Eco Trzecie zapiski na pudełku od zapałek

Umberto Eco

Trzecie zapiski na pudełku od zapałek

Tytuł oryginału włoskiego: La Bustina Di Minerva

Przełożyła Anna Osmólska–Mętrak

Zbiór felietonów z tygodnika „L’Espresso”


Jak wywrócić walizeczkę na kółkach
i jak wylać sobie na głowę pastę do butów

Czasami narzekamy, ponieważ w naszym kraju źle się dzieje, a nasze naturalne cierpiętnictwo każe nam mówić, że za granicą dzieje się lepiej. Niekiedy rzeczywiście tak jest, czasem jednak wydaje się, że nieudolność stanowi wrodzoną cechę istot ludzkich, to znaczy, że to, co wydaje się nam głupotą, zostało równo rozdzielone, podobnie jak kartezjański zdrowy rozsądek, między wszystkie rasy i narodowości, na wszystkich poziomach społecznych. Kilka lat temu zaczęto produkować walizeczki na kółkach z wciąganą rączką, pomyślane do podróży samolotem. Ciągniecie je za sobą bez wysiłku, nie musicie specjalnie wysyłać, wsiadacie na pokład, a ich wielkość jest taka, że świetnie mieszczą się we wnęce bagażowej nad waszym siedzeniem. Należy zauważyć, że walizeczki te nadają się też do pociągu. Chodziło więc o świetny wynalazek, a ja, jako zapalony podróżnik, od razu sobie taką kupiłem.

Wkrótce dokonałem bolesnego odkrycia. Walizeczki te mają kształt równoległościanu z sześcioma prostokątnymi ścianami i — jak każda walizka — mają dwie ścianki szerokie, a cztery stanowiące boki, górę i dół są dużo węższe. Wciągana rączka i kółka umocowane są na węższych prostopadłych bokach. Teraz, jeśli pakowaliście walizkę i przypadkiem włożyliście na dno lub na wierzch najcięższe przedmioty (jak książki albo komputer), to kiedy ją ciągnęliście (może nawet biegnąc, bo właśnie uciekał wam pociąg albo samolot), walizeczka przechylała się na jeden bok. Musieliście ją wyprostować, podejmowaliście bieg, a ona znowu się przewracała. Musieliście więc posuwać się bardzo ostrożnie, starając się utrzymać walizkę w pozycji pionowej, i w ten sposób spóźnialiście się na samolot lub pociąg. Uściślam, że działo się tak z każdym typem.

Przez dłuższy czas (ja, który nie jestem ekspertem) sądziłem, że to moja wina, że pakuję walizkę w nieracjonalny sposób. Aż wreszcie, przed kilkoma miesiącami, pojawiły się w sprzedaży nowe walizeczki, które mają rączkę i kółka nie na wąskich, ale na szerokich bokach. Cudo! Walizka już się nie przewraca, możecie ją pakować jak wam się podoba i nie spóźniacie się na pociąg (albo na samolot).

Było to jajko Kolumba, więc niezwłocznie wyrzuciłem starą walizeczkę i kupiłem (za wyższą cenę) nową. Nie mogłem się jednak powstrzymać od zapytania sprzedawcy: „Jak to możliwe, że międzynarodowy przemysł z wielkim doświadczeniem w produkcji walizek, a także pracownie zatrudniające najlepszych inżynierów i projektantów dopiero po dwóch czy trzech latach zauważyły ten problem, a raczej dlaczego od razu o tym nie pomyślały?” Sprzedawca rozłożył ręce, a ja czynię to samo, opowiadając wam teraz o tym przypadku. Jedynym wyjaśnieniem może być to, że aby dojść do doskonałego wynalazku, trzeba pokonać fazy przejściowe, ten typ procesów, które nazywamy okresem prób i błędów. Ale że to my musimy ponawiać te próby przez dwa lub trzy lata, płacąc za błędy projektantów walizek, wydaje mi się przejawem powszechnej głupoty.

Inna historia. Właściwie już wszędzie na świecie w każdym hotelu, który nie jest najpośledniejszej kategorii, znajdujecie na umywalce całą serię doskonale jednakowych flakoników, zawierających szampon, płyn do kąpieli, emulsję do ciała i jakieś kremy o tajemniczym przeznaczeniu; następnie znajdujecie pudełeczka, znów jednakowe, z mydełkami, kostkami do czyszczenia butów, czepkami kąpielowymi. Na wszystkich tych opakowaniach widnieje zapisana wielkimi literami nazwa hotelu albo marka, natomiast informacja, czy zawierają szampon, czy balsam do ciała, napisana jest zazwyczaj petitem, często z boku. Zakładając, że zwykle chwytacie je już rozebrani, może też mokrzy i bez okularów — a można przyjąć, że im hotel droższy, tym mniej prawdopodobne, aby przeznaczony był dla młodych autostopowiczów; raczej dla dorosłych, którzy osiągnęli już fatalny stan starczej nadwzroczności — jest absolutnie niemożliwe, aby w kluczowym momencie wiedzieć, czy łapiemy szampon, balsam do ciała, pastę do butów czy też czepek kąpielowy.

