537

Nasz wywiad. Sławomir Cenckiewicz o swojej książce o premierze Tusku. "Wyłania się ogląd osobowości pasujący do niektórych aktorów teatru i filmu" Jak ujawnił Pan w felietonie opublikowanym na naszych łamach - co podjęły inne media – wkrótce wspólnie z Adamem Chmieleckim wyda Pan książkę o Donaldzie Tusku. Co ciekawe, nie będzie to zwykły życiorys, ale analiza politologiczna. Co kryje się pod tym pojęciem? Jakiś czas temu, podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych zainteresowałem się książkami Glenna Becka, w tym m. in. jedną z ostatnich „Arguing with idiots” (Spierając się z idiotami). Poruszył mnie sposób argumentacji, logika i przejrzystość jego przekazu, a zarazem konfrontacja licznych wypowiedzi ludzi z obozu politycznego Obamy z twardymi faktami, danymi i dokumentami na temat polityki, gospodarki, historii, różnych zagrożeń czy spraw związanych z bezpieczeństwem obywateli. Pomyślałem wówczas, że warto byłoby napisać coś podobnego o Donaldzie Tusku, który w wielu aspektach przypomina przecież „plastikowych” polityków, dla których w mniejszym stopniu liczy się konkretna wizja i polityczne idee, a przede wszystkim doskonalenie marketingu politycznego umożliwiającego wyborcze zwycięstwo. To z kolei zwróciło moją uwagę w stronę psychologii politycznej, na gruncie której staram się zrozumieć Tuska. W tym wypadku zainspirowała mnie książka Pascala de Suttera „Szaleńcy u władzy”, która uzmysłowiła potrzebę naszkicowania profilu psychologicznego Tuska. Kim jest Tusk? Co go napędza? Co jest jego siłą? Oto pytania, które mnie nurtują, kiedy myślę o Tusku. Jaki obraz premiera wyłania się z wielomiesięcznej już pracy, z szerokiej kwerendy? Co - Pańskim zdaniem - jest kluczem do sukcesu tego polityka? Co jest myślą przewodnią jego aktywności publicznej? Samego mnie zadziwiło, jak bardzo Tusk jawi się jako człowiek dość przeciętny i w gruncie rzeczy mało interesujący. Sam kiedyś powiedział o sobie, że „nie jest fachowcem merytorycznym”. W tym sensie nie zasługuje on na klasyczną, naukową biografię polityczną. Z jego wypowiedzi i artykułów (zwłaszcza z lat 90.) wyłania się osobowość o wyraźnie zaburzonej tożsamości narodowej, balansująca pomiędzy mgliście zdefiniowaną „gdańskością”, „kaszubszczyzną”, „Pomeranią”, a przeciwstawianą im czasem polskością. Miało to pewien wpływ na regionalno-autonomiczne pomysły Tuska na budowę polskiej państwowości w latach 90. Nie był też ani wybitnym studentem Instytutu Historii Uniwersytetu Gdańskiego, ani nazbyt aktywnym działaczem politycznym w okresie PRL czy wybijającym się publicystą. Pewnie dlatego jego działalność na obrzeżach ruchu „Solidarności” i w środowisku skupionym wokół „Przeglądu Politycznego” i Spółdzielni Prac Wysokościowych „Gdańsk” nie budziła większego zainteresowania ze strony SB. O wiele ciekawsza jest jego aktywność po 1989 r. Przyjaźń z Janem Krzysztofem Bieleckim, stanowisko zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Gdańskiej”, początki Kongresu Liberalno-Demokratycznego, praca w Komisji Likwidacyjnej RSW „Prasa-Książka-Ruch”, kontakty z ludźmi biznesu i tajnych służb. Dopiero te obszary jego działalności, mimo skłonności do bumelowania i życia na luzie, uczyniły z niego polityka, parlamentarzystę, lidera partii a w konsekwencji również premiera.

Czy w książce znajdą się informacje nieznane opinii publicznej? Będzie jakaś duża sensacja? W odniesieniu do każdej chyba osoby znanej publicznie jest wiele rzeczy, o których opinia publiczna nie ma pojęcia. Gdy dotyczy to spraw prywatnych bez wpływu na pełnienie funkcji publicznych, to nawet gdy są to pikantne opowieści, nie ma potrzeby zwracania na nie specjalnej uwagi. Natomiast w przypadku każdego tak ważnego polityka, jakim Tusk jest, spośród informacji dotąd wyborcom nieznanych informacji na szczególną uwagę zasługują te, z których może wynikać, że ów polityk w swoim działaniu jest od kogoś uzależniony w sposób niezgodny z zasadami demokracji. Tutaj są informacje, które czekają na ich weryfikację – na potwierdzenie lub odrzucenie. Ten wymiar książki wydaje się obiecujący, gdyż z dotychczasowych dociekań wyłania się ogląd osobowości Tuska pasujący do niektórych aktorów teatru i filmu. Zdarza się, iż utalentowani aktorzy to jednostki w życiu prywatnym niewykazujące większej głębi, posiadacze dość przeciętnych osobowości. Wszystko zmienia się po wejściu na scenę – gdy prowadzone przez profesjonalnego reżysera – jednostki takie potrafią świetnie zagrać niejedną trudną i skomplikowana rolę. Wiele osób zarzuci Panu zapewne, że kieruje się Pan motywami osobistymi - np. że książka o premierze o rewanż za jego postawę w czasie nagonki na Pana po publikacji "SB a Lech Wałęsa". Jako badacz odpowiem po prostu: będzie książka zawierająca informacje udokumentowane, sprawdzalne metodami dostępnymi badaczom i dziennikarzom. Wartość książki jest wyznaczana przez wartość tekstu – wartość jego tez. W Polsce niemal wszystko ocenia się przez pryzmat polityki, ale stosuje się podwójne standardy. Kiedy np. Andrzej Friszke publikuje na łamach „Krytyki Politycznej”, Paweł Machcewicz zostaje pełnomocnikiem Prezesa Rady Ministrów do spraw Muzeum II Wojny Światowej a Grzegorz Berendt z gdańskiego IPN staje publicznie w obronie odwołanego przez ministra sprawiedliwości urzędnika, to nie jest to zaangażowanie polityczne. Natomiast, kiedy pojawia się zapowiedź mojej książki o Tusku wielu mówi o politycznym zaangażowaniu. Pora, by część naszych dziennikarzy wreszcie nabrała profesjonalizmu i skupiała się na tezach i ich konsekwencjach, nie zaś na – mniej lub bardziej wyspekulowanych – motywach autora.

Kiedy i w jakim wydawnictwie ukaże się książka? Jeszcze przed wyborami? Jaki będzie jej pełny tytuł? Naszą książkę wyda Zysk i Spółka Wydawnictwo. Wciąż nad nią pracujemy i mamy nadzieję, że książka ukaże się jeszcze w tym roku.

Czy w planach ma Pan książkę o jakimś innym polityku? O każdym, kto wywiera istotny wpływ na bieg spraw w naszym kraju powinniśmy posiadać pogłębioną wiedzę. Jest grupa takich osób, których życiorysy zawierają niepokojące białe plamy. Informacje o pewnych osobach przyrastają mi niejako przy okazji pracy nad biografią polityczną Donalda Tuska. Marzy mi się sytuacja, której doświadczam odwiedzając księgarnie w Nowym Jorku czy Chicago, gdzie na półkach widzę przynajmniej kilka różnych biografii Obamy, Busha czy McCaina, a nikomu nie przychodzi na myśl potępiać ich autorów i angażować w to instytucje państwowe oraz zaprzyjaźnione media. Nikt nie wytwarza tam również atmosfery, w której – jak u nas – zakłopotane naszą prośbą władze Uniwersytetu Gdańskiego odmawiają udostępnienia pracy magisterskiej Tuska uzależniając to od jego woli. Takie zachowania pokazują jak wiele brakuje nam do zachodnich standardów. Dziękujemy za rozmowę.

CHCĄ PŁACIĆ WIĘCEJ!!! Nagła miłość do podatków się rozprzestrzenia jak świńska grypa. To znaczy parę osób zachorowało, a media robią wokół tego wiele szumu. W przypadku grypy świńskiej zarobiły koncerny farmaceutyczne produkujące szczepionki. Kto zarobi w przypadku grypy podatkowej? Ci którzy na nią zachorowali! Najpierw był Warren Buffet, który na łamach NYT zaapelował do Kongresu, żeby podniósł podatki a teraz apeluje do FED, żeby „poluzował ilościowo” bankom, których akcje właśnie kupił. Za jego przykładem poszli menadżerowie francuscy. Ich petycja o ustanowienie specjalnego podatku, który miałby zastosowanie wobec podatników najbogatszych i najbardziej uprzywilejowanych ukazała się na internetowych stronach tygodnika „Le Nouvel Observateur”. Podpisali ją prezesi: L ′Oreal – Liliane Bettencourt, Total – Christophe de Margerie, PSA Peugeot Citroen – Philippe Varin , grupy Publicis, Societe Generale, Air France, Danone, Orange.

http://www.parkiet.com/artykul/1087533.html

Z nad Sekwany zaraza dotarła nad Ren. Niemieccy milionerzy też są gotowi płacić wyższe podatki, by pomóc ograniczyć długi państwa – napisał „Die Zeit”. Na razie jest ich czterech. Francuzi zawsze byli bardziej wyrywni. „Nie miałbym problemu, gdyby podniesiono najwyższą stawkę podatkową " - powiedział właściciel domu wysyłkowego Michael Otto. Wyższych podatków chce też piosenkarz Marius Mueller-Westernhagen, prezes klubu Hannover 96 Martin Kind i Juergen Huenke – jakiś przedsiębiorca z branży ubezpieczeniowej.

http://forsal.pl/artykuly/543471,niemieccy_milionerzy_sa_gotowi_placic_wyzsze_podatki_w_czasie_kryzysu.html

Francuzi chcą jednak, żeby podatek ten był w rozsądnej wysokości, aby nie powodował niekorzystnych skutków gospodarczych, takich jak ucieczka kapitału i wzrost oszustw podatkowych. Niemcy są bardziej podzieleni. Otto i Mueller-Westernhagen nie mają nic przeciwko wyższej stawce PIT. Za to Juergen Huenke wolałby wyższych podatków spadkowych – chyba nie lubi swoich dzieci, o ile je ma. „Podniesienie podatku o kilka punktów procentowych nie zrobi z bogaczy biedaków”, z tym, że „dochody mają być przeznaczone na redukcję długów”. Gdyby wszyscy z 8 tys. najbogatszych Amerykanów, których dochód przekracza 10 mln USD rocznie zapłacili nawet dwa razy wyższy podatek, to wpływy z tego tytułu zaspokoiłyby potrzeby wydatkowe rządu USA przez tydzień. Realizacja pomysłu opisanego przez „Le Nouvel Observateur” starczyłaby na pokrycie wydatków rządu Republiki Francuskiego jednego dnia i to chyba tylko do południa. Więc nie ma o czym mówić. A jednak się mówi. To i ja powiem: podwyższanie podatków dochodowych nie uderza najbardziej w najbogatszych, tylko w klasę średnią, która dopiero planuje się wzbogacić. Dla bogatego przedsiębiorcy największym problemem nie jest ani rząd, ani jego pracownicy. Największym problemem są inni przedsiębiorcy, którzy jeszcze się nie dorobili bogactwa i tylko czyhają, żeby go wygryźć z rynku i stać się bogatymi. Podatki dochodowe z wysoką progresją im to poważnie utrudniają. Dlatego są sprzymierzeńcem już bogatych, bo utrudniają konkurencję. Nie przez przypadek w USA, gdzie są największe zróżnicowania między bogatymi a biednymi, lista najbogatszych zmieniała się z pokolenia na pokolenie, a ostatnio jeszcze częściej. A w Europie, gdzie różnice społeczne są znacznie mniejsze, gdyby takie listy publikowano, figurowałyby na nich ciągle te same nazwiska. Ale się ich nie publikuje z takim rozgłosem jak w USA. Jakoś tak od czasu rewolucji francuskiej chwalenie się bogactwem nie jest popularne. Może bogaci, którzy chętnie widzą wszelkie działania rządu ograniczające konkurencję boją się powtórki? Zwłaszcza, że już mają środki na tworzenie różnych „tarcz” podatkowych i nawet jak nominalne stawki podatkowe rosną, to realne kształtują się średnio na poziomie 20%. P.S. Wszystkie dzieciom, które idą dziś do szkoły, serdeczne życzenia wytrwałości, żeby nie dały się ogłupić przez najbliższy rok i kolejne lata edukacji w państwowym systemie nauczania, w którym nawet w szkołach prywatnych trzeba realizować państwowy program ogłupiania.

Gwiazdowski

Ropa w dżungli Mechanizm jest prawie zawsze podobny. W jakimś zakątku świata odkrywa się bogactwo naturalne. Jeśli znajdują je miejscowi specjaliści, a jest to kraj rozwinięty i wolny, wtedy głównie lokalni przedsiębiorcy, być może w spółce z państwem czy zagranicznymi inwestorami organizują wydobycie, eksploatację i sprzedaż danego minerału. A jeśli jest to kraj słabo rozwinięty czy wręcz cywilizacyjnie zacofany, to jest kilka opcji, które opisuje choćby Patrice Franko na podstawie Ameryki Łacińskiej. Przypadek pierwszy – złoża nie są eksploatowane, bowiem nie ma do nich dostępu – z przyczyn geograficznych, politycznych czy gospodarczych; miejscowi albo tego nie chcą, albo stawiają tak ekstrawaganckie warunki kandydatom do eksploatacji, że po prostu nie opłaca się wchodzić z nimi w interesy. W drugim przypadku złoża kontroluje miejscowa dyktatura, która albo samodzielnie, albo za pomocą kapitału zagranicznego doprowadza do otwarcia złóż, ale ściśle kontroluje ich wydobycie, przetwórstwo i sprzedaż. Zwykle chodzi o to, aby za pomocą zdobywanych tak funduszy reżim miejscowy utrzymał się u władzy.Trzecia opcja to przyzwolenie – wydane albo przez skorumpowany rząd demokratyczny albo przez skorumpowaną dyktaturę – firmom zagranicznym na pełną eksploatację i sprzedaż złóż. Obławia się na tym miejscowa, skorumpowana elita, która dostaje odpowiednie łapówki (w tym posadki w tubylczej filii firmy zagranicznej). Korzystają też na tym, w znacznie mniejszym stopniu i tylko warunkowo, robotnicy, którzy otrzymują pracę przy eksploatacji złóż. Zysk dla państwa jest znikomy, dla społeczeństwa prawie żaden. A dla ludzi mieszkających wokół przedsiębiorstwa wydobywczego może to oznaczać wręcz katastrofę.

Kombinacja tych trzech opcji miała miejsce w Ekwadorze. W roku 1878 oficjalnie rozpoczęto tam wydobywanie ropy. W 1937 r. rząd zaprosił firmę Shell, która podjęła poszukiwania w amazońskim regionie Oriente. Następnie firma Texaco przez wiele lat eksploatowała pola roponośne. Opisują tę historię z wrogiego kapitalistom punktu widzenia James Petras, Henry Veltmeyer, Leon Zamosc a szczególnie Suzana Sawyer. Junta wojskowa podpisała umowę z Texaco w 1964 r. Ropę odkryto trzy lata później. Zgodnie z umową zasoby mineralne pozostawały własnością Ekwadoru, a równorzędnym partnerem Texaco była państwowa firma Petroecuador. W 1978 r. państwo stało się większościowym udziałowcem. W międzyczasie szyby wiertnicze pojawiły się w wielu miejscach w basenie amazońskim.

Odbywało się to w ramach wielkiego planu kolonizacyjnego ekwadorskiego rządu, który zachęcał do rąbania dżungli, osadnictwa i komercjalizacji obszarów dziewiczych. Zbiegło się to też z konfliktem o ziemię. Państwo przeprowadzało, bowiem w tych okolicach tzw. reformę rolną. Stronami konfliktu byli miejscowi Indianie, którzy znajdowali się na dole drabiny ekonomiczno-społecznej, i wielcy latyfundyści, popierani przez rząd. A teraz na ringu pojawili się też zagraniczni inwestorzy i przedsiębiorcy naftowi. Większość złóż ropy znajdowała się na ziemiach zwyczajowo uznawanych za plemienne. Zaczęła się, więc fala nacjonalizacji. Podpisywano też umowy na długoterminową dzierżawę – zwykle na niesprawiedliwych warunkach dla Indian. Rząd ogłosił, że takie poświęcenie jest konieczne dla dobra ogólnego, i że pieniądze uzyskane ze sprzedaży ropy zostaną przeznaczone na modernizację kraju. I rzeczywiście, zapowiadało się pomyślnie – rozwijał się przemysł, inwestycje infrastrukturalne. W latach osiemdziesiątych jednak nastąpiła zapaść rynku ropy, dramatyczny spadek jej cen, co doprowadziło do poważnego kryzysu gospodarczego. W Ekwadorze odczuli go przede wszystkim najsłabsi – Indianie. Na to wszystko nałożyła się katastrofa ekologiczna. Okazało się, że firmy energetyczne składowały odpady z eksploatacji złóż ropy w dżungli. Ponoć chodziło o 18 miliardów baryłek odpadów wylewanych rutynowo w kiepsko zabezpieczone doły. Doliczono się 600 takich „bagienek” na terenie basenu amazońskiego. Wyrzucano tam też zużyte części maszyn i inne odpady przemysłowe. Doprowadziło to do dewastacji środowiska naturalnego. Oprócz tego miejscowa ludność zaczęła się skarżyć na rozmaite choroby, a w tym raka, spowodowane ich zdaniem zanieczyszczeniem środowiska. W 1992 r. Texaco zwinęło działalność w Ekwadorze, państwo przejęło pola roponośne na wyłączną własność. Rok później prawnicy reprezentujący 30 000 Indian podali Texaco do sądu. Po pewnym czasie proces „odziedziczył” Chevron, który w 2001 r. wykupił Texaco. W lutym 2011 r. sąd zasądził wielomiliardowe odszkodowanie (8,6 mld dolarów). Niektórzy eksperci twierdzą, że należy się więcej, bowiem koszty oczyszczenia basenu amazońskiego to 28 miliardów dolarów. Chevron broni się, że amerykańska firma wypełniła wszystkie warunki dotyczące ochrony środowiska, sprzątając dokładnie po sobie kosztem wielkich nakładów finansowych. Chevron przypomina też, że według kontraktu wszystkimi innymi aspektami eksploatacji, a w tym dodatkowym czyszczeniem i zabezpieczeniem praw Indian miał zająć się Petroecuador. Wyrok jeszcze nie jest prawomocny, a prawnicy firmy uważają go za przykład gangsterskiego wymuszania. Jakie z tego wszystkiego płyną wnioski? Po pierwsze firmy zagraniczne zawsze chcą zarobić. Jak elita miejscowa im pozwoli, to zarabiają najmniejszym nakładem. Po drugie elita kompradorska służy sobie, a nie swojemu narodowi. Ma tendencję do zaniedbywania dobra ogółu, a w tym środowiska naturalnego, tak długo, jak ma z tego zysk. Po trzecie miejscowa elita populistyczna wyzyskuje firmy zagraniczne, zapraszając je, pozwalając na początkową eksploatację złóż, a potem wypędzając z kraju. Pozostaje infrastruktura i technologia oraz inne inwestycje. Ten cykl tworzy atmosferę tymczasowości wśród zagranicznych inwestorów zachęcający do jak najszybszego bogacenia się. Tylko państwo prawa eliminuje takie patologie. Możemy założyć, że Texaco zrzuciło obowiązek składowania odpadów i sprzątania dżungli na swych kompradorsko-populistycznych wspólników z Petroecuador. A ci zrobili tak, jak nagminnie robi się w Trzecim Świecie: zniszczyli środowisko naturalne. Wszystkim było wygodnie, a zapłacić miały za to przyszłe pokolenia. A teraz będą płacić klienci firmy Chevron głównie w rozwiniętym świecie, przede wszystkim w USA. Bo to na nich firma sceduje rachunek za odszkodowanie, o ile ostatecznie przegra proces. Wliczy to sobie w koszty podwyższając ceny. A populiści z Ekwadoru na pola roponośne Oriente wpuścili już Chińczyków. Marek Chodakiewicz

Woda na młyn dla sekciarzy Ci niegodziwcy rozwijają się i umacniają, za kilka lat będą jak nowotwór – nie do usunięcia. Apokaliptyczne zalążki polskiego odłamu sekty New Age świętują swoje wątpliwej, jakości triumfy. A wszystko za sprawą licznych afer w kraju i na świecie, które dają im możliwość forsowania i promocji swojej niby – filozofii o światowym spisku anonimowych, potężnych politycznie i materialnie osób, które ustalić chcą za naszymi plecami Nowy Porządek Świata (NWO). Ów nowy ład, to kolejna teoria spiskowa, dająca możliwość przeróżnej maści prowokatorom wypłynięcia na wody dezinformacji, która ciekami internetowymi, jak podziemna opozycja onegdaj, sprawia wrażenie prawdziwej. Za sprawą właśnie takich odszczepieńców, młodzi ludzie, kompletnie bez przygotowania społeczno – moralno – politycznego ulegają presji nielicznych, którzy poprzez przemycanie sprytnych treści dokonują jawnej manipulacji ogółem. Co przeraża najbardziej, to fakt, że młodzi ludzie pozostawieni są samopas, bez najmniejszego nadzoru opiekunów i rodziców, którzy popełniają kardynalny błąd w wychowaniu swoich pociech. Mianowicie ignorują światowy Internet, główne źródło przyszłych problemów wychowawczych. Kiedyś tę wątpliwej, jakości rolę spełniały media telewizyjne, które po części kształtowały „nową modę” na przeróżne bzdury z Zachodu. Wytwarzały one w młodych ludziach swoistą „sztampę” – luz, który stawał się ich sposobem na życie. W efekcie niebotycznie wzrosły słupki badań przeróżnych sondażowi, dających pewność o wyjątkowo negatywnym zjawisku społecznym. Przestępstwa różnej wagi, to codzienność i jednocześnie metoda na łatwy zarobek. Sekciarze spod znaku przeciwników rzekomego NPŚ doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nastał ich czas, gdzie Internet skutecznie wypiera wszelkie dogmaty wiary w oparciu o szeroką krytykę Kościoła, zakamuflowaną w bezużytecznej wiedzy dotyczącej obcych form życia w kosmosie. To zwyczajny kamuflaż, sposób odwrócenia uwagi młodego człowieka od problemów bardziej przyziemnych. Któż z nas nie oglądał setek odcinków „Star Treka” w reżyserii człowieka, który był swoistym wizjonerem stawianym za wzór nowego pokolenia „ufologów”? To rozbudza wyobraźnie i brzmi znacznie atrakcyjniej, niż jakieś dziesięcioro przykazań „licho wie, przez kogo napisane”. Kościół popełnił wiele akademickich błędów, które bardziej przynależą światowi laickiemu, niż duchowemu, dzisiaj płaci za to największą od wieków cenę – ludzie obojętnieją na wszelkie pisane i niepisane kodeksy (Pismo Święte). Z tej sytuacji wyjątkowo skrzętnie korzystają manipulanci, nierzadko z ukierunkowanym, często politologicznym wykształceniem. Ta wiedza wyjątkowo się przydaje, prócz tego stworzenie odpowiedniego klimatu ciągłego stanu zagrożenia z odnośnikami do dawnych czasów, daje zamierzony efekt – poczucie przynależności do grupy osób, które chcą zmieniać świat. Pytanie, na jaki? Czy ten oparty o dobrodziejstwa wynikające ze sposobu życia zgodnego z rytmem natury? Ekologowie byliby zachwyceni, jednak w dzisiejszym świecie życie bez narzędzi i urządzeń technicznych jest niewyobrażalne. Sektom apokaliptycznym nie o to chodzi, oni stwarzają wyłącznie pozory, oznacza to, że są dwulicowi. Zachęcanie do powrotu do natury, jest tylko kolejną odsłoną perfidii, ci ludzie nie chcą cofać się do średniowiecza, jest wręcz przeciwnie, urządzenia techniczne i współczesne środki łączności i wymiany myśli w oparciu o światową sieć internetową są kluczem do sukcesu wobec braku innej możliwości zebrania grup wyznawców. Każda sekta charakteryzuje się tym, że ma swojego guru – zwykle założyciela ugrupowania, który dąży wpierw do zdobycia zaufania przyszłych wyznawców, często w oparciu o zasady akceptowanego przez większość Kościoła, po to tylko, aby jak najszybciej prawdy wiary zastąpić swoimi. Kwestią czasu pozostaje wymuszenie przez niego ślepego posłuszeństwa od swoich wyznawców. Mieliśmy już do czynienia z podobnymi zapędami… W skrajnych przypadkach dochodziło do aktów tak niewyobrażalnych, że manipulacja, a w jej następstwie dominacja i poddawanie wyznawcy praniu mózgu mogło doprowadzić członka sekty do zachowań skrajnych. Jak postępować z takimi ludźmi?

Jeżeli odniesiemy cały problem do kwestii życia lub śmierci, trzeba reagować zgodnie z sumieniem, a dopiero później rozważać skutki prawne. Oczywiście wyłącznie w oparciu o rozum i sumienie, częstokroć to najlepsza broń w walce o zwyczajnie cudze, dobre imię. Sekty nie znoszą sprzeciwu, każdy komentarz o zabarwieniu zmuszającym do polemik, jest dławiony w zarodku. Czy w praktyce oznacza to, że powinna wrócić cenzura? Oczywiście nie wobec ludzi z sąsiedztwa, jednak czy czyjś osobisty stosunek do przedmiotu, to norma społecznych i wynaturzenie? Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie twierdząco, należy poszukać sposobów wyjścia z tej matni.To najtrudniejszy etap, etap odzyskania równowagi psychicznej, niestety, nie dojdziesz do consensusu zbyt szybko, sekta oto zadbała molestując każdego chętnego do przyjęcia odsieczy treściami, które są bez sensu dzisiaj, ale za kilka lat…kto wie? O ile pozyskanie wyznawcy nie nastręcza kłopotów, to, dlaczego przeciętny Kowalski udaje głuchego i ślepego? Bo tak jest mu wygodnie, „skoro mnie tam nie ma, nic mnie to nie obchodzi”, nic bardziej mylnego! Przekonał się o tym jeden z najwybitniejszych wokalistów starszego od nas pokolenia. Zapłacił za to straszliwą cenę, więc może warto jednak zareagować wcześniej i przeciwstawić się złu, które dopiero raczkuje? Ci niegodziwcy rozwijają się i umacniają, za kilka lat będą jak nowotwór – nie do usunięcia. Jakiś czas temu świat obiegła informacja o pogróżkach Rosjan wobec Amerykanów w sprawie okrętu wojennego, stanowiącego element tarczy antyrakietowej, który bez ich wiedzy wpłynął na Morze Czarne. Przycumował on do wybrzeży rumuńskich. Rozpętano medialną burzę o rzekomym powrocie „zimnej wojny”, którą wypowiedzą Rosjanie w reakcji na zdarzenie. Już sam ten fakt daje doskonałe pole manewru sektom apokaliptycznym manipulowania informacją docierającą za pośrednictwem Internetu do swoich wyznawców. I nie jest ważne to, że Rosja z obecnym potencjałem militarnym jest praktycznie na przegranej pozycji, a jej ukryte, choć wciąż sprawne (inaczej) ładunki nuklearne są w tak złym stanie, że cichcem eksportuje się je do USA, a ci ostatni wykorzystują materiały promieniotwórcze do zasilania swoich elektrowni atomowych. Medialna farsa z oszustami w tle. ZeZem

Walentynowicz: zwycięstwo Sierpnia `80 zmieniono w wielką klęskę Zdaniem Anny Walentynowicz zwycięstwo robotników w sierpniu 1980 r. zostało zmarnowane. „Pozwoliliśmy zamienić je w wielką klęskę, zaufaliśmy niewłaściwym ludziom” – powiedziała w wywiadzie dla PAP. Od lat powtarza, że jej zdaniem, „Solidarność” została przejęta przez „agentów i zdrajców”, którzy opanowali kierownictwo związku.

PAP: To właśnie dyscyplinarne zwolnienie Pani z pracy stało się impulsem do rozpoczęcia strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku. Anna Walentynowicz: Nie spodziewałam się, że zostanę wyrzucona na bruk. Z drugiej strony, wiedziałam, że jestem niewygodna dla władz. Po śmierci męża w 1971 przez rok chodziłam, jak błędny rycerz, potem wzięłam się jednak w garść i zajęłam się pracą społeczną. W tym czasie syn poszedł do wojska i nie miałam już praktycznie żadnych obowiązków domowych i rodzinnych. A kiedy w 1978 roku na Wybrzeżu powstały Wolne Związki Zawodowe (WZZ) już całkowicie zaangażowałam się w opozycję. Zwolnienie z pracy, podpisane przez kierownika działu kadr Stoczni Gdańskiej Zbigniewa Szczypińskiego (poseł Unii Pracy w latach 1993-97 – PAP), otrzymałam pocztą 7 sierpnia. Właśnie wróciłam z sądu pracy w Gdyni, gdzie domagałam się zwrotu 300 zł karnie potrąconej pensji. W piśmie przywołano art. 52 kodeksu pracy, czyli „sabotaż, przestępstwo, kradzież” – to było najgorsze, co mogło spotkać pracownika. Byłam wtedy na zwolnieniu lekarskim, tak wyczerpana psychicznie i nerwowo, że nie mogłam pracować na suwnicy. Lekarz powiedział mi, że mam gdzieś wyjechać i odprężyć się, bo inaczej spowoduję wypadek. Oczywiście wiedziałam, że prawdziwym powodem zwolnienia mnie z pracy było to, że przynosiłam do stoczni pismo WZZ „Robotnik Wybrzeża”. Ludzie bali się je brać do rąk. Ja im tłumaczyłam: „Przecież ty masz prawo czytać, co chcesz. Nie możesz kolportować; za to mogą cię karać, ale kolportaż to ja biorę na siebie”. Wcześniej dyrekcja w różny sposób mnie prześladowała: przenoszono mnie na inne wydziały lub wręcz do innych zakładów pracy, kooperujących ze stocznią.

PAP: Co Pani zrobiła po otrzymaniu pisma o zwolnieniu z pracy? A.W.: Po dwóch dniach, w sobotę, poszłam do stoczni po wypłatę. Celowo nie wzięłam przepustki, bo wiedziałam, że mi ją zabiorą, gdyż nie byłam już pracownikiem. Na bramie nr 3 chwycili mnie strażnicy, wykręcili ręce, wrzucili do samochodu i zawieźli do kadr. Tam wypłacono mi tylko część pensji. Przy okazji dano mi ponownie zwolnienie z pracy. Dawała mi je młoda dziewczyna z kadr, mówiąc ze łzami w oczach: „Pani Aniu, jest mi przykro, że muszę to zrobić”. Ja zapytałam: „Dlaczego nie może zrobić tego sam kierownik lub dyrektor?”. „Po to oni mają zwykłych pracowników, a jak nie wręczę, to mnie zwolnią” – odpowiedziała. Wyrzucono mnie za bramę i wtedy poszłam do Joanny i Andrzeja Gwiazdów z WZZ, zameldować, że moja działalność na terenie stoczni właśnie się skończyła.

PAP: Czy była Pani wtajemniczona w przygotowania do strajku w Stoczni Gdańskiej? A.W.: Nie, absolutnie. Wiedziałam tylko, że działacze WZZ napiszą apel do stoczniowców w mojej obronie. Nie wierzyłam, że ten strajk wybuchnie, a tym bardziej w mojej sprawie. Jeszcze miesiąc wcześniej spotkałam się w Warszawie z Jackiem Kuroniem, który pytał mnie, kiedy w końcu stanie stocznia, bo przecież są strajki w Lublinie i Świdniku. Odpowiedziałam, że strajk będzie za dwa lata, bo ludzie za bardzo się jeszcze boją. Takie miałam rozeznanie. Okazało się, złe. Między 7 a 14 sierpnia szukałam pracy. Byłam dwa dni u ogrodnika w Gdańsku-Wrzeszczu, ale po dwóch dniach powiedział mi, że nie może mnie zatrudnić na dłużej. Zapytałam, dlaczego, czy robiłam coś źle. On na to odpowiedział, że byli u nie niego „smutni panowie”, czyli esbecy, którzy oświadczyli, że jak przyjmie mnie na stałe do pracy, to będzie miał kłopoty.

