Otóż jest. Dlatego seksualnych zabaw dzieci nie należy powstrzymywać, nawet w przedszkolu – mówi przedszkolanka Pia Friis. Pani pedagog zaznacza jednak, że “seksualność należy socjalizować tak, aby dzieciom nie wolno było trzymać się za genitalia podczas posiłków”.

Błażej Gorski

Kanada śmierdząca Lewicą Jak wiadomo (nie wszystkim) pieniądz łagodzi obyczaje. Jedni mówią: "Życia ludzkiego nie wolno przeliczać na pieniądze" - a drudzy je przeliczają. I dlatego w średniowieczu nawet podczas wielkich bitew ginęło nieraz tylko kilkudziesięciu albo nawet kilku (!!) rycerzy - z tej prostej przyczyny, że za jeńca brało się OKUP.

Sieć trzęsie się od informacji o tym, że w Kolumbii Brytyjskiej firma Howling Dogs Tours z Whistler kazała p.Bobowi Fawcettowi zaszlachtować setkę zbędnych psów zaprzęgowych. Ludzie piszą o okrucieństwie - a ja mówię: "Wszystko dlatego, że w Kanadzie nie ma kapitalizmu". Zdrowego psa rasy husky daje się sprzedać co najmniej za $100. Sto psów - to $10.000. Żaden kapitalista w kapitalizmie nie wyrzuci za okno takiej sumy (plus gratyfikacja dla rzeźnika).

Jednak przepisy o przewozie psów - uchwalone "dla dobra psów" - spowodowały, że przewóz do Vancouver (lub innego dużego miasta)  byłby nieopłacalny. Ot, i cała tajemnica. JKM

Co wywożą z Andorry? Z okazji wypadku p. Roberta Kubicy uwaga Polaków zwróciła się na Andorrę. Wyścig dookoła Andorry nie byłby długi, bo granice tego państwa wynoszą w sumie ok. 95 km. Ale ja o gospodarce. „Bilans handlowy [Andorry] jest wybitnie ujemny. W 2002 wyeksportowano towarów za 111 mln €, zaś sprowadzono za 1,2 mld €”. A PKB wyniósł około 28 tys. € na Andorrczyka. Otóż PKB Polski pod okupacją III Rzeczypospolitej wynosi ok.9000 €uro na mieszkańca – a socjalistyczni ekonomiści (innych w Polsce praktycznie nie ma) każą nam za wszelką cenę mieć „dodatni bilans handlowy”. Oni nas nie „oszukują”. Oni sami w to wierzą! Naprawdę! Wierzą, że im więcej wywieziemy z Polski – tym lepiej!!! Tymczasem jest odwrotnie. Celem gospodarki jest, by mieć w kraju jak najwięcej rozmaitych towarów – a nie jak najmniej!! Zaraz – spyta ktoś – a skąd brać pieniądze na zakup tych towarów, co mamy je sobie przywozić zza granicy? Cóż... Trzeba coś wywieźć, sprzedać – i już mamy pieniądze! Tak więc wywozić oczywiście trzeba – ale eksport nie jest celem, lecz smutną koniecznością. Nie po to wywozimy węgiel, by pozbyć się tego cholernego czarnego szmelcu – lecz po to, by kupić telewizory i ananasy,. Eksportem nie należy się chwalić. Chwalić się trzeba, że się dużo do kraju przywiozło – co właśnie robią mieszkańcy Andorry. Co to jest „dodatni bilans handlowy” to już 150 lat temu wyjaśnił śp.Fryderyk Bastiat. Jeśli kupię węgiel za milion, wywiozę do Szwecji, sprzedam za 1,5 miliona, kupię tam za to rudę żelaza, przywiozę do Polski i sprzedam za 2 miliony – to bilans handlowy jest „ujemny”! Wywiozłem za milion – przywiozłem za dwa. Jeśli jednak statek z rudą na Bałtyku zatonie – a, to radujmy się, hop-sa-sa! Bilans handlowy zrobił się „dodatni”!! Socjaliści po prostu wszystko widzą odwrotnie niż ludzie. Tak!

JKM

Jak ta Andorra żyje? Z okazji wypadku p. Roberta Kubicy uwaga Polaków zwróciła się na Andorrę. Wyścig dookoła Andorry nie byłby długi, bo granice tego państwa mierzą w sumie ok. 95 km. Ale ja o gospodarce. Czytam: „Bilans handlowy Andorry jest wybitnie ujemny. W 2002 wyeksportowano towarów za 111 mln €, zaś sprowadzono za 1,2 mld €”. A PKB wyniósł około 28 tys. € na Andorrczyka. Otóż PKB Polski pod okupacją III Rzeczypospolitej wynosi ok.9000 € na mieszkańca – a socjalistyczni ekonomiści (innych w Polsce praktycznie nie ma) każą nam za wszelką cenę mieć „dodatni bilans handlowy”. Oni nas nie „oszukują”. Oni sami w to wierzą! Naprawdę! Wierzą, że im więcej wywieziemy z Polski – tym lepiej!!! Tymczasem jest odwrotnie. Celem gospodarki jest, by mieć w kraju jak najwięcej rozmaitych towarów – a nie jak najmniej!! Zaraz – spyta ktoś – a skąd brać pieniądze na zakup tych towarów, co mamy je sobie przywozić zza granicy? Cóż... Trzeba coś wywieźć, sprzedać – i już mamy pieniądze! Tak więc, wywozić oczywiście trzeba – ale eksport nie jest celem, lecz smutną koniecznością. Nie po to wywozimy węgiel, by pozbyć się tego cholernego czarnego szmelcu – lecz po to, by kupić telewizory i ananasy,. Eksportem nie należy się chwalić. Chwalić się trzeba, że się dużo do kraju przywiozło – co właśnie robią mieszkańcy Andorry. Co to jest „dodatni bilans handlowy” to już 150 lat temu wyjaśnił śp. Fryderyk Bastiat. Jeśli kupię węgiel za milion, wywiozę do Szwecji, sprzedam za 1,5 miliona, kupię tam za to rudę żelaza, przywiozę do Polski i sprzedam za 2 miliony – to bilans handlowy jest „ujemny”! Wywiozłem za milion – przywiozłem za dwa. Jeśli jednak statek z rudą na Bałtyku zatonie – a, to radujmy się, hop-sa-sa! Bilans handlowy zrobił się „dodatni”!! Socjaliści po prostu wszystko widzą odwrotnie niż ludzie. Zobaczmy, co jeszcze pisze Wikipedia o państewku, liczącym tylu mieszkańców, co Otwock – a które stać na sprowadzenie p. Kubicy i Jego Kolegów – i urządzenie sobie Tour d'Andorra: „Aż 80% PKB stanowią wpływy z turystyki, w tym z handlu towarami, na które państwo wcale lub prawie wcale nie nakłada podatków, głównie paliwem, alkoholami i wyrobami tytoniowymi – każdego roku Andora jest odwiedzana przez 9 milionów turystów. Dzięki korzystnym prawom fiskalnym i celnym, Andora ma opinię raju podatkowego, co wspomaga rozwój banków i skłania zagraniczne firmy do zakładania tam swoich siedzib. Przemysł jest rozwinięty słabo, głównie wydobycie surowców naturalnych (ruda żelaza, ołów, marmur, granit). Rolnictwo, ze względu na brak ziemi ornej, to prawie wyłącznie hodowla owiec i bydła domowego, z czym związana jest wytwórczość odzieży, produkcja galanterii skórzanej i biżuterii oraz pamiątkarstwo. Sieć drogowa obejmuje 380 km znakomitych dróg powiązanych z siecią państw ościennych”. Czyli w tym, położonym w górach, kraiku mają dochód na głowę mieszkańca trzykrotnie wyższy, od bogatej w minerały, mającej świetne warunki dla rolnictwa itd. Polski. A mają – bo postępują dokładnie odwrotnie, niż III Rzeczpospolita poczyna sobie z okupowaną przez siebie Polską. Zamiast nieprawdopodobnie wysokiej akcyzy na paliwa, tytoń i alkohole – akcyzy nie ma, a inne podatki są niskie. I co? Zadaję teraz pytanie. Skąd ten biedny rząd Andorry, nie mającej dochodów z akcyzy, bierze pieniądze na  „380 km znakomitych dróg powiązanych z siecią państw ościennych”? Gdy nas, mających potężny przemysł i rolnictwo – nie stać nawet na jedna przyzwoitą autostradę z zachodu na wschód lub z północy na południe? Akcyza jest rzekomo po to, by ludzie nie pili, nie zatruwali się nikotyną... To proponuję teraz sprawdzić ilu pijanych chodzi po ulicach Andorry, jak trzeszczą tam w szwach izby wytrzeźwień, ilu ludzi umiera tam w szpitalach na raka płuc... Chociaż jedno można powiedzieć: z powodu niskiej akcyzy na paliwa, kierowcy nie oszczędzają na benzynie, jeżdżą brawurowo – i czasami wypadają z sieci znakomitych dróg rozbijając się na kamiennym murku. Czy tym nasi okupanci chcą uzasadnić akcyzę na paliwo? JKM

Prolegomena do „księgi wyjścia”? Nasza chata oczywiście z kraja, a w uścisku imadła strategicznych partnerów nasi Umiłowani Przywódcy mogą już tylko groźnie kiwać palcem w bucie – więc w tej sytuacji tym więcej przyjemności, że oto może właśnie ocieramy się, a ściślej – wkrótce otrzemy o największą, a w każdym razie dużą politykę. Pewnie już mało kto pamięta publikację pewnego niemieckiego malarza o potrzebie przeniesienia Izraela do Europy i ulokowania go albo w Turyngii, albo gdzieś w Polsce – na przykład na polskim terytorium etnograficznym. Publikacja nosiła wszelkie znamiona politycznej fantastyki, a nawet – politycznej fantasmagorii, ale w Niemczech malarze dochodzą niekiedy do wielkiego znaczenia, toteż lepiej takich pomysłów nie bagatelizować zwłaszcza, że nagle zaczynają one przybierać całkiem realne kształty. Chodzi oczywiście o jaśminową rewolucję, która najpierw objawiła się w Tunezji, doprowadzając do wyrzucenia z kraju tamtejszego prezydenta-tyrana, a obecnie rozlewającą się na inne kraje arabskie – akurat te, które dotychczas były mniej lub bardziej wiernymi wasalami Stanów Zjednoczonych. Jest to oczywiście czysty przypadek, bo – jeśli wierzyć mądrym i roztropnym, co to odrzucają wszelkie teorie spiskowe – po prostu „młodzi” skrzyknęli się na Facebooku, demonstrują aż miło i tylko patrzeć, jak wydemonstrują sobie taką samą demokrację, jak u nas i będą szczęśliwi tak samo, jak my. Jest to teoria bardzo wesoła i optymistyczna, ale niezbyt dobrze, a właściwie wcale nie wyjaśnia przyczyn, dla których „młodzi” siedzieli cicho, jak myszki przez ostatnie 30 lat i zaczęli się „skrzykiwać” dopiero teraz. Nie wyjaśnia, czy istnieje jakiś związek między tą ekspandującą rewolucją, a francuskimi planami utworzenia kieszonkowego imperium francuskiego pod nazwą Unii Śródziemnomorskiej – co wymagałoby „afrykanizacji” Afryki Północnej, a przynajmniej jej „europeizacji” podobnie jak „europeizacji”, czyli stopniowego ograniczania wpływów amerykańskich wymaga Europa, no i wreszcie, a właściwie przede wszystkim – kto tych wszystkich „młodych” tak za pomocą tego Facebooka „skrzykuje” i do czego zmierza. U nas, dajmy na to, wiadomo – „młodych wykształconych” za pomocą SMS-ów, czy Facebooka „skrzykuje” razwiedka, żeby ich podgarnąć na kupkę i w ten sposób sprawniej wymłócić dla strategicznych partnerów – no a w Egipcie? No a w Egipcie może to być Bractwo Muzułmańskie, będące jedyną siłą rzeczywiście istniejącą na politycznej pustyni, w którą zmieniły ten kraj 30-letnie rządy „naszego” czyli amerykańskiego sukinsyna Hosni Mubaraka. Oczywiście Bractwo Muzułmańskie starannie unika ostentacji, między innymi dlatego, by jak długo się da nie odłączać Egiptu od amerykańskiej kroplówki i w tym celu chętnie godzi się, a kto wie, czy samo nie wysuwa Mohameda el Baradei na swego rodzaju egipskiego Kiereńskiego, zza którego pleców będzie rządzić krajem – ale oczywiście rządzić po swojemu, to znaczy – zgodnie z nieubłaganymi nakazami Koranu. Co to oznacza zarówno dla USA, jak i Izraela – pokazała w rewolucja Chomeiniego, który w 1978 roku ograniczył się do takiego samego postulatu, jaki dzisiaj towarzyszy jaśminowej rewolucji: „precz z tyranem!”. A co dalej? A dalej się zobaczy, bo dalej to już będzie za późno. Na razie więc – jak pisze poeta – „Świat się zmienia; negry bieleją z przerażenia, a Żydki zamykają domy, bo przeczuwają już pogromy”. Moi tajni współpracownicy donoszą, że w środowisku „Gazety Wyborczej”: pojawiła się inicjatywa „skrzyknięcia” młodych, wykształconych na demonstrację przed egipską ambasadą w obronie Hosni Mubaraka. No proszę – może on i tyran, ale życzliwy dla Izraela, więc jakby nie tyran. Mniejsza jednak o te zawiłości tyranologii stosowanej, bo ważniejsze jest, co się stanie, jeśli pewnego dnia okaże się, że już nie gdzieś tam w rejonie Zatoki Perskiej, tylko tuż za wszystkimi miedzami bezcennego Izraela pojawią się czarnopodniebienne, fundamentalistyczne reżimy islamskie? Może wybuchnąć wojna, w której Izrael użyje posiadanej broni jądrowej, ale bardziej prawdopodobny jest zwiększający się nacisk w ramach terroryzmu – strategii, którą architekci emancypacji pod zielonym sztandarem Proroka opanowali, jak się wydaje, do perfekcji. W tej sytuacji życie w Ziemi Obiecanej może szybko upodobnić się do sennych koszmarów, wywołując nieodpartą tęsknotę do powrotu w spokojniejsze rejony Europy Środkowej, którą wprawdzie zaludniają antysemici, ale safandulscy, a przez to zupełnie niegroźni. Czy przypadkiem nie o tym rozmawiał prezydent Szymon Peres z rosyjskim prezydentem Dymitrem Miedwiediewem w Soczi w sierpniu 2009 roku? Z punktu widzenia strategicznych partnerów byłoby to idealne rozwiązanie, bo w przypadku przystąpienia przez strategicznych partnerów do ostatecznego uporządkowania Środkowej Europy, trzeba zawczasu pomyśleć o odpowiednim przedstawieniu ewentualnych objawów niezadowolenia ze strony mniej wartościowego narodu tubylczego. Gdyby udało się przedstawić te objawy jako wybuch organicznego tubylczego antysemityzmu, to można by było tubylców nawet masakrować bez obawy, że wytresowane w politycznej poprawności europejskie eunuchy cokolwiek pisną. W tym celu trzeba jednak powierzyć nadzorowanie mniej wartościowego narodu tubylczego starszym i mądrzejszym. Czy przypadkiem nie o tym właśnie rozmawia w Izraelu Nasza Złota Pani Aniela, która zabrała tam co najmniej połowę, a może nawet cały niemiecki rząd? Czy nie to właśnie zostanie objawione naszym Umiłowanym Przywódcom, którzy zaraz po pielgrzymce Naszej Złotej Pani Anieli, sami udadzą się do Izraela z wizytą ad limina? Czyż nie po to „światowej sławy historyk” konfabuluje swoje makabryczne bajędy, a organizacje przemysłu holokaustu wespół z „Synami Przymierza” i ambasadorem Lee Feinsteinem pracują nad zoperowaniem rządzących naszym nieszczęśliwym krajem Sił Wyższych by wreszcie przekazali im te 65 miliardów dolarów, dzięki którym przybywający do Żydolandu zainstalowanego na polskim terytorium etnograficznym starsi i mądrzejsi będą mieli mięciutkie lądowanie? Okazuje się, że malarskie wizje wcale nie były takie oderwane od rzeczywistości. Przeciwnie – rzeczywistość zaczyna coraz bardziej przypominać piekielne wizje Bosha. SM