W tym przypadku nie istnieje żadne usprawiedliwienie, ponieważ wszystkie te różności są w użyciu już od lat i jest niemożliwe, żeby sami ich projektanci nie wylali sobie nigdy na głowę jakiegoś smarowidła do stóp. Dlaczego trwa się przy tym tragicznym zwyczaju? Zagadka.

Proszę ponadto zauważyć, że z wyjątkiem szamponu i płynu do kąpieli wszystkie pozostałe oddane wam do dyspozycji płyny są zwykle bezużyteczne, chyba że mają służyć ramolom, którzy wrócili właśnie z rzymskiej orgii. A tymczasem (z wyjątkiem hoteli japońskich i chińskich) nie kładzie się na umywalce jedynych dwóch przedmiotów, które pechowo zapomnieliście zabrać z domu, grzebyka i szczoteczki do zębów (które, wykonane z plastiku i mające posłużyć dzień lub dwa, kosztują mało, a już na pewno mniej od buteleczki emulsji do ciała). To fatalne, że istnieją głupcy. Jedyną rzeczą, która mnie interesuje, jest pensja, jaką pobierają głupcy zajmujący się podobnymi sprawami.

październik 1996


Trwogi roku dwutysięcznego. Piękny temat (wirtualny) dla mediów

Byłem w Bostonie na kongresie dotyczącym tysiąclecia. Nie było tam futurologów opracowujących prognozy na rok dwutysięczny, tylko mediewiści zajmujący się rokiem tysiącznym. Dyskutowali na przykład nad tym, czy naprawdę przed ostatnią nocą wystąpiły oznaki wielkiej trwogi. Faktem jest, że nie istnieją źródła pisane, które by owe oznaki zarejestrowały, i nie wiadomo, czy apokaliptyczne zapowiedzi powstały w dziesięcioleciach poprzedzających fatalny termin, czy też w następnych. Jeśli chodzi o ową noc kończącą pierwsze tysiąclecie, przerażenie było opisywane przez historiografię romantyczną, a przez późniejszą — zanegowane, i jeszcze dziś próbuje się zrozumieć, czy istniała rozbieżność między źródłami oficjalnymi, które usiłowały powściągnąć ludowy niepokój, a nurtami podziemnymi i o mniejszym zasięgu. Mówiąc jednak o tysiącleciu, analizuje się też tak zwany millenaryzm, zjawisko obecne we wszystkich wiekach, dotyczące zarówno oczekiwania na koniec świata, jak i woli wprowadzenia — nawet gwałtownymi środkami — nadchodzącego Tysiąclecia Szabasowego, złotego wieku, Nowego Jeruzalem.

Millenium jest tematem ekscytującym, i oto pojawiła się na bostońskim kongresie telewizja kanadyjska, a także inni dziennikarze, aby zadać pytania nie dotyczące wcale roku tysiącznego, a dwutysięcznego, który puka już do drzwi. Nikt nie był tak głupi, żeby zapytać, co wydarzy się w następnym tysiącleciu, świadom, że poważny uczony wysłałby go do diabła — oczekiwano natomiast odpowiedzi na pytanie, czy ten zmierzch wieku niesie ze sobą zjawisko pełnego napięcia oczekiwania na Koniec.

Na tyle, na ile udaje mi się wywęszyć wokoło, ja takich znaków nie dostrzegam. Nie ma tu co wymieniać różnych ruchów apokaliptycznych z ich regularnymi zbiorowymi samobójstwami, ponieważ chodzi tu o zjawisko obecne w każdym wieku i w każdej kulturze (o czym historycy i antropolodzy doskonale wiedzą). Nie ma co mówić, że powstają filmy i powieści zapowiadające mroczne czasy, filmy katastroficzne, historie katastrof kosmicznych, ponieważ takie rzeczy zawsze były obecne: przerażająca audycja radiowa Orsona Wellesa na temat inwazji Marsjan pochodzi z lat czterdziestych, i przez cały wiek coś straszyło, od King Konga po „Łowcę androidów”. Nie ma nawet co wspominać o radykalnych ruchach ekologicznych, o strachu przed dziurą ozonową albo przed zniszczeniem dżungli amazońskiej, ponieważ to też nie są tematy końca tysiąclecia, a spektakularne marsze przeciw nuklearnemu holocaustowi w obawie przed pyłem radioaktywnym organizowano już w latach pięćdziesiątych. W Ameryce od ponad stu lat widuje się na rogach ulic samotnych proroków, wywieszających tablice z zapowiedzią rychłego Końca.

