285

Szlaki przemytnicze narkotyków w Azji Centralnej w latach 1990-2010 Wszystkie dotychczasowe wysiłki zmierzające do ograniczenia produkcji opium spełzły na niczym, albo wręcz przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Przykład? Po wprowadzeniu programu dotacji dla rolników na niszczenie upraw maku, część chłopów, która wcześniej tego nie robiła, zaczęła go uprawiać, aby otrzymać dotacje. Z kolei ogłoszone przez rząd plany ograniczenia upraw maku o 25% sprawiały wrażenie legalizowania pozostałych 75% upraw. Pomimo upadku reżimu talibów i próby integracji Afganistanu z prozachodnimi organizacjami, kraj ten pozostaje największym producentem opium i heroiny, a państwa Azji Środkowej nadal stanowią główne kanały dystrybucyjne na inne kontynenty. Badanie szlaków przemytniczych pozwala stwierdzić, że ograniczenie wejścia narkotyków do Europy, a przede wszystkim Rosji jest praktycznie niemożliwe. W celu zmniejszenia zjawiska heroinizmu na terenie Rosji, tamtejszy prezydent, Dmitrij Miedwiediew zaprosił do działania członków Szanghajskiej Organizacji Współpracy (SCO). „Sprzeciw przeciwko heroinie można rozpatrywać tylko w ujęciu światowej społeczności”, powiedział prezydent na międzynarodowym forum antynarkotykowym, które odbywało się w czerwcu br. pod hasłem „Produkcja narkotyków w Afganistanie wyzwaniem dla społeczności międzynarodowej”. Członkowie SCO: Rosja, Chiny, Kazachstan, Tadżykistan, Uzbekistan i Kirgistan zobowiązały się do opracowania wspólnych metod działania w zwalczaniu przemytu narkotyków z Afganistanu. Trzeba jednak pamiętać, że Afganistan ma w SCO status obserwatora, więc rozwiązanie problemu nie musi być tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Podczas szczytu Miedwiediew zaproponował przyjęcie strategii walki z narkotykami na lata 2011-2016 i plan działania w celu jej wdrożenia. „Nie chodzi tylko o fakt, że narkotyki są niebezpieczne dla zdrowia; są również źródłem finansowania międzynarodowego terroryzmu”, argumentował prezydent Rosji. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że 95% opium na świecie jest produkowane właśnie w Afganistanie. Stamtąd trafia ona do Europy i Rosji. Na świecie co roku z powodu afgańskich narkotyków umiera nawet do 100 tys. ludzi. Spośród 30 mln mieszkańców Afganistanu 1,5 mln jest uzależnionych od heroiny. „Musimy zrobić wszystko dla międzynarodowego porozumienia w walce z narkotykami, ponieważ ten problem ma silny związek z terroryzmem i jego zapleczem. Oprócz walki z ugrupowaniami terrorystycznymi będziemy walczyli z bezrobociem w Afganistanie oraz zrobimy wszystko w celu poprawy sytuacji gospodarczej i warunków życia ludności. Drugim ważnym kierunkiem naszych działań jest walka z przemytem narkotyków. Światowa społeczność powinna wykryć kanały i zapobiegać ich powstawaniu”, deklarował Isdijar Mohhamad Allam, szef komisji spraw zagranicznych w Afganistanie. Większość uczestników szczytu już zaakceptowała rosyjski plan o nazwie “Tęcza-2”, który zakłada destrukcję afgańskiej produkcji narkotyków. Program ten przewiduje m.in. zniszczenie upraw maku oraz wymianę informacji między wszystkimi zaangażowanymi służbami. Należy podkreślić, że przedstawiciele Rosji byli gotowi od zaraz realizować niektóre punkty programu. Chcieli np. wymieniać się informacjami z rosyjskimi bossami narkotykowymi. Rosja oczekiwała również, że Stany Zjednoczone dostarczą informacji o afgańskich obywatelach, których podejrzewa się o handel narkotykami i przemyt ich do Rosji. Po paru tygodniach Miediwediew rozmyślił się i zadeklarował, że zamiast szukać kanałów, będą rozmawiać i przekonywać ludność Afganistanu do zaprzestania procederu, głównie poprzez „wskazanie korzyści płynących z zaprzestania hodowli”. Gratuluję konsekwencji, zwłaszcza, że zezwolenie na funkcjonowanie obecnych szlaków i przyzwolenie na tworzenie nowych może skutkować wzrostem podaży, a w rezultacie wzrostem popytu. W przypadku heroinizmu idealnie sprawdza się prawo J.B. Say`a, głoszące, że wszystko, co zostanie wyprodukowane, zostanie nabyte. Znaczenie nowych szlaków przemytniczych bardzo łatwo udowodnić: kiedy po wejściu Amerykanów wpływy w Afganistanie uległy zmianom, w 2002 r. w prowincji Badakszan powstało typowe „zagłębie” heroinowe, co doprowadziło do 200% wzrostu sprzedaży. Obecnie funkcję tę pełni prowincja Helmand, gdzie wytwarza się ponad połowę opium dystrybuowanego następnie na wszystkie kontynenty. Jak pokazują badania szlaków przemytniczych uczęszczanych przez afgańskich producentów, przedsięwzięcie polegające na ograniczeniu przepływu narkotyków do Europy jest niezwykle złożone. Wzorzec produkcji opium w Afganistanie uległ znacznym zmianom, w konsekwencji szlaki przemytu również ewoluowały, odzwierciedlając te zmiany. „Jeszcze w 2002 roku opium uprawiano tylko w kilku prowincjach. Dziś uprawy te są już w ponad 30 prowincjach, czyli niemal w całym kraju” – mówił w 2004 Mark Schneider z Międzynarodowej Organizacji do Spraw Kryzysowych. W latach 2007-2008 uprawy obejmowały cały kraj, w roku 2009 natomiast, 20 spośród 34 prowincji było wolnych od upraw maku.[Dane pochodzące z raportu UNODC z roku 2009] „Początkowo Amerykanie nie poczuwali się do żadnej odpowiedzialności w tej kwestii. Nie aresztowali handlarzy narkotyków i nie przekazywali ich władzom nawet, jeśli przypadkowo wpadli oni w ich ręce.” – twierdzi Schneider. Wszystkie dotychczasowe wysiłki zmierzające do ograniczenia produkcji opium spełzły na niczym, albo wręcz przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego. Przykład? Po wprowadzeniu programu dotacji dla rolników na niszczenie upraw maku, część chłopów, która wcześniej tego nie robiła, zaczęła go uprawiać, aby otrzymać dotacje. Z kolei ogłoszone przez rząd plany ograniczenia upraw maku o 25% sprawiały wrażenie legalizowania pozostałych 75% upraw. W roku 2007 obszar zasiewów maku w Afganistanie wzrósł o kolejne 17% (do 193 tys. ha), a produkcja opium o 34% (do 8200 ton). Choć ten nieszczęsny kraj sześć lat wcześniej został wyzwolony od władzy talibów, ma prozachodni rząd i wojska NATO na swoim terytorium, sytuacja nie poprawiła się. Ostatnim krajem, który produkował tak olbrzymie ilości narkotyków były Chiny w XIX wieku. Przed rokiem 1990 gospodarka Afganistanu praktycznie nie istniała na skutek inwazji wojsk radzieckich oraz suszy, która miała miejsce w latach 70 XX w. Do końca lat 70. Afganistan słynął raczej z marihuany i haszyszu. Zmieniła to inwazja radziecka. Zarówno stawiający opór Armii Czerwonej mudżahedini, jak i oddziały prokomunistyczne zaczęły finansować swoją walkę z produkcji coraz większej ilości opium, na co ich amerykańscy i radzieccy sojusznicy patrzyli lekceważąco. Wycofanie Rosjan nie zatrzymało tego procesu, ponieważ dowódcy potrzebowali pieniędzy na walkę innymi ugrupowaniami politycznymi i religijnymi. Obecność Sowietów spowodowała destabilizację polityczną, która z kolei stworzyła idealne warunki dla ukształtowanie się gospodarki wojennej, której centralną częścią stał się opiumowy proceder. Postępująca destrukcja struktur państwowych sukcesywnie pogłębiała skalę tego zjawiska. W okresie powszechnego chaosu opium stało się jednym z niewielu środków zapewniających dochody lokalnej administracji oraz wojsku. Po dokonanej przez talibów centralizacji rządów w drugiej połowie lat 90, produkcja opium nadal się rozwijała, choć już nie w tak dużym stopniu. Tolerancyjna polityka względem uprawy opium pozwalała także utrzymać talibom w ryzach ich politycznych przeciwników, najczęściej zajmujących się narkotykowym rzemiosłem. Zarówno tamtejsze władze, jak i zwykła ludność są wyuczeni, że gdy biały sok nabierze brązowego koloru, jest zlepiany w grudy i zapakowywany do plastikowych toreb, a następnie transportowany na inne rynki. Głównym szlakiem przemytniczym do Europy pozostaje tzw. szlak bałkański, przechodzący przez Iran, Turcję i dalej przez Bułgarię, Grecję, Albanię i Rumunię. Przez owy szlak przemyca się ok. 80% heroiny przeznaczonej do konsumpcji w Europie, pozostałe 20% przechodzi szlakiem rosyjskim (zwany również północnym) przez Azję Centralną oraz przez Morze Czarne, Pakistan, Afrykę i południowo-wschodnią Azję. I nie ma powodów do obaw, że liczby te będą mniejsze – w marcu bieżącego roku NATO odrzuciło rosyjską propozycję opryskiwania maku, powołując się na obawy dotyczące dochodów afgańskich obywateli.

Pakistan Pomiędzy 2000 a 2003 heroina, tak samo jak i opium, była nadal eksportowana do Pakistanu przez Północno Zachodnią Prowincję Graniczną (NWFP) i prowincję Beludżystan na południu. Jeden z głównych rynków i kanałów dystrybucyjnych opium w północnym Afganistanie, aż do czasu zamknięcia w kwietniu 2002, znajdował się w wiosce Ghani Khel, na południowy-wschód od Dżalabadu, prowincjonalnej stolicy jednego z głównych obszarów produkcji opium w Afganistanie. Dwoma innymi regionalnymi rynkami były Achin i Kahi, jednak są one położone dalej od szlaku Kabul-Dżalabad - Peszawar, dlatego też okazały się mniej rentowne niż wcześniejszy kanał. Zaprzestano w nich dystrybucji i przemytu zaraz po zamknięciu Ghani Khel. Nikogo nie powinno dziwić, że rejony, przez które przewozi się duże ilości opium stają się też największymi konsumentami, nie tylko przez ogromną podaż, ale i niskie ceny. Podobną sytuację można obserwować w każdym kraju, także w Polsce. Heroina jest tu przywożona głównie z Bułgarii, Turcji i Ukrainy prosto do Warszawy, gdzie jej koszt u importera – hurtownika to ok. 70 zł za 1 g, zaś u ostatniego pośrednika (czyli zanim narkotyk trafi do dilera) to ok. 100 zł za 1 g. Odbiorca końcowy (konsument) za 1g heroiny w miastach takich jak np. Suwałki jest zmuszony zapłacić ok. 300 zł. Analogicznie, to Warszawa (skąd narkotyk jest przewożony do innych miast) jest największym konsumentem heroiny w Polsce. Jak pokazał Program Kontroli Narkotyków wprowadzony przez Narody Zjednoczone, w południowym Afganistanie, gdzie koncentruje się większość produkcji opium (prowincje Kandahar i Helmand), rynek opium jest mniej scentralizowany niż na północy (prowincja Nangrahar), gdzie Pasztuni (plemię Shinwari w Afganistanie i Afridi w NWFP) zmonopolizowali handel. Na południu największym rynkiem opium było Sangin w prowincji Helmand, a następnie Musa Qala, na północ od Sangin. Regionalny rynek w północnym Afganistanie jest zdominowany przez handel heroiną, głównie z powodu wiodącej roli plemion Shinwari i Afridi w procesie przetwarzania heroiny. Na południu kraju handluje się głównie opium i morfiną (przekształcaną w heroinę przy użyciu bezwodnika kwasu octowego). Zajmują się tym przeważnie kupcy – Beludżowie i Pasztunowie, którzy nie należą do plemion Afridi i Shinwari. W rezultacie w NWFP i Centralnej Azji handel heroiną jest prowadzony na znacznie większą skalę niż w południowym Pakistanie (Beludżystan) i Iranie, gdzie przejęcia narkotyków dotyczą głównie opium i morfiny. Heroina jest z łatwością przemycana do NWFP z Afganistanu przez terytorium plemienia Afridi oraz przez Przełęcz Chajberską, która zwana jest „narkotykowym rurociągiem”. Na południu Pakistanu prowincja Beludżystan dzieli z Afganistanem granicę długości 1 200 km oraz sąsiaduje z dwiema prowincjami Afganistanu – Helmand i Kandahar, które od kilkunastu lat nieustannie są największymi producentami opium. Największe ilości opiatów [Opiaty to alkaloidy otrzymywane z maku lekarskiego o działaniu przeciwbólowym i euforyzującym, a wyższych dawkach powodującym osłupienie, śpiączkę i niewydolność oddechową. Do opiatów zalicza się m.in. morfinę i półsyntetyczną heroinę. Termin opiaty nie obejmuje syntetycznych opioidów, takich jak np. fentanyl czy metadon., a jest w stosunku do nich błędnie stosowany] są transportowane przez Beludżystan, 700 km do wybrzeża Makran, skąd są przewożone na tysiącach łodzi rybackich, statkach towarowych i pasażerskich. Jednak opium, morfina i heroina docierają również do Iranu, jeśli nie bezpośrednio z Afganistanu, to właśnie z prowincji Beludżystan. Ponieważ leży ona na skrzyżowaniu afgańskich kanałów przemytniczych, jest pełna niezliczonej ilości karawan przemierzających nocą pustynie w kierunku Afganistanu, Pakistanu i Iranu. Grupy handlarzy narkotyków przekazują sobie towar zakopany w piasku, np. z Afganistanu do Panjgur w Pakistanie, następnie do Turbat i w końcu do Mand, Pasni lub Gwadar. Poza tym większość granicy afgańsko-pakistańskiej pozostaje otwarta, umożliwiając tym samym przemyt. W federalnie zarządzanych regionach plemiennych (tzw. obszar FATA) prawie nie dochodzi do żadnych przejęć, notoryczne nadużycia Afgańskiej Umowy o Handlu Tranzytowym (ATTA), jak i wykorzystywanie związków rodzinno-plemiennych przekształciły granicę afgańsko-pakistańską w strefę wolnego handlu narkotykami, odczynnikami, pieniędzmi, ludźmi i bronią, obszar ten jest sanktuarium pakistańskich talibów, Al-Kaidy oraz sieci Haqqani; podobnie jak w Afganistanie, ekstremiści pakistańscy nakładają opłaty na legalną działalność gospodarczą w tym regionie, handel i dostawy dla sił koalicji. Z najnowszego raportu UNODC wynika, że w Afganistanie przejmuje się tylko 2% transportów opiatów. Większość ugrupowań przestępczych działa na rynku lokalnym, jednak istnienie diaspory, zwłaszcza w takich krajach jak Pakistan, Iran, Azja Centralna czy państwa Zatoki pozwalają na ekspansję działalności, a powiązania rodzinne i plemienne zezwalają na handel w ramach systemu hawala [System hawala polega na zdeponowaniu środków w jednym miejscu i ich wypłacie w innym bez konieczności fizycznego przemieszczania gotówki, ma swoje korzenie w tradycji starożytnych Chin, gdzie był nazywany fei quian, czyli „latającą monetą”. Za jego rozpropagowanie odpowiedzialni są arabscy kupcy, dla których stanowił skuteczną metodę zapobiegania grabieżom dokonywanym na Jedwabnym Szlaku. Stał się jednak również integralną częścią gospodarek Indii, Pakistanu (lokalna nazwa: hundi), Afganistanu, Somalii i Jemenu. Samo słowo wywodzi się z języka arabskiego i jest tłumaczone jako weksel lub weksel własny. Weksel to „dokument zobowiązujący wystawcę lub wskazaną przez niego osobę do bezwarunkowego zapłacenia określonej kwoty pieniężnej w oznaczonym terminie”(źródło: Leksykon Finansów, red. Anna Miklewska, Warszawa 2001)], wykorzystywanego m.in. przez narkobiznes do przekazywania pieniędzy. Dalabandi jest głównym centrum regionalnego handlu narkotykami z Afganistanu do wybrzeża Makran lub Iranu, a Beludżowie odgrywają rolę czołowych dystrybutorów.

Indie Heroina jest importowana do Pakistanu w celu zaopatrzenia dużego rynku wewnętrznego oraz dalszej dystrybucji. Jednym z takich miejsc są Indie, do których heroina jest przemycana przez Pendżab, Radżastan i Gudżarat: dystrykty Jaisalmer i Barmer w Radżastanie są jednymi z ulubionych węzłów przemytniczych, głównie dlatego, że przemierzając pustynię łatwo ukryć swój „skarb”.

Przed zamknięciem jedynego połączenia kolejowego pomiędzy Pakistanem a Indiami w grudniu 2001, Express Samjhauta pomiędzy miastami Lahore i Delhi był używany przez handlarzy narkotyków i producentów fałszywych pieniędzy. Amritsar w Pendżabie nadal jest ważnym węzłem na trasie przemytu narkotyków do Indii – jego powstanie związane było ze wsparciem pakistańskich służb specjalnych dla separatyzmu sikhów w prowincji. Po 1992 roku, kiedy bojowość sikhów osłabła, a z kolei konflikt między Hindusami a muzułmanami w Kaszmirze zaczął się zaogniać, przejęcia narkotyków w Indiach pokazały nagły wzrost przemytu afgańskiej i pakistańskiej heroiny przez regiony Dżammu i Kaszmiru, głównie poprzez Ranbirsingh Pura, Samba i Akhnoor. Bezwodnik kwasu octowego również jest przemycany tymi samymi drogami, jednak w odwrotnym kierunku, z Indii – ważnego producenta przemysłowego – do Pakistanu i Afganistanu, ponieważ pomimo zwiększenia produkcji opium i heroiny, w Afganistanie nadal nie ma laboratoriów wytwarzających owy odczynnik, ani też laboratoriów, gdzie można byłoby przeprowadzać odpowiednie reakcje chemiczne na większą skalę. W Afganistanie procederem tym zajmują się raczej zwykli obywatele, którzy domowymi sposobami starają się przetwarzać opium w heroinę, jednak robią to raczej na potrzeby swoje i rynku lokalnego. Najbliższym miejscem, gdzie przeprowadza się reakcje na potrzeby ogólnoświatowe jest Pakistan, natomiast kraj, gdzie istnieje najwięcej laboratoriów to Turcja. Wielkość nielegalnej produkcji heroiny zależy właśnie od dużej ilości prekursora – bezwodnika octowego. Jednakże dochodzenia badające szlaki przemytu tej substancji do Afganistanu są nadal bardzo trudne. Afganistan nie zgłosił legalnego zapotrzebowania na bezwodnik octowy i nie importuje legalnie tej substancji, co oznacza, że prekursor ten jest przemycany do kraju. [Dane pochodzące z raportu INCB z roku 2005] Pozyskuje się go w Europie, na Bliskim Wschodzie oraz w Azji, na podstawie sfałszowanych dokumentów. Substancje chemiczne są przemycane na wszystkich odcinkach granicy afgańskiej, w szczególności w prowincjach Nangarhar, Hilmand, Kandahar, Nimroz oraz Farah. W ostatnim czasie ceny bezwodnika octowego w Afganistanie potroiły się, na co wpływ miała wyżej wspomniana wysoka cena oraz koncentracja organów ścigania na zabezpieczaniu opiatów. [Dane pochodzące z raportu UNODC z roku 2009]

Iran Bez wątpienia Iran jest głównym szlakiem przemytu afgańskich narkotyków. Tylko w prowincji Khorasan w 1998 roku przejęcia opiatów przez władze irańskie stanowiły około 40% przejęć na całym świecie, z kolei przejęcia w całym Iranie stanowiły 85% przejęć opiatów na świecie. Iran graniczy z Afganistanem i Pakistanem, przez co jest strategicznym rynkiem zbytu na drodze do głównych rynków zbytu – krajów Europy. Wybrzeże długości 2.440 kilometrów sprawia, że Iran jest idealnym miejscem na przemyt narkotyków droga morską w kierunku Zjednoczonych Emiratów Arabskich i wschodniej Afryki. Granica z Afganistanem i Pakistanem jest obstawiona 30 tys. pracownikami organów ścigania, którzy mają do dyspozycji patrole drogowe, konstrukcje betonowe tj. zapory, rowy, posterunki, wieże obserwacyjne, druty kolczaste, ogrodzenia pod napięciem oraz elektroniczne urządzenia naprowadzające. Władze irańskie w roku 2000 podały, że co roku wydają 400 mld USD na operacje antynarkotykowe i jak do tej pory zainwestowały 800 mln USD w działania mające podnieść jakość kontroli granicy z Afganistanem. Obecnie pomimo znacznych wysiłków ze strony irańskiej w walce z przemytem (specjalne służby, ok. 20% przejęć heroiny, 3 500 zabitych policjantów), trwa dalsza ekspansja rynku opiatowego w Iranie – na ten moment liczba uzależnionych od opiatów w tym kraju wynosi 1 mln. W Iranie, tak jak i w Pakistanie, działania wymierzone przeciwko handlarzom i przemytnikom narkotyków charakteryzują się brutalnością i przemocą: handlarze narkotyków są zazwyczaj uzbrojeni w broń typu granatniki, a pomiędzy nimi a irańskimi oddziałami są toczone regularne walki. Ponieważ znaczna część produkcji heroiny jest skoncentrowana na południu Afganistanu, szlak przez terytorium Iranu pozostaje głównym kanałem dystrybucji na rynek turecki i wschodnioeuropejski (gdzie z powodzeniem funkcjonują laboratoria heroiny), a stamtąd do UE.

Turcja Afgańskie opiaty przemycane są do Turcji głównie przez prowincje Igdir, Agir, Van i Hakkari. W sierpniu 1999 roku tureckie władze przejęły 500 kg heroiny w prowincji Agri. Jednak Turcja to nie tylko szlak przemytniczy, ponieważ na jej terytorium znajduje się również wiele laboratoriów. W marcu 2000 roku 3 tony heroiny zostały przejęte w Iranie (pomiędzy miastami Yazd i Kerman), która podobno miała dotrzeć do Turcji. W maju 2000 roku turecka policja znalazła 250 kg morfiny w mieście Baskale, w prowincji Van, blisko granicy irańskiej, w tym samym czasie handlarze narkotyków zostali aresztowani w Istambule z 80 kg heroiny przeznaczonej na rynek Wielkiej Brytanii. W roku 2008 tureckie siły bezpieczeństwa przechwyciły 400 kg heroiny przemycanej w samochodzie ciężarowym z oliwkami, który miał zostać odprawiony przez granicę z Bułgarią. W lutym roku 2007 udaremniono największy w historii tego przejścia granicznego przemyt heroiny. Było jej ponad 565 kilogramów. Podobne transporty z Afganistanu do Turcji przez Iran są coraz częstsze, potwierdzają przypuszczenia, że produkcja heroiny ma miejsce w Turcji i krajach Europy Wschodniej, zanim zostanie sprzedana na rynkach europejskich. Handlarze organizują raczej masowe przemyty. W jednym autokarze potrafią ukryć nawet 300 kg heroiny. Jest to opłacalne, nawet jeśli stracą 100 kg narkotyku, jeśli kolejne 100 kg uda się przemycić – kontrole na granicach są wyrywkowe, a łapany jest jeden transport na dziesięć. Osoby kierujące narkobiznesem w Turcji powiązane są z tamtejszym światem polityki, średniego i dużego biznesu, mediów, sportu – twierdzi oficer Centralnego Biura Śledczego, biorący udział w inwigilowaniu tureckich handlarzy heroiną. Ważnym ogniwem w organizacji przemytu narkotyków są kurierzy. Najlepiej opłacani są często podróżujący właściciele firm handlowych. Jednorazowo przemycają nawet 80 kg heroiny. Podróżują ekskluzywnymi samochodami, są w towarzystwie kobiet i małych dzieci, co sugeruje rodzinny charakter podróży. Nie budzą podejrzeń: celnicy rzadko decydują się na rozkręcenie lub pocięcie karoserii ich aut. [Źródło: „Szlak białej śmierci”, Ewa Ornacka, Wprost 5/2001]

Azja Centralna Wraz z rozpadem Związku Sowieckiego w 1991 roku, północna granica Afganistanu została podzielona między 3 kraje: Turkmenistan, Uzbekistan i Tadżykistan. Stare jedwabne szlaki zostały zastąpione przez szlaki opiumowe – dowodem na to są badania, z których wynika, że obecnie 75-80 ton heroiny trafiającej do Rosji przechodzi przez Uzbekistan, Turkmenistan, Tadżykistan oraz Kazachstan. Władze Tadżykistanu twierdzą, że ich kraj stal się ofiarą „opiumowego tsunami” i „narkotykowej agresji”. Tylko pomiędzy 1998 a 1999 na terytorium tego kraju nastąpił wzrost handlu narkotykami o 250%. Reprezentant Uzbekistanu, Kamol Dusmetov, wskazał na 600% wzrost w tym samym okresie czasu, w Kirgistanie minister spraw wewnętrznych podał, że wzrost w przejęciach narkotyków osiągną 1 600% w okresie 1999 – 2000, włączając w to 800% wzrost samej heroiny. Tadżykistan, który doświadczył wojny domowej w latach 1992 – 1997, stał się głównym korytarzem dla afgańskich opiatów przeznaczonych na nowopowstałe rynki posowieckie i tradycyjne rynki europejskie. Od Ishkoshim do Nijni Pandj, handel narkotykami rozwijał się dynamicznie wzdłuż rzeki Amudar’ya (wcześniej Oxus), tworząc z Khorog główne miasto tranzytowe, z którego tylko jedna główna droga w prowincji Badakhshoni Kuhi w Tadżykistanie (przez Duszanbe) prowadziła do Osh w Kirgistanie i Doliny Fergańskiej. Stamtąd opiaty mogły być transportowane w stronę Morza Kaspijskiego, do Azerbejdżanu, Gruzji lub na północ przez Kazachstan do Rosji. 1/3 handlarzy zatrzymanych w pociągu trasy Duszanbe-Saratov było Tadżykami, rosyjska policja w Irkucku poinformowała, że przejęła transport heroiny przewożony ciężarówkami przez kierowców, prawdopodobnie będących tadżyckimi funkcjonariuszami. W Kazachstanie w styczniu 2000 roku tadżycki policjant został przyłapany na przygotowywaniu 7 kg heroiny do wysłania dla wyższego urzędnika w Tadżykistanie. Rosyjskie i kazachskie władze wskazują na wiodącą rolę tadżyckich handlarzy narkotyków w regionie: Z kolei w maju tego samego roku znaleziono 62 kg heroiny w samochodzie tadżyckiego ambasadora w Kazachstanie, który jednak sam nie był zamieszany w przemyt. W ostatnich latach Tadżykistan prowadzi ściślejszą kontrolę swoich granic pod kątem przemytu narkotyków, uczestnicząc wraz z ONZ w antynarkotykowych operacjach pod hasłem „Topaz”. W 2003 roku służby graniczne zatrzymały przemyt około sześciu ton heroiny, co jednak jest tylko niewielką częścią ogólnej produkcji, która w Afganistanie, jak szacuje ONZ, wynosi około 3600 ton. Ogólnie szacuje się, że narkotyk jest transportowany na obszarze Tadżykistanu w ilości 100 ton rocznie. Niemalże całą heroinę przewozi się z tego kraju rzekami, w samochodach lub na zwierzętach pociągowych.

Turkmenistan również stał się szlakiem opiumowym. Wiele największych przejęć narkotyków miało miejsce w Kushka, który jest głównym posterunkiem granicznym pomiędzy Afganistanem a Turkmenistanem. Ponowne otwarcie drogi Quetta-Kandahar-Herat-Ashgabat przez talibów, częściowo sfinansowane przez pasztuńską mafię, w dużym stopniu pomogło w rozwoju narkotykowego przemysłu w Turkmenistanie. Jednak największy wzrost przemytu narkotyków w ciągu ostatnich dwóch lat zanotowano w Tadżykistanie. Po tym jak talibowie w 2000 roku oficjalnie zakazali produkcji opium, zbiory w 2001 roku wynosiły jedynie 185 ton, z czego tylko 35 ton zostało wyprodukowane w regionach rządzonych przez talibów, a pozostałe 150 ton pochodziło z regionów kontrolowanych przez Zjednoczony Front. Przejęcia opiatów przez Iran (20%) i Pakistan (17%) są znaczne, ale całkowicie odosobnione. państwa Azji Centralnej przejmują zaledwie 5% z przepływu heroiny szacowanego w tym regionie na ok.200 ton rocznie (dane za ubiegły rok). Dożylne zażywanie heroiny znacznie wzrosło w Azji Centralnej i Rosji, nawet w tak dalekich zakątkach jak Nowosybirsk i Irkuck na Syberii, gdzie heroina pojawiła się pierwszy raz w 1999 roku. W latach wcześniejszych obszary te były raczej brane pod uwagę w kategorii tranzytu, od ok. 10 lat pozostają jednak także rynkami zbytu. Na wszelkie podsumowania jest zdecydowanie za wcześnie. Zwiększony przemyt narkotyków przez Azję Centralną i większa produkcja opium w Afganistanie wpłynęły na zwiększenie używania narkotyków przez mieszkańców regionów, przez które przebiegają narkotykowe szlaki. Permisywna polityka krajów, które stanowią główne kanały przemytnicze może doprowadzić jedynie do zwiększenia liczby upraw, a w rezultacie liczby uzależnionych. Jedynym sposobem na walkę z heroiną mogą okazać się działania całej światowej społeczności w porozumieniu z różnymi ugrupowaniami religijnymi. Pytanie tylko, czy komukolwiek to się opłaci i czy wypracowanie jakiegokolwiek sensownego rozwiązania na tak ogromną skalę jest w ogóle możliwe. Kamila Vestergaard Tekst ukazał się na portalu www.polska-azja.pl

Santa Blida i Anioły. Całodzienny temat medialny z dnia 3 listopada 2010. Ostatnim świadkiem wysłuchanym przez sejmową komisją śledczą był mąż samobójczyni Henryk Blida. Niektóre media używają określenia: „zmarłej”. 25 kwietnia 2007 roku w toalecie własnego domu Barbara Blida popełniła samobójstwo strzelając do siebie z pistoletu ukrytego wcześniej w tym pomieszczeniu.
Będąc ministrem zamieszana była w aferę węglową. Istotną była znajomość posłanki z Barbarą Kmiecik, nazywaną „śląską Alexis”.
Złożyła ona obciążające Blidę zeznania, z których się potem wycofała. Oskarżono natomiast funkcjonariuszkę ABW pilnującą wówczas B. Blidę w toalecie. Po czasie, zarzut niedopełnienia obowiązków z braku dowodów na niewłaściwe działanie, umorzono. Mąż stwierdza: Mam pretensje do byłego ministra sprawiedliwości - prokuratora generalnego pana Ziobry, który oskarżał żonę z trybuny sejmowej i mówił, że jej zatrzymanie było zasadne. Moim zdaniem dopuścił się manipulacji, bo nie ma i nie było dowodu, że żona dopuściła się przestępstw. Pewnego dnia, jadąc samochodem, pomyliła kierunek jazdy i nieoczekiwanie zawróciła a za nią zrobił to inny samochód. Albo tak nieudolnie to robiono, albo specjalnie tak robiono. Dla mnie to było zaszczucie żony - ocenił. Dodał, że żona - widząc w telewizji zatrzymania takich polityków jak Aleksandra Jakubowska, czy Emil Wąsacz, oceniała to jako "śmierć cywilną" osoby publicznej. Henryk Blida zeznał też, że o mafii węglowej usłyszał pierwszy raz po śmierci żony. Jego zdaniem - takiej mafii nie ma. Takie wypowiedzi mają oczywiście iście polityczny charakter. Jak bowiem można oskarżać o ten czyn b. ministra sprawiedliwości czy ówczesnego premiera? Nagłośnienie dzisiaj, przez cały dzień, nazwisk Z. Ziobry i J. Kaczyńskiego ma jasny cel, dołożenie kolejnych oszczerstw i umniejszenie winy, czy wręcz poza sądowe uniewinnienie B. Blidy a nazwiska mają kojarzyć się źle. Gdyby tak chętnie gdybano o katastrofie, gdyby już działała prawdziwa, szczera komisja do wyjaśnienia tej sprawy, wiedzielibyśmy już dużo więcej, inaczej potoczyłoby się śledztwo. A tak? Mamy jedną świętą, pielęgnowaną troskliwie przez Kalisza, a Anioły spod Smoleńska patrzą z góry i machają na to wszystko skrzydłami, nieoczekiwanie wolni ...od polskiej głupoty. kelner's blog

Gdy agent zakłada pończochy Pełne wdzięku, ceniące wolność, mające kontakty w wyższych sferach, prowadziły wyrafinowane gry z wrogiem, kolekcjonując tym samym, oprócz męskich serc, bezcenne informacje. Krystyna Skarbek, Halina Szymańska i Malwina Gertler - trzy kobiety, które swoje szpiegowskie oblicza ukryły perfekcyjnie pod modnymi ubraniami i na wysokich obcasach potrafiły przedzierać się przez okopy tajnych zadań. Te, które przyjmowały zaproszenie do organizacji paramilitarnych, były zwykłymi obywatelkami - ekspedientkami, sekretarkami, gospodyniami domowymi. Robiły to z nienawiści do nazistów, z patriotyzmu czy z potrzeby ucieczki od przyziemnych obowiązków przypisywanych w czasie wojny kobietom. W objęcia wywiadu popychała je często śmierć męża na wojnie. Sytuacja, w jakiej się znalazły wraz z osieroconymi dziećmi, miała zwykle tylko jedno honorowe wyjście. "Chociaż macierzyństwo i walka wzajemnie się wykluczają (...) fakt posiadania dzieci nie stanowił bariery dla zaangażowania w tego typu działania. Raczej stawał się bodźcem. Pod nieobecność mężów musiały walczyć o bezpieczeństwo swoich dzieci" - pisał Marcus Binney w książce "The Women Who Lived for Danger: The Women Agents of S.O.E. in the Second World War".

Krystyna Skarbek W drobnej sylwetce i pod maską delikatnych rysów twarzy ukrywała naturę dzikiego zwierzęcia. Doskonale jeździła na nartach i konno. Była niezwykle inteligentna i odważna. Angażowała się w każdą, nawet najbardziej niebezpieczną misję powierzaną jej przez brytyjski wywiad. Zawsze osiągała cel. Odrzucała staroświeckie zasady. Kobiety ją krytykowały, a mężczyźni kochali bez pamięci. 24-letnia Krystyna przebywała z mężem w Afryce, kiedy 1 września Niemcy napadły na Polskę. Decyzja była oczywista: powrót do Europy! Mąż - Jerzy Giżycki - nie wiedział, czym się będzie zajmował po powrocie, ale Krystyna miała plan.

"Zdecydowała się wykorzystać swe liczne kontakty, znajomość języków i błyskotliwą inteligencję w służbie krajowi. Była Polką z rodu Skarbków i patriotką" - napisała o niej Madeleine Masson. Była też kobietą pragnącą wolności.

Wierna jedynie wywiadowi Choć kultura kontynentalna była jej znacznie bliższa, na początek kariery agentki wybrała Wielką Brytanię. Fascynacja Albionem jest ważnym elementem jej biografii, bo w ostatecznym rozrachunku brytyjskie państwo brutalnie z niej zakpiło. To był "cios, po którym nigdy się nie podniosła"- konstatuje Madeleine Masson w książce "Krystyna, ulubiona agentka Churchilla". Karierę zaczęła od znajomości z sir Robertem Vansittartem z MSZ. Jej wizja działalności, w tym pomysł przedostania się do Budapesztu i przerzucania jeńców wojennych na ziemie alianckie, wywarły spore wrażenie na przeprowadzających z nią "rozmowę kwalifikacyjną" oficerach. Zaimponowała im też planem przedostawania się do Polski przez Zakopane. Świetnie jeździła na nartach i znała wielu przewodników tatrzańskich. Pod koniec grudnia 1939 r. wyjechała z Anglii jako brytyjska dziennikarka. Krystyna pracowała dla wielu polskich organizacji, ale zawsze czuła się zobowiązana wobec Anglii, gdzie powierzono jej pierwsze zadania.

"Nie można ustalić dokładnej daty, kiedy została tajną agentką SOE, choć z jej akt wynika, że najpierw pracowała dla brytyjskiego wywiadu, a później sporadycznie dla SOE" (Kierownictwo Operacji Specjalnych - przyp. aut.), którego celem było podejmowanie działań paramilitarnych, mających doprowadzić do klęski hitlerowskich Niemiec. "Organizacja ta, choć mogła zażądać od niej życia, zapewniała jej byt, odzież i wikt, transport i metody łączności tak, aby w terenie nigdy nie musiała zaprzątać sobie głowy przyziemnymi problemami codzienności" - pisała Madeleine Masson. W dokumentach brytyjskiego Archiwum Państwowego znajdują się raporty dotyczące pierwszych kontaktów między Krystyną a brytyjskim wywiadem wojskowym, a także korespondencja na temat jej planów dostarczenia materiałów propagandowych do Polski w 1939 r. Z informacji opublikowanych na stronach brytyjskiego Archiwum Państwowego, wynika, że była jedyną kobietą, która współpracowała stale, przez 6 lat, podczas gdy większość kobiet rezygnowała po dwóch czy trzech misjach.

"Nie była świętą figurką" Główną zachętą do działania było dla niej niebezpieczeństwo. Lubiła wyzwania i smak zwycięstwa, kiedy toczyła z wrogiem pojedynek na inteligencję. Wg Masson: "Ryzyko pobudzało ją i wyostrzało zmysły - tak, że niektóre początkowo przypadkowe znajomości stawały się na pewien czas bardzo ważne - ale ich znaczenie ulatniało się, gdy tylko znikało niebezpieczeństwo". Była ryzykantką w najczystszej formie. Uroda, inteligencja, odwaga stanowiły zbroję chroniącą jej drobną, niepozorną sylwetkę. Vera Atkins, podczas rozmowy z autorką biografii - Madeleine Masson - powiedziała: "Proszę jej nie pomniejszać przez wybielanie wad. Nie była świętą figurką, lecz żywym, zdrowym, pięknym zwierzęciem o wielkim apetycie na miłość".

Kiedy w wieku 10 lat poznała Andrzeja Kowerskiego, nie zrobił na niej wrażenia. Spotkała go później - już jako dorosła kobieta - w sklepie, w Zakopanem. Kupił od jej męża narty. Nie zwróciła na niego uwagi. Kiedy wybuchła wojna i Krystyna zjawiła się u konsula prowadzącego dom otwarty dla emigrantów, zauważyła mężczyznę bez nogi - porucznika Andrzeja Kowerskiego. Tak zaczął się ich długi romans. Równoległy do małżeństwa i do wielu innych przelotnych znajomości. Wyjechali do Budapesztu. "Miała w sobie mnóstwo kobiecości i skrupulatnie dbała o wygląd" - tak ją zapamiętała Sylviana Rey. We wspomnieniach jej znajomych często pojawiają się sprzeczne informacje. Aidan Crawley uważał, że "była śliczna - krucha, o drobnej i delikatnej budowie. Bardzo pociągała mężczyzn, natomiast niespecjalnie interesowała się kobietami (...)".

Ryzyko wyostrza zmysły Uparła się, że będzie kursować do Polski przez góry. Mimo niebezpieczeństwa. Im większe było zagrożenie życia, tym chętniej podejmowała się zadania. W pewnym sensie była uzależniona od adrenaliny. Zawsze towarzyszył jej doświadczony przewodnik. Najcięższe szlaki w zimie pokonywał z nią m. in. Jan Marusarz. Z drugim przewodnikiem - również Janem - zaangażowała się w bardziej intensywną znajomość. Był nią zafascynowany. Swoim powodzeniem wśród mężczyzn narażała się na nieustanną krytykę ze strony kobiet, które zazdrościły, że miała tak duży na nich wpływ. Nadzwyczajną sympatią darzyła ludzi, których podejrzewała o kompleks niższości. To z kolei sprawiało, że zakochiwali się w niej do szaleństwa najbardziej nieprawdopodobni mężczyźni. Była typem samotniczki i niezwykle ceniła wolność. Błyszczała i była niezwykle ożywiona, kiedy dobrze się bawiła. Potrafiła też perfekcyjnie "wyłączać się", gdy się nudziła, a nudziła się bardzo łatwo.

Rozczarowanie na Bliskim Wschodzie Pewnego dnia Niemcy wpadli na trop Krystyny i Andrzeja w Budapeszcie. Po uciążliwych przesłuchaniach i "warunkowym zwolnieniu" kochankowie postanowili uciekać. Pomogli im przyjaciele. Na zlecenie sir Owena wydano im brytyjskie paszporty - najtrudniejsze do uzyskania dokumenty. Krystyna przeobraziła się w Christine Granville, a Andrzej Kowerski w Andrew Kennedy'ego. I tak zaczęła się ucieczka na Bliski Wschód. Chwilowy spokój i delektowanie się odpoczynkiem w luksusowych hotelach zmąciły im raporty polskiego kontrwywiadu, wg którego Krystyna i Andrzej byli niemieckimi szpiegami. Polski Rząd Na Uchodźstwie podejrzewał, że grupa, dla której działali Andrzej i Krystyna, "została zinfiltrowana przez Niemców". Wywiad podziękował im za usługi i odprawił z kwitkiem. Później sytuacja miała się odwrócić, choć Krystyna bardzo przeżyła ten epizod.

Podczas pobytu w Kairze skontaktowała się z mężem. Zgodził się ją zastąpić podczas jednej z akcji. Po wykonaniu zadania Krystyna powiedział mu, że zostawia go dla Andrzeja. Wpadł w furię i wyjechał do Londynu.