PAP: W jakich okolicznościach dowiedziała się Pani, że w Stoczni Gdańskiej rozpoczął się strajk? A.W.: Przez ten tydzień robiłam cały czas badania lekarskie. I tak 14 sierpnia przed godziną 6 rano jadę windą w szpitalu stoczniowym do laboratorium i słyszę, że dyrektor szpitala mówi do jakiejś pielęgniarki lub lekarki, że jest strajk w stoczni. Byłam bardzo zdziwiona. Wysiadam wcześniej z windy i spotykam się z Aliną Pieńkowską (nieżyjąca żona Bogdana Borusewicza – PAP), która pracowała tam jak pielęgniarka. Zamykamy się w ubikacji jak konspiratorki i zastanawiamy się, jak zawiadomić o strajku Kuronia, który poda to później w świat. Telefony w stoczni już nie działały. Kobieta w centrali telefonicznej szpitala złapała się tylko za głowę i powiedziała, że jak pozwoli mi zadzwonić, to wyrzucą ją z pracy. Wyszłam, więc na zewnątrz i pomyślałam, że skorzystam z telefonu w pobliskim sklepie mięsnym. Zauważyłam jednak, jak po drugiej stronie ulicy zza budynku wychodzi funkcjonariusz SB, którego znałam z widzenia, bo robił mi wcześniej rewizje. Biegnę do tramwaju, a on za mną. Gdy już podjeżdżam do domu, widzę wokół siebie kolejne „znajome twarze” esbeków. Udało mi się ich zgubić przebiegając szybko na czerwonym świetle przez ulicę. Trafiłam na podwórze pobliskiej kamienicy, gdzie miałam klucze do mieszkania kobiety, którą się wtedy opiekowałam. Zasłoniłam firany i zauważyłam przez okno pięć osób, które czaiły się przy budynku. Zastanawiałam się, co dalej robić, jak się stamtąd wydostać. Nie było tam telefonu. Na szczęście, pomogła sąsiadka, mieszkająca piętro niżej w moim bloku. Po kilku godzinach przyszła i powiedziała, że czeka na mnie samochód dyrektora i mam jechać do stoczni. Odpowiedziałam, że jest to niemożliwe, bo jak tylko wyjdę z klatki to zatrzymają mnie esbecy czekający przed budynkiem. Dodałam też, że nie mogę jechać autem dyrektora, bo nie wiadomo, gdzie mnie wywiozą. „Ale jest dwóch stoczniowców” – szepnęła sąsiadka. „A, to zmienia postać rzeczy, niech, więc podjadą pod sam budynek” – odparłam.

PAP: Jak wyglądało powitanie Pani na terenie stoczni? A.W.: Na bramie straż pełnili już robotnicy. Samochód wjechał może z 10 metrów i stanął, bo taki był już wokół wielki tłum. Podbiegła do mnie kobieta z naręczem róż. Zaskoczona zapytałam: „Skąd ty wzięłaś rano tyle kwiatów?”. A ona: „Z klombu przed dyrekcją, przecież to są nasze”. Poproszono mnie, żebym weszła na koparkę, żeby wszyscy zobaczyli i uwierzyli, że jestem. Ponad ludzkimi głowami zauważyłam napis kredą na kawałku dykty: „Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy; 1000 zł dodatku drożyźnianego”. Łzy zakręciły mi się w oczach, nie pamiętam, co powiedziałam, to były jakieś krótkie słowa podziękowania. Schodzę na dół, robotnicy robią dla mnie szpaler w tłumie i żądają, żebym stanęła na czele strajku. Wytłumaczyłam im szybko, że jeśli pokieruje tym baba, to spadnie ranga sprawy. Wiedziałam też, że WZZ planował, że strajkiem pokieruje Wałęsa. Potem weszłam z grupą robotników do sali BHP na pertraktacje z dyrektorem. W ogóle nie liczyliśmy, że z tego będzie strajk. A nawet, jeśli do niego dojdzie, to przypuszczaliśmy, że potrwa godzinę lub dwie, góra jeden dzień. Liczyłam bowiem, że Gniech (dyrektor stoczni Klemens Gniech – PAP) szybko wycofa brutalną i bezpodstawną decyzję o zwolnieniu mnie z pracy. Dyrektor jednak był twardy mówiąc, że nie po to mnie wyrzucił z pracy, żeby teraz do niej przywracać. Drugiego dnia negocjacji Gniech dostrzegł jednak, że to nie przelewki i stoczniowcy nie ustąpią. Zaproponował, że wrócę do pracy, ale w Tczewie i tylko do końca roku, a potem mam iść na wcześniejszą emeryturę. Wyszłam przed budynek i zapytałam stoczniowców, czy mam przyjąć taką propozycję. Powiedzieli, że nie można się zgadzać na żadne dodatkowe warunki. Oburzeni zachowaniem dyrekcji dorzucili postulat powrotu Wałęsy do pracy w stoczni i zażądali dwa tys. zł dodatku drożyźnianego.

PAP: Kiedy Wałęsa pojawił się w stoczni? A.W.: Pierwszy etap negocjacji z naszej strony prowadził młody chłopak, zaraz po wojsku, Piotr Maliszewski z W-2, który wraz z Bogdanem Felskim z K3 wiózł samochodem dyrektora do stoczni. Potem podchodzi Wałęsa, przejmuje rozmowy i trzeciego dnia załatwia, że nas dwoje wraca do pracy w stoczni oraz 1500 zł dodatku. Tymczasem całe Trójmiasto już stoi. Wałęsa kończy strajk. Ktoś jeszcze krzyczy: „Lechu, nie podpisuj, jest szansa zalegalizowania Wolnych Związków Zawodowych”. A on na to: „Głupi jesteś, dyrektor i tak dał nam więcej, niż żądaliśmy”. Wałęsa powiedział jeszcze do dyrektora, że nie chce wracać na statek, ale na wydział samochodowy. Gniech przystał na to. Przez radiowęzeł poszła już informacja, że strajk się skończył. Wałęsa wychodząc z dyrektorem z sali BHP mówił jeszcze do ludzi: „Na co czekacie? Dosyć leniuchowania. Jazda do domu, bo inaczej straż was wyprowadzi”. Powiedział też, że zobowiązał się, iż robotnicy odpracują te trzy dni strajku. I ludzie zaczęli wychodzić ze stoczni.

PAP: Jak w tej sytuacji doszło do wznowienia strajku? A.W.: Podszedł do mnie m.in. Tadeusz Szczudłowski mówiąc z żalem, że nie mieliśmy prawa przerwać strajku po załatwieniu swoich własnych, stoczniowych postulatów w sytuacji, gdy w Trójmieście stoi większość zakładów. Zapytałam wówczas Alinę Pienkowską, co robić, a ona na to błyskawicznie, że trzeba ogłosić strajk solidarnościowy – wtedy po raz pierwszy padło to słowo. Próbujemy to ogłosić przez mikrofon, ale radiowęzeł jest już wyłączony. Biegniemy obie półtora kilometra w kierunku bramy nr 3, gdzie wychodzi najwięcej osób. Po drodze myślałam, że jak nie prosiłam stoczniowców o strajk, a oni sami go zrobili, to teraz zgodzą się, kiedy poproszę ich o kontynuowanie strajku. Przy bramie jeden ze stoczniowców zawołał, że ma dość, jest zmęczony i chce wrócić do rodziny. Rozpłakałam się. Wtedy Alina stanęła na beczce, podniosła do góry prawą rękę – pomyślałam, że jak warszawska Nike. Wszyscy stali w milczeniu i czekali, co może powiedzieć ta drobna kobieta w różowej bluzce. Ona zaś tłumaczyła tym swoim anemicznym głosem, że nie wolno iść teraz do domu, gdy inne zakłady cały czas strajkują. Ktoś powiedział, że trzeba zamknąć bramę, bo będą aresztowania za strajk, a gwarancje wojewody, że nie dojdzie do represji są nic nie warte. Krzyknęłam tylko do Aliny: „Ziarno zasiane, biegnijmy na kolejną bramę”. Tam poszło już łatwiej, było mniej osób do przekonywania. Na bramę nr 1, niedaleko gazowni, pobiegłam już sama. Zostało nas wszystkich może 500-800 osób, trudno to było nawet policzyć. W nocy z 16 na 17 sierpnia powstaje Międzyzakładowy Komitet Strajkowy i 21 postulatów, których autorem był Andrzej Gwiazda. Potem pertraktowaliśmy jeszcze m.in. z wojewodą gdańskim Jerzym Kołodziejskim sprawę wycofania zakazu zorganizowania mszy św. na terenie stoczni. W niedzielę rano nabożeństwo zostało odprawione, ludzie wrócili i strajk został odbudowany. I wtedy Wałęsa, jak niewiniątko, zaczął nas błagać, żebyśmy pozwolili mu prowadzić strajk. Zapewniał nas, że jak nie będzie się nadawał, to go wyrzucimy. Myśmy się zgodzili, ale wyrzucić go już nie można było, gdyż opieką objął go członek KC PZPR i szef POP w Stoczni Gdańskiej, Jan Łabęcki.

PAP: Co to znaczy objął opieką? A.W.: Po prostu kontaktował się z Wałęsą i go wspierał. Dawał mu instrukcje, jak się zachowywać. Dowiedzieliśmy się o tym kilka dni później. Było tak, że Wałęsa znikał na godzinę, kilka godzin i nie wiadomo było, gdzie jest. Mówiłam już to wiele razy, ale powtórzę jeszcze raz. Wałęsa nie przeskoczył przez żaden płot, został dowieziony do stoczni motorówką Marynarki Wojennej. Jeśli chce, może mnie podać za te słowa do sądu – nie boję się. Wałęsa był u dowódcy MW kontradmirała Ludwika Janczyszyna, członka egzekutywy PZPR w Gdańsku i dostał od niego wytyczne, żeby nie dopuścić do strajku. Już w czasie strajku krążyła informacja, że Wałęsa dotarł do stoczni na pontonie. W 20 rocznicę Sierpnia ”80 na plebani kościoła św. Brygidy w Gdańsku u ks. prałata Henryka Jankowskiego odbyło się spotkanie okolicznościowe z udziałem kilkunastu osób. Było dziesięciu stoczniowców ze Szczecina. Był też I sekretarz PZPR w Gdańsku w latach 80. Tadeusz Fiszbach. Zapytałam go wówczas, dlaczego cały czas mówi się o skoku Wałęsy przez płot, skoro dostał się on na teren stoczni motorówką na polecenie admirała MW Piotra Kołodziejczyka. A Fiszbach na to do wszystkich siedzących przy stole: „Pani Anno, nie na polecenie Kołodziejczyka, ale Janczyszyna”.

PAP: Jakie były najbardziej dramatyczne chwile podczas strajku? A.W.: Gdzieś przed 22 sierpnia, jeszcze przed przyjazdem delegacji rządowej z Jagielskim (wicepremier Mieczysław Jagielski – PAP), jacyś młodzi pracownicy z poczty przynieśli nam podsłuchy rozmów milicjantów, z których wynikało, że SB chce rozpylić na terenie całej stoczni środek nasenny. Puściliśmy te taśmy u komendanta straży pożarnej wierząc, że u niego nie będzie podsłuchów. Gdy skończyliśmy ktoś zawołał, że jest do mnie telefon. Zadzwoniła mama Maćka Grzywaczewskiego (obecnie szef I Programu TVP – PAP) mówiąc, że w Gdańsku trwa ewakuacja szpitali i opróżniane jest więzienie. Dla mnie to było jednoznaczne, że szykuje się pacyfikacja stoczni. Zrobiliśmy naradę i postanowiliśmy ustawić wszystkie dźwigi światłem do wody, a od strony miasta ustawić gęsto straż robotniczą. I tak czuwamy. Ale jak długo można tak czekać? W końcu postanowiliśmy zawiadomić Ojca Świętego Jana Pawła II, że cokolwiek się stanie, to my i tak nie wyjdziemy ze stoczni. Chcieliśmy, aby on dał świadectwo prawdzie, a świat mu uwierzy.

PAP: I jak to zrobiliście? A.W.: Ktoś z innego zakładu dał nam samochód, którym pojechaliśmy do kurii biskupiej. Zabrał się ze mną stoczniowiec Jan Koziatek. Zdążyłam chwycić w garść kartkę z 21 postulatami. W kurii zastaliśmy sufragana Kazimierza Kluza. Biskup stanął wyprostowany i powiedział: „Dzieci, co wy wyrabiacie? Czy zdajecie sobie sprawę, że na redzie stoją już okręty wojenne? Przecież krew się poleje. Jak można stawiać takie żądania?”. To było jak uderzenie obuchem w głowę. Stałam przytłoczona, zaciskałam tylko mocno dłonie, aż posiniały mi paznokcie. Wyciągnęłam w końcu kartkę z postulatami i zapytałam: „Ekscelencjo, proszę własnoręcznie skreślić te żądania, które są wygórowane, a ja od razu wrócę do stoczni i pokażę to kolegom”. Biskup nie biorąc do ręki tej kartki, przeczytał ją i już zmienionym głosem powiedział: „No nie, to są niezbywalne prawa człowieka”. Wybuchłam wtedy strasznym szlochem i wykrztusiłam z siebie, że stoczniowcy proszą o modlitwę Kościoła i powiadomienie papieża o całej sytuacji.

PAP: Jaka była atmosfera rozmów z komisją rządową? A.W.: Nam się łatwiej prowadziło rozmowy z komisją niż z naszymi doradcami. Z komunistami rozmowy były krótkie i zdecydowane. A doradcy nas łamali i przetrącali kręgosłupy, ucząc nas dyplomacji w negocjacjach. Zresztą, wraz z delegacją rządową nocowali oni w jednym hotelu. I tam się naradzali, jak nas złamać.

PAP: Co Pani czuła, kiedy podpisaliście porozumienie i strajk się zakończył? A.W.: Uwierzyłam, że będzie inna Polska, że moje dzieci, a na pewno wnuki będą miały lepszy start życiowy niż ja. Wieczorem pobiegłam jeszcze na cmentarz i nad grobem męża mówiłam: „Ty nie doczekałeś, ale jest zwycięstwo, Polska jest inna… będzie dobrze”.PAP: Jak ocenia Pani dziś dorobek Sierpnia ”80? A.W.: Bardzo negatywnie. Pozwoliliśmy nasze zwycięstwo, dające Polakom wielką nadzieję, zamienić w wielką klęskę. Nie potrafiliśmy utrzymać tego zwycięstwa. Zaufaliśmy niewłaściwym ludziom. „Solidarność” przejęli agenci i zdrajcy, a komuniści pozwolili im rabować kraj, gwarantując w ten sposób samym sobie gwarancje bezpieczeństwa. W 1989 r. ze sztandaru pierwszej „Solidarności” zrobiono parasol ochronny nad rządem i kontraktowym Sejmem. Przez 16 lat nie rozliczono żadnej zbrodni komunistycznej. Dziś nie można głośno powiedzieć, że Wałęsa był agentem, który grał i oszukiwał ludzi, bo zaraz podnosi się wielki krzyk jego obrońców. Czy to jest wolna Polska? Robert Pietrzak (PAP)

WIKILEAKS o Pawlaku Dlaczego media milczą? GMO a PSL. Wikileaks podaje nowe depesze w sprawie lobbying GMO przez USA. Kogo USA przekonało do GMO? Obrońcę rolników: Pawlaka. To m.in. jemu zawdzięczamy konieczność veta prezydenta (ustawy o nasiennictwie). Czy media o tym piszą? Nie. Czy ktoś mówi w TV? Też nie. W 2007 roku zmienił się rząd. W depeszach starannie odnotowano, że nowy rząd Tuska jest bardziej pragmatyczny, niż Kaczyńscy z natury niechętni GMO. Pawlak stwierdził, że niechęć do biotechnologii to relikt czasów terroru PiS, i że już to przeszłość. Teraz wszystko się zmieni. Po czym zasugerował, że jego rząd powolutku, powolutku, małymi kroczkami, niezauważenie będzie dążył do „otwarcia Polski na GMO”. Stwierdził też, że dawna taktyka (PiS) spowolniła postęp rolnictwa w Polsce i wyrządziła producentom i rolnikom krzywdę! Departament USA odnotowuje, że Pawlak mocno działa i jego polityka „cichego wprowadzenia GMO” może otworzyć nie tylko Warszawę (Polskę) na GMO, ale i więcej krajów. Na czym zarobi krocie USA. Jednak najbardziej USA cieszy się ze zwycięstwa Pawlaka w sprawie pasz. Chodzi o to, że dzięki działaniom PSL udało się opóźnić całkowity zakaz GMO w paszach z 2008 roku do 2012. Czyli są skutecznym sprzymierzeńcem! W między czasie USA nie próżnowało, organizowało spotkania z ważnymi politykami lokalnymi, z producentami i naukowcami, nauczając ich o korzyściach z GMO. I odnotowuje się, że niestety są też ruchy przeciw GMO, co gorsza częściowo finansowane ze środków unijnych, a nawet Ministerstwa Rolnictwa. W 2011 roku PSL osiąga swój cel. Do ustawy o nasiennictwie prawie niezauważane są dopisane wyrazy zmieniające jej sens i otwierające na GMO. Wszyscy udają głupa i nikt nie wie, kto to zrobił. Niektórzy nawet kłamią, że to wcale nie pozwoli na stosowanie nasion GMO. Naukowcy przekonani już rząd USA, powtarzają, że GMO, jest super, a lud nienowoczesny.

Dzięki działaniom obywateli, licznym listom do prezydenta Komorowskiego, zablokowaniu jego Facebooka komentarzami STOP GMO, ustawa została zawetowana. Chociaż nadal to veto można obalić. I nagle PSL zmienił opcje. Pięć dni temu powiedział, że nie chce GMO w Polsce. – Trzeba wprowadzić pełen zakaz upraw roślin genetycznie modyfikowanych z jednoczesnym zakazem stosowania pasz z roślin genetycznie modyfikowanych – minister Sawicki, PSL.

Dziękujemy Wikileaks za prawdę. I co nadal będzie cisza jak makiem zasiał? Bo Polacy głupi i nie mogą sobie z angielskiego przetłumaczyć? Może jednak Hofman miał rację? I pytam, kto dodał w ostatniej chwili te kilka zdań zawetowanych przez prezydenta? Czy PSL poniesie polityczną odpowiedzialność za grę na rzecz wielkiego biznesu USA? To już 5 dni od pierwszych ujawnionych depesz WIkileaks. I nastała grobowa cisza nad tą trumną GMO.

P.S. Nowe depesze pochodzą z 2007, 2008 i 2009 roku. Stare z 2005 pokazywały plany USA, co do stopniowego przekonania opinii publicznej do GMO. Dlatego też zorganizowano spotkania z mediami, i naukowcami. USA opłacało też podróż do USA „szlakami GMO” redaktora działu nauki „Wyborczej”. Wiecej: .

salon24.pl/337939,skandal-wikileaks-o-polsce-a-media-milcza-dlaczego

Wszystkie depesze amerykanskie wraz z linkami (jedynie w JĘZYKU ANGIELSKIM) z Wikileaks razem posortowane przez Palmera:

http://palmer.eldritch.1984.salon24.pl/337722,kogo-usa-pozyskaly-do-promocji-gmo-w-polsce-czesc-iii

PSL zmienia zdanie i chce teraz zakazu GMO:

http://www.polskieradio.pl/7/129/Artykul/426128,PSL-chce-zakazu-GMO-w-calej-Europie-(wideo)

Hanna Fona

Wspierajmy Krzysztofa w tych trudnych dniach! Przyjaciele, koledzy, ludzie dobrej woli! Wspierajmy Krzysztofa w tych trudnych dniach. Musi pokonać chorobę! Jest nam i Polsce bardzo potrzebny! 2 września br. w godzinach rannych Krzysztof Wyszkowski przejdzie pierwszą, niezwykle ważną operację. Od jakiegoś czasu poważnie choruje. Wierzących proszę choćby o Zdrowaś Maryjo w intencji Krzysztofa, zaś wszystkich pozostałych o „trzymanie za niego kciuków”. Wspierajmy Krzysztofa w tych trudnych dniach. Musi pokonać chorobę! Jest nam i Polsce bardzo potrzebny!

Krzysztof Maciej Wyszkowski ur. 10 VIII 1947 r. w Ostrowie Mazowieckim (rodzice podali później fałszywe dane: 10 XI 1947 r. w Mrągowie) w rodzinie Krystyny (z domu Nowakowskiej) i Stefana Wyszkowskich. Matka pracowała po wojnie w Olsztynie w „handlu uspołecznionym”, natomiast ojciec w czasie wojny był żołnierzem „Kedywu” białostockiej AK, za co w latach 1949-1954 był więziony przez Urząd Bezpieczeństwa, później karnie pracował w kopalni i niewolniczo przy budowie Pałacu im. Stalina w Warszawie. Krzysztof posiada dwoje rodzeństwa – siostrę Grażynę (ur. 1947 r.) i Błażej (ur. 1949 r.). W latach 1961-1962 uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego w Olsztynie. Porzucił szkołę jeszcze przed ukończeniem 16 lat i podjął pracę, jako goniec, później robotnik budowlany, kolejowy, operator spychacza, wózka widłowego i ajent stacji benzynowej. Pracował także m.in. jako robotnik w Olsztyńskich Zakładach Opon Samochodowych. W 1969 r. ożenił się z Barbarą Adamczak, z którą rozstał się 1978 r. W 1974 r. osiadł na stałe w Gdańsku. W Trójmieście pracował, jako stolarz, najpierw we francuskiej firmie budującej hotele (do 1977 r.), a później w Powszechnej Spółdzielni Mieszkaniowej „Przymorze” w Gdańsku. Dzięki znajomości z Tadeuszem Kadenacym (krewny rodziny Piłsudskich) z Olsztyna, który studiował w Krakowie, zaczął otrzymywać książki wydawane przez „Kulturę” paryską i inne ośrodki polskiej emigracji na Zachodzie. T. Kadenacy podczas pobytu w Paryżu przekazał Jerzemu Giedroyciowi adres K. Wyszkowskiego. W latach 1974-1977 jego mieszkanie przy ulicy Pomorskiej było punktem przerzutowo-kontaktowym dla przesyłanej głównie ze Szwecji literatury niezależnej. Od maja 1977 r. współpracował blisko z Bogdanem Borusewiczem. Wówczas po raz pierwszy K. Wyszkowski znalazł się w zainteresowaniu służb specjalnych PRL. Był rozpracowywany przez gdańską SB w ramach sprawy operacyjnego rozpracowania kryptonim „Kanał” (aż do 1990 r.), a także przez wywiad PRL (w sprawę zaangażowany był m. in. ówczesny kapitan Departamentu I MSW Sławomir Petelicki). Po rozpracowaniu kanału przerzutu literatury niezależnej z Zachodu SB próbowała oskarżyć Krzysztofa i Błażeja Wyszkowskich o działalność szpiegowską. Był wielokrotnie zatrzymywany i przesłuchiwany przez SB. W 1978 r. zaczął wydawać pierwsze w kraju przedruki Dzienników Witolda Gombrowicza. Wydawane przez siebie publikacje sygnował, jako wydawnictwo „KLIN”, „Europa”, „Podziemne Warsztaty Wydawnicze” i „Oficyna Narodowa”. W 1978 r. odmówiono mu paszportu na wyjazd do Francji. W 1977 r. podjął współpracę z KOR a później z KSS KOR. Współpracował ściśle z gdańskim SKS, którego współzałożycielem w październiku 1977 r. był jego brat Błażej. W kwietniu 1978 r. podjął inicjatywę założenia Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Przekonał do tej inicjatywy Jacka Kuronia, który był początkowo sceptycznie nastawiony do tej inicjatywy. Razem z nim „Deklarację założycielską WZZ Wybrzeża” sygnowali Andrzej Gwiazda – inżynier z gdańskiego „Elmoru” oraz Antoni Sokołowski – spawacz ze Stoczni Gdańskiej im. Lenina, którego wyrzucono z pracy za udział w strajku w czerwcu 1976 r. Ze względu na zatrzymanie K. Wyszkowskiego po powrocie do Gdańska ze spotkania z J. Kuroniem deklarację WZZ ogłoszono już 29 IV 1978 r., zamiast planowanego 1 maja. W maju 1978 r. wziął udział w głodówce protestacyjnej przeciwko aresztowaniu, a następnie skazaniu na dwa miesiące więzienia brata Błażeja, który został aresztowany przez SB za to, że w dniu 28 V 1978 r., podczas najścia SB i MO na mieszkanie Krzysztofa, który stanął w obronie szarpanej przez umundurowanych milicjantów działaczki gdańskiego SKS – Anny Młynik. B. Wyszkowski został później oskarżony o „czynne znieważenie funkcjonariusza MO” oraz „umyślne, publiczne i bez powodu zakłócenie porządku publicznego poprzez krzyki i szarpanie, powodując tym zbiegowisko osób”. B. Wyszkowski został skazany przez Kolegium ds. Wykroczeń na dwa miesiące aresztu i w więzieniu podjął całomiesięczną głodówkę protestacyjną (po tygodniu dokarmiano go siłą). W akcie solidarności z nim w mieszkaniu Krzysztofa przy ulicy Pomorskiej prowadził głodówkę również: Bogdan Borusewicz, Piotr Dyk oraz Józef Śreniowski, ale w Łodzi. Właśnie podczas głodówki prowadzonej w mieszkaniu K. Wyszkowskiego do WZZ zgłosił się L. Wałęsa. W okresie głodówki w obronie Błażeja, K. Wyszkowski stracił pracę (zakład pracy rozwiązał z nim umowę). We wrześniu 1978 r. na jakiś czas opuścił Trójmiasto i przebywał przez około miesiąca w Krakowie. Planował wówczas przeniesienie się do Krakowa, zatrudnienie się w Nowej Hucie i założenie tam nowej grupy WZZ, ale SB uniemożliwiła te plany. Po powrocie do Gdańska K. Wyszkowski zaczął wydawać broszury poświęcone m. in. 60 rocznicy odzyskania niepodległości. Drukował (na powielaczu na denaturat) również publikacje WZZ Wybrzeża, przedrukowywał periodyki niezależne takie jak „Biuletyn Informacyjny” KOR, „Indeks” czy „Zapis”. Zajął się wydawaniem książek (m.in. dzieł Witolda Gombrowicza) i ich kolportażem. Wiele czasu spędzał w podróżach – do Olsztyna, Warszawy, Krakowa i Wrocławia, – choć na stałe mieszkał w dalszym ciągu w Gdańsku. Osłabiło to jego zaangażowanie w WZZ Wybrzeża, stąd też jego nazwisko nie znalazło się w stopce redakcyjnej „Robotnika Wybrzeża”. W lecie 1979 r. przyczynił się do dekonspiracji groźnego konfidenta SB w WZZ – Edwina Myszka ps. „Leszek” (główną rolę odegrał jednak kpt. Adam Hodysz o roli, którego jednak K. Wyszkowski nie wiedział). Razem z bratem Błażejem przeprowadził z Myszkiem rozmowę, w trakcie, której przyznał się on do współpracy z SB. We wrześniu 1979 r., w specjalnym dodatku do „Robotnika Wybrzeża”, K. Wyszkowski oświadczył: „Agenturalne sukcesy Edwina były w dużej mierze oparte na mojej naiwności i łatwości ulegania pokusie, by skorzystać z pomocy człowieka, do którego nie miałem całkowitego zaufania. To właśnie mój pośpiech i niedbałość, chęć zyskania zaufanego współpracownika nieoglądająca się na względy bezpieczeństwa grupy, moja próżność, z której Edwin tak umiejętnie korzystał, to moje błędy zbudowały mu pozycję, z której ustąpienie oznacza więcej niż polityczną śmierć, bo oznacza moralny upadek”. W postscriptum zaś Wyszkowski odniósł się do treści fałszywego „Robotnika Wybrzeża”, którego wydał Myszk: „Bardzo proszę, by inicjały K.W. umieszczone przez Edwina pod artykułem Bogdana Borusewicza rozumieć, jako skrót stopki redakcyjnej całego pisma i czytać, jako Komenda Wojewódzka. Czytelna w fałszywce próba wywarciem na czytelniku wrażenia, że jestem jej współredaktorem, przez wyrażone niby w moim interesie sądy i pretensje do Bogdana – jest prowokacją w prowokacji”. W 1980 r. brał udział w strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, gdzie przybył 18 VIII. Współorganizował wydawanie niezależnej prasy strajkowej Był pomysłodawcą tytułu „Solidarność” dla strajkowego biuletynu informacyjnego. Był również pomysłodawcą stworzenia przy MKS grupy eksperckiej, choć jej skład miał być całkiem inny. W tym czasie zbliżył się do środowiska Tadeusza Mazowieckiego. Od września 1980 r. z ramienia MKZ pełnił funkcję organizatora poligrafii związkowej, jednak w wyniku konfliktu z J. Kuroniem wspieranym wówczas przez m.in. B. Borusewicza i A. Gwiazdę już w połowie września 1980 r. został pozbawiony tego stanowiska. Następnie, przez około dwóch tygodni, na prośbę rzecznika MKZ Gdańsk Lecha Bądkowskiego działał w roli organizatora polityki kulturalnej tworzącego się niezależnego ruchu związkowego. Opuścił Trójmiasto i tymczasowo ponownie przebywał w Olsztynie. W lutym 1981 r. T. Mazowiecki zaprosił go do redakcji „Tygodnika Solidarność”, gdzie w kwietniu 1981 r. powierzono mu stanowisko sekretarza redakcji. W marcu 1981 r. brał udział w wyjeździe delegacji NSZZ „Solidarność” (na czele z L. Wałęsą) do Francji na zaproszenie tamtejszych związków zawodowych. 13 XII 1981 r. razem z T. Mazowieckim i J. Strzeleckim został zatrzymany w Grand Hotelu w Sopocie, a później internowany w Obozie Odosobnienia w Strzebielinku, skąd uciekł (z więziennego szpitala) w 8 VIII 1982 r. Został ponownie zatrzymany przez SB w dniu 21 VII 1983 r., ale po zatrzymaniu od razu zwolniono go na podstawie amnestii z 22 VII 1983 r. Od czasu ucieczki z obozu stale przebywał w Warszawie. Publikował w prasie podziemnej. W latach 1985-1986 przebywał we Francji i Anglii. Po powrocie współinicjator m.in. wraz z Marcinem Królem powstania Grupy Publicystów Politycznych i Klubu Myśli Politycznej Dziekania. W maju i sierpniu 1988 r. uczestniczył w strajkach w Stoczni Gdańskiej. Podczas obrad okrągłego stołu, dzięki akredytacji, jako dźwiękowiec „Video Studio Gdańsk” przebywał w Pałacu

Namiestnikowskim w Warszawie. Był przeciwnikiem kompromisu z komunistami. Swoje refleksje na temat okrągłego stołu opublikował w wywiadzie pt. Spod stołu na łamach „Kultury” paryskiej, a później w formie broszury wydanej m. in. przez Solidarność Walczącą. Protestując przeciwko okrągłemu stołowi już w marcu 1989 r. odrzucił propozycję Tadeusza Mazowieckiego wejścia do redakcji reaktywowanego „Tygodnika Solidarność”. Powrócił do niejwe wrześniu 1989 r., po objęciu redakcji przez Jarosława Kaczyńskiego. Został kierownikiem działu politycznego. W 1991 r. był doradcą premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, a w 1992 r. premiera Jana Olszewskiego. W połowie maja 1992 r. odszedł ze stanowiska doradcy premiera, po tym jak dowiedział się o rejestracji Zdzisława Najdera (szefa zespołu doradców J. Olszewskiego), jako TW ps. „Zapalniczka”. W czerwcu 1992 r. w programie telewizyjnym TVP1 oskarżył ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego o zatajenie współpracy z SB. W okresie rządów AWS pełnił funkcję dyrektora gdańskiego oddziału Krajowej Agencji Wydawniczej. Był członkiem Komisji Likwidacyjnej Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej Prasa-Książka-Ruch. Po 2001 r. publikował m. in. w tygodniku „Głos”, „Tygodniku Solidarność” i „Rzeczpospolitej”. Od 2007 r. jest stałym felietonistą „Gazety Polskiej” (cykl artykułów „Głową w mur”).