Słowem, nie jestem w stanie wyodrębnić ani oznak szczególnego przerażenia, ani znaczących symptomów nowego millenaryzmu. Przeciwnie, widzę trzy zarysowujące się tendencje. Jedna związana jest z końcem wielkich ideologii: aby na coś czekać, trzeba mieć nadzieję, wyobrażenie innej przyszłości, a wydaje mi się, że uczucie to nie jest nigdzie obecne. Druga objawia się kompletną obojętnością wobec jakiegokolwiek końca świata, nawet takiego, który miałby pewną szansę nastąpić: ludzie wciąż produkują spaliny, ścinają drzewa, zaśmiecają planetę, konsumują i wyrzucają ponad wszelki rozsądek. Wreszcie, wszystkie plany wejścia w trzecie tysiąclecie mają charakter optymistyczny: różne miasta przygotowują wystawy i imprezy, biura turystyczne przyjmują rezerwacje na największy w historii Nowy Rok, a (jeśli Grecy mówili o „hekpirozie”, czyli o ostatecznym strawieniu świata przez wielkie płomienie) jedynymi zapowiadanymi iskrami są sztuczne ognie, które rozświetlą Times Square w tę szampańską noc.

Niestety, kiedy mówicie to wszystko przeprowadzającemu wywiad, ten pochmurnieje, jego spojrzenie staje się niespokojne, i oto ponownie pada pytanie: „Ale pan widzi jakieś oznaki strachu, nieprawdaż?” Powtarzacie to, co powiedzieliście przed chwilą, a on — coraz bardziej cierpiący — próbuje w jeszcze inny sposób. Słowem rozumiecie, że media odczuwają rozpaczliwą potrzebę trwogi przed końcem, bo w innym razie nie wiedzą, o czym mówić przez najbliższe trzy lata. Więc, jeśli chcecie zakończyć wywiad, musicie przyznać, że być może tak, jakiś znak rzeczywiście musi być, wyczuwa się jakiś ukryty i stłumiony niepokój (i może rzeczywiście tak jest, tylko my tego nie zauważamy). Wtedy dziennikarz idzie sobie, aby obwieścić z ulgą radosną nowinę.

A zatem pod koniec pierwszego tysiąclecia sprawy miały się prawdopodobnie tak, że ludzie rzeczywiście się bali, ale kościół zalecał spokój. Natomiast z końcem tego tysiąclecia dzieje się tak, że ludzie oczekują go z zaciekawioną obojętnością, tymczasem media (czyli kościół naszych czasów) czynią wszystko, aby wzbudzić przerażenie i być może w końcu im się to uda.

listopad 1996


Jak go zwał tak go zwał, faktem pozostaje, że dziobak jest bardzo popularny

Jestem szczerym wielbicielem dziobaka (ang. Platypus), może dlatego, że miałem okazję widzieć go w Australii na żywo, ale również dlatego, iż wydaje się, że został stworzony przez Boga lub Naturę, by podać w wątpliwość nasz aparat kategorialny. Dziobak ma dziób kaczki, płetwiaste łapy i znosi jaja, . ale nie jest ptakiem; spędza dużą część czasu pod wodą, ale nie jest płazem; pokryty jest sierścią, ma ogon bobra, karmi małe, ale nie ma sutków i trudno dociec, skąd noworodki pobierają mleko. Kiedy pod koniec XVIII wieku wypchany słomą egzemplarz trafił do Anglii, przyrodnicy uznali go za dowcip osoby, która go spreparowała. W końcu (dyskusje trwały jednak dziesiątki lat) postanowili sklasyfikować go jako ssaka z rzędu stekowców, ale na drzewie taksonomicznym umieszczono go z boku, jakby na dostawce, aby nie pozwolić mu wyruszyć w drogę jako bezpaństwowcowi.

Jest to więc zwierzę pozornie antykantowskie, do tego stopnia, że (właśnie po to, by lepiej zbadać kantowską teorię wiedzy) postanowiłem napisać szkic o Kancie i dziobaku. A jako że encyklopedie, które mam w domu, nie podają informacji historycznych, wpadłem na pomysł, aby poszukać w Internecie. Jak później sprawdziłem, znalazłbym coś, nawet gdybym szukał pod nazwą naukową (ornithorhynchus anatinus), pod nazwą włoską, francuską, niemiecką itd. Ale Internet mówi głównie po angielsku, zacząłem więc od słowa „platypus”.