Brawurowa akcja uwolnienia więźniów Wrogość Francuzów wobec Niemców sprawiała, że Francja stała się idealnym obszarem do prowadzenia skutecznych działań. Cieszyła się, kiedy trafiła jej się ekspedycja do Francji. Krystyna, jako pierwsza kobieta-agentka, została zrzucona na płaskowyż Vercors. Działalność na terenie Francji (miała wtedy pseudonim Pauline Armand - przyp. aut.) i współpraca z partyzantami jest bardzo ważnym elementem jej biografii. Na szczególną uwagę zasługuje niezwykle brawurowa akcja w Digne - uwolnienie z aresztu Xana Fieldinga, Sorensona i Cammaertsa - w całości opracowana i przeprowadzona przez Krystynę, której dzięki odwadze, pomysłowości i skrajnej bezczelności udało się uratować przyjaciół. Vera Atkins wspomina Krystynę jako "kobietę o niespotykanym charakterze. Bardzo odważną, bardzo atrakcyjną, samotniczkę, która nie liczyła się z nikim i z niczym". Ale też "niezwykle lojalną i oddaną sprawie aliantów". Jeśli podejmowała się jakiegoś zadania, było pewne, że osiągnie cel. Cechowała ją absolutna dyskrecja. Nigdy nie opowiadała o swojej tajnej działalności.

Wojna i oczko w pończosze Krystyna Skarbek umiała perfekcyjnie angażować się w pracę i wykazywać wielką odwagę, ale nawet podczas akcji potrafiła się zdenerwować, kiedy "poszło jej oczko w pończosze". "Ze wszystkimi umiała się zaprzyjaźnić. Pomimo strasznych warunków, umiała cieszyć się życiem. Zanosiła się śmiechem w najtrudniejszych sytuacjach. Całkowicie niezależna, nikomu się nie podporządkowywała" - pisze autorka jej biografii, Madeleine Masson. Kiedy pewnego razu Krystyna zauważyła ma drodze niemiecki patrol i nie miała już szans na ucieczkę, wyjęła z kieszeni mapę, wydrukowaną na cienkim jedwabiu (agenci dostawali takie od SOE - przyp. aut.), i zawiązała sobie na szyi jak apaszkę. Na wszelki wypadek, gdyby hitlerowcy chcieli jej przeszukać kieszenie.

Romans z Flemingiem i narodziny Bonda W 1947 r. Krystyna znalazła się w trudnej sytuacji życiowej. Marzyła o życiu z odrobiną adrenaliny, a tymczasem powojenna nuda wpędzała ją w depresję. Była zbyt dumna, by wykorzystać dawne kontakty i prosić kogokolwiek o pomoc. Pewnego dnia została jednak przedstawiona Ianowi Flemingowi. Był nią oczarowany. "Ona promieniuje wszystkimi cechami i talentami postaci literackiej" - miał powiedzieć. Fleming pracował między innymi dla Reutersa, miał na Jamajce dom o nazwie Goldeneye. Ożenił się, ale jednocześnie romansował z Krystyną. Ich związek był jednak na tyle dyskretny, że mało kto o nim wtedy wiedział. Ale z pewnością był dla pisarza inspirujący. Napisał "Casino Royale", a pierwowzorem Vesper Lynd - pierwszej kobiety Bonda - stała się prawdopodobnie Krystyna. Wszystkie opisy pasowały do niej jak ulał, a i ojciec Krystyny nazywał ją w dzieciństwie wieczorną gwiazdeczkę, czyli "Vesperale" (vesperale w jęz. franc. oznacza "wieczorna").

Obsesyjna miłość Starała się nie ranić ludzi i to ją zgubiło. Znalazła pracę jako stewardessa na statku, gdzie poznała George'a Muldowney'a. Kiedy inni pracownicy, zazdrośni o względy pasażerów, utrudniali jej życie, Muldowney otoczył Krystynę opieką, która z czasem przekształciła się w obsesyjną miłość. Zanim to się stało, wprowadziła zakompleksionego człowieka na salony. Był tym typem mężczyzny, nad którymi zawsze się litowała. Kiedy ich znajomość stawała się dla niej coraz bardziej uciążliwa, a Muldowney zaczął dawać dowody obsesyjnej miłości, zaczęła się bać. Już miała zrezygnować z pracy na statku i dołączyć do Andrzeja Kowerskiego, kiedy jej plany brutalnie przerwał zazdrosny Muldowney. Zamordował ją w czerwcu 1952 r. Został skazany na karę śmierci.

Halina Szymańska Nazwisko Haliny Szymańskiej pojawia się w książce Wallera obok nazwiska Mariana Rejewskiego i polskich geniuszy z poznańskiego uniwersytetu, którym udało się złamać kod Enigmy. Bogusław Wołoszański wymienia Szymańską ją jako jednego z trzech największych asów wywiadu, obok Krystyny Skarbek i Romana Czerniawskiego. Gdyby nie aresztowanie jej męża, Antoniego Szymańskiego, attaché wojskowego w Berlinie i w Bernie , do którego doszło we wrześniu 1939 r., prawdopodobnie nigdy nie zostałaby cennym kontaktem admirała Wilhelma Canarisa i powiernicą tajnych planów Hitlera, przekazywanych jej przez działacza Widerstand - niemieckiego ruchu oporu. Wojna zastała ją w Poznaniu. Jako matka trzech dziewczynek, zatroskana o losy męża, bywalczyni salonów, znająca wielu niemieckich wojskowych, była prawdopodobnie w swoim sumieniu kochającej żony i matki, pragnącej zabezpieczyć losy dzieci, skazana na wybór zawodu szpiega.

Od Canarisa do brytyjskiego wywiadu Ze znajomości, jakie miała przed wojną z niemieckimi wojskowymi dzięki stanowisku męża, mogła po wybuchu wojny zrobić użytek. Udało jej się m.in. nawiązać kontakt z szefem Abwehry - wywiadu i kontrwywiadu wojskowego - admirałem Wilhelmem Canarisem. Jemu także było to na rękę, bo jako zdeklarowany przeciwnik polityki Hitlera szukał osób poza granicami kraju, którym mógłby przekazać cenne informacje. Jego celem było nawiązanie pośredniego kontaktu z Wielką Brytanią. Wiedział, że bez wsparcia Brytyjczyków sama determinacja Widerstand do pokonania Hitlera - odsunięcia go od władzy i zaprowadzenia pokoju w państwie - była niewykonalna. Wybrał Halinę Szymańską. Interes był obustronny. Ona - wraz z dziećmi - znalazła w Szwajcarii schronienie i nadzieję na uzyskanie informacji o aresztowanym mężu. On zyskał bezcenną łączniczkę. "Warunkiem pobytu w Szwajcarii było nawiązanie kontaktu z brytyjskim wywiadem" - pisze Waller w książce "The unseen war in Europe: espionage and conspiracy in the Second World". Przebywająca w Szwajcarii Szymańska związała się z Brytyjczykami i działała pod pseudonimem Halina Czarnowska. Jako agentka spotykała się w czasie wojny także z oficerem Abwehry, Giseviusem.

Prof. Ciechanowski wskazuje w wywiadzie dla "Polityki", że prawdopodobnie w SZwajcarii doszło po raz pierwszy do przekazania jej przez Canarisa informacji o tajnych planach Hitlera.

Maszynistka z MI6 Claude Edward Majoribanks Dansey zaaranżował spotkanie Szymańskiej z oficerem brytyjskiej służby wywiadowczej Frederickiem van den Heuvelem w Bernie, w 1939 r. Otrzymała wtedy drugą tożsamość - Marie Clenat - i francuskie dokumenty.W tym samym roku nawiązała także kontakt z majorem Szczęsnym Chojnackim. Oficjalnie pracowała jako maszynistka w polskiej ambasadzie; w rzeczywistości była niezawodnym, tajnym łącznikiem między Canarisem a Stewartem Menziesem - szefem MI6 (brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadowczej - przyp. red.). To właśnie Canaris oddelegował oficera Abwehry - Hansa Bernda Giseviusa - do Szwajcarii, by objął pieczę nad Haliną Szymańską. Canaris odwiedził Szymańską w zimie 1940 r. Czuwał nad nią i jej dziećmi w pierwszych miesiącach wojny. W październiku 1941 r., kiedy znowu się spotkali, miał jej wyznać swoje poglądy: "Niemiecki front przesuwał się szybko, ale ugrzązł w Rosji i... nigdy nie dotrze do celu".

Obalić Hitlera Canaris był sceptykiem. Nie wierzył w wygraną Hitlera i do ostatniego momentu próbował przetasować niemieckie sojusze tak, by Niemcy - razem z Wielką Brytanią - mogły zaatakować Rosję. Szymańska stała się dla niego idealnym łącznikiem z wywiadem brytyjskim. Brakuje jednak dokumentów, które dokładnie opisywałyby, co Szymańska - jako łączniczka - przekazywała wywiadowi brytyjskiemu. "Na temat działań polskiego wywiadu wiemy bardzo mało. Dokonania naszych asów, takich jak Krystyna Skarbek, Halina Szymańska czy Roman Czerniawski, są w dużym stopniu owiane tajemnicą" - mówił Bogusław Wołoszański w rozmowie z Tomaszem Piechalem. Ian Colvin, jeden z pierwszych biografów Canarisa, spotkał się po wojnie z Szymańską. W swoich wspomnieniach wymienia ją jako Madame J. Szymańska przyznała się do znajomości z Canarisem, ale nie przyznała się do bycia szpiegiem, tłumacząc mu subtelności swojej roli. Canaris nigdy nie pytał jej o informacje dotyczące aliantów, ale sam zdradzał tajne plany Hitlera. Prof. Ciechanowski wskazuje, że Brytyjczycy cenili nasze umiejętności wywiadowcze i chętnie korzystali z polskiej siatki agentów. Według niego niezwykle ważnym informatorem w sztabie generalnym Wehrmachtu - agentem Knopf - była właśnie Halina Szymańska.

Malwina Gertler - "najgorszy rodzaj ryzykantki" Jej przypadek jest jednym z bardziej interesujących i tajemniczych zarazem. Urodzona na Węgrzech, wychowała się w Polsce, gdzie po ukończeniu szkoły pracowała jako sprzątaczka, po czym przeszła potrójną zmianę tożsamości: Manci Gertler - Malwina Gertler - Lady Howard of Effingham. I tak oto kopciuszek ze Wschodu zamienił się we wpływową, rozpoznawaną w brytyjskim społeczeństwie i kołach dyplomatycznych królową salonów, metresę najbardziej wpływowych ludzi, kochankę handlarza bronią i żonę lorda. 10 listopada 1935 r. ta uboga wówczas dziewczyna przekracza granicę z Wielką Brytanią i staje się obiektem zainteresowania brytyjskiej MI5 (Służby Bezpieczeństwa chroniącej państwo przed agentami obcych służb wywiadowczych - przyp. aut.), która zaczyna podejrzewać, że Gertler jest niemieckim szpiegiem. Zwraca na siebie uwagę przede wszystkim faktem niezarejestrowania swojego statusu imigranta i niezwykłą urodą. Jak podaje Wikipedia, Manci Gertler została funkcjonariuszką brytyjskiego wywiadu MI5. Z czasem - przez łóżko Edwarda Weisblatta - znanego przemytnika broni dostaje się do kręgu wpływowych osób. Kiedy pada na niego cień oskarżeń o szpiegostwo dla OGPU (Zjednoczony Państwowy Zarząd Polityczny - policja polityczna - przyp. aut.), ona szykuje się do małżeństwa z Lordem Howardem of Effingham; małżeństwa, które jest zwykłą transakcją gotówkową. Ubożejący lord potrzebuje pieniędzy, węgiersko-polska sprzątaczka potrzebuje pilnie brytyjskiego obywatelstwa, a za tę drobną wymianę uprzejmości płaci Weisblatt - z miłości do przyszłej Lady Howard. Poza tym jej tytuł ma go w pewnym sensie chronić. "Atrakcyjna dziewczyna o cygańskiej urodzie. Muszę przyznać - niesamowicie pociągająca. Mówiąca z nad wyraz obcym akcentem" - tak Lady Howard opisał Lord Cottenham. Oficerowie MI5 opisywali ją jako "najgorszy rodzaj ryzykantki", która wspięła się na wyżyny społeczne, "pokonując tor z łóżkami kolegów, ambasadorów i wysoko postawionych wojskowych". MI5 zwróciła uwagę na Gertler także dlatego, że przechwalała się małżeństwem z "bogatym Anglikiem", a odrzuciła zaloty sir Hugh Seely'ego, ponieważ "nie był wystarczająco zamożny".

Mąż-atrapa i przedsiębiorczy kochanek Maxwell Knight, który w latach 20. XX wieku dołączył do brytyjskich służb specjalnych jako osoba odpowiedzialna za śledzenie szpiegów, doniósł, że Weisblatt zapłacił Lordowi Howardowi 500 funtów (obecnie 20 tys. funtów) i obiecał mu tygodniowe honorarium w wysokości dzisiejszych 1 tys. funtów za zachowanie pozorów. Miejscem docelowym podróży poślubnej Howardów stał się Paryż. Nie bez powodu. Mieszkał tam bowiem Weisblatt - kochanek Lady Howard. Rozdzielił ich dopiero wybuch wojny. Ona została w Wielkiej Brytanii, on we Francji. Żadne z nich nie miało dokumentów pozwalających na podróż. Po wybuchu wojny Knight, śledzący m.in. Lady Howard of Effingham, informował sir Roberta Vansittarta: "Pod pozą naiwnej ogólnikowości ukrywa niezwykle bystry umysł. Stara się być niezwykle atrakcyjną dla pewnego typu mężczyzn.(...)".

Lady Howard obdarzała swoimi względami między innymi oficerów Brytyjskiej Armii, Królewskiej Marynarki i RAF-u, znajomych, byłych szpiegów i ambasadorów, w tym Turcji i Egiptu.

Perfekcyjne posunięcie Ale Knight, który otrzymał rozkaz obserwowania Lady Howard (podejrzewanej wówczas o szpiegostwo na rzecz Niemiec - przyp. aut.), nie miał niezbitych dowodów ją obciążających. Małżeństwo z Lordem Howardem okazało się perfekcyjnym posunięciem. "To brudny interes i Lady Howard jest kobietą, przeciwko której nakaz deportacji byłby z pewnością wydany, gdyby nie była żoną Anglika" - pisał Lord Swinton, który był koordynatorem ds. bezpieczeństwa. "Nie mam wątpliwości, że Lady Howard jest ryzykantką w najgorszej wersji, ale jest Brytyjką" - uważał Sir John Anderson. Po odkryciu, że jednym z jej kontaktów był węgierski kucharz z otoczenia Randolpha Churchilla, presja ze strony służb bezpieczeństwa zaczęła rosnąć. Vansittart pisał do Swintona: "Jeśli nic się z nią nie zrobi, wybuchnie skandal". W styczniu 1941 r. MI5 ponownie podjęła próbę umieszczenia Lady Howard w Holloway - więzieniu dla kobiet. W raporcie agencji wywiadowczej napisano: "Siatka kontaktów, jaką zbudowała Lady Howard od czasu wybuchu II wojny światowej, jest nadzwyczajna, i stanowi użytek dla osoby dążącej do uzyskania i wysyłania tajnych informacji". Tym razem nakaz został podpisany i Lady Howard trafiła do więzienia. Prokurator generalny zaobserwował jednak "kompletny brak dowodów" na sympatyzowanie Lady Howard z wrogiem, więc została wypuszczona na wolność w maju 1941 r. Pozostała w Anglii do końca wojny, kiedy to rozwiodła się z Lordem Howardem i wyemigrowała do Australii. Usługi polskich agentów były jednymi z bardziej profesjonalnych na świecie. Szczególnie cenili je Brytyjczycy, którzy podczas II wojny światowej chętnie sięgali do polskiej siatki agentów. Kobiety, którym Konwencja Genewska zabraniała angażowania się w aktywne działania zbrojne, czuły potrzebę spełniania swoich patriotycznych obowiązków, konieczność zabezpieczenia bytu swoim dzieciom, a także zadbania o swoją przyszłość lub wręcz spełniania własnych egoistycznych zachcianek - często więc decydowały się na rolę agentek wywiadu. "Naloty niszczące domy i zabijające dzieci przyznają kobiecie prawo do ścigania i niszczenia zła kryjącego się za tymi bombami wszelkimi dostępnymi środkami, w tym także fizycznymi i zbrojnymi" - tłumaczył Selwyn Jepson, znany pisarz działający w SOE. Część z nich trafiała do brytyjskiego Kierownicywa Operacji Specjalnych przez FANY (The First Aid and Nursing Yeomanry - Korpus Pierwszej Pomocy Pielęgniarskiej - przyp. aut.). Wykorzystanie tej organizacji umożliwiło skuteczne obejście założeń Konwencji Genewskiej. W ten sposób niepozorne gospodynie, eleganckie bywalczynie salonów, sprzedawczynie, maszynistki czy pielęgniarki brały czynny udział w wojnie, stając się przenosząc tajne informacji czy organizując przerzucanie jeńców wojennych na ziemie alianckie. To był szczególny rodzaj pracy, który wymagał od kobiety-szpiega zgrania wielu cech w jednej postaci. Jeśli udało im się skutecznie połączyć inteligencję, wiedzę i znajomość języków, doprawić tę mieszankę szczyptą bezczelności, urody lub choćby osobistego uroku, a na końcu podać to w apetycznej formie, mogły się równać z mężczyznami-szpiegami. Czasem nawet były od nich lepsze. Ewelina Karpińska-Morek

ŹRÓDŁA:

John H. Waller, "The unseen war in Europe: espionage and conspiracy in the Second World War , rozdział "A Polish Lady"

Madeleine Masson, "Krystyna. Ulubiona agentka Churchilla", Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2007

M. Binney, "The Women Who Lived for Danger: The Women Agents of S.O.E. in the Second World War"

The National Archives

http://www.nationalarchives.gov.uk/

Security Service MI5

https://www.mi5.gov.uk/

The Countess, Time

http://www.time.com/time/magazine/article/0,9171,816526,00.html

Ben Fenton, Penniless 'spy' who slept her way to the top, Telegraph.co.uk

http://www.telegraph.co.uk/news/1527955/Penniless-spy-who-slept-her-way-to-the-top.html

MI5 spy theories over Lady Howard,

http://news.bbc.co.uk/2/hi/uk_news/5313022.stm

Ewa Winnicka, Superszpieg Halina. Rozmowa z prof. Janem Ciechanowskim , Polityka

http://www.polityka.pl/historia/1504218,1,superszpieg-halina.read

Bogusław Wołoszański, Sensacje XX wieku, "Zaginione archiwa"

Tomasz Piechal, "Zmieniłbym konstrukcję - rozmowa z Bogusławem Wołoszańskim"

http://www.film.gildia.pl/filmy/tajemnica_twierdzy_szyfrow/wywiad-1

źródło informacji: INTERIA.PL

Zibi Boniek: Ależ z nas wszystkich durnie! Ostatnio modne są libacje i przekleństwa. Dam sobie spokój z wódą, mam chęć sobie porządnie przeklnąć. Jacy my kur... wszyscy jesteśmy durnie! Dajemy się wodzić za nos prawie wszystkim, a zrobić z nas głupków, to żaden problem. Jesteśmy bandą prymitywów, których każdy może wziąć pod włos. Kolega Jerzy Engel tłumaczy w wywiadzie, że trener Jurij Szatałow dostał zgodę na prowadzenie Cracovii, bo to, tamto, siamto i owamto. G... prawda drogi Jureczku! Ani Szatałow, ani Jose Maria Bakero nie powinni dostać zgody na prowadzenie nowych drużyn przed końcem rundy, bo tak mówi przepis. Nie ma żadnych nadzwyczajnych okoliczności. Tylko prywata, cwaniactwo i własne interesy. Ale cóż... Wiemy wszyscy, że Jurek Engel podejmuje takie decyzje, aby były dobre dla niego samego. Interes piłki, wizerunek piłki, przestrzeganie prawa sportowego - o czym my mówimy? To są bajki dla dzieci na dobranoc.

Zatrudnienie Bakero, czyli nowa polska komedia Następną polską komedią jest zatrudnienie Bakero przez Lecha. To moje prywatne zdanie i postaram się je obronić. Problemem Lecha był ponoć Jacek Zieliński. Dla mnie to bzdura. Facet ułożony, zdolny, zna robotę. Fakt, w lidze było marnie, ale po zwycięstwie nad Wisłą można było zacząć spokojnie piąć się w górę. Skoro Roma w zeszłym roku zniwelowała stratę 14 pkt do Interu Mediolan, to pytam się, dlaczego nie mógł tego zrobić Lech Zielińskiego w stosunku do Jagiellonii? W Lidze Europejskiej było znakomicie. Wspaniały Turyn, zwycięstwo z FC Salzburg, dobry, choć przegrany na wyjeździe mecz z Manchesterem City. Po losowaniu obawiano się kompromitacji, tragedii i wstydu, a było zupełnie inaczej. Czy nie było w tym zasługi i dobrej ręki Zielińskiego? Jeżeli ligę porównać do biegu maratońskiego, to dzisiaj jesteśmy dopiero gdzieś na 16 -17. kilometrze. Do mety jeszcze daleko i wszystko się może zdarzyć. Dziwi postępowanie zarządców Lecha. Niby mają komitet transferowy, wszystko posegregowane w szufladach, wiedzą wszystko o piłkarzach..... OK, dla mnie to pic na wodę. O Bakero jeszcze kilka miesięcy temu nikt w Poznaniu nie wiedział, że żyje i trenuje. Gdyby go nie wymyślił Józef Wojciechowski, prezes Polonii Warszawa, to nie podejrzewam, że ktoś fatygowałby się do Hiszpanii, by namawiać go do pracy w "Kolejorzu". Wojciechowski już publicznie powiedział, że żałuje rozstania z Zielińskim i mam przeczucie, że w Poznaniu wkrótce będzie podobnie! Broń Boże, nie życzę źle Bakero, bo lubię Lecha Poznań i o nikogo nie jestem zazdrosny, ale Bakero to po prostu moda. A jaka ona jest, dobrze wiemy! Szybko się zmienia. Hiszpan nie ma takiego doświadczenia, aby mógł prowadzić Lecha lepiej niż Zieliński. Przecież w swej krótkiej karierze częściej był asystentem niż pierwszym trenerem. Dla mnie to, że jest obcokrajowcem niewiele znaczy. Wiadomo, w Polsce obcy to lepszy. Ale mi wydaje się, że tak naprawdę obcy to lepszy głównie dla... frajerów!

Historia Stefana, czyli o Cracovii słów kilka Spore problemy ma Janusz Filipiak i jego Cracovia. A ja przepraszam bardzo, mam pytanie - kto był najlepszym trenerem Cracovii w ostatnich latach? Tak, tak moi kochani, nielubiany przez nikogo Stefan Majewski! Stefan nigdy nie należał do ulubieńców mediów, działaczy i piłkarzy. Podam przykład: gdy w 1996 roku wprowadził zasadę, że trzeba grać w linii w obronie, a po zakończeniu meczu truchtać 15 minut, wszyscy pukali się w czoło, a prezes Krzysztof Dmoszyński konsumując kolejny kieliszek koniaku zastanawiał się: "Kogo ja, cholera, zatrudniłem?". Stefan zawsze był twardym chłopem, nie miał przyjaciół wśród dziennikarzy. Mało kto dziś pamięta, że w Amice Wronki świetnie radził sobie w europejskich pucharach i zlikwidował "Fryzjera". Potem był Widzew i okres ciężkiej pracy zakończonej awansem do Ekstraklasy. Tylko, że wtedy Majewski miał za sobą zarząd klubu, a kiedy piłkarze narzekali, że treningi były za ciężkie i chcieli przegrać dwa mecze z rzędu, by zwolnić Stefana, to do szatni wszedł prezes Boniek i powiedział do grajków: Kochani chłopcy, ja was lubię i szanuję, ale wiedzcie o tym, że my szybciej zmienimy sobie was - piłkarzy - niż trenera. Nie róbcie sobie jaj, tylko grajcie w piłeczkę! Ciekawy jestem, czy w Cracovii Majewski miał podobne poparcie, gdy wyrzucał z zespołu Piotra Gizę, czy Arkadiusza Barana? Z tego, co wiem to gdy z Amiki wyleciał Grzegorz Szamotulski, to wszyscy w klubie podporządkowali się decyzji trenera. A po wylocie Gizy i Barana z Cracovii? Skądże! Tutaj bohaterami byli piłkarze. W trudnych chwilach działacze opuścili trenera i zamiast stać za nim murem skupili się na sondowaniu piłkarzy. Tak było też teraz w Lechu, a ja zupełnie nie mogę zrozumieć działaczy, którzy dzwonią do piłkarzy z pytaniami w rodzaju: "Co sądzisz o Zielińskim?".

Kadra, czyli cyrk na kółkach Żeby było śmieszniej wszędzie czytamy teraz, że Michał Żewłakow nie powinien już grać, a Artur Boruc jest be, bo pije. Czy wiecie, kto ich pierwszy odstawił od reprezentacji? Majewski! Ale o nim w tym kraju wypada pisać tylko źle, bo taki wizerunek kreują media. Dla mnie jest on w tzw. "top five" polskich szkoleniowców. Jeślibym miał dziś rządzić w jakimś polskim klubie i wybrać trenera, to wybór byłby pomiędzy Michałem Probierzem, Zielińskim, Majewskim, Danem Petrescu i... Tomaszem Hajtą. "Gianni" ma predyspozycje, by być dobrym szkoleniowcem. Ciekawe, gdzie będzie pracował za 10-15 lat? Franciszek Smuda powiada: "Wyrzucałem już nie takich, jak Boruc!". Franek, lubimy cię i wielbimy, ale wszystko ma swoje granice! Kończę więc i mam do Ciebie pytanie: Jakich to lepszych od Boruca zdarzyło Ci się wyrzucić? Zbigniew Boniek

Rzeczywiste oblicze polityki prorodzinnej. Na początku zeszłego roku przedstawiłem sporo przykładów świadczących o zorganizowanym, systematycznym niszczeniu rodzin. Metody jakie stosuje państwo zwące się polskim, chociaż nie ono jedyne, są niezwykle perfidne. Wykorzystuje się bowiem pozytywnie brzmiące hasła pozorując rodzinom pomoc. Celowi temu służą między innymi Centra Pomocy Rodzinie. Na podstawie obserwacji poczynionych w ciągu ostatniego roku, mogę powiedzieć, że Służby Sądowe (SS) przestają już czynić nawet pozory.

Fabrykowanie oskarżeń Walka z rodziną przybrała rozmiary tego typu, że otwarcie fabrykuje się oskarżenia i na ich podstawie wydaje wyroki skazujące w procesach o przemoc domową. Nie trzeba być geniuszem żeby skojarzyć nasilenie tego typu procesów z wprowadzaniem ustaw mających na celu wzmożone szpiegowanie społeczeństwa pod pokrętnym hasłem przeciwdziałania przemocy w rodzinach. Metody tworzenia atmosfery przyzwolenia na wprowadzenie totalitaryzmu a nawet przygotowywania do wojny czy rewolucji, znane były już w historii. Można wymienić chociażby podpalenie Reichstagu czy atak na radiostację w Gliwicach w przededniu drugiej wojny światowej. O tym, że wyroki są nachalnie fabrykowane i to na odgórne polecenie, można bez trudu przekonać się czytając ich uzasadnienia. Zgodnie z prawem, w sądzie powinna obowiązywać zasada domniemania niewinności. Znaczy to, że aby wydać wyrok skazujący, wina powinna być udowodniona ponad wszelką wątpliwość.  Tymczasem akty oskarżenia są sporządzone byle jak i często niewiarygodnie, podobnie jak opinie biegłych. Prokuratura zaś zakłada, i słusznie, że owe niechlujne oskarżenia sądowi wystarczą. Dlatego też bardzo często na owych ustawionych procesach prokuratora nie ma w ogóle, a wyrok jest z góry określony i wydawany na podstawie jednostronnych i niejednokrotnie sprzecznych oskarżeń. W rzetelnym procesie w obliczu takiego traktowania sprawy przez prokuraturę, oskarżenie byłoby oddalone a sprawa umorzona. Poza tym w rzeczywistym państwie prawa większość polskich prokuratorów i sędziów trafiłaby za kraty za fabrykowanie oskarżeń i ustawianie procesów.

O szczegółach takich oskarżeń, poza tekstem wspomnianym na początku, można przeczytać w moich artykułach jak „Szwindlerom nie płacę”, „Świry w togach” a także innych. Ostatnio poznałem kilka dodatkowych spraw tego typu. Niewątpliwie obecni sędziowie mają doświadczenie rodzinne w takich sprawach. Jak wiadomo, w Polsce władza sądownicza jest dziedziczona a w latach powojennych miało miejsce masowe fabrykowanie oskarżeń o szpiegostwo. Różnica jest tylko taka, że wówczas dostawało się „czapę” a dzisiaj wyrok w zawieszeniu z karą finansową i zrujnowanym życiem.

Prowokacje W stosunku do osób sprzeciwiających się bezprawiu i usiłujących egzekwować swoje prawa, stosuje się brutalne prowokacje włącznie z aresztem i zamykaniem w zakładzie psychiatrycznym. W przypadku Marcina Frymusa Służby Sądowe włożyły dużo czasu i pieniędzy w niedopuszczenie do pogodzenia się partnerów. Po tym jak zabrał on dziecko z powrotem do domu w Belgii, tamtejsze władze, zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, zorganizowały mediację i próbowały doprowadzić do wspólnego wychowywania dziecka przez oboje rodziców. Wówczas Polacy opłacili matce dziecka prawnika i tłumacza w celu zaostrzenia walki sądowej oraz przy sfingowanych zarzutach wydali w  stosunku do Marcina europejski nakaz aresztowania. Załatwiono też lewą decyzję miejscowego sądu. Gdy oryginalny sąd prowadzący sprawę nakazał pozostanie małego Alexa w Belgii, zwrócono się do innego, który przychylił się do żądania polskich SS wydania chłopca. Jak widać zaraza przekrętów i arbitralności sądów rozprzestrzenia się na inne kraje Unii. Prowokacje zastosowano również w stosunku do Rafała Lewickiego, którego sprawę opisywaliśmy w Aferach Prawa. Ja z kolei za próbę spotkania się z córkami byłem zamykany na 48 godzin i  poddawany badaniom psychiatrycznym. Dzieci swoich nie widzę już piąty rok a tak zwane sądy strugają wariata wydając postanowienia o spotkaniach w ośrodku dla alkoholików, który szybko wycofał się z oferty, lub w placówce Komitetu Ochrony Praw Dziecka, która to palcówka też nie wyraża na to zgody.

Zachęcanie do rozwodów Na walkę z rodziną przeznacza się olbrzymie środki pod pretekstem konieczności pomocy. Temu celowi służą między innym prawnicy w PCPR’ach pomagający złożyć pozew o rozwód czy instytucja niebieskiej linii, gdzie bez żadnej weryfikacji, na słowo, przyjmuje się poważne oskarżenia mające później moc dowodu w sądzie.  Taki cel ma również powołanie zespołów przeciwdziałania przemocy w rodzinie przy starostwach a w niedługim czasie prawdopodobnie także w gminach, z uprawnieniami do zbierania informacji natury prywatnej i odbierania rodzicom dzieci. Rzeczywistym celem tych zespołów ma być szpiegowanie, skłócanie i rozbijanie rodzin.

Zasada gorszego rodzica Swojego czasu postawiłem tezę, że w sądach przy powierzaniu dzieci w sprawach rozwodowych, realizowana jest zasada gorszego rodzica. Twierdziłem, że ojciec może dostać dzieci pod warunkiem, że je chce i że do tego absolutnie się nie nadaje. Takie przypadki poznałem poprzez Afery Prawa i osobiście. Celem jest degeneracja społeczeństwa.

Manipulacje sądowe dla rozbicia rodziny. W walkę z rodziną wprzęgnięty jest cały wymiar sprawiedliwości. Sądy karne przygotowują grunt pod procesy rozwodowe i dla sądów rodzinnych. Jak pokazałem w artykułach „Numer na bitą żonę” czy „Numer na wariata”, sąd cywilny potrafi zasądzić arbitralnie wysokie alimenty a gdy ofiara ataku nie jest im w stanie sprostać lub się buntuje, człowiekowi takiemu wytacza się proces karny lub zamyka w psychiatryku. Za „długi” przejmuje się oczywiście majątek. Na przekrętach zarabiają komornicy i adwokaci. Na komendach policji wiszą plakaty z numerem telefonu pod który należy dzwonić z donosami o przemocy w rodzinie. Chodzi o stworzenie systemu szczucia ludzi przeciwko sobie i stworzenia atmosfery podejrzliwości i nieufności. Jest to zorganizowany system przestępczy tolerowany i prawdopodobnie koordynowany na najwyższym szczeblu z ideologicznym podtekstem nienawiści do rodziny. Chociaż z tą ideologią też trzeba być ostrożnym. Śmiem przypuszczać, że owa antyrodzinna ideologia jest tylko narzędziem do pełni władzy a spójna zżyta rodzina stoi temu na przeszkodzie.

Kurator za 180zł W ostatnich latach regułą stało się wyznaczanie kuratora przy kontaktach z dziećmi. Jest to szatański pomysł. Życie rodzinne z natury rzeczy ma charakter prywatny i osoby postronne nie powinny w nie ingerować. Narzucanie rodzinie obecności i nadzoru obcej osoby trąci więc wyjątkową perwersją. Cel jest taki jak wspomniałem na początku –  zniszczenie więzi rodzinnych. Co więcej kurator nie pracuje za darmo a kosztami tymi obciąża się zwykle ojca. Kilka lat temu wynosiło to 180zł za spotkanie, teraz zapewne więcej. Tak więc, poza wcześniej opisanym arsenałem środków represji, rodzina jest dodatkowo niszczona finansowo.

Propaganda medialna Na ogół telewizji nie oglądam, ale nie tak dawno byłem u znajomych i oczywiście „pudło” było włączone. Większość programów, jakie zauważyłem miała charakter policyjno sądowy. Pokazywani byli dzielni chłopcy z CBA czy CBŚ i oczywiście surowy ale sprawiedliwy sędzia. Rzeczywistość wygląda diametralnie inaczej. O tym, czym się zajmuje lub raczej jakich spraw unika CBA, pisałem wcześniej. Na pewno nie jest ono zainteresowane korupcją w wymiarze sprawiedliwości. Odniosłem wrażenie, że mogły być dwa cele owych programów: wbicie w świadomość ludzką wszechobecności służb policyjno- sądowych i poprawa wizerunku tychże. Z rozmów z przygodnymi ludźmi i dyskusji na forach internetowych odbieram wrażenie, że kampania  przynosi skutki. Widać, że ludzie wierzą w CBA a swoje wyobrażenie o sądach opierają na serialu z sędzią Wesołowską. Prawdziwy obraz sądów polskich jest natomiast dużo bliższy temu jaki opisałem między innymi w artykule „Specjaliści od prowokacji, fałszywych oskarżeń i rozbijania rodzin” a także w artykule „Kontynuatorzy ubeckich praktyk. Jak prokuratura i sąd w Pruszkowie fabrykują oskarżenia”.

Obowiązkowe pranie mózgów dla urzędników Akcja niszczenia rodzin i degeneracji społecznej obejmuje nie tylko wymiar sprawiedliwości, chociaż sądy odgrywają w tym czołową rolę. W artykule „O co chodzi w kampanii przeciwdziałania przemocy w rodzinie” pisałem o obowiązkowych, jednostronnych szkoleniach dla nauczycieli na temat przemocy. Podobne szkolenia mają inni urzędnicy oraz policjanci. Na szkoleniach tych nie zachęca się do zrównoważonego podejścia i wyjaśnienia sprawy lecz zaleca się informowanie „organów” o każdym podejrzeniu stosowania przemocy, w tym przemocy psychicznej, cokolwiek by to nie miało znaczyć. Jednocześnie personel szkół otrzymuje polecenia uniemożliwiania szykanowanym rodzicom kontaktu z dziećmi, wraz z wzywaniem policji, gdyby pojawili się na terenie szkoły. Jak widać, prawo do stosowania przemocy w połączeniu z bezkarnością, jest zarezerwowane dla hord państwowych.

Organizowanie sieci rodzin zastępczych Jednocześnie z kampanią skłócania rodzin, w całym kraju organizowana jest sieć rodzin zastępczych. Trafiają tam dzieci nieraz wbrew woli rodziców, jedynie z powodu złych warunków materialnych spowodowanych na przykład utratą pracy. Warto przy tym zauważyć, że koszt pomocy rodzinie naturalnej byłby znacznie niższy od kosztu rodziny zastępczej, gdzie wynagrodzenie za opiekę jest źródłem utrzymania personelu. Mimo to preferuje się rodziny zastępcze, siła zabierając dzieci rodzicom biologicznym. Trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi tu nie o dobro dzieci lecz o rozbicie rodziny i wychowanie młodego pokolenia według państwowych wzorców.

Hostele dla ofiar przemocy w rodzinie Kwestia przemocy w rodzinie jest rozdmuchiwana ponad wszelkie proporcje. W dużych miastach funkcjonuje sieć hosteli dla ofiar przemocy w rodzinie. Ofiary owe, rzeczywiste lub urojone i zazwyczaj kobiety, otrzymują tam pomoc prawną i instrukcje jak złożyć doniesienie do prokuratury, bez zadawania zbędnych pytań. Jak powiedział w wywiadzie Mirosław Kaczmarek z Biura Rzecznika Praw Dziecka, do 30 procent oskarżeń o przemoc domową jest fałszywych i obliczonych na uzyskanie korzystnego rozwodu. Cała ta impreza jest niezwykle kosztowna jak na kraj o wysokim bezrobociu i problemach mieszkaniowych dla rodzin. Zapewne dużo większym pożytkiem dla rodzin byłoby skierowanie tych pieniędzy na tworzenie miejsc pracy i budownictwo, zamiast skłócania małżeństw. Jak widać jednak, rzeczywiste dobro i spójność rodziny jest nisko na liście priorytetów.

Instytucje rzeczników W mediach a także w świadomości wielu ludzi  funkcjonuje pozytywny, ukształtowany przez państwową propagandę, obraz Rzecznika Praw Obywatelskich i Rzecznika Praw Dziecka. Zwracałem się do obu z prośbą o chociażby umożliwienie mi spotkań z córkami, z którymi nie mogę się zobaczyć już prawie pięć lat. Od Rzecznika Praw Obywatelskich nie otrzymałem żadnej odpowiedzi a Biuro Rzecznika Praw Dziecka aktywnie wprowadza mnie w błąd sugerując, że zajmie się sprawą i jednocześnie zniechęca mnie do jakichkolwiek działań na własną rękę. Jednocześnie Rzecznik Praw Dziecka popiera paranoiczną ustawę o Przeciwdziałaniu Przemocy w Rodzinie i równie schizofreniczny pomysł specjalnych procedur sądowych dla przesłuchań dzieci. Warto tutaj dodać, że większość procesów w sprawach rodzinnych jest świadomie prowokowana przez wymiar sprawiedliwości a ponadto metody wydobywania prawdy poprzez przesłuchania dorosłych są dobrze znane, nawet bez uciekania się do pomocy wariografu. Wciąganie dzieci w manipulacje sądowych dewiantów trąci ciężką perwersją. W Biurze Rzecznika Praw Dziecka wisi plakat właśnie z prawami dziecka. Jest to ciekawa lektura. Trudno uciec wrażeniu, że eksponowanie praw dziecka ma na celu przeciwstawienie go rodzicom i uniemożliwienie prawidłowego wychowania. Ciekawe też, że wśród mnogości wymienionych tam praw, brakuje prawa do rodziców. Podsumowując, obie instytucje są kompletnie niewiarygodne i mają znaczenie jedynie propagandowe dla państwowej sitwy. Normalny, zdrowo myślący człowiek, nie ma tam czego szukać.

Prawa dla gejów Wraz z niszczeniem naturalnych rodzin ma miejsce  kampania wspierania praw homoseksualistów, włącznie z prawem do małżeństw i adopcji dzieci. Ci sami ludzie, którzy wspierają ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie wspierają też aborcję. Trudno nie zauważyć tu związku w kierunku niszczenia podstaw moralnych społeczeństwa.

Obłęd w Sejmie Na posiedzeniu sejmowej Komisji Rodziny i Polityki Społecznej 16 marca tego roku, charakterystyczne było zacietrzewienie w poparciu dla ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie ze strony przewodniczącego Sławomira Piechoty i wspierającej go wiceprzewodniczącej Magdaleny Kochan. Forsowanie tej ustawy, w tym gminnych zespołów do zbierania prywatnych informacji o rodzinach, wskazuje wyraźnie na obłęd. Tym ludziom potrzebny jest psychiatra. Problem jednak w tym, że psychiatrzy obsługujący system nie odbiegają poziomem ani etycznym ani intelektualnym od swoich potencjalnych klientów.