Remanenty dyskusyjne Podczas spotkania w pubie „Salamandra” w Bielsku-Białej kilku uczestników opowiedziało się przeciwko kapitalizmowi za solidarnością społeczną. Dyskusja zapowiadała się interesująco, ale trzeba było powoli zmierzać do końca, więc korzystam z tej okazji, by przedstawić zarówno poglądy krytyków kapitalizmu i zwolenników solidarności społecznej, jak i to, co mam w związku z tym do powiedzenia w nadziei, że okaże się to interesujące również dla tych, którzy w spotkaniu nie uczestniczyli. Największym problemem naszych czasów wydaje się chaos semantyczny. Na przykład wielu ludzi jest święcie przekonanych, że Adolf Hitler był przedstawicielem „skrajnej prawicy” i wcale ich nie konfunduje fakt, że partia, której przewodził, nie tylko nazywała się „socjalistyczna” – ale naprawdę taka była. Jedyną przyczyną, dla której Adolfa Hitlera zaliczono do „skrajnej prawicy” było to, że prowadził wojnę ze Związkiem Radzieckim i w ogóle – zwalczał komunistów. Ale Hitler zwalczał komunistów tak samo, jak, dajmy na to, Kościół zwalcza heretyków – nie dlatego, że nie wierzą w Boga, tylko – że wierzą inaczej. Z punktu widzenia narodowych socjalistów, komuniści ze swoim „proletariackim internacjonalizmem” byli właśnie takimi heretykami i stąd nieprzejednany antagonizm. Ale wystarczy tylko rzucić okiem na zakazaną dzisiaj publicystykę nazistowską, by przekonać się, że nie tylko używa bardzo podobnej retoryki co komuniści i np. pomstuje na „reakcję”, „kapitalistów” i „plutokratów”, ale również w rozwiązaniach modelowych, w których – jak to w socjalizmie – wszystko zostało podporządkowane państwu, państwo – partii, a partia – Fuhrerowi. Zatem każdą dyskusje należy zaczynać od zdefiniowania pojęć, żeby było wiadomo, o czym właściwie rozmawiamy. Kapitalizm – żeby zdefiniować go najprościej – polega na tym, że inwestuje się tam, gdzie jest nadzieja osiągnięcia zysku. Socjalizm zaś – niekoniecznie. Wynika z tego, że kapitalizm jest zdroworozsądkowy, podczas gdy socjalizm można uznać za inną, elegancką nazwę głupoty. Trudno bowiem uznać za mądrego kogoś, kto pakuje pieniądze w przedsięwzięcia nie rokujące szans powodzenia. Jedynym wyjaśnieniem takiego postępowania i częściowym jego wytłumaczeniem – bo przecież nie usprawiedliwieniem – jest okoliczność, że ci, którzy w socjalizmie inwestują, nie inwestują własnych pieniędzy, tylko cudze. A – jak zauważył Milton Friedman – istnieją cztery sposoby wydawania pieniędzy. Pierwszy – gdy wydajemy swoje pieniądze na nas samych. Wtedy wydajemy oszczędnie i celowo – bo bardzo dobrze znamy własne potrzeby. Drugi sposób – gdy wydajemy własne pieniądze na kogoś innego. Nadal wydajemy oszczędnie, ale już nie tak celowo, bo potrzeb tego innego już tak dokładnie nie znamy. Każdy, kto kupował prezent wie, jak łatwo się pomylić. Trzeci sposób – gdy wydajemy cudze pieniądze na nas samych. Nie wydajemy oszczędnie, ale przynajmniej celowo, bo własne potrzeby przecież znamy. I wreszcie sposób czwarty – gdy wydajemy cudze pieniądze na kogoś innego: ani oszczędnie, ani celowo. I dlatego właśnie socjalizm przegrywa w konfrontacji z kapitalizmem. Ale chociaż kapitalizmu niepodobna krytykować za brak rozsądku, to krytykowany jest z innej strony – że na przykład kierowanie się zyskiem sprzeciwia się nakazom chrześcijaństwa. Jest to oczywisty nonsens i jeśli wielu katolików, a nawet część duchowieństwa naprawdę tak myśli, to nie tyle z przywiązania do chrześcijaństwa, co zwyczajnie – z ignorancji, albo czegoś jeszcze gorszego – z przyswojenia sobie nonsensów w charakterze skarbów wiedzy. Z tego punktu widzenia lepiej jest nic nie wiedzieć, niż mieć wiedzę fałszywą. Ten, kto ma świadomość, że niczego nie wie, jest otwarty na wiedzę i chętnie się uczy, podczas gdy człowiek nafaszerowany wiedzą fałszywą uważa, że wszystko wie i utwierdza się w nonsensach. Oto przykład pół żartem, ale pół serio: w 1968 roku pięć państw Układu Warszawskiego najechało Czechosłowację – kraj kulturalny, gdzie nie było analfabetów. Przeciwnie – wszyscy czytali książki i gazety. I co tam czytali? Ano – że Armia Radziecka jest niezwyciężona. Toteż wojsko nawet nie wyszło z koszar, no bo po co miałoby mierzyć się z przeciwnikiem niezwyciężonym? Minęło kilka lat i Armia Radziecka najechała Afganistan. Kraj całkiem inny, zacofany, mający co najmniej 85 procent analfabetów. Analfabeci – wiadomo; nie czytają niczego, więc nie mogli nigdzie przeczytać, że Armia Radziecka jest niezwyciężona. Ponieważ nie wiedzieli, że jest niezwyciężona – po staremu stawili opór i – patrzcie Państwo! – wygrali! Czyż to nie argument, że lepiej jest nic nie wiedzieć, niż posiadać wiedzę fałszywą? Kapitalizm nie sprzeciwia się zasadom chrześcijaństwa, bo chrześcijaństwo nie jest doktryną ekonomiczną, tylko religią. Wśród 6 prawd wiary (jest jeden Bóg, Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze, są trzy Osoby Boskie: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty, Syn Boży stał się człowiekiem i umarł na krzyżu dla naszego zbawienia, dusza ludzka jest nieśmiertelna oraz – łaska Boża jest do zbawienia koniecznie potrzebna) nie ma ani jednej, która by dotyczyła kapitalizmu, czy w jakikolwiek sposób by go krytykowała. I całe szczęście, bo jakże by to wyglądało, gdyby Bóg, będący wszak Mądrością Nieskończoną, sprzeciwiał się akurat temu, co jest rozsądne i logiczne? Jakże by to wyglądało, gdyby chrześcijaństwo było wrogie kapitalizmowi, dzięki któremu nastąpił niespotykany przedtem w historii przyrost bogactwa? Bardziej wyrafinowani krytycy kapitalizmu zarzucają mu, że kierując się indywidualnym zyskiem, sprzeciwia się chrześcijańskiej zasadzie powszechnego przeznaczenia dóbr. Zasada ta głosi, że Pan Bóg stworzył Ziemię dla wszystkich, a nie tylko dla bogatych, w związku z tym każdy ma prawo uczestniczyć w tym bogactwie stworzonych dóbr. I słusznie, tylko – na jakiej zasadzie? Bardzo ładnie wyjaśnił to Jerzy Gilder, który w książce „Bogactwo i ubóstwo” zauważył, że zasada powszechnego przeznaczenia dóbr realizuje się w momencie, gdy właściciel dóbr inwestuje. Inwestuje – to znaczy stawia do dyspozycji innych ludzi dobra, których przedtem albo nie było, albo nie było ich w tym miejscu. Na przykład – buduje fabrykę butów, albo zakłada sklep we wsi, gdzie dotąd sklepu nie było. Jeśli – powiada Gilder – trafnie odgadnie potrzeby innych ludzi, to dopiero wtedy zostanie wynagrodzony zyskiem. Jeśli nie – i na przykład zacznie produkować buty z cementu – straci to, co zainwestował. Podobnie ze sklepem; jeśli będzie miał zgniły i tandetny towar, to pójdzie z torbami, a jeśli dobry, którego ci wieśniacy będą potrzebować – utrzyma się, a może nawet się dorobi. Ale nie byłoby chyba zgodne z zasadami chrześcijaństwa, gdyby do takiego sklepikarza przyszedł ktoś, kto nie dzielił z nim ryzyka i zażądał połowy zysku. Zatem – na jakiej zasadzie ludzie mają korzystać z dóbr stworzonych przez Boga dla wszystkich? Odpowiedzi i to bardzo brutalnej, udziela święty Paweł: kto nie chce pracować, niechże też i nie je. Oznacza to, że chrześcijaństwo opowiada się za uczestnictwem ludzi w dobrach na zasadzie pożytecznej pracy. Pożytecznej – to znaczy takiej, za którą inni ludzie dobrowolnie zapłacą. Jest to całkowicie zgodne z zasadami kapitalizmu, który uczestnictwo w korzystaniu z dóbr uzależnia od posiadanych pieniędzy. Bo pieniądze w zasadzie są tylko symbolem czyjejś pracy, aktualnej, albo wcześniejszej. No dobrze, ale cóż w takim razie ze społeczną solidarnością, o której tyle słyszymy? Wszystko zależy od tego, jak ja rozumiemy. Jeśli rozumiemy ją tak, że każdy uważający się za ubogiego ma prawo wynająć sobie urzędnika państwowego, by za jego pośrednictwem odebrać bogatszemu od siebie część jego majątku i sobie przywłaszczyć – to nie ma zgody. Jest to taki sam rabunek, jak z bronią w ręku, bo pośrednictwo urzędnika państwowego niczego tu nie zmienia. Co zatem robić? Ano, ci którzy uważają, że trzeba pomagać innym ludziom w potrzebie, powinni im po prostu pomagać – i to z własnego majątku, a nie z cudzego. To jest właśnie podkreślana w chrześcijaństwie miłość bliźniego – a nie system redystrybucji dochodu narodowego za pośrednictwem biurokratycznego aparatu. Pan Jezus mówiąc o miłości bliźniego ani słowem nie wspomniał o konieczności jej znacjonalizowania, ani o tym, że ma ona przybrać postać redystrybucji dochodu. A przecież gdyby chciał nakreślić swoim uczniom taki schemat, to chyba żaden chrześcijanin nie wątpi, że starczyłoby Mu kompetencji? SM

Prezydent Komorowski jak pani Walewska? Słusznie mówią ludzie, że wszelkie analogie są naciągane, chociaż niepodobna nie zauważyć, że mimo naciągania, pewne punkty bywają wspólne. Weźmy taką panią Walewską. Ponieważ wydawało się, że wpadła w oko Napoleonowi, najczcigodniejsi przedstawiciele naszego narodu wpychali mu ją do łóżka w nadziei, że dzięki temu seansowi nastąpi odrodzenie Polski od morza do morza. Nic takiego, ma się rozumieć, nie nastąpiło, a jedyną korzyścią było doświadczenie kilku dostojników w rzemiośle rajfurskim. Ostatniemu spotkaniu prezydenta Bronisława Komorowskiego z Naszą Złotą Panią Aniela i francuskim prezydentem Mikołajem Sarkozym w ramach tzw. trójkąta weimarskiego przyświecała podobna idea, chociaż trzeba wskazać na istotną różnicę. Nikt mianowicie prezydenta Komorowskiego nie wpychał do łóżka Napoleonowi. Przeciwnie – francuski prezydent Mikołaj Sarkozy chwalił prezydenta Komorowskiego, że rzucił się w ramiona Włodzimierza Putina bez wpychania. Widok prezydenta Komorowskiego w ramionach Włodzimierza Putina na pewno ucieszył Naszą Złotą Panią Anielę, która w przeciwnym razie musiałaby paść w jego ramiona osobiście. Dzięki takiemu zastępstwu prezydent Sarkozy będzie mógł naciągać Naszą Złotą na różne przysługi – jak to w trójkącie, po którym nasi Umiłowani Przywódcy znowu wiele sobie obiecują. SM