Niespodzianka. W zależności od ścieżek poszukiwań znajduję od dwóch do trzech tysięcy sitów, gdzie mówi się o dziobaku. Przeglądam również te, które dotyczą księgarni, organizacji wypożyczających komputery, klubów poświęconych temu zwierzęciu, „Ornitorrinco in Eden” (przez dwa „r”, ponieważ nie wiadomo czemu użyto terminu portugalskiego, site jest w Kalifornii); odnoszące się do tworzenia telerobotycznych dzieł sztuki; jest home page jakiejś dziewczyny, która każe nazywać się Platypus i pokazuje nam serię swoich zdjęć, po jednym na każdy rok studiów… One także stanowią ciekawe symptomy, ponieważ wydaje się oczywiste, że Internet owładnięty jest „platypusmanią” (nazwa jednego z sitów, podczas gdy inny nazywa się „Platypus loved in USA”).

Istnieją wydziały nauk przyrodniczych oraz ośrodki badawcze (wiele, oczywiście, australijskich), które przynoszą wara opis, zdjęcie, miejsca występowania i historię dziobaka, a w Katalogu Genetycznym Uniwersytetu Stanu Illinois możecie znaleźć wszystkie informacje pozwalające zdać egzamin na szóstkę z wyróżnieniem. Są osoby oddające się kultowi dziobaka, a jedną z nich jest Włoch Pastrano, który zastanawia się, jak można pozostać obojętnym wobec takiego piękna, i wysuwa przypuszczenie, że dziobak mógłby być ostatecznym celem stworzenia.

Innym fanem jest Gary S. Rosin, którego site w ciągu ostatnich sześciu miesięcy odwiedziły 1 693 osoby, a który poświęca link problemowi liczby mnogiej słowa „platypus” (platypuses? platypi? platypus?). Rosin dostosowuje do dziobaka słynną historyjkę o facecie, który chce zamówić pięć takich zwierząt, ale nie wie, jak utworzyć liczbę mnogą, więc pisze: „Potrzebny mi »platypus«. A raczej pięć”.

Powstają wierszyki, książeczki do kolorowania dla dzieci, „Gelatinous Platypus Page” poświęcający zwierzęciu, w odcinkach, rubrykę z ciekawostkami. Zawiera kompletną bibliografię, film o karmieniu małych mlekiem (55 dolarów, 25 minut), opracowanie na temat australijskich monet z wizerunkiem dziobaka, przytacza w całości artykuł opublikowany w „Creation Magazine” (czerwiec 1986), wyrażający postawę fundamentalistyczną, gdzie twierdzi się, że — ponieważ dziobak, obecny na Ziemi od 110 milionów lat, nie podlegał żadnej ewolucji — znaczy to, iż pozostał takim, jakim go stworzył Bóg między piątym a szóstym dniem (wśród zwierząt wodnych i lądowych). Wyjaśnia się, że musiał wejść na Arkę (nie będąc rybą, nie mógł przetrwać potopu pod wodą), i rozważa się, jak z góry Ararat udało mu się dotrzeć do Australii.

Ponieważ jestem nieufny i wiem, że w Internecie można znaleźć nieskończoną ilość sitów dotyczących kota, zacząłem szukać innych egzotycznych zwierząt i muszę powiedzieć, że one też są bogato reprezentowane, w większym zakresie niż dziobak: znalazłem siedem tysięcy sitów o koali i pancerniku, dziesięć tysięcy o pandzie. Są to jednak zwierzęta bardziej znane, które od dawna służyły do nazywania różnych produktów (np. Fiat Panda). Jestem przeświadczony, że mania dziobaka jest czymś szczególnym.

Być może dlatego, że dziobak jest zwierzęciem bardzo postmodernistycznym, kolażem złożonym z cytatów z innych zwierząt, być może dlatego, iż wydaje się wytworem kalekiego pomysłu. Może dlatego, że stanowi symbol środowiska, ukryty w swojej oceanicznej niszy, chroniony i kochany… Nie wiem. Polecam to refleksji jakiegoś przyszłego kongresu.

sierpień 1996


Co robią w Jerozolimie mariaż Nazaretu i Cicciolina?