K. Wyszkowski jest ojcem czworga dzieci. Sławomir Cenckiewicz

Krzysztof Wyszkowski Sierpień zwycięży 31 sierpnia 1980 r. opuszczaliśmy Stocznię Gdańską dumni, że zmusiliśmy właścicieli PRL do złożenia przed strajkującymi oświadczenia o zrzeczeniu się prawa do totalitarnego zakresu władzy. To był wspaniały dzień zwycięstwa! Wytęskniony, upragniony od dziesięcioleci, niewiarygodny sukces! I to bez stosu ofiar. Tym razem do nas nie strzelano, nie bito, nie torturowano, nawet niespecjalnie upokarzano. 31 sierpnia 1980 r. opuszczaliśmy Stocznię Gdańską dumni, że zmusiliśmy właścicieli PRL do złożenia przed strajkującymi oświadczenia o zrzeczeniu się prawa do totalitarnego zakresu władzy. Dla ludzi głębiej znających naturę sowietyzmu to zwycięstwo od pierwszej chwili zaprawione było smakiem zdrady. Wiadomo było, że władze PRL, zdumione ogromem społecznego protestu, na razie cofnęły się taktycznie, ale od razu przystąpiły do planowania zbrodniczego kontrataku. Dla milionów Polaków, którzy nigdy osobiście nie zaznali smaku publicznej wolności, innej niż udział we mszach papieskich, Solidarność miała jednak wartość sakralną. Może w tym właśnie, że jako zbiorowość po raz pierwszy od 1920 r. poznaliśmy smak zwycięstwa, leżała największa wartość Sierpnia? Dzisiaj o Wielkim Strajku w Sierpniu’80 wiemy dużo więcej – o przygotowaniach i manipulacjach władz, o metodach wewnętrznej i zewnętrznej dywersji i dezintegracji, jakie wobec Solidarności zastosowano. Nadal jednak prawda o największym ruchu społecznym w nowożytnych dziejach świata pozostaje niepełna. W wymiarze politycznie najistotniejszym, czyli zakresie agenturalnej infiltracji Solidarności przez policje jawne, tajne, dwupłciowe, peerelowskie i zagraniczne, wiemy może połowę, i to „dolną” połowę, a wiadomo, że z połowy wzgórza widać niewiele, bo jego górna część, nawet, jeżeli się zwęża, to zasłania większą część widoku. A na agentach sprawa się nie kończy, bo i w wydarzeniach Sierpnia, i przez cały okres późniejszy byliśmy poddawani agresywnym działaniom wszelkiego rodzaju „towarzyszy podróży” sowietyzmu, od „postępowych katolików” poczynając, na popezetpeerowskich rewizjonistach, trockistach, gramscianistach i wszelkiego rodzaju dysydentach walczących o swoje czerwone kanapy, kończąc. Od czasów Sierpnia napisano o zrodzonym wówczas ruchu sporo prawdy, ale jeszcze więcej kłamstw. Prawda o Solidarności nie może zostać w pełni wydobyta i nie może oświetlić Polakom ich współczesności, ponieważ ten historyczny sukces narodowy został zaprzepaszczony przy okrągłym stole. Wyselekcjonowana przez SB i WSW elita związkowa wyrzekła się wówczas obowiązku kontynuacji antykomunistycznego powstania narodowego i dokonała aktu zdrady, przechodząc na stronę wrogów niepodległości. Za kooptację do gangu „właścicieli PRL” zbudowała układ nowej nomenklatury, oddając Polskę w ręce starych i zbiegających się zewsząd nowych złodziei. Władza zbudowanego wówczas układu trwa do dziś, tylko na krótko przerywana próbami ratowania kraju w czasie rządów Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Usiłująca tworzyć warunki strategicznego bezpieczeństwa Polski prezydentura Lecha Kaczyńskiego zakończyła się śmiercią jego oraz realizowanych przez niego zamierzeń. Solidarność, jako związek zawodowy została trwale zablokowana w zaułku rewindykacji materialnych, a Solidarność, jako duch czasu wielkich ambicji narodowych jest tylko zwietrzałym wspomnieniem. Polska wraca do roli przedmiotu międzynarodowego przetargu, a polskość poddawana obróbce propagandy sukcesu karleje. Patrząc na stan rzeczy podobny do staczania się elit państwowych w XVIII wieku, przypominam sobie wiosnę 1988 r., gdy późniejsi okrągłostołowi sprzedawczycy już dogadywali się tajnie z Kiszczakiem. Nagle gromada młodzieży, robotniczy podchorążacy, wszczęła strajk i z dachów stoczniowych śpiewała do rodaków: „Solidarność zwycięży znów, Solidarność zwycięży znów!”. Przegrali. Przegraliśmy wszyscy. I w czasie strajku z sierpnia 1988 r. znowu przegraliśmy. I przy okrągłym stole znowu nas oszukano. Zamiast wolności otrzymaliśmy prezydenta Jaruzelskiego. Jako kwiatek do kożucha dano nam premiera Mazowieckiego, który pilnował, żeby zdrajcy bez przeszkód palili akta swoich zbrodni. Później nadal dawaliśmy się oszukiwać. Prezydent Wałęsa okazał się lewonożną kukłą. Pierwszy rząd polski

wybrany demokratyczną wolą wolnego narodu został unicestwiony przez koalicję sowieciarzy i ich agentów. Układ stale się rozrastał i umacniał, aż dzisiaj wydaje się silniejszy niż kiedykolwiek. Ale słyszę, jak spod ziemi znowu zaczyna dobiegać śpiew. Znam tę pieśń – to „Solidarność zwycięży znów!”. Krzysztof Wyszkowski

Medytacje smoleńskie 3

I. Różne wieści Jest w książce „Mgła” taki symboliczny moment, można by powiedzieć metaforycznie, pewien refleks spojrzeń – oto A. Kwiatkowski opisuje (s. 106), jak z lotu ptaka, czyli jaka-40 „widać było, że Rosjanie już zaczęli budowanie drogi. Układali takie wielkie płyty”, zaś M. Wierzchowski wznosi głowę, obserwując odlatujący polski samolot na tle bezchmurnego, pogodnego nieba: „To było takie piękne! Tak jakby – nie wiem – gołębie białe przeleciały – nie wiem, jak to nazwać. Mnie to ruszyło – polski samolot przeleciał nad miejscem katastrofy i piękna pogoda. Żadnej chmury! Żadnej mgły!” (s. 137). I wedle dalszej relacji Wierzchowskiego potem (czyli mniej więcej po 15-tej pol. czasu) zaczęło się wynoszenie „z wraku” ciał ofiar. Ta scena, kiedy Kwiatkowski patrzy w dół z samolotu i widzi więcej niż jego kolega Wierzchowski patrzący w górę, jest o tyle symboliczna, że właśnie w zeznaniach tego pierwszego pojawia się istotna informacja, której nie znajdziemy w opowieściach Wierzchowskiego (ani też Sasina). Przypomnę, więc fragment, o który mi chodzi:

„W pewnym momencie zaobserwowałem dziwne zachowanie Tadeusza Stachelskiego, który rozmawiając przez telefon, wykonywał jakieś dziwne gesty, mówił jakieś niezrozumiałe słowa, wyraźnie był zdenerwowany. To był pierwszy sygnał, że coś jest nie tak. Wydawało się nam, (komu? - przyp. F.Y.M.), że pogoda, która podobno się psuła, – czego w samym lesie katyńskim nie było widać – mogła pokrzyżować plany. Myślałem – być może samolot nie mógł wylądować lub leciał na jakieś inne lotnisko? (Najwyraźniej, więc Kwiatkowski nie rozmawiał ze Stachelskim o treści tamtej rozmowy – przyp. F.Y.M.) (I teraz najważniejsze z tej relacji – przyp. F.Y.M.) W pewnym momencie odebraliśmy („my” tzn., kto? – przyp. F.Y.M.) telefon od Marcina Wierzchowskiego, który był na lotnisku. Mówił, że coś jest nie tak, że była jakaś awaria. Pamiętam swoją pierwszą myśl, że samolot nie zmieścił się w pasie, nie wyhamował, zjechał z niego – tak sobie tę „awarię” wyobraziłem. (…) Później zaczęły docierać sprzeczne informacje... Wtedy już przeszliśmy z cmentarza do budynku przy samym wejściu, tak żeby być we własnym gronie, móc się szybko porozumieć, a jednocześnie nie wzbudzać emocji. Znów zadzwonił nasz kolega czekający na lotnisku i, płacząc, mówił jakieś nie do końca zrozumiałe dla nas zdania.” Otóż w żadnej (ze znanych mi do tej pory) relacji Wierzchowskiego nie natknąłem się na informację o awarii „prezydenckiego samolotu”, jak też o telefonowaniu właśnie z tą informacją do pracowników kancelarii przebywających wtedy w Katyniu. Zarówno Wierzchowski, jak i Sasin, zgodnie powtarzają, że od razu był ten wstrząsający telefon z pobojowiska. Tymczasem szczegół przypomniany przez Kwiatkowskiego pasowałby do innej relacji osoby będącej wtedy na Siewiernym (po zatrzymaniu przez FSB), tj. dziennikarza rządowej telewizji, J. Mroza. On właśnie (co też warto przypomnieć, na Okęciu był „planowo o czwartej”) opowiadał w filmie „Poranek” http://www.youtube.com/watch?v=6Ck9RvqrU7E&feature=related

9' 29''„Pierwszy telefon do redakcji to była ta pierwsza informacja taka bardzo nieoficjalna, która już wówczas krążyła pośród naszych dyplomatów zgromadzonych na płycie lotniska, że coś bardzo niedobrego się stało, że samolot zniknął z radaru i najprawdopodobniej się rozbił. To była 8.51.” Naturalnie słowo „awaria” tu nie pada, lecz ta informacja nie jest jeszcze komunikatem „wsie pogibli”/”nie ma kogo ratować” - samolot zniknął z radarów, „najprawdopodobniej się rozbił”, lecz jeszcze nikt z zebranych (których widział Mróz) nie znalazł się na pobojowisku, by to ocenić. Nie muszę dodawać, że tego drobnego szczegółu (z tą wstępną informacją) nie ma też w zeznaniach J. Bahra. Może ambasador siedział w aucie, tak jak attache G. Wiśniewski, który z kolei miał jeszcze inną „krążącą wieść”, tj. że delegacja zostanie skierowana na inne lotnisko

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/witebsk-i-inne-lotniska-zapasowe.html

„Rankiem 10 kwietnia, przed lądowaniem polskiego tupolewa na Siewiernym, pracownicy Ambasady RP w Moskwie otrzymali informację, że ze względu na niekorzystne warunki pogodowe samolot zostanie skierowany na lotnisko zapasowe. Alternatywą miały być: Briańsk lub podmoskiewskie Wnukowo - ustalił "Nasz Dziennik". Informację taką przekazał polskim prokuratorom attaché obrony ambasady gen. Grzegorz Wiśniewski. Wiśniewski, który oczekiwał w Smoleńsku na prezydencką delegację, nawet nie wysiadł z busa, którym przyjechał. Był przekonany o przekierowaniu maszyny. Mówił mu o tym Grzegorz Cyganowski, drugi sekretarz ambasady RP w Moskwie.”? Również w relacji J. Opary („Mgła”, s. 179-180) jest mowa o różnych wieściach krążących w Katyniu, zanim nadeszła informacja o tym, że wszyscy zginęli:, „Kiedy pojawiły się pierwsze informacje, że był wypadek – pamiętam – tak naprawdę nie zaniepokoiłem się. Mówiono, że są ranni, ale wielu osobom nic się nie stało. Później dowiadywaliśmy się, że ofiar jest coraz więcej, że coraz mniej osób przeżyło, a ostatnia wersja, która do nas dotarła, była taka, że przeżyły trzy osoby, reszta zaś nie żyje. „Z kolei z zeznaniami Opary jest taki problem, że twierdzi on, iż przybył na Siewiernyj „najwyżej półtorej godziny po wypadku”

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110110&typ=po&id=po41.txt

natomiast w cytowanej już książce, mówi: „Ruszyliśmy dziesięć, piętnaście minut po ministrze Sasinie, mieliśmy do dyspozycji własny samochód z kancelarii. Trasę, którą pokonuje się w trzydzieści minut, przemierzyliśmy w dziesięć” (s. 180). Odejmując od 1,5 h te 15 minut wychodzi na to, że Sasin z Kwiatkowskim i borowcami wyruszyli dopiero dobrą godzinę „po”. To zaś zgadzałoby się nie tylko z całą sytuacją „krążenia różnych wieści” po katyńskim cmentarzu, lecz i z relacją Kwiatkowskiego (s. 98):

„Pan ambasador ustalił z panem ministrem Sasinem, że pojedziemy z powrotem na cmentarz katyński, żeby uczestniczyć w nabożeństwie za tych, którzy zginęli... jeszcze z nadzieją, na to, że są jacyś ranni. Bo nagle pojawiła się taka informacja-dezinformacja, że trzy osoby przeżyły. Zresztą do mnie ta wiadomość dotarła z Polski. Zadzwoniła Małgosia, powiedziała, że w mediach podano taką informację, zapytała, czy to prawda?” Jeśli bowiem rozmowa Bahra i Sasina dot. udziału w nabożeństwie toczyła się w kontekście dezy o „trzech osobach, które przeżyły”, to była to jakiś czas po godzinie 11-tej pol. czasu, nie zaś np. w okolicach 10-tej

http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-niepotwierdzona-informacja-trzy-osoby-mogly-przezyc,nId,271726

http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/minuta-po-minucie

II. Zawalidroga i „wstępna identyfikacja” W świetnym kryminale R. Chandlera pt. „Tajemnica jeziora” (lekturę polecam na jesienny weekend) intryga osnuta jest wokół, uwaga, błędnego rozpoznania ciała ofiary. Nie wchodząc w szczegóły, powiem tylko, że (w powieści Chandlera) wypływa spod starego pomostu ciało zamordowanej kobiety, ale ponieważ przebywało w wodzie blisko miesiąc, jest tak zniekształcone pośmiertnie, że wstępna identyfikacja, której przy detektywie Philipie Marlowe dokonuje mężczyzna mieszkający od lat nad jeziorem, wskazuje, że to żona tego właśnie mężczyzny. Rozpoznaje on swą małżonkę po rzeczach i ozdobach, jakie są na ciele ofiary. Przywołuję ten przykład, gdyż na Siewiernym także dokonywano „wstępnego ustalania tożsamości” na podstawie np. rzeczy znalezionych przy ciałach. Jak dokładnie ta procedura wyglądała i czy sporządzono jakiś oficjalny protokół tych wszystkich czynności (tak jak policjanci protokołują sytuację po wypadku na drodze, dokumentują stan ciał ofiar i spisują zeznania osób, które brały w zdarzeniu udział lub były jego świadkami). Kto z polskiej strony brał w tym udział (wedle relacji Wierzchowskiego dwoje konsulów i kilku borowców), jaki to procedowanie miało przebieg, jak wyglądało (czy Polacy osobiście wyszukiwali ciał na pobojowisku, czy tylko byli w namiotach w celu „wstępnej identyfikacji”?) i przede wszystkim:, kiedy dokładnie się zaczęło? Wiemy wszak, że przez 1-2 godz. trwało spotkanie „sztabu kryzysowego” w siedzibie smoleńskiego gubernatora z udziałem pracowników kancelarii Prezydenta, ambasady polskiej etc. Czy w tym czasie nie było polskich przedstawicieli na pobojowisku? Z relacji pracowników kancelarii można wywnioskować, iż jednym z najbardziej charakterystycznych elementów „miejsca wypadku”, był bezgłowy ludzki korpus w swetrze. Ciało to leżało na wprost drogi, którą przybywali, musiało być, zatem celowo ułożone przez Rusków jako przeszkoda skutecznie odstraszająca (oprócz błota robionego przez „strażaków” od dwóch dni) polskich urzędników państwowych przed dalszymi oględzinami pobojowiska. Taka makabryczna zawalidroga była potrzebna także z tego powodu, iż – co do tego chyba nie ma wątpliwości, (jeśli wczytamy/wsłuchamy się w relacje polskich świadków) – na pobojowisku widać było bardzo niewiele ciał. Zamachowcy (całkiem zasadnie, jak się okazało) liczyli na to, że siła szoku wywołanego u Polaków wrakowiskiem i wyeksponowanymi ludzkimi szczątkami będzie tak wielka, że da efekt porównywalny z położeniem tarantuli na talerzu kogoś, kto spokojnie zajada śniadanie – ten ktoś natychmiast odskoczy, wywracając z przerażenia krzesło. Nie będę się tu rozpisywał nt. szeroko komentowanych w blogosferze relacji świadków, które głosiły, że ciał w ogóle nie było widać wśród lotniczych szczątków – interesuje nas, bowiem sytuacja, w której maskirowka jest już uruchomiona i zaczynają się „działania kryzysowe”. Tym niemniej dla wprawnego oka oglądającego film moonwalkera S. Wiśniewskiego, (bo na filmiku Koli tego miejsca nie ma), wprawnego, tj. obeznanego z jednym z tzw. drastycznych zdjęć smoleńskich (których prawdziwość była już w blogosferze kwestionowana – tak więc wstępujemy tu na śliski grunt, zaznaczam), słynny „korpus w swetrze” jest widoczny – dla kogoś, kto tego zdjęcia nie zna, podejrzewam, iż jest to szczegół nie do wychwycenia. „Polski montażysta” paraduje, jak na moje oko, jakieś 10 metrów od niego. Można tę odległość oszacować, oglądając z kolei filmik Fomina http://www.youtube.com/user/lordjim65#p/u/14/fjrqtH-cX4E

„Korpus” zaś leży w okolicach wygiętych drzwi

http://www.youtube.com/watch?v=iQ_5PrVDl9g

6'14'' – w kadrze pod literami „UN”; później, gdy kamera się przesuwa w lewo czerwony napis skutecznie zakrywa „korpus”). Oczywiście, jak już też na moim blogu w dyskusjach było rozważane, istnieje wiele podejrzeń, co do autentyczności daty i godziny oraz, co do chronologii „dokumentu” zmontowanego przez Wiśniewskiego, – ale w tej chwili nie będziemy w te kwestie wchodzić, bo jeśli filmik jest z 9-go kwietnia, to nie ma najmniejszych wątpliwości, iż nie jest to zdjęcie ciała kogokolwiek z polskiej delegacji. Jakie bowiem są podstawowe problemy z tym nieszczęsnym „korpusem”? Po pierwsze taki, że (wbrew temu, co napisałem przed chwilą) powinien (z oczywistych względów, „dokument” Wiśniewskiego ma pokazywać obraz „miejsca katastrofy 'prezydenckiego' tupolewa”) należeć do jednego z członków delegacji prezydenckiej (skąd by wszak miały się wziąć tam zwłoki jakiejś innej osoby?). Można zaś podejrzewać, iż – biorąc pod uwagę rangę uroczystości – to chyba nikt z wyjeżdżających z Polski nie ubrałby się w taki sposób na taki wyjazd. Po drugie, czy ciało tej osoby zostało poddane „wstępnej identyfikacji” w namiocie; czy jest dokumentacja dot. tego – czy wreszcie: ustalono, kto to był. Jeśliby, bowiem takiego ciała w dokumentacji (zwłaszcza fotograficznej) nie było, to znowu mielibyśmy dowód, iż „korpus” pełnił tylko rolę „scenograficzną” w ramach czekistowskiej maskirowki. Po trzecie: gdzie się podział fotel, do którego ta osoba była przypięta pasami i po czwarte, chyba najważniejsze:, dlaczego nie ma żadnych śladów krwi w okolicach tego ciała, skoro mają to być szczątki „zaraz po wypadku”? Zagadką na pewno jest to, że „polski montażysta” tego ciała zupełnie nie zauważa, ale może jest na tyle zaaferowany filmowaniem, że ten fragment scenografii mu umknął, wnet zresztą zabrać go mają czekiści. Fomin w wywiadzie dla kwietniowego (2010) „Superwizjera” mówi: „tieł nie było” - może, zatem też przeoczył „korpus”, bo stał dalej i zajmował się kręceniem tego, co akurat porabia moonwalker. Najbardziej jednak zaskakujące jest to, że ciała „nie widzi” też przechodzący przed Wiśniewskim bury „strażak” mówiący, by ten pierwszy nie robił zdjęć. Wydaje się, bowiem, że w tego typu „powypadkowej” sytuacji do zadań strażaków należałoby ciało okryć prześcieradłem lub schować do czarnej folii. No, chyba, że nie jest to czas i miejsce po wypadku, ale dopiero... przed.

III. Kwestia dostarczenia ciał na „miejsce wypadku” Sasin, jak wiemy, spędził parę męczeńskich godzin w jaku-40, nim pozwolono mu odlecieć do Polski. Historia z tym wstrzymywaniem wylotu prezydenckiego ministra spieszącego ogarnąć niecierpiącą zwłoki sytuację w stolicy jest o tyle ciekawa, że, jak znowu wiemy z relacji polskich świadków, Ruscy nie wypuszczają, jaka-40 z powodu „aresztowania” szympansów z wieży oraz „zamknięcia lotniska”. Nie przeszkadza jednak wcale to „aresztowanie” i „zamknięcie” w wylądowaniu na Siewiernym między godz. 13-ą a 15-tą (pol. czasu) tupolewa 134 z Putinem na pokładzie, no i krążeniu różnych śmigłowców nad pobojowiskiem. Możemy, zatem się domyślić, że starych szympansów zmieniły nowe, uruchomiona została nowa wieża, a niewykluczone, że i sprzęt z 7-go kwietnia się cudownie odnalazł na przylot cara. Jak już pisałem wyżej, trzymając się relacji Wierzchowskiego, właśnie po odlocie, jaka-40 rusza akcja z „wydobywaniem ciał”. Tych ciał okaże się naraz tak wiele, że do późnych godzin wieczornych będą zapełniane trumny (por. relacja Opary „Mgła”, s. 189-190). Naturalne więc wydaje się pytanie, w jaki sposób i kiedy dostarczone zostały te ciała w takiej ilości, skoro nie było ich widać podczas wstępnych oględzin „miejsca katastrofy”? Znalezienie odpowiedzi na to pytanie będzie zarazem rozwiązaniem zagadki smoleńskiej. W zależności, bowiem od tego, czy te ciała zostały dostarczone drogą lądową czy powietrzną, można będzie ustalić „zapasowe lotnisko”, na które skierowano polską delegację. Oczywiście określenie miejsca, gdzie dokonany został atak na Polaków, jest wyjątkowo trudne, gdyż może to być najpilniej strzeżona obecnie tajemnica neo-ZSSR (w neopeerelu też). Istnieją jednak różne sposoby (poza, rzecz jasna, wglądem w zdjęcia satelitarne dokumentujące tego rodzaju działania) na dotarcie do jakichś śladów. Po pierwsze: były relacje dziennikarzy o wjeżdżaniu samochodów-chłodni na Siewiernyj (oprócz informacji o ciężarówkach z trumnami). Znalezienie miejsca, z którego konwój chłodni wyruszył już byłoby jakimś punktem zahaczenia dla naszego śledztwa. Takie chłodnie wszak musiały być przygotowane albo na lotnisku, na którym dokonano zamachu, albo w jakimś miejscu, do którego z lotniska w miarę szybko przerzucano ciała. Wydaje mi się mało prawdopodobne, by wszystkie ciała dostarczano bezpośrednio z miejsca zamachu na pobojowisko, (choć jakiegoś jednego transportu np. ciężkim śmigłowcem nie można wykluczyć). Po drugie:, jeśli morderca dokonuje (w swoim mniemaniu) „zbrodni doskonałej” (dla czekistów jest to mord zorganizowany jako „wypadek” lub „naturalna śmierć”), to zwykle wraca na miejsce zbrodni np. następnego dnia, sprawdzając, czy wszystko zostało należycie posprzątane. Warto, więc przyjrzeć się, szperając po ruskich medialnych śladach, gdzie podróżował Putin ze swymi ludźmi w dniach po zamachu. Kogo odwiedzał, komu, za co dziękował, kogo poklepywał po plecach.

FYM

Pokora ks. Natanka drukuj Czy ona jest kluczem do rozwiązania obecnej sytuacji kapłana z Grzechyni? O tym specjalnie dla portalu Fronda.pl z rzecznikiem Archidiecezji Krakowskiej ks. dr Robertem Nęckiem rozmawia Jarosław Wróblewski. Kuria krakowska dostała jednoznaczne wsparcie w liście Episkopatu w sprawie ks. Piotra Natanka. Jakie następne działania zostaną poczynione, aby rozstrzygnąć ten nierozwiązany problem? - Jestem tylko rzecznikiem i nie ja podejmuję decyzję w tej sprawie.

Czy są prowadzone przez was rozmowy z ks. Natankiem? - W momencie, kiedy ksiądz jest suspendowany, to rozmowy będą prowadzone wtedy, gdy spełni to, co jest wymagane, aby suspensę zdjęto. U ks. Natanka nie widać jednak szczególnej zmiany. Jak się śledzi jego internetowe kazania to jest to bardziej kierunek wojny niż pokoju w stosunku do kardynała Dziwisza. Dlatego za wcześnie jest dyskutowanie, co będzie dalej.

W Grzechyni pojawili inni kapłani. Trwa pasowanie kolejnych szeregów Rycerzy Jezusa Chrystusa Króla, którzy wychodzą z przekazem na zewnątrz i np. w Trójmieście prowadzą akcję informacyjną. Nie niepokoi to księdza? - Z punktu widzenia prawa kanonicznego obowiązuje taki stan rzeczy, jaki jest obecnie. Nie jestem wstanie przewidzieć dalszych kroków.

Ale nie obawia się ksiądz schizmy w swojej archidiecezji? - To zależy od tego czy ktoś chce się podporządkować w stylu św. Franciszka czy Matki Kozłowskiej od Mariawitów. Ks. Natanek deklaruje łączność z papieżem, ale walczy z biskupem. Przedstawicielem papieża w terenie jest biskup. Dlatego podobnie jak w wydaniu św. Franciszka lepsze jest posłuszeństwo niż nabożeństwo.

Słuchając stanowiska księdza, faktyczna sytuacja jest niezmienna, choć moim zdaniem pogarszająca się z dnia na dzień. Obraz archidiecezji na tym traci, a mnie osobiście, jako katolika, ta sprawa bardzo boli. - Mnie też to boli.

Ale czy kuria nie popełniła tutaj jakiś błędów? Wygląda na to, że samymi dekretami nie udało się sprawy załagodzić. Czy któryś z krakowskich biskupów nie powinien wybrać się do Grzechyni i porozmawiać szczerze, po ojcowsku z ks. Natankiem? - Według mojej wiedzy były dyskusje. Na ich bazie i opinii profesorów Uniwersytetu Papieskiego, powstał pierwszy komunikat kurii. Komisja wykazała błędy teologiczne w działalności ks. Natanka.