Bogdan Goczyński

Czego boją się wybrańcy narodu? Do niedawna jeszcze sądziłem, że tak zwane demokratycznie wybrane władze mają wiele do powiedzenia. Kilka lat bycia obiektem bezpardonowego ataku ze strony wymiaru sprawiedliwości dało mi sporą praktyczną wiedzę na temat funkcjonowania tego organu. Nabrałem pewności, że jest to organizacja przestępcza o hierarchicznej strukturze w sensie zupełnie innym od oficjalnie deklarowanego. Powszechnie znana jest destrukcyjna działalność sądów rodzinnych. Znana jest sprawa Romana Kluski, a także sprawa Olewnika, gdzie śledztwo było i jest prowadzone w taki sposób aby nie wyjaśnić prawdy. Niewygodni zaś świadkowie popełniają „samobójstwa” pod nadzorem służb. Jednocześnie byłem zaskoczony, że o tym nie mówi się otwarcie. W mediach funkcjonuje mowa o państwie prawa, niezawisłości sędziów etc. Olbrzymia większość społeczeństwa przyjmuje to bez większego zastanowienia. W środowiskach prawniczych, które doskonale orientują się w mechanizmach działania „wymiaru”, panuje zmowa milczenia, a klientom adwokaci wciskają utarte frazesy o przepisach prawa, bezstronności sądów etc. Dlatego uważałem za ważne żeby swoją wiedzą podzielić się z parlamentarzystami. Taka okazja nadarzyła się 4 marca 2010 kiedy byłem zaproszony na posiedzenie komisji „Przyjazne Państwo”, pracującej nad projektem ustawy o wspólnej opiece nad dziećmi przez rodziców, w przypadku rozwodu. Jakiś czas potem z grupą osób z Porozumienia Rawskiego mieliśmy w Sejmie spotkanie z Panią Poseł Teresą Wargocką, członkiem Sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny z ramienia PiS. Otrzymała wtedy od nas solidną ilość informacji na temat tego co się dzieje w sądownictwie rodzinnym. Ja zaś wręczyłem jej wydruk mojego artykułu „Rzeczywiste oblicze polityki Prorodzinnej”. Na początku lipca tego roku zostałem z kolei umówiony na spotkanie ze znanym senatorem z prawej strony polityki. Pomaga on wielu osobom w zmaganiach z biurokracją. Chciałem go prosić o pomoc w zorganizowaniu przyjazdu moich dzieci na wakacje do ich rodzinnego domu. Wskutek bowiem otwartych oszustw sądowych i zastraszania mnie przez (SS) Służby Sądowe już od pięciu lat nie mogę się nawet spotkać z córkami. Mieliśmy ok. godzinną rozmowę. Przekazałem mu dokumenty świadczące o fabrykowaniu oskarżeń, świadomym rozbijaniu rodzin i otwartych rozbojach w rodzaju „Numer na bitą żonę”. Rozmawialiśmy też o potrzebie reformy sądownictwa w kierunku publicznego nadzoru. Padły krytyczne słowa na temat prokuratury, którą ja porównałem pod względem zakresu władzy do Gestapo. Na koniec senator poprosił mnie żebym przygotował dla niego szkic pisma do Ministra Sprawiedliwości i do Krajowej Rady Sądownictwa, cos w rodzaju interpelacji. Po kilku dniach wysłałem senatorowi owo pismo emailem wraz ze scanem badania wariograficznego potwierdzającego moją prawdomówność. Zadzwoniłem do biura żeby upewnić się, że ów email dotarł. Po dwóch tygodniach zadzwoniłem powtórnie żeby dowiedzieć się czy coś się wyjaśniło w sprawie dzieci. Od sekretarki dowiedziałem się, że senator jeszcze nie zdążył sprawą się zająć. Zadzwoniłem ponownie pod koniec lipca. Sekretarka nie znała sprawy a senator był zbyt zajęty żeby ze mną porozmawiać. Warto dodać, że nie byłem dla niego przypadkową osobą z ulicy. Znał mnie z kilku wcześniejszych spotkań i z publikacji w Aferach Prawa. Ta sprawa jednak była dla niego zbyt trudna. Znajomy, który mnie umówił na owo spotkanie powiedział ostatnio – „Oni się wszyscy boją, widzisz co się  wydarzyło w Łodzi?”. Strach jest rzeczą ludzką, jednak zamiatanie rzeczy pod dywan problemu nie rozwiąże, on wróci w sposób nieoczekiwany. I właśnie dlatego zdecydowałem się owo pismo do senatora opublikować. Jest ono dostępne przez link pod niniejszym tekstem. Ze względów humanitarnych dane senatora wykropkowałem. Tekst ten pokazuje, że jak widać, wybrańcy narodu dobrze wiedzą, co się rzeczywiście w kraju dzieje, wolą jednak prowadzić grę pozorów krytykując ewentualnie jakieś pojedyncze „błędy i wypaczenia” bez, broń Boże, uogólnień i bez naruszania władzy sitwy. Tekst interpelacji, do której nie doszło. Bogdan Goczyński
http://bgoczynski.wordpress.com/2010/11/02/czego-boja-sie-wybrancy-narodu/

ROSYJSCY ŚWIADKOWIE O OSTATNICH SEKUNDACH LOTU TU 154 Zeznania rosyjskich świadków katastrofy w Smoleńsku nie pokrywają się z obowiązującą od pierwszych godzin po tragedii wersją, że bezpośrednią przyczyną katastrofy było uderzenie w brzozę, w wyniku czego Tupolew stracił część skrzydła, odbił od kierunku lotu, wykonał obrót na plecy i zarył w ziemię. Ujawniamy nieznane dotychczas, złożone w kwietniu zeznania mieszkańców Smoleńska, którzy byli świadkami ostatnich sekund lotu Tupolewa. Podają one w wątpliwość wersję przyczyny katastrofy, uporczywie lansowaną przez stronę rosyjską.

Rosyjski lekarz: Po uderzeniu w brzózkę samolot dalej leciał prosto. Nic nie odpadło Nikołaj Bodin, lekarz pogotowia ratunkowego, ma działkę obok garaży przylegających do lotniska Siewiernyj. Jak wynika z jego zeznań, z którymi zapoznali się nasi rozmówcy, w sobotę rano przyjechał na działkę „z zamiarem rozpoczęcia kopania ziemi”. Około 10.00 zebrał się, by wracać do domu. Poszedł do zaparkowanego przy furtce samochodu. – Panowała gęsta mgła, a widoczność wynosiła w linii prostej około 30 m, zauważyłem, że korony drzew znajdowały się we mgle – zeznał Bodin. Miał właśnie usiąść w samochodzie, gdy usłyszał w górze szum lecącego samolotu. Jak można przeczytać w zeznaniach, Bodin zobaczył nisko lecący samolot, w linii równoległej do ziemi, na wysokości mniejszej niż 10 m. Maszyna podążała ze wschodu na zachód w kierunku lotniska. – Po raz pierwszy zobaczyłem tak bardzo nisko lecący samolot. Ponieważ, przelatując nade mną, samolot włączył forsowanie silnika, strumień powietrza wychodzący z turbiny powalił mnie na ziemię obok mego samochodu, a dokładnie na plecy, twarzą do góry. Rękami trzymałem się za przednie koło mojego samochodu, bo fala powietrza mnie unosiła. Następnie zobaczyłem, jak ten samolot, według mnie, lewym skrzydłem zahaczył o pień drzewa, brzozy. Ta brzoza rośnie na niewielkim wzniesieniu i miała wysokość ok. 15 m. Skrzydło zahaczyło na wysokości około 7–8 m, na skutek uderzenia ułamana część drzewa spadła w kierunku północnym – zeznał Bodin. Dalsza część protokołu przesłuchania świadka jest najbardziej frapująca. – W momencie zderzenia z drzewem nie zauważyłem, aby na skutek tego zahaczenia o drzewo odpadły jakiekolwiek części samolotu. Po uderzeniu w drzewo samolot kontynuował lot w kierunku zachodnim, przy czym w linii prostej i idąc na obniżenie lotu. Zeznania Nikołaja Bodina odbiegają od ustaleń zaprezentowanych we wstępnym raporcie MAK, z których wynika, że po uderzeniu w drzewo od skrzydła odpadła parometrowa część, co spowodowało, że Tupolew zboczył z kursu, wykonał półbeczkę i zderzył się z ziemią. Lekarz pobiegł natychmiast, jak zeznał, za znikającym we mgle samolotem. Za asfaltową drogą przy garażach zobaczył wiszące na drzewie skrzydło samolotu. Skrzydło miało wymalowany biało-czerwony znak. Spostrzegł też przerwane przewody. Obok drzewa stał już mężczyzna w skórzanej kurtce i robił zdjęcia ze swego telefonu komórkowego. Bodin pobiegł dalej. Wkrótce zobaczył przewrócony, zniekształcony kadłub samolotu. Nie widział płomieni. – Nie zbliżałem się do wraku, bo zrozumiałem, że nie było tam nikogo, komu by można było udzielić pierwszej pomocy – zeznał.

Dozorca: Powstał silny, oślepiający błysk Anatolij Żujew jest z zawodu dozorcą. Około 10.35–10.40 przyszedł do swojego garażu przy lotnisku Siewiernyj. Po 5–10 minutach usłyszał szum silników samolotu. Ponieważ zalegała gęsta mgła, nie widział maszyny. Nagle – jak zeznał – ryknęły silniki i w odległości 150 m Żujew zobaczył sylwetkę samolotu. Leciał na wysokości 10 m, ale próbował wzbijać się, bo był nachylony do góry pod kątem 40 stopni do horyzontu. – Po tym, jak samolot wyłonił się na chwilę z mgły, to był to moment, kiedy zaryczały silniki, powstał silny oślepiający błysk. Po tym błysku obserwowałem samolot przez 1–2 sekundy, próbował nabrać wysokości – zeznał Żujew. O jaki oślepiający błysk chodzi, nie wiadomo. Prokuratora rosyjskiego nie zdziwiło to stwierdzenie i nie uznał za stosowne podrążyć, co Żujew miał na myśli. Wiadomo, że badający przyczyny tragedii zespół parlamentarny pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza wymienia sprawę tajemniczego błysku jako jeden z punktów, które musi wyjaśnić śledztwo prokuratury. Z dalszych zeznań świadka wynika, że stracił maszynę z oczu, kiedy wzbiła się nad szosą przelotową (to za tą szosą, a przed murem lotniska Siewiernyj rozbił się polski Tupolew). W tym samym momencie zamilkł odgłos silników. – Nie usłyszałem wybuchu ani też jakiegoś trzasku, po prostu warkot silników zamilkł i zapanowała cisza – zeznał Żujew. Po chwili poszedł w kierunku lotu samolotu. 30 m przed szosą zobaczył fragment skrzydła, w pobliżu kilka innych części samolotu.
Milicjant Siergiej Iwaszkin patrolował okolice lotniska Siewiernyj. – Około 10.45 usłyszałem samolot, a po odgłosie pracy jego silników zrozumiałem, że próbuje wylądować – zeznał. Potem usłyszał huk. Gdy następnie pojawił się w rejonie katastrofy, zobaczył „obłamane pnie drzew idące w kierunku lotniska” (a więc w kierunku zachodnim, inaczej niż ułamana brzózka). Warto przypomnieć, że większość drzew, które rosły na trasie ostatnich kilkuset metrów lotu polskiego Tupolewa, została wycięta – pod pretekstem niwelowania pasa podchodzenia do lotniska. Anita Gargas

Empatia Premiera Tuska

1. Ponad dwa tygodnie temu przedstawiciele 37 rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej napisali list do Premiera Donalda Tuska z prośbą o spotkanie. Miałoby ono dotyczyć nadal istniejących poważnych wątpliwości dotyczących działań podejmowanych w sprawie tej katastrofy przez polskie instytucje oraz sposobów i efektów ich współpracy z odpowiednimi organami Federacji Rosyjskiej. Najważniejsze wątpliwości jak piszą autorzy listu dotyczą „problemu identyfikacji i sekcji zwłok, jak też czynności podjętych przez polski rząd działający pod Pańskim kierownictwem, celem między innymi sprowadzenia do Polski kompletnego wraku samolotu TU-154M, ze szczególnym uwzględnieniem rejestratorów lotu, z oryginalnymi danymi. Przedstawiciele rodzin proszą o uczestnictwo w tym spotkaniu Minister Zdrowia Ewy Kopacz, szefa MSWiA Jerzego Millera, szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego, a także prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta i szefa Prokuratury Wojskowej generała Krzysztofa Parulskiego.

2. Premier zresztą podobnie jak na wcześniejsze listy rodzin ofiar z prośbą o spotkanie, nie odpowiadał ale na pytanie dziennikarza zadane mu po zakończeniu ostatniego szczytu UE w Brukseli zareagował tak „jest oczywiście problem - bo być może tego ma dotyczyć spotkanie-roszczeń. I pracuje zespół, bo nie chcemy, w najmniejszym stopniu nie chcielibyśmy, aby roszczenia rodzin, te roszczenia finansowe, były realizowane, czy jakoś tam dogadywane w atmosferze konfliktu”. Ta odpowiedź Premiera udzielona zresztą tuż przed Świętem Zmarłych zszokowała przedstawicieli rodzin, które list wystosowały. W liście tym niebyło nawet wzmianki o jakichkolwiek roszczeniach, a tylko i wyłącznie prośby o wyjaśnienia, które do tej pory Premier i jego ministrowie przez wiele miesięcy ignorowali. Trudno wręcz sobie wyobrazić aby Premier nie znał zawartości tego listu skoro zdecydował się odpowiadać na zadane przez dziennikarza pytanie dotyczące jego treści. Wprowadzenie więc wątku roszczeń finansowych w sytuacji kiedy w liście nic na ten temat nie było, miało być bardzo mocną sugestią skierowaną do opinii publicznej, że teraz rodzinom ofiar już o nic innego nie chodzi tylko o odszkodowania.

3. To jest kolejne upokorzenie rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Niedostarczenie przez 6 miesięcy protokołów z sekcji zwłok, poważne nie jasności dotyczące identyfikacji ofiar powodują, że część rodzin nie jest pewna kogo pochowała i kogo opłakuje chodząc na grób. To musi być niesłychanie bolesne. Podobne jak niesłychanie bolesne dla tych rodzin ale i dla większości Polaków, musiały być obrazy niszczenia wraku samolotu przez rosyjskich żołnierzy, wybijanie łomami szyb samolotu i cięcie jego dużych fragmentów piłami do cięcia metalu zaraz po katastrofie. Takie zdjęcia pokazała niedawno Telewizja Polska, a komentarz do tego wygłosił Minister Jerzy Miller twierdząc, że szczątki samolotu to tylko pamiątka po katastrofie, a nie żaden dowód w sprawie.

4. Premier więc bezpośredniego spotkania z przedstawicielami rodzin ofiar i ich pełnomocnikami unika jak ognia, bo takiego spotkania nie udałoby się przekuć na korzyść rządu, nawet przy pomocy wszechobecnego PR-u prowadzonego przez jego otoczenie. Ci ludzie tak mocno dotknięci przez los nie dadzą się łatwo przekonać, że jak to często powtarzają Prezydent Komorowski i Premier Tusk „państwo polskie sprawdziło się w sprawie katastrofy smoleńskiej”. Niestety państwo polskie, a dokładnie rządzący nim ludzie nie sprawdzili się ani przed katastrofą, ani zaraz po niej, (kiedy Prezydent Komorowski przejmował władzę bez stwierdzenia zgonu Prezydenta RP), nie sprawdzają się także teraz kiedy jak widać i słychać, nie są zainteresowani wyjaśnieniem prawdziwych przyczyn tej tragedii. Panie Premierze, a gdzie Pana miłość do ludzi o której tyle Pan do tej pory mówił, gdzie empatia o istnieniu której tak często zapewniają Pana najbliżsi współpracownicy. Zbigniew Kuźmiuk

Znowu szczur i łasica? Żeby nie podłożyć się rozmaitym krajowym cudzoziemcom tym razem odwołam się również do utworu rosyjskiego, a ściślej – sowieckiego: opowieści o wizycie myszy u szczura. - Na czym byś nie usiadła, gdzie nie spojrzysz – przechwalał się szczur – wszystko zagraniczne! - „A etot nieżnyj puch dostali mnie wcziera. On afrikanskij, od – od Pelikana!” Wreszcie podano do stołu, a tam – cóż za obciach! Chleb i słonina! Mysz musiała zrobić wielkie oczy, bo szczur najwyraźniej uznał, że powinien się wyekskuzować. Uczynił to w sposób mniej więcej podobny do tego, w jaki premier Donald Tusk uzasadniał swoją rezygnację z kandydowania w wyborach prezydenckich – że niby kwaśne winogrona. I na koniec autor bajki – zwyczajem sowieckich moralizantów – konstruuje morał w tym sposobie: „Da, znaju, jest jeszczio siemiejki, gdie nasze chajat i braniat, gdie s umilenijem gladiat na zagranicznyje naklejki – da sało – russkoje jediat!” (tak, wiem, są jeszcze domy, gdzie wszystko co nasze ganią i ze wszystkiego szydzą, gdzie z upodobaniem oglądają zagraniczne etykiety - ale słoninę jedzą rosyjską). Coraz częściej można odnieść wrażenie, że z tą reinkarnacją coś jednak jest na rzeczy. Już nie chodzi nawet o to, że niektóre osobistości do złudzenia zaczynają przypominać osobistości zmarłe; na przykład pani red. Janina Paradowska coraz bardziej przypomina Melanię Kierczyńską, której smakowity opis pozostawił w literaturze Leopold Tyrmand – ale o to, że żyjące osobistości wcielają się również w – jeśli można tak powiedzieć – postacie literackie. Na przykład w rolę tego szczura z sowieckiej bajki wcielił się ludowy komisarz Unii Europejskiej Janusz Lewandowski, o czym mogliśmy przekonać się podczas sympozjonu pod tytułem: „Jaka Polska w XXI wieku”, jaki odbył się niedawno na Politechnice Warszawskiej. Nie chodzi o fizyczne podobieństwo do szczura, bo w tej konkurencji bezkonkurencyjny był inny Lublinianin, mianowicie Bolesław Bierut, nawet z tego powodu nazywany „szczurem”, w odróżnieniu od premiera Edwarda Osóbki-Morawskiego, który nazywany był „łasicą”. Szczur i łasica – takie potwory administrowały wówczas naszym nieszczęśliwym krajem. Pod tym względem niewiele się zmieniło – ale na razie wróćmy do komisarza Janusza Lewandowskiego i jego podobieństwa do szczura z sowieckiej bajki. Podobieństwo to upatruję w snobizmie. Komisarz Lewandowski miał bowiem ironicznie doradzać niektórym polskim europarlamentarzystom, żeby starali się „ukrywać kraj swego pochodzenia”, bo obnosząc się ze swoją „bogoojczyźnianą przeszłością” nie są dobrymi ambasadorami naszego kraju. Komisarz Janusz Lewandowski to co innego; wystarczy jedno spojrzenie, by nabrać przekonania, że jest cudzoziemcem. O takich poeta pisał jeszcze przed wojną, że „O pierwszej, gdy najgwarniej, wszedł dureń do kawiarni. Siadł ważny, energiczny i chciał być zagraniczny (...) Zamówił "whisky-soda" sepleniąc spleenowato i westchnął myśląc: szkoda – bo tęsknił za herbatą (...) Zażądał "ilustrejszn" - podano "Światowida". Odsunął go z wyrazem znudzenia i niesmaku, bo tęsknił za powieścią Migowej w "Czerwoniaku".” Słowem – „I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę... ” Jak właściwie nazywa się ten pałac, w którym trzymają ludowych komisarzy? Ciekawe, że takie parcie na imitowanie cudzoziemszczyzny spotyka się tylko w naszym nieszczęśliwym kraju i to zwłaszcza wśród tak zwanych „młodych, wykształconych”, jak np. były prezydent naszego państwa Aleksander Kwaśniewski. Z tym wykształceniem, jak wiadomo, różnie bywa; najczęściej jest ono średnie, to znaczy – coś się wie, coś się nie wie – ale na wszelki wypadek lepiej to ukrywać. Dlatego wśród tych ćwierćinteligenckich czcicieli „modernizacji” taka skłonność do zachowań stadnych i śpiewania w chórze; im więcej chórzystów, im większe stado, tym mniejsze prawdopodobieństwo wykrycia, że „młody, wykształcony” to w gruncie rzeczy – kretyn, ciemna masa. Prowincjonalne to, zakompleksione, hałaśliwe, głupie - te wszystkie półkurwięta, wszystkie kupy wojewódzkie... Nic takiego, zwłaszcza na tak masową skalę, nie występuje wśród narodów normalnych. Będąc we Francji – a obracałem się w różnych środowiskach; od bogatych burżua aż do sezonowych robotników rolnych - nie spotkałem Francuza, który udawałby cudzoziemca. Przeciwnie – podejrzenie, że mógłby być „metekiem”, byłoby dla każdego, niechby i najbiedniejszego, obraźliwe. Nawet Kanaka, tzn. Maorys imieniem Chmura, z którym pracowałem na winnicy, twierdził, że jest Francuzem, bo już jego dziadek – o czym nie omieszkał mnie z dumą poinformować – był sierżantem we francuskich wojskach kolonialnych. Tymczasem ignorancka banda tubylczych idiotów sądzi, że im bardziej będzie udawała cudzoziemców, tym większym szacunkiem będą cudzoziemcy ich otaczali. Nie wiedzą – bo i skąd; od biłgorajskiego filozofa przecież się tego nie dowiedzą – że takie nieudolne naśladownictwo czyni z nich tylko przedmiot szyderstw i pogardy. No, ale skoro sam ludowy komisarz zachęca... We wspomnianym sympozjonie brał udział również były prezydent naszego państwa, Aleksander Kwaśniewski. Uznał, że największym problemem naszego nieszczęśliwego kraju jest problem „z solidarnością”. Oczywiście, jak zwykle się myli. Największym problemem naszego nieszczęśliwego kraju jest bowiem kryzys przywództwa, w następstwie którego prezydentami Polski zostają osobnicy – na przykład tacy jak on. Nie chodzi mi nawet o tzw. wstydliwe zakątki z życiorysu, tylko o notoryczne zaniedbywanie polskich interesów państwowych – w dodatku z pobudek wyjątkowo nikczemnych – bo chyba można za taką uznać nadzieję na powierzenie mu posady pierwszego sekretarza ONZ, albo przynajmniej – pierwszego sekretarza NATO. Oczywiście nic z tego nie wyszło; jacy ci Amerykanie są, to są, ale na tyle kumaci, żeby wiedzieć, że takim filutom żadnego poważniejszego stanowiska powierzyć nie można. Toteż były prezydent naszego nieszczęśliwego państwa w końcu wylądował na łaskawym chlebie u ukraińskiego nababa Wiktora Pińczuka, zięcia b. prezydenta Leonida Kuczmy, na posadzie szefa fundacji Jałtańska Strategia Europejska – cokolwiek by to miało znaczyć. No, ale w kraju ślepców jednooki jest królem – więc nic dziwnego, że i Aleksander Kwaśniewski został obwołany prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju aż dwukrotnie. Co za hańba, co za wstyd! SM

Polska pod żydowską okupacją Upadek polegający na zażydzeniu Polski zaczął się u nas już w okresie Rzeczypospolitej szlacheckiej. Dramatyczne ostrzeżenie księdza Staszica: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę” zostało zignorowane. Potem mieliśmy skazane z góry na klęski powstania w czasie zaborów, do których patriotyczną, ale naiwną młodzież pchali obcy – masoni. To samo zrobiła żydowska V kolumna wewnątrz AK i w rządzie londyńskim w 1944 w Warszawie. Do powstania popchnięto warszawską AK. Ale bezpośrednio przed powstaniem z Warszawy wysłano do lasu setki PM-ów. 90 % Powstańców ruszyło do walki z gołymi rękami. Sami szliśmy na ochotnika na rzeź, ułatwiając Żydom zawładnięcie polskim społeczeństwem. Co zresztą już wcześniej Żydzi planowali w postaci budowy na ziemiach polskich ich Judeopolonii. Ostateczną katastrofą narodową dla Polski był terror III Rzeszy i żydobolszewickiego NKWD podczas II wojny światowej. Gestapo i żydowska NKWD na wyścigi mordowały polską inteligencję. Tego mordu dokończono już po wojnie rzezią niedobitków polskiej inteligencji rękami żydowskiej UB. Wydarzenia te obrazowo opisał żydowski poeta Sandauer mówiąc: „w czasie wojny wymordowano polską elitę i żydowską biedotę. A po wojnie na polskim tułowiu osadzono żydowską głowę.” Po wojnie całkowitą kontrolę nad Polską przejęli Żydzi. Nawet w czasach rządów żonatego z żydówką polskiego narodowego socjalisty Gomułki (budował on Polskę socjalistyczną w treści, narodową w formie) dominacja Żydów, mimo 1968 roku, nigdy nie była zagrożona. Z Polski wyjechało po 1968 kilkadziesiąt tysięcy Żydów. Wobec 2-3 milionów kryptożydów okupujących politykę, bezpiekę, wojsko, administrację państwową, media, kulturę, oświatę, była to strata dla żydostwa niewielka. Korzystne było to dla pozostałych w Polsce kryptożydów. Wywoływało bowiem wrażenie, że Polska jest już odżydzona. Wszak garstka niedobitków żydowskich wśród literatów i intelektualistów nie może przecież stanowić dla Polski zagrożenia. W Polsce tylko znikomy procent Żydów pozostał przy ich nazwiskach. Już w przedrozbiorowej Polsce sporadycznie Żydzi przyjmowali polskie nazwiska. Pod zaborami zdarzało się to już częściej. Karierę w żydowskim żywiole zaczęły robić niemiecko brzmiące nazwiska. W Prusach nadawano im nazwiska przymusowo i z urzędu. Były niezbyt wymyślne – Rosenzweig, Apfelbaum czy Kalkstein. Bogatsi Żydzi sami sobie dobierali sympatyczniejsze nazwiska: Stolzman, Goldman, Goldberg, Wechselberg (góra weksli!) itp. Ogromną szansę do zacierania żydowskich korzeni dały Żydom obie wojny światowe. Zwłaszcza ta druga. Ogrom zniszczeń, milionowe przesiedlenia i uciekinierzy wojenni, zniszczone i spalone urzędy i dokumenty. Człowiek, rodzina, zjawiali się w nowym miejscu, podawali zmyślone nazwisko, na które otrzymywali nowe dokumenty. Od tego czasu trudno było wytropić ich korzenie. Zresztą już wcześniej, zanim wymyślono dokumenty tożsamości, wielu Żydów zmieniało nazwiska przy okazji każdej przeprowadzki. Po wojnie ogromna część ocalałych w Polsce Żydów przyjmowała polskie, a przynajmniej nie żydowsko brzmiące nazwiska. Podobnie postępowali Żydzi w całej Europie. Ewa Junczyk-Ziomecka, Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezydenta, występująca w imieniu żydowskiego sayana Lecha Kaczyńskiego/Kalksteina na inauguracji loży Bnai Brith w Warszawie (2007). O stopniu zażydzenia Polski najlepiej świadczy choćby to, że w rasistowskiej (tylko dla Żydów) loży Bnai Brith, w której członkiem może: „…zostać osoba fizyczna, która ma i deklaruje tożsamość żydowską, świecką bądź religijną, opartą na pochodzeniu żydowskim (z ojca lub matki) lub na konwersji na judaizm” w zarządzie na pięć osób aż trzy mają nazwiska polskie: Szczepański, Woleński i Kowalski. Istotną informacją o Bnai Brith jest także to, że: „Do chwili rozwiązania organizacji w roku 1938 przez władze polskie, skupiała kilkuset członków będących elitą intelektualną ówczesnej Polski.” A więc już w Polsce międzywojennej pełniący obowiązki Polaków żydowscy syjoniści zaliczani byli do „elity intelektualnej ówczesnej Polski”. Po wojnie, wobec wymordowania polskiej elity intelektualnej przez okupantów to właśnie Żydzi utworzyli ich własną „elitę narodu Polskiego”! Nie tylko zresztą elitę intelektualną. W tej materii niewiele zmieniło się do dzisiaj. Trudno, czy wręcz niemożliwe już jest dzisiaj ustalenie, kto jest w Polsce pełniącym obowiązki Polaka Żydem, kto usłużnym żydofilem, a kto tylko użytecznym idiotą, ogłupionym zakłamaną i żydofilską propagandą. Polacy kierujący się polską racją stanu w każdym bądź razie nie są spotykani na szczytach władzy, nie pełnią też odpowiedzialnych funkcji. Aby zrozumieć to, co dzieje się obecnie w Polsce, istotne jest uświadomienie sobie oszustwa dokonanego przy okrągłym stole. A tam po prostu Żydzi z obozu władzy dogadali się z Żydami z drużyny Bolka. Postanowiono wyrwać Polskę spod wpływów Kremla i oddać ją w łapska światowego żydostwa. Już pod koniec XVIII wieku (1773) ujawnione zostały plany stworzenia NWO przez klan Rothschilda. Jeszcze bardziej znane są plany budowy żydowskiego państwa światowego opisane w Protokołach Mędrców Syjonu. Etapem przejściowym do budowy żydowskiego, dyktatorskiego państwa światowego są tworzone regionalne ponadnarodowe twory. Jednym z nich jest Unia Europejska. W tym miejscu nadmieńmy jedynie tyle, że jednym z jej ojców założycieli był Żyd Józef Retinger. Istotne jest też to, że Retinger był masonem i że masoństwo ma żydowskie korzenie. A jeszcze istotniejsze jest to, że ten sam Retinger – ojciec (współ)założyciel Unii, był jednocześnie założycielem Klubu Bilderberga. Pierwszą próbą podbicia świata przez Żydów był eksperyment z żydobolszewizmem. Narzucono go Rosji i planowano rozszerzyć go na cały świat. Eksperyment się nie powiódł. W pewnym momencie ZSRR wyrwała się spod dominacji żydobolszewików. Stanęła nawet po stronie państw arabskich w konflikcie bliskowschodnim. Żydzi zmienili więc plany. Jako narzędzie do podbicia świata wytypowali USA, która w międzyczasie znajduje się już całkowicie pod żydowską okupacją. USA i utworzone przez nią NATO to narzędzia w rękach światowego żydostwa – banksterów i syjonistów – do podbicia świata Gojów. Unia, której państwa są wasalami USA i członkami zbrodniczej NATO, jest w podobnym stopniu co USA zażydzona. Jest też tak samo jak USA i NATO wykonawcą poleceń żydowskich ideologów NWO. Najważniejsze decyzje dotyczące Unii przekazywane są żydowskim marionetkom kierującym Unią za pośrednictwem Klubu Bilderberga i rockefellerowskiej Komisji Trójstronnej. I do takiej właśnie Unii wepchnęło nas okrągłostołowe żydostwo. Istotne jest zrozumienie w tym momencie, że wszystkie rządy po tzw. transformacji były rządami żydowskimi. Nawet rząd „patrioty” Żyda Olszewskiego (Kim właściwie jest mecenas Jan Olszewski).

Zmowa żydostwa przeciw Polsce Przy okrągłym stole odrzucono z obowiązującego wówczas w PRL żydokomunizmu komunizm. Pozostali Żydzi. Jedną z pierwszych rzeczy, jaką zrobiło wówczas żydostwo, było narzucenie Polsce planu Żyda Balcerowicza. Plan ten polegał na ograbieniu Polaków z ich pieniędzy i oszczędności, oraz na oddaniu finansów i bankowości w ręce Żydów. Skutki tego odczuwamy do dzisiaj. Polacy zostali biedakami w okupowanym przez Żydów kraju. Polska gospodarka systematycznie niszczona jest na polecenie żydowskiej Brukseli. Zniszczono przemysł stoczniowy i prawie całkowicie przemysł ciężki. Niszczone jest górnictwo i rolnictwo. Jedynie zagraniczne lub pozostające w rękach rodzimych kryptożydów firmy mają się dobrze. Na naszych oczach trwa hurtowa wyprzedaż majątku narodowego. A żydostwu wciąż jeszcze mało. Dlatego żydostwo chce jeszcze prywatyzować (przejąć na własność) nawet szpitale i szkolnictwo. Media w tzw. III RP pozostały i nadal pozostają w rękach Żydów. Jesteśmy masowo ogłupiani i manipulowani. Podobnie jest w oświacie i szkolnictwie. Dzisiaj na polskiej scenie politycznej (tzw. sejm) po krótkim okresie przejściowym pozostały jako liczące się jedynie partie agenturalne wobec Unii, USA i Izraela i wobec stojących nad nimi żydowskich ideologów NWO. A więc żydowska, agenturalna PiS, PO, SLD i PSL.

Część II Opisując to, co dzieje się dzisiaj w Polsce, Europie i na świecie nie można zapominać, że najważniejszym wyznacznikiem polityki zarówno lokalnej w Polsce, jak i globalnej na świecie jest dążenie do narzucenia światu dyktatorskiego rządu zgodnie z ideologią światowego żydostwa spod znaku NWO. Głównymi ich narzędziami do podboju świata są:

- Bandycki system bankowy dający banksterom prawo do tworzenia pieniędzy z niczego w postaci udzielanych „kredytów”. To ten system odpowiedzialny jest za bankructwa państw i za gigantyczne, monstrualne i nie do spłacenia zadłużenie całego świata u garstki cwaniaków. Dodatkowym narzędziem do ograbiania świata są kontrolowane przez żydostwo manipulanckie giełdy.

- Media jako narzędzie do ogłupiania i odmóżdżaniu okradanych i zniewalanych Gojów. Wspomaga je system „oświaty”, dodatkowo i nieomal nieodwracalnie odmóżdżający prawie wszystkich, którzy przejdą taki system „edukacji” .

- USA i NATO pełniące rolę żydowskiego światowego żandarma. Mogą oni wymyśleć dowolny pretekst i napaść na prawie każde państwo (Serbia, Afganistan, Irak). Jedynie chyba Rosja ze względu na jej atomowy potencjał nie jest zagrożona ich bezpośrednim atakiem.

- Marionetki polityczne w krajach będących wasalami USA i NATO. Praktycznie wszyscy „ważni” i „wpływowi” politycy Zachodu (plus sojuszniczej Japonii) to marionetki wypełniające polecenia płynące z wyżyn gabinetów banksterów. Pomocniczymi narzędziami do kontrolowania polityków są Klub Bilderberga, Komisja Trójstronna, CFR i wszechobecna masoneria.

- Systemy prawne Zachodu. W wielu krajach tzw. „wolnego świata” za głośne niedowierzanie w żydowską wersję holokaustu można wylądować w więzieniu.

Na obecnym etapie dążeń do dyktatorskiego, żydowskiego światowego rządu istotną rolę pełnią ponadnarodowe twory, takie jak faszystoidalna Unia Europejska. Zadaniem tych tworów jest wynarodowienie społeczeństw państw członkowskich, oderwanie ich od ich korzeni i stworzenie z nich bezrefleksyjnego, ogłupionego i zdemoralizowanego, wręcz zdegenerowanego moralnie i intelektualnie bydła roboczego. Dopiero patrząc z takiej perspektywy jesteśmy w stanie zrozumieć to, co dzieje się w Polsce. Po okresie przejściowym, gdy w sejmie zasiadały śmieszne partyjki kanapowe, specom od inżynierii społecznej udało się dopasować polski system polityczny do obowiązującego w Unii modelu fasadowej demokracji. Mamy więc dwie główne partie i dwie partie dodatkowe, jako ewentualni koalicjanci. Przy czym marionetki polityczne i agenci żydostwa z obecnego POPiS-u tworzyło w przeszłości inne partie, które po jakimś czasie bądź znikały, bądź przepoczwarzały się w nowe partie. Inni z kolei przechodzili z jednych partii do drugich.

Obecny system polityczny charakteryzuje się tym, że dwie główne partie skupiają wokół siebie większość elektoratu. Partie te inscenizują ciągłą walkę. Im bardziej jest ona emocjonalna – tym lepiej. Emocjonujące zapasy pomiędzy nimi gwarantuje, że elektorat zaślepiony celowo wywołanymi w nim emocjami nie zauważy oszustwa. Dwie pozostałe partie (ich ilość może się zmieniać i oscylować pomiędzy 1-3 lub 4) utrzymywane są ze względu na różnorodność polskiego elektoratu, ale także i po to, aby jak najmniej miejsca w tzw. sejmie pozostało dla polityków i partii nieagenturalnych wobec Zachodu. Ponadto utrzymują one fikcję demokracji. A prawda jest taka, że bez pieniędzy sponsorów i bez wsparcia medialnego (a media są w rękach Żydów) ani jedna partia, ani jeden polityk kierujący się polską racją stanu nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo z licencjonowanymi przez ideologów NWO agenturalnymi partiami. Istotne jest w zrozumieniu funkcjonowania polskiej polityki to, że w kwestiach fundamentalnych i zasadniczych nie ma najmniejszej różnicy pomiędzy PO, PiS-em, SLD czy PSL-em. Wszystkie one są prounijne, prozachodnie, proamerykańskie, proNATOwskie i proizraelskie.

Ani jedna z nich nie chce złamać monopolu banksterów na okradanie świata i Polski.

Ani jedna z nich nie chce wyprowadzić Polski z żydowskiej, bilderbergowskiej Unii.

Ani jedna z nich nie chce zlikwidować wasalskiego podporządkowania Polski Ameryce i zbrodniczemu NATO.

A cała reszta, to sprawy drugo- i trzeciorzędne. I o nie toczy się „zażarta”, głównie celowo inscenizowana „walka”. Naturalnie, że szefowie tych agenturalnych partii nie są wolni od osobistych ambicyjek. Każdy z nich chciałby być ważniejszy od drugiego w naszym unijnym i niesuwerennym baraku. Każdy chciałby mieszkać w reprezentacyjnym pałacu i latać rządowym samolotem do Brukseli, Waszyngtonu czy Tel Awiwu. Jednak w sprawie fundamentalnej – obojętnie kto z nas rządzi, a kto jest w opozycji – ważne jest, że rządzi ktoś z naszych, z ferajny filantropa Sorosa, a nie ktoś z wykluczonych – nie ma pomiędzy nimi absolutnie żadnej różnicy. Dobrym przykładem jest koalicja PiS z LPR-em i Samoobroną (2005 -2007). Doszło do niej krótko po odczycie J. Kaczyńskiego (o wykluczonych) u Sorosa. Niespodziewanie dla partii agenturalnych do sejmu weszły partie przez żydostwo nie porządane – właśnie LPR i Samoobrona. Ponieważ PiS wygrało wybory, jemu to przypadło „w zaszczycie” wciągnięcie do koalicji, a następnie doprowadzenie do skompromitowania i wyrzucenia z rządu (a w konsekwencji i z sejmu) tych dwóch partii. Gdyby wybory wtedy wygrała PO, też by musiała to zrobić. W tym wypadku J. Kaczyński wiedział, że jego rząd upadnie przedterminowo, a on straci władzę. Jednak posłusznie odłożył na bok osobiste ambicje i doprowadził do – jak na razie trwałego – usunięcia LPR i Samoobrony na margines wykluczonych.

SLD Wierna agentura Unii, USA, NATO i Izraela – i stojących ponad nimi żydowskich ideologów NWO. Ikoną SLD jest Kwaśniewski/Stolzman. W listopadzie 1999 roku, jako prezydent tzw. III RP przyjął u siebie odwiedzającego Warszawę Davida Rockefellera. Otrzymał od niego słowa uznania za realizację przez żydowskie władze Polski polityki zgodnej z ideologią NWO na obszarze Europy środkowo-wschodniej. Wyjaśnił też Kwaśniewskiemu/Stolzmanowi znaczenie Polski w polityce przyciągnięcia do Unii i NATO jak najwięcej państw będących wcześniej pod kontrolą Kremla. Te zadania Kwaśniewski/Stolzman wykonywał wzorował. W czasie prezydentury Kwaśniewskiego/Stolzmana Polska weszła do NATO i do Unii. Bezczelnie Żyd Kwaśniewski/Stolzman przepraszał Żydów w imieniu Polaków za Jedwabne. Mógł to zrobić, gdyż wcześniej inny Żyd, Kaczyński/Kalkstein, wstrzymał ekshumację w Jedwabym, przez co nie było możliwe ustalenie, jak do pogromu rzeczywiście doszło. Dało to także możliwość dalszego pomawiania Polaków o winę za Jedwabne przez żydowską propagandę. A gdy na Ukrainie doszło do sterowanej z USA i Izraela pomarańczowej rewolucji, Kwaśniewski/Stolzman zdecydowanie poparł agenta ideologów NWO – Juszczenkę. Udający antykomucha Kaczyński/Kalkstein po zajęciu Belwederu dzielnie w tej antyrosyjskiej prowokacji kontynuował dzieło poprzednika – Kwaśniewskiego/Stolzmana. W czasie prezydentury Kwaśniwskiego/Stolzmana CIA czuła się w Polsce całkowicie bezkarnie i bezpiecznie. Do tego stopnia, że urządziła sobie w Polsce tajne i nielegalne więzienia. A Kaczyńscy/Kalksteini – jeden i drugi – zataili to przed społeczeństwem po dojściu przez nich do władzy. Zamiast zdemaskować postkomuchów za łamanie przez nich prawa! SLD kontynuuje politykę Kwaśniewskiego/Stolzmana – jest ślepo prounijny, proamerykański, proizraelski i proNATOwski.

PiS Nazywane jest najbardziej zażydzoną partią w Polsce. Bezsprzecznie jest najbardziej żydofilską partią parlamentarną, a to za sprawą Kaczyńskich. Lech Kaczyński brał udział w żydowskim spisku przeciwko Polsce w Magdalence. Wtedy był jeszcze zaledwie jednym z wielu mniej ważnych żydowskich doradców Bolka. To on wstrzymał ekshumację w Jedwabnym. Dzięki temu żydostwo wciąż oskarżać może Polaków o tę zbrodnię. PiS wniósł do sejmu projekt ustawy o odszkodowaniach dla Żydów (2006). Lech Kaczyński/Kalkstein zalegalizował, zdelegalizowaną za antypolską działalność przez prezydenta RP Ignacego Mościckiego w 1938, syjonistyczną i rasistowską lożę Bnai Brith. Kaczyński/Kalkstein ślepo angażował się we wszystkie nakazane z Tel Awiwu i Waszyngtonu antyrosyjskie prowokacje. Tak samo ślepo i z uporem czynił z Polski nadgorliwego militarnego wasala USA. Zamierzał też uczynić Polskę strategicznym partnerem zbrodniczego wobec Palestyńczyków Izraela. Kaczyński/Kalkstein zhańbił siedzibę Prezydenta Polski żydowskimi harcami w jarmułce i przy świeczkach menory z Żydami. Zdewaluował Polskie odznaczenia i ordery wręczając je jego przyjaciołom Żydom. Powinien przejść do historii jako oficjalny grabarz suwerenności. A wylądował na Wawelu, zażydzając najpierw Belweder, na koniec właśnie Wawel. Więcej o zasługach tego żydowskiego patrioty dla Żydów i dla Izraela pisze Józef Bizoń. A jego bliźniak, prezes PiS, Jarosław Kaczyński/Kalkstein w sejmie w 2003 roku pchał Polskę do zbrodniczej okupacji Iraku u boku USA, krzycząc „wojna w Iraku to także nasza wojna”. Do agresji i późniejszej okupacji Iraku doszło na podstawie fałszowanych przez CIA i brytyjski wywiad „dowodów” na posiadanie przez Irak broni masowego rażenia. Na koniec – główny obok Kaczyńskiego/Kalksteina ideolog PiS, Izaak Macierewicz/Singer z uporem maniaka szczuje na Rosję, absorbuje uwagę opinii publicznej Smoleńskiem, odwracając uwagę od katastrofalnej sytuacji finansowej Polski. Ponadto chce on śledztwo smoleńskie oddać w ręce zbrodniarzy amerykańskich. Tych samych, co ponoszą odpowiedzialność za 11/9 i za zbrodnicze okupacje Afganistanu i Iraku. A wcześniej jeszcze za zbrodnicze bombardowania słowiańskiej Serbii. W międzyczasie utworzył Macierewicz/Singer kolejną komisję do zbadania zabójstwa w Łodzi. Złośliwi mówią, że jak Kaczyński dostanie biegunki, to Macierewicz/Singer założy kolejną komisję, mającą zbadać – kto chciał otruć prezesa PiS. A wszystko po to, aby wytworzyć fikcję zagrożenia życia działaczy PiS ze strony ruskich agentów spod znaku PO.