Jechać do Jerozolimy, wciąż jeszcze żywej stolicy trzech wielkich religii monoteistycznych, aby zwiedzić wystawę poświęconą politeizmowi, wydaje mi się aktem prawdziwego snobizmu. Jest nim jednak przede wszystkim ze strony tego, kto wystawę tę wymyślił i przygotował. Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że na czele każdej z trzech religii monoteistycznych stoi pan z brodą, a wystawa poświęcona jest wyłącznie bóstwom żeńskim.

A zatem w tym, co było pałacem króla Dawida, a gdzie I potem osiedlili się krzyżowcy i Maurowie (pomnik z brązu przy wejściu przedstawia Godfryda i Saladyna, którzy ścierają się konno i w lśniących w słońcu zbrojach), otwarta jest obecnie wystawa zatytułowana Local Goddesses, czyli Lokalne boginie, od bóstw starożytnych po dzisiejsze kobiece mity, zorganizowana przez kobiety o różnych kompetencjach naukowych. Oprowadzała mnie Debby Hershman, komisarz wystawy, o której, jak sądzę, politycznie słuszne będzie powiedzieć, iż poza tym, że kompetentna, inteligentna, młoda i dowcipna, jest też piękna. Zresztą cały zespół wykazał gust i fantazję.

Pomysł jest prosty: zrobić przegląd wszystkich kobiecych bóstw ze wszystkich wieków, korzystając wyłącznie z materiałów izraelskiego pochodzenia, z wykopalisk lub muzeów; gdy to możliwe — z oryginałów, w innych wypadkach z dobrych kopii. Każda bogini pojawia się w swojej — nazwijmy to — niszy, obok zaś można wyświetlić tablice z informacjami historycznymi oraz dokumentami literackimi w trzech wersjach językowych. Każda religia czy też mitologia jest dobra, dopóki chodzi — nawet jeśli nie koniecznie o idee — o obowiązujące wizerunki kobiece, które stały się obiektem kultu lub symbolami.

A zatem zaczyna się od rytów naskalnych z okresu neolitu (6.500 lat temu), następnie przechodzi do figurki nagiej kobiety z okresu kanaańskiego (tylko trzy tysiące lat), poznaje niepokojące postaci kobiece z Egiptu (którym przewodzi, oczywiście, Izyda), spotyka boginie syryjskie, greckie i rzymskie (Demeter, Atena, Nike), dochodzi, naturalnie, do Marii z Nazaretu — i tu ciekawe jest zobaczyć obok siebie Salve Regina po arabsku i hebrajsku. Wszyscy przyłączyli się do zabawy: na przykład figurka Dziewicy na foremce do hostii dostarczona została przez miejscowe Studium Biblicum Franciscanum.

Jeśli inspiracja ma być politeistyczna, nie będzie zapewne ograniczeń. I oto widzimy Matkę Palestyńską namalowaną przez artystę z kręgu intifady. Należna uwaga poświęcona jest także demonicznej postaci kobiecej, która przez wieki fascynowała wyobraźnię żydowską oraz okultyzm chrześcijański: Lilith, wymienioną tylko jeden raz przez Izajasza, której duch przewija się jednak przez literaturę talmudyczną i kabalistyczną, Lilith kusicielkę, królową mrocznych mocy. Poza tym cywilizacja żydowska jest monoteistyczna dopiero od pewnego momentu (jeszcze Mojżesz musiał rachować się ze złotym cielcem), więc lokalnych bogiń ten skrawek ziemi wyhodował sporo, importując je niekiedy z pobliskich krajów. Odnajdujemy je tu wszystkie, a jeden ze wstępnych artykułów katalogu (który zawdzięczamy jedne—mu z największych znawców tekstów kabalistycznych Moshe Idelemu) wyjaśnia pokrótce, z jakim trudem teologia usiłowała pozbyć się ewentualnej towarzyszki boga, uznając kobiece oblicze kosmosu oraz historii ludu Izraela (i oto pojawia się Shechinah jako przedstawienie boskiego wpływu w świecie). Z pogodnym obiektywizmem kuratorki wystawiły także zdobioną figurę sprzed 2800 lat, przedstawiającą Jahwe obok jego „towarzyszki” Ashery, która wystrojona gra na harfie.

Potem następuje część nowożytna — rola kobiety jako symbolu syjonizmu w literaturze i manifestach oraz dokumenty historyczne na temat pionierek z początku wieku. Nie zapominajmy, że Izrael był, jak mi się zdaje, pierwszym państwem nowożytnym, które przyjęło kobiety do bojowych szeregów swojej armii.