Czyli kuria nie podejmie teraz żadnych kroków, tylko będzie czekała na pokorę ks. Natanka wobec biskupa? - Tak. Na chwilę obecną tak. Rozmawiał Jarosław Wróblewski

Cud paliwowy Rządzą nami ponoć liberałowie, czyli ludzie, którzy powinni szanować reguły wolnego rynku – ciągle to zresztą deklarują. Jak to wygląda w praktyce? Tym razem skorzystam z bardzo konkretnego przykładu. Zapytałem kilku analityków rynku paliwowego o to ile powinien dziś kosztować litr najpopularniejszej benzyny Pb – 95, odpowiedź była niewesoła. Okazuje się, ze litr tego paliwa, przy obecnych cenach surowca na giełdach, powinien kosztować od 5 złotych 12 groszy do 5 złotych 19 groszy. Przy takiej cenie dystrybutorzy i właściciele stacji są w stanie wyjść „na swoje”. Tymczasem średnia cena tego paliwa w Polsce wynosi ostatnio od 4 złote 97 groszy w województwie katowickim do 5 złotych 6 groszy w województwie poznańskim. Tym razem zapowiedź naszego Premiera mówiąca o obniżeniu ceny paliwa stała się ciałem. Daj, więc Panie takiego Premiera i jego mocy w każdej dziedzinie. Jako człowiek złego charakteru zacząłem się jednak zastanawiać nad mechanizmem tej cudownej, i nieoczekiwanej obniżki. Skoro nie znalazłem mechanizmu ekonomicznego – Zaprzyjaźnieni Rosjanie wcale nie obniżyli nam ceny ropy, a ostatnio (pewnie w związku z „demokratycznym powstaniem” w Libii) nawet nieco podnieśli, a jednak Premier daje radę. Trzeba będzie chyba oddać sprawiedliwość panu ministrowi Nowakowi i senatorowi „chamowi” (cytat z Mazurka i Zalewskiego) z Krakowa, którzy dawno już - na twitterze i gdzie tylko mogli - ogłosili euklidesowy przyrost boskich cech w organizmie naszego Premiera. Toć „cud paliwowy” to działanie na miarę słynnej przemiany w Kanie Galilejskiej, może nie tak jeszcze spektakularne, ale ...hmmm... jakże naszemu podróżującemu ludowi konieczne. Jeśli naród poprosi dobry Premier nie odmówi. Już miałem dać na mszę za dalszy przyrost dobroci, siły i rynkowładności w Premierze, gdy zły duch podkusił mnie, aby nieco powęszyć. I oto dowiedziałem się, że dziesięć dni temu współpracownicy Premiera z KPRM i nawet sam Pan Premier nakazali (ustnie naturalnie i bezkwitowo) natychmiastowe obniżenie cen przez PKN Orlen, presję wywarto na prezesie, szefowej do spraw sprzedaży hurtowej oraz jeszcze jednym członku orlenowskich władz. (akcje skarbu państwa ciągle decydują o tym, kto sprawuje władzę w koncernie). Orlen sprzedaje, więc teraz paliwa poniżej kosztów i jako największy hurtownik wymusza dostosowanie się do tych warunków ze strony konkurentów. Cieszyłbym się z takiego obrotu sprawy niesamowicie, gdyby nie świadomość, że pewnie już od 10 października wszystko wróci do normy – ceny paliw natychmiast wzrosną. Paliwa, jako kiełbasa wyborcza – no, no, słuszna linię ma nasza partia i ku wielkim celom zmierza. Przebudzenie 10 października na pewno będzie boskie. Jeśli mylę się, co do powyborczej drastycznej podwyżki, to na oczach rzecznika Grasia, na krakowskim Rynku, zjem swój ostatni krawat (nota bene z logo Orlenu, pamiątka po rebrandingu) Gadowski

Podobieństwo losu Republiki Rzymskiej i Pierwszej Rzeczypospolitej Podobieństwo losu Republiki Rzymskiej i Pierwszej Rzeczypospolitej Polskiej polega na rządach reprezentatywnych i na roli fortun magnackich w upadku rządów republikańskich. Pamiętam jak historyk amerykański Dr. E. Michael Jones dyskutował ze mną na temat tego podobieństwa, po przeczytaniu moich książek angielskich: „Ilustrowana Historia Polski” [1] oraz „Żydzi w Polsce: Rozwój Parlamentu żydowskiego od ’Congessus Judaucus’ w Lublinie do Knessetu w Izraelu”[2]. Dr. Jones przygotowywał swe monumentalne dzieło pod tytułem „Duch Rewolucyjny Żydów i Jego Wpływ na Historię Świata”[3] i powiedział, że uważa, że „Historia Rzeczypospolitej jest jak historia Republiki Rzymskiej pisana mniejszymi literami”. Podkreślił specjalnie rolę latyfundiów w upadku Republiki Rzymskiej podobną do roli fortun magnackich w Polsce. Działo się od czasu, kiedy zamiast przysłowia „Polska nie rządem, ale cnotą stoi” zaczęto mówić, że niestety „Polska nierządem stoi”. Upadek moralny rozpoczął się w ostatnich latach „Złotego wieku Polski” po roku 1589, kiedy zalegalizowano prawo do wyłącznego dziedziczenia spadku przez najstarszego syna zamiast jak dotąd obowiązującego prawa spadkowego, na mocy, którego majątek rodziców był dzielony na wszystkich synów i córki. Jednocześnie, zwłaszcza tam gdzie wpływy Kościoła katolickiego były słabsze, szerzył się system z góry płatnych dzierżaw w ramach arendy kontrolowanej przez Żydów – Arendarzy, którzy pomagali budować fortuny magnackie za pomocą wykupywania majątków od szlachty średniej, która stanowiła „klasę średnią” demokracji szlacheckiej i która wcześniej uczyniła Izbę Poselską najwyższą władzą w Polsce od 3 maja 1505 roku do 3 maja 1791 roku. Niestety od końca Złotego Wieku Rzeczypospolitej w XVI wieku nastąpił Złoty Wiek Magnatów w XVII wieku. Szlachta bez ziemi nie traciła praw obywatelskich i często stawała się „szlachtą gołotą”, czyli z ukraińska „hołotą”, która była posłuszna „maszynom politycznym” magnatów i głosowała w Izbie Poselskiej według ich poleceń. Równocześnie słabością Rzeczypospolitej było dopuszczanie cudzoziemców do kandydowania w wyborach na tron polski, co legalizowało finansowanie powszechnych wyborów w Polsce przez rządy obcych państw na szkodę Rzeczypospolitej Szlacheckiej, która stworzyła pierwszą demokrację w nowożytnej Europie, drugą po starożytnej demokracji w Republice Rzymskiej. W geopolitycznej sytuacji Polski upadek Rzeczypospolitej miliona szlachty polskiej podstawowo był spowodowany przez polską wersję latyfundiów w rękach magnatów, którzy więcej troszczyli się o swoje fortuny niż o dobro ojczyzny. Dało to szansę chciwym sąsiadom do dokonania zbrodni rozbiorów Polski i zniszczenia państwa polskiego. Natomiast latyfundia rzymskie stworzyły potężne Imperium Rzymskie, które dominowało cały region Morza Śródziemnego przez następnych kilka wieków. Rola Jana Sariusza Zamoyskiego (1542-1605), Kanclerza Wielkiego Koronnego i Hetmana Wielkiego Koronnego miała wielkie znaczenie w momencie tworzenia Pierwszej Republiki Polskiej po śmieci Króla Zygmunta Augusta w roku 1569 oraz za czasów panowania Króla Stefana Batorego. Wcześniej Zamoyski był rektorem uniwersytetu w Padwie i autorem broszury o Senacie Rzymskim, w której wykazywał podobieństw Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej do Republiki Rzymskiej. Przyczynił się on do ustalenia wolnych powszechnych wyborów na tron polski zwanych „Viritim”, w których to wyborach mógł kandydować każdy dorosły mężczyzna spośród mas szlachty polskiej posiadających pełne prawa obywatelskie. Kanclerz Zamoyski bezskutecznie zainicjował ustawę na mocy, której każdy kandydat na tron polski musiał być urodzony na terenie Rzeczypospolitej. Jan Zamoyski pomógł Zygmuntowi II Wazie zdobyć tron polski, co niestety uwikłało Polskę w walkę króla polskiego o tron szwedzki i spowodowało Polsce fatalne skutki w czasie zagrożenia przez Imperium Ottomańskie. Kiedy Zamoyski dowiedział się że Zygmunt II spiskuje z Habsburgami, zwolennikami absolutyzmu i oferuje Habsburgom koronę polską w zamian za tron szwedzki, wówczas Zamoyski bezskutecznie próbował zdetronizować króla Wazę. Zamoyski stał się jednym z najbogatszych magnatów i miał kolosalny zarobek roczny 200,000 dukatów oraz prywatną armię 4000 piechoty i 2000 jazdy. Ordynacja Zamojska przetrwała do 1944 roku. Stało się to w czasie zarządzania jej przez piętnastego z kolei ordynata. Jan Zamoyski był kanclerzem wielkim oraz hetmanem wielkim koronnym z nominacji Króla Stefana Batorego. Jan Zamoyski ufundował w roku 1580 „idealne miasto” Zamość zbudowane według planów Bernarda Morando oraz Akadmę Zamojską w 1594 roku, jako czwarty uniwersytet w Polsce, który został zniżony do rangi liceum w 1784 roku, a obecnie funkcjonuje, jako „Liceum Ogólnokształcące imienia Jana Zamoyskiego”. Jan Zamoyski jest przykładem magnata-patrioty polskiego. Niestety, w historii Polski właściciele fortun magnackich odegrali podobną rolę w upadku Rzeczypospolitej, jaką odegrali właściciele latyfundiów rzymskich w upadku Republiki Rzymskiej zwanej „Res Publica” czyli „rzeczpospolita” po łacinie.

1. „Ilustrowana Historia Polski” („Poland: An Illustrated History”), Hippocrene Books, New York 2000

2. „Żydzi w Polsce: Razwój Parlamentu żydowskiego od ’Congessus Judaucus’ w Lublinie do Knessetu w Izraelu”, („Jews In Poland: Rise of the Jews from ‘Cogressus Judaicus’ jn Poland to the Knesset in Israel”) New York 1993

3. „The Jewish Revolutionary Spirit and Its Impact on World History”, Fidelity Press, South Bend, Indiana 2008

Iwo Cyprian Pogonowski

Jedynki na listach w Warszawie WYBORY 2011 Listy wyborcze w Warszawie należą do najsilniejszych w Polsce. PO wystawiła Donalda Tuska, PiS Jarosława Kaczyńskiego, SLD Ryszarda Kalisza, PSL Władysława Kozakiewicza, PJN Pawła Poncyliusz, a UPR Janusza Korwin-Mikke. Pierwsze miejsce na liście PO w Warszawie zajmuje premier Donald Tusk. Druga jest Małgorzata Kidawa-Błońska. Numer trzy to Jacek Rostowski. Listę PiS-u w Warszawie otwiera Jarosław Kaczyński. Za nim znalazł się Mariusz Kamiński, były szef CBA, a także Małgorzata Gosiewska. SLD na swojej warszawskiej liście postawił na Ryszarda Kalisza. Drugi jest Marek Balicki, a trzecia Paulina Piechna-Więckiewicz.

PSL w Warszawie stawia na Władysława Kozakiewicza. Drugi jest Sylwester Skóra. Listę PJN w stolicy otwiera Paweł Poncyliusz. Drugi jest Krzysztof Oksiuta. Ruch Palikota w Warszawie startuje z listą, której przewodzi Janusz Palikot. Dwójką jest Wanda Nowicka, trzecie miejsce przypadło Tomaszowi Szypule. Jedynką na liście Kongresu Nowej Prawicy jest Janusz Korwin-Mikke.

02 września 2011 Skalpują niemiłosiernie.. Rząd - o czym się mało mówi - bo trwają wyborcze bachanalia - przygotowuje Plan Informatyzacji Państwa, który przewiduje, że za cztery lata zdecydowana większość kontaktów „obywateli” z urzędnikami będzie mieć formę wirtualną i spowoduje, że ma być mniej biurokracji(????) Cooooo? Mniej biurokracji???? To znaczy, że nareszcie pójdziemy w dobrą stronę…Zdaniem natomiast ekspertów biurokracji będzie jeszcze więcej, bo zamiast zmniejszenia liczby rejestrów i wymaganych dokumentów oraz ujednolicenia elektronicznego obiegu dokumentów między urzędami, rząd zaproponował utworzenie nowych instytucji i nowych rejestrów, tyle, że prowadzonych w sieci.. Nie rozumiem jak można w nieefektywnej strukturze nie pogłębić dodatkowo bałaganu.. Tak jak w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych.. Skomputeryzowali - ale biurokracja wzrosła.. Żeby podążać w kierunku normalności, należy iść w kierunku uniezależnienia” obywatela” od państwa, a nie komputeryzować uzależnienie „obywatela” od państwa. Sedno sprawy tkwi w patologicznym związku człowieka z totalitarnym państwem, które poprzez sieć wymogów uzależnienia wobec niego zniewala człowieka i powoduje, że musi on- uwiązany jak pies na łańcuchu- stawiać się na żądanie państwa w sprawach, które państwo uważa za ważne, a które to sprawy powodują, że człowiek- jak pies na łańcuchu- musi państwu służyć. A powinno być odwrotnie.. To państwo powinno być dla człowieka i” obywatela”, a nie człowiek i „ obywatel” dla państwa..- Świetny rysunek, Jasiu, ale przyznaj się, kto go namalował- tata czy mama?- pyta nauczycielka ucznia.- Nie wiem, ba ja już spałem - odpowiada dyplomatycznie Jasio.

No właśnie, niektórzy śpią, a inni udają, że śpią.. Nawet, gdy śpią, przyjdą do nich- jak mają psa uwiązanego na postronku - przedstawiciele braci urzędniczej i będą sprawdzali, czy uwiązany pies nie jest trzymany na postronku krótszym od trzech metrów(????) Od trzech metrów? A kto wymyślił akurat trzy metry? Jest to zapisane w ustawie o ochronie praw zwierząt, którą to ustawę pilotowała pani Joanna Mucha z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej, chociaż na razie psy z obywatelami nie mają nic wspólnego, chociaż w takiej socjalistycznej Hiszpanii, już małpy otrzymały status praw człowieka i tylko patrzeć jak otrzymają prawo do głosowania.. Nie będzie oczywiście problemu przekonać małpę, żeby głosowała na określony komitet wyborczy zarejestrowany legalnie w Państwowej Komisji Wyborczej Hiszpanii. Który komitet da małpie więcej bananów- ten uzyska więcej głosów- To chyba jasne.. W każdym razie nie wolno trzymać psów na postronkach krótszych niż trzy metry i żeby odstraszyć urzędników przydzielonych do kontroli psich postronków, rolnicy na początek wzmożonych kontroli postronków, powinni psy wygłodzić, żeby były złe i nieznośne i żeby podczas kontroli sprawdzania długości postronków pogryzły od czasu do czasu jakiegoś urzędnika, żeby im się odechciało kontrolowania długości postronków ustalonych ustawowo.. Ustawowo ustalać długość postronków- to jest dopiero pomysł! Nie wiem nic o krowach, bo one też są trzymane na postronkach.. Jak długość ustawowa postronków krowich byłaby odpowiednia dla „obywateli i obywatelek” krów, które też są „istotami czującymi” i też należą im się prawa.. Oprócz prawa do picia mleka! Chociaż…. Jak można było je karmić padłymi krowami przerobionymi na mączkę, tak, żeby krowy nie zauważyły.. No i zwariowały szalenie, co propaganda nazwała chorobą szalonych krów...W każdym razie idziemy ostro w kierunku praw zwierząt i tylko patrzeć jak będą udzielane śluby parom krowim, psim czy końskim.. W końcu jak będą miały prawa.. Cmentarze zwierząt już powstają, małpy mają prawa człowieka, to, co przeszkadza. Żeby zwierzęta zawierały śluby.. W „Folwarku zwierzęcym” autorowi nie przyszło do głowy, żeby dać im prawo do zawierania ślubów. Bo jeśli chodzi o śluby, każdy kto jest buddystą już teraz może zawrzeć legalny związek w Polsce, wystarczy zgłosić się do pani Małgorzaty Braunek, aktorki serialowej, która już uzyskała prawo do udzielania ślubów w Obrządku Dalekiego Wschodu Pani Małgosia jest kapłanką, może także chrzcić dzieci i być mistrzem uroczystości pogrzebowych… Od nie zależy jak to będzie wyglądało, bo buddyzm nie określa dokładnie jak to może wyglądać.. To chrzczenie i grzebanie.. Już udzielała jednego ślubu i była obecność Buddy. Benzyna już jest chrzczona.. WJR

Jan Engelgard dla „Polityki Narodowej”: Musimy skoczyć z megalomanią w polityce wschodniej

JE 2 Jakie jest prawdziwe dziedzictwo endeckiej myśli politycznej wobec Rosji? - Mieliśmy w historii przecież bardzo różne tradycje; obok Romana Dmowskiego, który wybrał opcję “przeciw Niemcom”, mamy SN-ową i “obozową” politykę radykalnie antykomunistyczną, a później – obok koncepcji “przezwyciężenia zwycięzcy” autorstwa Bolesława Piaseckiego, funkcjonowała też tradycja “walki do końca” żołnierzy NSZ, NOW i NZW? - Narodowa Demokracja była obozem politycznym, który nie miał jednej obowiązującej doktryny w kwestiach, które można określić jako programowe. Owszem, były stałe fundamenty ideowe, choć i tutaj w różnych okresach akcenty rozkładano inaczej. Jeśli chodzi o Rosję, to od samego początku był to jeden z kluczowych problemów, przed jakimi obóz ten stanął. Przypomnę tylko, że to właśnie stosunek do Rosji był przyczyną poważnego rozłamu, jaki miał miejsce w latach 1907-1911. Jeśli bym miał odpowiadać na pytanie o „prawdziwe dziedzictwo endeckiej myśli politycznej wobec Rosji”, to wskazałbym na samego Romana Dmowskiego. Bo to jest, tego nikt nie kwestionuje, kluczowa postać tego obozu. To on stworzył zręby programowe i ideowe tego wielkiego ruchu politycznego. To do niego musieli odnosić się zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy, także we własnym obozie. Mówiąc najbardziej skrótowo – Dmowski dokonał wręcz rewolucyjnej zmiany w polskim myśleniu o Rosji, uznając na początku XX wieku, że musimy na nią patrzeć „normalnie” a nie emocjonalnie. Nie można, bowiem prowadzić polityki narodowej, polityki wielkiego narodu, jakim jest naród polski – kierując się wyłącznie sentymentami, fobiami, poczuciem krzywdy i martyrologizmem. Ta, przyznajmy, wręcz banalna prawda dla każdego zajmującego się polityką – była dla wielu Polaków czymś niesłychanym, była uznana za zdradę i kapitulację. A przecież Dmowski chciał tylko jednego – unowocześnienia polskiej polityki, przybliżenia jej, jak to się obecnie określa, do standardów zachodnich (wówczas głównie angielskich). Dmowski wcale nie uwalniał się od emocji i resentymentów, jako człowiek (nadal Rosja była dla niego obca), ale pozbywał się ich jako polityk. U nas często się tego nie rozumie. Dlatego Dmowskiego obrzucano wyzwiskami i oskarżano o „rusofilię”. Tak jest zresztą po dziś dzień. Tak, więc, pierwsza konstatacja jest taka – dziedzictwo Narodowej Demokracji w kwestii rosyjskiej to przede wszystkim odejście od nacechowanych emocjami i fobiami postawy XIX-wiecznej. Nie musi ono oznaczać lansowania hasła „kochajmy Rosję”, ale na pewno nakłada na polityków polskich obowiązek kierowania się rozumem i kalkulacją. Druga ważna odziedziczona po Dmowskim wskazówka była taka – wbrew pozorom to nie Rosja zagrażała być albo nie być Polski, lecz Niemcy. A skoro tak, to Polska nie może sobie pozwolić na koncentrowanie się wyłącznie na walce z Rosją, lecz zmienić wektory i walczyć przede wszystkim z Niemcami. Mało tego, w interesie Polski jest konflikt Niemiec z Rosją, w którym to konflikcie Polska powinna wesprzeć Rosję. Dodam tylko, że był to polityczny postulat Narodowej Demokracji na okres walki o niepodległość. Po jej odzyskaniu sprawa znacznie się skomplikowała – zamiast „normalnej” Rosji powstała Rosja bolszewicka. Mimo to Dmowski i wtedy był zdecydowany, żeby to nowe państwo traktować w sensie geopolitycznym, jako „państwo rosyjskie”. Ba, już pod koniec życia jasno stwierdzał, że ułożenie przyszłych stosunków Polski z Rosją będzie „najważniejszym zadaniem polityki polskiej”. I to właśnie wydaje mi się najbardziej znaczące w jego myśli wobec Rosji – to jest dla mnie owo „prawdziwe dziedzictwo” Narodowej Demokracji. Wspomniane w pytaniu różne inne odłamy ruchu narodowego są dla mnie mniej istotne, tym bardziej, że niektóre z nich nie potrafiły znaleźć wyjścia z historycznej łamigłówki, jaką był taki a nie inny koniec II wojny światowej. Bardzo przepraszam, ale idea „walki do końca” bliższa jest innej niż narodowa tradycji politycznej. Ale jest rzeczą charakterystyczną, że nawet w okresie II wojny światowej i nasilenia tendencji antysowieckiech – w myśleniu większej części polityków narodowych obecna była idea Dmowskiego – historycznego kompromisu z Rosją. Podam przykład. Podczas posiedzenia Komitetu Zagranicznego Obozu Narodowego w Londynie w roku 1942, skupiającego wszystkie jego odłamy (Od Falangi i ABC po SN) – Adam Doboszyński zaprezentował projekt programu „rozbicia Rosji” i postawienia na budowę „nowej Europy” z Ukrainą, jako sojusznikiem. Wtedy Tadeusz Bielecki, który bynajmniej nie był zwolennikiem rosyjskiej polityki Sikorskiego, zaprotestował i ostrzegł, że jeśli Doboszyński opublikuje te postulaty, wówczas „Myśl Polska” odetnie się od jego poglądów, gdyż – jak stwierdził obecny na zebraniu ówczesny naczelny „Myśli Polskiej”, Marian Emil Rojek, „poglądy oparte na koncepcji Dmowskiego nie zmierzają do odbudowy Ukrainy i rozczłonkowania Rosji”. Także w oficjalnym programie konspiracyjnego SN odrzucano pomysły „rozbicia Rosji”. Widać na tych przykładach jak trwałe był wpływ Dmowskiego na główny trzon obozu narodowego, którym przez cały czas było Stronnictwo Narodowe. Oczywiście Dmowski nie mógł przewidzieć w latach 30. tego, co się wydarzy, więc nie możemy powoływać się na niego dla usankcjonowania wyborów politycznych różnych środowisk po 1945 roku. Mimo to jednak jestem przekonany, że tzw. postawa realistyczna, dzisiaj wyszydzana i atakowana, jest bliższa „duchowi Dmowskiego” niż tak popularna obecnie postawa straceńcza. To jest dla mnie oczywiste. Przy czym postawa realistyczna miała dwa swoje odłamy – w kraju pod rządami PZPR i na emigracji (nie tylko Jędrzej Giertych, ale i Wojciech Wasiutyński). Jak należy oceniać współczesne partyjne koncepcje polskiej polityki wschodniej? Chodzi tu przede wszystkim o przyłożenie endeckiej miary do polityki obozu Lecha Kaczyńskiego (obecnie PiSu a wcześniej wyartykułowana przez Ośrodek Studiów Wschodnich) z jego ideą tworzenia i wspierania państw buforowych przeciwko Rosji (klęski polityki wobec Litwy, poniekąd też Białorusi i od niedawna Ukrainy) oraz polityki obozu Donalda Tuska, która będąc doktrynalnie prounijna, jest bezpośrednio proniemiecka i pośrednio prorosyjska? - Przyjęte po 1989 roku główne wytyczne polityki wschodniej są całkowicie obce tradycji narodowej. Są to koncepcje, które Narodowa Demokracja zwalczała przez cały okres swojego istnienia. To jest polityka będąca próbą niewolniczego naśladownictwa przedwojennej polityki prometejskiej realizowanej przez piłsudczyków oraz źle interpretowanych dzisiaj koncepcji Jerzego Giedroycia. Ta polityka jest anachroniczna do kwadratu, jest w dodatku kompletnie nieskuteczna i szkodliwa. Dlaczego? Bo nic nam nie dała a w dodatku od samego początku jej zakładnikiem były interesy Polaków mieszkających na dawnych Kresach II RP. W imię martwej od ponad dwóch wieków idei jagiellońskiej zafundowano nam jej karykaturę, co musiało zakończyć się tak, jak się zakończyło. Na Litwie Polacy są powszechnie uznawani za wroga nr 1, na Ukrainie Zachodniej dominują siły wprost odwołujące się do tradycji banderowskiej, skrajnie antypolskiej, na Białorusi rozbiliśmy polską społeczność w imię „walki o demokrację”. Poszukiwania sojuszników w walce o zepchnięcie Rosji w granice Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, połączone z jakimś nieprawdopodobnymi resentymentami i marzeniami o nowej Wielkiej Rzeczypospolitej, która odzyska straconą bezpowrotnie w wieku XVII pozycję na Wschodzie – zakończyły się nie tylko groteskowymi posunięciami w stylu wyprawa prezydenta RP do Tbilisi, ale zakończyły się też symbolicznie tragedią na lotnisku pod Smoleńskiem. Polityka nieoparta na realiach, motywowana obsesyjną rusofobią i megalomanią – musiała się tak skończyć. W pewnym momencie w Europie zaczęto nas postrzegać, jako zagrożenie dla stabilności i pokoju. Dodatkowo te szaleństwa polityki wschodniej nie były, tak jak np. w przypadku Piłsudskiego, rezultatem rodzimych tylko koncepcji, lecz realizowane były przy czynnym wsparciu i inspiracji Wielkiego Brata zza Oceanu, a mówiąc precyzyjniej tzw. neokonserwatystów amerykańskich, których koncepcje są wyjątkowo dla Polski niebezpieczne. Ich poparcie dla polityki Polski na Wschodzie dawało nam złudne poczucie, że w tej grze mamy bardzo potężnego sojusznika. To także było złudzenie. Obecnie, po upadku rządu PiS i śmierci Lecha Kaczyńskiego – odnotowujemy korektę polityki polskiej. Jest to korekta – jestem o tym przekonany – raczej słuszna. Minister Radosław Sikorski określił ją nawet powrotem do „koncepcji piastowskiej”, dając do zrozumienia, że bliższa jest mu tradycja endecka a nie jagiellońska. Ile w tym kokieterii i chęci pognębienia przeciwnika, (czyli PiS-u), nie wiem. Ostrożność wypada zachować tym bardziej, że np. w polityce wobec Białorusi Sikorski poszedł prostą drogą swoich obecnych adwersarzy. Polityka rządu Donalda Tuska jest na pewno bardziej „europejska” niż „amerykańska”, nie jest jednak – jak to określają jego przeciwnicy – „prorosyjska”. Ona jest raczej dostosowaniem się do polityki Niemiec i Francji, a nie jest rezultatem suwerennej decyzji naszego państwa, które uznało, że dotychczasowa polityka była szkodliwa. Ośrodek polityczny Donalda Tuska jest uformowany na tych samych „naukach” i ideach, co obóz Jarosława Kaczyńskiego. Jest jednak bardziej ‘oportunistyczny” i w tym sensie „realistyczny”. To nie jest natomiast polityka nawiązująca do tradycji Narodowej Demokracji. Taką politykę, paradoksalnie, prowadzi zupełnie inne państwo – a jest nim Republika Czeska i jej prezydent Vaclav Klaus. Gdzie Polska powinna szukać sojuszników? Po bankructwie polityki proamerykańskiej, nieskuteczności pro-unijnej i braku jakiejkolwiek chęci współpracy ze strony obecnych władz państw wschodnich. Może idea współpracy niektórych państw środkowej Europy (Węgry, Rumunia, kraje byłej Jugosławii) albo zachęcające głosy ze Szwecji (pozostające także poza strefą euro państwa starej UE: Dania, Wielkiej Brytania?), zmieniające nieco układ wschód-zachód na rzecz XIX-wiecznego podziału północ-południe? - Problem w tym, że w obecnej sytuacji lepiej mówić o partnerach Polski w realizacji różnych naszych celów. Co jest dla nas obecnie priorytetem? Na pewno nie budowanie zamków na piasku, czyli jakiegoś nowego mocarstwa, jesteśmy na to za słabi. To byłaby utarta niepotrzebnej energii. Ekonomia jest dzisiaj najważniejsza. A kto jest obecnie naszym największym partnerem gospodarczym? Niemcy i Rosja. Polska od wieków leży między tymi państwami i będzie leżeć. To one są dla nas najważniejsze, a nie Ukraina, Gruzja czy Litwa. Wymiana gospodarcza z USA jest na tle tych obu państw śladowa. To mówi wiele. Jestem zdania, że Polska musi znaleźć swoje miejsce w trójkącie: Paryż-Berlin-Moskwa. To z tym państwami powinniśmy uzgadniać najważniejsze posunięcia. Np. na Wschodzie to Rosja musi być naszym głównym partnerem, a nie – tak jak dotychczas – głównym wrogiem czy przeciwnikiem. Musimy dążyć do tego, żeby Rosja zaczęła nas traktować, jako partnera a nie chłopca na posyłki neokonserwatywnej frakcji w USA. Takie sygnały z Rosji płynęły – macie swoje interesy na dawnych obszarach Rzeczypospolitej, rozumiemy to, możemy je uwzględniać, ale na zasadzie wzajemności, tzn., że Polska uzna, że i Rosja ma tych terenach swoje interesy. To byłby prawdziwy przełom, Polska, jako samodzielny podmiot w polityce wschodniej. Polityka nie przeciw Rosji, ale w dialogu z Rosją. Trzeba by pójść drogą Czech, które wyciągają z niej same korzyści. Zresztą nie tylko Czech, ale także Słowacji. I na tym fundamencie odbudować by można solidarność środkowoeuropejską. Ideę współpracy w Środkowej Europie my sami zniszczyliśmy swoją bezrozumną polityką wschodnią, w której nie chcieli brać udziału ani Słowacy, ani Czesi, a nawet Węgrzy.

http://mercurius.myslpolska.pl

Chcą podwójne odszkodownia. Sprawa pani Porter to wierzchołek góry lodowej? Przypadek prawdopodobnego wyłudzenia pieniędzy od miasta przez panią Porter nie jest odosobniony. Prawnicy odkryli, że więcej nieruchomości w Łodzi zostało wyłudzonych przez ich byłych właścicieli. Wszystko zaczęło się od “wpadki” Danuty Porter, spadkobierczyni właścicieli budynków przy ul. Piotrkowskiej 104 i 106, i od zamiłowania młodej prawniczki do odkrywania historii Łodzi w starych dokumentach. Nieruchomości należały do Kazimierza Monitza, konsula honorowego Belgii, i jego żony Stanisławy. W 1952 r. wywłaszczono ich, a budynki przejął Skarb Państwa. Po upadku komuny zajął je samorząd i dziś jest tam Urząd Miasta Łodzi. W 2004 r. o majątek upomniała się córka Monitzów Danuta Porter, mieszkająca na stałe w Londynie. Proces trwał dwa lata. Miasto przegrało we wszystkich instancjach – właścicielką została 84-letnia pani Porter. Urząd nie chciał płacić jej ogromnego czynszu i dogadał się, że odkupi nieruchomość za niespełna 5 mln zł. Akt notarialny podpisano w 2007 r. Ale rok temu prawnicy pani Porter wystąpili do miasta o wypłatę jeszcze 11 mln zł zaległego czynszu za lata 1997-2006. Wtedy Katarzyna Napiórkowska-Dąbrowska, radca prawny zajęła się regulowaniem stanów prawnych nieruchomości. I właśnie jej przydzielono sprawę pani Porter. Doszła do tego, że pani Porter już raz – w 1959 r. – dostała odszkodowanie za odebranie jej nieruchomości przy ul. Piotrkowskiej. – Napisałam do Ambasady Polskiej w Londynie z pytaniem, czy Danuta Porter dostała już pieniądze od rządu brytyjskiego. Przyszła odpowiedź pozytywna z kompletem dokumentów dotyczącym tej sprawy. A było tak. Po wojnie Skarb Państwa przejął znaczną liczbę nieruchomości na mocy dekretu z 8 marca 1946 r. o majątkach opuszczonych i poniemieckich. W latach 50. państwo polskie zawarło umowy (tzw. układy indemnizacyjne) z różnymi państwami, m.in. Anglią, Szwajcarią, Francją, Szwecją, Danią, Kanadą, USA. Zgodnie z umową rządy tamtych państw wypłacały odszkodowania obywatelom, którzy mieli nieruchomości w Polsce. Taka osoba musiała udokumentować, że rzeczywiście utraciła majątek, a po odebraniu pieniędzy musiała zrzec się roszczeń. Potem rząd polski z tamtym rządem się rozliczał i dostawał listę z nazwiskami osób, które otrzymały niemałe pieniądze. I tu zaczynał się bałagan. Nasze Ministerstwo Finansów powinno wydać decyzję potwierdzającą prawo własności Skarbu Państwa do nieruchomości. I pani Porter powinna być wtedy wykreślona z księgi, a wpisany Skarb Państwa. Tylko że w ministerstwie dokumentów pani Porter nie było. Ambasada znalazła je dopiero w Foreign Compensation Commision (instytucja, która zajmowała się wypłatą odszkodowań za utracone majątki). Po dochodzeniu w sprawie pani Porter Urząd Miasta zaczął pisać po całym świecie do rządów innych państw. Okazało się wtedy, że jeszcze kilkadziesiąt innych osób albo wzięło odszkodowania w latach 60. lub 70., a potem oni lub ich spadkobiercy domagali się zwrotu nieruchomości. Chodzi m.in. o budynki przy ul. Piotrkowskiej i przy ul. Nawrot. Może się okazać, że to dopiero wierzchołek góry lodowej. Tylko z Kanady przyszło 450 nieruchomości tylko w woj. łódzkim. Teraz trzeba zweryfikować, czy są wpisy do ksiąg wieczystych. Miasto ma teraz złożyć doniesienie do prokuratury w sprawie pani Porter o wyłudzenie pieniędzy. Jednocześnie będzie się toczyć postępowanie administracyjne, które zakończy się uporządkowanie ksiąg wieczystych dotyczących Piotrkowskiej 104 i 106. Dopiero wtedy można będzie wystąpić o zwrot pieniędzy. dziennik.pl/AJa