Reaganomika - od zapaści do rozkwitu Założenia programu gospodarczego administracji Ronalda Reagana zostały wypracowane w czasie jego kampanii wyborczej w 1980 roku. W latach 70. sytuacja gospodarcza Stanów Zjednoczonych coraz mocniej pogarszała się, czego wyrazem było malejące tempo wzrostu, rosnąca inflacja, wysoka stopa procentowa, stosunkowo wysokie bezrobocie, a także, począwszy od 1976 roku, powiększający się deficyt bilansu handlowego. Kroki zaradcze podejmowane przez kolejne administracje amerykańskie przynosiły efekty odwrotne od zamierzonych, dodatkowo pogłębiając i tak trudną sytuację gospodarczą. Typowym przykładem nieefektywności tej polityki były ponawiane próby wyjścia z recesji i zmniejszenia bezrobocia przez zwiększenie popytu w tradycyjny (keynesowski) sposób. Rezultatem tych działań było albo stosunkowo niewielkie ożywienie kosztem dużej inflacji, albo wręcz stagflacja, tj. brak wzrostu gospodarczego w warunkach utrzymującej się inflacji i bezrobocia. O ile w latach 50. i 60. stopa inflacji wynosiła 2-3% rocznie, o tyle w roku 1971 wzrosła do 4%,  w końcu lat 70. do ponad 7%, by w 1980 roku wynieść ponad 12%! W tym samym czasie stopa bezrobocia wzrosła z 4,5% do 7% w 1977 roku. Próby walki z bezrobociem poprzez zwiększenie podaży pieniądza oraz wzrost tworzenia miejsc pracy w sektorze publicznym doprowadził tylko do wspomnianego wzrostu stopy inflacji oraz znacznego wzrostu obciążeń podatkowych społeczeństwa Innym niepokojącym zjawiskiem lat 70. w USA było niezwykle wysokie tempo wzrostu wydatków budżetowych, a szczególnie zmiany w strukturze tych wydatków. W latach 1970-1980 wydatki federalne wzrosły trzykrotnie z 200 do 600 mld USD, w tym transfery dla osób fizycznych w ramach różnych programów socjalnych wzrosły z 50 do 240 mld USD. Inaczej mówiąc rząd Stanów Zjednoczonych pod koniec lat 70. zajął się przede wszystkim redystrybucją dochodu, nie zaś – jak to było poprzednio – nieskrępowanym tworzeniem bogactwa oraz dostarczaniem dóbr i usług. Efektem znacznego rozwoju programów socjalnych było znaczne osłabienie systemów motywacyjnych w społeczeństwie amerykańskim, co doprowadziło do spadku praktycznie do zera tempa wzrostu dochodu narodowego na jednego zatrudnionego w latach 1973-1980. W przedstawionym Kongresowi Stanów Zjednoczonych w lutym 1981 roku programie ekonomicznym „Amerykański nowy początek”, administracja nowego prezydenta zakreśliła cztery kluczowe elementy polityki ekonomicznej rządu w latach 80. Po pierwsze przedstawiono plan reformy budżetu mający na celu ograniczenie stopy wzrostu wydatków federalnych, poprzez zredukowanie lub nawet wyeliminowanie większości programów socjalnych, z wyjątkiem programów dla najbardziej potrzebujących . Po drugie zaprezentowano serię propozycji daleko idących reform dochodów osobistych i opodatkowania działalności gospodarczej mających na celu zwiększenie skłonności do pracy, oszczędności i inwestowania, zaś w odniesieniu do wydatków rządowych przeniesienie akcentu z polityki redystrybucji dochodu, na politykę „powszechnego dobrobytu”, realizowaną poprzez stymulowanie wzrostu bez wywoływania zjawisk inflacyjnych. Postulowano w tym zakresie zmniejszenie o 30% w przeciągu trzech lat podatków płaconych przez osoby fizyczne. Po trzecie zaproponowano szeroki program ograniczenia kontroli państwa, poprzez stworzenie jednostkom jak największych możliwości indywidualnego wyboru, decentralizację decyzji na szczeble lokalne oraz kontynuowanie polityki deregulacyjnej, zwiększającej swobodę działania jednostek gospodarczych a także obywateli. Po czwarte wreszcie zaproponowano wypracowanie wspólnie z Zarządem Rezerwy Federalnej zasad zdrowej polityki monetarnej, mającej na celu odbudowę stabilnej waluty i sprawnych rynków finansowych. Polityka monetarna polegać miała na polityce kontroli podaży pieniądza w taki sposób, aby utrzymać wzrost gospodarki bez zjawiska wzrostu inflacji. Przedstawiony program i zarysowany plan jego realizacji dosyć dokładnie odzwierciedlał zasady nieingerencji państwa w sprawy gospodarki, propagowane przez zwolenników ekonomii liberalnej i monetaryzmu. Były to więc zasady niewątpliwie różniące się od tych, jakie dominowały w programach kolejnych administracji lat 70. W tym sensie zatem program przedstawiony przez Reagana można by nazwać niemal rewolucyjnym. Ronald Reagan przystąpił z dużą energią i konsekwencją do realizacji swego programu ekonomicznego. Stosunkowo najłatwiej i najszybciej przebiegało wprowadzenie polityki monetarnej oraz polityki regulacyjnej i odnośnych zmian instytucjonalnych. Stało się tak głównie dlatego, iż w pierwszym przypadku istniała niemal pełna zgodność między prezesem FED Paulem Volckerem  a administracją Reagana w kwestii celów i metod tej polityki, w drugim zaś polityka rządu uzyskała wsparcie większości Kongresu USA. W swej deklaracji programowej administracja Reagana uznała politykę monetarną za jeden z najważniejszych elementów swej polityki ekonomicznej. Stanowisko to różniło się zasadniczo od poglądów poprzednich ekip, które traktowały politykę monetarną jako drugorzędną, służącą wpływaniu na procesy gospodarcze pośrednio, poprzez wysokość stopy procentowej. Reagan uznał, że to nie polityka fiskalna w rozumieniu keynesowskim, lecz polityka monetarna w rozumieniu teorii monetarystycznej jest podstawowym instrumentem oddziaływania na popyt a najskuteczniejszym środkiem polityki jest kontrola podaży pieniądza. Kontrola ta mogła być przy tym zarówno środkiem głównym w zwalczaniu inflacji, jak też służyć realizacji innych celów makroekonomicznych, takich jak tempo wzrostu dochodu narodowego, wzrost zatrudnienia, stan bilansu płatniczego czy nawet wysokość kursu walutowego.  Prawdziwym problemem, ze względu na nowatorstwo koncepcyjne i zakres planowanych zmian, stała się polityka fiskalna. Obserwacje poczynione przez twórców teorii racjonalnych, podważyły zasadność tezy o istnieniu negatywnej korelacji między bezrobociem a inflacją. Przyjęcie przez ekonomistów z ekipy Reagana koncepcji ekonomii podażowej w zakresie polityki fiskalnej stworzyło szansę, że obniżka podatków, nawet jeśli będzie wprowadzana jednocześnie z restrykcyjną polityką monetarną, wyzwoli dodatkową aktywność gospodarczą, a więc zwiększy także popyt na pracę, co przyczyni się do złagodzenia ewentualnego bezrobocia spowodowanego antyinflacyjną polityką monetarną. Zwiększoną bowiem podaż dóbr i usług wpłynie na  względne obniżenie poziomu cen. Inaczej mówiąc, przyjęcie założenia o skuteczności wykorzystywania restrykcyjnej polityki monetarnej oraz ekspansywnej polityki podatkowej jako sposobu walki z inflacją oraz na ożywienie gospodarcze jednocześnie, uwolniło zwolenników polityki monetarystycznej od zarzutu uzyskiwania pożądanych efektów inflacji kosztem recesji gospodarczej i bezrobocia. Mimo tych nadziei, jakkolwiek polityka ścisłej kontroli i ograniczenia podaży pieniądza niewątpliwie przyczyniła się do ograniczenia inflacji, to ceną tej polityki była jednak recesja gospodarcza. Pierwsze jej oznaki, widoczne na jesieni 1981 roku, nie przeraziły Prezydenta, ponieważ spodziewał się, że dokonana obniżka podatków wpłynie w niedalekiej przyszłości na ożywienie gospodarki. Przedstawiony Kongresowi projekt ustawy o reformie podatkowej był najważniejszym punktem programu ekonomicznego administracji Reagana w 1981 roku. Zakładał on szereg doniosłych zmian w systemie podatkowym, z których najważniejszymi były znaczne przyspieszenie odpisów amortyzacyjnych oraz znaczne obniżenie stawek podatku dochodowego. Ostatecznie uchwalona w końcu listopada 1981 ustawa obniżała wszelkie podatki dochodowe o 10-25%, przy jednoczesnym obniżeniu najwyższej stopy opodatkowania z 70% do 50%. Równocześnie wprowadzono indeksowanie przedziałów podatkowych, zwolniono od podatków wpłaty na fundusz emerytalny, ograniczono podatek od zysków kapitałowych oraz obniżono stopę podatkową dla korporacji. Uchwalenie tej ustawy było wydarzeniem o wielkim znaczeniu – miało zwiększyć bodźce do pracy, oszczędzania i inwestowania, a także do innowacji. Oczywiście wprowadzenie tak znacznych ulg dla osób fizycznych i biznesu musiało oznaczać znaczne ubytki w dochodach budżetowych. Oczekiwano jednak, że zwiększona aktywność gospodarcza zwiększy bazę podatkową i wyrówna lukę w dochodach podatkowych. Skuteczność polityki antyinflacyjnej doprowadziła do znacznego wzrostu realnej stopy procentowej, a co za tym idzie olbrzymiej zwyżki kursu dolara (o niemal 70% w latach 1981-1985). Efektem tych procesów był jednak bardzo szybki wzrost deficytu handlowego Stanów Zjednoczonych i związany z nim ogromny „tani” import, który znacznie przyczynił się do dodatkowego zahamowania tendencji inflacyjnych. Równocześnie w połowie 1982 roku gospodarka amerykańska ostatecznie wyszła z recesji i rozpoczęła okres wysokiego, stabilnego wzrostu gospodarczego utrzymującego się do końca drugiej kadencji Reagana. Te sukcesy reaganomiki sprawiły, iż w 1986 roku Kongres uchwalił nowa ustawę o reformie podatkowej, na mocy której zredukowano liczbę przedziałów podatkowych  do dwóch, opodatkowanych odpowiednio 15% i 28%, w miejsce poprzednich 14 przedziałów z podatkami w wysokości od 11% do 50%. Jednocześnie podniesiono efektywną stawkę podatku od dochodów od kapitału do 28% oraz obniżono stopę podatkową dla korporacji z 46% do 34%. Ustawa ta była wielkim sukcesem Reagana, który stwarzając obywatelom maksymalną swobodę przez minimalizację podatków osobistych, a także gwarantując równe szanse podmiotom gospodarczym (poprzez eliminację preferencji prawnych) tworzył kontekst formalnoprawny odzwierciedlający filozofie reaganomiki. W efekcie stawki podatkowe w Stanach Zjednoczonych osiągnęły pod koniec lat 80. poziom najniższy spośród krajów wysoko rozwiniętych. Program działań administracji Reagana w zakresie polityki wydatków rządowych i deficytu budżetowego był równie ambitny, jak  program w zakresie polityki podatkowej. Ich celem było systematyczne zmniejszanie roli państwa w życiu gospodarczym poprzez redukcję udziału wydatków państwowych w dochodzie narodowym, zwiększenie wydatków na obronę narodową, przesunięcie części środków finansowych ze szczebla centralnego na władze stanowe i lokalne oraz stopniowe równoważenie budżetu federalnego. W 1981 roku Kongres – na wniosek rządu – zaakceptował większość cięć budżetowych, jednak w kolejnych latach sukcesu tego nie udało się powtórzyć z uwagi na opór Kongresu zdominowanego przez partię demokratyczną. W efekcie nie udało się administracji Reagana doprowadzić do zrównoważenia budżetu. Powiększający się więc deficyt budżetowy był  rezultatem braku kooperacji ze strony Kongresu, który zgadzając się z jednej strony na redukcję podatków, nie zgadzał się na proponowaną przez Reagana równoczesna redukcję wydatków. Takie stanowisko Kongresu postawiło przed administracją konieczność dokonania zmiany w hierarchii celów prowadzonej polityki gospodarczej. Kwestia likwidacji deficytu ustąpiła miejsca konsekwentnie prowadzonej polityce podatkowej oraz zwiększaniu wysiłku zbrojeniowego jako celom ważniejszym. Wedle Reagana „niedoskonałość rynku jest lepsza niż niedoskonałość biurokracji”, a szukanie „sprawiedliwego” podziału dochodów nadmiernie osłabia procesy motywacyjne, przyczyniając się do spadku efektywności, a więc do obniżenia zdolności konkurencyjnych gospodarki. Za konieczne stało się więc dokonanie zasadniczej rewizji polityki regulacyjnej. Dość powiedzieć, że w latach 60. i 70. rozbudowano działalność agencji rządowych zajmujący się różnorodnymi regulacjami, ponadto powstało 20 nowych agencji, a ich działalność kosztowała amerykańskich podatników w końcu lat 70.wzrost ponad 120 mld USD, a więc więcej niż wydatki Departamentu Obrony. Bezpośrednio po objęciu urzędu prezydent Reagan utworzył specjalną grupę, której przewodniczył wiceprezydent Bush, a której zadaniem było szybkie działanie na rzecz zmniejszenia ilości uregulowań hamujących rozwój życia gospodarczego i społecznego w Stanach Zjednoczonych. Już 28 stycznia 1981 roku, a więc w kilka dni po zaprzysiężeniu, zarządzono natychmiastowe zaprzestanie wszelkiej kontroli cen paliw płynnych. Dzień później zniesiono wprowadzone przez Cartera wytyczne w sprawach płac i cen, a w połowie lutego 1981 roku nakazano agencjom rządowym zajmującym się egzekucją polityki regulacyjnej do przeglądu dotychczasowych regulacji oraz do korzystania z kryterium korzyści netto przy wprowadzaniu nowych regulacji. Decyzja o całkowitym zaprzestaniu kontroli cen ropy doprowadziła nie tylko do spadku jej ceny, ale także do zwiększenia opłacalności produkcji krajowej, a więc zmniejszenia importu. Efekty te stanowiły dowód na prawdziwość tezy Reagana, że przyczyną braków na rynku lub wysokich cen jest najczęściej nadmierna regulacja, a nie jej brak. Wobec nieakceptowania przez Kongres propozycji zaprzestania kontroli cen wydobycia gazu, Komisja Federalna ds. Regulacji Energii podniosła w 1986 roku pułap cenowy tzw. „starego” gazu do ogólnego poziomu cen gazu, doprowadzając w ten sposób do faktycznego uwolnienia cen gazu w Staninach Zjednoczonych, co spowodowało ogólny spadek jego ceny (o 25%). Dużo uwagi administracja Reagana poświęcała także deregulacji transportu, traktując to jako warunek odzyskania konkurencyjności przez amerykański transport. Doprowadzono w 1985 roku do likwidacji Cywilnej Rady Aeronautycznej, która od 1938 roku do końca lat 70. nie zezwoliła żadnej nowej linii lotniczej na rozpoczęcie działalności w przelotach wewnętrznych. Efektem tego kroku był wzrost liczby licencjonowanych wewnętrznych linii lotniczych, wzrost lotów, zasadniczy spadek cen biletów, przy jednoczesnej poprawie wskaźników efektywności działania firm, ponieważ wzmożona konkurencja zmusiła do znacznych działań reorganizacyjnych i obniżki kosztów. W latach 1978-1988 liczba pasażerów wzrosła z 225 mln do 425 mln osób, podczas gdy realne ceny biletów uległy obniżeniu siedmiokrotnie. Podobne działania podjęto w pozostałych dziedzinach transportu, tj. w przewozach samochodowych, towarowych, autobusowych, kolejowych oraz wodnych. Także w tym wypadku deregulacja zwiększyła znacznie zarówno liczbę przewoźników, jak i długość tras przewozowych. Wzrost konkurencji przyspieszył z kolei wprowadzanie nowych technologii i obniżenie kosztów przewozu. Inną dziedziną, w której działania deregulacyjne podjęte zostały niemal natychmiast po objęciu urzędu przez Reagana, były kwestie związane z wykorzystaniem fal radiowych, regulowane dotąd przez federalną Komisję ds. Komunikacji. Sprawa określania zawartości programu, w tym proporcji między ilością wiadomości a ilością programów na tematy publiczne, budziła liczne kontrowersje. W tej sytuacji administracja Reagana już w lutym 1981 roku zlikwidowała większość ograniczeń dotyczących programów radiowych, a w maju 1981 roku uproszczono aplikację dla nowo rejestrowanych stacji. Niezwykle ważną dziedziną, w której przeprowadzono daleko idącą deregulację, były finanse. Wielki kryzys ekonomiczny z lat 1929-1933 zaowocował wydaniem w okresie rządów Roosevelta szeregu aktów prawnych ograniczających konkurencję między bankami oraz wprowadzających szeroki wachlarz nadzoru i kontroli systemu bankowego oraz operacji finansowych na rynku. Zadecydowano m.in. o braku oprocentowania wkładów a vista, a wysokość oprocentowania wkładów długoterminowych w bankach komercyjnych została ograniczona do określonych pułapów. Coraz szybsza inflacja w Stanach Zjednoczonych w latach 70. sprawiła, iż wysokie nominalnie stopy procentowe przekroczyły dopuszczalne przez regulacje limity depozytowe, co doprowadziło do znacznego zamieszania na rynku finansowym. W tej sytuacji Kongres w 1981 roku zgodził się na uchylenie pułapów oprocentowań dla depozytów długoterminowych (potem również krótkoterminowych) oraz wprowadzenie negocjowanych warunków procentowania wkładów przez wszystkie instytucje depozytowe. Nowe zasady oprocentowania wkładów stały się bardzo popularne wśród drobnych depozytariuszy, zwiększając ich dochody z tytułu wyższych oprocentowań. Również banki i instytucje oszczędnościowe odniosły znaczne korzyści, umacniając swoją pozycję finansową, dzięki radykalnemu zwiększeniu sumy posiadanych depozytów. Zamierzenia deregulacyjne dotyczące stosunków między pracodawcami i zatrudnionymi przyniosły połowiczne efekty. Udało się rozluźnić przepisy w zakresie w wykonywania pracy w domu oraz warunków pracy praktykantów w przemyśle budowlanym. Nie powiodły się jednak próby obniżenia stawki płacy minimalnej z 3,5 USD do 2,5 USD za godzinę, przynajmniej dla młodzieży w okresie wakacyjnym. Zdominowany przez demokratów Kongres nie podzielił przekonania Reagana, że zbyt wysokie stawki płacy minimalnej oraz brak wyjątków dla młodzieży w okresie wakacyjnym było zarówno szkodliwe ze względów ekonomicznych jak i społecznych, gdyż przyczyniało się do stosunkowo wysokiego bezrobocia wśród młodzieży. Równocześnie zdecydowane działania administracji Reagana wobec ekstremalnych żądań związków zawodowych doprowadziły do znacznego spadku ich roli. Najbardziej spektakularnym przykładem tej polityki było rozporządzenie prezydenta Reagana z 1981 roku o zwolnieniu z pracy ponad 11 tysięcy strajkujących kontrolerów lotów zrzeszonych w Związku Pracowników Transportu Powietrznego. Decyzja prezydenta o ich zwolnieniu, a następnie rozwiązanie tego związku oraz decyzja o nieprzyjmowaniu zwolnionych do pracy przez okres następnych trzech lat wywołała początkowo olbrzymią falę protestów. Mimo to prezydent swej decyzji nie zmienił, a Sąd Najwyższy ją podtrzymał w 1984 roku, odrzucając odwołanie zwolnionych z pracy kontrolerów. Złamanie potęgi związków zawodowych sprawiło, iż nastąpił szybki spadek „uzwiązkowienia” amerykańskiej siły roboczej z 31% w 1970 do 17% w 1988 roku, o niewątpliwie przyczyniło się do wzrostu konkurencyjności amerykańskich firm. Istotnym dokonaniem Reagana było złagodzenie niezwykle restrykcyjnych uregulowań w zakresie atestacji nowych leków. Działania ten dokonane zostały bez zmiany aktów prawnych, wskazywały jak ważną rolę w prowadzeniu danej polityki ma generalne nastawienie danej administracji i dobór odpowiedniej kadry kierowniczej. Prezydent Reagan był także zwolennikiem likwidacji wielkich monopoli, takich jak IBM, AT&T czy Republic Steel. Najważniejszym krokiem była decyzja o podziale American Telephone and Telegrach, która odzwierciedlała dążenia administracji Reagana do usuwania absurdów wynikających z rosnących konfliktów między starym prawodawstwem a rozwojem technologii z jednej strony oraz dążeniem do zwiększenia konkurencji z drugiej. Podział AT&T doprowadził do znacznego unowocześnienia rynku telefonicznego w USA (wprowadzenie takich urządzeń, jak telefaksy, przenośne telefony, automatyczne sekretarki, komputery) oraz znacznego zmniejszenia opłat za usługi telefoniczne (w 1987 roku osiągnęły one 30% wysokości cen z 1984 roku). Administracja Ronalda Reagana dążyła także do rozszerzenia zakresu wolnego handlu w obrocie międzynarodowym, przy równoczesnej próbie ograniczenia deficytu handlowego, spowodowanego m.in. znaczną aprecjacją kursu dolara w stosunku do innych walut światowych. W następstwie zmiany kursu dolara oraz porozumień bilateralnych oraz uzgodnień w ramach G-7 zmierzających do ułatwień w eksporcie amerykańskich towarów oraz wzrostu popytu w tych krajach, doszło w 1987 roku do znacznego zmniejszenia deficytu handlowego USA. Równocześnie w tym samym roku doszło do zasadniczego zmniejszenia deficytu budżetowego (spowodowanego głównie przez wielkie wydatki zbrojeniowe, ten „wyścig zbrojeń” doprowadził do ruiny Związek Sowiecki), z poziomu 200 mld USD do 150 mld, co sprawiło, iż spadł on z 5,5 % GNP w 1985 roku do poniżej 3% w 1988 roku. Pomimo nacisków Kongresu domagającego się wprowadzenia restrykcyjnej polityki importowej, zaproponowana przez Reagana i przeforsowana w Kongresie w 1988 roku Ustawa o Handlu i Konkurencyjności miała na celu promocję amerykańskiego eksportu i otwarcie obcych rynków, przy zasadniczym ograniczeniu działań protekcjonistycznych. Jednocześnie jednak minister skarbu został zobowiązany do przedstawiania corocznych raportów identyfikujących te kraje, które nadwyżkę w handlu z USA osiągnęły dzięki zaniżeniu kursy własnej waluty lub innym działaniom sprzecznym z zasadą wolnego handlu. Równocześnie w połowie 1988 roku doszło do podpisania porozumienia o strefie wolnego handlu (FTA) z Kanadą. Stanowiło ono wielki krok naprzód w procesie eliminacji barier w handlu międzynarodowym i przyniosło wymierne korzyści obu jego sygnatariuszom. Polityka gospodarcza Reagana sprawiła, iż realny wzrost dochodu narodowego Stanów Zjednoczonych w latach 1983-1988 wyniósł średniorocznie 4,1%, a więc ponad dwukrotnie więcej niż w latach 1973-1982, osiągają przy tym poziom nie notowany od pierwszej połowy lat 60. Poza Japonią i Kanadą, wszystkie inne wysoko rozwinięte kraje OECD notowały w tym okresie niższe tempo wzrostu dochodu narodowego (np. Francja – 2,1%, RFN – 1,9%, W. Brytania -3,7 %). Podstawowym źródłem wzrostu GNP był szybki wzrost popytu wewnętrznego, a przede wszystkim konsumpcji prywatnej, stymulowanej przez zmiany stopy podatkowej. Innym źródłem wzrostu GNP było bardzo szybki wzrost inwestycji (z 500 mld USD w 1981 roku do 750 mld w 1988 roku), które w znacznej części przeznaczono na badania i rozwój nowych rozwiązań technicznych i nowych technologii. Suma wydatków badania i rozwój w 1987 roku przekroczyła 100 mld USD i była wyższa od sumy wydatków wszystkich pozostałych krajów G-5 razem wziętych. To z kolei doprowadziło do znacznego wzrostu udziału eksportu Stanów Zjednoczonych w światowym eksporcie dóbr przetworzonych, ze szczególnym uwzględnieniem dóbr high-tech. Miarą amerykańskiej konkurencyjności w tej dziedzinie był wysoce dodatni bilans obrotów dobrami zaawansowanymi technologicznie. Umiarkowane tempo wzrostu płac w połączeniu ze stosunkowo dużym wzrostem wydajności pracy, przyniosło w efekcie znaczny spadek tempa wzrostu kosztów pracy. Połączenie restrykcyjnej polityki monetarnej z obniżką podatków, deregulacją gospodarki oraz polityką swobodnego handlu przyniosło szybki spadek inflacji do 3% w 1983 roku. Polityka ostrożnej, kontrolowanej podaży pieniądza prowadzona konsekwentnie w czasie obu kadencji Reagana umożliwiła stabilizację poziomu inflacji, która w 1988 roku wyniosła niespełna 4%. W tym samym okresie bezrobocie w Stanach Zjednoczonych spadło do 5,3 % w 1988 roku, osiągając poziom niemal równy tzw. naturalnej stopie bezrobocia, której przekroczenie – wedle wielu ekonomistów – mogłoby przyspieszyć procesy inflacyjne. Dane powyższe wskazują jednoznacznie, że wzrost gospodarczy Stanów Zjednoczonych w latach reaganomiki był grupie krajów najbardziej rozwiniętych nie tylko najszybszy, ale dokonywał się w warunkach względnie niskiej inflacji, wykorzystując szybko rosnące zasoby siły roboczej. Był to wzrost także bardzo efektywny, czego ostateczną miarą było zachowanie najwyższego w świecie realnego poziomu dochodu na głowę mieszkańca. Odejście od nieefektywnej polityki częstych ingerencji rządu w życie gospodarcze na rzecz długofalowej polityki rozluźnienie gorsetu regulacji, obniżenia stawek podatkowych i obrony wolnego handlu, stworzyło przedsiębiorcom amerykańskim możliwości budowania stabilnych planów inwestycyjnych oraz wyzwoliło dynamizm i zwiększyło elastyczność podmiotów gospodarczych. Reagan zaraził swoim optymizmem Amerykanów, którzy po zapaści lat 70. ponownie uwierzyli w swe siły i potęgę „American dream”.