PO Założona przez nieomal etatowego bilderbergowca, przewerbowanego na prożydowskość Andrzeja Olechowskiego. Drugim ojcem założycielem PO był przewerbowany przez CIA na proamerykańskość były SB-ek Gromosław Czempiński. Za zasługi dla CIA udekorowany został on orderami przez Busha seniora, w przeszłości szefa zbrodniczej CIA. W jej szeregach (nadal jeszcze) jest agent rockefellerowskiej Komisji Trójstronnej – Palikot. Szefem dyplomacji rządu PO jest agent syjonistów – neokonów – Radek Sikorski. A latem tego roku zarówno Tusk jak i Komorowski zadeklarowali pomoc Izraelowi na wypadek agresji Żydów na Iran. PO jest podobnie jak PiS ślepo prounijna, proamerykańska, proNATOwska i proizraelska. Jedynie w jej polityce wobec Rosji, zresztą z nakazu USA i Zbiga Brzezińskiego, jest PO wobec Kremla spolegliwa. USA prowadzi wobec Rosji politykę kija i marchewki. W Polsce kijem jest PiS, marchewką PO. Zresztą, POPiS musi się czymś różnić, aby Polacy nie zauważyli, że to jedna i ta sama sitwa spod znaku żydowskiego aferzysty i filantropa Sorosa. Często PO przedstawiana jest przez żydowską propagandę i żydowskich agentów wpływu jako agentura Putina. Tylko, gdyby Tusk i Komorowski byli agentami Rosji, to prawo do eksploatacji gazu łupkowego dostałby Gazprom a nie USA. A ponad 670 spółek z udziałem skarbu państwa Rostowski wystawiłby na licytację w Moskwie a nie w Londynie. No i pozwolenie na bazę wojskową w Polsce dostałaby Rosja, a nie USA. A nasze wojsko stacjonowałoby w Czeczenii, utrzymując tam kremlowskie porządki, a nie pomagało USA w okupacji Afganistanu. Zapewne też ściganego przez Rosję czeczeńskiego terrorystę Ahmeda Zakajewa agentura rosyjska rządząca Polską wydałaby Rosji, gdyby wpadł on w ręce domniemanym agentom Putina – Komorowskiemu i Tuskowi. A oni puścili go wolno! Zresztą, antyrosyjski zlot Czeczenów w Warszawie podczas jednoczesnej prezydentury i rządów PO nigdy by się w Polsce nie odbył, gdyby PO była rzeczywiście ruską agenturą, a w Polsce rządziłaby rosyjska razwiedka i zimny czekista Putin. [Te oczywiste argumenty i tak nie przekonają skretyniałych rusofobów - admin] Walka z religią i krzyżami, ukrywana pod zasłoną dymną neutralności światopoglądowej, jaką widać w wielu poczynaniach liderów PO, nie jest nakazana im przez Rosję (przeżywającą rekonesans religijności). Nakazana jest im przez żydowską Brukselę. Nakazy te gorliwie wypełnia wielu prominentnych PO-wców. Gronkiewicz-Waltz, zwana bufetową, nakazała usunięcie tysięcy krzyży przydrożnych. O nie PiS, obrońcy krzyża i Rydzyk prawie się nie upominali.

PSL Wypełniacz ław poselskich. Prounijny, pro… pro… pro… Pawlak, marionetka polityczna, nawet nie jest zapraszany do fundacji Sorosa. Będzie służył każdemu żydowskiemu agentowi, który da mu jako koalicjantowi fotel ministra. Obojętnie – czy będzie to agent z PO czy z PiS. Tak wygląda polska scena polityczna.

Na temat protokołów Sekcji zwłok miałem okazję już pisać kilkukrotnie, przypomnienie starszego wpisu: http://www.pluszaczek.com/2010/10/17/protokoly-sekcji-zwlok-ofiar-katastrofy-tu-154m-czesc-ii/

W terminologii i nazewnictwie dokumentacji sądowo-medycznej można się pogubić. Coś co dla jednych osób jest protokołem sekcji zwłok dla innych osób jest opinią sądowo-medyczną.

14 Października 2010 – Prokurator Generalny Andrzej Seremet w programie TVN „Kropka nad i” mówił o 52 protokołach sekcyjnych które miała otrzymać Polska.

15 Października 2010 – Naczelna Prokuratura Wojskowa poinformowała dzień później że Polska otrzymała 34 opinie sądowo-medyczne.

3 Listopad 2010 – mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik kilku rodzin ofiar katastrofy TU-154M w wywiadzie dla Radia ZET: „Pani redaktor, owszem nie ma po dzień dzisiejszy dokumentacji medycznej, ale mówiąc już zupełnie ściśle mamy konkretnie 26 protokołów ekspertyz, ale nie mamy jakiegokolwiek protokołu z sekcji zwłok...” Protokoły sekcji zwłok ofiar rządowego Tupolewa są... albo ich nie ma. Protokół sekcji zwłok Prezydenta RP jest... albo go nie ma… Nazewnictwo tych samych dokumentów jest różne, nie zgadza się ilość tych dokumentów. Dlaczego w temacie katastrofy TU-154M ciągle wprowadza się w błąd opinię publiczną?

14 Października 2010 Polska dostała protokoły sekcji zwłok, ale tylko 52 ofiar „...- Siedem tomów akt ze śledztwa smoleńskiego ze strony rosyjskiej jest już w polskiej prokuraturze. Znajdują się tam protokoły sekcyjne 52 ofiar katastrofy. To bardzo cenny materiał. Są tam też zeznania 40 świadków. Jeszcze dziś tłumacze zabierają się do tłumaczenia, co może potrwać kilka, kilkanaście dni - zapowiedział w "Kropce nad i" Prokurator Generalny Andrzej Seremet...” źródło: Onet,  Polska dostała protokoły sekcji zwłok, ale tylko 52 ofiar

3 Listopad 2010 „...Monika Olejnik: Panie mecenasie, czy w tych aktach są zdjęcia ofiar katastrofy. Rafał Rogalski: Zdjęcia w aktach są, owszem, ale na pewno nie w aktach głównych, tylko w kancelarii tajnej. Zdjęcia ofiar katastrofy są w bardzo złym stanie i dlatego też prokuratorzy podjęli decyzję, bardzo słuszną, którą ja ją chwalę, że te akta znajdują się w kancelarii tajnej, co więcej dostęp do tych akt mają wyłącznie rodziny i pełnomocnicy ale na zasadzie indywidualnej, to znaczy, że rodzina pana Kowalskiego ma tylko i wyłącznie do akt pana Kowalskiego, i podobnie pełnomocnik pana Kowalskiego tylko do tych akt, natomiast już pan Kowalski nie ma do pana Iksińskiego.

Monika Olejnik: Rodziny mają pretensje panie mecenasie o to, że nie ma wyników sekcji, ale pan doskonale wie, że ciała były zmasakrowane i to jest trudny proces. Rafał Rogalski: Pani redaktor, owszem nie ma po dzień dzisiejszy dokumentacji medycznej, ale mówiąc już zupełnie ściśle mamy konkretnie 26 protokołów ekspertyz, ale nie mamy jakiegokolwiek protokołu z sekcji zwłok. Czyli na 96...

Monika Olejnik: Nie, no jest jeden protokół z sekcji zwłok, który bardzo szybko przyszedł, to jest protokół z sekcji zwłok prezydenta Kaczyńskiego. Rafał Rogalski: No właśnie nie jest to protokół z sekcji zwłok tylko jest to ekspertyza sądowo-lekarska dotycząca prezydenta. No więc nie mamy jakiegokolwiek protokołu z sekcji zwłok, mamy jedynie ekspertyzę, co prawda...

Monika Olejnik: Ale w ekspertyzie jest napisane, jaka była przyczyna zgonu, prawda. Rafał Rogalski: Owszem, jest napisane, nawet ekspertyza nie jest...

Monika Olejnik: I co jest napisane jako przyczyna? Rafał Rogalski: Ze względu na to, że są to materiały tajne nie mogę pani redaktor podać..." źródło: Radio ZET

http://poliszynel.wordpress.com/2010/10/26/polska-pod-zydowska-okupacja-czesc-i/
http://poliszynel.wordpress.com/2010/10/27/polska-pod-zydowska-okupacja-czesc%c2%a0ii/ Poliszynel

PROKURATURA: "WPROST" NARUSZYŁO DOBRA OSOBISTE RODZIN OFIAR "Opublikowanie niezweryfikowanych jednoznacznie, wybranych ustaleń śledztwa, nie tylko w sposób negatywny rzutuje na jego bieg czy też dezinformuje opinię publiczną, ale może być także rozpatrywane przez pryzmat naruszenia praw pokrzywdzonych" - głosi komunikat Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Naczelna Prokuratura Wojskowa (NPW) wydała komunikat w związku z ostatnimi publikacjami tygodnika "Wprost" - szczególnie tej sugerującej, że współodpowiedzialność za katastrofę ponosi gen. Błasik.

Oto treść stanowiska NPW: W związku z upublicznieniem przez dziennikarzy tygodnika „Wprost” materiałów ze śledztwa prowadzonego w sprawie katastrofy smoleńskiej, Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wyłączy materiały dotyczące tego zdarzenia, celem przeprowadzenia odrębnego postępowania dotyczącego przestępstwa z art. 241 Kodeksu karnego tj. rozpowszechniania bez zezwolenia wiadomości z postępowania przygotowawczego, który to czyn zagrożony jest karą do dwóch lat pozbawienia wolności. Jak wskazuje materiał prasowy, dziennikarze tygodnika weszli bezprawnie w posiadanie kopii akt śledztwa, których fragmenty zacytowali w swoim artykule bez zgody prokuratora prowadzącego postępowanie. Opublikowanie niezweryfikowanych jednoznacznie, wybranych ustaleń śledztwa, nie tylko w sposób negatywny rzutuje na jego bieg, czy też dezinformuje opinię publiczną, ale może być także rozpatrywane przez pryzmat naruszenia praw pokrzywdzonych – dóbr osobistych rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Zawarte w artykule niektóre stwierdzenia stanowią de facto wskazanie osób rzekomo winnych katastrofy, jeszcze przed zakończeniem pracy organów Państwa, ustawowo powołanych do zbadania sprawy. Mając na względzie konieczność przeciwdziałania takim nieprawidłowościom oraz zapewnienia prawidłowego realizowania celów śledztwa opisanych w art. 2 Kodeksu postępowania karnego, prokuratorzy Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie prowadzący postępowanie zdecydowali, że akta będą udostępniane stronom postępowania bez możliwości wykonywania fotokopii oraz kserokopii. Płk Zbigniew Rzepa

TELEFON FUNKCJONARIUSZA BOR AKTYWNY PO KATASTROFIE 21 kwietnia oraz na początku maja operator ERA odnotował połączenia z telefonu osobistego należącego do funkcjonariusza Biura Ochrony Rządu Pawła Krajewskiego, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem - pisze "Nasz Dziennik". Informację tę potwierdziła przed polskimi prokuratorami jego żona Urszula - czytamy w "Naszym Dzienniku". Telefon oficera BOR (chodzi o aparat prywatny) został użyty po katastrofie - był aktywny nawet do 1 czerwca br., a został przez kogoś użyty 21 kwietnia oraz w pierwszej dekadzie maja. Wskazują na to billingi. Paweł Krajewski nie dzwonił do swojej żony w trakcie lotu, nie wysyłał też żadnych SMS-ów. Urszula Krajewska telefonu do tej pory nie odzyskała. Wstrząsające są także zeznania Joanny Krasowskiej-Deptuły, żony tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej posła PSL Leszka Deptuły. Jak relacjonował tygodnik "Wprost", 10 kwietnia między godziną 9:00 a 9:30 na poczcie głosowej jej telefonu zostało zarejestrowane nagranie głosu parlamentarzysty, który miał krzyczeć: "Asia, Asia!". Z zeznań kobiety wynika, że w tle słychać było trzaski i ludzkie głosy. Nasz Dziennik

Co wynika z informacji „Wprost”? 57 tomów przekazanych „Wprost” nie przyniosło spodziewanego rezultatu. Mimo licznych prób dziennikarzom (a może raczej redaktorom?) nie udało się udowodnić, że za wszystko odpowiada prezydent/generał Błasik/piloci. A kto umie czytać, doczyta się tego, iż kilka rzeczy wygląda bardzo podejrzanie, doskonale wpisując się w „teorie spiskowe”, które dalej są wyśmiewane przez Aleksandrę Pawlicką. Materiał tygodnika „Wprost” miał – i widać to doskonale z jego układu – jeden zasadniczy cel: udowodnić, że Rosjanie nie ponoszą najmniejszej winy za katastrofę, a za wszystko odpowiedzialni są Polacy (ze szczególnym uwzględnieniem prezydenta/generała Błasika/pilotów). Doskonale widać to po pytaniach, na jakie odpowiadają dziennikarze. Większość z nich to pytania, którymi od wielu miesięcy „salon” próbuje skazać ofiary katastrofy. I tak wszystko zaczyna się od pytania: Dlaczego Tu-154 wystartował z opóźnieniem? Odpowiedź jest prosta: to wszystko wina prezydenta. Dalej mamy pytanie: „czy generał Błasik siedział za sterami?”. Tu odpowiedzi nie ma, ale są sugestie, że mógł siedzieć, i że piloci go nie lubili. A już zupełnym kuriozum jest pytanie o to, „co załoga myślała o lotach z prezydentem Kaczyńskim?”. Myślała, co można było z góry przewidzieć, źle. „… lotów z Lechem Kaczyńskim nie lubili piloci i stewardessy” – donoszą dziennikarze, i cytują opinie żon i mężów ofiar, którzy żalą się, że prezydent się spóźniał, a jego kancelaria często zmuszała ich bliskich do zmiany planów. I choć nie wykluczam, że tak było, to trudno nie zadać pytania, jakie znaczenie ma to dla śledztwa, czy ustalenia, kto odpowiada za katastrofę. Dziennikarze odpowiadają także na pytania, czy Arkadiusz Protasiuk był skłonny do brawury (nie był) i czy pilot czuł silną presję, że musi wylądować (pewnie, że czuł, tu nikt nie ma wątpliwości). Dużo łaskawsze są natomiast odpowiedzi na pytania: czy kontrolerzy ze Smoleńska mówili prawdę? („ich zeznania są nieścisłe”), czy były przygotowane zapasowe lotniska („tak, ale tylko teoretycznie”); czy BOR-owcy czekali na prezydenta na lotnisku? („I tak, i nie” – oznajmiają dziennikarze). A rozwinięcie tej tezy jest jeszcze bardziej kuriozalne. Tak, bowiem na lotnisku był kierowca ambasadora, który był BOR-owcem, nie, bowiem nie było nikogo innego. A dlaczego nie było? Bo Rosjanie się nie zgodzili. Dlaczego się nie zgodzili, tego już się nie dowiemy. Ale dość już wyżywania się na kolegach dziennikarzach. Z tekstu wyraźnie widać, że tygodnik (a dokładnie jego redaktorzy) wyraźnie chciał uzasadnić tezy głoszone przez zwolenników teorii zbiorowego samobójstwa. A mimo to dziennikarzom udało się przemycić w tym tekście kilka bardzo interesujących informacji. Pierwsza z nich dotyczy posła PSL Andrzeja Deptuły. Otóż jeśli rzeczywiście zadzwonił on do swojej żony i nagrał jej się na skrzynkę pocztową, to znaczy, że (biorąc pod uwagę czas logowania się i włączenia telefonu) przynajmniej minutę przed katastrofą wiedziano, że dzieje się coś złego (albo, że zadzwonił on już po katastrofie, co dla odmiany podważa odpowiedź dziennikarzy na pytanie: czy wszyscy zginęli jednocześnie?). To zaś jest całkowicie niespójne z wyjaśnieniami katastrofy, którymi raczy się nas od wielu tygodni. Drugą nie mniej istotną informacją jest ta, że w chwili katastrofy nie było na lotnisku oficerów BOR (co oznacza, że szef tej formacji kłamał). Dla sprawy wynika z tego mniej więcej tyle, że wszystko, co wiemy o pierwszych – kluczowych dla śledztwa – kilkunastu, kilkudziesięciu minutach – wiemy od Rosjan. A nie są oni najbardziej wiarygodnym źródłem w tej sprawie. Dla tych dwóch informacji warto przeczytać cały materiał. Szczególnie, że pokazują one doskonale, że „teorie spiskowe”, tak wyśmiewane w dalszej części numeru (w tekście „Inny świat” Aleksandry Pawlickiej), są o wiele bardziej racjonalne, niż to, co proponuje swoim czytelnikom tygodnik „Wprost”.

Tomasz P. Terlikowski

“Wprost” szatkuje zeznania pod swoje oszołomskie tezy Akcja “Wprost” i rosyjskich portali: szalony generał zniszczył polski samolot rządowy Spreparowany przez tygodnik “Wprost” materiał na temat okoliczności katastrofy smoleńskiej bazujący na lekturze 57 tomów akt śledztwa, w których posiadanie weszli dziennikarze, wygląda na pisany pod z góry założoną tezę. Autorzy publikacji, wpisując się w obowiązujący trend, w sposób nieuprawniony lansują tezy o odpowiedzialności pilotów, prezydenta RP i dowódcy Sił Powietrznych za katastrofę, przy okazji tylko wspominając o roli strony rosyjskiej. Tak zaprezentowany obraz okoliczności zdarzeń z 10 kwietnia rozmija się jednak z tym, co naprawdę wiedzą prokuratorzy. Autorzy publikacji “Zapis śmierci” w tygodniku “Wprost” zapewniali, że nie próbują zastępować ani sądu, ani prokuratury, a wyrywkowo prezentując zawartość 57 tomów akt smoleńskiego śledztwa, chcą, by to czytelnicy sami mogli ocenić, co stało się 10 kwietnia br. Tak wyrażone intencje zostały jednak poparte bardzo subiektywną oceną i wyborem prokuratorskich akt. W efekcie zaprezentowany materiał stanowi kolejną cegiełkę w serwowanym Polakom i opinii międzynarodowej od chwili katastrofy scenariuszu mówiącym o rzekomych naciskach na załogę Tu-154M, winie pilotów oraz gen. Andrzeja Błasika.

Z pewnością wielkim nadużyciem dziennikarzy jest próba obciążenia gen. Błasika za tragiczne zdarzenie. Wprawdzie nie przyznano wprost, że siedział on za sterami Tupolewa, ale przywołane zeznania świadków mają uprawdopodobnić taką wersję. Tygodnik dowodzi też, że ta kwestia jest przez prokuraturę traktowana bardzo szczególnie. Rzeczywistość temu przeczy. – Z pewnością nie można powiedzieć, że śledczy ze szczególną atencją przyglądają się działalności gen. Błasika i jego ewentualnemu pobytowi w kokpicie Tu-154M. Owszem, ten wątek się pojawia, ale w trakcie przesłuchań rodzin pilotów – ocenia nasz informator. Jak zauważa, w materiałach, które znają śledczy, wbrew relacji “Wprost” nie roi się od opowieści o generałach, którzy siadali za sterami samolotów. Jest za to przemilczana informacja o tym, że za sterami, na miejscu drugiego pilota, siadał obecny dowódca Sił Powietrznych gen. Lech Majewski. Dlaczego ta informacja została przeoczona przez dziennikarzy? Tego samego dnia, w którym pojawiły się rewelacje “Wprost”, wątek o szalonym generale, który zniszczył polski samolot rządowy (w domniemaniu chodzi o gen. Błasika), podały rosyjskie portale. W publikacji “Wprost” dominują sugestie i domysły. “Ujawniane” są zeznania świadków o tym, że gen. Błasik siadał za sterami jaków – do czego miał uprawnienia – i na kanwie tego próbuje się wywieść, że mogło się to także zdarzyć na Tu-154M (choć “Wprost” przyznaje, że odpowiedzi na to pytanie wciąż nie ma). By jednak wywrzeć na czytelniku wrażenie, że gen. Błasik mógł przesadzić, przywoływane są zeznania rodzin pilotów, w których podkomendni mieli skarżyć się na swojego dowódcę, a to za wysokie wymagania, jakie stawiał, za ciężkie szkolenia survivalowe dla pilotów, czy też osobiste nadzorowanie zwolnień lekarskich pilotów. Kolejnym odpowiedzialnym za katastrofę według “Wprost” staje się Lech Kaczyński, prezydent RP, którego największą wadą było to, że często się spóźniał. To dlatego – jak czytamy w tygodniku – załoga nie lubiła z nim latać. By wywrzeć większe wrażenie, autorzy odwołali się do zeznania wdowca po funkcjonariuszce BOR, w którym zawarta została ocena, jakoby w 90 procentach spóźnienie prezydenta RP było przyczyną tragedii (przez to piloci działali pod presją czasu), a w 10 proc. za wypadek odpowiadają Rosjanie. Autorzy zauważyli, że to “nie do końca sprawiedliwy zarzut”, ale mimo to zdecydowali się na jego publikację. Tymczasem przy organizacji lotu 30-minutowe przesunięcie godziny wylotu w formalnych dokumentach lotu nie jest jeszcze nawet uznawane za spóźnienie.

Wygodna selekcja Dlaczego przywiązuje się tak dużą wagę do tych zeznań, a nie napisano, że w aktach są zeznania rodzin członków załogi, które wyraźnie życzą sobie, by zaprotokołować, iż są zbulwersowane działalnością Edmunda Klicha i próbami obarczania odpowiedzialnością za całość katastrofy wyłącznie pilotów i gen. Błasika? – Jeżeli dziennikarze nie mieli czasu, by dokładnie przejrzeć ten obszerny materiał, to nie powinni na ten temat pisać i deformować zawartości akt. A jeżeli widzieli te zeznania, to tym bardziej z ich działań wypływa wyłącznie chęć “skrojenia” tekstu pod z góry założoną tezę – zaznacza nasz rozmówca. Jak zauważa, prokuratorski materiał jest bardzo ciekawy i pozwala pytać o działalność strony rosyjskiej – sprawy w “raporcie” tygodnika niemal przemilczanej. Prokuratura dysponuje m.in. zeznaniem jednego z żołnierzy specpułku, który zdementował dotychczas pojawiające się informacje na temat obecności tzw. liderów na pokładach polskich samolotów lądujących w Rosji. Jego zdaniem, w przypadku kwietniowego lotu to Rosjanie zrezygnowali z użyczenia nam lidera. Co więcej, do kwietnia br. było tak, że ich obecność na pokładzie była warunkiem wejścia w przestrzeń powietrzną Federacji Rosyjskiej. Jednak tego ważnego zeznania dziennikarze “Wprost” nie zauważyli. Dlaczego nie poszukali odpowiedzi na pytanie o powody takiej decyzji? Przemilczano chociażby zeznanie urzędnika z Kancelarii Prezydenta RP, który od lat zajmował się organizacją wizyt na terenie Federacji Rosyjskiej. Tymczasem prokuratura ma jego relację, że Rosjanie zawsze stwarzali problemy, jeśli chodzi o lądowanie polskich samolotów w Smoleńsku… a tym razem problemów nie było. Ta kwestia także nie zaniepokoiła “Wprost”. Tygodnik Tomasza Lisa powinien się dokładniej przyjrzeć materiałom z przesłuchania smoleńskiego kontrolera Pawła Plusnina. Pod protokołem musiał podpisać się prokurator Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Okazuje się, że w trakcie tej rozmowy nie padły pytania o wyposażenie lotniska, przygotowanie do wizyty, sprzęt, a samo przesłuchanie było bardzo standardowe. – Te pytania były “minimalnie dociekliwe”. Oczekiwałbym, że nasz prokurator, który przesłuchuje osobę, która była odpowiedzialna za ten lot, która widziała samolot na radarze, maksymalnie wykorzysta wiedzę świadka, mając świadomość, że może nie będzie drugiej takiej okazji – zaznacza nasz rozmówca. Oczywiście należało się spodziewać, że na pewne pytania Plusnin nie udzieliłby odpowiedzi, ale nie widać nawet śladu próby uzyskania kluczowych odpowiedzi. Podobnych dziennikarskich uchybień jest więcej. To m.in. przemilczana kwestia rozbieżnych informacji przekazywanych przez funkcjonariuszy BOR dotyczących miejsca katastrofy i stanu ciała prezydenta RP. Pomija się kwestię dotyczącą nieodzyskanych dotąd terminali Black Berry należących do gen. Franciszka Gągora i gen. Andrzeja Błasika. Okazuje się, że mimo oficjalnych zapewnień, iż w samolocie nie było urządzeń wrażliwych, rzeczywistość jest inna. Prokuratorzy mają tego ślad chociażby w postaci zapytania kierowanego przez Ministerstwo Obrony Narodowej do prokuratury na temat stanu jej wiedzy o losie tych urządzeń. To nie jedyne nieodzyskane urządzenia. Kilka dni po katastrofie prywatny telefon jednego z BOR-owców był uruchamiany. Aparat nie wrócił do Polski, podobnie stało się z wieloma pamiątkami, kosztownościami, laptopami należącymi do pasażerów Tu-154M. To rodzi pytania o to, co działo się tuż po wypadku na miejscu katastrofy. “Wprost” napisało też o telefonie śp. posła PSL Andrzeja Deptuły, który nagrał się na skrzynce pocztowej telefonu swojej żony w momencie katastrofy. W ocenie posła Antoniego Macierewicza (PiS), szefa parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, ujawniona informacja o telefonie posła Deptuły kwestionuje dotychczas przekazywany przebieg wydarzeń. – Wydaje się, że ten zapis telefoniczny pokazuje nam wydarzenia, które się działy w powietrzu, a więc tu mamy opis katastrofy. Te dźwięki mówią o rozpadającym się samolocie w powietrzu, a nie na ziemi – zaznaczył Macierewicz. Jak zapewnił, w miniony piątek u marszałka Sejmu został złożony wniosek zespołu o pilną informację premiera Donalda Tuska na temat dotychczasowych działań podejmowanych przez organy państwa w celu wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej. Z niecierpliwością czekamy, aż “Wprost” opublikuje historię korespondencji pomiędzy prokuraturą a Żandarmerią Wojskową, która nie miała pojęcia, w jaki sposób bezpiecznie przewieźć do laboratorium zabezpieczone próbki materiału genetycznego i kiedy poczyniono starania, by ustalić listę instytucji, które byłyby zdolne do wykonania tego zadania… Marcin Austyn

Rosjanie zadowoleni z publikacji u Lisa Rosyjskie media z uwagą prześledziły doniesienia tygodnika “Wprost” na temat smoleńskiego śledztwa i zareagowały natychmiast, pisząc, że winnym tragedii był śp. gen. Andrzej Błasik. Były dowódca naszych sił powietrznych jest przez Rosjan nazywany “szalonym” i “skandalistą”. Tekst we “Wprost” doskonale pasuje Rosjanom, którzy od początku winą za katastrofę obarczają polskich pilotów i osoby, które miały rzekomo wywierać na nich wpływ, w tym prezydent Lech Kaczyński i gen. Błasik. Wczorajsze nagłówki artykułów zamieszczonych w rosyjskich gazetach i portalach internetowych są znamienne. Oto tylko niektóre z nich: “Polskie media: Samolot Kaczyńskiego zniszczył generał skandalista”; “Lecha Kaczyńskiego ‘wsadził do grobu’ Dowódca Polskich Sił Powietrznych”; “Dowódca Polskich Sił Powietrznych był w konflikcie z pilotami”; “Żony pilotów polskiego Tu-154 opowiedziały o konflikcie z dowódcą Sił Powietrznych”; “Bliscy pilotów są przekonani, że na załogę wywierano presję”; “Tajemnica śmierci Kaczyńskiego ujawniona”. W tej atmosferze nie dziwi choćby publikacja “Komsomolskoj Prawdy”, która w artykule pod tytułem “Polska prasa opowiedziała o konflikcie pilotów pokładu Nr 1 z generałem” pisze, iż tygodnik „Wprost” ujawnił nowe szczegóły katastrofy prezydenckiego Tu-154 pod Smoleńskiem. Okazuje się, że piloci byli w napiętych stosunkach z dowódcą Sił Powietrznych Polski Andrzejem Błasikiem, który według pewnych przypuszczeń, zmusił załogę do lądowania samolotu Kaczyńskiego w gęstej mgle. Według zeznań żon zmarłych pilotów, Błasik i wcześniej niejednokrotnie próbował ‘naciskać’ na pilotów i często wyganiał z fotela drugiego pilota i zajmował jego miejsce. Żony były przekonane, że wszystko to oddziaływało na ich mężów przygnębiająco”. Dziennik ponawia też oskarżenia, że w momencie katastrofy Andrzej Błasik znajdował się w kabinie pilotów wbrew przepisom i że załoga była zmuszona lądować pod jego naciskiem. A skoro tak, to rosyjskiego czytelnika nie zdziwi nazywanie zasłużonego polskiego generała “szalonym”. Portal RossBusinessConsulting nazywa z kolei Andrzeja Błasika generałem skandalistą, który “zniszczył samolot Kaczyńskiego”. Ta publikacja także powołuje się na “Wprost” i wybija na czoło informacje o rzekomym konflikcie pilotów i generała. A działanie pod silnym stresem i naciskiem Andrzeja Błasika miało spowodować, że “piloci, którzy kierowali Tu-154, nie tylko nie słuchali informacji dyspozytora, lecz również przegapili sygnały pokładowego systemu TAWS o możliwym zderzeniu z ziemią”. Oczywiście nikt z rosyjskich dziennikarzy nawet się nie zająknie, że w żadnej armii świata nie ma mowy o konflikcie między dowódcą a podwładnymi. W takiej sytuacji podwładny jest przenoszony do innej jednostki i taką decyzję gen. Błasik mógł podjąć w każdej chwili wobec każdego pilota, także z pułku obsługującego samoloty rządowe. Ale tego nie zrobił, więc najwidoczniej konfliktu po prostu nie było.

Ewa Rzeczycka-Surma

Obliczenia specjalistów dyskredytują oceny rosyjskiego komitetu MAK Eksperci: Maksymalna możliwa wartość przyspieszenia wypadkowego podana przez rosyjski MAK jest nieprawdopodobna Sugerowane przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) wielkości przeciążeń, na jakie narażeni byli pasażerowie samolotu Tu-154M, zostały mocno zawyżone. Sposób, w jaki rozpadł się uderzający o ziemię kadłub maszyny, trudno tłumaczyć zasadami opisującymi wytrzymałość materiałów. Dyskusyjna jest także teoria MAK o obróceniu samolotu “na plecy” na małej wysokości w ciągu niespełna 6 sekund, a analiza stenogramów pozwala sądzić, że są one albo mało precyzyjne, albo wręcz nieprawdziwe. Według ocen ekspertów z dziedziny aerodynamiki, lotnictwa oraz fizyki podawane przez MAK wielkości przeciążeń, na jakie narażeni byli pasażerowie Tu-154M podczas katastrofy, są mocno zawyżone. Jeszcze w maju br. MAK informował, iż “badania medyczno-śledcze wykazały, że w chwili zniszczenia konstrukcji samolotu w odwróconym położeniu na pasażerów działały przeciążenia wielkości około 100 g (stukrotnie większe od ciążenia ziemskiego). Przeżycie tego wypadku było niemożliwe”. Według różnych wyliczeń współpracujących z “Naszym Dziennikiem” ekspertów wartość przeciążenia przy kontakcie z ziemią mogła wynosić ok. 4 g do 8 g, a to nakazuje stawiać pytanie o słuszność założenia, że to działające olbrzymie przeciążenia decydowały o życiu pasażerów. Jeśliby bowiem – nawet upraszczając – założyć, że samolot uderzył w ziemię przy prędkości ok. 300 km/h, to by osiągnąć przeciążenie rzędu 100 g, maszyna musiałaby zatrzymać się na drodze niespełna 4 metrów. W ocenie dr inż. Ryszarda Drozdowicza, pilota, specjalisty ds. aerodynamiki i lotnictwa, aby ocenić dokładność wyliczeń czy to ekspertów, czy to MAK, należałoby zapoznać się z przyjętą metodologią. Jak uznał, z pewnością faktyczne przyspieszenie w całej fazie zderzenia z ziemią i ślizgu po ziemi było przyspieszeniem wypadkowym zmiennym w czasie, ze zmiennych składowych przyspieszenia pionowego i poziomego. – Drzewa zagajnika z pewnością zamortyzowały zderzenie, to znaczy zmniejszyły wartość przyspieszenia. Okoliczność ta powoduje, że maksymalna możliwa wartość przyspieszenia wypadkowego podana przez MAK jest nieprawdopodobna – dodał. Wartość przeciążenia sugerowana przez ekspertów wydaje się bardziej realna. Jednak zdaniem Drozdowicza, w przypadku Tu-154M na losy pasażerów duży wpływ miał sposób, w jaki samolot uderzył w ziemię, bo jeżeli rzeczywiście była to pozycja odwrócona, to z pewnością warunki, w jakich mogła nastąpić śmierć wszystkich osób, zmieniają się w sposób zasadniczy, nawet przyjmując wartość przyspieszenia rzędu 4-8 g. – Pamiętajmy, że z wyjątkiem pilotów pasażerowie byli zabezpieczeni tylko jednym pasem biodrowym, co przy odwróconej pozycji samolotu w trakcie zderzenia nie mogło pasażerów zabezpieczyć przed skutkami takiego zderzenia – tłumaczy. Drozdowicz zauważył także, iż skutki śmiertelnego przeciążenia człowieka pozostawiają w jego mózgu ślady w istotny sposób różniące się dla przeciążenia dodatniego i ujemnego. Wiadomo na przykład, że przeciętny człowiek wytrzymuje zaledwie przeciążenie ujemne w granicach 2-3 g, podczas gdy przeciążenie dodatnie nawet do 10 g nie musi być śmiertelne. – Ekshumacja przynamniej części zwłok osób, które zginęły w katastrofie smoleńskiej, pozwoliłaby m.in. ustalić na podstawie szczegółowych badań, jakiego rodzaju ślady w mózgu tych osób spowodowały ich śmierć – ocenił. Takie badania pozwoliłyby także zweryfikować, czy samolot rzeczywiście uderzył w ziemię grzbietem. Według obliczeń fizyków trudno wytłumaczyć też powód, dla którego kadłub rozpadł się na wiele elementów, bo maszyna wykonana z duralu, dodatkowo wzmocniona żebrami, powinna, ślizgając się po podłożu, rozpaść się na najwyżej trzy części. Rozsypanie się kadłuba jest sprzeczne z zasadami opisującymi wytrzymałość materiału, a zatem może świadczyć o innych niż uderzenie o ziemię powodach tegoż rozpadu. Podobne spostrzeżenia mają eksperci w dziedzinie lotnictwa, którzy jednak jako prawdopodobne zakładają, że samolot uderzył o ziemię podwoziem (na co wskazują ślady kół na ziemi), a nie grzbietem, jak sugeruje MAK. Tu ocena dr inż. Drozdowicza nie jest już tak jednoznaczna. Jeśli bowiem założyć, że samolot niemal płasko uderzył w ziemię w locie odwróconym, to w takich przypadkach właśnie kadłub ulega największemu zniszczeniu – w sensie rozpadu na liczbę fragmentów, i wynika to z niesymetrycznej, dolnej i górnej części konstrukcji kadłubów samolotów. Tymczasem w obliczeniach teoretycznych kadłub był traktowany jako wzmocniona żebrami rura, a taki model bardziej pasuje do rozważań wersji lotu w normalnej pozycji. Trudno wyobrazić sobie, że samolot Tu-154M w ciągu zaledwie 5-6 s (według MAK, właśnie tyle minęło od chwili uderzenia w drzewo i odłamania fragmentu skrzydła do obrotu samolotu i upadku na ziemię) i na niewielkiej wysokości wykonał pół beczki. Z taką oceną zgadza się także dr inż. Drozdowicz, który zauważył, że niezamierzone wykonanie takiej figury kilka metrów nad ziemią nie jest możliwe, choćby z uwagi na rozpiętość płatowca (ok. 40 m). – Taki obrót wzdłuż osi podłużnej samolotu mógł nastąpić znacznie wcześniej, po utracie jego sterowalności i na pewno nie po zderzeniu skrzydła z drzewem – podkreślił. Jak przypomniał pilot, zdjęcia z miejsca katastrofy pokazują widoczne ślady zderzenia prawego skrzydła, wskazania sztucznego horyzontu -163 stopnie (czyli prawie w locie plecowym), odwrócone podwozie oraz klapy wyporowe. – Wiemy też, że samolot bardzo przechylony zboczył w lewo od osi pasa. Okoliczności te jednoznacznie wykluczają winę doświadczonych pilotów, a już na pewno nie są podstawą do obciążania tych pilotów winą za katastrofę – dodał Drozdowicz. Obliczenia specjalistów dyskredytują także opublikowany stenogram jako bardzo mało precyzyjny lub wręcz nieprawdziwy (także z punktu widzenia praw fizyki). Analiza wskazuje m.in. na duże wahania prędkości płatowca – rzędu nawet 100 km/h – niemające uzasadnienia w prawie zachowania pędu. Także sama prędkość samolotu wynikająca ze stenogramów jest w niektórych chwilach lotu poniżej prędkości minimalnej przewidzianej dla samolotu Tu-154M. Z tymi spostrzeżeniami dr inż. Drozdowicz nie chce dyskutować. Jak zaznaczył, tylko oryginalne, kompletne i nienaruszone w jakikolwiek sposób zapisy wszystkich zachowanych rejestratorów nadają się do poważnego potraktowania jako materiał dowodowy, umożliwiający ustalenie rzeczywistych przyczyn katastrofy smoleńskiej. – Jeszcze nigdy nie udało mi się ustalić prawdy na podstawie kopii, i to w dodatku niekompletnych – dodał. Marcin Austyn

"PO zamiata aferę pod dywan - jesteśmy w Rywinlandzie" Afera hazardowa: znów jakby w Rywinlandzie. Ale tym razem partia rządząca postanowiła być sędzią we własnej sprawie i zdominowała komisję śledczą. Nie dziwi więc werdykt: afery nie było. Mimo że protestują członkowie komisji z partii opozycyjnych, a Skarb Państwa stracił podobno ok. 2 mld. Procedowanie przerwano, gdy w zeznaniach świadków pojawił się wątek wskazujący, że nie mogło chodzić o proste "niedopatrzenie" ministra Drzewieckiego, jak chce raport przewodniczącego Sekuły. Nie wyjaśniano też sprzeczności w zeznaniach premiera i Mariusza Kamińskiego z CBA, i wciąż nie wiemy, który z nich mówił prawdę. Po drodze ujawniono fakt zmawiania się właścicieli kasyna, aby skompromitować przeszkadzającego im wiceministra finansów. Ale według PO afery nie ma.