Wybory: walka czy wojna? Dla aktywistów lewicy polityka jest religią, której oni są zarazem wyznawcami i bogami. Ma to kluczowe znaczenie, ponieważ z jednej strony muszą zwalczać prawdziwą religię, jej organizacyjne i zinstytucjonalizowane formy, z drugiej zaś – jako bogowie – sami ustalają prawa i reguły gry, które sami mogą również łamać. Lewica to monstrum cywilizacyjne, monstrum wyjątkowo niebezpieczne. Trzeba o tym pamiętać również dziś, gdy świat zachodni w coraz większym stopniu ulega wpływom lewicy i jest kontrolowany przez lewicę. Współczesny model demokracji partyjnej, zależnej praktycznie w całości od mediów i banków, ułatwia lewicy instrumentalne traktowanie tego ustroju, który w założeniu jego greckich twórców miał skuteczniej angażować wszystkich obywateli do udziału w życiu publicznym, ale bez naruszania zasad moralnych i religijnych. Tymczasem współczesna lewica demokrację traktuje czysto instrumentalnie, wyłącznie jako jeden ze sposobów dochodzenia do władzy po to, żeby zachowując fasadę ustroju (a więc jego instytucji takich jak parlament czy sądy, w założeniu niezależnych) sprawować władzę w sposób autorytarny w stosunku do wszystkich i wszystkiego. Takie podejście należy do istoty lewicy, ponieważ władza jest dla nich wszystkim: religią, pracą, domem. Stąd właśnie z taką determinacją i konsekwencją walczą o władzę, by ją zdobyć, by ją utrzymać, by ją poszerzać, by jej nie oddać, by ją odzyskać, jeśli ją stracą. To jest jedyny cel ich życia, pewny i niezmienny. Trzeba sobie wyobrazić mentalność, dla której nie mają znaczenia ani prawa boskie, ani prawa natury, a tym samym, dla której nie ma moralności ogólnoludzkiej, nie ma moralności ludzkiej, są tylko reguły gry lub reguły walki, doraźnie stanowione, zmieniane, przeinaczane, maskowane; gdzie cel, jakim jest władza, uświęca wszelkie środki, łącznie z kłamstwem, przemocą i zbrodnią. Dlatego wobec zbliżających się wyborów parlamentarnych, musimy być bardzo ostrożni i wyczuleni, bardziej zapobiegać niż dziwić się i oburzać. Walka wyborcza może przeradzać się miejscami w wyborczą wojnę, zwłaszcza wtedy gdy okaże się, że lewica może te wybory przegrać. Wówczas sięgnąć mogą po środki bardziej agresywne, by z jednej strony wzbudzić postrach, a z drugiej by prowokować. Strach paraliżuje, a prowokacja prowadzi do reakcji, które poddane odpowiedniemu retuszowi z winowajcy robią ofiarę. Po dziś dzień nie została wyjaśniona zagadka zamachu w madryckim metrze tuż przed wyborami (2004), które lewica wedle sondaży miała przegrać, ale które wówczas wygrała, bo błyskawicznie dramat ten wykorzystała socjotechnicznie na swoją korzyść. Nie wiadomo, czy za zamachem stali terroryści islamscy czy była to krwawa prowokacja. Lewica w naszym kraju to nie tylko kult władzy, ale również ciąg brudów i zła, obejmujących poprzedni system z czasów PRL, jak i eksperymentów ostatniego dwudziestolecia. Są to sprawy, które do tej pory nie zostały osądzone, a nawet niektóre nie zostały ujawnione. Jest więc o co walczyć, jeśli przy zmianie władzy wszystko to może ujrzeć światło dzienne i osłabić pole politycznego wpływu lewicy. Z kolei tragedia smoleńska pokazuje na oczach całego świata poddańczą wręcz uległość rządu Donalda Tuska wobec obcego państwa. Każdy dzień przynosi nowe szczegóły, które odsłaniają korozję struktur państwa jako państwa niepodległego. Stąd stanowcze zapewnienia obecnie rządzących, że nasz kraj jest wolny i niepodległy, bo mamy przecież demokrację, nabierają charakteru groteskowego. Demokracja nie jest gwarantem niepodległości, bo demokracja to tylko wybór posłów i senatorów, ale wyborcy nie mają już wpływu na podejmowane przez rząd decyzje. A te decyzje mogą być realnie wynikiem nacisków przeróżnych nieformalnych grup albo międzynarodowych koncernów, albo wręcz obcych państw czy struktur ponadpaństwowych jak choćby Unia Europejska. Dlatego tak ważne są najbliższe wybory, ponieważ przy zachowaniu obecnej linii ewidentnie grozi nam zanik suwerenności w wymiarze politycznym, ale również w wymiarze narodowym, ponieważ bardzo wyraźnie polityka władz zmierza do pozbawienia nas naszej rodzimej kultury polskiej. Polityka ta zmierza też do podkopania miejsca i roli Kościoła katolickiego, tak by księży zepchnąć „do zakrystii”, z wyłączeniem popierających nowy kierunek liberałów, którzy w tej fazie są władzy potrzebni, ale po spełnieniu swej roli, na pewno znikną z wizji i z fal eteru. Walka czy wojna? Stawka jest olbrzymia, zbyt olbrzymia, żeby obecna „partia władzy”, czyli nowa liberalna lewica, pozostawiła wynik czystej grze przedwyborczej. Spodziewać się należy mocniejszych zagrań, w tym fauli i prowokacji. A dzięki kontrolowaniu większości mediów, w tym mediów publicznych, można będzie serwować kłamstwo za kłamstwem. Robili to do tej pory, będą to robić nadal, może nawet w jeszcze większej skali. Dlatego nie można im wierzyć, a najlepiej nie słuchać i nie patrzyć. Ale lekceważyć nie wolno, bo lewica jest groźna. Piotr JaroszyńskiKorwin-Mikke nie wykorzystał swojej szansy. Marek Jurek politycznie skończony. Już wszystko wiemy. Marek Jurek nie zarejestrował ogólnopolskiej listy Prawicy RP, podobnie jak i JKM nie zarejestrował w całym kraju Nowej Prawicy. Rejestrację ma PJN. Wiele osób zarzucało mi sianie defetyzmu, gdy pisałem jakiś czas temu, że nie wierzą ani w porozumienie polityczne PJN-PR-NP, ani w szanse takiego komitetu wyborczego gdyby, – co zupełnie nieprawdopodobne – kierujący poszczególnymi partiami kanapowymi poszli po rozum do głowy i taką listę wystawili. Od pewnego czasu sugerowałem także, że nie ma sensu stawiać na „kanapy polityczne”, które nie mają szans ani na 3, ani tym bardziej na 5% głosów i trzeba głosować na partię „katechoniczną”, czyli tą, która – sama będąc bardzo mierna – podtrzymuje rzeczywistość w obliczu zagrażającej nam „rewolucji wariactwa” (PiS) lub „rewolucji sodomickiej” (SLD). Prawdę mówiąc, pisząc to wszystko łudziłem się do końca, że jedna lista prawicy może jednak powstanie, a jak nie powstanie to pewnie i tak zachowam stare sympatie i ostatecznie zagłosuję na Nową Prawicę, jakkolwiek szanse tej listy na przekroczenie 3% i załapanie się do „oficjalnego systemu politycznego” (i finansowania) były minimalne, a na znalezienie się w Sejmie – żadne. Właśnie okazało się, że w wyborach z list „na prawo” od PO-PiS będzie tylko PJN, na którą głosu nie dam, bowiem nadal nie rozumiem, czym się grupa Pawła Kowala różni od grupy PiS? Nikt nie będzie głosował na kopię, skoro może zagłosować na oryginał. Cieszy katastrofa polityczna Marka Jurka i jego „kanapy”. Polityk ten od dawna uprawia wyłącznie działalność destrukcyjną, torpedując min. rozmowy o powołaniu wspólnej listy prawicy. To już chyba koniec kariery politycznej Marka Jurka. Pamiętam lata 90-te, gdy Marek Jurek był na prawicy autorytetem absolutnym, czymś na kształt cesarza-katechona dla Europy przełomu X-XI wieku. Kiedy mówił o kimś „koniec”, ten ktoś na prawicy przestawał istnieć. Gdy ogłosił jednego z moich przyjaciół „agentem”, tenże na kilka lat znikł ze sceny politycznej, choć nigdy nie dowiedział się czyim miałby być „agentem”. Tak, Marek Jurek był w latach 90-tych autentycznym katechonem polskiej prawicy, pełniąc dla niej taką rolę jak Otton III dla Europy w roku 1000, a Jacek Bartyzel wyrastał na takiego Gerberta z Aurillac, czyli głównego „teologa politycznego” katechona. Niestety, rażąca nieudolność polityczna i koszmarne błędy, brak wyczucia politycznego – raz samozagłada w postaci wejścia do PiS, aby potem wyjść z tej partii ni w pięć ni w dziesięć – spowodowały, że dziś Marek Jurek jest politycznie skończony, a jego przyszłością jest polityczna emerytura. Niedoszły Gerbert z Aurillac doczekał się zaś nieprawego potomstwa w postaci aliansu jego najwierniejszych uczniów z maoistami i narodzin hybrydy „maoistycznego legitymizmu”. Wyrażane od czasu do czasu przez to środowisko polityczne odgłosy wskazujące, że tandem Marek Jurek – Jacek Bartyzel przewodzi, odpowiednio, na politycznej i ideowej prawicy potraktować można podobnie jak w XIV wieku traktowano pompatyczne odezwy Ludwika Bawarskiego twierdzącego, że jest politycznym zwierzchnikiem Christianitas. Słusznie piszą o nich historycy, że deklaracje te były tym głośniejsze i radykalniejsze, im mniej miały cokolwiek wspólnego z empiryczną rzeczywistością. Pewnie jeszcze jakiś czas sobie pokrzyczą… Wreszcie wielkim przegranym jest Janusz Korwin-Mikke. Wsparłem Pana Janusza w ostatnich wyborach prezydenckich. Jego stosunkowo niezły wynik wyborczy – „mocne” 2% – dawało mu szansę, że stanie się jakimś centrum, wokół którego jednoczyć się będzie wszystko to, co jest „na prawo” od PO-PiSu. Zdecydowane zwycięstwo ze zmierzchającym politycznie Markiem Jurkiem rokowało nadzieję, że to wokół JKM powstanie nowa prawica. Po niespodziewanym rozłamie w PiS i powstaniu PJN wydawało się, że to właśnie PJN i UPR (potem Nowa Prawica) staną się osią politycznej alternatywy dla PO-PiSu.

Niestety, Pan Janusz swojej szansy nie wykorzystał. Nie rejestrując listy ogólnopolskiej wypada z II ligi (opozycji pozaparlamentarnej z widokami na załapanie się do systemu politycznego) i spada do III (opozycji bez szans na 3%). Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego nie zawarł – mimo destrukcyjnych kroków Marka Jurka – racjonalnego sojuszu z PJN? Razem lista ta wzięłaby na pewno 3%, a przy odrobinie szczęścia nawet 5%. Byłyby pieniądze, dostęp do mediów. A tak ostał się ino sznur. Adam Wielomski

Jurek skoncentruje się na walce o senat. Korwin-Mikke wysyła pojednawczy gest w stronę UPR Kongres Nowej Prawicy – na dzień 01.09 – zarejestrował 20 list z 365 kandydatami do sejmu. 8 członków KNP powalczy o mandat senatora. Komitet Wyborczy Prawica, z którego list startuje m.in. Unia Polityki Realnej wystawi 19 list z 363 kandydatami na posłów. Pod egidą Marka Jurka o mandat drugiej izby parlamentu powalczy 9 osób. Niestety KNP i KW Prawica nie zebrały podpisów w ilości, która umożliwiłaby wystawienie kandydatów w całym kraju. Obie partie powalczą o głosy Polaków jedynie w tych okręgach, w których udokumentowano poparcie wyborców. Ugrupowania nie wezmą również udziału w losowaniu jednolitego numeru listy wyborczej oraz nie otrzymają darmowego czasu antenowego w telewizji publicznej. Mimo psychologicznej porażki (“nie udało się nawet na początku więc co będzie później?”) partie nie zamierzają wycofywać się z wyborczego wyścigu. Szef sztabu Kongresu Nowej Prawicy poinformował, że Korwin-Mikke nie przyjął jego dymisji i poprosił o dalsze pełnienie funkcji “aż do podjęcia kolejnych decyzji”. Zdaniem Adama Wocha “ciągle jest szansa osiągnąć dobry wynik” a nowy plan zabiegania o glosy wyborców zostanie przedstawiony w ciągu trzech dni. Nowa Prawica bada również prawne możliwości rejestracji w kolejnych okręgach. W oficjalnym komunikacie Woch poprosił o dalszą pracę. – To jeszcze nie koniec, powinniśmy wyciągnąć wnioski z popełnionych błędów i iść do przodu. Nie możemy się poddać, bo od nas zależy przyszłość Polski! – stwierdził. Również Korwin-Mikke poprosił sympatyków Nowej Prawicy o przełamanie zniechęcenia i dalsza pracę. Odciął się także od niekończącego się poszukiwania winnych blamażu. – Dyskusje te są bez sensu. Szef Sztabu podał się do dymisji, bo, oczywiście, to na nim spoczywa odpowiedzialność. Również na tym, kto go mianował, czyli na mnie – napisał na swoim blogu lider partii. – Na mnie spoczywa i inna odpowiedzialność. Do tej pory (…) wtrącałem się we wszystko i niemal przejmowałem obowiązki Szefa Sztabu. W tych wyborach postanowiłem się w ogóle nie wtrącać; wykonywałem tylko to, o co mnie proszono i czasem coś sugerowałem. Jak widać: nie było lepiej, bo w wieli okręgach mieliśmy do czynienia z pełnymi dobrej woli, ale niedoświadczonymi działaczami – dodał. Godny uwagi jest również pojednawczy gest Korwin-Mikkego w stronę Komitetu Wyborczego Prawica, czyli głównie Prawicy RP (Marka Jurka) oraz Unii Polityki Realnej (Bartosza Józwiaka). Prezes Nowej Prawicy zapowiedział, że w okręgach, w których zarejestrowała się Prawica RP, ale nie zarejestrowała się jego partia oficjalnie poprze “UPRowców startujących z list zarejestrowanej tam Prawicy”. Ciekawe czy na podobny gest zdecydują się Marek Jurek i Bartosz Józwiak? Póki, co z cytowanej wczoraj deklaracji Jurka (tutaj) wynika, że Prawica RP prawdopodobnie poprze Prawo i Sprawiedliwość (“ugrupowanie, które popiera cywilizację chrześcijańską i zapewni ład w państwie” – ten opis oczywiście pasuje również do KNP, ale do tej pory Jurek używał takich sformułowań w stosunku do partii Kaczyńskiego). Potwierdziły się także przypuszczenia dotyczące zmiany strategii wyborczej przez KW Prawica. – Zaliczenie we Wrocławiu tylko 4,5 tys. podpisów zamyka nam kampanię do Sejmu. Mamy w wyborach ośmiu kandydatów do Senatu i koncentrujemy się na ich kampanii – napisał w oficjalnym oświadczeniu Marek Jurek. Na portalu fronda.pl lider Prawicy RP wyjaśnił również, że partii “zabrakło jednego okręgu, a ściśle biorąc jednego dnia”. Jurek zadeklarował, że “nie będzie kandydował, a swoje stanowisko wobec wyborów sejmowych szczegółowo określi w najbliższym tygodniu”. Adam Wawrzyniec

Wybory. Jak zburzyć shitstem.pl? W grze w szachy nie chodzi o figury przeciwnika. Chodzi o to, żeby dać przeciwnikowi mata. Nasza gra w wybory jest grą o najwyższą stawkę – o zmianę Polski i prawdziwą demokrację. Czy to walka z systemem? W dużym stopniu – tak. Peter Tosh, jeden z jamajskich muzyków wymyślił słowo określające system polityczny, przeciwko któremu walczył (chodziło o apartheid i ekonomiczną dyskryminację ludzi ze względu na kolor skóry). Połączył dwa słowa – shit i system (zakładam, że znacie znaczenie obu), śpiewając na swoich koncertach, że shitstem w końcu się przewróci, bo zaczyna sam siebie zjadać. Również my zaangażowaliśmy się w walkę z naszym rodzimym shitstemem. To nie jest kwestia wyłącznie wolnego od cenzury medium, którym stał się Nowy Ekran. To również sprawa naszych zmagań z wyborami parlamentarnymi, które już od wielu lat są skażone błędem fasadowej demokracji. Łażący Łazarz nie raz pisał o dyktacie partii politycznych – to, dlatego zaangażowaliśmy się w prawybory i umożliwienie kandydowania do Sejmu i Senatu każdemu Polakowi, który ma wiedzę i umiejętności znacznie przekraczające widzę i umiejętności dużej części naszych posłów i senatorów (mogącymi się wykazać często jedynie ślepym partyjnym posłuszeństwem). To, dlatego zarejestrowaliśmy komitet wyborczy, który umożliwiał – w ramach systemu – wprowadzenie naszych kandydatów do obu izb parlamentu. Nie byłem zaskoczony, że Państwowa Komisja Wyborcza odrzuciła nasz wniosek. Popełniła błąd zakładając, że skulimy uszy po sobie i wejdziemy do szeregu, który wskazują nam partie polityczne. Tymczasem – jak w dobrej rozgrywce szachowej – my zrobiliśmy roszadę. Ruch, którego przeciwnik się nie spodziewał, bo był przekonany, że jesteśmy nastawieni na wymianę pionów i figur. Teraz już wie, że my nie gramy w bicie bierek. Naszym zadaniem jest szach mat w czterech posunięciach. Te cztery posunięcia to wykazanie wadliwości systemu wyborczego w Rzeczpospolitej, który promuje partyjniactwo, zamiast dbać o to, by Naród reprezentowali ludzie, którzy cieszą się uznaniem, odpowiedzialnością a przede wszystkim, dla których dobro wspólne jest ważniejsze, niż osobiste interesy. Ilu znacie takich posłów? No właśnie. A ilu znacie takich ludzi? Dlaczego losów naszego kraju nie mielibyśmy zawierzyć właśnie im. Jestem pełnomocnikiem wyborczym naszego komitetu – pytacie mnie w mailach: co dalej? Czy będziemy zaskarżać wybory? Czy zbierać podpisy? Będziemy podważać obecny termin wyborów – PKW złamała zasady nie tylko wobec nas. I nawet uznając swój błąd, wyznaczając nam inny termin – nawiasem mówiąc sprzeczny z kalendarzem wyborczym – popełnia kolejną kardynalną pomyłkę. Ruch za ruchem, niczym w grze w szachy, shitstem odsłania swoją linię obrony. To dobrze – w ten sposób wiemy, jak wygrać. W czterech posunięciach! I jak wygrać Polskę – tę Polskę, w której będziemy się czuć bezpiecznie i pewnie. Której obywatele będą zamożni, której dzieci będą szczęśliwe. Zbierajcie podpisy – wywalczymy przesunięcie terminu wyborów. Wówczas będziemy musieli przejść tę samą ścieżkę. Podpisy poparcia pod komitetem, pod listami kandydatów - wszystko w zabijająco krótkich terminach, tak żeby w Sejmie i Senacie znalazły się tylko partie. Tyle, że wówczas podpisy będziemy mieli już zebrane. To jest właśnie nasz trzeci ruch w najpoważniejszym meczu szachowym Polaków. Wczoraj wezwaliśmy Państwową Komisję Wyborczą do opublikowania komunikatu w największych stacjach telewizyjnych TVP, TVN, Polsat i TV Trwam, o tym, że Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu wciąż może zbierać podpisy. Do usunięcia błędów i przedłużenia nam terminu zbierania podpisów. PKW pokazała juz, ze moze grzebać w kalendarzu wyborczym.

Razem z Łazarzem składamy wniosek do PKW. (p) Carcinka

Treść naszego wniosku: W związku z tym, że jako Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu posiadający Uchwałę PKW z dnia 31.08.2011 nr ZPOW-540-106/11 uprawniony do zbierania podpisów poparcia dla list wyborczych do Sejmu RP i kandydatów w wyborach do Senatu RP zostaliśmy pozbawieni przez PKW możności działania, ponieważ że nie możemy zbierać podpisów, gdyż PKW ogłosiła publicznie, że termin zbierania podpisów wygasł w dniu 30.08.2011 o godz. 24:00, co powoduje, że wyborcy nie chcą podawać swoich danych i składać podpisów na listach poparcia, gdyż podejrzewają, że mają do czynienia z naruszeniem prawa przez nasz komitet wyborczy, zaś owe listy są niczym więcej, niż próbą wyłudzenia danych osobowych, a także dlatego, że PKW uniemożliwiła naszym pełnomocnikom w okręgach oraz wolontariuszom wykonywanie czynności, gdyż ze stron internetowych PKW zostały w dniu 31.08.2011 usunięte wzory dokumentów takich, jak m.in. szablony do zbierania podpisów poparcia dla list do Sejmu i kandydatów do Senatu, oświadczenia i wnioski pełnomocników działających w okręgach wyborczych niniejszym

WZYWAMY PAŃSTWOWĄ KOMISJĘ WYBORCZĄ DO OPUBLIKOWANIA W DNIU DZISIEJSZYM w najwyższych porach oglądalności w czasie popołudniowym i wieczornym w programach telewizyjnych TVP1, TVP2, TVP Info, TVN24, TVN, Polsat, Polsat News oraz Telewizja Trwam oraz w I i III Programie Polskiego Radia, a także w jutrzejszych wydaniach Gazety Wyborczej i Rzeczpospolitej komunikatu o następującej treści: „Uchwałą Państwowej Komisji Wyborczej Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu może zbierać podpisy poparcia w wyborach do Sejmu i Senatu do dnia … [tu termin]”. Jednocześnie WZYWAMY Państwową Komisję Wyborczą do niezwłocznego przywrócenia na stronach internetowych PKW wzorów dokumentów umożliwiających KWWOLWNE zbieranie podpisów poparcia i zgłoszenie list wyborczych do Sejmu oraz kandydatów do Senatu.

WZYWAMY także Państwową Komisję Wyborczą do przedłużenia Komitetowi Wyborczemu Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu terminu zgłaszania list wyborczych do Sejmu i kandydatów do Senatu o siedem dni, począwszy od dnia opublikowania wyżej wymienionych komunikatów i przywrócenia wyżej wymienionych wzorów dokumentów na stronach PKW. Paweł Pietkun

PiS pyta o skandaliczny przeciek Szef klubu PiS Mariusz Błaszczak chce, by premier Donald Tusk przedstawił wyjaśnienia dotyczące "przecieku" o wysokości polskiego PKB. Do kancelarii premiera wystąpił też GUS. Błaszczak przytacza w przekazanym w czwartek liście do szefa rządu tekst "Dziennika Gazety Prawnej" pod tytułem : "Kto zarobił na przecieku Reutersa". Podkreśla, że we wtorek GUS przygotował raport o wysokości polskiego PKB, który jak zawsze został ogłoszony o godz. 10, tymczasem agencja Reuters podała dane, powołując się na źródła rządowe, pół godziny wcześniej. Według gazety, mogli na tym skorzystać inwestorzy grający na rynku walutowym i spółkach z indeksu WIG20. - Bezpieczeństwo ekonomiczne Polski oraz środków zgromadzonych przez inwestorów wymaga niezwłocznego zbadania sprawy i ujawnienia źródła nielegalnego upowszechnienia tak ważnych danych – podkreślił polityk PiS. Błaszczak zwraca uwagę, że procedura przekazywania informacji o wysokości PKB przed ich ogłoszeniem przez GUS zakłada pisemne poinformowanie Kancelarii Prezydenta RP, Prezesa Rady Ministrów, marszałków Sejmu RP i Senatu RP oraz wicepremiera Waldemara Pawlaka właśnie na pół godziny przed oficjalną publikacją. Szef klubu PiS podkreśla, że efektem "przecieku" było zastanawiające poruszenie wśród inwestorów, szczególnie zainteresowanych chwilowym spadkiem wartości euro w stosunku do złotego oraz wzrostem niektórych spółek indeksu WIG 20. - Dziennikarze i ekonomiści sugerują, że przeciek pozwolił w krótkim czasie na dokonanie korzystnych transakcji grupie reagujących inwestorów. Skala mogła być jeszcze poważniejsza w przypadku przekazania przez agencję wybranym podmiotom bez ich podawania do publicznej wiadomości, co mogło wstrząsnąć polską giełdą - zaznaczył poseł. - Zaistniałe zdarzenie podważa wiarygodność najważniejszych instytucji w Polsce i wymaga natychmiastowego wyjaśnienia, dlatego też zwracam się do pana premiera, jako osoby bezpośrednio nadzorującej działalność Głównego Urzędu Statystycznego, o podjęcie niezbędnych działań – dodał polityk PiS. Rzecznik GUS Artur Satora nie chciał komentować listu PiS. Zaznaczył, że Urząd jest instytucją neutralną. - Nie mamy tytułu do odnoszenia się do tego typu listów - zaznaczył. GUS sam wystąpił do kancelarii premiera o wyjaśnienie sprawy. - Nie wiemy jeszcze, skąd pochodzi przeciek, i wystąpiliśmy do KPRM z prośbą o wyjaśnienie całej sprawy - powiedział Satora "Wiadomościom" TVP1.

Źródło: PAP

Rozwiązywanie problemów Premier Tusk w sobotę otworzył nową obwodnicę Wrocławia. Otwierając, zapewnił, że przejazd tą i innymi obwodnicami będzie bezpłatny. Media o fakcie, iż obwodnice będą bezpłatne, skrupulatnie poinformowały obywateli, zarazem informując premiera o satysfakcji, z jaką przyjęły jego decyzję masy. Po czym we wtorek, po dokonaniu niezbędnych ostatnich prac, z którymi się nie wyrobiono na oficjałkę, obwodnicę faktycznie otwarto i chętni do przejazdu dowiedzieli się, że za przejazd trzeba płacić jak się należy. A dlaczegóżby się niby płacić nie miało? Mozolnie poustawiane bramki nieszczęsnego systemu "via toll" stoją przecież, nie można ich wyłączyć częściowo, a nawet gdyby można, to na jakiej niby podstawie? Obietnice premiera nie są publikowane w "Dzienniku Ustaw" i takowej podstawy nie stanowią. Jest to tak oczywiste, że media, które rozkolportowały wiadomość, iż obwodnica jest bezpłatna, nie znalazły powodu, by wracać do "niusa" sprzed kilku dni. Pisowskiej targowicy (copyright by Stefan Niesiołowski, Warszawa-Tworki 2011) z plugawych, lizusowskich gazetek (jw.) które się tematem zainteresowały, wyjaśniono, że premier miał na myśli tylko samochody osobowe. Samochody osobowe zaś mogą jeździć bezpłatnie, wszystko się zgadza. A ciężarówki, TIR-y? Ha, ha, a czy to dotyczy szarego człowieka? Czy szary człowiek jeździ TIR-em? No?

Nie, nie jeździ. To TIR-y jeżdżą po szarym człowieku, to znaczy, jeżdżą mu pod domem, po osiedlowych ulicach, poprzez miasto, rozjeżdżając je kompletnie, żeby uniknąć autostrad, bo przejazd nimi wychodzi niewiele taniej niż bilet na Tanie Linie Kolejowe. Przepraszam, to już nie są Tanie Linie Kolejowe. Po dyskretnej podwyżce niepostrzeżenie zmieniono rozwinięcie tej nazwy na "Twoje Linie Kolejowe". Nawiasem, wypraszam sobie i uprzejmie żądam od pana Grabarczyka polskiej infrastruktury, żeby mnie przestał w ten sposób obrażać: gdyby te linie były moje, to by na nich takiego burdelu nie było na pewno. Lista polityków, którzy obiecują różne rzeczy, a potem robią coś zupełnie innego, jest długa, ale przyznajmy, że zazwyczaj między obietnicą a pokazaniem wyborcom, gdzie sobie ją mogą wsadzić, mija więcej czasu niż od soboty do wtorku. Nasz Donald nie ma równych sobie. Powiedział po prostu: "traktuję tę sprawę jako załatwioną", i causa finta. Czy ktoś chce być pisowskim lizusem i coś jeszcze dodać? A minister Grad - proszę bardzo, szast prast, jeden podpis, i zamienił stryjek kumpli bratanka w poważnych fachowców od zarządzania spółkami skarbu państwa. Do wczoraj faceci się w ogóle na tych sprawach nie znali, ale zapisali się do PO, spłynęła na nich część zbiorowej mądrości Partii, i już się znają - na cukrze, energetyce, działalności uzdrowiskowej i na czym tam jeszcze trzeba. Ale podwładni Donalda też są nieźli. Pani minister Hall, uparcie dążąca do stanu, w którym świadectwa maturalne będą dla wszystkich, i w wersji obrazkowej, żeby mogli się nimi nacieszyć także ci maturzyści, których zreformowana przez nią szkoła nie nauczyła czytać, rozwiązała problem drogich podręczników. Otóż, oznajmiła, podręczniki będą na pendrajwach. Dzieci będą dostawały tablety, a potem już tylko z klasy do lasy wymieniać będą w tych tabletach pendrajwy, bez żadnych dodatkowych kosztów. Widzę tylko jeden zgrzyt w tym błyskotliwym planie: po co jeszcze dodawać dzieciom darmowe tablety, skoro za tej kadencji dostały już darmowe laptopy? Czy to nie za duży ciężar do dźwigania w tornistrach? A minister Grad - proszę bardzo, szast prast, jeden podpis, i zamienił stryjek kumpli bratanka w poważnych fachowców od zarządzania spółkami skarbu państwa. Do wczoraj faceci się w ogóle na tych sprawach nie znali, ale zapisali się do PO, spłynęła na nich część zbiorowej mądrości Partii, i już się znają - na cukrze, energetyce, działalności uzdrowiskowej i na czym tam jeszcze trzeba. A będzie trzeba fachowców od czego innego, to się i na tym będą znać. Jak, nie przymierzając, minister Siemoniak - a to miastem pozarządza, a to telewizją, a to siłami zbrojnymi... Żeby lepiej nimi zarządzać, nawiasem, minister Siemoniak zasilił się byłym generałem Skrzypczakiem (to się nazywa umacnianie cywilnej kontroli nad armią - się przenosi generałów do cywila, i zatrudnia w MON jako urzędników cywilnych), który parę lat temu obsobaczył ten rząd od najgorszych twierdząc, że całkowicie niszczy siły zbrojne i tkwi w brudnych układach z producentami broni, a potem jeszcze jako członek tzw. Zespołu Ekspertów Niezależnych zmiażdżył postępowanie tego rządu w sprawie tragedii smoleńskiej. A teraz wchodzi do tego samego rządu, który przyjmuje go z otwartymi ramionami i się chwali nowym-starym nabytkiem, który doradzi mu, jak rozwiązać problemy naszej armii. Doprawdy, rozwiązywanie problemów idzie władzy tak lekko, że dziwię się, iż jeszcze jakiekolwiek zostały. Pewne opracowane przezeń strategie pozwalają na poczekaniu przekonująco zlikwidować każdy nierozwiązywalny z pozoru dylemat, na przykład taki, jak banalne pytanie, skąd wziąć pieniądze. Jest to metoda, którą podręczniki określą niebawem, jako metodę "na Rostowskiego". Jaki tam, proszę publiczność o podrzucenie dowolnego wątku, mamy problem, z którym nikt od dwudziestu lat się nie uporał? Ktoś powiedział KRUS? Proszę bardzo. Problem z KRUS jak wiemy polega na tym, że państwo dopłaca doń 16 miliardów rocznie, i co gorsza, dopłacałoby nawet gdyby KRUS-u nie było, bo te 16 miliardów to po prostu wypłacane za jego pośrednictwem świadczenia dla tych, którzy mieszkają na wsi. Wszyscy mówią, że nic się z tym nie da zrobić, bo prawa nabyte i koalicjant, a proszę, metodą Rostowskiego załatwimy rzecz w minutę osiem. Proszę uważać: Tworzymy nową instytucję, którą nazwiemy, powiedzmy, Agencją Wspierania Deficytowych Ubezpieczeń i ustawą określamy, że od dziś pieniądze dostaje KRUS już nie z budżetu państwa, tylko z AWDU. To AWDU, aby mogła się wywiązać z tego ustawowego zadania, ubiega się o dotację budżetową. Mając takich tuzów, możemy się w Polsce w ogóle żadnego problemu nie obawiać. Poza jednym: problemem z kojarzeniem skutków z przyczynami i w ogóle, szerzej mówiąc, z myśleniem. Który, sądząc po sondażach, wciąż dotyczy całkiem sporej grupy ludzi, niestety obdarzonych prawami wyborczymi. I teraz myk jest taki: zamiast dotacji państwo daje jej gwarancję na obligacjach, z którymi AWDU idzie po kasę do tzw. rynków finansowych. Pożycza te, powiedzmy, 16 miliardów, to znaczy drukuje obligacji nominalnie na jakieś 25 miliardów, ale do wykupienia dopiero za parę lat, więc na razie się nie musimy tym przejmować. Ale długi AWDU, choć gwarantowane przez państwo, nie są długami budżetu - więc obciążenie budżetu maleje o 16 miliardów! Problem rozwiązany i państwo oszczędza 15, 5 miliarda! Nie, dobrze mówię, 15 i pół, bo jakieś pół miliarda - ale to przecież drobiazg przy takich oszczędnościach - idzie na koszty funkcjonowania AWDU i kilkudziesięciu zatrudnionych w niej działaczy PO. Nie tylko minister Grad ma bratanków, mających kumpli, których trzeba ustawić. Co, nie podoba się komuś? To niech się dokładniej wczyta w budżet, niech sobie zobaczy, jak załatwił pan minister inne problemy, jak skonstruował układ z OFE... Oczywiście, "pisowskie lizusy" będą zdławionym (Partia robi, co może, by jak najbardziej zdławionym) szeptem rozpowszechniać pseudosensacje, że kiedyś wierzyciele się o to wszystko upomną i zlicytują nas do gaci, a może i wraz z gaciami, ale na to wszak jest zawsze odpowiedź miażdżąca: ha, ha, ha, a ruskie mgłę rozpylali, co? A poza tym pan premier będzie już wtedy na poważnym urzędzie w Komisji Europejskiej - co mu, jak uparcie się powtarza w środowisku dziennikarzy, obiecała pani kanclerz - minister Rostowski u siebie w Londynie. Mając takich tuzów, możemy się w Polsce w ogóle żadnego problemu nie obawiać. Poza jednym: problemem z kojarzeniem skutków z przyczynami i w ogóle, szerzej mówiąc, z myśleniem. Który, sądząc po sondażach, wciąż dotyczy całkiem sporej grupy ludzi, niestety obdarzonych prawami wyborczymi. Rafał A. Ziemkiewicz