W końcu w ostatniej wielkiej sali widzimy na ekranie następujące po sobie kolejno kobiece mity naszych czasów (wyboru dokonano w oparciu o ankietę), od najbardziej czcigodnych kobiet wieku po Barbie i Cicciolinę. A naprzeciw tego ekranu grupa artystów stworzyła, niczym ofiary wotywne dla nowych bogiń, zbiór zabawnych i niepokojących fetyszy. Mit nieśmiertelnej kobiecości prześledzony został we wszystkich jego odcieniach. Debby Hersman pisze w katalogu: kobieta jest symbolem „nie tylko macierzyństwa i seksu, czasem jest stworzycielką, a czasem niszczycielką, namiętną kochanką i czystą dziewicą, piękną i brzydką, straszną i wspaniałą, symbolem płodności, obfitości i bogactwa, opiekunką kultury, sztuk, prawa i porządku, ale też symbolem ambicji, agresji i siły”. To tak, jakby powiedzieć: „Czy się wam podoba, czy nie, my jesteśmy właśnie takie, więc albo bierzecie wszystko, albo nic”.

Piękna wystawa. Piękny przejaw wolności od uprzedzeń oraz kobiecej dumy. Przydałoby się poniektórych na nią wysłać.

czerwiec 1994


Jeśli służby są tajne, nie powinny być jawne

Niedawno czytałem kolejny artykuł dotyczący naszych tajnych służb, z którego, oczywiście, dowiedziałem się, że źle funkcjonują (co mnie zasmuciło) i że oczekuje się w związku z tym większej jawności (z czego się, jak zwykle, uśmiałem). Czy to możliwe, zastanawiałem się, że wybitni politycy i dziennikarze wypowiadają się nieustannie na temat tajnych służb, nie przeczytawszy ani jednej książki szpiegowskiej? Dobre powieści szpiegowskie pisane są zazwyczaj przez osoby, które zajmowały się tą sztuką, a zatem — jeśli nawet wymyślają historie — potrafią wytłumaczyć, jak działają tajne służby.

Ja, który czytuję książki szpiegowskie (pamiętam, że Cossiga opowiadał mi kiedyś o pasji, z jaką on sam je czyta — i doskonale go rozumiem), nauczyłem się kilku rzeczy. Przede wszystkim tego, że każdy kraj powinien mieć tajne służby. Powinien je mieć, jak się zazwyczaj mówi, aby za pośrednictwem infiltracji lub donosicielstwa kontrolować grupy terrorystyczne albo przemyt broni — głównie jednak Po to, by mógł (w obronie kraju) działać kontrwywiad. A dlaczego powinien działać kontrwywiad? Ponieważ w każdym państwie działa wywiad. I mam nadzieję (powtarzam, mam nadzieję), że działa również w naszym, bo, dajmy na to, jeśli jest w Libii jakiś pan, który próbował wystrzelić rakiety na Lampedusę, to słuszne jest i przenajświętsze, aby w Trypolisie był inny pan, który powiadomi służby włoskie, czy przypadkiem nie są budowane nowe wyrzutnie rakietowe skierowane przeciw Włoskiemu Butowi, i w dodatku o zasięgu, który pozwala dotrzeć nie tylko do Lampedusy, ale i do Bergamo. Szpiegostwo to brzydka rzecz, ale Machiavelli uczy, że Książę, dla dobra Państwa, musi czasem robić także rzeczy brzydkie.

Jeśli tajne służby zajmują się infiltracją, donosami i szpiegostwem, nie mogą i nie powinny być jawne. Są, jak sama nazwa wskazuje, tajne. Jeśli szef tajnych służb ogłosi w oficjalnej gazecie konkurs na szpiega w Istambule albo wtyczkę w Zbrojnej Falandze, a następnie opublikuje nazwisko zwycięzcy i wyjawi budżet całej operacji, powinien zostać z miejsca rozstrzelany.

Poza tym tajne służby mają jeszcze inną cechę. Ponieważ muszą znajdować nie tylko śmiałków, którzy przenikają do obcych struktur, ale także przestępców gotowych zdradzić wspólników (a zatem przestępców podwójnych), mają zwykle do czynienia z hołotą. Nikt nie powinien się oburzać: każdy posterunek policji korzysta z informatorów, którzy sprzedają się za grosze, a od kogoś, kto sprzedaje się za grosze nie można wymagać, żeby był dżentelmenem. Kto ma do czynienia z hołotą, albo ma mocny kręgosłup i bardzo silne nerwy (czego wymaga się na przykład od egzorcysty, który rozmawia codziennie z Diabłem), albo też wystawiany jest na wiele pokus, które doprowadzają do skrzywień. Czego cywilizowane państwo żąda od swoich tajnych służb? Żeby nie działały przeciwko niemu. A co się robi, jeśli ktoś działa przeciw Państwu? Ponieważ służby są tajne, nie mogą sobie pozwolić na jawność: „capo dei capi”, nazwijmy go Mr. M., postanawia, choć może nawet niechętnie, że pan, który zboczył z drogi, zostanie odnaleziony w jakimś zaułku z kulką w skroni, albo że nie wróci do domu po tym, jak powiedział żonie, że wychodzi po papierosy. Co najwyżej wspomną o nim w programie Ktokolwiek widział. To bardzo smutne i nigdy nie chciałbym być Mr. M., ale albo się działa tak, albo wcale.