Wybrana literatura:

W. Bieńkowski – Reaganomika i jej wpływ na konkurencyjność gospodarki amerykańskiej

M. Belka – Reaganomika. Sukces czy porażka?

M. Friedman – Wolność wyboru

A. Wojtyna – Nowoczesne państwo kapitalistyczne a gospodarka. Teoria i praktyka.

P. Kengor – Ronald Reagan. Duchowa biografia

L. Filipowicz – Ekonomia podaży: konserwatywna reakcja na keynesizm

P. Schweizer – Wojna Reagana

Godziemba's blog

„Cywilizacja Łacińska czy „prawica”? Wybór należy do Ciebie. Admin, niestety, zmuszony jest do podpisania się pod treściami poniższego artykułu. Gdzie te czasy kiedy prawicowe media były symbolem dziennikarskiej rzetelności i prawdy? Czytając regularnie niektóre media uzurpujące sobie prawo do nazywania siebie „prawicowymi” od momentu katastrofy smoleńskiej odnoszę wrażenie, że to koniec rzetelności i wiarygodności tychże mediów. Bardzo trafnie i precyzyjnie opisał to zjawisko w październiku ubiegłego roku na swoim blogu redaktor naczelny tygodnika „Myśl Polska” Jan Engelgard: „(…) Kiedy otwieram „Gazetę Polską” czy „Nasz Dziennik”, to praktycznie w każdym numerze napotykam na kłamstwa, insynuacje, przeinaczenia, aluzje i bajki. W środowiskach prawicowych panuje swego rodzaju zmowa milczenia na ten temat – nie wypada krytykować, bo to tak, jakby przyznać, że np. TVN czy „Gazeta Wyborcza” ma nieraz rację i – o zgrozo – pisze prawdę. Tak oto pogodziliśmy się, że „prawicowe” media stały się kalką a rebours mediów lewicowych. Zapomnieliśmy, że prawda jest jedna, nie ma „naszej” prawdy i „ich” prawdy. Nie sposób zliczyć wszystkich kłamstw serwowanych przez wymienione media, bo zajęłoby to zbyt wiele miejsca, mogłaby powstać z tego cała księga (…)” [Cały artykuł red. Engelgarda można - i trzeba - znaleźć np. tu:
http://marucha.wordpress.com/2010/10/15/klamstwo-w-sluzbie-%e2%80%9eprawdy%e2%80%9d/]

Pozwoliłem sobie przytoczyć obszerne fragmenty artykułu redaktora Engelgarda, bo zgadzam się z nim w kwestii wiarygodności „prawicowej” części mediów w 100 procentach. I nie zaakceptuję psychologicznego terroru, że jeśli w sprawie katastrofy smoleńskiej nie przyjmuje się optyki PiS-u, „Gazety Polskiej”, „Frondy” i „Naszego Dziennika”, to jest się po stronie „ruskich”, PO, „Gazety Wyborczej” i TVN. Po prostu nie godzę się na naciąganie faktów pod zapotrzebowanie polityczne tej czy innej partii. Jestem człowiekiem wychowanym w kręgu cywilizacji łacińskiej i od mediów oczekuję podawania mi prawdy, a nie papki ideologicznej. Kiedyś takie medium jak „Nasz Dziennik” czy Radio Maryja było dla mnie symbolem głosu prawdy w morzu kłamstwa i manipulacji. Ceniłem ND i RM za to, że gdy tacy ludzie jak Jan Tomasz Gross szkalowali przed całym światem Polskę, że nasz kraj jest „antysemicki”, to w toruńskich mediach potrafiono odważnie mówić prawdę i odkłamywać historię. To był kapitał zaufania jaki miał „Nasz Dziennik” u mnie i podejrzewam, że nie tylko. Teraz ten kapitał zaufania został zmarnotrawiony do końca. Po prostu toruńskie media są dla mnie jednymi z wielu i praktycznie (oprócz bogoojczyźnianej retoryki) nie różnią się od takich mediów jak GW czy TVN. TVN-y i GW naciągają fakty pod PO, a media toruńskie pod PiS. Paradoks polega na tym, że media mieniące się prawicowymi w ciągu kilku miesięcy zniszczyły kapitał zaufania, jaki miały u wielu odbiorców oraz zrównały poziom przekazu do wiarygodności takich mediów jak „Gazeta Wyborcza” czy TVN. W toruńskich mediach, owszem, od czasu do czasu mówi się o prof. Feliksie Konecznym i o cywilizacji łacińskiej, ale tylko się mówi. W praktyce te media z cywilizacją łacińską coraz mniej wspólnego mają, bo przykłady kłamstw i manipulacji jakie podał red. Engelgard są tego dobitnym dowodem. I jeśli media typu „Gazeta Polska”, „Fronda”, „Nasz Dziennik” czy Radio Maryja są prawicowe, to ja prawicowcem nie jestem. Właśnie dlatego, że jestem człowiekiem cywilizacji łacińskiej, którą charakteryzują motywacje poznawcze a nie ideologiczne. Po katastrofie smoleńskiej mass media uważane za prawicowe odstawiły i nadal odstawiają festiwal manipulacji, przeinaczeń i kłamstw. Każdy człowiek w tej chwili stoi na rozdrożu: „prawda” o katastrofie smoleńskiej serwowana nam przez „prawicowe” media czy cywilizacja łacińska? Wybór należy do każdego z nas. Łukasz Wielicki
http://leon1916.blog.onet.pl/

Kampania społeczna „Polacy solidarni z suwerenną Białorusią”

Do Narodu Białoruskiego Do władz naczelnych Republiki Białoruś Do Pana Prezydenta Aleksandra Łukaszenki Do polskich Rodaków w kraju i za granicą Drodzy Przyjaciele, Szanowni Sąsiedzi, Rodacy ! Na wstępie, chcąc uniknąć nieporozumień i niechcianych interpretacji zobowiązani jesteśmy uściślić znaczenie używanych dalej pojęć i określeń. Używane w niniejszej deklaracji określenia „Polak” i „polskość” nie oznaczają jedynie pojęć obowiązujących w aktualnych regulacjach prawno-administracyjnych, a zatem nie sprowadzają się wyłącznie i ostatecznie do określenia obywatelstwa i podporządkowania prawnym regułom Rzeczypospolitej Polskiej. Jest tak z dwóch zasadniczych powodów. Pierwszy, to fakt, że polski konstytucjonalizm na przestrzeni ostatnich ponad dwudziestu lat (1989-2010) został brutalnie pogwałcony – i proces ten jest kontynuowany – przez wychodzącą poza swoje kompetencje, międzynarodową organizację, zwaną potocznie Unią Europejską. Bezpośrednio dokonują tego powołane przez UE instytucje, w wielu wypadkach niewybieralne demokratycznie, ale mianowane przez zakulisowych decydentów.

W procesie tego prawno-instytucjonalnego podboju (w którym, co z wielkim wstydem stwierdzamy, uczestniczyli nierzadko także obywatele polscy, skorumpowani i zaprzedani zagranicznym decydentom; choć regułą było i jest, że podstawowe decyzje i zasadniczy nadzór nad ich realizacją spoczywał w rękach polityków i urzędników o niepolskiej narodowości, choć wielokrotnie na stałe lub tymczasowo posiadających obywatelstwo polskie) – Rzeczypospolita Polska niemal w całości swego polityczno- prawnego i społeczno-gospodarczego ustroju, a także obyczajowości i kultury, przekształcona została w kraj neokolonialny i wasalny, w którym polskość spychana jest na wstydliwy margines. Rzeczypospolita Polska straciła niemal wszystkie atrybuty państwa suwerennego, samostanowiącego o swojej teraźniejszości i przyszłości, posiadającego swoją rzeczywistą, a nie jedynie formalną, podmiotowość prawno-międzynarodową.

Małą jest pociechą, że ów proces utraty suwerenności i realnej prawno-międzynarodowej podmiotowości dotyczy także niemal wszystkich krajów poradzieckiej strefy w Europie Środkowo-Wschodniej włączonych do Unii Europejskiej, i że pozycję krajów suwerennych i samostanowiących o sobie zachowały jedynie pozostające poza Unią Europejską – Federacja Rosyjska i Republika Białoruś. Drugi powód używania pojęć „Polak” i „polskość” sprowadza się do konieczności odwołania się w tym momencie do najgłębszych źródeł narodowo i państwotwórczych, które stanowiły i stanowią o ponad tysiącletnim trwaniu kultury polskiej. Opierają się one na poszanowaniu tradycji i obyczaju miejscowego oraz pokoleniowego dziedziczonego obowiązku gospodarnej troski o ziemią ojców w celu zapewnienia istnienia i pomyślności Polski – jako Ojczyzny narodu polskiego, zbudowanego na fundamencie historycznej koegzystencji słowiańszczyzny i chrześcijaństwa. „Polskość” w tym właściwym, najgłębszym znaczeniu oznacza dla każdego odpowiedzialnego mieszkańca polskiej ziemi, który związany jest z nią nie tylko etnicznym pochodzeniem, ale i kulturowym, wielowiekowym dziedzictwem – poczuwanie się do obowiązków względem swojej Ojczyzny. Te obowiązki są powszechne, ale obligują on członków narodu polskiego w tym większym zakresie i z tym większą kategorycznością, im wyższa jest ich świadomość i realnie sprawowane funkcje publiczne. Najlepiej wyrażają to słowa największego z polskich polityków XX wieku, współtwórcy odrodzonej Polski, prawdziwego męża stanu, Romana Dmowskiego, który na progu XX wieku, w 1902r. napisał: „Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie: są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka” Mając za sobą powyższe wyjaśnienia, My, Polacy

● stojący na gruncie pokojowego współistnienia bratnich, sąsiedzkich narodów słowiańskich oraz praw suwerennych narodów, posiadających nieskrępowane prawo do samostanowienia o swoim rozwoju w oparciu o własne zasoby naturalne oraz twórczą pracą swoich społeczeństw, w oparciu o wielowiekowe dziedzictwo najlepszych wartości chrześcijańskiej Europy oraz w zgodzie z prawno -międzynarodowymi normami współżycia narodów, określonymi w Karcie ONZ

● ze szczerym uznaniem i zarazem olbrzymią nadzieją dla przyszłych losów Europy przyjmujemy wynik ostatnich wyborów prezydenckich w Republice Białoruś. Decyzje podjęte przez naród białoruski w nieskrępowanym akcie wyborczym, przeprowadzonym przy obecności międzynarodowych obserwatorów są wiążące i niepodważalne oraz nie mogą być recenzowane i wartościowane przez żadne inne państwo, przez żadnego z polityków zagranicznych, ani przez żadną organizację międzynarodową. Naród białoruski ma niezbywalne prawo do własnej drogi realizacji pomyślności gospodarczej, ładu społecznego i politycznego oraz pełną swobodę wyboru narzędzi socjalnych i ekonomicznych wiodących do realizacji celów nakreślonych sobie przez suwerennie ustanowione instytucje polityczne, gospodarcze, społeczne i kulturalne, zarówno w wymiarze krajowym, jak i międzynarodowym. Podejmowane przez polityków poszczególnych krajów Unii Europejskiej ( głównie Niemiec i Polski, ale także innych krajów legitymizujących działania zakulisowych ponadnarodowych decydentów), a także przez instytucje ustawodawcze i wykonawcze Unii Europejskiej działania organizacyjne, decyzje finansowe oraz przedsięwzięcia medialne zmierzające do rewizji wyborów i odwrócenia sytuacji politycznej na Białorusi są w ewidentny sposób sprzeczne z głoszonymi zasadami tzw. „ zachodniej demokracji”. Jawnie eksploatatorska i dewastująca narodowy majątek polityka Unii Europejskiej zastosowana w okresie przedakcesyjnym wobec wcielanych do Unii krajów Europy Środkowo-Wschodniej, a także brak poszanowania dla woli własnych społeczeństw krajów Unii Europejskiej, który ujawnił się w bardzo brutalnym nacisku w przypadku nieliczenia się z głosem obywateli Francji i Holandii odrzucających Konstytucję dla Europy, a następnie w zastosowaniu totalitarnych metod nacisku na społeczeństwo Irlandii przeciwstawiające się uznaniu Traktatu Lizbońskiego – wszystkie te fakty wskazują, że instytucje Unii Europejskiej są fasadą do bezkarnej eksploatacji narodów europejskich przez międzynarodowych lichwiarzy, posługujących się socjotechniką właściwą dla systemów totalitarnych i niedemokratycznych. Jak pokazuje życie systemy te w dłuższej perspektywie są nieefektywne ekonomicznie oraz destrukcyjne społecznie, zabijając twórcze, innowacyjne cechy osobowości człowieka, a w życiu społecznym wprowadzają nieuchronny konflikt wielokulturowości oraz permanentny kryzys instytucji społecznych, szczególnie rodziny. Nieefektywny mechanizm społeczno-gospodarczy Unii Europejskiej powoduje, że ten ponadnarodowy nowotwór, aby przetrwać musi się żywić włączaniem do swego organizmu nowych ofiar swej eksploatatorskiej, neokolonialnej działalności. Głównym celem są bogate przestrzenie i zasoby wschodniej Eurazji. Na drodze ku ich realizacji stanęła rozwijająca się według własnych priorytetów i własnych planów Republika Białoruś, której od ponad 16 lat przewodzi z olbrzymim powodzeniem prezydent Aleksander Łukaszenka. Ponowna wygrana przywódcy i białoruskiego męża stanu burzy logikę i tempo grabieżczej ekspansji światowych lichwiarzy, posługujących się unijnymi instytucjami jako narzędziem do eksploatacji wolnych narodów. Skuteczny opór Republiki Białoruś przed zakusami światowych kolonizatorów i lichwiarzy stwarza szansę na zbudowanie powszechnego oporu społeczeństw w zaanektowanych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, a także na sanację zdrowego nurtu narodowej suwerenności w krajach starej Unii. Taktyka wobec drapieżnych i bezwzględnych neokolonizatorów przybierających maskujące szaty „zachodnich demokratów”, „obrońców praw człowieka”, czy „propagatorów otwartego społeczeństwa obywatelskiego” nie może być jednak wyłącznie taktyką obronną. Aby przetrwać i móc zrealizować cele samodzielnego rozwoju własnych społeczeństw, wszystkie narody europejskie, dla których cenne są zasady suwerenności państwowej winny solidarnie poprzeć władze Republiki Białoruś oraz determinację narodu białoruskiego w zmaganiach z agresywnym, unijnym neokolonializmem. Nam, Polakom, w tych zmaganiach przypada szczególna rola. Wynika to z faktu, iż to obszar Polski, instytucje polskiego państwa, zasoby polskich podatników, nominalnie „polskie instytucje pozarządowe” mają być w pierwszej kolejności wykorzystane do „krucjaty” ponadnarodowych lichwiarzy i kolonialistów przeciwko suwerennej Białorusi. Przeciwstawiając się aktywnie tym planom, Polacy chronią tym samym własne instytucje i zasoby oraz budują jednocześnie możliwość pozbycia się lichwiarskiego, kolonialnego nowotworu na własnym organizmie państwowym. Konieczne jest współdziałanie społeczeństwa i władz Białorusi z polskimi środowiskami suwerenistycznymi. Jest to w dobrze pojętym interesie europejskiego zrozumienia, wzajemnie korzystnej współpracy i perspektywicznego rozwoju. Adresatem kampanii „Polacy solidarni z suwerenną Białorusią” są wszystkie szczerze polskie organizacje polityczne, społeczne, gospodarcze i kulturalne w kraju oraz w środowiskach polskich za granicą. A partnerami, oczekujemy, że będą organizacje białoruski oraz władze Republiki Białoruś, a także wszyscy przyjaciele obu narodów w Europie i poza nią. Zastosowane środki muszą być adekwatne do tych jakie politycy i urzędnicy Unii Europejskiej zapowiedzieli zastosować wkrótce( między innymi na konferencji „Solidarność z Białorusią” jaka odbyła się w Warszawie w dniu 2 lutego 2011r. ) oraz te jakie już są stosowane ( mamy na myśli środki medialne, konferencje międzynarodowe, polityczne inicjatywy na forum europejskim). Jako najbliższe działanie proponujemy współpracę portali internetowych, wydawnictw prasowych oraz innych audio-wizualnych inicjatyw medialnych w rozpropagowaniu idei kampanii „Polacy solidarni z suwerenną Białorusią”. W ciągu 30 dni proponujemy spotkanie przedstawicieli poszczególnych środowisk w celu omówienia szczegółów kampanii oraz planu działań organizacyjnych. Ideę kampanii proponujemy umieścić jako element programu komitetów wyborczych zamierzających uczestniczyć w zbliżającej się kampanii wyborczej do Sejmu i Senatu RP. Nie może być suwerennej Rzeczypospolitej Polskiej bez suwerennej Republiki Białoruś !!!Zarząd Stowarzyszenia Wierni Polsce Suwerennej

Paweł Ziemiński
Stanisław Baj
Bohdan Poręba
Dariusz Kosiur
Tadeusz Dylak
Andrzej Skorski
Ryszard Nosiński

Warszawa, 7 lutego 2011r.