Kredyt w Polsce / Kasa w Zurichu Szwajcarscy kontrolerzy zadbali o to aby budowanie imperium ITI w Polsce bylo oparte o kredyty (gwarantowane kasa zdeponowana w Zurichu). Pozwoliło to wizjonerom z Wiertniczej twierdzic ze oni wszystko "panie, tymi to recami zbudowali, z kredytow". Prezentacja firmy Statsoft "Wykrywanie naduzyc i prania brudnych pieniedzy" opisuje jeden z najpopularniejszych procederow, nazywanych Kredyt dla siebie (cytat):

"Mechanizm tego procederu polega na zaciągnięciu dwóch kredytów. Jednego legalnego z banku, drugiego fikcyjnego od powiązanej (najlepiej zagranicznej) spółki. Kredyt legalny spłacany jest wraz odsetkami z nielegalnych środków pochodzących oficjalnie z drugiego kredytu. Dzięki temu przestępcy zyskują legalnie zdobyte środki i zadłużenie wobec samych siebie (jako fikcyjnej firmy)". W przypadku ITI, kredyty byly udzialane przez banki polskiej czesci organizacji i byly gwarantowane zasobami finansowymi zgromadzonymi na spolkach offshore. Pozwalalo to organizacji ITI na odgrywanie roli "normalnego" przedsiebiorstwa (najpierw "polonijnego") w Polsce, ktore wszystko budowalo na kredytach bankowych. Fundusze zgromadzone offshore powracaly do Polski powoli, najpiew sluzac jako gwarancja dla kredytow w Polsce. To dosyc sprytna i sprawdzona metoda. Przyjrzyjmy sie wiec tym kredytom z gwarancjami z Zurichu. Najwazniejszy byl rok "post FOZZ" czyli rok 1991, suma udzielonych wtedy gwarancji siegnela 10 milionow $. Suma astronomiczna jak na malo znana spolke, zaczynajaca dzialac w Polsce pod sztandarem firmy polonijnej ITI, zalozonej jak to mowi legenda "w 1984 roku, z kapitalem 4 tys marek niemieckich". Ponizsze zestawienie obejmuje tylko spolke ITI Holdings SA Luxembourg i nie obejmuje gwarancji udzielonych kredytodawcom i dostawcom ITI Polska przez inne struktury offshore. Pierwsze kilka lat wygladalo nastepujaco:

Rok 1991Spolka ITI Holdings SA Luxembourg gwarantowala nastepujace kredyty:

Gwarancja na 5,5 miliona $ dla banku Indosuez w Zurichu, ktory to bank pokrywal z kolei kredyt udzielony przez bank PKO SA spolce ITI Polska Gwarancja 3 milionow $ dla banku ING w Genewie, jako zabezpieczenie kredytu udzielonego przez ten bank spolce ITI Corporation Limited (Guernsey) Gwarancja 728 tysiecy $ udzielona kilku firmom leasingowym, jako zabezpieczenie operacji leasingowych zakontraktowanych przez ITI Polska Zastaw 150 tysiecy akcji Exbudu w Banku Slaskim jako gwarancja splaty kredytu udzielonego przez bank spolce ITI Polska

Rok 1992 Spolka ITI Holdings SA Luxembourg gwarantowala nastepujace kredyty:

Gwarancja 574 tysiecy $ udzielona kilku firmom leasingowym, jako zabezpieczenie operacji leasingowych zakontraktowanych przez ITI Polska Gwarancja 24 miliardow owczesnych zlotych dla banku Raiffeisen-Centralbank SA w Warszawie jako zabezpieczenie kredytu udzielonego Chio Lilly Snack Fods Limited ITI Holdings SA Luxembourg zagwarantowala takze nastepujace dostawy zamowione przez ITI Polska:

Gwarancja 500 tysiecy $ dla Gelhard AG w Lucernie

Gwarancja 350 tysiecy $ dla United International Pictures w Londynie

Gwarancja 200 tysiecy marek niemieckich dla Tefal International GmbH w Wiesbaden

Gwarancja 500 tysiecy $ dla MEAG Electronic AG w Lucernie

Rok 1993 Spolka ITI Holdings SA Luxembourg zagwarantowala nastepujace kredyty i dostawy:

Gwarancja 574 tysiecy $ dla Equity Bank, jako zabezpieczenie operacji leasingowych zakontraktowanych przez ITI Polska Gwarancja 500 tysiecy marek niemieckich dla Ulmer Spaltz Niemcy, jako zabezpieczenie platnosci przez ITI Corporation Ltd.

Rok 1994 Spolka ITI Holdings SA Luxembourg udzielila gwarancji 574 tysiecy $ dla Equity Bank, jako zabezpieczenie operacji leasingowych zakontraktowanych przez ITI Polska ITI Holdings SA Luxembourg zaksiegowala tez rezerwe na 4,5 miliona $ na zabezpieczenie kredytu udzielonego przez Polski Bank Rozwoju (PBR)

Rok 1995 Spolka ITI Holdings SA Luksembourg gwarantowala nastepujace kredyty:

Gwarancja 500 tysiecy $ dla banku ING w Warszawie, jako zabezpieczenie kredytu udzielonego spolce ITI Polska Gwarancja 165 tysiecy $ udzielona bankowi UBS w Zurichu jako zastaw pod kredyt odnawialny udzielony spolce ITI Management Ltd. Zatrzymalismy sie na 1995 roku, ale mozna isc dalej.

Trzeciorzedny Tusk "Libijska zyla zlota" tak huknela dzisiaj rano na pierwszej stronie Wyborcza, opisujac paryska konferencje "Przyjaciele Libii". Problem: aktualny przewodniczacy rady Unii Europejskiej, Donald Tusk, zaprezentowal sie trzeciorzednie. Gdzie jest Tusk ?!

Rano gruchnelo: http://wyborcza.pl/1,75248,10218040,Libijska_zyla_zlota.html

Po czczej gadaninie na temat "irackich kontraktow" w latach 2003-2004, mozemy byc teraz skazani na rownie czcza gadanine o "libijskich kontraktach". Co prawda Libia byla za czasow PRLu zyla zlota dla kilku polskich firm, w tym dla Exbudu, na ktorym wizjonerzy ITI zrobili swietny biznes:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/13683,bielecki-i-balcerowicz-w-cieniu-fozz

Ale czasy sie zmienily. Do tego sprawa libijskiej zyly zlota dla Polski zaczyna sie bardzo zle: przewodniczacy Rady Unii Europejskiej Donald Tusk, zrobil sie dyskretny i niewidzialny na wczorajszej konferencji w Paryzu. Widac go w trzecim rzedzie, i widac tylko same wilcze oczka. Prawdopodobnie polska dyplomacja jest zdana tylko na Twittera Sikorskiego. Stanislas Balcerac

„Donald Tusk to polityczny morderca” Takie słowa nie padły z ust zagorzałych krytyków premiera ani posłów opozycji, wypowiedział je jeden z doradców Donalda Tuska. Na łamach serwisu fakt.pl opublikowane zostały fragmenty książki „Daleko od miłości”, w której dziennikarze Michał Majewski i Paweł Reszka rozmawiali na temat premiera z ludźmi z jego najbliższego otoczenia. Jeden z doradców premiera twierdzi, że przebywanie z Tuskiem prowadzi do uzależnienia, a na poparcie swoich słów przywołuje przykład afery hazardowej i Mirosława Drzewieckiego: - Drzewko był skarbnikiem partii, powiernikiem tajemnic. Miał największy pokój w Sejmie i portfel. Drzewko płacił za kolacje. Drzewko zawsze miał najlepsze wino i paliło się u niego cygara. I jeszcze przywoził dla wszystkich garnitury z Łodzi po hurtowych cenach.” Kiedy wybuchła afera hazardowa, sam złożył się na ołtarzu jako ofiara dla tłumu. Bez dyskusji. „On nie robił fochów, nie stawiał warunków. Lojalnie podał się do dymisji. Dla dobra sprawy, czy jak to się mówiło „projektu” - tłumaczy doradca Donalda Tuska. Później wystrojonego w najlepszy garnitur Drzewieckiego widziano na mieście. Rozentuzjazmowany tłumaczył, że dostał telefon z kancelarii, że „Donald zaprasza”. Doradca Donalda Tuska określa go jako „politycznego mordercę”, który jest w stanie pozbyć się każdego, kto będzie przeszkadzał w realizacji jego planów:

- Wcześniej, gdybym usłyszał, że Tusk jest politycznym mordercą, odpowiedziałbym: Stary oszalałeś! Choć przecież wszyscy wiedzieliśmy, że historia PO to historia politycznych mordów. Wtedy sobie mówiłem: To nie on! To Piskorski, Schetyna, on jest przecież delikatnym intelektualistą. Dopiero w czasie afery hazardowej uświadomiłem sobie, że Donald może wyrzucić z sań każdego, kto będzie mu przeszkadzał albo będzie dla niego zagrożeniem – tłumaczy doradca premiera. fakt.pl, niezalezna.pl

Nie ma miejsca dla innej prawicy niż PiS Odpadnięcie z wyścigu do Sejmu partii Marka Jurka i Korwina-Mikke to „kropka na i” w spektaklu pt: „Jak PiS stał się jedyną prawicą w kraju”. Marek Jurek od czasu gdy honorowo odszedł z partii Kaczyńskiego i tak był skazany na niepowodzenie. Jednak Janusz Korwin Mikke był obecny we wszystkich niemal wyborach w III RP. Czy dziś kończy się pewna epoka? Marek Jurek i Janusz Korwin-Mikke to politycy zupełnie różnych formatów. Ten pierwszy jest dystyngowanym i wyważonym człowiekiem, który byłby w USA uznanym i szanownym konserwatywnym senatorem bądź kongresmenem. Jednak z powodu braku medialnej charyzmy nie stałby się nigdy twarzą takiego ruchu jak Tea Party. Z dokładnie tego samego powodu nie odniósł on po 2007 roku sukcesu w Polsce. Jurek nie przyjął do wiadomości, że nawet najszlachetniejsza idea potrzebuje jakiegoś atrakcyjnego opakowania, które jednak może w nadmiarze spowodować upadek polityka. Takim opakowaniem jest Janusz Korwin- Mikke. Człowiek ten wychował pokolenia wolnorynkowców i nauczył te społeczeństwo czym powinien być kapitalizm. Upowszechnił również w popkulturowy sposób idee Kisiela, które dzięki jego kwiecistej publicystyce i happeningom trafiały głównie do młodych ludzi. I tego niewątpliwego wkładu w rozwój naszego kraju, nikt byłemu prezesowi UPR nie odbierze. Niestety wszyscy znają również wady Korwina. Reżyserowany ekscentryzm, szczery narcyzm i chęć bycia medialną gwiazdą przeważyły nad jego politycznymi zdolnościami. Przerost formy nad treścią i demagogiczne porównania niszczyły sympatie nie tylko do Korwina, ale również do słusznych idei, które głosił. Słusznie zauważył prof. Robert Gwiazdowski, który napisał: „Lubię Korwina jako felietonistę. Cenię Jego zjadliwość, zabójczą logikę, inteligencję i działalność publicystyczno-wydawniczą w okresie komuny. To lektury „Oficyny Liberałów” kształtowały mój liberalny światopogląd. Ale nie cenię Korwina jako polityka za działalność po 1989 roku. Nie widzę powodu, by wspierać jego inicjatywy polityczne, bo […] szkoda mi energii na działania, które sam Korwin skazuje na niepowodzenie. Co miałbym robić na Kongresie, podczas którego lider ruchu mieniącego się liberalno-konserwatywnym zaczyna swoje programowe wystąpienie od stwierdzenia, że „najlepszy czerwony, to martwy czerwony”? Głos Gwiazdowskiego nie jest odosobniony. Do tej pory trudno zrozumieć skąd brały się w środku kampanii wyborczej zabijające poparcie dla UPR-u wrzutki medialne o dzieciach niepełnosprawnych czy intelekcie kobiet. Ja skłaniam się ku tezie Rafała Ziemkiewicza z książki „Wkurzam salon”, w której mówił on o celowym i przemyślanym działaniu Korwina, które miało go postawić zawsze na pozycji ekscentrycznego komentatora politycznego. Jednak w przypadku tak piekielnie inteligentnej i nieprzewidywalnej osoby jak Korwin może to być mylna diagnoza. Ja również wychowałem się na "Najwyższym Czasie!" i napisałem dla tego pisma kilka tekstów. Korwin-Mikke obok Cejrowskiego zrobił największe zamieszanie w mojej radiowej audycji, która dzięki niemu zdobyła wielu nowych słuchaczy. Wciąż przy urnie wyborczej odzywa się we mnie wolnorynkowiec, który głosuje zawsze na przegraną partię, która ma moralną rację. Ma to oczywiście dobre strony. Nigdy nie muszę się wstydzić za tych, którzy wybrałem, bowiem nie mają oni szansy się skompromitować na Wiejskiej. Jednak w tych wyborach nie będę mógł już ostentacyjnie zagłosować na kultowego Korwina. Kompromitacja jego Nowej Prawicy (jakich innych słów można użyć by opisać to co zdarzyło się z ugrupowaniem, które miało zebrać 15 proc. głosów w kraju?) i powolny zmierzch Prawicy Rzeczpospolitej oraz dryfowanie ku przepaści PJN-u pokazują, że nie ma w Polsce miejsca na prawicę inną niż ta, którą stworzył Jarosław Kaczyński. I nie można mieć o to pretensji do prezesa PiS. Każdy na początku lat 90. miał szansę przejąć stery po prawej stronie sceny politycznej. Wszystkie partie prawicowe były inwigilowane w III RP i wszystkie równo były miażdżone przez postępowe media. Jednak to Jarosław Kaczyński zjednoczył kanapowe partie i mimo swojego ciężkiego charakteru oraz makiawelizmu wygrał w spektakularny sposób wybory w 2005 roku. I mimo tego, że wieszczono mu wielokrotnie upadek to przeżył zarówno prawicowopodobny AWS jak i takie partie jak ZCHN czy LPR, która w pewnym momencie zgarnęło dwucyfrowe poparcie w wyborach do Parlamentu Europejskiego. „Nie lubiący go publicysta napisał, że jako jeden z niewielu chciał nie tylko rządzić, ale zmieniać Polskę. Często nierozumiany, antykomunizm traktował jako paliwo napędowe. Zamierzał przy jego pomocy odblokować gospodarkę, budować nowe inwestycje pasujące do demokracji i rynku. W walce o kolejne cele - główny to silne państwo broniące słabszych - używał drastycznego języka dawnej polityki, przekonany, że opisuje konflikty społeczne dzielące Polaków. Aż ich wystraszył w czasach, do których pasuje marketingowa papka. Dziś jedni przypisują mu minimalizm, inni grzebią jako ofiarę grzesznych marzeń. A on znów podnosi się i staje w ringu” - pisał biograf Kaczyńskiego Piotr Zaremba. Opis publicysty idealnie pokazuje dlaczego to Kaczyński i jego potencjalni następcy będą główną siłą konserwatystów w Polsce. Kaczyńskiemu udało się coś co nie udało się doktrynerom takim jak Jurek czy Mikke. Dotarł on do prostego obywatela i nauczył się grać na jego emocjach. Potrafił również dopasować swoje idee do zmieniających się okoliczności. A to w demokracji jest niezbędne. Kaczyński potrafił nie tylko odciąć się od establishmentu i postawić się w miejscu cywilizowanego trybuna „wykluczonych przez los”, ale również przyciągnąć do siebie jak wybitnych intelektualistów jak prof. Krasnodębski czy prof. Legutko. Na dodatek jego partia dostała nowego wiatru w żagle (nie bójmy się przyznać, że niewyobrażalna tragedia smoleńska dała nowy mit założycielski więdnącemu PiS-owi) po 10 kwietnia. Jestem przekonany, że Jarosław Kaczyński wolałby na zawsze zejść ze sceny politycznej, by tylko odzyskać swojego ukochanego brata, jednak nie można zapominać, że prezes PiS jest pełnokrwistym politykiem, który musi dopasować się do bezwzględnych reguł gry tej drugiej najstarszej profesji świata. Jest oczywiście bardzo wiele powodów, dla których PiS odniósł jako jedyna partia taki sukces po prawej stronie „kradnąc prawicę”. Mądrzejsi ode mnie ludzie już napisali wiele analiz na ten temat, więc nie zamierzam rozwlekać tej myśli.

Janusz Korwin-Mikke już zapowiedział, że walka trwa dalej i wciąż będzie trzecią siłą w Polsce. „Zapowiadałem, że będziemy walczyli o 10-15 proc. głosów. Jeśli tyle otrzymamy, a zostaniemy zarejestrowani w 22 okręgach – to po prostu wejdziemy do Sejmu” – pisze Korwin na swoim blogu i dodaje, że „za rok, gdy nadciągnie zapowiadany Prawdziwy Kryzys – będziemy gotowi do podjęcia wyzwania.” Jednak są to tylko publicystyczne dywagacje, którymi Korwin-Mikke raczy nas od 20 lat. Dziś różnica jest taka, że nie będzie mógł powiedzieć, iż reżimowa telewizja nie dopuszcza go do głosu, bo z powodu braku podpisów w ogóle nie będzie mógł się pojawić w TV (nad czym boleję, bo nikt inny nie potrafi tak cudownie odkryć „inteligencję” polskich posłów). Korwin myli się, że ugra cokolwiek na kryzysie finansowym. Jedyną dziś osobą, która może przejąć władzę po krachu na giełdzie i greckim wariancie w Polsce jest Jarosław Kaczyński, który jest lepszym populistą od kapitalisty w muszce. Zresztą wydaje się, że taki jest właśnie plan Kaczyńskiego na wybory w 2015 bądź przyspieszone w 2013 roku. I jest to całkiem spójny plan prezesa PiS. Marek Jurek powiedział naszemu portalowi, że jego porażka osłabia prawicę katolicką w Polsce. Działania PiS związane z obroną życia nienarodzonego kilka lat temu czy ostatnie decyzje o spychaniu na słabe miejsca list wyborczych pro-liferów z tej partii mogą potwierdzać słowa Jurka. Nie jest tajemnicą, że sojusz Kaczyńskiego z Radiem Maryja jest tylko taktyczny i prezes PiS szybko uwolni się w jakimś stopniu od tego balastu jak tylko pozwoli mu na to arytmetyka. „Polityka to gra pozorów” - mawiał Napoleon Bonapartę. Tej gry nie rozumieją w mediokracji tacy ideowcy jak Marek Jurek czy Janusz Korwin-Mikke. Ten ostatni niejednokrotnie wyrażał swój podziw dla Karola Maurycego de Talleyranda, który z pewnością byłby dziś najwybitniejszym demokratycznym władcą marionetek. „Kulawy diabeł” mawiał, że „człowiek obdarowany został mową po to, aby ukryć swoje myśli”. Niech ta maksyma będzie podsumowaniem tekstu o końcu realnej politycznej kariery Janusza Korwin-Mikkego. Marek Jurek natomiast ma szansę walczyć o cywilizację życia tylko jako lider skrzydła dużej konserwatywnej formacji politycznej. W końcu Tea Party to nie tylko gwiazdy w stylu Ricka Perry. Łukasz Adamski

Czy masz już żarówki na zapas? zakaz sprzedaży żarówek 60W w UE Właśnie wczoraj (Czwartek 1.09.2011) na terenie Unii Europejskiej czyli i u nas w „priwislańskim kraju” zakazano sprzedaży klasycznych żarówek o mocy 60Wat. Może zakazano to za mocne słowo bo zezwolono by sklepy wyprzedały posiadane zapasy. Nie mają jednak one prawa zamawiać nowych partii towaru i sprzedawać go po tym terminie. Przypomnijmy że rok temu Komisja Europejska zakazała sprzedaży żarówek 75 Wat a wcześniej zakazano sprzedaży żarówek o mocy 100Wat i mocniejszych. Zakaz wprowadzony przez urzędników KE ma jakoby spowodować redukcje zużycia energii elektrycznej oraz co za tym idzie ograniczenie emisji mitycznego CO2 ( bujda „globalnego ocieplenia”). Faktycznie klasyczna żarówka żarowa wyposażona w spiralę wolframową 90% energii zużywa na emisję ciepła a tylko 10% na emisje światła. Decyzją urzędników zmuszono konsumentów w całej UE do zakupów „żarówek energooszczędnych”. Oczywiście „żarówki energooszczędne” nie mają prawie nic wspólnego z klasycznymi żarówkami. Są to bowiem zmodyfikowane odpowiedniki świetlówek rtęciowych. Współczesne „żarówki energooszczędne” zawierają bowiem w swojej bańce śmiertelną substancję jaką jest rtęć (powoduje trwałe uszkodzenie układu nerwowego). Klasyczna zużyta żarówka to tylko trochę metalu i szkła. Jej rozbicie nie niesie za sobą prawie żadnych konsekwencji (poza możliwością skaleczenia) dla środowiska. Żarówka energooszczędna to bomba z opóźnionym zapłonem, które powinna być traktowana tak samo jak odbezpieczony granat i ze względu na zagrożenie jakie stanowi zdana do specjalistycznego punktu odbioru a nie wyrzucona na wysypisko skąd uwolniona rtęć dostanie się do powietrza (pary) lub skazi wodę i glebę. Oczywiście koszt produkcji „żarówek energooszczędnych” jest znacznie wyższy niż koszt żarówki (układ rozruchowy, konstrukcja bańki i samej jej zawartości) i koszt ten ponoszą nabywcy. Poza tak drobnym detalem jak obecność toksycznej rtęci w nowej „żarówce” występują pewne inne mało przyjemne ograniczenia, które sprawiają że ludzie starają się używać tańszych (zakup) choć droższych ze względu na zużycie prądu żarówek klasycznych. Żarówki energooszczędne (świetlówki) emitują wyjątkowo nie przyjemne dla oka blade, wręcz „trupie„ światło w porównaniu z „ciepłą” barwą żarówki klasycznej. Innym nie miłym skutkiem pracy nowych żarówek jest efekt stroboskopowy wynikający z założeń konstrukcyjnych świetlówki, który prędzej czy później męczy ludzkie oko. Opowieści producentów o długowieczności żarówek energooszczędnych są niestety mocno przesadzone. Żarówki te są narażone bardziej niż zwykłe wolframowe na uszkodzenia spowodowane częstym włączaniem i wyłączaniem oraz nie stabilnością napięcia zasilającego (nie nadają się do systemów ściemniaczy). Ich przewaga nad klasycznymi wynika z tego że mogą świecić dłużej niż klasyczne żarówki ale przy ograniczeniu skoków napięcia spowodowanych niestabilnością zasilania czy częstym załączaniem. Żarówki energooszczędne dają wyjątkowo kiepskie światło w pierwszych minutach po włączeniu jednocześnie rośnie w tym momencie zużycie energii elektrycznej i to zdecydowanie poza to co konsumuje żarówka klasyczna. Więcej o idei świetlówek można poczytać sobie na stronie WIKI. Właśnie w Niemczech po ogłoszeniu zakazu sprzedaży żarówek o mocy 60 Wat producenci zapowiedzieli podniesienie cen swoich rtęciowych „świetlówek”. Jeszcze tylko przez jakiś czas można będzie używać żarówek o mocy 40 i 25 Wat jednak i na nie urzędnicy z KE wydali już wyrok. Oczywiście jest to naturalna konsekwencja bezmyślnego działania urzędników zakazujących sprzedaży alternatywy w postaci żarówek klasycznych. U nas będzie dokładnie tak samo a może jeszcze drożej niż w Niemczech. Jakiś czas temu prasa opisywała przypadek niemieckiego przedsiębiorcy który zamawiał na dalekim wschodzie klasyczne żarówki o mocy 100Wat i sprzedawał je w swoim sklepie ale nie jako żarówki bo to zakazane prawnie ale jako „urządzenia grzewcze” - do poczytania i pod rozwagę dla naszych biznesmenów Pomysł sprytnego Niemca, jak ominąć “żarówkowy” zakaz

. Nie nadążał z dostawami kolejnych partii towaru tylu było klientów gotowych kupić nowatorskie „urządzenia grzewcze” dające miłe ciepłe światło Ponieważ siewcy postępu objęli swoim terytorium i nasz mały land zakazując sprzedaży klasycznych żarówek zatem sugeruje w podskokach lecieć do sklepu i zrobić sobie zapas żarówek klasycznych który wystarczy do czasu rozpadu tego euro kołchozu. Miejmy nadzieję, że przyłapani na ulicy z kupioną na czarnym rynku klasyczną żarówką nie zostaniemy skazani na 20 lat łagru albo rozwaleni na miejscu celnym strzałem w potylicę. Więcej informacji na temat zakazu sprzedaży żarówek do poczytania w artykule na portalu BIBULA.COM

P.S. Osoby, które nie chcą kupować żarówek rtęciowych a nie będą mogły kupić żarówek klasycznych o większej mocy powinny zastanowić się nad zakupem żarówek LED. Systemy LED zużywają kilka razy mniej energii niż żarówki energooszczędne jednak koszt żarówki jest kilku-nasto krotnie większy niż żarówki energooszczędnej. Wiele z „żarówek” LED ma problemy z dostarczeniem światła o parametrach zbliżonych do światła z żarówek klasycznych. Te zaś które są w stanie dać światło podobne do światła klasycznych żarówek a przy okazji mają odpowiednio dużą moc świetlną są potwornie drogie (wysokiej jakości odpowiednik LED żarówki o mocy 100Wat (sam konsumuje 15Wat) może kosztować powyżej 250 zł). 2-AM – blog

Kaczyński stracił brata w porachunkach bandyckich o przywództwo w Polsce.

za określenie J. Kaczyńskiego « bandziorem z okrągłego stołu » (regulamin: III.3.1.d)

Jak działa totalitarny blog ? Zwyczajowo niczym nie różni się od innych, jednak gdy pisze się o konkretnych politykach blog zostaje utajniony lub następuje wykluczenie czasowe np. na okres wyborczy wbrew obowiązującemu prawu.