Jeśli potem odpowiednie władze państwowe, które mają kontrolować służby, spostrzegą, że w zaułku natrafia się na zbyt wielu agentów, rozważą w ścisłej tajemnicy, jak zasugerować Mr. M., aby podał się do dymisji z przyczyn zdrowotnych, ponieważ najwyraźniej sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Jednak Mr. M. powinien mieć stałego rozmówcę (i kontrolera) w aparacie państwowym (powiedzmy, ministra), który z powodów nie—jawności mógłby być nawet ministrem skarbu (jak to ma miejsce w FBI), a minister ten powinien być facetem, który o służbach wie wszystko.

Otóż we Włoszech służby pozostają, ale ministrowie zmieniają się co sześć miesięcy — od pięćdziesięciu lat. Zatem problem polega nie na tym, że służby nie są jawne, ale na tym, że nigdy nie miały poważnego rozmówcy albo znajdowały się zawsze w obliczu świeżo upieczonych kontrolerów, którzy dopiero co przybyli, żeby kontrolować coś, o czym nie mają pojęcia. To naturalne, że kiedy kota nie ma, myszy harcują, i gdybym to ja był Mr. M., miałbym oczywiście ochotę niczego nie tłumaczyć przychodzącemu mnie kontrolować rekrutowi, a wręcz odczuwałbym pokusę, aby wpakować go w tarapaty, proponując jakieś korzyści, do których nie miałby prawa. Święta cierpliwości! Mr. M. nie jest świętym, a pokusa kontrolowania własnych kontrolerów jest rzeczą jak najbardziej ludzką.

Zatem rzecz jest nie w jawności, ale w kompetencji kogoś, kto miałby kontrolować pracę, która z samej definicji nie jest jawna. Tajne służby nie są stabilne, ponieważ niestabilne są rządy.

styczeń 1994


Pewnej ciemnej i burzliwej nocy…
w porządku, ale kiedy to było?

Książka, którą mam w ręku, nosi tytuł Gra dni narracyjnych. Krytyczna antologia czasu wyobrażonego (Giunti), a autor, Toni A. Brizi, pojawia się tam tylko jako redaktor, choć, żeby połączyć w całość tych 367 stron, musiał pracować więcej, niż gdyby je sam napisał. Znalazł bowiem dla każdego dnia roku stronicę z jakiejś powieści, gdzie zacytowana została ta właśnie data. Powiedziałem: 367 stron (nie wliczając 18 stron dokładnej bibliografii). W istocie rok jest nietypowo przestępny, zaczyna się od Nabokova, który zawiadamia, że Lolita skończy trzynaście lat pierwszego stycznia; dwudziesty dziewiąty lutego przypada na Rexa Stouta („niniejszym oświadczam, że w sobotę 29 lutego 1967 r. uderzyłem moją bratową Isabel Kerr popielniczką i ją zabiłem”); trzydziesty pierwszy grudnia pojawia się dwa razy, najpierw za sprawą Jose Saramanga, a następnie w taki sposób, żeby rok się zamknął i wprowadził pierwszy stycznia, ponieważ w odpowiednim fragmencie Marco Lodoli mówi o nocy sylwestrowej roku dwutysięcznego.

Wydaje mi się oczywiste, że tego rodzaju zbioru nie da się ułożyć w kilka miesięcy. Nie sądzę też, aby miał zostać zaprogramowany. Rodzi się najwyraźniej z namiętności do czasu, a dokładniej: do tych jego znaków, które w teorii prozy nazywane są chrononimikonami (a jeśli z Oscarem Wildem przechodzicie dziewiątego listopada przez Grosvenor Sąuare, to wtedy do chrononimikonu dodajecie jeszcze toponimikon).

Toni Brizi musiał już dawno — w miarę jak czytał książki — zacząć zaznaczanie miejsc, gdzie wymieniana była jakaś data. Ale wyobrażam sobie, jak musiał się czuć, kiedy zbliżając się do końca, stwierdził, że brakuje mu, powiedzmy, dwudziestego piątego maja. Co robić? Przeczytać od nowa całą Bibliotekę Wieży Babel? Jak sobie poradził, nie wiem, ale oto wyskakuje z kapelusza niejaki Jamaica Kincaid, który każe potwierdzić niejakiej Lucy, że urodziła się tego właśnie dnia. Co za ulga.