Warto porównać tę sytuację do tzw. afery Rywina sprzed lat. Wtedy prasa i opinia publiczna aż kipiały. Dziś korupcja w klasie politycznej wydaje się normą, a niezależne media są pacyfikowane przez rządzących. Ostatnio - "Rzeczpospolita" - zresztą podobno aktywniejszy jest w tej sprawie ośrodek prezydencki, niż sam Tusk. Deja vu jest tym silniejsze, że również inne okoliczności przypominają czasy rywinowskie. Znów tworzy się zgniła koalicja między mediami (w tym - "Gazetą Wyborczą") a rządzącymi, bo - podobnie jak wtedy - mówi się o prywatyzacji telewizyjnej dwójki. I znów po stronie TVP rozgrywającymi są Kwiatkowski i Czarzasty. Tym razem dominuje jednak korupcja polityczna (a nie - doraźno-finansowa): wszyscy zainteresowani, nawet zaciskając zęby, muszą popierać PO w walce z PiS. Towarzyszy temu chęć zdobycia przez środowisko "Gazety Wyborczej" całej puli "rządu dusz": stąd chęć przejęcia "Rzeczpospolitej", bezprzykładne ataki na ojca Ziębę kierującego autonomicznym Centrum Solidarności, czy - uderzanie w Czesława Bieleckiego. Ten ostatni bowiem ośmielił się powiedzieć, że bliżej mu do PiS niż do PO. Oportunizm "Gazety Wyborczej" wobec rządzących sięga tak daleko, że nawet tytuł o planowanym przez rząd, morderczym zabiegu kapitałowej reformy rent pisze enigmatycznie, iż renty mogą być wyższe od emerytur. Zamiast powiedzieć wprost: w nowym systemie emerytury spadną do poziomu obecnych (niskich przecież) rent, więc rząd chce obniżyć te ostatnie. Ciekawe, jak w tej sprawie zachowają się dawni "obrońcy robotników", dziś doradzający prezydentowi? Czy chęć zachowania świeżo zdobytych synekur spowoduje, że dawna odwaga zmieni się w oportunizm? Szczególnie, gdy nie jest się konkurencyjnym, ani w polityce, ani na rynku? Konsolidowanie przez rządzących całej kontroli nad mediami ma jedną dobrą stronę. Słuchacze i widzowie nareszcie uświadomią sobie, jak niekompetentne i nie inspirujące są obecne tuby klasy rządzącej i sami politycy. I że ich cynizm i bezwzględność podszyte są strachem i brakiem wizji. Prof. Jadwiga Staniszkis

GAZOWA PUŁAPKA PUŁKOWNIKA PUTINA Najnowsze informacje dotyczące kontraktu gazowego z Rosją mogą prowadzić do dwóch, różnych, choć nie przeciwstawnych wniosków.  Albo polskie społeczeństwo i Komisja Europejska zostali oszukani w sprawie warunków umowy, a grupa rządząca jest zakładnikiem płk Putina, albo premier i wicepremier rosyjskiego rządu są arcyłgarzami i prowadzą wobec rządu III RP prowokacyjną grę. Wczoraj  Władimir Putin poinformował, że kontrakt na tranzyt rosyjskiego gazu przez terytorium Polski został przedłużony do 2045 roku. Według Putina, przewiduje to porozumienie podpisane przez oba kraje w piątek w Warszawie. O porozumieniu Putin rozmawiał w piątek wieczorem z wicepremierem Igorem Sieczinem, który w imieniu Rosji podpisywał dokument. Stenogram z tego spotkania ukazał się na stronie internetowej rządu Rosji. Także służba prasowa rosyjskiego rządu w osobnym komunikacie przekazała, że umowa z Polską przewiduje "przedłużenie tranzytu gazu do odbiorców w Europie na okres do 2045 roku". Podczas spotkania z Sieczinem szef rządu Rosji określił umowę z Polską jako "rzeczywiście dobry znak, świadczący o poprawie kontaktów międzypaństwowych i rozwoju współpracy handlowo-gospodarczej" i ocenił, że „osiągnięty rezultat jest ważny nie tylko dla Rosji i Polski, ale także dla całej energetyki europejskiej. Mam na myśli przedłużenie kontraktów na tłoczenie naszego gazu, tranzyt rosyjskiego paliwa do odbiorców europejskich przez polskie terytorium do 2045 roku, tj. na okres 35 lat" - wyjaśnił. Rosyjska gazeta „Wriemia Nowostiej”, znana z bardzo krytycznych wypowiedzi pod adresem polskiej opozycji i Jarosława Kaczyńskiego zamieściła cytat z wypowiedzi płk Putina, w którym prosi swojego zastępcę, aby opowiedział o szczegółach porozumień zawartych z Polską. Sieczin odpowiada Putinowi, że udało się wypracować „bardzo dobry pakiet dokumentów, które pozwalają „zwiększyć na stabilnej podstawie dostawy rosyjskiego gazu do Polski i zabezpieczyć tranzyt gazu dla europejskich odbiorców przez terytorium Polski do 2045 roku”. Zdaniem „Wriemia Nowostiej”, uzgodnienia na ten temat miały zapaść podczas rozmowy telefonicznej Tuska i Putina. Również „Głos Rosji” – oficjalna rozgłośnia moskiewska stwierdza, iż „Premierzy Rosji i Polski Władimir Putin i Donald Tusk, ze swej strony, nazwali dokumenty, podpisane w Warszawie, konkretnym przykładem nowej jakości stosunków rosyjsko-polskich. Ich zdaniem, najważniejsze jest to, że uwzględniono w nich prolongatę tranzytu gazu ziemnego dla odbiorców w Europie do 2045 roku.” Inne rosyjskie media nie napisały o przedłużeniu tranzytu gazu do 2045 roku w tak stanowczym tonie. „Izwiestia” sugerują, że „teraz można mówić o tym, iż został przygotowany grunt dla tranzytu gazu aż do 2045 roku”, a „Kommersant” twierdzi, że „dokumenty pozwalają przy odpowiedniej rynkowej koniunkturze i wzroście w Europie zapotrzebowania na gaz prolongować niniejszą umowę w części dotyczącej dostaw gazu - do 2037 roku, a w części dotyczącej tranzytu - do 2045 roku”. Tymczasem dziś, na konferencji prasowej wicepremier Waldemar Pawlak powiedział, że zawarte z Rosją porozumienie zakłada dostawy gazu do Polski do 2022 r., a tranzyt - do 2019 r. W umowie znalazł się też zapis o tym, że Polska i Rosja będą dążyć do nowego kontraktu na tranzyt - od 2020 do 2045 r. „Jeżeli premier Rosji potwierdza, że wolą rządu rosyjskiego jest, aby przedłużyć tranzyt na gazociągu jamalskim do 2045 roku, to bardzo dobrze" – skwitował wczorajsze informacje Pawlak. Ponieważ do tej chwili nikt nie poznał zapisów umowy gazowej z Rosją, powstają ważne pytania: na jaki okres faktycznie przedłużono  mowę tranzytową gazociągu jamalskiego i dlaczego istnieją tak poważne rozbieżności w interpretacji treści umowy?  Czy pewność z jaką płk Putin mówi o roku 2045 oznacza, że w sprawie długoletniego prawa użytkowania gazociągu przez Rosjan zawarto dodatkowe, utajnione porozumienie, czy też Putin nadinterpretuje jawne postanowienia umowy? Co miało oznaczać stwierdzenie Donalda Tuska „tak jak ja zrozumiałem”, po rozmowie telefonicznej z płk Putinem ?  „Rozmawiałem przed chwilą telefonicznie z premierem Putinem na temat okoliczności zawarcia kontraktu i treści tego kontraktu. Tak jak zrozumiałem, to intencja, aby tranzyt funkcjonował długo poza rok 2019 jest oczywista także ze strony rosyjskiej” – powiedział Tusk na konferencji prasowej w Brukseli. – „Pojawiła się w tej rozmowie także znowu data 2045, stąd, żeby traktować tę perspektywę wykorzystywania tranzytowego Jamału jako perspektywę serio” - dodał. Co zatem zapisano w umowie międzypaństwowej, skoro premier polskiego rządu bredzi o „intencjach” i „perspektywie serio”, skazując nas na dywagacje i domniemania w oparciu o  wątłą podstawę poznawczą, jaką stanowi możliwość zrozumienia tekstu umowy przez Donalda Tuska? Ukrywanie postanowień umowy z Rosją jest zdarzeniem bez precedensu. W przeddzień przyjazdu Igora Sieczina do Polski  Komisja Europejska domagała się od wicepremiera Pawlaka przedstawienia treści umowy, w szczególności zapisów o wyznaczeniu niezależnej firmy na operatora gazociągu jamalskiego. Okazało się, że polski rząd przesłał do Brukseli jedynie opisy umowy i funkcji operatora, które nie usatysfakcjonowały KE. Jej rzeczniczka stwierdziła wprost, że „ nie ma takiego prawnika, który mógłby ocenić zgodność z prawem danej umowy, bez możliwości jej zobaczenia i tylko na podstawie streszczenia. A z tym właśnie mamy do czynienia.” Marlene Holzner, rzeczniczka unijnego komisarza ds. energii uznała, że „kontrakt operatorski nie zawiera żadnych poufnych informacji biznesowych” zatem powinien być przedstawiony Komisji.

Polsce wyraźnie zagrożono, że w przypadku odmowy przedstawienia umowy sprawa znajdzie finał  w unijnym Trybunale Sprawiedliwości w Luxemburgu, tym bardziej, że wszczęta już w 2009 procedura karna w sprawie Jamału, jest na ostatnim etapie przed przekazaniem do Trybunału. „Postępowanie rozpoczęliśmy z powodów, dla których chcemy wglądu w umowę operatorską, czyli braku niezależnego operatora” – przypomniała Holzner. Można z całą pewnością uznać, że podstawowym celem blisko dwuletniej gry prowadzonej przez płk Putina wspólnie z grupą rządzącą Polską, było przede wszystkim zapewnienie Rosji władania eksterytorialnym odcinkiem gazociągu jamalskiego.  Jak wskazałem w artykule „PAŃSTWO NAD PUSTĄ RURĄ” (Gazeta Polska 42/2010) istnieje realna groźba, że po uruchomieniu gazociągu Nord Stream, Gazprom może znacząco ograniczyć, a nawet zaprzestać przesyłu gazu rurociągiem jamalskim. Mając na uwadze możliwości koncernu w zakresie pozyskiwania paliwa z nowych złóż, nie istnieją gwarancje działania „Jamału” do 2045 roku, a nawet rok 2022 wydaje się mocno wątpliwy. W tym kontekście niezwykle ważna była informacja przekazana w czerwcu 2007 roku przez sekretarza rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego Igora Iwanowa, iż rezerwy obecnych złóż surowców energetycznych o wysokiej wydajności są w Rosji wyczerpane w 50 procentach., a "połowa pozostałych oraz nowe złoża są trudno dostępne, toteż ich eksploatacja byłaby bardzo kosztowna i wymagałaby zastosowania nowoczesnych technologii”. Na takie technologie Rosji nie stać.  Iwanow podkreślił wówczas, że jeśli nie rozpocznie się eksploatacji nowych złóż, rosyjskie zasoby zostaną wyczerpane w 90 proc. już do 2030 roku. Pusta rura pod rosyjskim nadzorem, byłaby nadal ważnym narzędziem nacisków na Polskę, a przede wszystkim poprzez związanie całej infrastruktury przesyłowej ograniczałaby możliwości korzystania z innych źródeł zaopatrzenia w gaz. Przez cały okres negocjacji umowy niezwykle istotne było zachowanie Rosji, która największy nacisk kładła właśnie na utrzymanie władzy nad polskim odcinkiem rurociągu jamalskiego. Temu celowi służyły wytyczne płk Putina, udzielone rządowi Tuska we wrześniu 2009 roku. Był to czytelny sygnał, że Rosja traktuje umowę jako element politycznego i gospodarczego uzależnienia Polski, a istotą kontraktu nie jest zapewnienie dostaw gazu (to można osiągnąć szybko i w kilka innych sposobów) a utrwalenie wpływów Rosji i zapewnienie jej eksterytorialnego instrumentu władzy. Na takie rozwiązania zgodziła się grupa rządząca, inicjując m.in. zmiany struktury właścicielskiej w spółce zarządzającej polskim odcinkiem gazociągu. Okres negocjowania kontraktu został wydłużony, głównie z uwagi na konieczność spełnienia przez stronę polską wyraźnych żądań Putina. Odmowa ujawnienia zapisów umowy przed Komisją Europejską, ukrywanie jej postanowień przed Polakami oraz wyraźne rozbieżności w wypowiedziach stron kontraktu mogą wskazywać, że doszło do zawarcia  tajnego porozumienia  o tranzycie do roku 2045, a polski Gaz System  - wbrew żądaniom KE - ma spełniać rolę jedynie operatora technicznego, pozostawiając Rosjanom realną władzę nad polskim odcinkiem gazociągu. Jeśli tak jest w istocie, umowa gazowa już dziś zaczyna odgrywać rolę politycznego narzędzia wpływów. Warto bowiem pytać: jaki efekt polityczny chce osiągnąć płk Putin przedstawiając publicznie inne warunki umowy, niż przedstawia je strona polska? Można przecież sądzić, że wypowiedzi wysokich oficerów KGB na stanowiskach premiera i wicepremiera rządu rosyjskiego, zostaną odebrane w Brukseli jako sprzeczne z polskimi deklaracjami i wzbudzą dodatkowe podejrzenia Komisji Europejskiej, a być może zaostrzą jej stanowisko.  Czy w tej sytuacji, wypowiedzi Putina i Sieczina nie należy postrzegać jako „dyscyplinujących” stronę polską i widzieć w nich formę politycznego nacisku służącą nakłonieniu „polskich przyjaciół” do określonych zachowań i decyzji w zupełnie innej sprawie, niż umowa gazowa? Aleksander Ścios

Pranie mózgów trwa od rana do nocy Przychodzi baba do lekarza załamana jak Superniania po "Tańcu z gwiazdami". - Panie doktorze, oglądam TVN24, czytam "Gazetę Wyborczą", "Politykę", "Newsweek", a ostatnio "Wprost" i ciągle popieram PiS. Co mam robić? - To beznadziejny przypadek, pani poseł - uznał lekarz. - Musi pani podwoić dawkę. A jak to pani nie pomoże, to niech pani idzie do doktora House'a, pani Kluzik-Rostkowska. Pranie mózgów trwa od rana do nocy. Pralki automatyczne w mediach spierają plamy po PiS. Wstyd przyznać, ale 1/3 społeczeństwa jest ciągle odporna. Badania opinii wykazują dużą skuteczność ręcznych automatów pralniczych. Nigdzie nie udało się tak długo utrzymać tak wysokiego poparcia dla partii rządzącej jak w Polsce. Dr Goebbels w grobie się przewraca. Rządziłby do dziś, ale zabrakło mu PiS-u. Co dzień obywatele dowiadują się z mediów, jaką partię lubić i dlaczego PO. Te same media informują, jakiej partii nienawidzić za zamordowanie Marka Rosiaka i dlaczego Kaczyński ma krew na rękach. Niezależni dziennikarze wykazali, że to on od lat wywoływał konflikty i siał nienawiść. Co potwierdziły niezależne media, wkrótce potwierdzą badania opinii publicznej. Po kilkudniowym medialnym praniu mózgów włącza się suszarki ośrodków badań, by pokazać efekty - umysły zniewolone. Mówimy zbrodnia, myślimy Kaczyński; widzimy pochodnie, myślimy faszyzm; patrzymy w przyszłość i widzimy jasne oblicze Tuska, który nie robi polityki, bo robi boiska. Cóż począć, gdy 30 proc. niewypranych mózgów ciągle widzi Kaczyńskiego i myśli premier? Partia dostała na szczęście nową pralkę medialną, to się publicznie wypierze tę 1/3 w TVP. Są jednak tacy w społeczeństwie, których nie da się wyprać automatycznie i trzeba ręcznie. Taki np. kandydat na prezydenta Warszawy Czesław Bielecki. Cholera, wykształcony, inteligentny, ojciec i matka porządni, mąż Ilony Łepkowskiej, a do tego polski Żyd, co podkreśla, a korzysta z poparcia PiS. Przypomina czarnego pasażera w pociągu, który na kolanach trzyma Torę. Siedzący naprzeciw redaktor oburzony pyta: Nie wystarczy, że jest pan czarny? We wszystkich wywiadach musi się tłumaczyć z poparcia PiS. Przoduje w tym "Wyborcza", która funkcjonariuszki PO Hanny Gronkiewicz-Waltz nie odpytuje z przynależności partyjnej. Przynależność do PO jest słuszna, a do PiS niesłuszna i szkodliwa. Bufetowa to nieodrodna córa PO i ocieplaczy polsko-rosyjskich. Kiedy dowiedziała się, że trzeba przenieść pomnik sowieckich sołdatów z trasy nowej linii metra, to poprosiła Moskwę o wskazanie nowej lokalizacji. Te konsultacje prezydentki z Moskwą ujawnił w wywiadzie w "Wyborczej" Czesław Bielecki. Bielecki nie dość, że nie rozumie ocieplania bufetowej, to jeszcze ubolewa nad poziomem suwerenności myślenia prezydentki. Komu dziś potrzebne suwerenne myślenie, które utrudnia życie i karierę? Nam myśleć nie kazano, powtarzają medialne pralki i jak trzeba, myją ręcznie, by żyło się lepiej.

Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/automaty-reczne_158630.html Irena Szafrańska's blog

Korwin-Mikke. Niemcy - to nasz jedyny poważny wróg. Korwin-Mikke „Przypominam, że Niemcy - to nasz jedyny poważny wróg, bo ma do nas poważne (choć doskonale ukrywane) pretensje terytorialne. Reżymowa (a także posiadana przez Niemców...) prasa skrzętnie ukrywa to, że Niemcy z Polską (podobnie jak Japonia z Rosją) nadal nie mają podpisanego traktatu pokojowego, że wprawdzie rozmaite traktaty i "deklaracje" uznają granicę na Odrze i Nysie - ale zgodnie z Konstytucją RFN Niemcy "istnieją nadal w granicach z 1938 roku" i w każdej chwili (pardon: w odpowiedniej chwili) ktoś zgłosić się może do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe po orzeczenie, że traktaty, układy i deklaracje sprzeczne z Konstytucją RFN są nieważne. I Trybunał tak orzeknie - całkiem słusznie. Bo taki jest porządek prawny. Tylko w Polsce politycy robią sobie z Konstytucji śmichy-chichy.”…”! Jeśli to, co piszę, to strachy na Lachy - to dlaczego Niemcy nie zmieniają Konstytucji? Dlaczego kategorycznie odmawiają podpisania traktatu pokojowego? „….( źródło ) Pewnym obrazkiem pozycji Polski i Sikorskiego jest odstąpienie od polityki jagiellońskiej i doprowadzenie do sytuacji w której Polska zamiast budować przyjazną sobie architekturę geopolityczną na Wschodzie  to jedynie asystuje w  osobie Sikorskiego  Niemcom  w układaniu ich stosunków naszymi strategicznymi sąsiadami  Ukrainą i Białorusią. Gazeta.pl „Szefowie MSZ Polski i Niemiec, Radosław Sikorski i Guido Westerwelle, spotkali się we wtorek wieczorem z białoruską opozycją i jej kandydatami na prezydenta. Ministrowie chcą wspólnie zwrócić się do państw UE, by wysłały obserwatorów na białoruskie wybory”…. ”Sikorski poinformował, że wraz z szefem niemieckiej dyplomacji wyślą do Komisji Europejskiej i szefowej unijnej dyplomacji Catherine Ashton wspólny "telegram dyplomatyczny", w którym zasugerują udział jak największej liczby obserwatorów z krajów UE. „… (źródło ) Mój komentarz Tusk, Komorowski, Sikorski robią z Polski pośmiewisko w całej Europie. W Stanach Zjednoczonych też. USA traktują Sikorskiego z lekceważeniem. Clinton nie raczyła nawet przybyć na umówione wcześniej spotkanie z Sikorskim w Waszyngtonie. Pomimo służebnej w stosunku do Niemiec postawy głównych działaczy Platformy, te pozbawiły Polskę jakiegokolwiek wpływu na powstającą unijna dyplomacje. Przy obsadzaniu miernymi politykami dwóch nowych stanowisk Unii Europejskiej, szefa dyplomacji i przewodniczącego rady Europejskiej Sikorskiego potraktowano jak gówniarza. Jak sam się żalił nie pozwolono mu nawet zadać pytań kandydatom. Co mają Niemcy do naszych stosunków z Białorusią. Gdyby Sikorski pojechał na Białoruś z najwyższym urzędnikiem unijnej dyplomacji Ashton, sytuacja wyglądałaby zupełni inaczej, szczególnie, gdyby Polska i Sikorski występowali w roli adwokata Białorusi. Co chce Sikorski, Komorowski i Tusk osiągnąć wprowadzając Polskę do niemieckiej „stajni„ politycznej. Warto zwrócić uwagę na zwięzły wywód Korwina-Mikke. Nie tylko zwrócić uwagę, ale go zapamiętać. Pax Germanica. Pojawił się bardzo interesujący artykuł w The Economist o rosnącej dominującej pozycji Niemiec w Europie. On narzucanie przez nie ładu, nazwanego właśnie Pax Germanica. Przetłumaczyłem już kilka najistotniejszych fragmentów. Rzuca on zupełnie inne światło na tezy o kondominium, czy protektoracie, o egoizmie narodowym elit niemieckich, powodach hamowania integracji europejskiej, przejmowaniu przez Niemcy administracji unijnej. Postaram się je umieścić wraz z komentarzem w czwartek.

Marek Mojsiewicz

Realna władza i realna kontrola Jeśli uznajemy, że lokalne samorządy mają sens, to bądźmy konsekwentni. Powinniśmy więc z jednej strony oddać im większą władzę, dać więcej pieniędzy z podatków, a z drugiej – poddać bardziej wnikliwej kontroli. A także ograniczyć możliwość sprawowania rządów przez kilka kadencji po kolei przez tę samą osobę. W wielu miejscach w Polsce burmistrzami z kadencji na kadencję zostają bowiem te same osoby. Czasem rzeczywiście radzą sobie nieźle, więc lokalne społeczności to doceniają. Ale często też niespecjalnie wybitni burmistrzowie okopują się na swoich pozycjach. Podporządkowują sobie lokalne media, dając im intratne zlecenia reklamowe, albo tworzą własne gazety i budują sieć zależności, które potem wykorzystują przy przygotowaniach do kolejnej kampanii wyborczej. Burmistrz z takim zapleczem, na dodatek startujący w wyborach po raz trzeci, ma ogromną przewagę nad konkurentami. A jednocześnie niezmienny układ władzy stwarza setki pokus o charakterze nepotyczno-korupcyjnym. W dojrzałych demokracjach już dawno uznano, że jedyną metodą na ograniczenie tej plagi jest wprowadzenie ograniczeń w możliwości spędzania kolejnych kadencji na fotelu burmistrza czy prezydenta. To ważne, tym bardziej że lokalna opozycja pozbawiona wsparcia niezależnych mediów jest zwykle słaba. Duże partie polityczne traktują wybory samorządowe tylko jako poligon do przygotowań przed właściwym bojem o parlament i prezydenturę. Nie starają się więc kreować silnych lokalnych liderów. Chętnie przejmują samorządy, ale niewiele w nie inwestują. Lokalne komitety zaś są zazwyczaj ubogie i trudno jest im konkurować z gigantami podsypującymi swym działaczom w ostatniej chwili pieniądze na billboardy. Gigantami – dodajmy – wspieranymi przez przepisy, które pozwalają zacząć partiom wcześniej kampanię wyborczą, bo to one otrzymują w pierwszej kolejności numery list wyborczych. Przepisy dają także potężne dotacje i subwencje partiom parlamentarnym, lokalne komitety pozostawiając samym sobie. Często skazując je na porażkę. Bo jak tu na poważnie konkurować z ugrupowaniami, które na kampanie wizerunkowe wydają po 30 milionów złotych? Janke

Kto jest dobrym prezydentem? Na ONETcie prowadzę blog juz cztery lata - i dziś odkryłem, że zapisałem sobie, by ten tekst - sprzed równo czterech lat - dziś Państwu przypomnieć. Dlaczego? Proszę się domyśleć! 3 godziny dla premiera TVN poinformowała obywateli, iż boli ją serce, że b-cia Kaczyńscy nic, tylko robią co mogą, by pogorszyć stosunki polsko-niemieckie. I jednym tchem dodała, ze p. Aniela Merkel poświęci p. Jarosławowi Kaczyńskiemu aż 3 godziny - co jest wręcz niespotykane. Czego to dowodzi? Tego, że z Niemcami trzeba ostro! Jak z nimi uprzejmie - to włażą na głowy. Jak ich ktoś opieprzy - to szanują! Przypominam, że Niemcy - to nasz jedyny poważny wróg, bo ma do nas poważne (choć doskonale ukrywane) pretensje terytorialne. Reżymowa (a także posiadana przez Niemców...) prasa skrzętnie ukrywa to, że Niemcy z Polską (podobnie jak Japonia z Rosją) nadal nie mają podpisanego traktatu pokojowego, że wprawdzie rozmaite traktaty i "deklaracje" uznają granicę na Odrze i Nysie - ale zgodnie z Konstytucją RFN Niemcy "istnieją nadal w granicach z 1938 roku" i w każdej chwili (pardon: w odpowiedniej chwili) ktoś zgłosić się może do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe po orzeczenie, że traktaty, układy i deklaracje sprzeczne z Konstytucją RFN są nieważne. I Trybunał tak orzeknie - całkiem słusznie. Bo taki jest porządek prawny. Tylko w Polsce politycy robią sobie z Konstytucji śmichy-chichy. Nie tylko z Konstytucji. PAP podaje: "Pytany o uchwałę Sejmu, dotyczącą reparacji wojennych od Niemiec, premier odpowiedział: »Moment! Polski parlament postanowił co prawda niemal jednogłośnie domagania się od Niemiec reparacji wojennych. Ale rząd nie dochodził tych żądań«". Czyli Rząd ma kompletnie w nosie to, co tam sobie uchwala Sejm.

Od Sejmu przejdźmy do spraw poważnych: pomyślcie ludzie!! Jeśli to, co piszę, to strachy na Lachy - to dlaczego Niemcy nie zmieniają Konstytucji? Dlaczego kategorycznie odmawiają podpisania traktatu pokojowego? Bo Japonia nie podpisuje z Rosja, gdyż nie uznaje zaboru wysp Kurylskich. "Nasza" tzw. "klasa polityczna" - pp. Mazowiecki, Wałęsa, Kwaśniewski, Kaczyński itp. - woli o tym nie myśleć. Byle do końca kadencji. P. Premier ma zaproponować p. Kanclerzynie opcję ZERO - czyli obydwie strony mają zrezygnować ze wzajemnych roszczeń. Postulat bardzo słuszny - ale... z MOICH roszczeń tylko JA mogę zrezygnować. P. Premier może - ale pod warunkiem, że rząd III RP będzie poszkodowanym wypłacał takie odszkodowania, jakie wypłaciłaby im RFN! O co, jako prezydent m.st. Warszawy i prezes Stowarzyszenia Poszkodowanych Mieszczan Warszawskich - będę dbał. To 8000 budynków prywatnych zburzonych z rozkazu Reichskanclerza Adolfa Hitlera - już PO kapitulacji Powstania. A także sporo rozwalonej celowo miejskiej infrastruktury. Ja doskonale rozumiem, że nie będzie się płacić za szkody powstałe w wyniku działań wojennych - ale to był rozkaz POLITYCZNY. I RFN - spadkobierca prawny III Rzeszy - powinna zapłacić. A jeśli III RP chce te należności przejąć - to proszę bardzo. Obawiam się jednak, że Jarosław Kaczyński ma własność prywatną w niezbyt wielkim poważaniu - uważając, wzorem Stalina, że co to jest jakaś-tam "prywatna własność" wobec Potęgi Państwa. Wolałbym, by wybory były za 10 miesięcy, a nie za cztery lata. Bo tylko wtedy politycy w d***kracji trochę myślą o wyborcach...

O prezydencji i Prezydencie Ponieważ nie wszyscy zrozumieli – powtarzam: Polacy głosowali za wejściem do UE i Dość ochoczo pogodzili się z Anschlußem do UE – bo wierzą nadal, że przeciętny polityk z Zachodniej Europy jest lepszy od przeciętnego polityka z Polski. Jeśli tak nie jest – nie należało wchodzić do UE. A jeśli założenie to jest fałszywe – to należy się martwić, a nie cieszyć, że Polacy obejmują szefostwo tej podejrzanej złodziejskiej organizacji. {~LaMi } prosi o odpowiedź na pytanie: „Co Pan myśli o prezydencie Ronaldzie Reaganie, z którego profesor [Longin] Pastusiak podśmiewał się, że był marnym aktorzyną?” Odpowiadam: aktorem może był marnym – ale rolę prezydenta odegrał znakomicie, przywracając Amerykanom godność i wiarę w podstawowe wartości. Rozwalił też sprawnie Związek Sowiecki. Wiele więcej nie mógł zdziałać, bo w USA jest d***kracja – ale jak na „marnego aktorzynę” - nieźle! Niestety: Jego następcy ten kapitał roztrwonili – i teraz Partia Bostońskiej Herbatki chce do tego wrócić – a nawet pójść znacznie dalej.

Mini-raport z udawanej mini-paniki Pan Marcin Gałuszko z TVN W-wa sprzedał „Życiu Warszawy” krótką relację z mego dzisiejszego briefingu. Oto całość: - Zła polityka Hanny Gronkiewicz-Waltz i podniesienie podatku gruntowego przyczyniły się do zamknięcia Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu - powiedział, podczas krótkiego spotkania przed stacją metra Centrum, kandydat na prezydenta Warszawy, Janusz Korwin-Mikke. - Opłata za grunt pod fabryką wynosiła wcześniej ok. 7 milionów złotych, teraz wyniosłaby prawie 20 mln. Między innymi to przyczyniło się do zamknięcia obiektu i zwolnienia 1500 pracowników - mówił Korwin-Mikke. Tyle samo osób zatrudniła w Ratuszu obecna prezydent w czasie jej kadencji, twierdził polityk podczas spotkania z wyborcami na "patelni". Popadłem w niejaką panikę. Relacja jest niewątpliwie wierna – ale, jak znam życie (nie tylko „... Warszawy”) będzie przekręcana na najrozmaitsze sposoby. Przede wszystkim drobiazg: opłatę gruntowa p. HGW podniosła nie „do prawie 20 mln”, lecz do 22 milionów złotych

http://auto.dziennik.pl/artykuly/307237,to-koniec-fabryki-samochodow-na-zeraniu.html,1,3

- wyjdzie, że przekręcam. Po drugie: dowiem się, że walczę o miejsca pracy. Nie – ja walczę z błędną polityką. Skądinąd błędna polityka może powodować utratę miejsc pracy – ale np. przy jeszcze obłędniejszej polityce za PRLu ludzie miejsca pracy mieli. Naturalna za się utrata miejsc pracy jest dla gospodarki korzystna. To tylko socjaliści wierzą w zasadę „Arbeit macht frei

Po trzecie: socjaliści zdziwią się: o co mi chodzi?1500 osób straciło miejsca pracy, ale 1500 zostało zatrudnionych – i gites. Nie: 1500 z FSO coś wytwarzało i jeszcze płaciło podatki – te 1500 z Urzędu my musimy utrzymywać. Po czwarte: że jestem przeciwko opłatom za dzierżawę. Nie: jestem tylko przeciwko nagłemu ich podnoszeniu. Po piąte: że jestem za podtrzymywaniem niewydajnych firm. Nie, nie jestem: niech padają – jestem tylko za tym, by padały z powodu porażki w walce z konkurencją – a nie z powodu rozporządzeń Władz. To chyba byłoby na tyle...

Zegar długu W centrum Warszawy p. Leszek Balcerowicz umieścił zegar pokazujący narastanie długu publicznego. Zegar ten – jak wszystko w III Rzeczypospolitej, z wyjątkiem okrzyków: „A to złodzieje!!!” - kłamie. Zadłużenie Polski nie wynosi trzy ćwierci do śmierci… pardon: 3/4 biliona, lecz ponad 3 biliony. Trzeba bowiem pamiętać, że II RP, Generalna Gubernia, PRL i III RP naobiecywały ludziom emerytury, pobrały (pod przymusem) składki... a pieniądze ze składek zostały rozkradzione i zmarnowane przez polityków w/w państw okupujących po kolei nasz piękny kraj. Te obiecane pieniądze trzeba będzie wypłacić – a więc jest to też zobowiązanie III Rzeczypospolitej. Oczywiście: III RP ma białych niewolników, którym każe pracować – więc liczy, że wydusi z nich pieniądze na spłatę długów i wypłaty emerytur. Ale ci niewolnicy mogą sobie wyjechać, np. do innych krajów Europy – a zobowiązanie wypłaty emerytur zostanie; nieprawdaż? To nie tylko nasza przypadłość. Cała Europa opanowana jest przez takie same gnidy. Bodaj p. Jan Vincent (vulgo: „Jacek Rostowski”) powiedział, że „Rząd” nie ma myśleć o przyszłości, tylko spełniać żądania tych, którzy są obecnie obywatelami... a obecni „obywatele” to w ogromnej większości ludzie, którym zależy by teraz się nażreć, napić, jakąś panienkę przygruchać – a przyszłość... A niech się martwią inni, na przykład federaści z Unii Europejskiej. Po nas – choćby potop! Tylko wtedy myślała tak część arystokratów – 1% ludności Francji. Dziś myśli tak 70%. Jest d***kracja, więc parlamenty uchwalają coraz większe deficyty, forsę się przeżera, dług rośnie... Śp. Cyryl N. Parkinson pisał ongiś: „Gdyby księgowi dowolnej spółki lub spółdzielni tak prowadzili ich interesy, jak robią to ministrowie finansów państw d***kratycznych, to żaden z nich nie uniknąłby kryminału". Tu nie chodzi o to, że kradną. Chodzi o niesłychaną lekkomyślność. Ludzie rozsądni wyrywają sobie włosy z głów. Wyjątkiem jest p. Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, który powiedział: „Martwię się, że zadłużenie Rzeszowa jest na zbyt niskim poziomie. Należy się zadłużać do bezpiecznego progu, pieniądze te przeznaczać na inwestycje, które spowodują wzrost budżetu”. Do tej treściwej wypowiedzi mam trzy uwagi:

1. Nie tylko prezydenci miast chcą się zadłużać. Wprawdzie nikt prywatnie nie mówi: „Mam za małe długi” - ale bardzo wielu stara się o kredyty – a to jest przecież dokładnie tym samym. Jeśli chcę zwiększyć swoje zadłużenie – to znaczy, że uważam je za zbyt małe. Występuje tu jednak zasadnicza różnica. Jeśli JA zaciągam długi, to JA będę je spłacał. Tymczasem dług zaciągnie p. Ferenc, wybuduje za to basen wodotryskiem, wygra dzięki temu wybory... a spłacać je będzie już inny prezydent... Dlatego istnieje poważne podejrzenie, że gdyby p. Ferenc pożyczał dla siebie, to oceniałby, że „bezpieczny próg” jest znacznie niżej...

2. Od zarabiania pieniędzy są firmy prywatnie. Miasto może żyć z podatków od nich – natomiast nie może prowadzić własnej działalności gospodarczej, gdyż: (A) robi nieuczciwą konkurencję prywatnym firmom (bo, oczywiście, będzie po cichu sprzyjał swojej...) (B) ponieważ zarządzający tymi firmami urzędnicy nie wydają swoich pieniędzy, tylko cudze, to albo szastając nimi bez opamiętania (bo to nie ich...), albo przesadnie skąpią (bo to nie moje, tylko publiczne; muszę o nie dbać!).

3. P. Ferenc wcale nie chce wydawać pieniędzy, by polepszyć byt rzeszowian – tylko po to, by powiększyć budżet! Tymczasem miasto powinno z budżetu wydawać, by maksymalizować zysk społeczny. Przykładowo: mogę wyremontować drogę w trzy dni kosztem 5 milionów złotych. Mogę jednak robić to wolniej, oszczędniej, w cztery miesiące – i wtedy wydam tylko 3 miliony. Prezydenci miast wybierają to drugie rozwiązanie – choćby mieszkańcy tłoczyli się w korkach, tracili czas („Time is money!”) benzynę i niszczyli samochody – co kosztuje ich 6 milionów. Gospodarze miast, zapatrzeni w budżet, tych 6 milionów nie zauważają. Bo to nie ich. Oni zaoszczędzili. P. Ferenc mówi o tym otwarcie. Dobre i to... A jak się myśli w Tarnowie…? JKM

03 listopada 2010 Zawieje i zamiecie... Jakiś czas temu, Zakład Upokorzeń Społecznych sprawdził 154 000 chorych na garnuszku ZUS-u, ponieważ permanentnie istnieją podejrzenia, że „chorzy” symulują chorobę, żeby  z ZUS-u „wyłudzić” pieniądze dla siebie i przez jakiś czas nie składać się na wspólne emerytury dla wszystkich.. Wyłowiono w ten sposób ponad 16 000 zdrowych, ale z papierami, że są „chorzy”..(????). Wychodzi na to, że średnio 10 % przymuszonych do płacenia ZUS-u, niewolników ZUS-u udaje, że choruje, a sprawdzono jedynie 154 000 osób, a nie kilkanaście milionów, którzy są obligatoryjnymi członkami tej państwowej wspólnoty. No cóż.. Jak powiedział pan prezydent Bronisław Komorowski z Platformy Obywatelskiej, a jakże - „liberalnej” po ostatniej powodzi, która jeszcze nie była z papieru, a z wody: ”woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do Bałtyku”(???). Czy nie sposób nie odmówić racji panu prezydentowi? Oczywiście, że nie sposób, tak jak nie sposób nie zauważyć że kontrole zostały przeprowadzone tylko wśród ”chorych” niewolników ZUS-u, a nie wśród nadzorców, w postaci lekarzy kremlowskich – pardon - zusowskich. A przecież to oni wypisywali stan pacjentów i niewolników ZUS-u..? Aż prosiłoby się sprawdzić kto wypisał symulowaną chorobę 16 000 zdrowych, przynajmniej na ciele - pacjentów ZUS.. Ale upaństwowiony lekarz jest bliższy ciału państwowego ZUS-u niż ofiary tego systemu. Nie słyszałem w tej sprawie komentarza „człowieka o zszarganych nerwach”, czyli pana profesora Niesiołowskiego, który ma nerwy jeszcze bardziej zszargane po tym, jak do jego biura łódzkiego nie wtargnął osobnik też o zszarganych nerwach, na tyle zszarganych, że odważył się zabić pracownika biura pana Wojciechowskiego- europarlamentarzysty. Pan Wojciechowski, europarlamentarzysta Prawa i Sprawiedliwości zajęty był wtedy dyskusją na temat określenia płacy minimalnej w Unii Europejskiej, w ramach wolnego rynku oczywiście i wyniku tej dyskusji Europarlamenet przyjął uchwałę zalecającą.. Zalecającą płacę minimalną w poszczególnych krajach - w ramach wolnego rynku ustalania płac minimalnych.

Na Polskę wypadło około 2000 złotych miesięcznie. Dobre i to. Bo wszyscy biedni do tej pory – staną się przez to bogaci, albo…. stracą pracę (!!!). Jeśli biednej firmy prywatnej nie będzie stać na zapłacenie pracownikowi 2000 złotych i opłacenia się państwu haraczem na ZUS- to będzie musiała zamknąć podwoje.. To chyba jasne. Lepiej byłoby to widać, gdyby płacę minimalną europarlamentarzyści ustalili na poziomie, powiedzmy 5000 złotych.. Albo wyżej.. W każdym razie będziemy świadkami jeszcze wielu niespodzianek, które zgotuje nam parlament Unii Europejskiej, która to  Unia powstała 1 grudnia 2009 roku zgodnie z Traktatem Lizbońskim  ratyfikowanym przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego w dniu 10 X 2009 roku.. Ale  w referendum akcesyjnym głosowaliśmy nad Wspólnotami Europejskim, a nie nad Unią Europejską, a to było w 2004 roku. I takie tam hocki klocki - żeby nas nabrać… Ale nie nabierają nas w państwowej służbie zdrowia, której głównym celem, nie jest leczenie pacjentów, lecz tworzenie limitów i reglamentacji, żeby utrudnić pacjentom upaństwowionym w państwowej służbie zdrowia dojście do zdrowia.. Bo jak inaczej ocenić ten komunistyczny skansen? Limity pieniężne się skończyły na ten rok i trwają zapisy na rok przyszły. Będzie można zapisać się na marzec, kwiecień, no i na wakacje.. Jak tak dalej pójdzie, to w przyszłym roku, zapisy będą odbywały się na rok 2013 i dalej, bo przecież Narodowy Fundusz Zdrowia nie ma pieniędzy. Kolejny raz powtarzam: w tym systemie nigdy nie będzie dość pieniędzy! Każda suma zostanie zmarnowana z kretesem. Bo nie da się nalać wody do wiadra, w którym jest sto dziur! Można tylko lać wodę propagandową.. I nikogo nie dziwi, że odbywają się zapisy.. Zapisy do leczenia. Upaństwowiony pacjent - w miarę upływu czasu będzie jeszcze bardziej upaństwowiony, a kolejki będą się wydłużać.. Jak to w systemie reglamentacji.. Upaństwowieni pacjenci - nie doczekawszy operacji - będą umierać pod drzwiami upaństwowionych gabinetów lekarskich, ale propaganda będzie wszystko zwalać na pacjentów, że jest ich po prostu za dużo (??). Tak jak w poprzedniej komunie zwalała na spekulantów, a obecnie inflację zwala na rosnące ceny (???). Znowu powtarzają te same bzdety? Inflacja jest to zjawisko nadmiaru pieniądza w stosunku do towarów i usług, a więc nie jest możliwym, żeby wzrost cen, spowodowany popytem na dany towar lub poniesieniem podatków przez rząd, miał wpływ na inflację. To są dwa różne zjawiska. Inflacja jest tworzona przez rząd poprzez dodruk pieniądza, lub poprzez kreowanie pustego pieniądza przez  banki.. Nie ma innego sposobu tworzenia inflacji! Ale inflacji ulegają działania rządu Platformy Obywatelskiej.. Właśnie do propagandowego ataku rusza Rada Gospodarcza przy premierze, na której czele stoi pan Jan Krzysztof Bielecki, czołowy „liberał gdański” w odróżnieniu od liberałów zwyczajnych, takich jak na przykład ja.. Teraz on będzie walczył z biurokracją, bo panu posłowi Januszowi Palikotowi się to nie udało. Może nadmiar roboty go przeraził? Jak tu zlikwidować 22 000 przepisów tyle nonsensownych co szkodliwych, które nadesłali do Komisji Przyjazne Państwo ”obywatele” uciemiężeni i zdeptani w demokratyczną ziemię? Jak to się do nich dobrać? Nie było przyzwolenia premiera. Bo w sprawie dopalaczy na przykład szybko załatwiono sprawę..  Bo propagandowe przyzwolenie było.. Panie premierze, nie można tak szybko jak to tylko możliwe postąpić z tymi dwudziestoma dwoma tysiącami przepisów, tak jak to zrobiono ze sprawą dopalaczy.. To znaczy chodzi mi o szybkość działania, a nie o likwidowanie dopalaczy. Pan Jan Krzysztof Bielecki weźmie się za naprawę państwa.. A kto to państwo popsuł? Może konserwatywni-liberałowie? Tak jak kiedyś spekulanci psuli rządowi naprawę PRL-u.. Powołano nawet kolejną biurokrację do walki z biurokracją, biurokratę z urzędem o nazwie ”pełnomocnika rządu do walki z biurokracją” (???). Naprawdę, czy skołowany lud nadal będzie się nabierał na kolejne propagandowe jaja? Jest pełnomocnik do walki z korupcją, a korupcja kwitnie jak nigdy dotąd.. Będzie pełnomocnik do walki z biurokracją - będzie większa biurokracja.. Gdyby rząd powołał pełnomocnika do walki z płaskostopiem - to oczywiście wzrosłaby liczba płaskostopnych, jeśli oczywiście rząd wypłacaliby zasiłki płaskostopne.. Jeśli rząd będzie z czymś walczył, to rozmiary tej walki przekroczą oczekiwane rezultaty.. Rząd nie powinien walczyć – tylko robić.. Trzeba po prostu zlikwidować tych 22 000 przepisów, które wiążą ludziom ręce, a nie ględzić w nieskończoność, że będzie prowadzona pozorowana walka.. I powoływać kolejne urzędy do tej pozorowanej walki.. Żeby nas znowu oszukać.. Bo idą wybory samorządowe, znowu trzeba pościć inflacyjne myśli bez pokrycia w eter. A po wyborach się znowu zapomni.. I tak w kółko!