Kontakt:

www.wiernipolsce.wordpress.com
www.wps.suwerennosc.com
wiernipolscedek@o2.pl

Za:
http://wiernipolsce.wordpress.com

RONBO W niedzielę (6 lutego) minęła setna rocznica urodzin Ronalda Reagana. Z tej okazji sięgnąłem do artykułu, który kiedyś napisałem na Jego temat: „Wolność. Własność. Sprawiedliwość. Filozoficzne podstawy polityki fiskalnej Ronalda Reagana”. Jego celem było ukazanie, jaki wpływ na realizowany program polityczny i gospodarczy danego państwa mogą mieć idee, które kształtują świadomość polityków – zwłaszcza, gdy chodzi o polityków tak ważnych dla polityki i gospodarki świata, jak Prezydent Stanów Zjednoczonych. W szczególności zaś istotna była charakterystyka idei, wyznawanie których wydaje się być konstytutywnym warunkiem prowadzenia skutecznej i efektywnej polityki międzynarodowej i gospodarczej. O ideach tych pisałem już wielokrotnie, więc dziś tylko „rocznicowe” przypomnienie.

Gdy w roku 1948 Ronald Reagan przewodził dopiero Cechowi Aktorów Filmowych w Hollywood, ukazała się książka Richarda M. Weaver’a Ideas Have Consequences stanowiąca jedną z pierwszych prób odbudowania w Stanach Zjednoczonych konserwatywnej filozofii politycznej coraz bardziej ustępującej pola ideologii Nowego Ładu. Weaver poszukiwał natchnienia w tradycji starego Południa, która miała być pewnym antidotum na szerzący się moralny nihilizm. Jego zdaniem, rozkład zachodniej cywilizacji rozpoczął się pod koniec czternastego wieku wraz z rozwojem filozofii nominalizmu Williama Occama, pod wpływem której odstąpiono od wiary w transcendentalne i uniwersalne wartości. Skutki tego okazały się fatalne. „Porzucenie wszelkiego transcendentalnego doświadczenia oznaczało nieuchronne /.../ wyparcie się prawdy. A wraz z jej odrzuceniem nie było już ucieczki od relatywizmu”. W przeciwieństwie do Yankesów, będących „dziećmi Oświecenia”, „ludzie Południa”, niezależnie od tego skąd pochodzili, akceptowali opatrznościowy charakter natury, którą nie można manipulować dla własnych celów. Weaver uzmysławiał, że istnieje związek przyczynowo skutkowy między filozofią społeczną i głoszonymi hasłami politycznymi a sposobem funkcjonowania społeczeństwa, zachowaniami poszczególnych jego członków oraz całych grup społecznych i, w konsekwencji, stanem gospodarki. Jeśli głosimy jakąś ideę, to nie możemy się dziwić skutkom, które ona wywołuje. Pierwszym krokiem w jakimkolwiek działaniu powinno być odróżnienie tego, co materialne i transcendentalne. Podstawą wolności indywidualnej nie jest prawo czynienia wszystkiego, lecz zgoda ludzi w rozróżnianiu racji i błędu, dobra i zła. Po drugie, istnieje potrzeba obrony prawa prywatnej własności – „ostatniego metafizycznego prawa, jakie nam pozostało”. Weaver nie bronił jednak bezosobowego, korporacyjnego prawa własności, lecz drobnej własności rodzinnej, dzięki której jednostki mogą zachować perspektywy rozwoju i znaleźć schronienie przed wdzieraniem się państwa, gdyż własność jest najlepszym strażnikiem sfery prywatności. Ronald Reagan nie odwoływał się, co prawda, bezpośrednio do poglądów Weavera, które mogły być uznane za wręcz antykapitalistyczne i antyamerykańskie, gdyż krytykując naukę, technikę i kapitalizm rodem z Północy, Weaver zwalczał zasady akceptowane przez zdecydowaną większość społeczeństwa. Ale przeświadczenie o tym, że idee mają konsekwencje weszło na stałe do syndromu myśli republikańskiej. I to właśnie idee i głęboka wiara w nie wywarły dominujący wpływ na działalność czterdziestego Prezydenta Stanów Zjednoczonych. I przyniosły one konsekwencje: Światu – upadek komunizmu, a Ameryce – uwolnienie olbrzymiego potencjału przedsiębiorczości, odbiurokratyzowanie gospodarki, deregulację i obniżenie podatków. Tym kierunkiem myślowym, który wywarł chyba największy wpływ na kształt programu politycznego i gospodarczego administracji Reagana był zrodzony w połowie lat siedemdziesiątych tak zwany neokonserwatyzm. Sztandarowymi jego przedstawicielami byli podówczas Daniel Bell, Peter Berger, Nathan Glazer, Irving Kristoll, Michael Nowak, Norman Podhoretz. Największą ich zasługą było przewartościowanie oceny wojny w Wietnamie, która przez wiele lat jak fatum ciążyła nad świadomością Amerykanów. Dla patrzącej nań generacji, stał się Wietnam tym, czym było Monachium dla pokolenia poprzedniego: oczywistym symbolem polityki, jakiej już nigdy prowadzić nie wolno. Tymczasem zdaniem Podhoretza Wietnam stanowił zaprzeczenie Monachium. O ile dziedzictwem Monachium była gotowość odparcia, również siłą, gdyby ta okazała się konieczna, ekspansji totalitaryzmu, o tyle spuścizną Wietnamu stała się niechęć do stawiania oporu, zwłaszcza, gdyby opór ten wymagał użycia siły. Za sprawą opinii publicznej, pacyfikowanej przez lewicowe środki masowego przekazu, które wmawiały Amerykanom, że komunizm wcale nie jest taki zły, społeczeństwo, popierające dywanowe naloty na Drezno, w trakcie których ludność cywilna cierpiała o wiele bardziej niż podczas ostrzału pozycji Vietkongu, nie było skłonne poprzeć działań wojennych w Wietnamie. Będąc przeciw celowi, nie mogło tolerować środków. „Ludzie, którzy kiedyś mówili, że są rzeczy gorsze niż wojna, teraz orzekli, że są rzeczy gorsze niż komunizm, a wojna w Wietnamie jest jedną z nich.” Nowa atmosfera, jaką udało się neokonserwatystom stworzyć, przyczyniła się do swoistego odreagowania dawnych niepowodzeń. „Tym razem idziemy tam, by zwyciężyć, prawda panie pułkowniku?” – pyta przełożonego filmowy John Rambo (Sylvester Stallone), wyruszając z tajną misją do Indochin, gdzie w pojedynkę rozgromi prawie całą armię wietnamską i jej rosyjskich doradców, co nie udało się machinie wojennej Stanów Zjednoczonych. Jego wyczyny przyjmowane były entuzjastycznie przez amerykańską publiczność, ale zjawisko, jakim stał się film Rambo Part II (który w Polsce oglądaliśmy na pojawiających się wtedy pierwszych magnetowidach) wykroczyło daleko poza salę filmową. Ameryka znowu chciała uwierzyć w swe siły. I uwierzyła. Desant Grenady był doskonałym symbolem tych nowych tendencji. Nie przez przypadek prezydenta Reagana przezwano wówczas „Ronbo”. Jego administracja podjęła walkę z „imperium zła”. Walkę, na szczęście dla ludów przez to imperium uciemiężonych, zwycięską.

Neokonserwatyści mieli także poważny udział w wykreowaniu nowej doktryny ekonomicznej, zwanej ekonomią podaży (supply-side economics), która została ochrzczona mianem „Reaganomiki”. W zasadzie nie była to taka całkiem nowa doktryna – sięgała do podstawowych twierdzeń Jeana Baptiste Saya, które podobno „obalił” John Keynes. Stanowiła więc wyzwanie dla opartych na teorii autora „Ogólnej teorii…” metod regulowania gospodarki przy pomocy sterowania poziomem globalnego popytu. Jej zdaniem popyt jest w ekonomii elementem wtórnym, zarówno chronologicznie, jak i merytorycznie, będąc niczym więcej, jak efektem zaistnienia podaży. Przeświadczenie, że i popyt i podaż są konkretnymi i mierzalnymi wielkościami jest uzasadnione tylko w stosunku do podaży będącej odzwierciedleniem realnych procesów produkcyjnych. Nie ma jednak sensu w odniesieniu do popytu, będącego w swojej istocie psychologiczną reakcją na produkowane dobra i usługi. Nie istnieje przecież popyt na dobra nieznane. Błędem jest więc reifikowanie pojęcia popytu, poprzez przedstawianie subiektywnych impulsów konsumentów, jako realnych sum i wielkości. Pojęcie „supply-side” pojawiło się w roku 1976, a co może zakrawać na paradoks, po raz pierwszy użyte zostało przez Herberta Steina, będącego zdecydowanym przeciwnikiem tej nowej koncepcji i miało mieć wydźwięk pejoratywny. Stało się jednak nośnym hasłem propagandowym i z dumą zaczęto je stosować. Przypomina to trochę historię Szkoły Austriackiej. Gdy w 1871 roku Karl Menger opublikował Grundsätze der Volkswirtschaftslehre [tytuł angielski Principles of Economics] została ona w Niemczech zignorowana. Ale gdy w 1883 roku opublikował drugie swoje dzieło Untersuchungen über die Methode der Sozialwissenschaften und der politischen Ökonomie insbesondere (tytuł angielski Investigations into the Method of the Social Sciences with Special Reference to Economics, tytuł polski Dociekania nad metodą nauk społecznych ze szczególnym uwzględnieniem ekonomii politycznej), zrobiło ono wiele zamieszania wśród niemieckich ekonomistów, którzy gorączkowo odpowiedzieli szyderczymi atakami na Mengera i „szkołę austriacką”. Określenie to zostało ukute przez przedstawicieli niemieckiej szkoły historycznej w celu podkreślenia oddalenia Mengera od głównego nurtu nauki niemieckiej, ale się przyjęło nie tylko wśród przeciwników, lecz także zwolenników poglądów Mengera. I nie jest to jedyne podobieństwo „Austriaków” i szkoły podażowej. Idee, które miały konsekwencje za prezydentury Ronalda Reagana to wolność rozumiana jako brak przymusu, równość szans i równość wobec prawa, własność prywatna i sprawiedliwość. Pisałem o nich wielokrotnie. Dziś kilka słów o ich praktycznych konsekwencjach.

Zmiany w systemie podatkowym zaproponowane przez administrację Reagana dobitnie świadczyły o tym, że głoszone idee filozoficzne będą miały swoje konsekwencje praktyczne. Każdy podatek wywiera bezpośredni wpływ na alokację zasobów w gospodarce i jest źródłem tak zwanego efektu akcyzowego. „Nadmierne podatki sprawiają, że produkty stają się coraz rzadsze w stosunku do pieniądza, którego ilości nie zmniejszył sam fakt istnienia podatku. Ilekroć towary w obiegu stają się rzadsze w stosunku do ilości pieniądza w obiegu, stają się droższe w pieniądzu”- twierdził Jean Baptiste Say. Jeżeli coś opodatkowujemy, to, z definicji, tego czegoś jest mniej. Gdy opodatkowujemy dochód, mamy mniejszy dochód. Gdy opodatkowujemy oszczędności to też jest ich mniej – a w konsekwencji ilość kapitału dostępnego na rynku jest mniejsza. Państwo zabiera podatnikom tę część dochodów, która mogłaby zostać przez nich zaoszczędzona i przeznaczona na finansowanie rozwoju gospodarczego. Zaś rząd, który przechwytuje pieniądze podatników, kieruje się w swoich decyzjach najczęściej kryteriami politycznymi i finansuje te przedsięwzięcia, które mają szanse uzyskać największy poklask klienteli wyborczej, rokując największą „polityczną stopę zwrotu”. Gdy bezpośrednio opodatkowujemy kapitał, też jest go mniej, albowiem kapitał wybiera takie miejsca inwestycji, w których fiskus nie jest nadmiernie zachłanny, a spodziewane zyski są najwyższe. Jak zmniejsza się ilość kapitału, którym można finansować inwestycje, to ilość inwestycji zostaje ograniczona. Mniejsze inwestycje z kolei to zmniejszenie ilości pracy dostępnej na rynku. Gdy dodatkowo opodatkowujemy tę pracę, bezpośrednio, czy w jakiś sposób pośredni (składki ubezpieczeniowe) to tej pracy jest jeszcze mniej. Jak jest mniej pracy, to bezrobocie jest większe, a w konsekwencji mniejszy jest popyt wewnętrzny. Jeśli równocześnie opodatkowujemy konsumpcję, to popyt zmniejsza się jeszcze bardziej. W rezultacie zmniejsza się też produkcja, na którą brakuje zbytu, a zatem zmniejsza się jeszcze bardziej zapotrzebowanie na siłę roboczą i jeszcze bardziej rośnie bezrobocie. Tempo wzrostu gospodarczego maleje. Dochody budżetu spadają, a pogarszająca się sytuacja rodzi presję społeczną na zwiększenie wydatków socjalnych – a więc wydatki budżetu rosną. Rośnie też deficyt budżetowy, którego sfinansowanie pochłania coraz większą część i tak zbyt niskich oszczędności. To sprawia, że mimo spadającej inflacji stopy procentowe są nadal wysokie - koło przyczyn i skutków się zamyka, stagnacja gospodarcza przybiera na sile. Argumenty „klasowe”, stawiane przez tych, którzy sprzeciwiają się reformie podatków są demagogiczne. Oczywiście, cięcia podatkowe dadzą, w liczbach bezwzględnych, największe oszczędności tym, którzy płacą największe podatki, ale dowody historyczne wskazują, że niższe stawki podatkowe prowadzą do zwiększonego poboru podatków od bogatych. Bogaci płacą więcej, gdy podatki są niskie. Istnieje przecież jakaś przyczyna, która powoduje, że są oni bogaci. Lepiej niż inni potrafią nie tylko pomnażać swoje dochody, ale też chronić je przed stratami – włącznie ze stratami wynikającymi z pazerności fiskusa. Jak twierdzą Daniel J. Mitchell i William W. Beach, dobra polityka podatkowa powinna, poprzez tworzenie większych możliwości, pomagać tym, którzy mieli mniej szczęścia. To oni zyskają nieproporcjonalnie na głębokiej reformie podatkowej, ponieważ są przy podnoszeniu swojego poziomu życia najbardziej zależni od szybszego wzrostu gospodarczego. Najlepszą zaś metodą na zwiększenie dochodów pracowników jest zwiększenie oszczędności i inwestycji, lecz właśnie te działania [oszczędzanie i inwestowanie] podlegają opodatkowaniu. Celem cięć podatkowych nie jest zatem jedynie pozostawienie większych sum pieniędzy w kieszeniach tych, którzy je zarabiają, lecz także wyeliminowanie lub zredukowania kar nakładanych na pracę, oszczędności, inwestycje, podejmowanie ryzyka i przedsiębiorczość. Krytyka cięć podatkowych jako sprzyjająca głównie najbogatszym jest oparta na naiwnym zastosowaniu prawa podatkowego do obecnych dochodów. Krytycy zapominają, że niższe podatki wpływają na różnych ludzi w różny sposób i powodują zmiany w całym systemie gospodarczym. Nie można przewidzieć, czy danej grupie dochodu będzie się powodziło lepiej czy gorzej, dopóki nie wiadomo, jak zmieni się dochód po opodatkowaniu w tejże grupie. Jednak wyniki obliczeń dokonanych z zastosowaniem modelu elastyczności oszczędności (savings elasticity estimates) dla różnych grup dochodu Michaela Boskina pokazały, że każda grupa podatników korzysta na obniżaniu podatków, przy czym największe korzyści, licząc w procentach (7,6%) odnoszą osoby osiągający najniższy dochód, a korzyści grupy o najwyższych dochodach są mniejsze od korzyści grupy o najniższych dochodach. Grupa o najniższych dochodach osiąga procentowo najwyższe zyski. Jak komentuje wyniki tych obliczeń John C. Goodman, Prezydent National Center for Policy Analysis w opracowaniu Principles of the Flat Tax „ludziom, którzy narzekają, że bogaci zyskają na obniżaniu podatków, zazdrość zbyt przesłania oczy, by przyznali, że inni zyskują jeszcze więcej”. W oparciu o te założenia przygotowana została i przedłożona Kongresowi w roku 1981 Ustawa Podatkowa w Celu Odbudowy Gospodarczej (Economic Recovery Tax Act of 1981 – ERTA). W kwestii podatków osobistych postanowiono:

(1) obniżyć krańcowe stawki w ratach rocznych o 5%, 10% i 25%;

(2) indeksować progi podatkowe;

(3) zwolnić z opodatkowana wpłaty na indywidualne fundusze emerytalne;

(4) wprowadzić ulgę od zysków kapitałowych dla osób fizycznych w wysokości 15% osiągniętego dochodu, jednak nie wyższą niż 3000 USD;

(5) obniżyć górną stawkę podatku od zysków kapitałowych z 28% do 20%;

(6) wprowadzić odpisy od darowizn na cele charytatywne.