Na początek dostaje się zaproszenie do publikacji ze względu na posiadane informacje. Następnie można publikować na blogu tzw. politycznym. Więc pisze się o bohaterach spotkań towarzyskich na cmentarzach lub innych tego typu miejsc. Uwaga należy pisać o określonej grupie politycznej. Ja jednak wyrażam poglądy wobec wszystkich uczestników życia politycznego jak na blog podobno polityczny przystało. W większości przypadków znam tych uczestników osobiście lub ich działalność polityczną na przestrzeni wielu lat. I tutaj docieramy do sedna. Pisząc prawdę nie można napisać opinii, że okrągły stół to spotkanie bandziorów. Dzisiaj jednak napiszę, że to są nie tylko bandziory ale to bezkarni zbrodniarze. Przeciwników tej teorii poproszę o pokazanie wyroku skazującego dla protektorów politycznych zbrodni komunistycznych jak Jaruzelski, Kiszczak i inni. Rzekoma opozycja w Polsce to ich wspólnicy w bezkarności i protekcji czynów kryminalnych na zasadzie art. 18 K.k. Kilkakrotnie chciałem napisać o tym bandyckim wydarzeniu jakim były obrady okrągłego stołu i w wyniku zawartych tam porozumień ze zbrodniarzami Prezydentem w Polsce został Jaruzelski. To szczególny typ polityka jak wielu dyktatorów lubujący się w strzelaniu do bezbronnych oponentów politycznych na takiej samej zasadzie jak Mubarak czy Kadafi. Przygotowując tekst o tym haniebnym wydarzeniu dla Polaków i Polski należy zwrócić uwagę na dobór osób, które zasiadły przy stole lub pod stołem. W większości to przedstawiciele mniejszości aszkenazyjskiej przybyłej do Polski z terenów Rosji lub w związkach rodzinnych z nimi. W większości przypadków przybyli oni w celach stricte morderczo – rabunkowych lub po prostu komfortowego życia na koszt Polaków w zmowie z innymi członkami tej wspólnoty. Najlepszym przykładem jest rodzina Komorowskiego, jako czołowi przedstawiciele ministerstwa morderców – MBP. Pisząc Petycję nr 1248/2007 do Parlamentu Europejskiego zamieściliśmy listę tych osobników. Celem potwierdzenia sprawdziłem jeszcze raz w Wikipedii. I o dziwo brak było tam nazwisk Kaczyńskich. Zastanawiające w jaki sposób można zatajać informacje tak istotne z punktu widzenia nie tylko wydarzeń politycznych ale również ważnych dla młodego pokolenia Polaków oraz dokonywanych przez nich wyborów politycznych. Lech Kaczyński obok Tadeusza Mazowieckiego był uczestnikiem wszystkich spotkań, narad i ustaleń więc chociażby z tej racji powinien figurować na czołowym miejscu. Nazwiska bliźniaków Kaczyńskich pojawiły się tam dopiero z początkiem lipca 2011 roku. W tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy. Czy można J. Kaczyńskiego w związku z czynnym uczestnictwem w haniebnych obradach z zbrodniarzami nazwać bandziorem okrągłego stołu na blogu politycznym ? Dodatkowo portal korzysta z prawa USA, a pierwsza poprawka do Konstytucji tego kraju brzmi: „Kongres nie może stanowić ustaw wprowadzających religię lub zabraniających swobodnego wykonywania praktyk religijnych; ani ustaw ograniczających wolność słowa lub prasy, albo naruszających prawo do spokojnego odbywania zebrań i wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd”. W istocie jest formalny zakaz ograniczania wolności słowa lub opinii o naprawę krzywd. W moim przypadku chodzi o nie bagatelną rzecz tj. ukradzione obiekty wpisane do Rejestru Zabytków przez polityków wydających decyzje podatkowe z rażącym naruszeniem prawa. Rażące naruszenie prawa zostało stwierdzone prawomocnym orzeczeniem Samorządowego Kolegium Odwoławczego w Elblągu. Politycy ci z czynnym poparciem PiS-u kandydowali do Parlamentu Europejskiego, a obecnie są czołowymi postaciami PO w Elblągu. Grzegorz Nowaczyk który jest Prezydentem Elbląga z ramienia PO wcześniej kandydował z list PiS do Parlamentu Europejskiego i to on wraz ze swym zastępcą Janem Puzio, wydawali decyzje podatkowe z rażącym naruszeniem prawa. Więc zarówno PiS jak i PO są uwikłane w tą bezczelną kradzież obiektów wpisanych do Rejestru Zabytków. Sprawa opisane i przedstawiona Parlamentowi Europejskiemu, który uznał Petycję 1248/2007 za zasadną i wystosował Notę Dyplomatyczną do Rządu w Polsce. Rząd w Polsce zwyczajowo nie ściga bandziorów wykonujących ich założenia rabunkowe w stosunku do Polaków, nazywając to polityką. Otóż, Szanowni Czytelnicy mimo, że to jest prawda nie można na blogu politycznym nazwać Kaczyńskiego bandziorem okrągłego stołu. Należy się liczyć z wykluczeniem i zakazem publikacji tak jak to się stało na niepoprawni.pl. Można pisać o innych, ale o Kaczyńskim z okrągłego stołu to temat tabu na takiej samej zasadzie jak motorówka oraz sporty motorowodne dla Bolka. Stosując zasadę „ Rzeczywiście więc rozpoznacie ich po ich owocach” (Mt. 7,20) a owocem bezwartościowym są ci faryzeusze, którzy odciągają ludzi od prawdziwego Boga, wygłaszają przepowiednie, które się nie spełniają, głoszą praktyki nie tylko religijne, w których nie ma Ducha Bożego, oraz gdy nasze Stowarzyszenie Ziemiańskie w Polsce poprosiło Polaków o skreślenie wszystkich kandydatów na listach w nadchodzących wyborach można tylko utwierdzić się w przekonaniu konsultując listy i program wyborczy, że Kaczyński to sprytny i wykwalifikowany manipulator na usługach Junty w Polsce, który stracił brata w porachunkach bandyckich o przywództwo bandytyzmu w Polsce. Bandytyzm niestety nie ma nic wspólnego z demokracją i dlatego bandycka władza pozostała przy władzy i pozostanie do czasu, gdy Polacy nie zjednoczą się w Bogu i modlitwie, a nie w „PiC-u”. Dlatego m.in. PiS nie poparł naszego wniosku o Trybunał Stanu za groźby karalne dla Tuska, Millera, Klicha i Janickiego. "Wybaw nas Panie od zła wszelkiego i obdarz nasze czasy pokojem. Wspomóż nas w swoim miłosierdziu, abyśmy zawsze byli wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, pełni nadziei oczekiwali przyjścia naszego Zbawiciela Jezusa Chrystusa". Rafał Gawroński

(Autor otrzymał Azyl Polityczny w 1978 roku, a następnie korzystając z Aktu Aliantów 1947/49 wyemigrował do Australii.) Do dnia dzisiejszego nie wiem kto personalnie jest właścicielem portalu niepoprawni.pl mimo moich próśb o informacje w przedmiotowej kwestii w związku z ostrzeżeniami jakie otrzymałem na początku publikując na tym portalu. W załączeniu przedmiotowy mail:

Panie Gawroński, Cały szereg Pańskich komentarzy został w ostatnich dniach zgłoszony do moderacji, z powodu rażącego naruszenia regulaminu portalu:

http://niepoprawni.pl//blog/4991/w-egipcie-za-zbrodnie-bedzie-sadzony-83-letni-prezydent-kiedy-bedzie-sadzony-jaruzelski-w-#comment-205309

za określenie J. Kaczyńskiego « bandziorem z okrągłego stołu »

(regulamin: III.3.1.d)

http://niepoprawni.pl/node/64633

za naruszenie dobrego imienia portalu (regulamin: III.3.2.c): « ukrywając swych prawdziwych mocodawców niepoprawni .pl, wyłaniają się na kolejny utajniony portal grup mniejszości w Polsce »

http://niepoprawni.pl//blog/208/ras-owcy-na-listach-pis#comment-207853

za naruszenie dobrego imienia portalu (regulamin: III.3.2.c): « Masoneria i inne tajne sekty, są tutaj zaciekle bronione na tym portalu. Dlaczego oni to robią ?

http://niepoprawni.pl/node/64848

naruszenie dobrego imienia portalu(regulamin: III.3.2.c): « Co do zachowań chcielibyśmy podziękować tym wszystkim, którzy w aktywny sposób próbowali interweniować, zgłaszając do administratorów poważne naruszenia regulaminu tego portalu. Pozostały one głuche nie tylko na nasz apel co do zgłaszanych wcześniej problemów praktyk dyskryminacyjnych w stosunku do naszej organizacji na niepoprawni.pl, ale okazało się że bezkarnie można wyzywać, przeklinać, szydzić, pomawiać bez merytorycznego przy tym odniesienia przy biernej obserwacji administratorów, a nasz artykuł o homoseksualistach w PiS został brutalnie w środku nocy usunięty na wniosek jakiegoś anonimowego użytkownika. Takie zachowania są nam cywilizacyjnie obce i noszą znamiona charakterystyczne dla wrogów chrześcijaństwa. W związku z jawną formą dyskryminacji na niepoprawni.pl.. »

http://niepoprawni.pl//blog/3928/ras-jeszcze-raz-1#comment-208177

kłamstwa, naruszenie netykiety(regulamin: III.3.1.d): « Więc pisanie, że w sieci nic nie ma jest kolejnym pomówieniem, oszczerstwem oraz kłamstwem » .

W związku z tym udzielona zostaje Panu nagana, połączona z odebraniem uprawnień blogera na okres 6 tygodni (do 15 października)regulamin: IV.6.b) Gawronski Rafzen

Separatyści śląscy na listach PSL? Były separatysta śląski a w ubiegłym roku kandydat RAŚ do rady miasta Katowice kandyduje na posła z listy PSL. Nie dzieje się to po raz pierwszy. Media lewicowo-liberalne dominujące w Województwie Śląskiem nie dostrzegają tego faktu. Tym samym RAŚ znalazł się w obozie koalicji rządzącej chociaż oficjalnie nikogo w wyborach do Sejmu RP nie popiera. W wypowiedzi dla „Polska Dziennik Zachodni” na pytanie o Śląski Ruch Separatystyczny przewodniczący RAŚ Jerzy Gorzelik oświadczył, że to efemeryda bez znaczenia. Dlatego nie rozumiem, dlaczego lider tej „efemerydy” Grzegorz Kot kandydował z ramienia RAŚ na radnego Katowic z wysokiego drugiego miejsca w okręgu nr 2. Ze zdjęć zamieszczonych na stronie „Poradzymy.pl” i banneru z wyborów 2007 r. widać że to jedna i ta sama osoba. Śląski Ruch Separatystyczny został zarejestrowany jako stowarzyszenie 19.03.2007 r. (KRS podmiot nr 0000276432) z władzami w składzie Grzegorz Kot, Dariusz Jerczyński i Marceli Potempa. Była to pewna forma tymczasowego funkcjonowania Związku Ludności Narodowości Śląskiej – do momentu rejestracji ZLNŚ miał być oddziałem ŚRS. Lider ŚRS Grzegorz Kot startował do Sejmu RP w 2007 r. z ramienia PSL w okręgu Katowice jako kandydat popierany przez ZLNŚ – uzyskał tylko 385 głosów. Uczestniczył także w marszu na rzecz autonomii w Warszawie skąd ma efektowne zdjęcia m.in. z posłem Kazimierzem Kutzem i Jerzym Gorzelikiem. Jak pisali o sobie twórcy SRŚ w internecie „głównym celem jest separacja narodowa i terytorialna czyli usankcjonowanie narodowości śląskiej” (...) Śląski Ruch Separatystyczny podejmuje działania na rzecz usankcjonowania narodowości śląskiej, kontynuowania dorobku i dziedzictwa wybitnego Ślązaka Józefa Kożdonia a także śląskich organizacji od 1909 r.” Dariusz Jerczyński to autor kontrowersyjnej „Historii narodu śląskiego”, członek drugiego komitetu założycielskiego Związku Ludności Narodowości Śląskiej przeszłości członek RAŚ i dwukrotny kandydat do Sejmiku. W 2007 r. wspólnie z Andrzejem Roczniokiem protestował przeciwko zmianie nazwy „były obóz koncentracyjny KL Auschwitz” na „były niemiecki, nazistowski (...)”. W przeszłości publicysta miesięczników „Jaskółka Śląska” (wydawca RAŚ) i „Czas Górnośląski” (wydawca Instytut Regionalny). Wspominany Józef Kożdoń, lider ślązakowskiej Śląskiej Partii Ludowej tak definiował swoje cele w 1910 r.: „Nie znamy polskiego patriotyzmu, nie znamy polskiej ojczyzny. Śląsk nie tęskni do matki Polski”. Przed 1918 deklarował lojalność wobec cesarza Austro-Węgier zwalczając ruch polski na Śląsku Cieszyńskim. W 1920 r. poparł Czechy licząc na autonomię w tym państwie. Był burmistrzem czeskiego Cieszyna, usuniętym ze stanowiska po wkroczeniu wojsk polskich na Zaolzie. W 1944 r. otrzymał od niemieckiego starosty Frysztatu tutył „zasłużonego bojownika na rzecz niemieckości”. W maju 2010 r. stowarzyszenie ŚRS postawiono w stan likwidacji. Grzegorz Kot jako kandydat z listy RAŚ do rady miasta Katowice uzyskał tylko 51 głosów. W swoim programie w ramach kampanii RAŚ unika deklaracji separatystycznych – wspomina o finansowej samodzielności regionu i promocji górnośląskiej kultury. PSL deklaruje się jako partia umiarkowana, tymczasem hołubi na swoich listach takiego radykała. Piotr Pietrasz

Październikowe wybory będą unieważnione? Kolejne wybory w grudniu? To zakrawa trochę na science fiction, ale w świetle Konstytucji Rzeczypospolitej jest to możliwe. W najnowszej historii Polski może dojść do sytuacji, że po 9 października wybory zostaną unieważnione. Wszystko przez bałagan w PKW. Ale się porobiło. To bezprecedensowa decyzja Sądu Najwyższego ws. wyborów parlamentarnych, która może przewrócić do góry nogami całą kampanię wyborczą i wynik wyborów z 9 października. Komitet Wyborczy Wyborców Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu poskarżył się na decyzję PKW o odmowie rejestracji i o dziwo w Sądzie Najwyższym wygrał. Ten komitet to inicjatywa związana z serwisem internetowym Nowyekran.pl, skupiającym blogerów politycznych. Jako organizacja pozaparlamentarna złożona z osób głównie bezpartyjnych chciała wystawić swoich kandydatów w wyborach do Sejmu i Senatu. Ale 23 sierpnia Państwowa Komisja Wyborcza odmówiła rejestracji komitetu. Komitet nie dał za wygraną i do Sądu Najwyższego wpłynęła skarga na decyzję PKW. Dalej jest jeszcze bardziej bezprecedensowo.

KWW OLW Nowego Ekranu postawił PKW następujące zarzuty:

- bezpodstawnego odrzucenia podpisów na listach poparcia Komitetu tylko z powodu zakwestionowania danych takich jak imię, nazwisko, adres, PESEL podpisujących się osób;

- odmowę zarejestrowania Komitetu Wyborczego w formie uchwały, gdy zgodnie z Kodeksem Wyborczym musi wydać postanowienie;

- odrzucenie wniosku o zarejestrowanie Komitetu, bez wezwania wnioskodawcy do uzupełnienia wniosku w terminie 3 dni (np. o brakujące podpisy), do czego zgodnie z Kodeksem Wyborczym Państwowa Komisja Wyborcza była zobowiązana. Co na to Sąd Najwyższy? Przyznał rację komitetowi. Wydane w środę (31.08) orzeczenie jest ostateczne i musi zostać bezwzględnie wykonane przez PKW. Tyle tylko, że termin rejestracji list upłynął o północy 30 sierpnia. Państwowa Komisja Wyborcza próbuje wybrnąć jakoś z tej trudnej sytuacji. Jak donosi serwis polskieradio.pl PKW, podjęło decyzję o przedłużeniu terminu rejestracji list kandydatów KWW OLW Nowego Ekranu do… 7 września. W czwartek (1.09) pełnomocnicy KWW OWL Nowego Ekranu odebrali od PKW uchwałę o rejestracji komitetu i mają jeszcze siedem dni na zbieranie podpisów pod listami kandydatów. Tyle tylko, że w tej sytuacji pełnomocnik KWW OLW NE poinformował, iż jego komitet będzie dążył do przesunięcia terminu wyborów. “W związku z tym, że postanowienie SN jest z datą dzisiejszą a PKW musiała zarejestrować nasz komitet dzień po ostatecznym terminie zgłaszania list kandydatów, w sposób oczywisty została naruszona zasada konstytucyjnej równości. Bo my takich list przygotować nie mogliśmy. I dalej – Kodeks wyborczy precyzyjnie informuje, że terminy są nieprzekraczalne, więc wyjątków nie będzie. W związku z tym będziemy oczywiście wnosić o przesunięcie terminu wyborów ze wszystkimi konsekwencjami tegoż, łącznie z precyzyjną zmianą kodeksu wyborczego, która zwiększy szanse kandydatów niezależnych i przestanie dyskryminować osoby chore i w podeszłym wieku (czego skarga w części dotyczyła). A to oznacza, że Prezydent RP będzie musiał brać pod uwagę ogłoszenie wyborów ponownie” – kwituje pełnomocnik komitetu Paweł Pietkun. A teraz najważniejsze. Zasada równości przy organizowaniu wyborów parlamentarnych wynika z zapisów Konstytucji RP, ale głównie interpretowana jest jako prawo obywatela do oddania równej ilości głosów. W wyborach do Sejmu oznacza wprost jeden obywatel to jeden głos. Natomiast zasada równości może być też realizowana w myśl art. 32 Konstytucji (1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne oraz 2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny). I tu KWW OLW Nowego Ekranu może mieć argumenty, które przekonają Sąd Najwyższy w momencie gdy zgodnie z art. 101 Konstytucji RP będzie on orzekał o uznaniu ważności wyborów z dnia 9 października. Nowy Ekran podkreśla, że choćby poprzez przesunięcie terminów rejestracji, nie będzie miał równych szans z innymi komitetami, a także takiego samego czasu na prowadzenie kampanii wyborczej. Jego możliwości na obronę swoich konstytucyjnych praw w sądzie jeszcze wzrosną, gdy zarejestruje jednak kandydatów do 7 września w przynajmniej 21 okręgach wyborczych. I co wtedy? To scenariusz, który dziś brzmi jak science fiction, ale kto wie? Jeśli Sąd Najwyższy uznałby zasadność skargi KWW OLW Nowego Ekranu i unieważniłby wybory, to Prezydent Bronisław Komorowski będzie musiał ogłosić nowy termin wyborów, a tymczasem 9 października kończy się kadencja obecnego parlamentu. Kolejne wybory czekałyby nas wówczas w grudniu. Marcin Płaszczyca

Szwadrony śmierci 12 czerwca 2011 roku w Wejherowie znaleziono powieszonego oficera nasłuchu i kontrwywiadu Polskiej Marynarki? Tę wiadomość ogłoszono dopiero po miesiącu, razem z informacją, że rozmowy 10 kwietnia 2010 w prezydenckim Tupolewie mogły być odbierane przez nasłuch służb Polskiej Marynarki.„Nasz Dziennik” pisał wówczas, że rozważa możliwość powiązania zabójstwa Eugeniusza Wróbla, jednego z najlepszych w Polsce specjalistów z zakresu komputerowych systemów sterowania lotem samolotów, z publikacją przez MAK raportu na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej.” O zasadności tych sugestii wypowiedział się przed niemal rokiem prof. Jacek Trznadel.[1] - Prokuratura nie może wykluczać na wstępnym etapie śledztwa żadnej możliwości. Podobno tego zabójstwa mógł dokonać syn Wróbla. Nie wierzę w to, aby ten człowiek mógł to zrobić. Tego nie mógł dokonać jeden chłopak, jeszcze z takiej rodziny – uznał Trznadel. - Sprawa katastrofy smoleńskiej rodzi bardzo wiele wątpliwości. Należy zwrócić uwagę na fakt, iż wiele tłumaczeń strony rosyjskiej jest nieprawdopodobnych. Taśmy czarnych skrzynek niewątpliwie zostały sfałszowane. Manipulacja przy dowodach jest oczywistym faktem. Nie ma żadnych prawdziwych nagrań z kabiny pilotów. Przecież przed samą katastrofą musiało tam dochodzić do strasznych scen. Brak nagrań z tego tragicznego momentu – podkreśla profesor. – Brakuje także kokpitu samolotu, być może został podniesiony przez helikopter i uprowadzony w nieznanym kierunku – powiedział. – Takie rzeczy mogą brzmieć nieprawdopodobnie dla ludzi, którzy nie znają sposobów działania Rosjan – dodał. W tym miejscu Jacek Trznadel zacytował słynny fragment z Drogi donikąd Józefa Mackiewicza: „Jeżeli ty albo ja, albo ktoś z normalnych ludzi w normalnych warunkach zechce na przykład zełgać, że sufit jest nie biały, a czarny, to rzecz wyda się nam zrazu bardzo trudną. Zaczniemy od kołowania, chrząkania, wskazywania na cienie po jego rogach, będziemy tłumaczyć, że w istocie swej nie jest on już tak zupełnie czysto biały. Jednym słowem, będziemy się posługiwać skomplikowaną metodą, która zresztą nie doprowadzi w końcu do celu, bo nikogo nie przekonamy, że sufit jest czarny. Co robią natomiast bolszewicy? Wskazują na sufit i mówią od razu: „Widzicie ten sufit. On jest czarny jak smoła”. Punkt, dowiedli od razu. Ty myślisz, że to jest ważne dla ludzi, że prawda jest odwrotna? Zapewne tak myślisz”. – Rosjanie myślą, że jeżeli coś zostanie powiedziane sto razy, to zostanie to uznane za prawdę. Polski rząd przystanie na te tłumaczenia, a takie media jak na przykład TVN opowiedzą się po stronie rządu. A ta sprawa jest nie mniej tajemnicza niż śmierć gen. Sikorskiego. W sprawie gibraltarskiej także brakowało bezpośrednich, twardych dowodów. Jednak istnieją dowody pośrednie, dzięki którym można ustalić przyczyny zdarzenia. Podobnie może być w tej sprawie – ocenił Trznadel. – Powinno dojść do ekshumacji zwłok zaraz po ich przybyciu do Polski. Tłumaczenia, że nie można było zbadać zwłok, ponieważ sprzeciwia się temu prawo rosyjskie, są zupełnie idiotyczne. – To jest mit, że prokuratura jest niezależna. Dowodzi tego choćby fakt, że berliński adwokat, występujący w imieniu rodzin, które straciły swoich członków w katastrofie smoleńskiej, chciał powołać na świadków Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Nawet jeśli ci ludzie nie mieli nic wspólnego z tym wydarzeniem, to kategorycznie przeciwstawił się temu ktoś, mający zasadniczy wpływ na prokuraturę – stwierdził Trznadel. W Polsce obecnej nie ma rozdziału władzy sądowniczej od władzy wykonawczej, co jak klasycznie postulował Monteskiusz – jest wyróżnikiem demokracji. – Część zwłok skremowano. Być może skremowano także części ciał, odcięte z powodu ran postrzałowych. Trumny trzeba otworzyć. Trzeba dokonać badań DNA – podkreśla Trznadel. – W sprawie zwłok Rosjanie przejawiają skrajny brak szacunku. W filmie wyemitowanym w rosyjskiej telewizji powiedziano, że „Lech Kaczyński nigdy nie odwiedził Moskwy. Nawet jego zwłoki od razu powróciły do Polski”. – Należy jednak pamiętać, że Rosja jest krajem terrorystycznym. Choć nawet w Wielkiej Brytanii, która jest demokratycznym krajem, wciąż utajnia się niektóre dokumenty w sprawie gibraltarskiej. Na Kremlu znajdują się dokumenty z rozkazami dotyczącymi zbrodni katyńskiej. Jednak dzisiaj rosyjska „razwiedka” jest silniejsza niż za czasów ZSSR , gdyż nie jest już kontrolowana przez partię i tym bardziej przez parlament. – Śledztwo było fałszowane cynicznie i niezręcznie. Taśmy z nagraniami nie odpowiadały dawnej normie. Brakuje kluczowych momentów z czarnych skrzynek. I nie mamy tych czarnych skrzynek. Nie możemy zbadać wraku. Samolot, który spadł z wysokości około 20 metrów, nie mógł doświadczyć takich zniszczeń. Ale Rosjanie wszystko zacierają, lekceważą autentyczność. Tu prof. Trznadel przypomniał historię gen. Nikołaja Zorii, reprezentującego Rosję Sowiecką na Procesie Norymberskim: Musiał podpaść w czymś władzom sowieckim (może właśnie w sprawie Katynia?), bo nagle znaleziono go w jego pokoju z dziurą w głowie. Oficjalnie powiedziano, że popełnił niezręczność przy czyszczeniu broni. Skomentował to wtedy jeden z dzienników angielskich, pytając retorycznie, czy jego bronią nie mógł zajmować się ordynans i czy czyści się ją przystawiając pistolet do skroni? Znałem syna Zorii. Mówił, że nie mieli pogrzebu ojca, bo nie wydano rodzinie ciała. – Co do efektów rosyjskiego śledztwa, to myślę, że oni stwierdzą, iż była bardzo zła pogoda, ale samolot był w doskonałym stanie. Oni już wiedzą, że winę za tę katastrofę ponoszą polscy piloci – powiedział profesor. – Czy możemy łączyć sprawę zabójstwa byłego ministra Eugeniusza Wróbla z katastrofą smoleńską? Był specjalistą, który mógł trafnie reagować na raport MAK, choć nie możemy przesądzać, że te wydarzenia są ze sobą powiązane – podsumował profesor Trznadel w wywiadzie dla portalu govern.pl.

Prof. Jacek Trznadel – KOMENTARZ – sierpień 2011 roku: Syn Eugeniusza Wróbla przyznał się do winy, ale natychmiast odwołał to po aresztowaniu. Myślę, że to pierwotne przyznanie się było wymuszone jakimś groźnym szantażem ze strony samych sprawców. Poćwiartowane ciało jego ojca znaleziono w okolicy, w Zalewie Rybnickim, jednak trumna w czasie pogrzebu nie zawierała głowy, której nie znaleziono. Czemu sprawcy wysilili się aż na tak makabryczny efekt psychologiczny? Chodziło zapewne o silniejsze echo zbrodni. Zginął specjalista, wykładowca Politechniki, który miał konsultować raport MAK. A syna – jak donosi prasa – w toku krótkiego śledztwa uznano za tak chorego psychicznie, że niepoczytalnego. W tej sytuacji nonsensem byłoby dalsze jego przesłuchiwanie. Izolowano go bezterminowo w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. Nie znalazłem doniesień, że śledztwo jest kontynuowane. Odkrywam więc, że w Polsce z powodzeniem dokonano przeszczepu rosyjskiej instytucji „psychuszki”. Oby tylko pacjent nie „targnął się” na swoje życie. Naliczono już przez ostatni rok kilka tragicznych zgonów powiązanych w ten czy inny sposób ze sprawą smoleńską. Tylko jedno wydarzenie było całkowicie obnażone i jawne. W atmosferze politycznej „posmoleńskiej”, morderca, przeciwnik PiS-u, chcąc zamierzyć się na Jarosława Kaczyńskiego, dokonał znanego mordu w biurze łódzkim PiS-u. Użył skutecznie broni palnej, a potem noża, ale druga zaatakowana ofiara przeżyła. To morderstwo polityczne tak ewidentne i głośne, w efekcie społecznym odegrało jednak w jakimś sensie rolę maskującą, pozwalającą mniej myśleć ludziom o innych sprawach wysoce podejrzanych. Takie podejrzane a jednocześnie tragiczne sytuacje były wymieniane i wspominane na blogach internetowych. Łatwo byłoby zwrócić uwagę na kilka z nich, ale ja chciałbym tutaj wspomnieć zwłaszcza o jednym wydarzeniu, wyprzedzającym kwietniową datę katastrofy smoleńskiej o kilka miesięcy. Prasa donosiła pod sam koniec grudnia 2009 roku o samobójstwie Grzegorza Michniewicza, z kancelarii premiera Donalda Tuska. Wiadomości były nader skąpe, a pogrzeb także odbył się wyjątkowo skromnie i bez rozgłosu. Grzegorz Michniewicz nie był jednak jakimś zwykłym „kancelistą”, był Dyrektorem kancelarii premiera, urzędnikiem o długim i interesującym stażu. Dodajmy, że podobno on tylko sam był zdolny do deszyfrowania pewnych tajnych kodów NATO czy UE. Stało się to w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia 2009, wszystko było już zaplanowane dla spędzenia świąt razem z rodziną. Dzień zaiste nietypowy dla zaistnienia takiej grozy. Michniewicz, jak doniosła prasa, powiesił się na kablu od elektrycznego odkurzacza. Nie wiemy, czy go odciął, czy odkurzacz stał się dodatkowym „kamieniem u szyi”. Ten szczegół wydaje się dosyć ciekawy i po trosze absurdalny, gdyż w każdym chyba mieszkaniu mamy do dyspozycji wiele różnych sznurów i kabli, których można użyć nie uciekając się do kabla z zablokowanym końcem. Znam historyczne opowieści o samobójstwach, które nie dziwiły nawet najbliższego otoczenia, bo była to powiedzmy, druga, trzecia próba, wreszcie spełniona. Tutaj stało się to bez uprzedniej depresji i prób, wzbudziło najwyższe zdziwienie. Relacje w Internecie mówią o „dziwnym powieszeniu”, właściwie na drzwiach: „z nogami opartymi o podłogę”. W tym wydarzeniu coś jednak każe pomyśleć o późniejszej katastrofie smoleńskiej. Stało się to bowiem tego dnia, gdy fatalny „smoleński” Tupolew wylądował w Warszawie po remoncie w Samarze. Na internetowym blogu Janusza Palikota znalazłem anonimowe pytanie: „Panie Januszu, czy to prawda, że szef kancelarii Donalda Tuska, Grzegorz Michniewicz wiedział, że w czasie remontu w Samarze rosyjscy terroryści pułkownika KGB Władimira Putina zainstalowali ładunek bomby termobarycznej i dlatego musiał zginąć w dniu, w którym TU154M przyleciał do Warszawy po remoncie?” Napisane dla wygłupu? Dla słownej prowokacji? Nie mam podstaw, by analizować ten wątek. Ale pozostaje pytanie, czy Michniewicz nie dowiedział się nagle o czymś bardzo ważnym i groźnym? Czy mógł przejąć nie przeznaczoną dla niego zakodowaną informację? A sznur się zacisnął, nim zdążył tę wiadomość przekazać dalej? A może zdążył? « Z ustaleń „Wprost” wynika, że tego wieczoru Michniewicz napisał także kilka SMS-ów do swojego przełożonego, szefa kancelarii Tomasza Arabskiego. Nie wiadomo jednak, czego dotyczyły, ani o której godzinie zostały wysłane. Minister nie odpowiedział na nasze pytania w tej sprawie”.» Nie znalazłem wiadomości, że pytano go o to w śledztwie. Czy to normalne, że tak ważne doniesienia dziennikarzy śledczych pozostają bez dalszego ciągu? Cytaty: „Czy bowiem to zwyczajne, że w dużym domu, w którym nie brak odpowiedniego miejsca i wysokości, człowiek wiesza się niemal na klamce. jak w więziennej celi?” „Za drzwiami pomieszczenia zobaczyłem przewrócony odkurzacz. Po lewej stronie odkurzacza zobaczyłem Grzegorza Michniewicza w dziwnej pozycji, niby klęczącego, siedzącego jednocześnie na piętach. Wokół szyi Grzegorza Michniewicza widziałem zaciśniętą pętlę ze sznura odkurzacza, który zawiązany był na ukośnej belce w przejściu z kuchni do pokoju – zeznawał jego kierowca.” Czy nie powieszono więc już uduszonego? I wygląda na to, że wyciszono wręcz jakąś wielką aferę. Nastąpiły potem masowe dymisje z rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Przecieki ze śledztwa budzą zastanowienie. Już po tygodniu skremowano ciało, musiało być na to pozwolenie prokuratury. Czy stało się tak dlatego, że wszystko zbadano, czy dlatego, by czegoś ważnego nie znaleźć? Przeczytałem komunikat prokuratury o umorzeniu śledztwa, ogłoszony jesienią ubiegłego roku. Zawiera dość śmieszną konstatację: „że nikt go nie namawiał do samobójstwa”. Urzędowe słowa, a wyglądają na kpinę. W tym orzeczeniu brak jednak konstatacji, że śledztwo wykluczyło zabójstwo. Na koniec przepiszę notatkę internauty, który dzieli się refleksję: «wraz z upływającym czasem od tragicznej śmierci G. Michniewicza, Dyrektora Generalnego Kancelarii Premiera, oraz obserwując znamienną CISZĘ rządową, coraz mocniej narasta we mnie intuicyjne przekonanie, że uzyskanie odpowiedzi na pytanie: DLACZEGO TO „ZROBIŁ” byłoby jednocześnie odkryciem CAŁEGO ZŁA drążącego od podstaw III RP!» Ta opinia pokrywa się z opinią Aleksandra Ściosa z wydanej niedawno jego książki, że gdyby wyjaśniono do końca śmierć ks. Popiełuszki, komunizm nie mógłby przepełznąć do III Rzeczypospolitej, a jeśli nie wyjaśnimy do końca sprawy smoleńskiej, upadnie nasza suwerenność. Słusznie, bo chodzi o te najważniejsze, wielkie zbrodnie. Ale nie tylko one zostały popełnione. I w komunizmie PRL-u i w tak zwanej III Rzeczpospolitej Szwadrony Śmierci cały czas zbierały swoje żniwo. Tak jak dzieje się to wciąż w Rosji Putina. Przezwyciężenie Rosji jest więc pierwszym zadaniem naszej walki przeciw śmierci, o wolność i niepodległość, o więcej szczęścia w ojczyźnie. Bo jednocześnie nie mogę jednak zapomnieć, że takich niewyjaśnionych śmierci osób, mogących być depozytariuszami informacji ważnych lub groźnych dla różnych przestępców jest wiele w dziejach nieudolności? śledczych i prokuratury III RP. Tak, młody jeszcze Michał Falzmann, umiera nagle deszyfrując tajemnice nadużyć w aferze FOZZ. Szef NIK, prof. Walerian Pańko, ginie po eksplozji luksusowego samochodu na ważnej szosie katowickiej (policjanci, dokonujący oględzin wypadku „topią się” niedługo potem w zwykłym stawie). Marek Karp, szef Instytutu Studiów Wschodnich, staranowany przez białoruski TIR, szczęśliwie wyleczony z obrażeń, wychodząc już ze szpitala spotyka niespodziewanie dwu panów i znika na zawsze. I już w bliższej odległości od „katastrofy” smoleńskiej, nagle odnajduje się w rzece zniekształcone zwłoki szyfranta (natowskiego?) Stefana Zielonki. Jednak jego suche, nieuszkodzone dokumenty leżą na brzegu (a już rozsiewano wiadomości, że zdezerterował do. Chin). Zwłoki Dariusza Ratajczaka, wykładowcy uniwersytetu w Opolu, zostają odnalezione rankiem w samochodzie na parkingu przed tamtejszym supermarketem, w stanie rozkładu. To było lato 2010 roku. Był na tyle świetnym publicystą, że uprzednią nagonką na niego kierowała sama „Gazeta Wyborcza”. To było łajdackie szczucie. Gdy usunięto go z uniwersytetu, pisał do mnie przejmujące listy. Śledztwo umorzono – nikt go nie zabił… Musiał jednak już po swojej śmierci, w stanie rozkładu, sam doprowadzić samochód na ten parking supermarketu, i dopiero, nieboszczyk, runął w środku. A wiadomość – w sukcesji morderstwa Stefana Zielonki – że 12 czerwca 2011 roku w Wejherowie znaleziono powieszonego oficera nasłuchu i kontrwywiadu Polskiej Marynarki? Tę wiadomość ogłoszono dopiero po miesiącu! Razem z informacją, że rozmowy 10 kwietnia 2010 w prezydenckim Tupolewie mogły być odbierane przez nasłuch służb Polskiej Marynarki. Nikt tego nie komentował, i ja nie mam tu nic więcej do powiedzenia. Na koniec. Już zaraz po ogłoszeniu wiadomości o samobójczej śmierci przez powieszenie, Andrzeja Leppera – odrzuciłem wersję samobójstwa. Rychło utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy sekcję odłożono o trzy dni (bo zakład anatomii nie pracuje w weekendy!). Istnienie wąskiego rusztowania prowadzącego tylko do okna pomieszczenia Leppera, które było wyjątkowo otwarte, a czego sam Lepper nigdy nie robił – odrzucono jako nieważne. Gdyby te wiadomości, pochodzące od prokuratora Ślepokura, znalazły miejsce w powieści kryminalnej – odrzuciło by ją każde wydawnictwo z powodu naiwności w wątku śledztwa. Ale taka zła literatura dziejąca się w rzeczywistości, przekłada się na oszustwo. Osobiście uważam, że najtrafniejszą wersję powodu egzekucji Leppera wyraził prof. Dakowski na swojej stronie internetowej.[2] Jacek Trznadel