Ale w Stanach Zjednoczonych wielki sukces - przynajmniej według wstępnych informacji - odniosła konserwatywna partia Tea Party.. Jest to jakiś sygnał, że nie wszyscy ludzie na świecie śpią.. Że część nie śpi nie dając się zniewalać biurokracji.. I to jest dobra informacja.. Dla wszystkich narodów i ludzi, którzy chcieliby się wydobyć z aresztu wydobywczego biurokracji.. Zawsze to światełko w biurokratycznym tunelu. WJR

Premier RP przed komunistycznym sądem W 1954 roku przed komunistycznym sądem stanął premier II RP Kazimierz Świtalski, oskarżony o „faszyzację ustroju” Polski. Kazimierz Świtalski urodził się 4 marca 1886 roku w Sanoku, jako syn Albina, wicestarosty oraz Kazimiery z domu Verth. Po ukończeniu gimnazjum w Sanoku, w latach 1904-1910 studiował polonistykę na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Lwowskiego. Promotorem jego pracy doktorskiej, poświęconej Janowi Kochanowskiemu był Wilhelm Bruchnalski. W 1909 roku został członkiem Związku Walki Czynnej, a w latach 1915-1917 był oficerem w sztabie I Brygady, wykonując różne zlecenia polityczne Józefa Piłsudskiego. Po aresztowaniu Komendanta został komendantem Polskiej Organizacji Wojskowej we Lwowie. Od 1 listopada 1918 roku brał udział w obronie Lwowa przed Ukraińcami, a  od grudnia 1918 roku był oficerem w Adiutanturze Generalnej Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza. W latach 1923-1925 jako major WP zatrudniony był w Biurze Historycznym Sztabu Generalnego. Po przewrocie majowym został dyrektorem departamentu politycznego Ministerstwa Spraw Wojskowych a potem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Był jednym z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego, był m.in. wraz z Walerym Sławkiem twórcą Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. W latach 1928-1929 był ministrem wyznań religijnych i oświecenia publicznego, a w okresie 14 kwietnia – 7 grudnia 1929 roku pełnił funkcję premiera rządu RP.  Po wyborach brzeskich (1930 roku) został marszałkiem Sejmu RP, którą to funkcję sprawował do lipca 1935 roku. Po śmierci Marszałka, jako jeden z przedstawicieli tzw. grupy pułkowników, został odsunięty na boczny tor – został wojewodą krakowskim. Po krwawo stłumionej manifestacji robotniczej, został pozbawiony w kwietniu 1936 roku stanowiska. Do końca II RP pracował jako wiceprezes w Instytucie Badania Najnowszej Historii Polski, przygotowując edycje Pism Zbiorowych Marszałka Józefa Piłsudskiego. We wrześniu 1939 roku został zatrzymany w Brześciu Litewskim przez Niemców i jako oficer pospolitego ruszenia został osadzony w obozie jenieckim. Przez większość swej niewoli przebywał w oflagu IIC Woldenberg. Po oswobodzeniu z niewoli zdecydował wrócić się do żony, przebywającej w kraju. W trakcie powstania warszawskiego zginął jego jedyny syn 16-letni Jacek. Nie zaangażował się w życie polityczne, choć niewątpliwie pozostał przeciwnikiem „władzy ludowej”. W pochodzącym z początku 1946 roku obszernym szkicu publicystycznym uznawał system komunistyczny za „oligarchię kilku członków prezydium KRN”, którego źródłem władzy jest Rosja Sowiecka. Kazimierz Świtalski został aresztowany przez funkcjonariuszy komunistycznego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w nocy z 15 na 16 listopada 1948 roku. Bezpieka skonfiskowała jego notatki z lat 1915-1939 oraz wspomniany szkic publicystyczny z 1946 roku, oceniający powojenny komunistyczny reżim. Jako jedyny spośród najwyższego kierownictwa piłsudczykowskiego przebywający w kraju stał się on dla bezpieki szczególnie cenną „zdobyczą”. Decyzję o jego zatrzymani podjęli wspólnie szefowie MBP gen. Roman Romkowski i płk Józef Różański. Jego aresztowanie świadczyło, iż komuniści będą mordować i tępić nie tylko żołnierzy AK, podziemia niepodległościowego, działaczy PSL, ale także przedwojennych polityków. Były premier II RP został pociągnięty do odpowiedzialności karnej na podstawie dekretu Krajowej Rady Narodowej z 22 stycznia 1946 roku o „faszyzacji kraju i odpowiedzialności za klęskę wrześniową”. Początkowo ubecy nie przesłuchiwali go nie wiedząc za co mają oskarżać człowieka, który od 1936 roku pozostawał poza polityką, a po 1945 roku nie działał w żadnych antykomunistycznych strukturach. Dopiero w latach 1951-1953 roku rozpoczęto prowadzić z nim rozmowy, obejmujące cały okres jego życia politycznego. Zeznania konfrontowane były z przejętymi przez bezpiekę zapiskami Świtalskiego, określanymi potem przez historyków mianem „Diariusza”.

Ostatecznie Kazimierz Świtalski stanął przed Sądem Wojewódzkim dla m.st. Warszawy (wydział IV Karny). W piśmie z marca 1954 roku wicedyrektor Departamentu IV prokuratury Generalnej, Władysław Dymant, poinformował Sąd Wojewódzki o przesłaniu aktu oskarżenia przeciwko Kazimierzowi Świtalskiemu oskarżonemu z art. 1 dekretu z 22 stycznia 1946 roku. Akt oskarżenia zarzucał mu, że od wiosny 1927 r. do kwietnia 1936 r. w związku z wykonywaniem kierowniczych urzędów w państwie, „realizując funkcje sanacyjnego rządu faszystowskiego – dławienia oporu mas pracujących miast i wsi – działał na szkodę Narodu Polskiego osłabiając ducha obronnego społeczeństwa”. Jako premier „pogłębiał dalszą faszyzację ustroju przez utrzymywanie wzmożonej polityki represyjnej przeciwko lewicowym organizacjom, a nadto przez organizowanie i prowadzenie szerokiej akcji propagandowej w duchu faszystowskim, występując w szczególności za ograniczeniem władzy Sejmu i rewizją Konstytucji”. Akt oskarżenia zarzucał mu ponadto, że w „roku 1945 w Zalesiu Dolnym k. Warszawy sporządził w celu rozpowszechniania paszkwil, którego treść zawierająca fałszywe wiadomości mogące wyrządzić istotną szkodę interesom Państwa Polskiego, szkalowała Naczelne Organy Państwa”. Rozprawa przeciwko premierowi rozpoczęła 25 maja 1954 roku. Składowi sędziowskiemu przewodniczył sędzia Z. Kaczyński. Obrońcą oskarżonego był Mieczysław Buczkowski, a prokuratorem Benedykt Jodelis. Kazimierz Świtalski nie przyznał się do zarzucanych mu czynów, wyjaśniając, iż nie jest w sensie prawnym odpowiedzialny za szczególne posunięcia rządów sanacyjnych i podkreślając, ze „lewica poparła przewrót majowy. Dla mnie opozycją była tylko prawica”. W drugim dniu procesu, 26 maja 1954 roku, odpowiadając na pytania prokuratora, odrzucił oskarżenie, jakoby wydał w 1936 roku rozkaz usunięcia ludzi z krakowskiego Semperitu, a potem wydał rozkaz strzelania do robotników. Jego adwokat dla poparcia tezy oskarżonego powołał się na wspomnienia Bolesława Drobnera, znanego krakowskiego działacza PPS, po wojnie członka PZPR, który potwierdzał, iż wojewoda zwracał się do niego z prośbą o mediację. W ostatnim dniu procesu, 28 maja 1954 roku, Świtalski poprosił ”o sprawiedliwy wyrok”. Jego ogłoszenie nastąpiło w dniu 31 maja 1954 roku. Sąd podzielił zdanie prokuratora i na podstawie art. 1, 3 i 6 wspomnianego dekretu z 22 stycznia 1946 roku, wymierzył mu łączną karę 8 lat więzienia za całokształt jego przedwojennej działalności politycznej „skierowanej przeciwko polskim masom pracującym, walczącym o wolność społeczną, o swobody demokratyczne, o pracę, o chleb i pokój”. Adwokat Mieczysław Buczkowski złożył odwołanie od wyroku do Sądu Najwyższego, ale ten (w składzie – Emil Merz jako przewodniczący oraz T. Dmowski i M. Kulesza) wyrokiem z dnia 15 października 1954 roku „utrzymał zaskarżony wyrok w mocy”. Początkowo premier przebywał w więzieniu na Mokotowie, a w maju 1955 roku przeniesiony został do Centralnego Więzienia Karnego w Potulicach koło Bydgoszczy. Jego stan zdrowia stale pogarszał się – chory był na gruźlicę, uszkodzenie słuchu, przewlekły stan zapalenia nerek oraz poważne osłabienie serca. W tej sytuacji Sąd Wojewódzki dla m.st. Warszawy decyzją z dnia 17 maja 1956 roku złagodził karę wiezienia do lat 4, a następnie uznał ją za odbytą. Po wyjściu z więzienia, Świtalski wraz z żoną Janiną zamieszkał w Zalesiu Dolnym przy ul. Leśnej 4. Po kilkumiesięcznej batalii uzyskał prawo do emerytury w wysokości…. . 440 zł, którą w 1957 roku  zamieniono na rentę „starczą” w wysokości 530 zł.  Nie akceptując obcej komunistycznej władzy, wybrał „emigrację wewnętrzną”, koncentrując się na sprawach historyczno-wydawniczych związanych z osobą Marszałka Piłsudskiego.  Po wielu próbach udało mu się odzyskać niewielką część, skonfiskowanych w 1948 roku przez bezpiekę, materiałów historycznych. Nawiązał też kontakt z piłsudczykami z Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku oraz Londynie, przygotowując edycję listów Marszałka z lat 1919-1927. „Tutejsi – pożal się Boże – historycy – pisał w swoim ostatnim liście z 22 grudnia 1962 roku – wydają swoje tendencyjne oczywiście opracowania historyczne, które mogą dojść do was, jako że poruszają te tematy, którymi interesuje się wasz historyczny instytut.  W spisie źródeł, na które ci autorzy powołują się, możecie znaleźć (….) moje papiery. (…) Chciałbym, byście się dowiedzieli, że to nie ja ofiarowałem te papiery, (..) zostały wzięte przy aresztowaniu mnie w listopadzie 1948 r. (..) Obecne władze nie chcą mi tych papierów zwrócić, ,mimo moich rozlicznych bezskutecznych starań”. Pod koniec życia, w 1962 roku przeprowadził się do Warszawy i zamieszkał przy ul. Solec 66. 23 grudnia 1962 roku został ciężko ranny w wypadku – wpadł pod warszawski tramwaj. Nie odzyskał przytomności i zmarł w szpitalu 28 grudnia 1962 roku. Pochowany został na warszawskich Powązkach. Nad mogiłą, w trakcie pogrzebu, w którym uczestniczyło wielu jego kolegów z oflagu II C, Jerzy Hryniewiecki powiedział: „Pamiętamy go obozu jeńców, jego wspaniałą żołnierską postawę, jego głęboka mądrość, sceptyczny uśmiech, niezwalczony optymizm. Wiemy o jego niezłomnej postawie w czasie trudnych lat w więzieniu. Znamy jego nieustępliwą lojalność w stosunku do przekonań całego życia, która nie pozwoliła mu na najskromniejszy kompromis, gdyż – jak mówił <nie mógłbym z podniesionym czołem stanąć do meldunku na tamtym świecie>”.

Wybrana literatura:

K. Świtalski – Diariusz 1919-1935

M. Gałęzowski – Wierni Polsce. Ludzie konspiracji piłsudczykowskiej 1939-1947

J. Piotrowski – Piłsudczycy bez lidera (po 1 września 1939 r.)

T. Serwatka – Kazimierz Świtalski. Biografia polityczna (1886-1962)

R. Świętek – Kazimierz Świtalski, premier Rzeczypospolitej Godziemba's blog

URZĘDNIK MSZ O RANNYCH ZE SMOLEŃSKA „Ambasador Turowski około godz. 12:00 przekazał mi, że otrzymał informację od funkcjonariusza FSO, że trzy osoby przeżyły i w ciężkim stanie zostały przewiezione do szpitala” – zeznał w prokuraturze Dariusz G., naczelnik Wydziału Federacji Rosyjskiej Departamentu Wschodniego MSZ. Dariusz G. brał udział w przygotowaniu wizyt w Katyniu prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska. Z jego zeznań, do których dotarł portal Niezależna.pl, wynika, że jeszcze w grudniu była mowa o jednej, wspólnej wizycie prezydenta i premiera. "Przygotowania do wizyty premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego w obchodach poświęconych 70. rocznicy zbrodni Katyńskiej rozpoczęły się w grudniu 2009. W styczniu 2010 rozpoczęły się spotkania w Radzie Ochrony Walk i Męczeństwa, w których uczestniczyłem. Uczestniczyli w nich również przedstawiciele Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Kancelarii Prezydenta, Biura Ochrony Rządu, Dowództwa Garnizonu Warszawa i Rodzin Katyńskich. Dotyczyło one przedsięwzięć organizacyjnych. Jeżeli chodzi o wizytę premiera Tuska, to wszystko nabrało realnego kształtu po rozmowie telefonicznej premiera Tuska z premierem Putinem, która miała miejsce 3 lutego 2010 r. W styczniu 2010 uczestniczyłem w konsultacjach politycznych ministra Kremera z wiceministrem spraw zagranicznych FR Władimirem Titowem" - zeznał Dariusz G. Urzędnik MSZ powiedział w prokuraturze wojskowej, że minister Kremer wskazał 10 kwietnia jako datę uroczystości zagranicznych. "Nie zapadły żadne decyzje. Następnie po rozmowie obu premierów minister Arabski z ministrem Uszakowem uzgodnili, że premier Putin przybędzie do Katynia w dniu 7 kwietnia. (...) Już przed wizytą ministra Arabskiego i ministra Kremera w Moskwie wiadomo było, że będą dwa odrębne przedsięwzięcia, to znaczy oddzielne wizyty premiera i prezydenta. Rosjanie przyjęli to z pewnym zaskoczeniem, gdyż wcześniej informowaliśmy ich o jednych uroczystościach" – czytamy w zeznaniach Dariusza G. Powiedział on również, że przyjazd prezydenta Lecha Kaczyńskiego był omawiany w dniu 25 marca bez udziału przedstawiciela Kancelarii Prezydenta. "Ze strony rosyjskiej uczestniczył zastępca protokołu rządu Dymitrij Kitajew, przedstawiciele służby prasowej, Paweł Kozłow z Federalnej Służby Ochrony, odpowiedzialny za kwestie związane z ochrona prezydenta. W spotkaniu tym nie uczestniczyli przedstawiciele Kancelarii Prezydenta" – zeznał Dariusz G., który 10 kwietnia był na smoleńskim lotnisku. "Około godziny 10:00 (czasu moskiewskiego - red.) Paweł Kozłow, który był chyba cały czas w kontakcie ze służbami kontrolnymi lotniska, stwierdził, że jest coraz gorsza pogoda i samolot będzie robił próbne podejście, ale prawdopodobnie zostanie skierowany do Moskwy na lotnisko Wnukowo, żeby przeczekać mgłę i następnie ponownie przylecieć do Smoleńska (…) po około 15-20 minutach Paweł Kozłow powiedział, że kontrolerzy lotniska przekazali mu, że nasz samolot będzie jednak leciał do Mińska. (…) Po tych rozmowach dalej oczekiwaliśmy na przylot bądź dalsze informacje. Około 10:40 wyszliśmy z namiotu. Paweł Kozłow powiedział mi, ze nasz samolot zaraz będzie robił próbne podejście. Wcześniej słyszałem, że rosyjski IŁ próbował lądować, ale mu się to nie udało. Ja tego samolotu nie widziałem i nie słyszałem. W pewnym momencie usłyszałem ryk silników, a następnie głośny huk. Pobiegliśmy do samochodów i szybko pojechaliśmy w stronę, skąd dobiegał huk. Wysiedliśmy z samochodów na końcu pasa i pobiegliśmy dalej. Wśród drzew zobaczyliśmy szczątki samolotu, a w zasadzie koła skierowane do góry. Czuć było zapach paliwa i widać było trochę płomieni" – czytamy w zeznaniach Dariusza G. "Ja zadzwoniłem o 10:43 do dyrektora Bartkiewicza i powiedziałem mu, że samolot się rozbił i że jest rozbity na kawałki. Następnie zadzwoniłem do Tadeusza Stachelskiego do Katynia i do dziennikarza Wiktora Batera, który był w Moskwie. Było ogromne zamieszanie, momentalnie w ciągu 5, może 10 minut, pojawiła się milicja, straż i służby ratownicze. Po około godzinie ktoś ze służb ratunkowych powiedział, że niestety nikt nie przeżył. O ile dobrze pamiętam ambasador Turowski około godz. 12:00 przekazał mi, że otrzymał informację od funkcjonariusza FSO, że trzy osoby przeżyły i w ciężkim stanie zostały przewiezione do szpitala. Ja spytałem o to Pawła Kozłowa, który stwierdził, że nic o tym nie wie, ale polecił sprawdzić wszystkie szpitale. Informacja ta się nie potwierdziła" - powiedział w prokuraturze urzędnik MSZ. Dk, niezalezna.pl

Platforma bierze Trybunał Do początku grudnia Sejm powinien wybrać czterech nowych sędziów Trybunału Konstytucyjnego w miejsce tych, którym kończy się kadencja. Prawie na pewno zostaną nimi kandydaci zgłoszeni przez kluby PO i PSL. Natomiast nie mają szans osoby rekomendowane przez opozycję. W ten sposób za miesiąc niemal połowa składu TK będzie pochodziła z nadania obecnej koalicji. - Koalicja bierze wszystko - ocenia poseł Andrzej Dera (PiS). - Opozycja nie ma żadnego pola manewru - dodaje. Nie ma dlatego, że taka jest nieubłagana sejmowa arytmetyka. Kandydatów do Trybunału Konstytucyjnego przedstawia grupa co najmniej 50 posłów, a spośród nich Sejm bezwzględną większością głosów - wystarczą w tym przypadku głosy koalicji PO - PSL - wybiera sędziów. Do Sejmu wpłynęło sześć kandydatur. Klub PO zgłosił Bogusława Banaszaka, Stanisława Rymara, Piotra Tuleję; PSL - Marka Zubika, posłowie PiS - Krystynę Pawłowicz, a SLD - Andrzeja Wróbla. Nowi sędziowie zastąpią cztery osoby, którym 2 grudnia upływa dziewięcioletnia kadencja, czyli prezesa Bohdana Zdziennickiego, wiceprezesa Marka Mazurkiewicza oraz Mariana Grzybowskiego i Mirosława Wyrzykowskiego. Wszyscy trafili do TK z rekomendacji SLD. Po wyborze nowych sędziów, którymi prawie na pewno zostaną osoby rekomendowane przez PO i PSL, w Trybunale niemal połowę - bo 7 z 15 członków - będą stanowić osoby z nadania obecnej koalicji. Pozostali sędziowie zostali rekomendowani przez PiS oraz LPR i Samoobronę - 6, oraz SLD - UP - 2. Od kandydatów na członków Trybunału wymaga się wykształcenia prawniczego, dużej wiedzy z tej dziedziny i nieskazitelnego charakteru. W ostatnich latach Platformie i Samoobronie zdarzyło się zgłosić osoby, które do końca nie spełniały tych warunków. Jednak, jak zapewniają posłowie, w tym rozdaniu nie ma takich przypadków. Kandydatów zgłoszonych przez PO chwali członek sejmowej komisji sprawiedliwości, która ma zaopiniować kandydatury, poseł Witold Pahl (PO). - Będę popierał kandydaturę prof. Banaszaka, także prof. Tuleja ma olbrzymie doświadczenie stwierdził. Banaszak wykłada m.in. na Uniwersytecie Wrocławskim i od lat współpracuje z parlamentem. Jest też członkiem Rady Legislacyjnej przy premierze. Profesora Tuleję z Uniwersytetu Jagiellońskiego rekomenduje aż trzech byłych prezesów Trybunału. Jest pracownikiem TK, gdzie pełni funkcję dyrektora Zespołu Wstępnej Kontroli Skarg Konstytucyjnych. Rymar to znany adwokat, były prezes Naczelnej Rady Adwokackiej. Natomiast prof. Zubik, popierany przez PSL, ale także posłów PO, jest konstytucjonalistą z Uniwersytetu Warszawskiego. Prawo i Sprawiedliwość po raz drugi zgłosiło prof. Krystynę Pawłowicz z UW, a SLD sędziego Sądu Najwyższego prof. Andrzeja Wróbla. W ostatnich miesiącach nasiliły się postulaty odpolitycznienia wyboru sędziów. Zgłaszali je m.in. byli prezesi TK oraz Krajowej Rady Sądownictwa, która chce, aby do jej obowiązków ustawowych należało przedstawianie opinii o kandydatach. Również Stowarzyszenie Sędziów Polskich "Iustitia" domaga się prawa do opiniowania kandydatur. Przedstawiciele koalicji podchodzą do tych pomysłów z dystansem. - Opiniowanie kandydatur przez środowiska zawodowe i naukowe byłoby zbyt skomplikowane - ocenia poseł Jerzy Kozdroń (PO). Dodaje, że gdy te środowiska i organy będą przedstawiać kandydatury, a Sejm ma je tylko zatwierdzać, to nie będą wybory. Przedstawiciele PO zapewniają jednak, że rozważają te propozycje i są otwarci na debatę. Zenon Baranowski

Tusk ucieka od polityki i buduje ale na bilbordach

1. W związku ze zbliżającym się terminem wyborów samorządowych w większości polskich miast pojawiły się w dużych ilościach bilbordy z bardzo odmłodzoną podobizną Premiera Donalda Tuska i hasłami nawołującymi do odwrotu od polityki i zajmowania się budową mostów, dróg, szkół itd. Na tych bilbordach gołym okiem widać ich wewnętrzną sprzeczność. Jeżeli sprawy lokalne, te jak najbliżej obywateli, będące zadaniami samorządów, rzeczywiście powinny być realizowane możliwie jak najdalej od wielkiej polityki, to dlaczego informuje nas o tym człowiek z samego centrum wielkiej polityki, Donald Tusk? Jedynym sensownym wytłumaczeniem jest próba wykorzystania popularności Premiera do wsparcia kandydatów Platformy w wyborach samorządowych.

2. Tyle tylko, że ci kandydaci występują pod szyldem Platformy tylko w wyborach do sejmików województw i na prezydentów dużych miast. W powiatach i pozostałych gminach (jest ich blisko 3 tysiące), szyld Platformy występuje bardzo rzadko, a jej kandydaci skrywają się raczej pod nazwami lokalnych komitetów. Przy sondażowych notowaniach Platformy sięgających 40% i więcej to zadziwiające zachowania, bo przecież szyld ten powinien dawać przewagi nad konkurencją pochodzącą z innych partii czy też z niepartyjnych komitetów. Wygląda na to, że kandydaci Platformy w wielu miejscach w Polsce wręcz boją się albo wstydzą szyldu swojej partii. Zdaje się, że to wszystko co przychylne tej partii media prezentują jako sukcesy w rządzeniu, w odbiorze zwykłych ludzi, wcale takim sukcesami nie są więc lepiej się tam na dole nie afiszować, że jest się z Platformy.

3. Jest w tych bilbordach także wielka manipulacja. Premier namawiając w wyborach samorządowych do ucieczki od polityki i budowania mostów, dróg, szkół itd. sugeruje, że jego rząd właśnie w tych sprawach jest taki świetny, że najwyższy czas pokazać samorządowcom jak się to robi. Doskonale wiemy, że w rzeczywistości jest jednak inaczej, a to budowanie w które zaangażowane są ministerstwa i urzędy centralne idzie jak po grudzie. Mimo ogromnego napływu środków europejskich przez te ponad już 3 lata rządów Donalda Tuska nie nabudowano zbyt wiele ani dróg (tych krajowych) ani mostów. Środki na ten cel znajdujące się w unijnym Funduszu Spójności Polska po upływie już ponad połowy czasu z perspektywy finansowej na lata 2007-2013 wykorzystała zaledwie w kilku procentach. Premier Tusk nie jest więc najlepszą osobą, która była by reprezentatywna dla tych którzy rzeczywiście te drogi i mosty budują, pracując w samorządach od tych wojewódzkich poprzez powiatowe, a na gminnych kończąc.

4. Donald Tusk byłby z pewnością zdecydowanie bardziej wiarygodny, gdyby na tych bilbordach zachęcał do grania w piłkę nożną bo to wychodzi mu nieźle jako ,że dosyć często tym się zajmuje razem z niektórymi kolegami z rządu i parlamentarzystami. Czasami w tym graniu tak się zapamiętuje, że nie jest w stanie zdążyć na ważne głosowania w Sejmie. Namawianie przez Premiera do odchodzenia od polityki w wyborach samorządowych jest więc próbą z jednej strony ucieczki od odpowiedzialności przez Platformę za 3 lata rządzenia w kraju, z drugiej strony zaś sugestią ogłoszenia nowego początku tym razem w samorządach. Jak wygramy, zdaje się mówić Premier , to tam dopiero wam nabudujemy. A ileż tych nowych początków już było. Sam Tusk chyba już 3 krotnie wygłaszał w Sejmie ekspose, parę razy nowy początek ogłaszali także jego niektórzy ministrowie, szczególnie ci którzy do tej pory nie mogą się pochwalić specjalnymi sukcesami po 3 latach rządzenia. Panie Premierze ta ucieczka od polityki i to namawianie do budowania na bilbordach nie przyniosą teraz Platformie sukcesu w wyborach samorządowych bo ani w jednym ani w drugim nie jest Pan dla Polaków wiarygodny. Zbigniew Kuźmiuk

Apel Wesołego Bronka do przedsiębiorców. „Z inicjatywy Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i we współpracy z organizacjami gospodarczymi, w Pałacu Prezydenckim odbyło się spotkanie „Gospodarka konkurencyjnej Polski”, które  zainicjowało kolejne Forum Debaty Publicznej”….” - Obiecywałem w trakcie kampanii wyborczej i dzisiaj również, że nie zamierzam walczyć z rządem ani wyręczać rządu, natomiast zamierzam wspierać rząd w zamysłach reformatorskich i modernizacyjnych. Zamierzam rząd do tego namawiać, a jeśli trzeba będzie, to i poganiać  - mówił prezydent w przemówieniu podsumowującym spotkanie. Bronisław Komorowski zaapelował też do przedsiębiorców o wskazanie najważniejszych obszarów niezbędnych reform polskiej gospodarki, a następnie wspólnej debaty nad kierunkami tych reform.”…(źródło ) Mój komentarz To jakiś obłęd. Facet bełkocze cos trzy po trzy. Tylko po co. Bo to teraz takie moda się zrobiła w Polsce. człowiek obejmuje najwyższy urząd w państwie i patrząc na żyrandole orientuje się że na ma żadnych kwalifikacji aby go piastować. Rządzenie państwem według Wesołego Bronka polega na tym, aby wysyłać apele. Powiedzcie mi o co chodzi w tej gospodarce, bo ani jak ani moi doradcy nie mają ani wiedzy, ani nie mają pomysłu na gospodarkę. Czy w „tom„ temacie coś więcej można się od opiekuna żyrandoli dowidzieć. Nie. Stąd pewnie żart. Czym się różni Kiepski od Komorowskiego. Tym że Kiepski ma czasem „pomysła”. Przedsiębiorcy listy piszą, ba likwidują firmy, masowo emigrują.

Mały quiz dla Wesołego Bronka. Jak się nazywa państwo w Unii, którego urzędnicy najbardziej gnębią i szykanują  firmy prowadzone przez Polaków. Jak się nazwa państwo w Unii, które stosuje największe, drakońskie obciążenia podatkowe dla Polaków. Komorowski nie ma żadnego, ani jednego  „pomysła” aby powstrzymać zamykanie firm i ucieczkę przedsiębiorców za granice. Parafrazując słynne powiedzenie. Jaki prezydent, taki Majestat Rzeczpospolitej. Marek Mojsiewicz  

“Biznesmen” Andrzej Kuna – aferzysta, wspólnik gangsterów i szpiegów rosyjskich – kupuje na Syberii kopalnie „Gazeta Wyborcza” pisze, że biznesmen Andrzej Kuna, “znajomy gangsterów i rosyjskiego szpiega”, kupuje w Rosji kopalnie węgla w imieniu polskiej spółki Karen SA. Polska firma ma po raz pierwszy w dziejach przejąć rosyjskie kopalnie węgla kamiennego. Jak pisze gazeta, spółka Karen SA została we wrześniu przejęta przez rodzinę Stanisława Paszyńskiego, uczestnika afer gospodarczych w czasach PRL i w latach 90. W tym okresie w firmie Polmarc, należącej do Kuny i Aleksandra Żagla, był zatrudniony agent rosyjskiego wywiadu Władimir Ałganow. W lipcu 2003 roku Kuna i Żagiel zorganizowali w Wiedniu spotkanie Ałganowa z Janem Kulczykiem. Obaj utrzymywali też niejasne kontakty z gangsterem Jeremiaszem B. “Baraniną” i z handlarzem narkotyków Ricardo Franchinim. Według ustaleń „Gazety Wyborczej”, Kuna pomagał spółce Karen SA w zakupie dwóch kopalń na Syberii. Jedna z nich, “Kołmogorowskaja”, ma być sprzedana za ponad 180 milionów dolarów. Karen SA ma przejąć 51 procent udziałów. Według rozmówców „Gazety”, z Kuną współpracuje Ałganow, a Stanisław Paszyński chwali się, że wszystko załatwiają mu byłe rosyjskie służby. W radzie nadzorczej spółki Karen są byli ministrowie: Jacek Piechota z rządu SLD, Jacek Janiszewski z rządu AWS oraz były rzecznik rządu AWS Tomasz Tywonek. W radzie był też wicepremier tego gabinetu Janusz Steinhoff, ale zrezygnował, gdy dowiedział się o podejrzanych okolicznościach przejęcia spółki przez rodzinę Paszyńskich. Gazeta Wyborcza/IAR/Kresy.pl

“ILS niestety nie mamy” nie było na taśmie – manipulacje rosyjskiego komitetu MAK przy taśmach Rosjanie “odczytali” nawet frazy, których nie było Siódmego czerwca Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie poinformował prokuratora mjr. Jarosława Seja z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, że na przekazanej przez moskiewski MAK płycie z kopią zapisu VCR z kabiny Tu-154M stwierdzono brak 17,3 s zapisu. Dwa dni później minister Jerzy Miller i gen. Tatiana Anodina, odbierając w Moskwie nowe kopie rejestratora, podpisali protokół potwierdzający poprawność i autentyczność nagrań. Chodzi o fragment transkrypcji: “ILS niestety nie mamy. Kurs lądowania 2–5-9 ustawiony. ARK mamy przygotowane, 310/640 nastrojone. Piątka, szóstka, automat ciągu” po początek passusu: “Aaa… Polski 1-0-1, według ciśnienia 7″. Opis “rozszyfrowany” w ten właśnie sposób przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, zdaniem specjalistów z Krakowa, fizycznie po prostu nie istniał. Instytut zaleca zweryfikowanie zawartości kopii i porównania jej z materiałem, jakim dysponuje Komisja Badania Wypadków Lotniczych Jerzego Millera. Wobec ustalenia tożsamości obu kopii należałoby brać pod uwagę ponowne zwrócenie się do strony rosyjskiej o prawidłowe wykonanie kopii zapisu z przedmiotowego rejestratora. Podstawą porozumienia Jerzego Millera z gen. Anodiną było komisyjne przesłuchanie świeżo wykonanych kopii. O tym, że nie była to wystarczająca gwarancja zgodności otrzymanych materiałów z oryginałem przetrzymywanym w Moskwie, świadczą kolejne kłopoty krakowskich ekspertów, którym w odczycie głosów przeszkadzają nagrane na kopiach zakłócenia z sieci elektroenergetycznej. Na początku czerwca eksperci z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie mieli “drobny” problem z zapisami głosu z czarnych skrzynek Tupolewa – tak przynajmniej oficjalnie sprawę przedstawiał Jerzy Miller, szef MSWiA i zarazem przewodniczący KBWLLP. Opinia publiczna została poinformowana, że brakuje 16 s nagrania pochodzącego z końca taśmy. Krakowscy eksperci spostrzegli, że na otrzymanym do analiz CD brakuje kilku fraz zamieszczonych przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) w stenogramach i przekazanych stronie polskiej w maju br. Jak zauważył nasz informator, ze zgromadzonej przez śledczych dokumentacji wynika, że chodziło o kilka zdań ze stron 26-27 tego dokumentu. Eksperci w swojej korespondencji z Prokuraturą Okręgową w Warszawie wskazali na brak nie 16, ale ok. 17,3 s nagrania. Instytut zaproponował wówczas, by jego pracownicy porównali otrzymaną kopię z nagraniem będącym w posiadaniu komisji Millera oraz zaznaczyli, że być może trzeba będzie rozważyć wystąpienie do MAK o ponowne, prawidłowe wykonanie kopii rejestratora. Tak też się stało. 9 czerwca br. polska delegacja z ministrem Millerem udała się do Moskwy, gdzie otrzymał on nowe kopie rejestratorów. Wówczas minister podpisał też pismo potwierdzające zgodność z oryginałem odebranych nagrań. Dokument w imieniu MAK sygnowała gen. Tatiana Anodina. Szefowi polskiej komisji towarzyszył prok. gen. Krzysztof Parulski, szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Po powrocie do kraju minister Miller tłumaczył, że gdy szpula doszła do końca i urządzenie rejestrujące przechodziło na rewers, to w tym miejscu doszło do zmiany prędkości zapisu, co spowodowało trudności w odczycie przegrywanej taśmy. “Naszemu Dziennikowi” udało się skonfrontować przedstawiane fakty z tym, co w sprawie zgromadzono w prokuraturze. Z wizyty w Moskwie notatkę sporządził prok. gen. Parulski. Wynika z niej, że na spotkaniu z przedstawicielami MAK w pierwszej kolejności dokonano porównania zawartości pierwotnie otrzymanych nagrań i tych zdeponowanych w sejfie MAK. Potwierdzono ubytek 16-17 s nagrania. Wówczas wykonano nowe dwie kopie na CD, odtworzono i sprawdzono zarejestrowane zapisy, a eksperci nadzorujący proces stwierdzili kompletność wykonanych kopii. Wtedy zostały one protokolarnie przekazane Millerowi, który potwierdził ich zgodność. Zdaniem prokuratora Parulskiego, problem z nagraniem wynikał z użycia w Tu-154M dłuższej o 8 minut niż standardowa taśmy (30 min), co przy rewersie skutkowało niedostrojeniem urządzeń przegrywających i w efekcie wybrakowaną kopią. Braki dotyczyć miały czasu na mniej więcej 10 minut przed katastrofą. Jednak nowe kopie również nie były wiernym odzwierciedleniem zapisu taśmy z Tupolewa. Jak się okazało, podczas przegrywania zawartości czarnej skrzynki na właściwy zapis nałożyły się też zakłócenia pochodzące z sieci elektroenergetycznej. Teraz owo “buczenie” mocno utrudnia pracę biegłych. By je wyeliminować, eksperci muszą znać dokładną wartość częstotliwości, z jaką pracowała rosyjska sieć elektroenergetyczna w czasie przegrywania kopii. Według doniesień medialnych o taką informację do Rosjan już zwróciła się polska prokuratura we wniosku o pomoc prawną. Wczoraj wystąpiliśmy o potwierdzenie tej informacji do rzecznika NPW, jednak nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Pytaliśmy także, czy problemy z odczytem głosów mogą zrodzić konieczność sporządzenia kolejnej – już trzeciej – kopii rejestratora. Kłopoty z kopiami czarnych skrzynek Tu-154M potwierdzają, że komisyjne odsłuchanie taśmy w Moskwie nie było gwarancją poprawności wykonania kopii. Incydent ten wskazuje również, że rosyjskie urządzenia w laboratoriach MAK nie są najwyższej klasy i zgodnie z zapisami konwencji chicagowskiej czarne skrzynki powinny być powierzone lepiej wyposażonej placówce, która nie tylko zadbałaby o zabezpieczenie procesu kopiowania przed wpływem zakłóceń, ale też nie pozwoliłaby sobie na braki w przekazywanych polskim ekspertom nagraniach.

Marcin Austyn

MILCZENIE ROSYJSKICH GENERAŁÓW. Najwyraźniej źle się dzieje w państwie Putina, jeśli w ciągu kilku miesięcy ginie dwóch ważnych przedstawicieli służb Federacji Rosyjskiej. Już informacja o śmierci generała – majora Jurija Iwanowa zastępcy szefa Głównego Zarządu Wywiadu (GRU), ujawniona w sierpniu br. mogła wzbudzić zainteresowanie i sensacyjne spekulacje. Cóż dopiero, gdy dwa miesiące później dowiadujemy się, że były szef Federalnej Służby Ochrony generał Wiktor Czerwizow wyszedł na klatkę schodową w swoim domu tylko po to, by strzelić sobie w głowę z pamiątkowego makarowa. To niezwykły sposób zakończenia życia przez człowieka wprawionego w bojach w czasie drugiej wojny czeczeńskiej i wieloletniego szefa ochrony prezydenta Rosji. Według najbliższych generała, cytowanych przez rosyjskie agencje informacyjne, 62-letni Czerwizow nie wykazywał żadnych oznak depresji, ani nie pozostawił po sobie słowa pożegnania. Podobnie jak w sprawie tajemniczej śmierci Jurija Iwanowa, tak i w tym przypadku jesteśmy zdani bardziej na domysły, niż konstruowanie racjonalnych teorii. O prawdziwej sytuacji w Rosji, wielowymiarowy grach służb, konfliktach GRU z FSB i walce o władzę na Kremlu możemy jedynie spekulować w oparciu o szczątkowe i niepewne informacje.  Wiadomo zatem, że od wielu miesięcy narasta konflikt między „liberałami” prezydenta Miedwiediewa, (technokraci, menedżerowie) a „siłowikami” Władimira Putina (ludzie służb specjalnych, wojska, milicji, prokuratury). Jest on na tyle wyraźny, że nawet "Moskowskij Komsomoliec", przed miesiącem opisywał symptomy tego konfliktu, relacjonując posiedzenie rady prezydenckiej ds. projektów narodowych i demografii, na którym Miedwiediew bardzo ostro skrytykował ministrów, podkreślając, że rząd, na którego czele stoi Putin, nie mówi o realnych problemach, lecz proponuje mu tylko obszerne raporty o swoich przeszłych sukcesach. Najnowszym przejawem kremlowskich waśni jest dymisja mera Moskwy Jurija Łużkowa, usuniętego z powodu „utraty zaufania prezydenta”. Łużkow, wybrany po raz pierwszy na to stanowisko w roku 1992 pełnił funkcję mera nieprzerwanie, a w 2007 roku, po udzieleniu prezydentowi prawa wyznaczania gubernatorów i burmistrzów najważniejszych miast został mianowany ponownie przez prezydenta Putina. Zaliczany był do ścisłego grona „ludzi Putina” , choć w 1999 roku stanął do wyborów prezydenckich, w których na swojego następcę Borys Jelcyn namaścił pułkownika KGB. Już wtedy media oligarchów wspierających Putina przeprowadziły na Łużkowa szereg ataków, zarzucając mu zlecanie zabójstw, wielomilionowe łapówkarstwo, afery seksualne. Gdy Putin wygrał wybory prezydenckie, Łużkow zmienił front i przeszedł na jego stronę, tworząc z zapleczem politycznobiznesowym Putina partię Jedna Rosja. Gdy w roku 2005 Putin szykował dymisję Łużkowa, mer zagwarantował prezydentowi pełną pacyfikację demonstracji antykremlowskich w Moskwie, a także świetny wynik wyborczy dla Jednej Rosji przed wyborami do rosyjskiego parlamentu. Od długiego czasu w Moskwie mówiło się, że Łużkow próbuje rozgrywać niepewną sytuację powodowaną kryzysem i istnieniem dwóch ośrodków władzy na Kremlu. W zgodnej opinii większości komentatorów decyzja prezydenta jest związana ze zbliżającym się cyklem wyborczym. Moskwa to najsilniejszy ośrodek w Rosji a przy tym 6,5 proc. wyborców. Zmiana władzy dopiero w połowie 2011 r., kiedy to odbędą się wybory parlamentarne byłaby zbyt ryzykowna, bowiem Łużkow skłonny był do poparcia Putina, to zaś nie pozostałoby bez wpływu dla ewentualnych planów Miedwiediewa pozostania na obecnym stanowisku. Innym przykładem narastania konfliktu może być decyzja Centralnego Banku Rosji o odebraniu licencji Mieżprombankowi, należącemu do rodziny Siergieja Pugaczowa, senatora z Tuwy. Uchodzi on za osobę z najbliższego kręgu premiera Putina, zatem ten gest w realiach rosyjskich można odebrać jako uderzenie w system finansowania przyszłej kampanii prezydenckiej premiera Rosji. Istotnym tłem konfliktu na linii Putin-Miedwiediew są niewątpliwie kwestie dotyczące roli i zadań rosyjskich specsłużb. Wojny między KGB i GRU toczyły się zawsze, lecz przybrały na sile od czasu upadku Związku Sowieckiego i zdjęcia nadzoru ze strony Biura Politycznego KPZR. Ograniczenia prawne i ideologiczne przestały obowiązywać, a ludzie służb przeniknęli do wszystkich sfer życia nowo tworzącego się państwa. Wolni od jakiejkolwiek ideologii postanowili wykorzystać swoje funkcje do wzbogacenia się i zdobycia jak największych wpływów. Ten sam proces mogliśmy obserwować w III RP. Od 2000 roku, gdy prezydentem został pułkownik KGB sukcesorzy tej formacji – przemianowani na FSB – osiągnęli status faktycznej elity decydującej o najważniejszych sprawach Federacji Rosyjskiej. To dzięki Putinowi FSB wyrosła na główną agencję bezpieczeństwa Rosji i rozszerzyła swoje uprawnienia na zadania zagraniczne i operacje specjalne. Szły za tym wyższe uposażenia, możliwość budowania prywatnych fortun i przywileje niedostępne ludziom innych służb. Jak stwierdził niedawno Wiktor Suworow „ludzie stojący na czele służb mają olbrzymie majątki ulokowane poza granicami Rosji - na Zachodzie. Są tam ich pałace, jachty, zamki, wille i to uzależnia rządzącą elitę Rosji od Zachodu. [...] Należy obawiać się powiązań rosyjskich elit ze światem przestępczym oraz przestępczej mentalności władców Rosji. Macki organizacji przestępczych powiązanych z władzami Rosji sięgają wielu krajów w świecie. Przede wszystkim dotyczy to przemysłu zbrojeniowego, który wbrew pozorom nie jest przemysłem państwowym. W istocie jest to prywatny interes władców Rosji i toczy się zażarta walka o udział w jego zyskach.” Podobnym obszarem „prywatnego biznesu” jest wydobycie ropy naftowej i gazu, nadzorowane osobiście przez Putina i jego najbliższego współpracownika - oficera KGB wicepremiera Igora Sieczina, powiązanego z Rosnieftem. O realnej władzy tego ostatniego, nazywanego przez prasę "najbardziej przerażającą osobą na świecie" świadczy fakt, że w rankingu Forbesa na najpotężniejszych ludzi na świecie Sieczin zajął 42 miejsce, a dopiero kolejne przypadło Miedwiediewowi. Dziś trudno nawet mówić o „wpływie” służb specjalnych na władze rosyjskie. FSB czy SWR (Służba Wywiadu Zagranicznego) oraz ich byli agenci stanowią po prostu władzę w Federacji Rosyjskiej i decydują o jej wewnętrznej i zewnętrznej polityce. Rozgrywki między FSB a GRU dotyczą zwykle walki o kolejne strefy wpływów oraz podziału łupów z handlu bronią i innych przedsięwzięć nadzorowanych przez ludzi służb. Gdy w kwietniu ubiegłego roku doszło do zmiany na stanowisku szefa GRU i miejsce gen. Walentina Korabielnikowa zajął gen. Aleksander Szliachturow, mówiono wówczas, że powodem był protest Korabielnikowa przeciwko proponowanym reformom w GRU. Zmiany zakładały przejęcie części zadań GRU przez Służbę Wywiadu Zagranicznego oraz rozformowanie niektórych jednostek, lub włączenie ich do oddziałów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Był to kolejny krok na drodze ograniczania uprawnień GRU na rzecz służb cywilnych. Wiktor Czerwizow był do 2002 roku szefem Federalnej Służby Ochrony, odpowiednika polskiego BOR. Koniec jego kariery przypadał zatem na okres, gdy prezydentem Rosji był płk Putin. Jednocześnie był to czas, gdy w Rosji doszło do kilku spektakularnych zamachów: z sierpnia 2000 r. w centrum Moskwy (13 osób zabitych, 90 rannych), z marca 2001 – wybuchy samochodów-pułapek podczas których zginęło 28 osób a ponad 150 zostało rannych oraz atak czeczenskiego komanda na moskiewski teatr na Dubrowce, gdzie podczas akcji antyterrorystów ze Specnazu zginęło 129 zakładników i 50 napastników, w większości z powodu gazu użytego przez służby podczas szturmu. Choć Czerwyzow pozostawał od tego czasu na emeryturze mógł (jak wielu innych) wyższych oficerów nadal mieć udziały w finansowych operacjach służb, lub – co bardziej prawdopodobne posiadać wiedzę niebezpieczną dla swojego zwierzchnika. Warto zauważyć, że z Jurijem Iwanowem – wiceszefem GRU, który miał utopić się w Syrii łączy Czerwizowa udział w drugiej wojnie czeczeńskiej i operacjach GRU w Abchazji. Sądzę, że wydarzeniem istotnym w walce służb rosyjskich może być pożar, który 14 września 2009 roku wybuchł na terenie jednostki wojskowej 57604 w Tambowie, (400 km od Moskwy) gdzie mieści się dowództwo Głównej Dyrekcji Wywiadu Sztabu Generalnego. Według oficjalnych danych zginęło wówczas pięć osób, a 14 odniosło obrażenia. Jedna z hipotez głosiła, że pożar miał zostać wywołany celowo, by zniszczyć znajdujące się w Tambowie tajne archiwum GRU, w którym przechowywano materiały dotyczące działań Specnazu w Czeczeni i Abchazji, w tym dowody obciążające wysokich rangą dowódców armii rosyjskiej i oficerów GRU w związku z nadzorowanymi przez służby „aktami terrorystycznymi”. Bez wątpienia, generał Czerwyzow musiał posiadać wiedzę na temat tajnych operacji z okresu prezydentury płk Putina, dla którego zamachy przypisywane „czeczenskim terrorystom” stanowiły podstawę do eskalacji przemocy i wymuszania kolejnych uprawnień dla specsłużb. Wielokrotnie formułowano oskarżenia, że za częścią tych zamachów stali ludzie płk Putina. Jeśli „samobójstwo” kolejnego wysokiego oficera GRU jest efektem „czystek” przed zbliżającym się okresem wyborczym w Rosji, można być pewnym, że wkrótce będziemy mieli do czynienia z kolejnymi tajemniczymi zgonami. Nic nie jest tak piękne jak milczenie – głosi jedno z przykazań tajnych służb. A przecież najpiękniej milczy trup. Ścios