W kwestii podatków od działalności gospodarczej postanowiono:

(1) wprowadzić system przyspieszonej amortyzacji poprzez obniżenie średniego okresu odpisów;

(2) umożliwić korzystanie z opłacalnego podatkowo leasingu większej grupie przedsiębiorstw;

(3) wprowadzić wakacje podatkowe na wydatki na badania i rozwój;

(4) uprościć kodeks podatkowy.

Na skutek utrzymującej się recesji i pogłębiającego deficytu budżetowego te rewolucyjne zmiany zostały w pierwszej kadencji Reagana nieco osłabione. W roku 1982 przyjęto Ustawę o Odpowiedzialności Fiskalnej i Równości Podatkowej (Tax Equity and Fiscal Responsiblity Act – TEFRA). Ograniczono w niej ulgi leasingowe i zmniejszono zakres przyspieszonych odpisów amortyzacyjnych. W roku 1983 przyjęto poprawkę do Ustawy o Ubezpieczeniu Socjalnym (Social Security Act – 1983 Amendment), która zwiększała obciążenia podatkowe z 12,4% do 15,3%. W porównaniu ze stawkami ubezpieczeniowymi istniejącymi w Polsce wydawać się to mogło podwyżką bez znaczenia, ale na jej wprowadzeniu ucierpiała nieco wyrazistość ideowa polityki gospodarczej rządu. W roku 1984 przyjęto Ustawę o Redukcji Deficytu (The Deficyt Redustion Act of 1984 - DEFRA), która przesuwała dopiero na rok 1988 wejście w życie nowych warunków leasingu (wprowadzonych przez ERTA i zmodyfikowanych przez TEFRA) oraz wydłużała z 15 na 19 lat okres amortyzacji nieruchomości. Mimo zmian wprowadzonych przez TEFRA i DEFRA, rozwiązania podatkowe pozostały dla biznesu daleko bardziej korzystne niż przed uchwaleniem ERTA w roku 1981. Druga kadencja Reagana rozpoczęła się od uchwalenia Ustawy o Reformie Podatkowej (The Tax Reform Act of 1986 – TRA). W kwestii podatków osobistych postanowiono:

(1) obniżyć wysokość krańcowych stawek podatkowych i zredukować ilość progów podatkowych wprowadzając od 1988 roku, w miejsce obowiązujących wcześniej czternastu, dwa przedziały podatkowe – 15% i 28%;

(2) zwiększyć możliwość osobistych zwolnień podatkowych o 100% i standardowych ulg podatkowych o 21% dla płatników pojedynczych i o 36% dla dochodów łącznych;

Jednocześnie jednak podniesiono efektywną stawkę podatku od zysków kapitałowych do poziomu najwyższej stawki podatkowej – 28% oraz poszerzono bazę podatkową włączając do niej zyski z długookresowych zysków kapitałowych.

W kwestii podatków od działalności gospodarczej postanowiono obniżyć stopę podatkową dla korporacji z 46% do 40% w roku 1987 i do 34% w roku następnym jednak równocześnie zlikwidowano podatkowe kredyty inwestycyjne, ponownie ograniczono odpisy amortyzacyjne i podniesiono tak zwany alternatywny podatek minimalny. Te rozłożone w czasie i, czasami nawet niekonsekwentne działania, i tak poprawiły system podatkowy obowiązujący w Stanach Zjednoczonych i przyczyniły się do zwiększenia jego efektywności i sprawiedliwości. Sprawiedliwość zapewniać miała eliminacja federalnego podatku dochodowego od najbiedniejszych rodzin – ulgi podatkowe podniesione zostały do 5000 USD. Choć marginalne stawki podatkowe obniżone z 70% do 28%, sprawdziła się prawidłowość, że obniżenie podatków zwiększa procentowy udział podatków płaconych przez najbogatszych w ogólnej kwocie wpływów podatkowych. O ile w roku 1981 tylko 5% najzamożniejszych obywateli dostarczało budżetowi 35,4% wpływów z podatku dochodowego od osób fizycznych, to w roku 1990 ich udział wyniósł już 44%. Udział płacony przez najbogatszych podatników stanowiących 1% ogółu amerykańskiej populacji wzrósł z 17,9% do 25,6%. Natomiast dolne 50% podatników zmniejszyło w tym samym czasie swój udział w ogólnej kwocie płaconych podatków z 7,4% do 5,7%. Redukcje stawek podatkowych wpłynęły także na rozbudzenie wzrostu gospodarczego. Obniżenie krańcowych stawek podatkowych spowodowało zwiększenie podaży pracy aż o 2%. Zważywszy, że czynnik ten (podaż pracy) stanowi w Stanach Zjednoczonych 2/3 tempa wzrostu gospodarczego, obniżenie stawek podatkowych przekładało się na zwiększenie GNP o 1,5%. Wzrosła zresztą nie tylko podaż pracy, ale i jej wydajność. O ile pod koniec lat siedemdziesiątych wzrost wydajności pracy w stosunku do GNP (GNP/zatrudnienie) wynosił –0,03, o tyle pod koniec kolejnej dekady wynosił już 1,6%. Zwiększała się zresztą nie tylko podaż i wydajność pracy. W okresie 1981-1988 przybyło w gospodarce amerykańskiej 17 milionów miejsc pracy. Największy przyrost nastąpił w sektorze dynamicznie rozwijających się usług, w którym – zwłaszcza w sektorze MSP (małych i średnich przedsiębiorstw) większe znaczenie od kapitału ma ludzka pracowitość i inwencja, które zostały pobudzone zmianami podatkowymi. Mimo obniżenia podatków, a dokładnie właśnie dzięki ich obniżeniu nastąpił gwałtowny wzrost dochodu narodowego. W latach 1981-1988 GNP (Gross National Produkt) liczony w cenach bieżących wzrósł z 3052 mld USD do 4878 mld USD, co w cenach stałych dawało średnie tempo wzrostu w wysokości 3%. Nie był to wzrost szokujący, ale zważywszy, iż w pierwszych dwóch latach prezydentury Reagana, gdy nie odczuwane były jeszcze propodażowe skutki nowych regulacji podatkowych, w roku 1981 tempo wzrostu wynosiło zaledwie 1,9%, a w roku 1982 było nawet ujemne (– 2,5%), to w porównaniu z wcześniejszą dekadą i tempem wzrostu w państwach EWG, wynik gospodarki amerykańskiej był nadspodziewanie dobry. W latach 1983-1988 – już po zadziałaniu efektów obniżek podatków –  średnie tempo wzrostu GNP wyniosło w USA 4,1%, podczas gdy w latach 1973-1982 wynosiło 2%. Dla porównania, we Francji tempo wzrostu w latach 1983-1988 wyniosło 2,1%, w Niemczech 2,4%, a w całej EWG – 2,6%.

Idee mają konsekwencje…. I powyższe dane dobitnie to pokazują. Gwiazdowski

Nie róbmy świństwa świniom

1. Dziś w Parlamencie Europejskim wyruszam na wojnę w obronie świń. Wraz z francuskim posłem Jese Bove i duńskim Danem Jorgensenem oraz brytyjska działaczka ochrony zwierząt Tracy Worcester organizujemy pokaz filmu pani Worcester a potem debate na temat wielkoprzemysłowych ferm hodowli Świn. Fim Pani Worcester pokazuje prawdziwe oblicze tej hodowli, polegającej na stłoczeniu dziesiątków tysięcy Świn w jednym miejscu i szprycowaniu ich antybiotykami i Bóg wie jeszcze czym, żeby nie padły. Mięso z takich swiń jest niezdrowe, smród na kilometry, no i przede wszystkim świnie cierpią niewyobrażalnie. Chcemy poruszyć sumienia posłów i doprowadzić do likwidacji tego typu "fabryk mięsa" w Unii Europejskiej, oczywiście także w Polsce, gdzie takich fabryk jest juz ponad sto. Chcemy doprowadzić do tego, aby wielkie fermy nie były wspierane środkami europejskimi, aby wstrzymać lokalizacje nowych obiektów, po czym stopniowo likwidować te, które już istnieją. Chcemy, żeby na miejsce fabryk mięsa powróciła normalna hodowla świń.

2. Ja kiedyś hodowałem świnie w gospodarstwie rodziców. Siedziały sobie te świnie w ciepłym chlewie, jak im sie zaniosło świeżej słomy, to roznosiły ja w zębach radośnie. Co jakiś czas wypuszczane były na tzw. okólnik (nie mylić z okólnikiem władzy, zbieżność nazwy przypadkowa), tam tarzały sie w błocie (to dla nich ważne ze względu na skórę), a jak je sie potem polało woda z węża, były przeszczęśliwe. Owszem, sumienia nie mam do końca czystego, bo te moje świnie jednak były wprowadzane w błąd co do perspektyw życiowych na przyszłość. Wiezione potem w klatkach na punkt skupu miały prawo czuć sie zawiedzione. Ale cóż, taki jest póki co ten nasz świat, że eksploatuje zwierzęta i w wyobrażalnej perspektywie to się nie zmieni. Eksploatując nie trzeba sie jednak nad nimi znęcać, a wielkoprzemysłowa hodowla to jawne znęcanie. Dlatego jestem jej przeciwny i cieszę sie, że mam sprzymierzeńców.

3. Wielkoprzemysłowa hodowla świń to świństwo wyrządzane nie tylko świniom, ale też rolnikom, tym tradycyjnym hodowcom świń, których ten świński przemysł eliminuje z rynku. Zwykły rolnik, hodujący w swoim rodzinnym gospodarstwie kilkadziesiąt czy nawet kilkaset świń, nie ma szans w konkurencji z wielkimi fermami, wobec czego zaprzestaje hodowli. Nie ma po prostu z czego do niej dopłacać. Poza tym ci którzy skupują świnie nierzadko sami postępują gorzej od świń i rolnikom za dostarczone świnie nie płacą. I tak powoli hodowla świń ustępuje pola "produkcji mięsa" Świnie też powoli przestają istnieć jako gatunek zwierząt i stają sie "żywcem" albo wprost surowcem do produkcji mięsa. Strasznie nie lubię tego odhumanizowanego, przemysłowego języka, którym beznamiętnie mówi sie o żywych przecież zwierzętach, które czują ból i cierpią.

4. W kilku oficjalnych dokumentach Parlamentu Europejskiego przeforsowałem mojego autorstwa deklaracje, ze ochrona zwierząt, jako istot żywych i czujących, jest wyzwaniem naszego człowieczeństwa i cywilizacji XXI wieku.

Odwołuje się tez nie raz do słów Mahatmy Gandhiego, ze poziom rozwoju cywilizacji poznajemy po stosunku do zwierząt. Fabryki mięsa, pozornie nowoczesne, moralnie cofają nas w zamierzchłe, mroczne czasy okrucieństwa. Chcemy to zmienić.

5. Zabijanie i jedzenie świń to konieczność. Ale dręczenie ich w hodowli, to zwyczajne świństwo. Nie róbmy tego świństwa świniom. Janusz Wojciechowski

Brak spotów utrudni wejście do parlamentu „nowym twarzom". Zakazanie publikacji płatnych spotów wyborczych w radiu i telewizji może „zabetonować" polską politykę tak, jak wprowadzenie w 2001 r. finansowania partii politycznych z budżetu państwa. Bez radiowych i telewizyjnych reklam oraz zakazanych już wcześniej bilboardów możemy być bowiem skazani na oglądanie ciągle tych samych politycznych aktorów. Przypomnę, że od 2001 r. do Sejmu RP nie udało się dostać żadnej nowej formacji politycznej. Bez wątpienia przyczyniają się do tego - i to w największym stopniu - subwencje dla partii, wypłacane z budżetu państwa. Co prawda, uporządkowały i ustabilizowały one scenę polityczną, ale jednocześnie przyczyniły się do tego, że partie pozbawione budżetowego dofinansowania nie są w stanie skutecznie rywalizować z już istniejącymi podmiotami. Teraz możemy być świadkami podobnego zjawiska, tyle tylko, że dotyczącego już bezpośrednio samych polityków, a nie formacji, które reprezentują. Wszystko z powodu uchwalonego właśnie przez Sejm i Senat oraz podpisanego przez Prezydenta RP zakazu emisji płatnych spotów wyborczych w radiu i telewizji. Zakaz ten może spowodować, że tzw. nowi na listach wyborczych będą mieli bardzo utrudnione zadanie, by przebić się np. do parlamentu. Bez telewizyjnych reklam szansę na dotarcie ze swoim przekazem będą mieli praktycznie tylko i wyłącznie ci politycy, którzy już są obecni w Sejmie bądź w Senacie. Bo to oni przede wszystkim są i będą zapraszani do radiowych czy telewizyjnych audycji. Nie ma się co łudzić, że w przebiciu się pomogą „nowym kandydatom" inne kanały komunikacji. Szczególnie, że już wcześniej, w ustawie kodeks wyborczy z 5 stycznia 2011 r., zabroniono podczas kampanii wyborczych umieszczania plakatów i haseł o powierzchni większej niż 2 mkw. W tej sytuacji pozostaną im tak naprawdę ulotki, gadżety, spotkania z wyborcami, kampania door to door oraz internet. I wszystkie te środki - może oprócz ulotek - w dalszym ciągu są w polskiej rzeczywistości o wiele mniej skuteczne od kampanii telewizyjnej. Stwierdzam to jako praktyk w tym zakresie. Przy kampanii door to door w 95% przypadków jest się uważanym przez potencjalnych wyborców za... akwizytora. Poza tym Polacy bardzo strzegą nienaruszalności swojego miru domowego. Efekt - znam przypadki kandydatów z różnych opcji politycznych, którzy w ostatnich wyborach samorządowych  odwiedzili osobiście po 20-25 tys. mieszkań, a ich wynik i tak oscylował w granicach 600-700 głosów, co nie zapewniło im mandatu. Również na spotkania wyborcze przychodzi najczęściej garstka osób, w dodatku w zdecydowanej większości już przekonanych. Chyba, że mamy do czynienia z tematem, który wywołuje emocje wśród mieszkańców danej ulicy, osiedla czy miejscowości - takim jak np. budowa masztu telefonii komórkowej czy wysypiska odpadów w bezpośrednim sąsiedztwie ich domów. Większość z tych osób jest jednak nastawiona antysystemowo, co oznacza, że nie biorą oni udziału w wyborach. Mało skuteczny jest też internet (choć dobra reklama ma szansę zaistnieć - o ile tą reklamą nie jest same nazwisko i twarz kandydata) - szczególnie You Tube czy Facebook. Ilość znajomych na portalu czy wyświetleń wrzuconego filmiku wcale nie przekłada się na wynik wyborczy. Oczywiście, ciekawe spoty zawieszone w necie mogą zaintrygować dziennikarzy, ale ich zainteresowanie taką produkcją będzie jednodniowe - napiszą i... zapomną. Zresztą o wiele większym problemem jest to, że prasa regionalna w Polsce praktycznie nie jest obecnie zainteresowana tematyką polityczną. Jeśli rzecz nie dotyczy jazdy po pijaku, zagranicznych podróży służbowych czy dochodów podanych przez polityka w oświadczeniu majątkowym, to naprawdę ma bardzo małe szanse na zaistnienie w większej formie niż dwu lub trzyzdaniowa notka. Pomijam to, że większość Polaków i tak czerpie wiedzę o otaczającym ich świecie głównie z telewizji. A w przekazie medialnym z debat czy konwencji szanse na przebicie się znów będą mieli przede wszystkim znani politycy. Wszystko to oznacza, że „nowym twarzom" - szczególnie w dużych miastach (bo kandydaci pochodzący z 50-70 tys. miast powiatowych będą jeszcze jakoś sobie dawać radę) bardzo ciężko będzie się dostać do Sejmu czy Senatu. Wszak telewizyjne płatne spoty były w ich przypadku kluczowym elementem tzw. wyborczego mixu. Rafał Rudnicki

Tę prawdę trzeba nagłaśniać, bo za chwilę Polacy okażą się głównymi sprawcami Holocaustu. Polacy i "naziści", którzy zmarli bezpotomnie 9 lutego, środa, godzina 17:00 Centrum Edukacyjne IPN im. Janusza Kurtyki, ul. Marszałkowska 21/25 PRZYSTANEK HISTORIA Dyskusyjny Klub Filmowy - pokaz filmu "Historia Kowalskich" w reżyserii Arkadiusza Gołębiewskiego i Macieja Pawlickiego. Po filmie rozmowa z reżyserem Arkadiuszem Gołębiewskim. "Historia Kowalskich" to film poświęcony Polakom, którzy oddali życie, by ratować swych sąsiadów - polskich Żydów. Polakom dotąd opinii publicznej w Polsce i na świecie praktycznie nieznanym.