(kwiecień-sierpień 2011)

1. Rozmowa dla portalu gover.pl, 21 października 2010

2. Np. w artykule „LEPPER , Mrówkura i TY” i w sąsiednich z działu „o WSI i PO WSI”

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie Strona Mirosława Dakowskiego (01.09.2011)

Sprzedać polskie uzdrowiska? Dla PO-PSL żaden problem Polskie uzdrowiska bardzo przypominają polską kolej. Przez lata były zaniedbywane, niszczały, a grupy różnej maści cwaniaków zarabiały na ich majątku krocie. Część sanatoriów została doprowadzona do takiego stanu, że jedynym sposobem, aby uchronić je przed dalszą degradacją, jest ich sprzedaż. To skutek wieloletniej polityki kolejnych ministrów i urzędników niższych szczebli. Choć z drugiej strony nie zawsze trzeba wielkich pieniędzy, żeby przywrócić świetność sanatoriom. Jednak rząd PO – PSL takich pieniędzy nie próbuje nawet szukać, nie chce też oddać tego majątku samorządom. Woli sprzedawać. Ale sprzedawać też trzeba z głową, a nie w taki sposób, jak robi się to z uzdrowiskiem w Konstancinie-Jeziornie. To jedna z najbogatszych gmin w Polsce, gdzie ciągle rośnie wartość działek budowlanych i inwestycyjnych, gdzie chętnie osiedlają się majętni ludzie, bo to już nie Warszawa, ale jednak krok od stolicy, przy tym otoczenie jest malownicze i zdrowe. I dlatego prywatyzacja tamtejszego uzdrowiska na pewno zakończy się sukcesem, jeśli tylko nikt nie powstrzyma urzędniczej machiny. Chętnych nie zabraknie, zwłaszcza że można ten majątek przejąć za ledwie kilka procent jego rzeczywistej wartości. Przejąć, a potem go z zyskiem sprzedać. Albo jeszcze trochę zainwestować i zarabiać na kuracjach zdrowotnych i odmładzających dla bogatej klienteli. Kto by nie chciał przeprowadzić takiej zyskownej transakcji? Może nawet niektórzy urzędnicy już wiedzą, kto ma kupić Konstancin, i to pod niego jest przygotowywana prywatyzacja. Skąd czerpią taką wiedzę? Odpowiedzi na to pytanie powinna poszukać policja wraz z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym. Wyniki poszukiwań mogłyby być bardzo ciekawe. Jak znam życie, zaraz pojawią się obrońcy tej prywatyzacji twierdzący, że wszystko jest w porządku, że wycena majątku została przeprowadzona zgodnie ze sztuką, że nie ma tu żadnego przekrętu, że wszystko jest prowadzone uczciwie. Ciekawe tylko, czy ci sami urzędnicy, którzy teraz i w przeszłości bez mrugnięcia okiem godzili się i godzą na rażące zaniżanie wartości państwowego czy samorządowego mienia, które jest prywatyzowane, tak samo nisko wyceniliby ten sam majątek, gdyby był on ich własnością i chcieli go komuś sprzedać. Na pewno nie. No, może daliby w ogłoszeniu o sprzedaży mały rabacik, taki najwyżej na 5 proc., żeby zachęcić kupujących. Ale na pewno nie upadliby na głowę i nie obniżali ceny do 5 proc. wartości majątku. Ciekawe, co o tym wszystkim myślą premier Donald Tusk i minister Jacek Rostowski, którzy podobno po nocach spać nie mogą, bo tyle ich energii pochłania troska o budżet państwa i jego dochody. Krzysztof Losz

Imperialna polityka Gazpromu

1. Utrzymujące się wysokie ceny ropy naftowej na skutek niepokojów w krajach Afryki Północnej powodują, że rosyjski Gazprom, główny dostawca gazu ziemnego do Europy i do Polski, zaciera ręce. Kilka dni temu ta rosyjska firma opublikowała dane finansowe za II kwartał i są one imponujące. Zysk Gazpromu wzrósł do 16,2 mld USD i był w wyższy w stosunku do I kwartału aż o 44%. Jeszcze bardziej optymistycznie ma wyglądać sytuacja na koniec tego roku. Gazprom spodziewa się sprzedać w Europie aż 160 mld m3 gazu, a przychody z tego tytułu maja sięgnąć 72 mld USD.

Ceny sprzedawanego gazu do Europy cały czas rosną. Już w I kwartale tego roku średnia cena za 1000 m3 gazu wynosiła 343 USD, podczas gdy średnioroczna w 2010 roku 306 USD. Rosjanie przewidują, że w grudniu będą sprzedawać gaz po 500 USD za każde 1000 m3, a średnioroczna cena w całym roku 2011 wyniesie blisko 400 USD za 1000 m3. Ceny gazu dla naszego kraju są jeszcze wyższe. Już w tamtym roku, kiedy kraje Europy Zachodniej płaciły za gaz po około 300 USD za 1000 m3 my płaciliśmy przynajmniej 40-50 USD więcej i ta sytuacja utrzymuje się także w roku obecnym.

2. Większość zachodnich firm kupujących gaz od Gazpromu, naciska go na zmianę formuły ustalenia jego ceny i odejścia od opierania jej o ceny ropy naftowej ,żąda także obniżek cen już obecnie. Niektóre z nich złożyły już stosowne wnioski do sądu arbitrażowego w Sztokholmie, ale Gazprom doskonale wie, że spory te mogą ciągnąć się latami. Także nasze PGNIG, który negocjował obniżenie cen od wiosny, nie doszedł z Gazpromem do żadnego porozumienia, choć niedawno w wyniku porozumienia międzyrządowego oddał tej firmie władzę w EuRoPol Gazie i spowodował, że ta spółka odstąpiła od dochodzenia zaległych opłat za przesył gazu przez Polskę do Niemiec. My także, chcemy wystąpić o obniżenie cen przez Gazprom do sądu arbitrażowego, ale to ruchy pozorne, które mają zabezpieczać obecny zarząd PGNIG przed przyszłą odpowiedzialnością, za daleko idące ustępstwa na rzecz rosyjskiej firmy.

3. Rosjanie mając coraz lepszą sytuację finansową starają się dokonywać inwestycji w sektorze gazowym w krajach Europy Zachodniej. Za zgodą rządu Angeli Merkel rozpoczęli negocjacje z niemieckim koncernem energetycznym -RWE. Zaproszenie Gazpromu do nabycia udziałów w RWE (być może w formie podwyższenia kapitału tej spółki) jest jednak posunięciem o ogromnym znaczeniu strategicznym nie tylko w stosunku do gospodarki niemieckiej, ale także w stosunki do kilku innych krajów w których RWE jest obecny. Posunięciem strategicznym, ale niestety sprzecznym z zapisaną w Traktacie Lizbońskim solidarnością energetyczną, która zakładała dywersyfikację źródeł dostaw nośników energii z koniecznością obniżenia uzależnienia od dostaw tych nośników z Rosji. Koncern RWE to, bowiem dostawca prądu dla przynajmniej 20 mln odbiorców i gazu ziemnego dla kolejnych 10 mln odbiorców w Europie. Co więcej koncern jest mocno obecny na rynkach energetycznych w Słowacji, Czechach a także w Polsce. W naszym kraju koncern ten jest właścicielem warszawskiej spółki energetycznej Stoen, która dostarcza prąd mieszkańcom Warszawy i ma 5% udziałów w rynku sprzedaży energii w Polsce, a także wcześniej był zainteresowany nabyciem udziałów większościowych w poznańskim koncernie energetycznym Enea. RWE to także uczestnik strategicznego przedsięwzięcia UE czyli konsorcjum Nabucco, które ma wybudować gazociąg o tej samej nazwie, którym dostarczany byłby gaz z dawnych republik ZSRR na zachód Europy z pominięciem Rosji. Gazprom chcąc tej inicjatywie przeciwdziałać zmontował koalicję kilku firm w tym włoskiego potentata gazowego ENI, z którymi chce zbudować 900 km Gazociąg Południowy (South Stream), będący konkurencją dla unijnego Nabucco. Jak się wydaje Gazprom nabywając udziały w RWE mógłby paraliżować działania Unii w sprawie Nabucco i tym samym doprowadzić do tego, że Gazociąg Południowy zostanie zrealizowany, jako pierwszy. Wtedy Nabucco nie znajdzie już odbiorców gazu w Europie Zachodniej i stanie się nieopłacalne.

4. Mimo tego, że Gazprom prowadzi w imieniu Rosji już prawie otwarcie politykę imperialną, rząd Donalda Tuska w kontaktach z tą firmą zachowywał i zachowuje się tak jakby tej polityki nie dostrzegał. Jednocześnie mimo gigantycznych ustępstw na rzecz Gazpromu, pozwoliliśmy sobie narzucić, bardzo wysokie ceny gazu (wyraźnie wyższe niż kraje Europy Zachodniej), które będą powodowały wzrost kosztów wytwarzania w przemyśle i wzrost kosztów utrzymania wielu polskich rodzin. I to są także wymierne koszty naszego zbliżenia z imperialną Rosją. Zbigniew Kuźmiuk

Wspomnienie czasu nadziei Śmierć profesora Stefana Kurowskiego skłoniła mnie do wspomnień nie tylko dlatego, że miałem zaszczyt Go znać, a nawet współpracować z Nim w założonych przez Wojciecha Ziembińskiego Klubach Służby Niepodległości - ale przede wszystkim dlatego, że z profesorem Stefanem Kurowskim kojarzą mi się czasy nadziei na przywrócenie Polsce normalnego ustroju, kiedy upadnie wreszcie komunizm. Z perspektywy czasu wiem, że takie myślenie było bardzo naiwne, ale przecież w coś wierzyć było trzeba, a wydawało mi się, że lepiej wierzyć w to, co słuszne, niż w to, co zaledwie możliwe. Takie motto umieściliśmy nawet w 1983 roku z kolegą Marianem Miszalskim w wydawanym przez nas w latach 80-tych drugoobiegowym miesięczniku „Kurs”, w którym, mówiąc nawiasem, drukowaliśmy również publikacje profesora Kurowskiego. Umieszczony, jako motto cytat z Juliusza Mieroszewskiego brzmiał: „Polityka powinna być najpierw słuszna, a dopiero potem realna, gdyż trwać i wytrwać można jedynie w imię słuszności”. Dzisiaj już wiem, że nie wszyscy tak myśleli. Na przykład lewica laicka stawiała nie tyle na słuszność, co na realizm, w myśl zasady: „swój do swego po swoje” to znaczy - jedni stalinowcy, czyli „Żydy” do drugich stalinowców, czyli „Chamów”, by w zgodzie i harmonii podzielić się władzą nad mniej wartościowym, tubylczym narodem polskim. Tymczasem my, to znaczy - profesor Kurowski, a między innymi - również ja, stawialiśmy raczej na słuszność, w ramach, której dużą wagę przywiązywaliśmy do niepodległości. Mnie nawet, kiedy w latach 70-tych przystępowałem do konspiracji, wydawało się, że odzyskanie niepodległości rozwiąże wszystko, ale rychło przyszła refleksja, że, cokolwiek by o nich nie powiedzieć, Związek Radziecki, czy Chiny są niepodległe, ale przecież nie chciałbym tam mieszkać. Od tej pory niepodległość traktowałem, jako etap, jako środek umożliwiający wprowadzenie normalnego ustroju. No dobrze - ale jaki właściwie ustrój jest normalny? Odpowiedzi na to pytanie poświęcona była konferencja zorganizowana w 1987 roku w Kazimierzu bodajże z inicjatywy profesora Kurowskiego, który - o ile pamięć mnie nie zawodzi - podówczas kierował, a w każdym razie - nadawał ton Sekcji Ekonomicznej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, która próbowała inspirować środowiska naukowe i studenckie, a poprzez nie - opinię publiczną nowymi ideami i wskazywać nowe kierunki. To znaczy właściwie nie „nowe”, tylko już dobrze znane - ale w wyjałowionej przez kilkadziesiąt lat marksistowsko-leninowskiej politgramoty i odciętej przez SB i cenzurę od Zachodu Polsce odkrywaliśmy je na nowo - dzieląc się jednocześnie tymi odkryciami z opinią publiczną poprzez podziemne wydawnictwa. Pierwszą taką pozycją wydaną przez „Kurs” była książka Guy Sormana „Rewolucja konserwatywna w Ameryce”, pokazująca, co właściwie dzieje się w USA za prezydentury Ronalda Reagana i na czym właściwie polega „reaganomika”. Potem przyszło tego samego autora „Rozwiązanie liberalne”, z którego można było dowiedzieć się, w jaki sposób w duchu wolnorynkowym, rozwiązywane są gospodarcze problemy w różnych krajach. Potem przyszło „Nowe bogactwo narodów” oraz „Prawdziwi myśliciele naszych czasów”. Wspomnianą konferencję w Kazimierzu, w której wprawdzie nie brałem udziału, przyjąłem z ogromną nadzieją, że oto sprawy idą we właściwym kierunku i kiedy tylko Polska odzyska swobodę, można będzie przystąpić do tworzenia trwałych gospodarczych fundamentów niepodległości. „Lecz tymczasem na mieście inne były już treście” - i w rezultacie przy okrągłym stole góra urodziła mysz, to znaczy - gospodarczy program Solidarności objawił się w postaci indeksacji płac i dochodów oraz zwiększenia roli samorządów pracowniczych w państwowych przedsiębiorstwach. Dyktatorem gospodarczym Polski został nastręczony premierowi Mazowieckiemu przez Waldemara Kuczyńskiego Leszek Balcerowicz, zaś opracowany we wrześniu 1989 r. przez zespół ekonomistów z udziałem prof. Stefana Kurowskiego, Tomasza Gruszeckiego, Aleksandra Jędraszczyka, Jana Winieckiego, no i oczywiście - prof. Janusza Beksiaka „Plan Beksiaka” pozostał w sferze projektów. Później z roku na rok, a w momentach gorętszych - nawet z miesiąca na miesiąc coraz jaśniejsze stawało się, że celem stworzonego przez magdalenkowych negocjatorów kompradorskiego modelu nie jest wcale stworzenie trwałych fundamentów niepodległości, tylko utrwalenie dominacji bezpieczniaków, w międzyczasie przepoczwarzonych w demokratów - co, jako „człowiekom honoru”, w podskokach żyrowała im lewica laicka. Prof. Kurowski próbował jeszcze doradzać premierowi Olszewskiemu, ale rząd ten, jak wiadomo, upadł w związku z próbą ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa. No a teraz, gdy rząd premiera Tuska, wykonując rozkaz Unii Europejskiej właśnie w stachanowskim tempie forsuje w Sejmie ustawę rozszerzającą uprawnienia policji i bezpieczniaków do inwigilacji obywateli, a zwłaszcza - penetrowania ich stanu majątkowego, 88-letni profesor Kurowski nie miał już nic do roboty. Więc umarł, a wiadomość o Jego śmierci, jaką przekazał mi syn Profesora, skłoniła mnie do tych wspomnień nie tylko, dlatego, że miałem zaszczyt Go znać, nie tylko dlatego, że miałem zaszczyt kolegować z Nim w Klubach Służby Niepodległości, nie tylko dlatego od czasu do czasu wymienialiśmy przez telefon poglądy i opinie na różne aktualne sprawy, ale przede wszystkim dlatego, że z profesorem Stefanem Kurowskim kojarzą mi się czasy, gdy ożywiała i ekscytowała nas nadzieja na przywrócenie Polsce normalnego ustroju. A teraz, kiedy oglądam przekomarzania naszych Umiłowanych Przywódców na temat możliwości i warunków telewizyjnej debaty o różnicy między przodkiem, a tyłkiem, a zwłaszcza - gdy oglądam pana premiera Tuska i jego wystudiowane gesty - pewne wydaje mi się tylko jedno: że zarówno pan prezydent Bronisław Komorowski, jak i pan premier Donald Tusk, musieli być tresowani przez tego samego pogromcę. W jakim celu ich tresował i do czego - to z pewnością diabli wiedzą. SM

Historia zatacza koło Historia wprawdzie się powtarza, ale niekoniecznie musi wynikać z tego coś dobrego po pierwsze, dlatego, że wielu ludzi nie zna historii i myśli, że zjawiska, z którymi się stykają, są precedensowe. Inni zaś, którzy historię znają, wykorzystują dawniejsze mechanizmy do osiągania korzyści w zmienionych warunkach. Natura ludzka, bowiem na przestrzeni dziejów nie zmieniła się i podobnie jak w pierwotnych hordach, również i dzisiaj jedną z sił napędowych procesu dziejowego, a być może nawet siłą główną, jest pragnienie dominacji. Występuje ono nie tylko w społecznościach ludzkich, ale również wśród zwierząt żyjących w stadach hierarchicznych. Marks pragnienie dominacji błędnie sprowadzał do walki klas, ale przecież nie wyczerpuje ona całości zagadnienia, bo - o czym Marks nie wiedział, a o czym my mogliśmy przekonać się na przykładzie socjalizmu realnego – niektóre zwierzęta były jednak równiejsze od innych również w społeczeństwie bezklasowym. Podejmowane są wprawdzie próby racjonalizowania pragnienia dominacji, ale to chyba niemożliwe, bo jak na przykład zracjonalizować pragnienie Muammara Kaddafiego, by zostać władcą Stanów Zjednoczonych Afryki? Nie bez racji, zatem niektórzy powiadają, że Pan Bóg tylko, dlatego nie zsyła na ziemię drugiego potopu, ponieważ przekonał się o bezskuteczności pierwszego. Obecnie, ze względu na drugą falę kryzysu finansowego, zaostrzył się atak na „liberałów”, uznanych za sprawców gnębiących świat paroksyzmów. Wprawdzie gołym okiem widać, że kryzys finansowy jest następstwem odejścia świata od standardu złota, co umożliwiło nadprodukcję pieniądza państwowym, albo przynajmniej korzystającym z nadanego przez państwo przywileju emisji bankom, by w ten sposób sprostać wymaganiom socjalistycznego „państwa dobrobytu”, które z liberalizmem nie miało i nie ma nic wspólnego - ale krytycy liberalizmu wiedzą swoje i nie pozwolą, by cokolwiek, a zwłaszcza powszechnie znane fakty zachwiały ich przekonaniem. W naszym nieszczęśliwym kraju krytyka liberalizmu, awansowanego w międzyczasie do jednego z imion Szatana, jest wygodnym instrumentem politycznego przekomarzania, ponieważ pod hasłem zapewnienia każdego „godnego życia” bez względu na to, czy coś robi, czy nie robi nic - pozwala demonizować przeciwnika bez wchodzenia w kłopotliwe szczegóły – podobnie zresztą, jak zarzut „oszołomstwa”, którym wobec swoich konkurentów szermują oskarżani o „liberalizm”. Takie przekomarzanie wprawdzie nie jest w stanie doprowadzić do żadnej sensownej konkluzji, ale ma tę zaletę, iż bez specjalnego wysiłku pozwala na emocjonalne rozhuśtanie wielkich rzesz ludzi. Wbrew, bowiem opiniom, iż człowiek dąży do prawdy, nie jest to wcale takie oczywiste. Bardziej prawdopodobne i bardziej powszechne jest pragnienie, by ktoś nieubłaganym palcem wskazał wroga, na którego będzie można wszystko zwalić i obłudnie pławić się w stanie pierwotnej niewinności. Ponieważ ludzi forsujących socjalizm nie uważam za specjalnie mądrych, ale za to – za bardzo sprytnych - nie mogę pozbyć się wrażenia, że obecne nasilenie ataków na „liberalizm” ze strony rzeczywistych sprawców kryzysu, ma na celu nie tyle nawet zatarcie śladów i przerzucenie odpowiedzialności na winowajcę zastępczego – chociaż i to zasługiwałoby na uwagę – co przede wszystkim, przez wskazanie nieubłaganym palcem fałszywego tropu - odwrócenie uwagi milionów nieszczęśników, całego ludzkiego stada od rozpoczętego właśnie zapędzania go do wspólnej obory. Na takie podejrzenie naprowadziła mnie ponowna lektura najstarszego w literaturze światowej opisu interwencjonizmu państwowego, zawartego w biblijnej Księdze Rodzaju. Chodzi oczywiście o historię Józefa egipskiego, który po różnych przygodach został kimś w rodzaju pierwszego ministra faraona, dzięki przekonaniu go do pewnej społecznej inżynierii. Wprawdzie Józef tylko zinterpretował sen faraona, ale zinterpretował go w sposób, który cwanemu faraonowi musiał się spodobać, zwłaszcza, gdy ogarnął on swoim bystrym umysłem najdalsze tego następstwa. Jak wiadomo, Józef roztoczył przed faraonem wizję głodu, jaki miał nastać po upływie siedmiu lat tłustych. Żeby złagodzić następstwa tej klęski Józef zaproponował interwencję państwa w postaci nałożenia na wszystkich chłopów 20-procentowego podatku zbożowego. Żeby rzetelnie go wymierzyć, trzeba było powołać ogromną liczbę pisarzy i poborców, którzy oczywiście z tego podatku musieli się utrzymać. To jednak drobiazg w porównaniu z koniecznością natychmiastowego uruchomienia drugiego programu interwencyjnego w postaci budowy w całym państwie gigantycznej sieci magazynów do przechowywania podatkowego zboża, no i koszar dla żołnierzy, którzy tych magazynów pilnowali. Ten program wymagał kolejnej interwencji w postaci werbunku, a prawdopodobnie - wyznaczenia robotników, których trzeba było odciągnąć ze wsi, podobnie jak mobilizacji zwierząt pociągowych do transportu zboża i materiałów budowlanych. Siedem lat takiej polityki wystarczyło do zrujnowania rolnictwa i wywołania klęski głodu. Jest charakterystyczne, że bardzo skrupulatny biblijny autor tej księgi, ani słowem nie wspomina o żadnych innych, np. naturalnych przyczynach klęski głodu – zatem trzeba uznać, że tą wstydliwie skrywaną przyczyną musiała być seria interwencyjnych polityk Józefa. Ciekawe, czy sam Józef i jego faraon takie skutki przewidzieli. Chyba tak i to nie tylko ze względu na sen faraona, ale przede wszystkim – ze względu na kolejne następstwa, jakie z kolei pociągnęła za sobą klęska głodu. Oto zmagazynowane podatkowe zboże Józef zaczął Egipcjanom s p r z e d a w a ć i – jak zaznacza skrupulatny autor księgi – już w pierwszej fazie zgromadził w skarbcu faraona „wszystkie pieniądze” z całej ziemi egipskiej, to znaczy – wydrenował z gospodarki cały kapitał finansowy. W etapie następnym, w zamian za podatkowe zboże, przejął na własność państwa inwentarz żywy i martwy. W roku trzecim – w zamian za podatkowe zboże przejął na własność państwa zarówno ziemię, jak i jej dotychczasowych właścicieli, którzy odtąd zostali niewolnikami państwowymi. Część niewolników przesiedlił do miast, a na niewolników pozostawionych w utworzonych w ten sposób kołchozach, nałożył wspomniany, 20-procentowy podatek w naturze. Warto przypomnieć, że w wieku XX identycznym trickiem, z wywołaniem sztucznego głodu włącznie, posłużył się Ojciec Narodów do przeprowadzenia kolektywizacji w Rosji. Czy zatem wspomniane nasilenie krytyki „liberalizmu” nie jest aby propagandową przygrywką w wykonaniu skorumpowanych, albo po prostu tylko głupich, chociaż oczywiście utytułowanych mądrali, do wykorzystania kryzysu finansowego do przyspieszenia socjalistycznych przemian w skali całych kontynentów? Czy w tej sytuacji wypada tak bez zastrzeżeń wierzyć w spontaniczny charakter kryzysu finansowego? Is fecit, cui prodest – powiadali starożytni Rzymianie, co się wykłada, że zrobił ten, kto skorzystał. A nietrudno się domyślić, że - jeśli nie liczyć finansowych grandziarzy, z których pewna część na kryzysie może się jednak wywrócić – największym wygranym po udanym zapędzeniu wszystkich do wspólnej obory, będzie faraon, no i oczywiście – armia służących mu pisarzy i poborców, którym już dzisiaj, zgodnie, a nawet z pewnym naddatkiem w stosunku do zaleceń europejskich – faraon chce stworzyć pozory legalności dla lustrowania stanu posiadania wszystkich swoich niewolników. SM

Między dżumą a tyfusem "My tutaj rządzim i my dzielim; bez nas by wszystko diabli wzięli!" - tłumaczył robotnikowi Deptale towarzysz Szmaciak w znakomitym poemacie Janusza Szpotańskiego "Towarzysz Szmaciak". 30 sierpnia upłynął termin rejestracji list kandydatów na Umiłowanych Przywódców i właśnie dzisiaj Państwowa Komisja Wyborcza ma ogłosić, kto się zarejestrował, a kto jest "tylko dumny". Oczywiście nie wszyscy zarejestrowani zostaną Umiłowanymi Przywódcami; co to, to nie! Nad uszczelnieniem grona Umiłowanych Przywódców przed napływem osób niepowołanych czuwają zarówno Siły Wyższe z okupujących Polskę tajniaczych gangów, jak również - we własnym interesie - ścisłe sztaby partyjne, w większości zresztą przez tajniacze gangi penetrowane. W rezultacie wyborcy będą mieli alternatywę między dżumą a tyfusem - bo przecież zdecydowana większość faworytów to ludzie, którzy Umiłowanymi Przywódcami już byli, i to często nawet przez ostatnie 20 lat, zatem to właśnie na nich spoczywa odpowiedzialność, jeśli nie za doprowadzenie państwa do obecnego stanu, to przynajmniej za żyrowanie działań Sił Wyższych, które państwo do obecnego stanu doprowadziły. Jednak o żadnym egzekwowaniu odpowiedzialności nie ma oczywiście mowy; w najbliższych tygodniach będziemy bezsilnymi świadkami "debat", których uczestnicy nie tylko będą przypisywali sobie wszelkie możliwe zasługi, ale i licytowali się na wizje świetlanej przyszłości.Tymczasem coraz wyraźniej widać, że najważniejszą przyczyną większości, a może nawet wszystkich gnębiących nas paroksyzmów jest właśnie państwo, to znaczy okupująca nasz nieszczęśliwy kraj klasa próżniacza, która swoje dochody najzwyczajniej w świecie wymusza siłą. Tak jest oczywiście we wszystkich państwach i pod tym względem nasz nieszczęśliwy kraj nie jest żadnym wyjątkiem. Różnica leży w tym, że o ile okupanci w innych krajach starają się jakoś - po swojemu oczywiście, ale na to nie ma rady - o nie dbać, o tyle nasi okupanci prowadzą gospodarkę rabunkową, licząc na to, że ktoś w końcu tę masę upadłościową po nich weźmie, a im samym w nagrodę zapewni bezpieczeństwo. I tak, na nasze nieszczęście, pewnie będzie, bo rządząca światem nieubłagana zasada przyczynowości głosi, że z określonych przyczyn MUSZĄ wyniknąć określone skutki. Tymczasem nasi Umiłowani Przywódcy postępują według logiki zaprezentowanej przez wspomnianego towarzysza Szmaciaka, który tłumacząc robotnikowi Deptale, jak się rzeczy mają, deklarował: "Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje - drugi zbiera". Właśnie jeden z moich korespondentów, pan Czesław Stoma, zwrócił moją uwagę na informację Banku Światowego o niedowładzie państwa polskiego w segmentach, gdzie jest niezastąpione, oraz stopniu zbiurokratyzowania naszej gospodarki. Okazuje się, że zwykły spór sądowy wymaga przejścia przez 38 procedur, a średni czas trwania tej drogi krzyżowej wynosi 830 dni, czyli co najmniej dwa lata i trzy miesiące. Uzyskanie pozwolenia budowlanego wymaga przejścia przez 32 procedury, co średnio trwa 311 dni, a więc prawie rok. Zakładanie firmy - sześciu procedur, co średnio trwa 32 dni. Trudno się temu dziwić, skoro liczba urzędników na przestrzeni ostatnich 20 lat wzrosła ze 159 tys. w roku 1990 do pół miliona w roku bieżącym (niektórzy twierdzą, że jest ich więcej, bo aż 633 tysiące). Ponieważ średnie wynagrodzenie w administracji publicznej jest większe od średniej krajowej, każdy urzędnik chce się czymś zajmować - i to jest właśnie najgorsze. Na przykład tylko rolnikom "doradza" aż kilkanaście państwowych instytucji. No to czegóż chcieć więcej? Jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej!

SM

Pamięć, jako gwarancja? „Niech pamięć o wrześniu 1939 roku będzie źródłem siły i przestrogą, a także gwarancją, że Polska i Polacy już zawsze będą żyć w pokoju i bezpieczeństwie” - powiedział premier Donald Tusk na Westerplatte. Nie wiem, kto teraz przygotowuje panu premierowi przemówienia, ale ktokolwiek by to nie był, musiał czegoś się napić, coś palić, albo czegoś się naćpać. Cóż, bowiem wynika z tego, pozornie patetycznego zdania? Ano to, że gwarancją bezpieczeństwa Polski i Polaków ma być ich pamięć o klęsce wrześniowej w 1939 roku. Że taka właśnie jest propozycja rządu. Nierozwinięta gospodarka, dzięki której można stworzyć odstraszającą siłę militarną, nie realne sojusze - tylko „pamięć”. Chociaż - zaraz, zaraz... Może ten autor niczego nie palił, ani niczego się nie naćpał, tylko pod pozorem patetycznego bełkotu przemycił nam prawdę - że żadnych gwarancji bezpieczeństwa Polska już nie ma i mieć nie będzie? To być może, bo obecnie pozostałości po armii nie są w stanie spełnić zadań, jakie wojsku wyznacza konstytucja: obrona niepodległości państwa, niepodzielności jego terytorium oraz nienaruszalności granic. Polska przygotowuje jedynie formacje askarisów nie tyle nawet do wynajęcia, co do wysługiwania się państwom trzecim, które - dzięki rozbudowanej w naszym nieszczęśliwym kraju agenturze wpływu - popychają Polskę ku jej przeznaczeniu, którym wcale nie jest niepodległość, a przeciwnie - podległość. Jakże, bowiem inaczej, skoro filarem obecnej doktryny obronnej jest założenie, że polskich interesów państwowych do ostatniej kropli krwi będzie broniła Bundeswehra? Jak to napisał św. Paweł w Liście do Tesaloniczan? „Kiedy bowiem będą mówić: pokój i bezpieczeństwo - tak niespodzianie przyjdzie na nich zagłada”. Na nich? Oni uciekną tam, dokąd się przewerbowali. Zagłada przyjdzie na nas! SM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
537 WYKLAD 3, Zarządzanie, II rok, Analiza efektywności firm
537
536 537
537
537
10 Cyrkulacja przybrzeżna ?lowanie (24 03 2011)id537
537
537
537
537
PN IEC 60364 5 537 1999
537
kpk, ART 537 KPK, 2000
537
PN IEC 60364 5 537 1999
537 1

więcej podobnych podstron