Gdy opadła mgła – zeznania funkcjonariuszy BOR Oficerowie BOR: W centrum pogorzeliska na Siewiernym stała wielka metalowa skrzynia przypominająca wyglądem szafę pancerną. Pilnowali jej rosyjscy żołnierze Na piechotę, brnąc w błocie, doszliśmy do miejsca katastrofy. Zobaczyliśmy szczątki samolotu, wokół unosił się intensywny zapach paliwa lotniczego. Widzieliśmy fragment podwozia leżący do góry kołami, dwa silniki i element statecznika. Teren był ogrodzony czerwonymi taśmami. Wszystkie elementy samolotu i szczątki ciał były wbite w grunt na głębokość 20-30 centymetrów. Tak zapamiętali pierwsze minuty po katastrofie Tu-154M oficerowie BOR. Piątego kwietnia do Moskwy wyjechało trzech funkcjonariuszy BOR: “w celu realizacji zadań BOR, związanych z zabezpieczeniem wizyty Prezesa Rady Ministrów, a następnie prezydenta RP w Smoleńsku i Katyniu, odpowiednio w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r.”. Byli to: mjr Cezary K., dowódca zespołu, Andrzej R. i płk Krzysztof D. Stanowili oni pierwszy człon tzw. grupy przygotowawczo-realizacyjnej. Z relacji oficerów BOR, jakimi dysponuje Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, wynika, że 6 kwietnia uczestniczyli oni w przygotowaniach do przyjazdu do Smoleńska premiera Donalda Tuska. W spotkaniu, jakie miało miejsce w jednym ze smoleńskich hoteli i które miało na celu ustalenie scenariusza pobytu polskiego premiera, uczestniczyli przedstawiciele kancelarii premiera, Dowództwa Garnizonu Warszawa, który reprezentował płk Andrzej Śmietana, a także ambasador Jerzy Bahr i przedstawiciel polskiego MSZ. Następnie oficerowie BOR spotkali się z przedstawicielami Federalnej Służby Ochrony. Uzgadniano kwestie związane ze składem kolumny, podziałem odpowiedzialności za zabezpieczenie kolejnych punktów wizyty. R. zaznacza, że bezpośrednia odpowiedzialność za bezpieczeństwo osób ochranianych spoczywa na służbach państwa przyjmującego. 8 kwietnia do Smoleńska samochodem służbowym dojechali kolejni trzej funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, tj.: mjr Krzysztof P., starszy funkcjonariusz Jarosław S. i funkcjonariusz – starszy kierowca Kazimierz Sz. Grupa wspólnie dokonała rekonesansu wszystkich miejsc związanych z wizytą polskiego prezydenta. 9 kwietnia przeprowadzili rekonesans Memoriału w Katyniu, hotelu Nowyj, w którym zaplanowano obiad z delegatami Rodzin Katyńskich, oraz budynku filharmonii, gdzie miało nastąpić spotkanie prezydenta z Polakami z Rosji i Białorusi. W rekonesansie uczestniczyli, oprócz BOR, także funkcjonariusze Federalnej Służby Ochrony, gubernatora obwodu smoleńskiego, ambasady RP i polskiego MSZ. Według Andrzeja R., prawdopodobnie byli tam też funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Nie był on jednak tego pewien, bo Rosjanie byli w ubraniach cywilnych. Jak relacjonuje Cezary K., ostatnich ustaleń 9 kwietnia dokonali też ambasador RP oraz minister Jacek Sasin jako przedstawiciel Kancelarii Prezydenta RP. Według Andrzeja R., nie postulowali o wprowadzenie zmian w planie wizyty. W dniu katastrofy, tj. 10 kwietnia, cała grupa oficerów BOR między godz. 9.00 a 9. 30 czasu moskiewskiego pojechała do Katynia. Tu grupa podzieliła między siebie konkretne zadania, weszła też w kontakt ze służbami rosyjskimi i polskimi żołnierzami, którzy byli już na miejscu. O katastrofie dowiedzieli się od funkcjonariusza rosyjskiego, który – według naszego informatora – w zeznaniach K. figuruje jako “Jurij”. Z relacji wszystkich funkcjonariuszy BOR wynika, że niemal natychmiast udali się samochodem na miejsce wypadku. Pilotowała ich rosyjska milicja. W trakcie jazdy Cezary K. próbował dodzwonić się do znajdującego się na pokładzie tupolewa ppłk. Jarosława Florczaka. Telefony nawiązały połączenie, natomiast nikt nie odbierał – zrelacjonował R. Potwierdza to Cezary K. Relacje oficerów, którzy przybyli na Siewiernyj (Cezary K., Andrzej R., Jarosław S., Kazimierz Sz.) są zgodne co do tego, że na lotnisku panowała gęsta mgła. Nie można było dostrzec tupolewa, widoczny był natomiast Jak-40. Oficerowie BOR, wraz z dwoma przedstawicielami Kancelarii Prezydenta: ministrem Jackiem Sasinem oraz Marcinem Wierzchowskim, dotarli na miejsce katastrofy, przechodząc przez mur znajdujący się na końcu pasa startowego. Przedzierali się przez błoto. Z relacji wszystkich funkcjonariuszy BOR wynika jednoznacznie, że po ich przybyciu na miejscu katastrofy trwało jeszcze dogaszanie szczątków samolotu, nie było śladów dużego pożaru. Czuć było natomiast intensywny zapach paliwa lotniczego. Jarosław S. potwierdza nawet, że kiedy funkcjonariusze BOR wraz z przedstawicielami Kancelarii Prezydenta przybyli na miejsce katastrofy, akcja ratownicza została już zakończona. Częściowo teren był już zabezpieczony prawdopodobnie przez żołnierzy rosyjskich – twierdzi R. Relacjonuje też, że chciał podejść do wyglądającej na szafę pancerną skrzyni, ale było to niemożliwe ze względu na to, iż pilnowali jej rosyjscy żołnierze. Dopytywani przez Polaków Rosjanie tłumaczyli później, że to złom, który był już na tym miejscu wcześniej. Funkcjonariusze BOR opisali wygląd wraku. Podkreślili, że podwozie było odwrócone do góry, tak samo segment środkowy samolotu, odwrócony do góry był też fragment ogona maszyny. Widać było też jeden z silników i poszycia bocznego kadłuba. Szczątki były pokryte błotem. Z relacji świadków wynika, że utworzone na miejscu przez Rosjan stanowisko dowodzenia akcją ratowniczą stanowił stół z tabliczką z napisem “sztab”. Na stole leżał laptop. Pojawiło się też oświetlenie i megafon. Była też grupa ludzi w białych fartuchach i żołnierze zabezpieczający miejsce katastrofy. Obok stały karetki i wozy straży pożarnej. Jak informował mjr Krzysztof P. odpowiedzialny za zabezpieczenie pirotechniczno-radiologiczne, na miejscu było mnóstwo ratowników medycznych chodzących w rejonie katastrofy. Przy fragmencie statecznika stał ambasador Bahr. Na miejscu pojawili się też funkcjonariusze OMON. Stwierdził też, że od momentu, kiedy przyjechał na miejsce katastrofy, nie słyszał żadnych dźwięków brzmiących jak wystrzał.

Ciał nie wynoszono Borowcy nie widzieli, aby wynoszono z rumowiska ciała bądź rzeczy z samolotu. R. zaznacza też, że słyszał, iż była mowa o trzech karetkach, które wyjechały z lotniska. Oficerowie BOR przyznają, że po przybyciu na miejsce katastrofy robili zdjęcia i filmy aparatami fotograficznymi. Na miejscu w Biurze Ochrony Rządu na BSK zgrano te zapisy na nośnik, który po nadaniu klauzuli tajności załączono do meldunku dla szefa BOR – twierdzi K. Razem z przedstawicielami ambasady polskiej ustalali listę pasażerów Tu-154M, asystowali przy wydobyciu ciał i zabezpieczaniu dokumentów i broni oficerów BOR, którzy byli na pokładzie samolotu. Ich relacje dotyczące wyglądu ciał ofiar są zbieżne: ciała były opuchnięte (według oficerów BOR – w wyniku wewnętrznych urazów), umazane krwią i błotem, zmasakrowane tak, że trudno je było zidentyfikować. Miejsce zdarzenia podzielono na 13 sektorów, w każdym z nich pracowała jedna grupa śledcza. Ciała układano na folii rozścielonej w miejscach odpowiadających sektorom, na które podzielono wrak. Ciała z wraku zaczęto wynosić około godziny 15.00, pomoc funkcjonariuszy BOR polegała na odczytywaniu nazwisk z odnalezionych przy zwłokach dokumentów. Z relacji Kazimierza Sz., kierowcy samochodu ewakuacyjnego, przesłuchanego 21 maja 2010 roku, wynika, że około godziny 14.00 trzech funkcjonariuszy BOR (Cezary K., Andrzej R. oraz Krzysztof P.) i trzech pracowników ambasady weszło na wrakowisko, by pomóc przy wyszukiwaniu ciał i ich identyfikacji. Chodziło o możliwość odczytania polskojęzycznych dokumentów. Około godziny 15.00 Sz. został oddelegowany do Witebska w celu zabezpieczenia przylotu i przejazdu premiera Donalda Tuska. Ciała fotografowano, pobierano odciski palców. Jak wynika z tego, co mówił Andrzej R., około godziny 19.30 poproszono oficerów BOR, by zidentyfikowali ciało prezydenta. Z relacji innego oficera BOR Jarosława S., przesłuchanego 24 maja br., wynika, że informację o prawdopodobnym odnalezieniu ciała prezydenta BOR otrzymało już koło południa. R. przyznaje, że identyfikacja ciała prezydenta była utrudniona. Oficerowie nie byli pewni “na sto procent”, rysy lewej, zachowanej części twarzy, kształt nosa, układ i kolor włosów wskazywały, że było to ciało prezydenta. Rosjanom powiedzieli, że prawdopodobnie jest to ciało prezydenta, ale nie potwierdzili tego. Tłumaczyli, że chcieli w ten sposób zachować kontrolę nad tym, co się z tym ciałem dzieje, żeby nie zabrali go jako zidentyfikowane – opowiadał R. Ciało prezydenta – jak twierdził – zobaczył wtedy, gdy już leżało na noszach. Było pozbawione ubrania i miało widoczne obrażenia. Dopiero na prośbę R. przykryto je prześcieradłem. Według Cezarego K., uszkodzenia ciała były duże, rozpoznał je po zachowanej części bocznej czaszki i twarzy. Zwłoki prezydenta były stosunkowo czyste. Oficerowie rozpoznali kolor włosów i fryzurę. Ciało było w całości, urwana była ręka. Cezary K. nie pamiętał która, ale na wysokości łokcia, oraz jedna stopa. Według relacji S., ciało Lecha Kaczyńskiego zostało złożone na folii na pobliskiej polance. Nie było też żadnego zatargu z Rosjanami na temat tego, by nie ruszać ciała prezydenta do momentu przybycia Jarosława Kaczyńskiego. Jak relacjonuje K., prezes PiS potwierdził dokonaną przez oficerów BOR identyfikację ciała prezydenta, wskazał też bliznę na jednej z rąk, ślad po złamaniu obojczyka jako cechę charakterystyczną. Z relacji K. wynika ponadto, że w toku identyfikacji Jarosław Kaczyński nie zgodził się na proponowane przez prokuratorów badanie DNA, bo był pewien, że prawidłowo rozpoznał ciało prezydenta.

Legitymacja przy pasku Funkcjonariusze BOR rozpoznali też ciała swoich kolegów, którzy znajdowali się na pokładzie tupolewa: Artura Francuza, Dariusza Michałowskiego, Pawła Krajewskiego, Piotra Noska (miał legitymację przy pasku). W sumie w pierwszej godzinie po katastrofie BOR zidentyfikowało ciała: Krzysztofa Putry, prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, Katarzyny Doraczyńskiej, Mariusza Kazany i Janusza Kochanowskiego (miał przy sobie dokumenty). Na uwagę zasługuje to, że jak podaje Andrzej R., otrzymał on za pośrednictwem polskiego konsula polecenie szefa MON Bogdana Klicha, aby przekazać stronie rosyjskiej prośbę o nierozpoczynanie badań czarnych skrzynek bez udziału strony polskiej. Prośbę przekazał jednej z osób ze strony rosyjskiej. Był to przełożony osób pracujących przy identyfikacji zwłok. R. widział skrzynki i nawet je sfotografował. W jego ocenie, nie były uszkodzone. Zdjęcia dwóch rejestratorów zostały przekazane szefom: MON i resortu sprawiedliwości. Z informacji ppłk. Bartosza Stroińskiego z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego wynika, że lotnisko w Smoleńsku było wyposażone w dwie radiolatarnie. W jakiej odległości od pasa? Nie wiadomo. Za zebranie dokumentacji lotniska była odpowiedzialna Sekcja Planowania 36. SPLT. Lot 7 kwietnia, którego ppłk Stroiński był dowódcą, przebiegał bez zastrzeżeń. Samolot był sprawny technicznie, nie wystąpiły żadne awarie. Nie było też jakichkolwiek problemów językowych w komunikacji z wieżą w Siewiernyj. Podczas lotu 7 kwietnia komunikację z wieżą prowadził mjr Arkadiusz Protasiuk. Tego dnia widoczność była dobra, samolot nie lądował na autopilocie. Stroiński ocenił też stan pasa lotniska: był bardzo nierówny, tzn. były pęknięcia płyt, samolot drżał przy lądowaniu i startowaniu. Było słabe oświetlenie pasa, a oświetlenia dróg kołowania w zasadzie nie było. 7 kwietnia były dwa APM montowane na samochodach. Nie wiadomo nic o dodatkowych urządzeniach wspomagających lądowanie. Major Protasiuk już 7 kwietnia wiedział, że 10 kwietnia ponownie poleci do Smoleńska (7 kwietnia Protasiuk był 2. pilotem). Kapitan Artur Ziętek, nawigator, dowiedział się o locie około 8 kwietnia, ppor. Andrzej Michalak – 8 kwietnia, a ppłk Robert Grzywna – jeszcze przed lotem Tuska. Stroiński przyznał, że loty z 7 i 10 kwietnia nie były jedynymi z VIP-ami na lotnisko, które wyposażone było w dwie radiolatarnie. Po 18 kwietnia na prośbę KBWLP ppłk Stroiński poleciał do Moskwy, gdzie był obecny przy identyfikacji głosów członków załogi Tu-154M. Wysłuchał wtedy nagrania z rejestratora głosów z kabiny. Nagrania słuchał w obecności przedstawiciela KBWLP i MAK. Zobowiązał się do nieujawniania jego treści, nawet przed polską prokuraturą. Rozpoznał głosy wszystkich członków załogi. Anna Ambroziak

Wypływają jednak dowody udziału Tuska w Zbrodni Smoleńskiej Nawiązując do ważnej tezy przedstawionej w artykule Gruppenführer KAT, bloger Łażący Łazarz kontynuuje swoją analizę oskarżającą grupę “Komorowski-Arabski-Tusk” o współudział, a może i przygotowanie i przeprowadzenie zamachu na samolot wiozący prezydenta Lech Kaczyńskiego. – Red. Portal wpolityce.pl dotarł do notatki informacyjnej z 11 grudnia, napisanej dla Lecha Kaczyńskiego przez Mariusza Handzlika, podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta, który również zginął w Smoleńsku. [link] Notatkę otrzymali też m.in. szefowie komisji spraw zagranicznych poseł Andrzej Halicki i senator Leon Kieres, szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski i minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. W notatce min. Handzlik opisuje spotkanie z ambasadorem Rosji Władimirem Grininem z 8 grudnia. Rozmawiano m.in. o rosyjskim projekcie międzynarodowego traktatu o bezpieczeństwie europejskim, sytuacji na Ukrainie i w Gruzji, stosunkach polsko-rosyjskich, ale też o ewentualnym udziale prezydenta w uroczystościach rocznicowych w Katyniu. Notatkę kończą wnioski, w których minister Handzlik pisze m.in.: Głównym celem spotkania Ambasadora Grinina było wysondowanie zaangażowania Prezydenta RP w zbliżające się wydarzenia rocznicowe oraz stanowisko odnośnie projektu Traktatu. Nie był zainteresowany rozmową na inne tematy niż wyznaczone przez siebie. Aby uniknąć możliwości „rozgrywania” przez Rosję udziału najwyższych władz państwowych RP w zbliżających się uroczystościach rocznicowych (Oświęcim, Katyń, rocznica zakończenia II wojny światowej), należałoby zawczasu ustalić rangę przedstawicieli i plan obchodów.”

ŁŁ: Jak widać potwierdzaja sie tezy, które zawarłem w Gruppenfuhrer KAT, że ustalenia Putin – Tusk zapadły juz przed grudniem 2009. W innym przypadku, po takiej notce-ostrzeżeniu Kancelaria Premiera powinna dochować wszelkiej ostrożności i usztywnić sie na putinowskie propozycje rozdzielenia obchodów. Nie zrobili jednak tego. Dlaczego? Nie są przecież idiotami. Odpowiedź nasuwa sie tylko jedna. Po prostu, już wcześniej, wraz z Putinem grali do jednej bramki (czyli przeciwko Prezydentowi Polski).

Co samo przez się jest Zdradą Stanu Determinacja musiała być jednak tak wielka, a oczekiwany efekt na tyle spektakularny i korzystny, że opłacało się im zlekceważenie tej notki na chama. Sytuacja bowiem była kłopotliwa, ale wciąż do zatuszowania. Oczywiście, jeśli Handzlik by przeżył – to notkę by ujawnił już w kwietniu, wywołując oburzenie w poruszonej katastrofą i gorącej opinii publicznej, a kilka innych tego typu dowodów (które prawdopodobnie istniały) zdemaskowałoby Tuska i postawiło przed sąd (lub Trybunał Stanu). Widać jednak Mariusz Handzlik miał nie przeżyć, a ostateczną gwarancją utylizacji w Kancelarii Prezydenta innych kompromitujący dla zabójców dokumentów, miało być szybkie przejęcie kontroli przez B. Komorowskiego i jego ludzi. Stąd ten pośpiech i faktyczny Zamach Stanu - bez czekania na potwierdzenie śmierci Prezydenta RP. Ryzyko warte podjęcia dla zatarcia śladów. A to by znaczyło, że gra, która prowadzona była przez wiele miesięcy przez Tuska Komorowskiego i Arabskiego) ręka w rękę z Putinem, od początku toczyła się nie o jakis tam pijar i ośmieszenie przeciwników, ale o życie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego najbliższych współpracowników. Mamy więc dowód, że Tusk, Arabski i Komorowski mieli świadomość udziału w zbrodni. Dlatego też i dziś muszą atakować nieprawomyślne wdowy, oraz animować prowokacje (ostatnie popisy WPROST), dzięki którym zamknie się możliwość korzystania przez Wdowy i Rodziny Ofiar z akt śledztwa i uniemożliwi wyciek kolejnych, wiarygodnych dokumentów, do mediów. Myślę, że sukinsyny wiedzieli, że ktoś opublikuje tę notkę, i że trzeba coś zrobić by nie wypłynęły następne. To już nie walka o dobre imię Tuskolandii, ale rozpaczliwa ucieczka KATa przed stryczkiem. Łażący Łazarz

RYSZARD C. NIE BYŁ U NIESIOŁOWSKIEGO Dowody zebrane przez prokuraturę nie potwierdzają tezy, że Ryszard C. był w biurze poselskim Stefana Niesiołowskiego. "Ustalenia, którymi na dzień dzisiejszy dysponuje prokuratura, zdają się nie potwierdzać tezy o wizycie Ryszarda C. w tym miejscu" - powiedział portalowi Niezalezna.pl rzecznik łódzkiej prokuratury. Informację o tym, że podejrzany miał być w dniu zabójstwa pomiędzy godz. 8 a 9 rano w budynku, w którym mieści się biuro Stefana Niesiołowskiego, przekazał tydzień po morderstwie w Łodzi dyrektor jego biura, Aleksandra Woron. Według niego, Ryszard C. miał wypytywać się o wicemarszałka. Gdy uzyskał informację, że Niesiołowskiego nie ma w budynku, a jego biuro jest zamknięte, mężczyzna miał pytać o siedzibę biura PiS. Później odszedł - relacjonował Woron. Głos w sprawie zabrał wówczas także Stefan Niesiołowski, który podkreślał, że miał wielkie szczęście, że nie przebywał w swoim biurze. Jak podkreślił, ta informacja udowadniała, że nonsensem było twierdzenie, że zabójstwo w Łodzi to był zamach polityczny i jest efektem "antypisowskiej nagonki". Kilka dni później polityk PO dostał ochronę BOR. Przyjął ją konkretnie po wpisie, który pojawił się na jednym z forów internetowych. Ktoś anonimowo napisał wówczas, że lokalna konwencja Platformy Obywatelskiej w Krośnie Odrzańskim będzie okazją, by "pozbyć się"Stefana Niesiołowskiego i innych polityków tej partii". Jak się okazało, autorem wpisu był... ojciec radnego PO Adama Przybysza. Prokuratura ws. rzekomej wizyty Ryszarda C. w budynku, w którym znajduje się biuro Stefana Niesiołowskiego, przesłuchała m.in. dyrektora biura oraz portiera budynku. Zbadano także monitoring. Co ustalono? - Sprawa jest w toku. Sygnały, które otrzymała prokuratura od dyrektora biura poselskiego pana Stefana Niesiołowskiego wymagały sprawdzenia. Zabezpieczony został monitoring. Materiał jednak nie obejmuje tego czasu, w którym Ryszard C. mógł być w biurze poselskim wicemarszałka Sejmu. Ustalenia, którymi na dzień dzisiejszy dysponuje prokuratura, zdają się nie potwierdzać tezy o wizycie Ryszarda C. w tym miejscu, ale z końcowymi wnioskami należy jeszcze się wstrzymać - powiedział portalowi Niezalezna.pl rzecznik łódzkiej prokuratury Krzysztof Kopania. 19 października do łódzkiej siedziby PiS wtargnął 62-letni Ryszard C., który zaatakował znajdujące się tam osoby. Zastrzelił Marka Rosiaka i ciężko ranił nożem Pawła Kowalskiego. Mężczyźnie postawiono zarzuty zabójstwa i usiłowania zabójstwa. (Niezależna.pl)

NIE DAMY SIĘ WYELIMINOWAĆ rozmowa z Maciejem Wąsikiem, byłym wiceszefem CBA "Polskie życie publiczne toczą dwie największe choroby – nieuczciwość i kłamstwo, którymi posługują się politycy. Na to ze strony ludzi dawnego CBA nie ma zgody" – z Maciejem Wąsikiem, byłym wiceszefem CBA, kandydatem do Rady Warszawy, rozmawia Szymon Pryczak.

Skąd u Pana decyzja o powrocie do działalności publicznej? Nie chcemy – mam na myśli grono osób pracujących w CBA za czasów Mariusza Kamińskiego – dać się zepchnąć na margines życia publicznego. Próbą wyeliminowania nas było postawienie Mariuszowi Kamińskiemu, mnie i jeszcze dwóm funkcjonariuszom CBA zarzutów ws. tzw. afery gruntowej. Otrzymałem właśnie akt oskarżenia, który oceniam jako twór kuriozalny. Wśród zgromadzonych przez prokuratora Olewińskiego i przesłanych do sądu dowodów w tomie I na pozycji 1 znajduje się „Opinia ekspertów PO w sprawie działań CBA związanych z tzw. aferą gruntową”. Podkreślam: na pozycji pierwszej! Czy jest to bezstronny i obiektywny dowód?
Nie obawia się Pan, że te zarzuty mogą mimo wszystko przeszkadzać w powrocie do działalności publicznej? Jestem dumny z tego, co robiliśmy w CBA. Poza tym poddaję się weryfikacji wyborców, warszawiaków. Wierzę, że nie dali się nabrać na teatr stworzony przez Donalda Tuska, polegający na próbie wyeliminowania z życia publicznego Mariusza Kamińskiego i jego środowiska. Jestem przekonany, że nasza sprawa będzie toczyła się długie lata, ale jednocześnie absolutnie pewny, że nie może w niej zapaść żaden inny wyrok niż uniewinniający. Słowo teatr jest tu użyte nieprzypadkowo. Zaraz po odwołaniu Mariusza Kamińskiego ABW cofnęło mu certyfikat bezpieczeństwa bo… postawiono mu zarzuty. Mnie też postawiono zarzuty, a nadal mam certyfikat bezpieczeństwa. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w sprawie Mariusza Kamińskiego ABW działała na zamówienie, a nie z automatu.
Jeśli sprawa ma się toczyć przez długie lata, to pewnie dlatego, żeby cały czas coś się za Panem i Pańskimi kolegami ciągnęło, przeszkadzało. To jeden aspekt sprawy. Drugim jest pokazanie innym funkcjonariuszom: „uważajcie i nie wychylajcie się, nie podnoście ręki za wysoko, bo czeka was to, co spotkało Kamińskiego, Wąsika i innych. Oni nie byli kompatybilni, nie znali swojego miejsca w szeregu i sięgnęli za wysoko”. Wiem, że w taki sposób ten sygnał jest odbierany przez pracujących wciąż funkcjonariuszy CBA. W ABW, policji czy innych formacjach ta zasada obowiązuje od dawna.
Wszystko, co działo się po ujawnieniu afery hazardowej – zachowanie premiera przede wszystkim – to musi być dla Pana nie lada lekcja polityki. Raczej lekcja cynizmu i bezwzględności. Nie myśleliśmy, że premier posunie się do takiego ruchu jak spowodowanie postawienia zarzutów, by mieć pretekst do odwołania Mariusza Kamińskiego. Jednak najważniejsze dla nas było to, by nie dopuścić do przegłosowania ustawy sejmowej, która ogranicza dochody budżetu państwa o prawie pół miliarda złotych rocznie, według wyliczeń Ministerstwa Finansów. To się udało i to ma swoją wartość.
Minęło parę miesięcy, zanim ludzie tacy jak Pan zdecydowali się wrócić do działalności publicznej. Za rządów PO przypięto wam łatkę fanatyków, Robespierre’ów itd. Może za mało się broniliście? Wasz głos odpowiadający na te pomówienia wydawał mi się za słaby. Po odwołaniu czuliśmy się osamotnieni, choć jednocześnie mieliśmy satysfakcję, że udało nam się zachować szacunek do siebie, postąpić zgodnie z wyznawanymi zasadami, konsekwentnie, nie zapominając, że zapłacimy za to określoną cenę. Przeciwko nam postawiono całą machinę władzy oraz sztab PR-owców. W przypadku afery hazardowej nie spodziewaliśmy się, że PO i Donalda Tuska stać na tak otwarte i brutalne dławienie prawdy w sejmowej komisji śledczej.
Nie spodziewaliście się, że będą chcieli z tego zrobić kompletną parodię komisji śledczej? To im się rzeczywiście udało – stworzyli kompletną parodię, nie używając nawet białych rękawiczek. Dodatkowo ułatwił im to fakt, że najbardziej kompetentna osoba w komisji – śp. Zbigniew Wassermann – zginął w katastrofie smoleńskiej.
Osamotnienie, o którym Pan wspomniał, to jednocześnie kolejny dowód na waszą uczciwość. Nie przygotowaliście sobie miękkiego lądowania w polityce czy biznesie. Jest wiele osób, które po odejściu ze służb czy polityki natychmiast lądowały w wielkim biznesie. To sytuacja w pewien sposób patologiczna, podająca w wątpliwość intencje działań tych osób w sferze publicznej. My sprawę stawialiśmy jasno, relacje między państwem i biznesem muszą być czyste. Dlatego nie byliśmy ulubieńcami oligarchów.
A prokuratura? Była waszym sprzymierzeńcem? Jej obraz z punktu widzenia CBA wygląda nierzadko mrocznie. Pominę już rolę ówczesnego prokuratora krajowego Edwarda Zalewskiego w procesie stawiania zarzutów Mariuszowi Kamińskiemu. Prowadziliśmy wiele śledztw, w których zebraliśmy sporo dowodów, część z nich była na tyle mocna, że pozwalała na stawianie zarzutów korupcyjnych. Jednak przez rok od odwołania Mariusza Kamińskiego te śledztwa nie zostały zrealizowane. Wcześniej też bywało różnie. Przytoczę historię, jaka przydarzyła się naszym funkcjonariuszom w jednym z dużych miast. Prowadziliśmy tam śledztwo w sprawie korupcji na szczytach samorządu lokalnego. Prezydent tego miasta wbrew woli rady zrezygnował z prawa pierwokupu bardzo atrakcyjnej działki w centrum. W zamian za to jego żona (architekt) dostała bardzo intratny kontrakt na projektowanie osiedla mieszkaniowego od firmy, która tę działkę kupiła. Zebraliśmy dowody, dysponowaliśmy opiniami biegłych. Prokurator miał stawiać zarzuty. Kiedy nasi funkcjonariusze pojechali do niego, by dowiedzieć się, kiedy będą mogli zatrzymać osoby i przewieźć je do prokuratury, nagle okazało się, że śledztwo zostało umorzone.
Podał jakieś argumenty? Wręcz porażająco szczere – „wy sobie pojedziecie do Warszawy, a ja tu zostanę”. Albo okazał się tchórzem i oportunistą, albo został poddany naciskom z góry. Dodam, że nasza interwencja w Prokuraturze Krajowej nie przyniosła rezultatu. Ten przypadek nie był odosobniony.
Jak bardzo zmieniło się CBA po odejściu Mariusza Kamińskiego i najbliższych współpracowników?
W praktyce cała kadra kierownicza została wyczyszczona. Z informacji, które posiadam, teraz szykuje się „dorżnięcie watahy”. Pod pozorem reorganizacji CBA funkcjonariuszom mają zostać zaproponowane nowe stanowiska. Dużej części niższe i nieadekwatne do ich umiejętności, wiedzy. Typowe propozycje, które mają sprawić, by sami odeszli ze służby.

Co zrobić z tzw. III RP – zdekomunizować i zlustrować, czy też radykalnie odżydzić? Okresowo wraca temat braku przeprowadzenia w Polsce dekomunizacji i lustracji. Propagatorami tej idei są fundamentaliści z Solidarności oraz duże odłamy PiS. Ostatnio m.in. na temat lustracji zabrał głos także ks. Tadeusz Isakowicz–Zaleski. Przyznam się, że w moim odczuciu, u ludzi nadal domagających się lustracji agentury SB czas stanął w miejscu 20 lat temu i w międzyczasie w ich oczach nic w polskim baraku Unii się nie zmieniło. A zmieniło się wszystko! Z sowieckiego protektoratu staliśmy się unijnym barakiem, a na dodatek jeszcze żydowskim folwarkiem. Dla dzisiejszych losów naszego kraju ważniejsze jest nie to – kto kiedyś był agentem SB, a to – kto dzisiaj jest agentem nowego KGBKliki Globalnych Banksterów!

Przypomnijmy sobie kilka faktów… Przy okrągłym stole Żydzi z PZPR dogadali się z Żydami z drużyny Bolka. Postanowiono wyrwać Polskę spod dominacji sowieckiej i oddać ją w łapska zachodniego żydostwa. Od samego początku istnienia tzw. III RP dzisiejsi luminarze PO, PiS, SLD i SLD pchali Polskę na siłę do bilderbergowskiej Unii, do zbrodniczego NATO i do wasalskiego poddaństwa Polski wobec USA rządzonej przez żydowskie lobby. W tych fundamentalnych sprawach dla okupującego Polskę żydostwa różnic i sporów nie było. Były i są pomiędzy nimi walki o to, kto z ramienia nowego KGB nadzorować będzie okupowaną i szabrowaną Polskę. Dekomunizować Polski  nie trzeba. Żydzi z PZPR sami odrzucili marksizm i komunizm, stając się żydowską agenturą promującą w Polsce „europejskość”, prounijność i proamerykańskość. Nie zapominajmy, że do NATO i do Unii Polskę włączono w czasach prezydentury „komucha” Kwaśniewskiego/Stolzmana. Jego wasalstwo i agenturalność wobec żydowskiej USA uwypuklają tajne i nielegalne więzienia CIA utworzone w Polsce w czasie podwójnej władzy „komuchów” – prezydentura i premierostwo były wówczas w łapskach post-PZPR-owskiej lewicy (a walczący rzekomo z postkomuną PiS przejął w 2005 roku podwójną władzę i istnienie tajnych więzień CIA w czasach rządów „komuchów” ukrywał przed opinią publiczną, zamiast oskarżyć byłych komuchów o łamanie prawa). Tenże Stolzman pod koniec jego prezydentury zdecydowanie poparł żydowską pomarańczową rewolucję i żydowskiego agenta Juszczenkę na Ukrainie. Kaczyński/Kalkstein po wprowadzeniu się do Belwederu dzielnie ową nakazaną z Waszyngtonu i Telawiwu politykę „komucha” Stolzmana kontynuował. Pokazuje to, że tam, gdzie w grę wchodzą interesy światowego żydostwa i nowego KGB, pomiędzy agenturalnymi prozachodnimi gangami politycznymi nie ma absolutnie żadnych różnic. Dorzućmy jeszcze do kompletu aktualnie miłościwie nam panującą żydowską agenturę PO, założoną przez byłego agenta SB, a obecnego agenta Bilderbergowców – Olechowskiego. Drugim ojcem chrzestnym PO był były SB-ek, przewerbowany przez CIA i za zasługi dla niej odznaczony orderami – Czempiński. A w rządzie PO szefem dyplomacji „polskiej” jest żydowska wtyka, Radek agent Sikorski.

Czy Polsce potrzebna jest lustracja? I co zrobić z agentami SB? Polska potrzebuje lustracji! Zlustrować i odsunąć od wpływów na państwo, media, gospodarkę, wojsko należy całą zachodnią agenturę Mossadu, CIA, M16, BND i innych wywiadów. Wśród nich znajdziemy wielu przewerbowanych byłych agentów SB. Zasada w tzw. III RP jest bowiem taka – kto się przewerbował i służy nowemu KGB (Klice Globalnych Banksterów) – temu włos z głowy nie spadnie. A nawet może liczyć taki na dalszą karierę.

Przykłady? TW Bolek, czczony przez żydowskie media, broniony przez żydowskie „ałtorytety”, honorowany i promowany przez żydowską Unię jako „mendrzec” jewropejski. Albo Buzek, były TW – szef fasadowego europarlamentu… Albo taki Belka, kiedyś agent SB, później ważniak żydowskiego MFW, obecnie szef NBP. O Olechowskim już było. Agent SB, założyciel PO, kandydat na prezydenta żydowskiej III RP, agent Bilderbergów na Judeopolonię. Albo jeszcze… Abp Kowalczyk, KO – prymas Polski.

Ciekawe, dlaczego Kaczyński osobiście interweniował w Watykanie w sprawie abp. Wielgusa, a nie robił zadymy z powodu abp. Kowalczyka? Czyżby była pomiędzy nimi różnica w żydofilskiej gotowości do dialogu ze starszymi braćmi w wierze? Pamiętamy zadymę sejmową w związku z tzw. listą Macierewicza/Singera. Szerzej opisane jest to przez Józefa Bizonia. Owa domniemana próba przeprowadzenia lustracji była sprytnym wybiegiem odwracającym uwagę od spraw o niebo ważniejszych. Była też naciskiem na agenturę SB – najwyższy czas się przewerbować. A o czym media nigdy nie poinformowały – Macierewicz wiedział, ilu agentów jest po jego stronie barykady. Przy czym nie byli to tylko agenci SB, ale - i przede wszystkim - agenci CIA, Mossadu i innych zachodnich służb. No i było dodatkowo jeszcze tak – Macierewicz/Singer chciał w imieniu opozycyjnego żydostwa nastraszyć agenturę (byłej już w tym momencie) SB z obozu żydowskiej „postkomuny”, aby odstępowali oni opozycyjnym Żydom miejsca i stanowiska przy korycie. Żydzi z byłej PZPR koryta oddawać bez walki nie chcieli. Postraszyli więc Żydów opozycyjnych, że zrobią totalną lustrację z ujawnieniem agentów CIA i Mossadu po stronie żydowskiej okrągłostołowej opozycji.

Po czym wszyscy nabrali wody w usta i lustrację uwalono. Przypomnę też farsę lustracji z czasów rządów PiS. Ustawę lustracyjną w jej karykaturę zmieniono pod naciskami… Jarosława Kaczyńskiego. A gdy wyszło na jaw, że wicepremier rządu PiS, Zyta Gilowska też ma nasr… w teczkach, PiS żyły z siebie wypruwał, udowadniając, że jej założono teczkę bez jej zgody i wiedzy. Z lustracji zrobiono farsę. Robienie obecnie lustracji agentury SB może być interesujące jedynie z historiograficznego punktu widzenia. Przewerbowanym i obecnie wpływowym agentom żydostwa lustracja  nie zaszkodzi. Poszkodowane zostaną agenturalne płotki, które wypadły z obiegu. Na nich skupi się odium odrazy. Wilk (zwolennicy lustracji) będzie syty  i owca (przewerbowana agentura) cała. Zamiast tego ważniejsze jest uświadomienie sobie faktu, że Polska znajduje się pod okupacją żydowską, że jest rządzona żydowską agenturą POPiS/SLD/PSL. Tzw. III RP w związku z tym dołączyła do szeregu państw niepoważnych (USA, Niemcy, Francja i inne państwa zachodnie) rządzonych przez agenturę nowego KGB – czyli przez agenturę ideologów NWO. Jedynym poważnym państwem Zachodu, w którym służby podlegają własnemu rządowi i kierują się interesem własnego państwa jest Izrael. Cała reszta tzw. wolnego świata, to żydowskie folwarki podległe banksterom i talmudystom. Nie zapominajmy, że szefowie ważniejszych wywiadów i służb Zachodu regularnie uczestniczą w spotkaniach rockefellerowskiej Komisji Trójstronnej i innych agend ideologów NWO. Podlegają oni bezpośrednio nowemu KGB, jak zresztą i rządy ich krajów. Jedynie w sprawach drugo-  i trzeciorzędnych kierują się wszystkie zachodnie służby lokalnymi interesami. W sprawach dla NWO nadrzędnych zachodnie służby są narzędziem światowego żydostwa i nowego KGB. Polski nie trzeba dekomunizować. Komuniści  przy okrągłym stole sami się zdekomunizowali i przeszli na NWO-izm. Polskę powinno się zlustrować, przy czym o niebo ważniejsza byłaby lustracja aktualnej, rządzącej Polską żydowskiej agentury, a nie lustracja agentury byłej SB. A najprościej byłoby Polskę gruntownie odżydzić. Wtedy mielibyśmy z głowy i komuchów, i agentów. Dekomunizacja i lustracja byłyby niepotrzebne. http://poliszynel.wordpress.com

Poliszynel

Do kosza! WCzc. Jarosław Kaczyński otrzymał ponoć anonim grożący Mu czymś tam. Policja już ten anonim bada. Bardzo mnie to dziwi. Gdy byłem prezesem UPR otrzymywałem tygodniowo około 10 anonimów. Sekretarka miała obowiązek – pod groźbą zwolnienia z pracy – wyrzucać je do kosza bez powiadamiania mnie. Niezależnie od tego, czy informowały o tym, że otrzymałem wreszcie nagrodę Nobla, o tym, że Sanhedryn wydał na mnie wyrok śmierci, czy o tym, że Żona mnie zdradza. Człowiek, który czyta listy anonimowe – i, co więcej, podejmuje na tej postawie jakieś działania, przestaje być politykiem, businessmanem, i w ogóle mężczyzną. Staje się pionkiem, którym manipuluje jakiś typ uzbrojony w kartkę papieru i ołówek. Jarosław Kaczyński może sobie robić ze swoimi listami, co chce. Ale ja protestuję, by Policja za moje pieniądze podejmowała na tej podstawie jakiekolwiek działania! Jak ktoś ma naprawdę ważną informację, to list podpisuje. A raczej: przychodzi – i za tę informację żąda pieniędzy! Policja na usługach Pana Anonima. Jak się ten facio musi cieszyć! Niby mało ważna wiadomość... a w rzeczywistości sensacyjka. Oto potężna niegdyś EFTA podpisała porozumienie o wolnym handlu z Republiką Albanii. Obecnie EFTA to już tylko cztery państwa: ks. Liechtenstein, królestwo Norwegii i republiki: Islandii oraz Szwajcarii. Konwencja wchodzi w życie w odniesieniu do Konfederacji Helweckiej i Księstwa zaraz - w stosunku do państwa skandynawskich: po stosownej ratyfikacji. Okazuje się, że będące na wysokim poziomie rozwoju państwa mogą podpisywać umowy o wolnym handlu z najuboższym państwem Europy. I mogą to robić bez żadnych skomplikowanych, wieloletnich uzgodnień (jakoś-tam w euro-żargonie nazywanych). Co więcej: EFTA ma porozumienie z UE (przy tym Norwegia jest EOG!) - natomiast Albania z wieloma państwami bałkańskimi, a nawet z kilkoma muzułmańskimi - o ile pamiętam.