Jesienią 1942 roku Adam i Bronisława Kowalscy z Ciepielowa ukryli swych sąsiadów, m.in. Elkę Cukier i Bereka Pinechesa. 6 grudnia 1942 r. o świcie odział żandarmerii otoczył dom Kowalskich, a także domy Obuchiewiczów, Kosiorów, Skoczylasów. Próba fabularnej rekonstrukcji życia typowego polskiego miasteczka oraz stosunków polsko-żydowskich, uzupełniona relacjami naocznych świadków. Może wydawnictwo "Znak" wyda coś o takich sąsiadach? Nie, nie wyda. "Znak" wie, co wydawać. Skaj

Izraelska gospodarka dla początkujących

Gilad Atzmon – Israeli Economy For Beginners
http://www.veteranstoday.com/2011/02/07/gilad-atzmon-israeli-economy-for-beginners/
Tłumaczenie Ola Gordon

Nie pierwszy to i zapewne nie ostatni tekst autorstwa Gilada Atzmona, jaki ukazuje się w gajówce. Pozostałe można sobie wyszukać na stronie głównej wpisując „Atzmon” i używając przycisku „Szukaj” – admin. Z prasy i od analityków politycznych dowiadujemy się, że na przekór wszystkiemu i pomimo globalnego kryzysu finansowego, gospodarka Izraela kwitnie. Niektórzy nawet sugerują, że Izrael jest jedną z najsilniejszych gospodarek na świecie. ‘Jak to się dzieje?’ można spytać, oprócz być może avocado, pomarańczy i jakichś produktów kosmetycznych z M. Martwego, nikt z nas faktycznie nie widział izraelskiego produktu na półkach sklepów. Nie produkują aut, ani sprzętu elektronicznego czy elektrycznego, mają znikomą produkcję towarów konsumpcyjnych. Izrael twierdzi, że ma zaawansowaną technologię high-tech, ale jakoś, jedynymi zaawansowanymi izraelskimi oprogramowaniami kiedykolwiek znalezionymi w naszych komputerach są ich konie trojańskie Sabra. W kraju który siłą odebrali miejscowym Palestyńczykom, jeszcze nie znaleźli żadnych lukratywnych minerałów czy ropy. Więc jak to jest? Jak to się dzieje, że Izrael nie odczuwa globalnego kryzysu finansowego? Jak Izrael może być tak bogaty? Izrael może być bogaty, ponieważ według ‘The Guardian’ „spośród siedmiu oligarchów, którzy rządzili 50% rosyjskiej gospodarki w latach 1990, sześciu było Żydami.”  W ciągu ostatnich 20 lat, wielu rosyjskich oligarchów otrzymało obywatelstwo Izraela. Również zabezpieczyli swoje brudne pieniądze poprzez inwestowanie w koszernym raju finansowym; Wikileaks ujawniła ostatnio, że „źródła z (izraelskiej) policji szacują, że rosyjska przestępczość zorganizowana (rosyjska mafia) wyprała ostatnio aż $10 mld przez izraelskie firmy.” ["Rosyjską" przestępczość należy definitywnie umieścić w tym kontekście w cudzysłowie. - admin]

Gospodarka Izraela kwitnie, ponieważ mega oszuści tacy jak Bernie Madoff przez dziesięciolecia przesyłali pieniądze przez syjonistów i instytucje izraelskie. Izrael ma „dobrze,” ponieważ jest liderem w handlu krwawymi diamentami. Nie zaskakuje to, że Izrael jest także czwartym największym sprzedawcą broni na tej planecie. Oczywiście, „krwawe diamenty” i broń bardzo do siebie pasują. Jakby tego było za mało, Izrael jest także zamożny, ponieważ zostaje łapany na angażowaniu się w handel i pozyskiwanie organów. Krótko mówiąc, Izrael jest w lepszej sytuacji niż inne kraje, ponieważ kieruje jedną z najbrudniejszych i nieetycznych gospodarek na świecie. Pomimo początkowej obietnicy syjonistów stworzenia cywilizowanego etycznego Żyda, zamiast tego Izraelowi udało się stworzyć bardzo wysoki poziom instytucjonalnego zwolnienia ze stosowania prawa międzynarodowego i uniwersalnych wartości. Działa jako bezpieczne schronienie dla pieniędzy zarobionych w jakiejś przerażającej globalnej działalności przestępczej. I zatrudnia jedną z najsilniejszych armii do obrony bogactwa tylko kilku najbogatszych Żydów. Izrael coraz bardziej wydaje się być niczym więcej niż olbrzymim rajem prania pieniędzy dla żydowskich oligarchów, oszustów, sprzedawców broni, handlarzy organami, przestępczości zorganizowanej i handlarzy krwawymi diamentami. To z pewnością może wyjaśnić, dlaczego Izrael jest całkowicie odporny na równość społeczną w jej granicach.

Biedni Izraelczycy Skoro Izrael określa się jako państwo żydowskie, można oczekiwać, że naród żydowski jako pierwszy korzysta z boomu gospodarczego ich kraju. To wydaje się w ogóle nie odgrywać żadnej roli. Pomimo silnej gospodarki, historia sprawiedliwości społecznej Izraela jest przerażająca. W państwie żydowskim 18 rodzin kontroluje 60% wartości kapitałów własnych wszystkich firm w kraju. Państwo żydowskie jest szokująco okrutne wobec ubogich. Jeśli chodzi o przepaść między bogatymi i biednymi, Izrael znajduje się na samej górze tej listy. Sens tego wszystkiego jest bardzo niszczycielski, chociaż Izrael działa jako etnocentryczny, rasowy i plemienny system, to okazuje się być zupełnie beztroski wobec członków własnego plemienia. W rzeczywistości, w państwie żydowskim, kilka milionów Żydów służy możliwie najciemniejszym interesom, owoce których mają być tylko dla bardzo nielicznych bogatych złoczyńców.

Zasłona dymna Ale to wszystko zawiera głębszy i bardziej niszczycielski sens. Jeśli poprawnie odczytuję gospodarkę Izraela, a Izrael jest rzeczywiście olbrzymim rajem pieniężnym dla najbrudniejszego pieniądza, to następny konflikt izraelsko-palestyński jest, przynajmniej z perspektywy izraelskiej elity, tylko zasłoną dymną. Mam nadzieję, że moi czytelnicy i przyjaciele wybaczą mi kiedy powiem, że – mam nadzieję, że sam sobie wybaczę – ale wydaje mi się, że konflikt izraelsko-palestyński i potworne izraelskie zbrodnie przeciwko Palestyńczykom, w rzeczywistości służą do odwracania uwagi od współudziału Izraela w pewnych kolosalnych i globalnych zbrodniach przeciwko ludności na całym świecie. Zamiast zajęcia się powyższą bezwzględną chciwością napędzaną próbą zagarnięcia bogactwa na koszt reszty ludzkości, wszyscy koncentrujemy się na jednym konflikcie terytorialnym, który faktycznie pokazuje tylko jedną katastrofalną zbrodniczą stronę żydowskiego programu narodowego. Jest więcej niż prawdopodobne, że większość Izraelczyków również nie widzi podstępnej roli konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Izraelczycy są indoktrynowani by patrzeć na każdy możliwy problem z perspektywy bezpieczeństwa krajowego. Nie udało im się zrozumieć, że obok intensywnej militaryzacji społeczeństwa, ich państwo żydowskie stało się rajem prania pieniędzy i schronieniem dla czarnych charakterów z całego świata. Ale mam złe wiadomości dla Izraela i jego skorumpowanej elity. To tylko kwestia czasu zanim Rosjanie, Amerykanie, Afrykańczycy, Europejczycy, cała ludzkość, zaczną rozumieć to wszystko – Wszyscy jesteśmy Palestyńczykami i wszyscy mamy jednego wroga. Chciałbym jeszcze pójść dalej i stwierdzić, że możliwe jest, że w niezbyt długim czasie – kilku biednych Żydów i Izraelczyków również zdadzą sobie sprawę, jak zwodniczy i złowrodzy Izrael i syjonizm są naprawdę.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Admin domniemywa, iż ogromna większość Żydów od dawna doskonale zdaje sobie sprawę ze zbrodniczego charakteru państwa Izrael i ze zbrodniczego charakteru religii zwanej „judaizmem”. Lecz po prostu mają to głęboko w rzyci, albo nawet czują się z tą świadomością całkiem dobrze.

Kto łamał konwencję chicagowską? W dyskusji na temat prowadzenia śledztwa smoleńskiego bardzo często padały u nas zarzuty pod adresem strony rosyjskiej, że łamie konwencję chicagowską, ze nie informuje strony polskiej o przebiegu śledztwa, że nie odpowiada na pisma itp. My – jak się wielu wydawało – byliśmy bez skazy. A tu tymczasem przy okazji sprawy związanej z końcem kadencji Szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmunda Klicha – wyszły na jaw rzeczy co najmniej dziwne, jeśli nie bulwersujące. Oto 13 z 15 członków Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, a więc ciała nie politycznego, lecz fachowego – zażądało odwołania E. Klicha ze stanowiska. Skąd ta jednomyślność? Jak ujawnił były szef tej instytucji Stanisław Żurkowski – Klich ma na sumieniu wiele grzechów. Zarzucono mu, że jako akredytowany przy MAK popełnił wiele błędów. Między innymi chodzi o ujawnianie dziennikarzom informacji ze śledztwa smoleńskiego. W ten sposób Klich miał złamać nie tylko zapisy konwencji chicagowskiej, ale także zasady etyczne ICAO (Organizacja Międzynarodowego Lotnictwa Cywilnego) i przepisy UE dotyczące badania wypadków lotniczych. Przyznajmy, że są to zarzuty dosyć ciężkiego kalibru. Można teraz zrozumieć trzymanie Klicha na dystans, nie zapraszanie go na zebrania, nie informowanie od pewnego czasu o niczym, co robił MAK. Przy bardzo ostrych standardach zachowania tajemnicy śledztwa, które w Rosji są surowo przestrzegane – woluntaryzm, brak wstrzemięźliwości i gigantyczna gadatliwość E. Klicha musiały zakończyć się tak, jak się zakończyły – jego izolacją. On z kolei popadał w coraz większą frustrację i oskarżał MAK o… łamanie konwencji chicagowskiej. W polskiej opinii publicznej utrwalało to przekonanie, że Rosjanie mataczą i coś ukrywają. Okazuje się jednak, że minister infrastruktury Cezary Grabarczyk odrzucił wniosek złożony przez członków Komisji, co oznacza, że E. Klich zostaje. Rzecznik ministerstwa nie udzielił odpowiedzi na pytanie, jakie były motywy decyzji ministra. Brak wyjaśnienia oznacza ni mniej ni więcej, że są to motywy pozamerytoryczne. Jakie – można snuć domysły. Edmund Klich powinien być odwołany już po pierwszej awanturze medialnej jaką sprokurował na samym początku śledztwa. Teraz pewnie uznano, że zostanie do końca, bo nikt nie byłby pewny co „chlapnąłby”, gdyby został odwołany. Jan Engelgard
http://mercurius.myslpolska.pl

Lichwo, ojczyzno moja! Rząd zamiast być arbitrem i stać na straży wolności gospodarczych stał się zakładnikiem i bezwolnym wykonawcą poleceń Brukseli i banków. To, że system kapitalistyczny, jaki nam przedstawiano z “niewidzialną ręką rynku” nie funkcjonuje, jest chyba ewidentne dla każdego. Spada produkcja i konsumpcja. Bilanse wszystkich gospodarek, gdzie tzw. niewidzialna ręka wolnego rynku nie bardzo może sobie poradzić z problemami, są pod kreską. Banki, będące niejako wskazującym palcem i kciukiem tej ręki same są sprawcami i ofiarami kryzysu.

Podręcznikowy model kapitalizmu, który przenikał do naszej świadomości jeszcze wtedy gdy kwiczeliśmy pod ciężkim komunistycznym buciorem a większość artykułów była deficytowa, reglamentowana albo wręcz nie istniała na rynku zakładał, że „kapitalistą” jest mama i tata prowadzący mały sklep, gospodarstwo, warsztat czy fabrykę. Jednym słowem masa mniejszych lub większych przedsiębiorców konkurujących ze sobą na równych prawach. Rola rządu miała sprowadzać się do określenia reguł konkurencji i staniu na straży ich przestrzegania. Lecz nie jest to model kapitalizmu, który widzimy dziś. Mama i tata prowadzący sklep w większości przypadków zostali zduszeni i wycięci z rynku przez sieci hipermarketów, w większości obcego pochodzenia. Rodzimy przemysł został albo zlikwidowany albo w najlepszym przypadku stał się poddostawcą zagranicznego koncernu, traktującego nasz kraj jak kolonialne dominium. Rząd zamiast być arbitrem i stać na straży wolności gospodarczych stał się zakładnikiem i bezwolnym wykonawcą poleceń Brukseli i banków. Ktoś powie, że przecież banki też upadają… Nic bardziej mylnego. „Upadają” te niepotrzebne odnóża Wielkiej Lichwy, które spełniły już swoje zadanie wyssania bogactwa z kieszeni obywatela i przedsiębiorcy. Większość tych „strat” to pieniądze wirtualne. Te prawdziwe pod postacią hipotek nie giną nigdy i zawsze znajdują drogę do Bangsterów. Rządy pod naciskiem Wielkiej Lichwy nacjonalizują długi banków pozostawiając im śmietankę i konfitury bo są „zbyt wielkie by upaść”. Wielkie korporacje i banki zamieniły ten ponoć najlepszy z systemów ekonomicznych w łowisko, gdzie małe ryby systematycznie pożerane są przez wielkie rekiny.  Rezultatem są ciągle pogłębiające się różnice w dostępie do wytwarzanych dóbr a coraz większa rzesza nie ma na chleb codzienny. Dlaczego żadna, powtarzam żadna z polskich partii politycznych nie jest w stanie skutecznie rządzić i zapewnić Polakom szansy na rozwój i dobrobyt? Powód jest bardzo prosty. Każda z nich funkcjonuje w obrębie systemu Wielkiej Lichwy. Żadnej z nich nie stać na radykalne zmiany mające na celu upodmiotowienie państwa pod względem suwerenności monetarnej i ekonomicznej. Zresztą czemu by nagle miały to robić? Wszak wszystkie kliki pod różnymi nazwami przez dwadzieścia lat wyzbywały się lub zawłaszczały polski majątek narodowy. Jako pierwsze pod nóż poszły banki. Czyli Wielka Lichwa górą i nie da się zrobić jakiejkolwiek sensownej reformy bez jej zgody. Nie interesuje mnie w związku z tym program żadnej z obecnych partii. Żadna nie oferuje mi, zwykłemu obywatelowi nic. Tarcia i przepychanki do koryta to namiastka i pozory walki politycznej. Pod tym względem wszystkie partie w Polsce można śmiało określić jako konserwatywne. Konserwują bowiem złodziejski, lichwiarski system zamiast myśleć w kategoriach interesu narodowego. Banki powinny należeć do Państwa a nie Państwo do banków . A że do lepszego dostępu do wspomnianego koryta potrzebne są póki co głosy wyborców więc tumani ich się na wszelkie możliwe sposoby. Rzeczą ciekawą jest, że w tym mamieniu nikt nie odwołuje się już do argumentów stricte ekonomicznych, bo nie one różnią te „partie” lecz używa się i nadużywa argumentów pozaekonomicznych.
Organizuje się nieustanny konkurs piękności patriotycznej. Tylko, że dla kraju to nic nie znaczy. Rząd będzie pożyczał pieniądze w obcych bankach na emerytury i cieszył się jak głupi, gdy coś skapnie mu z Brukseli na naprawę dziurawych dróg. A my naprawimy te drogi, żeby w przyszłości obce czołgi nie popsuły sobie gąsienic.

Jarosław Ruszkiewicz (SpiritoLibero)

http://spiritolibero.polacy.eu.org/577/lichwo-ojczyzno-moja-/

PODSŁUCHY W KANCELARII PREZYDENTANaszym podstawowym zadaniem jest wiedzieć -  możliwie wcześnie i możliwie dużo -  aby skutecznie neutralizować zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa” – oznajmia ABW na swojej stronie internetowej. Jednak w realiach III RP i władzy monopartii gromadzenie informacji nie musi dotyczyć spraw związanych z naszym bezpieczeństwem. Wszystko bowiem zależy od tego, jak partia rządząca definiuje „zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa”. Dla obecnego układu, który na konflikcie z PiS-em i nienawiści do braci Kaczyńskich oparł podstawową koncepcję swoich rządów, największe zagrożenie stanowił prezydent Lech Kaczyński i jego niezależna polityka. W tym układzie model funkcjonowania służb specjalnych - jako „zbrojnego ramienia” partii rządzącej nie odbiega od zasad, jakimi kierowała się policja polityczna PRL. Jego niezmienność zawdzięczamy po równo: przywróceniu do służb byłych esbeków oraz realnym potrzebom obecnej władzy Przez ostatnie lata mieliśmy do czynienia z wieloma przykładami wykorzystywania największej służby specjalnej do walki politycznej; zastraszania dziennikarzy, gromadzenia haków, zbierania kompromitujących informacji, stosowania podsłuchów i inwigilacji.  Dokonywano tego posługując się prowokacją - kombinacją operacyjną (afera marszałkowa) lub wykorzystując postępowanie prokuratorskie (podsłuchiwanie dziennikarzy i adwokatów). Podobny mechanizm zastosowano w sprawie, którą słusznie trzeba nazwać aferą większą, niż osławiona Watergate. Jako pretekst do inwigilacji głowy państwa posłużył zarzut rzekomego ujawnienia poufnego raportu ABW na temat wyjazdu prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji i wszczęte w tej sprawie śledztwo prokuratorskie. Tezy owego raportu ujawniła w listopadzie 2008 roku jednak z gazet.  ABW uznało, że strzały w pobliżu samochodu, którym jechał prezydent Kaczyński były gruzińską prowokacją i twierdziło, że najpewniej to sami Gruzini wyreżyserowali incydent z udziałem polskiego prezydenta. Agencja doszła do wniosku, że „teatr na granicy” służył wzmocnieniu pozycji gruzińskiego przywódcy. Opinie zawarte w dokumencie pokrywały się z oficjalnym stanowiskiem władz Federacji Rosyjskiej oraz opinią ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego i stanowiły de facto kompilację doniesień prasowych. ABW domagało się, by prokuratura ustaliła źródło przecieku do prasy. W tej stosunkowo błahej sprawie podjęto zakrojone na ogromną skalę czynności śledcze. Przesłuchano setki świadków, m.in. premiera, marszałków Sejmu i Senatu, ministrów, sprawdzano billingi urzędników z kancelarii Lecha Kaczyńskiego, sięgnięto do zapisów połączeń samego prezydenta i jego małżonki. Na podstawie billingów i BTS-ów przeprowadzano eksperymenty, starając się ustalić miejsce pobytu prezydenta i jego ministrów, zakres kontaktów i czas trwania rozmów telefonicznych. Trudno przypuszczać, by waga ewentualnego przestępstwa - ujawnienia zaledwie poufnego dokumentu (niższa kategoria klauzuli tajności) usprawiedliwiała zakres podjętych czynności. Jeśli po nie sięgnięto, a nawet w ramach działań Agencji uruchomiono specjalną jednostkę – trudno pozbyć się wrażenia, że chodziło głównie o inwigilację Lecha Kaczyńskiego i jego urzędników. Warto przypomnieć, że zgodnie z orzeczeniem Sądu Najwyższego, techniki operacyjne (np. podsłuch, inwigilacja, prowokacja) mogą być stosowane, gdy w grę wchodzi podejrzenie popełnienia jednego z katalogu najgroźniejszych przestępstw. Sąd zaliczył do nich: zabójstwo, porwanie, zamach na prezydenta RP, akt terroru, handel ludźmi, korupcję, udział w gangu, rabunek, oszustwo, fałszerstwo pieniędzy, wyrządzenie znacznej szkody majątkowej, produkcję i obrót bronią, narkotykami, materiałami wybuchowymi lub jądrowymi. Z żadnym z tego typu przestępstw nie mieliśmy do czynienie w przypadku działań podjętych wobec prezydenta Kaczyńskiego i ludzi z jego Kancelarii. Trzeba pamiętać, że w III RP podsłuchy nadal stosuje się według zasad zaczerpniętych z praktyk PRL-u.  W państwie policyjnym nikt bowiem nie kontroluje zasadności stosowania inwigilacji, a zebrana w sposób tajny wiedza służy do wymuszania posłuszeństwa wobec władzy lub jest wykorzystywana przeciwko przeciwnikom politycznym. W państwie prawa środki techniki operacyjnej pozostają pod ścisłą kontrolą, a informacje uzyskane z podsłuchów służą przede wszystkim potrzebom procesowym. Jeżeli nie mają znaczenia dowodowego, są komisyjnie niszczone, a w niektórych krajach osoby podsłuchiwane są powiadamiane o takich sytuacjach. Pereelowska zasada rozdzielenia czynności operacyjnych od procesowych, umożliwiała gromadzenie teczek na każdego, bez żadnej weryfikacji sądowej. Ten podział zachowano po 1989 r. i do dzisiaj policja czy ABW może zbierać informacje operacyjne o obywatelach bez planu ich wykorzystania w sądzie. Kontrola sądowa nad tym procederem jest tylko iluzoryczna. Formalnie zgodę na zastosowanie podsłuchu musi wydać sąd. Decyzję podejmuje jednak jeden sędzia, opierając się wyłącznie na materiałach przekazanych przez prokuratora. Jednak i wówczas służby specjalne mogą korzystać z furtki w przepisach, pozwalającej w sprawach nagłych, (gdy na przykład może dojść do zniszczenia ważnych dowodów), na stosowanie przez kilka dni podsłuchu bez zgody sądu. Jeszcze gorzej wygląda sprawa z kontrolą  billingów telefonicznych. Kwestii ich uzyskania przez służby nie normują żadne przepisy, wystarczy uzgodnienie z operatorem. Warszawska Prokuratura Okręgowa mogła więc bezpiecznie stwierdzić, że „nie było wystąpień o billingi Lecha i Marii Kaczyńskich”, skoro ABW mogła podać tylko sam numer telefonu, nie informując nawet, w jakiej sprawie prowadzona jest kontrola operacyjna, ani do kogo należy telefon. Dopiero niedawno Prokurator Generalny przyznał, że kwestię pobierania billingów należy uregulować, bo stanowi ona sposób na inwigilację, wyłączoną spoza jakiejkolwiek kontroli. Teoretycznie zatem państwo może podsłuchać każdego – za zgodą prokuratora i sądu lub bez ich zgody. Praktycznie jednak robią to pracownicy firm telekomunikacyjnych z wydziałów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Zwykle są to byli oficerowie służb, policji, o różnych powiązaniach w biznesie i polityce. Taką funkcję sprawował w latach 2005-2006 obecny szef ABW Krzysztof Bondaryk, pracując dla Zygmunta Solorza w Polskiej Telefonii Cyfrowej - operatorze sieci komórkowych Era i Heyah. Warto wspomnieć o okolicznościach, w jakich Bondaryk objął stanowisko szefa ABW. Powołano go w wielkim pośpiechu, jeszcze przed udzieleniem prezydentowi odpowiedzi na przesłane przez niego pisemne zastrzeżenia i pytania odnośnie kandydatury. Pytania zadane przez Lecha Kaczyńskiego dotyczyły przeszłości Krzysztofa Bondaryka, a mianowicie: w jakich firmach i na jakich stanowiskach pracował oraz czy ABW prowadzi postępowanie wobec którejś z tych firm, a także czy wyjaśniono przyczyny odwołania Bondaryka z funkcji wiceministra spraw wewnętrznych w rządzie Jerzego Buzka i czy jest prawdą, że próbował przejąć i wykorzystać dokumentację tzw. akcji "Hiacynt". Prezydent pytał też, czy w śledztwie dotyczącym wycieku tajnych informacji z Ery, mogą być w przyszłości postawione Bondarykowi zarzuty. Ta ostatnia sprawa miała miejsce w okresie, gdy w Erze działały dwa zarządy roszczące sobie prawo do kierowania spółką. Jeden związany z francuską firmą Vivendi, a drugi z Elektrimem Zygmunta Solorza. Jedną z odsłon ówczesnej wojny właścicieli było zawiadomienie prokuratury o popełnieniu przestępstwa „ujawnienia informacji stanowiących tajemnicę państwową”. Według francuskiego właściciela ludzie z konkurencyjnego zarządu kopiowali dane o klientach Ery. I to dane szczególne - bowiem chodziło o billingi ludzi, którymi w ostatnich latach interesowały się służby specjalne. W zawiadomieniu z roku 2005 o kopiowanie danych abonentów oskarżono właśnie Krzysztofa Bondaryka, który odpowiadał w Erze za współpracę ze służbami, m.in. przy zakładaniu podsłuchów i sprawdzaniu billingów. Warto też wiedzieć, że w telefonii komórkowej stosuje się wybiórczo tzw. podsłuchy techniczne. Są one zakładane legalnie, ale powinny być zapisywane w tzw. czarnych skrzynkach. Chodzi m.in. o sprawdzanie jakości połączeń abonentów. Jeśli zdarzy się, że decyzje o wyborze abonenta będzie podejmował ktoś „dobrze poinformowany”, można przy pomocy podsłuchu technicznego podsłuchiwać nawet prezydenta czy szefa służb specjalnych, a następnie zniszczyć dowody takiej operacji. Faktycznie więc, dla założenia podsłuchu wystarczy dziś kontakt z pracownikiem operatora telekomunikacyjnego i podłączenie się do wybranej linii.

Już tylko ten krótki przegląd obecnej sytuacji, pozwala przyjąć, że inwigilacja prezydenta i osób z jego Kancelarii nie nastręczały służbom żadnych problemów. Choć ABW i prokuratura zaprzecza, by występowano o bilingi prezydenta, taka informacja znajduje się w styczniowym artykule „Rzeczpospolitej”, gdzie napisano, iż „sięgnięto do zapisów połączeń Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Do wszystkich danych dostęp miała ABW”. Sprawa wydaje się tym bardziej poważna, że w tym samym czasie służba Krzysztofa Bondaryka doprowadziła do sytuacji, w wyniku której mogło dojść do naruszenia bezpieczeństwa systemu szyfrującego tajne rozmowy prezydenta i innych najważniejszych urzędników państwowych. Chodzi o sprawę spółki TechLab2000 i produkowany przez nią system kryptograficzny Sylan (System Łączności Niejawnej), oferujący rozwiązania dla analogowych, cyfrowych i bezprzewodowych sieci telefonicznych. Jego skuteczność polega na stosowaniu jednorazowych,  generowany losowo kluczy kryptograficznych, których szybkie rozszyfrowanie (i podsłuchanie rozmowy) wymagałoby takiej mocy obliczeniowej, że w całym wszechświecie nie starczyłoby krzemu na komputery.  Sylan znalazł m.in. zastosowanie w Kancelarii Prezydenta i Kancelarii Premiera, pozwalając na prowadzenie rozmów telefonicznych na poziomie tajnym. W roku 2009 spółka TechLab2000 stała się przedmiotem zadziwiających działań ze strony Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W listopadzie ujawniono, że producent Sylana z powodu problemów finansowych zmuszony został do zastawienia dokumentacji dotyczącej systemu w białostockiej spółce Biatel. Ponieważ TechLab miał nie wywiązać się ze spłaty zadłużenia w terminie, dokumentacja (zdaniem Biatela) przeszła na własność tej firmy. Zachodziło podejrzenie, iż pracownicy spółki Biatel mogli zapoznać się z tajną dokumentacją.. Choć TechLab2000 poinformował ABW o mającej nastąpić transakcji, a ta nie wyrażała wówczas żadnego sprzeciwu, to w 2009 roku Agencja złożyła  zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu ujawnienia tajemnicy służbowej.  O sprawie pisałem obszernie, w listopadzie 2009 roku, w cyklu trzech tekstów zatytułowanych „Tajne łącza, tajne interesy – czyli w co gra ABW?”, wskazując m.in. na wcześniejsze działania spółki Biatel S.A na styku służb i polityki. Okazało się, że ABW- instytucja certyfikująca urządzenia kryptograficzne, od 2 lat odmawiała certyfikowania wyrobów TechLab2000. Doprowadziło to firmę do poważnych problemy finansowych i wymusiło zawarcie niekorzystnej umowy o współpracy ze spółką Biatel S.A. W wydanym wówczas oświadczeniu TechLab oskarżał ABW o zamiar bezprawnego wyeliminowania systemu Sylan z rynku i informował o liście interwencyjnym wysłanym do premiera Donalda Tuska, w którym wskazywano na zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa.  Na początku listopada 2009 roku, doszło w tej sprawie do spotkania szefostwa TechLab2000 z Jackiem Cichockim, sekretarzem Kolegium ds. Służb Specjalnych. Tak wówczas, jak i później sprawa niejasnych działań ABW nie wzbudziła żadnej reakcji. Nie wiemy też, jak zakończyło się śledztwo w sprawie ujawnienia tajemnicy służbowej. Podobnie, jak w wielu innych intrygujących sprawach, również nad tą zaciągnięto zasłonę milczenia. Wiemy natomiast, że system Sylan był stosowany w Kancelarii Prezydenta, a z aparatu firmy TechLab2000 korzystał prawdopodobnie prezydent Lech Kaczyński.  Jeśli firma TechLab została celowo doprowadzona do stanu, w którym musiała podjąć współpracę ze spółką Biatel, to zaś naraziło bezpieczeństwo dokumentacji tajnego systemu Sylan – za tę sytuację odpowiada Agencja sprawująca nadzór kontrwywiadowczy nad tego rodzaju firmami. Jeśli zaś, (jak sugeruje TechLab) chodziło o wykluczenie jej z rynku i forsowanie innych, pozakrajowych rozwiązań, trzeba tym uważniej przyjrzeć się reakcjom ABW i  pytać o działania podjęte przez Donalda Tuska - osobiście nadzorującego wszystkie służby specjalne. Premier tego rządu nie raz udowodnił, że tratuje służby specjalne jako narzędzie władzy politycznej, a ich działania podporządkowuje interesom grupy rządzącej. Trzeba zatem koniecznie zwrócić uwagę na zadziwiającą korelację, między inwigilacją prezydenta podjętą w związku ze śledztwem w sprawie przecieku raportu ABW, a podejmowanymi w tym samym okresie czynnościami Agencji w sprawie tajnego systemu kryptograficznego, obsługującego Kancelarię głowy państwa.  Jakkolwiek zarząd firmy TechLab 2000 zapewnia, że Sylan jest tak skonstruowany, że nawet dokładne poznanie jego dokumentacji nie narusza bezpieczeństwa tajnych rozmów, nie można wykluczyć, że chodziło o eliminację nazbyt skutecznego systemu i zastąpienie go innym, mniej efektywnym rozwiązaniem. Gdy w październiku 2009 roku ujawniono, że ABW zbierając materiały w sprawie Wojciecha Sumlińskiego podsłuchiwała dziennikarzy i adwokatów, Donald Tusk deklarował: „Przyjrzę się całej tej sprawie, bo wszyscy mamy dosyć takiej atmosfery narastającej nieufności wynikającej z takiego poczucia, że ciągle ktoś kogoś podsłuchuje i dlatego nie powiem, że dobrze się stało, bo źle się dzieje w tej materii, ale szybko przejrzymy, po pierwsze przepisy, po drugie praktykę.” Obłuda tych słów ze strony człowieka, który musiał wiedzieć o inwigilacji prezydenta, jest aż nadto widoczna. Rok wcześniej histerię ludzi Platformy i rządowych mediów wywołały konfabulacje Kazimierza Marcinkiewicza, który dywagował, jakoby miał być podsłuchiwany na zlecenie Lecha Kaczyńskiego. Poseł PO Sebastian Karpiniuk posunął się wówczas do stwierdzenia, że należałoby rozpocząć procedurę impeachmentu w stosunku do prezydenta. Dziś ludzie PO i ich media mocno zamykają oczy na skandal związany z inwigilacją Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki i bagatelizując problem próbują wmówić Polakom, że afera jest wymysłem PiS-u. Tymczasem sprawa podsłuchiwania urzędującego prezydenta, przez służbę specjalną podległą premierowi z PO, ma kaliber największej afery III RP. Nie chodzi tylko o ewidentne naruszenie prawa przez ABW. „Teza, że podstawą uzyskiwania billingów przez szefa ABW może być umowa z operatorem, stanowi nieporozumienie. Kontrola rozmów telefonicznych dotyczy podstawowych praw obywatelskich, dlatego musi więc być uregulowana aktem ustawowym. Korzystanie z billingów bez takiej podstawy prawnej narusza prawo” – grzmiał prof. Marian Filar, gdy dziennikarze „Gazety Wyborczej” oskarżali niedawno służby, że w okresie rządów PiS –u korzystały z ich billingów telefonicznych. Rzecznik praw obywatelskich wystąpiła na początku stycznia br. do premiera o podjęcie działań dla zmiany zasad dostępu do billingów przez służby specjalne i "dostosowanie go do standardów konstytucyjnych". Reakcja rzecznik została wywołana wrzaskiem podniesionym przez „Gazetę Wyborczą”, a w liście do Tuska padają twierdzenia, że zasady dostępu do billingów są niezgodne z Konstytucją RP oraz z Europejską Konwencją o Ochronie Praw Człowiek  Można się zastanawiać, czy w podobny sposób owe autorytety prawne zareagują na fakt bezpodstawnej inwigilacji prezydenta RP i jego małżonki, czy zechcą domagać się rzetelnego śledztwa mającego wyjaśnić przyczyny działań ABW? Nie sposób dziś wykluczyć, że sprawa podsłuchów ma przede wszystkim wymiar polityczny, a inwigilacja głowy państwa służyła bieżącym interesom grupy rządzącej. Lech Kaczyński stanowił „zagrożenie” dla państwa Tuska i Komorowskiego - o czym wielokrotnie nam przypominano. Nie wiadomo, jakie szczegółowe informacje uzyskały służby dzięki zastosowaniu metod operacyjnych, czego informacje te dotyczyły, przez kogo i w jakich obszarach zostały wykorzystane. W roku poprzedzającym tragedię smoleńską dość było punktów zapalnych i konfliktów między prezydentem, a obozem rządowym. Informacje uzyskane z inwigilacji lub podsłuchów mogły zostać wykorzystane do działań wyprzedzających decyzje Kancelarii Prezydenta, ale także do paraliżowania inicjatyw prezydenckich. Wiedza pochodząca z prywatnych rozmów urzędników Kancelarii, byłaby pomocna podczas kontaktów oficjalnych lub poprzez stworzenie „komprmateriałów” wykorzystana do wielorakich nacisków. Trudno zapomnieć, że różnice zdań, głównie w zakresie polityki historycznej i międzynarodowej dawały rządzącym pretekst do licznych ataków i rozgrywek. Zaangażowane w nie ośrodki władzy i ich media korzystały z każdej okazji, by oczernić i zniesławić Lecha Kaczyńskiego. Konflikty te zostały również  wykorzystane przez Rosjan do rozdzielenia wizyt premiera i prezydenta w Katyniu.  Dopóki sprawa inwigilacji głowy państwa, w okresie poprzedzającym 10 kwietnia nie zostanie rzetelnie wyjaśniona, nie można wykluczać jej związku z przygotowaniami do uroczystości katyńskich i skojarzeń z tragedią smoleńską. Już dziś kładzie się ona ponurym cieniem na cały okres rządów Platformy, potwierdzając hipokryzję jej polityków i wyraźne ciążenie do metod państwa policyjnego. Aleksander Ścios


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
360 Manuskrypt przetrwania
Magomig 360
MPLP 360;361 02.12.;14.12. 2012
Glifostar 360 SL
glifocyd 360 sl id 192018 Nieznany
360
Instrukcja obs ugi do konsoli Xbox 360 Kinect PL
plik (360)
PKP Sterowanie Napieciem id 360 Nieznany
360
355 360
Navigator 360 SL
STAL P, Dane : I PE 360 ; stal St3S
msr 4f 360 budowlany
460 360 (10)
Zarzadzenie Nr 360 KGP 26 03 2009, Akty Prawne
WYKŁAD 4 - OCENA 360 STOPNI, GWSH
ERROR CODE CZYLI SPIS ERRORów XBOX 360

więcej podobnych podstron