Już widzę, jak słynna mafia albańska wzbogaci się na rzece towarów formalnie (bo przecież nie w rzeczywistości...) przepływających przez port w Aulonie (Vlorë)! JKM

Dojenie i ssanie Rzeczypospolitej W roku 1990 reaktywowany został w Polsce samorząd terytorialny na poziomie gminnym. Za komuny bowiem samorządu terytorialnego nie było z uwagi na obowiązującą podówczas rewolucyjną teorię jednolitej władzy państwowej. Jak wiadomo, władzę sprawował wówczas lud pracujący miast i wsi – ale to była tylko taka rewolucyjna teoria. Rewolucyjna praktyka władzę ludu składała w ręce jego awangardy w postaci partii-przewodniczki, której najtwardszym jądrem były tzw. „organy”, czyli bezpieka. W ramach rewolucyjnej teorii jednolitej władzy państwowej powoływane były sowiety, czyli inaczej mówiąc – rady, które podejmowały uchwały podyktowane przez partię-przewodniczkę. Reaktywacja samorządu terytorialnego stanowiła odejście od rewolucyjnej teorii, bo – w odróżnieniu od poprzednich rad – samorządy zostały wyposażone we własność mienia w ramach tzw. komunalizacji części majątku państwowego. Kiedy jednak w 1997 roku okazało się, że rządząca w latach 1993-1997 koalicja SLD-PSL „zawłaszczyła państwo”, to znaczy – ulokowała ludzi ze swego politycznego zaplecza w takich miejscach, z których nie mogła wycisnąć ich nawet zmiana rządu, koalicja ZWS-UW, która w roku 1997 przejęła zewnętrzne znamiona władzy, postanowiła wprowadzić wiekopomne reformy, by w organizm Rzeczypospolitej wprawić mnóstwo nowych klamek, na których mogliby uwiesić się członkowie politycznego zaplecza nowej koalicji. Ta myśl skrzydlata przybrała wkrótce postać reformy samorządowej, która polegała na dodaniu do istniejącego samorządu gminnego dwóch dodatkowych szczebli – samorządu powiatowego i samorządu wojewódzkiego. W rezultacie mamy obecnie w Polsce 16 województw, 375 powiatów – w tym 65 grodzkich, to znaczy – miast na prawach powiatu oraz 314 ziemskich oraz 2479 gmin, w tym 306 miejskich, 597 miejsko-wiejskich i 1576 wiejskich. Ponieważ czteroletnia kadencja samorządów właśnie dobiega końca, na 21 listopada wyznaczony został termin wyborów do rad samorządowych wszystkich szczebli oraz na stanowiska prezydentów miast, burmistrzów i wójtów. W 2827 radach różnych szczebli jest do obsadzenia 46 809 stanowisk radnych, a oprócz tego – 1576 stanowisk wójtów, 796 stanowisk burmistrzów i 107 stanowisk prezydentów miast. W sejmikach wojewódzkich stanowisk tych jest 561, w radach powiatowych – 6290, a w gminnych – 39 549. Jak wspomniałem, najpierw powstały gminy, które mają rzeczywiste i ważne kompetencje, chociaż ma się rozumieć – za dużo, podobnie zresztą jak wszystkie inne organy władzy publicznej. Bierze się to z fałszywej rewolucyjnej teorii, której hołduje nie tylko komuna i socjaliści pobożni, ale nawet znaczna część naszego duchowieństwa wszystkich obrządków. Chodzi o pomysł tzw. współuczestnictwa we władzy, które ma być źrenicą oka demokracji politycznej. Zwolennicy tej rewolucyjnej teorii uważają, że każdy powinien mieć jakiś udział we władzy. Aż dziw bierze, że nie zdają sobie sprawy z tego, jak bardzo ta rewolucyjna teoria jest niebezpieczna dla ludzkiej wolności. Skoro każdy powinien mieć jakiś udział we władzy to przecież nie nad sobą, ale nad kimś innym. Władza nie polega wszak na tym, że władający sobie rozkazuje i siebie do czegoś zmusza wbrew własnej woli, tylko na rozkazywaniu innym i zmuszaniu ich do robienia czegoś czego dobrowolnie robić by nie chcieli. Zatem udział we władzy polega na stworzeniu każdemu możliwości dyrygowania drugim człowiekiem. Jest rzeczą oczywistą, że skoro taką możliwość powinien otrzymać k a ż d y, to zakres ludzkiej wolności, to musi to doprowadzić do sytuacji, w której wszyscy rządzą wszystkimi, to znaczy – w której każdy jest przez kogoś rządzony. Nietrudno zauważyć, że oznacza to gwałtowne skurczenie się obszaru ludzkiej wolności. Szkoda, że nasi Umiłowani Przywódcy, a zwłaszcza – większość duchowieństwa różnych obrządków – zapomnieli o spostrzeżeniu Franciszka księcia de La Rochefoucauld, który przytomnie zauważył, że „trudniej jest nie dać rządzić sobą, niż rządzić innymi”. Zresztą może nie zapomnieli, tylko nigdy o nim nie słyszeli i dlatego między innymi pozostają pod władzą fałszywej rewolucyjnej teorii, która z roku na rok przynosi nam coraz więcej zmartwień i paroksyzmów. Jeśli nawet tak, to trzeba powiedzieć, że nie bezinteresownie, dlatego że z tego rządzenia innymi potrafią niezły szmal wydostać „tak, jak za okupacji z Żyda”. Chodzi oczywiście o tzw. „diety”, jakie radni każdego szczebla pobierają za przychylanie nam nieba. Zapisane to jest zresztą w sławnej wierszowanej przepowiedni św. Ildefonsa, sformułowanej w postaci dialogu matki z synem: „ - Synku, a na czym polega robota, w którąś się wplątał? – Z pustego w próżne przelewamy, a sobie na konto”. Ile przelewamy? Otóż „diety” radnych gmin, w zależności od liczby nieszczęśliwych mieszkańców, wahają się od 1295 do 2590 zł miesięcznie. Diety radnych powiatowych – na tej samej zasadzie wahają się od 1813 do 2590 zł miesięcznie, zaś diety radnych sejmików wojewódzkich nie mogą przekroczyć trzykrotnej wysokości minimalnego wynagrodzenia, które w roku 2011 ma wynieść 1408 zł. Skoro tylko coś złego może się stać, to na pewno się stanie – głosi zasada Murphy’ego. Nawiasem mówiąc, hołdowanie tej zasadzie jest znakomitym sposobem na zachowanie pogodnego usposobienia. Kto nie wierzy, niech sprawdzi – nigdy nie będzie ani zaskoczony, ani rozczarowany. Skoro zatem diety „nie mogą” przekroczyć pewnej wysokości, to na pewno ja przekroczą – o czym zresztą informuje Najwyższa Izba Kontroli – oczywiście wołając na puszczy. Samorządy bowiem, które powstały na skutek wprawienia w zwłok Rzeczypospolitej nowych klamek gwoli stworzenia naszym Umiłowanym Przywódcom sposobności uwieszenia się na nich, hołdują sentencji zapisanej w Piśmie Świętym Starego Testamentu, która brzmi: „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”. Bo przecież na „dietach” dojenie Rzeczypospolitej wcale się nie kończy, jako że radni „pracują” przecież w komisjach, za co pobierają stosowne wynagrodzenia. Ale jeśli weźmiemy pod uwagę tylko owe „diety”, to i tak samorząd terytorialny kosztuje podatników bagatela – około 100 mln złotych miesięcznie. Z jednej strony – niby niewiele, bo około 2,5 złotego z obywatela, ale przysłowie powiada, że ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka – a po miarkę warto się już schylić. Toteż nic dziwnego, że prasa donosi, iż na samorządowych listach wyborczych „roi się” od żon, mężów, braci i sióstr oraz dzieci znanych polityków. Przykład idzie z góry; skoro ojciec, czy matka, mąż lub żona, brat lub siostra opanowali sztukę ssania Rzeczypospolitej i – jak twierdzi poeta – „tyją i głupieją”, to nic dziwnego, że reszta rodziny pragnie podążyć ich śladem i też przejść na utrzymanie Rzeczypospolitej. W końcu ludzie to przecież ssaki – nieprawdaż? SM

Pojedynek na sądy i świadków W dawnych, koszmarnych czasach, wydarzeniem towarzyskim, był pojedynek. Polegał on albo na skrzyżowaniu szpad „do pierwszej krwi” lub nawet – do ostatniej, albo na wymianie strzałów. Towarzyszyły temu skomplikowane ceremonie z udziałem sekundantów, sądów honorowych, lekarzy, przy czym wybór broni, z udziałem której pojedynek miał być stoczony, należał w zasadzie do obrażonego. Gazety zamieszczały smakowite opisy i np. Kazimierz Chłędowski wspomina, jak to premier Badeni zraniony w rękę w pojedynku z parlamentarzystą Wolfem, od samego rana z zainteresowaniem czytał prasowe opisy wydarzenia, zaś między biletami wizytowymi pysznił się telegram od Najjaśniejszego Pana, czyli Franciszka Józefa. Niestety na skutek demokratyzacji i towarzyszącego jej zepsucia obyczajów pojedynki wyszły z użycia, co niesłychanie zubożyło i tak już ubogie życie towarzyskie. Dlatego z tym większą uwagą wypada odnotować prawdziwy piknik, jaki w środowisku naszych tubylczych dygnitarzy szykuje się za sprawą prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego i byłego przewodniczącego LPR Romana Giertycha. Wyzwali się wzajemnie na pojedynek, ale nowoczesny w którym w charakterze broni występują niezawisłe sądy. Przy pomocy niezawisłego sądu prezes Jarosław Kaczyński próbuje zmusić Romana Giertycha do wyłożenia sporych pieniędzy na tzw. przeprosiny, a Roman Gierych usiłuje zmusić do tego samego prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Każdy z pojedynkowiczów wybrał osobny niezawisły sąd, przy pomocy którego zamierza przeciwnika pogrążyć. Pełnomocnik prezesa Kaczyńskiego wniósł o przesłuchanie Zbigniewa Ziobry, Mariusza Kamińskiego, Ludwika Dorna, Bohdana Święczkowskiego, Jerzego Engelkinga, Grzegorza Ocieczka, Krzysztofa Sieraka i Tomasza Janeczka, zaś pełnomocnik Romana Giertycha wniósł o przesłuchanie Kazimierza Marcinkiewicza, Janusza Kaczmarka, Andrzeja Leppera, Wojciecha Wierzejskiego, Marka Wełnę i Wojciecha Miłoszewskiego. Pierwsza grupa świadków będzie przesłuchiwana na okoliczność, że Jarosław Kaczyński nie zbierał żadnych „haków” na nikogo, a zwłaszcza – na politycznych współpracowników i przeciwników, zaś druga – że przeciwnie – zbierał. W tej sytuacji jest prawie pewne, że pojedynek, a właściwie – dwa pojedynki nie zakończą się szybko, co może ożywić tubylcze życie towarzyskie może nawet przez kilka miesięcy SM

Rządowi brakuje pieniędzy Nieżyjący już amerykański ekonomista Rothbard mawiał, że państwo to najgroźniejsza organizacja przestępcza. Jeśli nawet przesadzał, to bardzo niewiele. Bo popatrzmy tylko; jeśli odrzucimy akcydentalne, to znaczy przypadkowe właściwości państwa, to na samym końcu pozostanie nam tylko monopol na przemoc. Rzeczywiście – państwo bez przemocy istnieć nie może. Wprawdzie Jakub Rousseau twierdził, że państwo jest rezultatem umowy społecznej, ale wspomniany Rothbard traktował to jako brednię. – Znieśmy tylko przymus płacenia podatków i zaraz się przekonamy, czy jest jakaś umowa. Jak dotąd nikt nie zaryzykował tego eksperymentu, zatem wygląda na to, że zwolennicy teorii umowy społecznej tak naprawdę wcale w nią nie wierzą. Jeśli jednak państwo jest monopolem na przemoc, to czy jest jakieś moralne uzasadnienie dla tego monopolu, jakaś wyższa racja, dla której się nań godzimy? Tą racją, tym moralnym uzasadnieniem państwowego monopolu na przemoc jest okoliczność, że przemoc ta ma być używana w służbie sprawiedliwości. Wprawdzie nie zawsze tak bywa, bo historia dostarcza mnóstwa przykładów, kiedy państwa stosowały przemoc w służbie zbrodni – ale nie zmienia to faktu, że przemoc państwowa może być używana również w służbie sprawiedliwości. I czasami tak właśnie bywa, chociaż nie da się ukryć, że sytuacje odwrotne zdarzają się znacznie częściej. To właśnie jest przyczyna, dla której Rothbard uznał państwo za najgroźniejszą organizację przestępczą. Jeśli nawet przesadził, to bardzo niewiele, dlatego też powinniśmy nieustannie patrzeć państwu na ręce, czy aby przypadkiem nie obraca ono swego monopolu na przemoc w służbę niesprawiedliwości, czy zbrodni. Dodatkowa trudność, a zarazem okoliczność czyniąca z państwa rzeczywiście najgroźniejszą organizację przestępczą polega na tym, iż swoją działalność przestępczą ukrywa ono za pozorami legalności, które samo sobie stwarza. Weźmy dla przykładu ustawy norymberskie w Rzeszy Niemieckiej, wyjmujące Żydów spod ochrony prawnej, czy dekrety wywłaszczeniowe lub kontrrewolucyjne w Rosji Sowieckiej. Było to czyste bezprawie, zbrodnia przystrojona w pozory legalności. Nawiasem mówiąc, te pozory wielu ludzi mylą i stąd, nawet dzisiaj, gdy zbrodniczy charakter narodowego socjalizmu i bolszewizmu został zdemaskowany, nie brakuje takich, którzy w komunizmie nie tylko nie widzą nic złego, ale nawet próbują doszukiwać się w nim ziaren prawdy, czy moralności. Naturalnie nie ma co przejmować się ich opiniami, bo jeśli czegoś one dowodzą, to tylko karygodnego braku spostrzegawczości, graniczącego ze ślepotą. Tymczasem okoliczność, że państwo rzeczywiście jest najgroźniejszą organizacją przestępczą, zmusza nas do szczególnej uwagi, byśmy mogli rozpoznać niesprawiedliwość i zbrodnię zawczasu, na podstawie pierwszych zwiastunów. I tu z pomocą przychodzą nam dawni obserwatorzy polityki, którzy – w odróżnieniu od większości dzisiejszych politologów – nie byli agitatorami do wynajęcia, tylko ludźmi nauki, pragnącymi spenetrować prawdę. Jednym z nich był Aleksy de Tocqueville, który między innymi zauważył, że nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, jakiej nie dopuściłby się nawet łagodny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy. Rzecz bowiem w tym, że rząd, zwłaszcza w ustroju republikańskim, jest zakładnikiem swoich urzędników, a zwłaszcza – oprawców, jacy pozostają na jego usługach. To właśnie ci oprawcy posługują się narzędziami przemocy, to znaczy – bronią, więzieniami, torturami i tak dalej, na rozkaz rządu – ale pod warunkiem, że rząd im za to płaci. Gdyby przestał – to i oni przestaliby rządu słuchać. No a skąd rząd bierze pieniądze, żeby opłacać swoich oprawców? Wiadomo – odbiera je obywatelom, którzy – zastraszeni perspektywą zastosowania wobec nich przemocy – znoszą to ze zrozumieniem i stoickim spokojem. Teraz jednak może być inaczej, bo – jak wiemy – rządowi brakuje pieniędzy, mimo, że nie tylko podatki są wysokie i nadal rosną, ale w stachanowskim tempie rośnie również dług publiczny. W takiej sytuacji rząd musi uciec się do rabunku podatników, ale oczywiście stara się ten rabunek ubrać w pozory legalności. A dlaczego brakuje mu pieniędzy, chociaż państwo jest rozbrojone, a poziom usług świadczonych przez rząd, czy to w zakresie ochrony zdrowia, czy to w zakresie edukacji, czy też w zakresie ubezpieczeń, jest poniże wszelkiej krytyki i gdyby podobnie zachowywała się spółka prawa handlowego, to cały jej zarząd i rada nadzorcza musiałyby być wpakowane do więzienia za szalbierstwo. Gdzie zatem podziewają się pieniądze, które rząd zdziera z państwa? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza półmilionowa armia urzędników państwowych, którzy nie tylko biorą pensje nie zawsze wiadomo za co, ale przede wszystkim – i to jest właśnie najgorsze – próbują za te pensje coś robić. Koszty tej biurokratycznej aktywności są właśnie najbardziej rujnujące – ale rząd uzasadnia w ten sposób potrzebę własnego istnienia, więc nie stawia żadnych granic swojej hojności w tej dziedzinie. Ale – jak zauważył Mikołaj Machiavelli – nie ma rzeczy, która by w równym stopniu samą siebie pożerała, jak właśnie hojność. Uprawiając hojność sam niweczysz jej źródła i albo doprowadziwszy się do nędzy stajesz się przedmiotem pogardy, albo uciekając się do zdzierstwa, stajesz się przedmiotem nienawiści. Rząd premiera Donalda Tuska, który w 2007 roku rozpoczął od zadeklarowania polityki miłości – obecnie, kiedy zabrakło mu pieniędzy, zapowiada masowe kontrole podatników pod pretekstem odebrania im jakichś domniemanych zaległości podatkowych. Wygląda na to, że zgodnie z ostrzeżeniem Aleksego de Tocqueville i Mikołaja Machiavellego, zamierza dopuszczać się wszelkich okrucieństw i niesprawiedliwości, ryzykując nawet, że stanie się przedmiotem nienawiści. Ale jeśli nawet – to niechęć do rządu będą odczuwali jedynie obrabowani obywatele, natomiast pozostający w służbie rządu oprawcy będą zapewne z niego zadowoleni i w ten sposób przestępcza solidarność zostanie dodatkowo umocniona. SM

SMOLEŃSK: ROSJANIE NISZCZYLI ZAWARTOŚĆ APARATÓW OFIAR Przekazane Polakom aparaty fotograficzne i kamery wideo należące do ofiar katastrofy pod Smoleńskiem noszą ślady ingerencji – wynika z ekspertyzy przeprowadzonej na zlecenie ABW. Portal Niezależna.pl dotarł do osoby, która widziała ten dokument w aktach śledztwa smoleńskiego. Opinia przeprowadzona na zlecenie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego pochodzi z 13 lipca 2010 r. Badaniu poddano aparaty fotograficzne i kamery wideo zabezpieczone na miejscu katastrofy Tu-154. Wyniki są szokujące: na przekazanych do badań nośnikach ujawniono pochodzące z czasu po katastrofie ślady ingerencji, w tym celowego niszczenia danych. Np. w części aparatów ofiar gmerano między 17 a 19 kwietnia 2010 r. Kto to robił? Najprawdopodobniej Rosjanie, bo w tym czasie nikt inny nie miał dostępu do znalezionego sprzętu. Jak stwierdził biegły, któremu ABW zleciła analizę urządzeń, „ingerencja ta mogła nieodwracalnie zatrzeć ewentualne ślady wcześniejszych modyfikacji”. Według naszych informacji, specjalista ten napisał w ekspertyzie także, iż na jednej z kart pamięci są „widoczne ślady kasowania zdjęć, które prawdopodobnie były zrobione na pokładzie samolotu TU-154”. W kilku innych aparatach zawarte na nich pliki (zdjęcia) przeglądano i modyfikowano m.in. 11 i 16 kwietnia. Jedno z urządzeń – aparat fotograficzny marki Sony – ma zmieniony plik desktop.ini (12 kwietnia o godz. 16:30), a utworzony sekundę wcześniej plik wykonywalny zdravoo.exe to... wirus komputerowy. Polscy prokuratorzy zabezpieczyli łącznie ponad 120 telefonów komórkowych, aparatów fotograficznych, kamer i laptopów należących do ofiar katastrofy. lm, wg, Niezależna.pl

Telewizja pod pełną kontrolą Zmian personalnych w publicznej telewizji po przejęciu władzy przez nową medialną koalicję PO i SLD nikt oczywiście nie nazywa skokiem na media ani zamachem na wolność mediów, zawłaszczaniem czy zagrożeniem dla demokracji. Tak widocznie miało być, bo zgodnie z wytyczną obecnego etapu obecność dziennikarzy niekojarzonych z PO i SLD jest zaprzeczeniem pluralizmu w mediach publicznych. Jest wreszcie dobrze, bo nie ma dziennikarzy "kojarzonych z PiS". Potwierdza to milczenie poseł Małgorzaty Kidawy-Błońskiej czy poseł Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej, które z takim uporem walczyły z upolitycznieniem mediów publicznych. Ponadto spełniły się natarczywe oczekiwania "Wyborczej" wprowadzenia szybkich zmian kadrowych w Programie 1 TVP (Program 2 TVP pozostał pod kontrolą SLD), a jak wiadomo, "GW" to "dział kadr" polskich mediów publicznych. Poza tym nic specjalnego się nie dzieje, gdy ogarniemy tempo i skalę zmian kadrowych w całym państwie po 10 kwietnia br., w tym oczywiście zdominowanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przez tę samą medialną koalicję. Po zawieszeniu dotychczasowego prezesa Telewizji Polskiej Romualda Orła i jego zastępcy Przemysława Tejkowskiego, jako "kojarzonych z PiS-em", szefem Programu 1 TVP została Iwona Schymalla, a miejsce zwolnionego z kierowania redakcją "Wiadomości TVP" Jacka Karnowskiego zajęła Małgorzata Wyszyńska. Jej to powierzono odsunięcie od pracy "ludzi Karnowskiego", czyli reporterów: Bartosza Wróblewskiego, Marcina Wikły, Adama Federa i Marka Pyzy. Widząc, "co jest grane", z kierowania "Teleexpressem" zrezygnował Krzysztof Karwowski "kojarzony z Karnowskim". Odwołano Dorotę Macieję - wiceszefową Jedynki. Dalsze "czyszczenie" w toku, gdyż telewizja chce teraz dbać o prawdziwe dziennikarskie standardy. Nowa szefowa "Wiadomości TVP" składa deklaracje dziennikarskiej rzetelności i obiektywizmu oraz zapowiada odzyskanie zaufania widzów, tak jakby tego zaufania nie było. Powtarza tekst raportu opracowanego przez Biuro Koordynacji Programowej telewizji. Na rzetelne dziennikarstwo w III RP najczęściej w ogóle nie było miejsca, szczególnie w mediach publicznych. Rok, kiedy "Wiadomościami" kierował Jacek Karnowski, był najlepszy dla tego programu w całej historii telewizji publicznej. Ten program informacyjny pokazywał wreszcie inną rzeczywistość, zdecydowanie bliższą prawdy, bardzo odmienną od tej, do której przyzwyczaiły swoich widzów prywatne stacje telewizyjne i główne media prasowe. I tego właśnie się obawiano. Jacek Karnowski okazał się za bardzo niezależny. Dziennikarze "Wiadomości TVP" byli niezależni i sprawni warsztatowo, ale dla ludzi pokroju np. Macieja Szczepańskiego z czasów Radiokomitetu, którzy w mediach publicznych znowu rozdają karty, okazali się - jak zwykł mawiać towarzysz prezes - "zbyt obiektywistyczni". Tymi ludźmi kieruje ponownie Jacek Snopkiewicz, szef Biura Koordynacji Programowej, które sporządziło krytyczny raport na temat "Wiadomości TVP". Snopkiewicz to "telewizyjna instytucja", niedawny rzecznik prezesa Kwiatkowskiego, twórca "Wiadomości TVP" z 1989 roku, w których pracowałem jako dziennikarz i pierwszy prezenter. Już wtedy pozbyłem się złudzeń co do rzetelności i niezależności tego nowego, "odrodzonego" po latach komuny programu informacyjnego, gdy głównym gościem był płk Wojciech Garstka, najbliższy współpracownik Czesława Kiszczaka, szef zespołu analiz MSW. Telewizją rządził wtedy Andrzej Drawicz, zarejestrowany jako TW "Kowalski" i TW "Zbigniew". Tym ludziom nie chodziło o żadne prawdziwe zmiany i rzetelne dziennikarstwo. Miało być tak jak dawniej, to znaczy wszystko pod kontrolą. Wkrótce zobaczymy efekty pracy nowej dziennikarskiej ekipy "Wiadomości TVP", dobranej przez stare wygi od propagandy pod kątem stopnia ich dyspozycyjności i naiwności życiowej. Być może zostanie zmieniona czołówka programu, będzie nowa oprawa, nowe studio i nowi prezenterzy. Usłużna pani dyrektor Schymalla pozbyła się niezależnych, niepoddających się ręcznemu sterowaniu, niepokornych dziennikarzy. Dawniej wywalano z pracy bez podania powodów, teraz czystki usprawiedliwia się naruszeniem zasad etyki dziennikarskiej lub "dziennikarskich standardów", które zdaniem Jana Dworaka, szefa KRRiT, "łamano" w telewizji. Wielkie zaniepokojenie szefa KRRiT budziło też "zacietrzewienie i jednostronne komentarze". Posłuszna Dworakowi Schymalla zlikwidowała "Misję specjalną". Pozbyła się Anity Gargas i Bronisława Wildsteina. Z ekranu zniknęła też Joanna Lichocka, a w nowej ramówce nie przewidziano programu "Warto rozmawiać" Jana Pospieszalskiego. Od teraz prezes Dworak, który już zapomniał, że jako opozycjonista walczył o wolność słowa i pluralizm mediów, może spać spokojnie. Zobaczymy i usłyszymy to, co mamy zobaczyć i usłyszeć, czyli to samo, co we wszystkich innych mediach. Telewizja publiczna jest pod kontrolą, i to jest najważniejsze, jak dawniej. Wojciech Reszczyński

Unia ma ciągle wątpliwości do naszej umowy gazowej z Rosją

1. Pod koniec października Wicepremier Waldemar Pawlak i Wicepremier rosyjskiego rządu Igor Sieczin podpisali międzyrządową umowę dotycząca dodatkowych dostaw gazu do naszego kraju. Umowie tej towarzyszy aneks do kontaktu jamalskiego podpisany przez szefa PGNiG i wiceprezesa Gazpromu. W podpisaniu nie wziął udziału unijny komisarz ds. energii Gunther Oethinger ponieważ do Komisji Europejskiej nie dostarczono umowy operatorskiej dotyczącej gazociągu jamalskiego mimo, że jak wręcz na wyścigi zapewniają przedstawiciele polskiego rządu jest ona zgodna z prawem Unii Europejskiej. Komisja Europejska ma ciągle poważne wątpliwości do zakresu kompetencji nowego operatora czyli spółki Gaz-System, obawiając się że będzie ona zaledwie operatorem technicznym, a nie rzeczywistym zarządzającym polskim odcinkiem gazociągu jamalskiego. Dopiero dzisiaj do Brukseli udaje się wiceminister Skarbu Państwa, razem z szefami PGNiG i Gaz-Systemu i ma wyjaśniać wszystkie wątpliwości KE do sposobu zarządzania gazociągiem jamalskim, a być może także przedstawić Komisji porozumienie gazowe, a zwłaszcza umowę operatorską na zrządzanie gazociągiem przez spółkę Gaz-System. Jednocześnie w Polsce pojawi wspomniany wyżej komisarz d/s. energii i on także będzie zapewne chciał wglądu w podpisane porozumienia.

2. Jednocześnie w rosyjskich mediach pojawiły się wypowiedzi Premiera Putina, że umowa na tranzyt gazu przez Polskę jest zawarta aż do roku 2045 a nie jak informowano zaraz po jej podpisaniu, że tylko do roku 2019. Polska strona je zdementowała, stwierdzając tylko, że jesteśmy taką dodatkową umowę podpisać i negocjacje w tej sprawie rozpoczną się nie długo. Tak naprawdę te pojawiające się różne daty dotyczące przesyłu gazu przez Polskę nie mają specjalnego znaczenia bo Rosja może je przerwać w dowolnym momencie po oddaniu do użytku Gazociągu Północnego, którym będzie możliwe dostarczanie gazu do Niemiec. A przyczyną tego przerwania dostaw może być awaria, której nie będzie można usunąć przez parę lat tak jak to się stało z przerwaniem dostaw ropy naftowej do Orlenowskich Możejek.

3. Najistotniejsze dla Rosjan jest to, że uzyskali pełnię władzy w EuRoPol Gazie spółce zajmującej się do tej pory przesyłem gazy gazociągiem jamalskim. Najpierw Władimir Putin zażądał na konferencji prasowej w Polsce w obecności Premiera Tuska, usunięcia z tej spółki mniejszościowego polskiego wspólnika (spółki Gaz Trading która miała 4% udziały w EuRoPol Gazie), a później było już z górki. Większość w zarządzie, przewodniczącego rady nadzorczej ma już Rosja i mimo że spółka działa na postawie polskiego kodeksu handlowego, strategiczne decyzje dotyczące jej funkcjonowania będą teraz podejmowane w Moskwie. Zgodziliśmy się też na to, żeby spółka tak naprawdę skazana została na wegetację finansową dając sobie narzucić bardzo niskie ceny jakie teraz Gazprom będzie płacił za przesył gazu do Niemiec. Znowu w prasie zagranicznej można przeczytać, że ceny za przesył gazu są niższe nawet od tych jakie Gazprom płaci Ukrainie, a nawet Białorusi. W konsekwencji zysk EuRoPol Gazu ma nie przekraczać 20 mln zł rocznie. Dodatkowo zrezygnowaliśmy także z zasądzonych już na rzecz EuRoPol Gazu zaległych płatności za przesyłany wcześniej gaz i te umorzone należności idą w dziesiątki milionów amerykańskich dolarów.

4. Te wszystkie wątpliwości dotyczące tego kontraktu zgłaszane przez opozycję są jednak albo bagatelizowane przez rząd Tuska albo wręcz przemilczane. Rządzący już dawno bowiem uznali, że przed opozycją nie trzebasię tłumaczyć. Trudno jednak wytłumaczyć polskiej opinii publicznej dlaczego tak doskonałego kontraktu, który nieustannie chwalą polskie media, ciągle czepia się Komisja Europejska. Mimo zapewnień polskich władz, że kontrakt jest zgodny z prawem europejskim, KE cały czas ma wątpliwości. My ich nie rozwiewamy podkreślając poufność porozumienia gazowego z Rosją i umów mu towarzyszących. Zbigniew Kuźmiuk

"Jedynie wykonanie zlecenia" Telefon posła Deptuły, wykonany do żony dokładnie w momencie katastrofy, oraz brak funkcjonariuszy BOR (poza kierowcą, formalnie w tej formacji służącym) na smoleńskim lotnisku – to ważne informacje, które zostały wypuszczone jako zajawka większego materiału we wczorajszym wydaniu „Wprost". Tak się składa, że w całym obszernym tekście stanowią one jedynie poboczne wątki; można by nawet zaryzykować tezę, że znalazły się tam niejako przypadkowo, a zostały wybite jako medialnie atrakcyjne. Być może autorzy nie zdawali sobie sprawy z tego, na ile istotne wnioski można wyciągnąć z pierwszej informacji. (O sprawie telefonu posła Deptuły i o wnioskach, jakie można z niego wysnuć, pisałem w Salonie24; tekst można też przeczytać na wPolityce.pl). Lektura całości każe zweryfikować obraz publikacji i cele, jakie zakładali sobie dziennikarze oraz ten, kto im materiał dostarczył. Dziennikarze „Wprost" piszą, że weszli w posiadanie 57 tomów akt. Z tych 57 tomów musieli dokonać wyboru. Taki wybór zawsze będzie subiektywny, ale w materiale tygodnika jego linia jest bardzo widoczna. Główne wątki są dwa: gen. Błasik, jego ewentualna obecność w kabinie pilotów i wpływ na przebieg lotu oraz zła atmosfera w czasie lotów z prezydentem, w szczególności zaś sytuacja z Gruzji. Czy to wątki aż tak istotne? Czy w 57 tomach nie ma nic istotniejszego? Pierwszy na pewno wymaga badania, ale też jest znacznie więcej spraw o wiele ważniejszych, jak choćby wciąż nie wyjaśniona kwestia powtarzającego się komunikatu „na kursie i na ścieżce", podawanego pilotom, czy przyczyny, dla których nie zaplanowano dobrze kwestii lotniska zapasowego. To zresztą interesujący probierz intencji autorów tekstu: kwestia praktycznie braku zapasowego lotniska jest wprawdzie obszernie opisana, ale nie ma ani słowa o tym, kto ostatecznie za taki stan rzeczy odpowiadał – a odpowiadał MSZ i rząd. Drugi wątek to dogrzewanie starego kotleta, a intencja takiego działania jest oczywista i nawet nie wymaga komentarza. Kwestia lądowania w Gruzji jest – wobec innych pytań śledztwa smoleńskiego – marginalna. W przypadku wątków, wspomnianych wyżej, dobór zeznań, przedstawionych w tekście, też jest interesujący. Gen. Błasika broni tylko jego żona, oskarżają wszyscy inni. Dowiadujemy się też, że nikt nie cierpiał latać z prezydentem, a jako jedną z przyczyn zeznający podają fakt, iż Kancelaria Prezydenta często zmieniała plany i piloci musieli dostosowywać swój kalendarz do wymagań prezydenta. Faktycznie – absolutny skandal. Powinno być przecież odwrotnie. Problem polega na tym, że akta mają Dzierżanowski z Krzymowskim i mogą z nich wybrać, co tylko chcą. Obraz, jaki pokazują, może być całkowicie fałszywy. Zeznania mogą być dobrane kompletnie tendencyjnie, a my nie jesteśmy w stanie się o tym dowiedzieć. Nie wiemy przecież, czy gen. Błasika nie broni w innym miejscu 57 tomów 10 innych osób albo czy pięciu BOR-owców nie zeznaje gdzieś, że z prezydentem dobrze się latało. Przyjęcie pozornie słusznej zasady, że w tekście nie ma komentarzy, a tylko treść zeznań, to manipulacja. Żongluje się doborem wątków, nie przedstawiając zarazem kontekstu, który wiele by zmieniał (jak w sprawie zapasowego lotniska), a większość odbiorców łyka taką prezentację jako bardziej obiektywną. Początkowo sądziłem, że przeciek do „Wprost" to desperacja grupy prokuratorów, którzy obawiają się nacisków na pominięcie części wątków śledztwa i wolą je zawczasu upublicznić, ewentualnie gra polskiego rządu z Rosją. Hipoteza, że to zwykła dziennikarska robota pod uwagę nie biorę – nie w takiej sprawie, nie w takim piśmie, nie z takim naczelnym. Dziś, po lekturze całości, widzę rzecz całkiem inaczej, zwłaszcza po tym, jak jedną z konsekwencji publikacji jest zakazanie przez prokuraturę rodzinom ofiar kopiowania akt – co zresztą uważam za skandaliczny przykład stosowania odpowiedzialności zbiorowej przy nieudolności (lub przy grze) prokuratury. Tekst Krzymowskiego i Dzierżanowskiego to ewidentne dopełnianie oficjalnych wątków i uderzenie w kierunkach drugorzędnych, za to bardzo lansowanych przez „jasnowidzów" od pierwszych dni po katastrofie: że Błasik, że naciski, że prezydent kazał. (Częściowo w ten sposób komentuje zresztą ujawnienie treści dokumentów sama prokuratura.) Czemu i komu ma służyć publikacja we „Wprost"? Wygląda na to, że nie rzetelnemu informowaniu, raczej forsowaniu pewnych tez. Czy można było wyprowadzić z prokuratury 57 tomów akt bez współpracy kogoś z wewnątrz? Trudno mi to sobie wyobrazić. Dlaczego w takim razie konsekwencje ponoszą rodziny ofiar? Żeby nie bruździły. Jedna z koleżanek dziennikarek napisała wczoraj na Twitterze, że zna jednego z autorów tekstu jako uczciwego dziennikarza. Ja niestety widzę w tekście we „Wprost" jedynie wykonanie zlecenia. Łukasz Warzecha

Pod zastaw - najlepiej kogoś! Zwolennicy pani Hanny Gronkiewicz-Waltz chwalą ją za pojmowane inwestycje. Nie dostrzegają, że często są to kontynuacje prac zapoczątkowanych przez Lecha Kaczyńskiego. Nie widzą też drugiej strony tego inwestycyjnego medalu pani Waltz. Jest nią rosnące zadłużenie miasta przekraczające obecnie 5 mld zł. To zadłużenie byłoby jeszcze większe, gdyby pani Waltz spełniła swoje obietnice wyborcze złożone w 2006 r., gdy pierwszy raz zabiegała o urząd prezydenta Warszawy.

Z jej programu można było dowiedzieć się, że gdy zostanie prezydentem to od 2007 r. ruszy budo­wa sieci obwodnic i mo­dernizacja dróg wylotowych z Warszawy w kierunku Gdańska, Białegostoku, Siedlec, Lublina, Krakowa i Poznania. Zapowiadała likwidację (w ciągu paru miesięcy) podziału na Szybką Kolej Miejską i podmiejskie koleje. Lotni­sko na Okęciu w 2008 r. miała z centrum miasta połączyć linia  tzw. szynobusów. Komunikację warszawską miało też wzmocnić sześć szybkich linii tramwajo­wych skierowanych ulicami: Grochowską, Targową, Grójecką, al. Jana Pawła II, Al. Jerozolimskimi, al. Soli­darności. No i miały powstać TRZY nowe mosty: Północny, Karowy (pomiędzy ul. Karową a Portem Praskim) oraz Na Zaporze, spinający  brzegi Wisły na wysokości Łuku Siekierkowskiego. Wszystkie te mosty miały być gotowe około 2010 r. Pani Waltz zapowiadała jeszcze zbudowanie Obwodnicy Etapowej Centrum poprowadzonej od 2008 r. trasami AK, Siekierkowską, Prymasa Tysiąclecia i Żoł­nierską. Hitem programu przyszłej pani prezydent było zapewnienie, że około 2009 roku Warszawiacy będą jeździć drugą linią metra z Bemowa na Targówek oraz na Gocławek. Dziennikarze i wielu wyborców nie pamiętają obietnic pani Waltz z poprzedniej kampanii wyborczej. Nie chodzi jednak tylko o to, że prezydent Warszawy nie dotrzymała słowa danego Warszawiakom. Pani Waltz prezentuje się jako specjalista z dziedziny bankowości. Jak wyglądają jej kwalifikacje w świetle stanu miejskiej kasy? Rosnące szybko zadłużenie źle świadczy. Można zresztą zasadnie sądzić, że byłoby jeszcze gorzej, gdyby pani Waltz dotrzymała słowa i zrealizowała składane wyborcom obietnice. Pani Waltz sprawująca urząd prezydenta szczyci się osiągnięciami, a nie wspomina słowem jak zamierza uzdrowić finanse stolicy. A powinna, skoro nadal zamierza finansować wiele inwestycji długiem. Powinna chociażby wyjaśnić:

czy w razie zwycięstwa po wyborach będzie zabiegać w Radzie Warszawy o podniesienie podatku od nieruchomości, czynszów i innych opłat ciążących na mieszkańcach i firmach? 

czy zgodnie z założeniami postępuje pozyskiwanie funduszy z programu emisji euroobligacji?

czy budowa Mostu Północnego wlecze się z powodu narastających zaległości płatniczych po stronie Miasta?

czy znaczne opóźnienie prac przy drugiej linii metra wynika z zamiaru zawieszenia robót niezwłocznie po wyborach?

Polskie powiedzenie mówi: zastaw się, a postaw się. Pani Waltz zmieniła sens tego powiedzenia i chcąc się „postawić” nie zastawia siebie, ale mieszkańców Warszawy. Romuald Szeremietiew


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
285 a
CO BĘDZIE TO BĘDZIE, Teksty 285 piosenek
BĘDZIE LEPIEJ. Setus, Teksty 285 piosenek
O, Teksty 285 piosenek
DAŁA BYM CI DAŁA, Teksty 285 piosenek
NIEBIESKIE OCZY, Teksty 285 piosenek
OTWÓRZ OCZY. FOR YOU, Teksty 285 piosenek
285 303
APASJONATA, Teksty 285 piosenek
MIŁOŚĆI MAGICZNY CZAR, Teksty 285 piosenek
LAMBADA NA BRZEGU MORZA. Akcent, Teksty 285 piosenek
NA DANCINGU, Teksty 285 piosenek
284 i 285, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
WYZNANIE. For You, Teksty 285 piosenek
10a 285-297, Biofizyka, Opracowanie
285 , Chłopiec czy dziewczynka
285
285
DZIEŃ DOBRY CI MARYSIU, Teksty 285 piosenek
SEN O KAROLINIE Bahamas, Teksty 285 piosenek

więcej podobnych podstron