Nie dość na tym, bo kiedy nasz redaktor znalazł datę odnoszącą się do kalendarzy wschodnich, przełożył ją na kalendarz aktualny, natomiast za właściwe przyjął daty obliczone po Chrystusie, ale przed reformą gregoriańską. I tak Beatrycze z Nowego życia umiera dziewiątego czerwca, a Isyda zajmuje piąty dzień marca, świadkiem Apulejusz.

Tym, co uderza w tym wdzięcznym i najzupełniej szalonym przedsięwzięciu, jest jego absolutna nieprzydatność: w istocie, Brizi w króciutkim wstępie zupełnie nie stara się wyciągać jakichkolwiek wniosków krytycznych. Zauważa jedynie, że Stendhal, Veme, Tabucchi, Buzzati czy Virginia Woolf obfitują w daty, zaś Kafka, Conrad, James, Pavese i Kundera wydają się mało zainteresowani kalendarzem —ale nie obawiajcie się, przynajmniej w Zamku Karki występuje trzeci czerwca. W każdym razie mówi to mało o stylu czy o poetyce autora.

Refleksje należą teraz do czytelnika — a jeszcze bardziej, powiedziałbym, do pisarzy, którzy będą mogli zastanawiać się, dlaczego wstawili jakąś datę. W przypadku niektórych chodzi o technikę „weredyzmu”, niemal o uprawdopodobnienie historii, jakby mówili czytelnikowi: „Zauważ, mówię o wydarzeniach, które miały taki właśnie przebieg”. Znani są autorzy, którzy umieścili swoją opowieść pod konkretną datą z powodów magiczno—sentymentalnych, ponieważ był to dzień, kiedy im (a nie postaciom) przydarzyło się coś cudownego — i w tym sensie chrononimikon rzucony niby przypadkowo może zastąpić odnowioną deklarację miłości. Wreszcie w powieści historycznej data może być obowiązkowa.

Czasami data na początku warunkuje datę końcową. Narrator może wybrać jakąś datę, żeby stworzyć sobie przeszkodę. Następnie bowiem pewne rzeczy muszą koniecznie nastąpić, jeśli nie danego dnia, to przynajmniej o danej porze roku. Wybiera się datę, podobnie jak muzyk wybiera pewną tonację, a poeta — ośmiozgłoskowiec lub rymy parzyste. Ta idea przeszkody wydaje mi się ważna, ponieważ fantazja może się rozwinąć tylko w okowach nakazu. I kto wie, ilu autorów tej antologii cierpiało z powodu daty, którą sobie narzucili. Albo zmienili ją w ostatniej chwili, żeby zgadzały się rachunki.

To dziwne, że cytując aż trzy razy Dumasa, Brizi pomija ów fatalny pierwszy poniedziałek kwietnia 1625 r., którym rozpoczynają się Trzej muszkieterowie. Informuję go zatem, że szybki uniwersalny kalendarz elektroniczny powiedziałby mu, że chodziło o siódmy dzień kwietnia (tu przypisany Durrellowi). Jednak to, że historia d’Artagnana zaczyna się w 1625 r., na pewno zmusza Richelieugo do podpisania w 1627 r. glejtu wydanego Milady. Według Briziego dzieje się to 3 grudnia, i w istocie tak zostaje powiedziane w rozdziale 45. Ale cóż to! W końcowym rozdziale, kiedy d’Artagnan pokazuje fatalny liścik Kardynałowi, pada data 5 sierpnia roku 1628.1 jak tu ufać chrononimikonom?

grudzień 1994


Jak szukać seksu w internecie.
Kronika grzesznej nocy

Na początku zgłębiania Internetu niemal wszyscy łączą się natychmiast z „Playboyem” i „Penthousem”. Kiedy już raz to zrobią i zażyczą sobie całostronicowych aktów króliczków z ostatnich dwóch lub trzech miesięcy, poprzestają na tym bo — jakkolwiek wielki byłby ekran i znakomita rozdzielczość obrazu — wygodniejsze i sprawiające większą frajdę jest kupienie czasopisma w kiosku. Zazwyczaj jednak przyjaciele opowiadają, że udało im się gdzieś przechwycić niesamowite obrazki, więc próbujesz, jeśli nie w jakimś innym celu, to choćby po to, żeby udowodnić, jakim świetnym jesteś „surferem”.

Ubiegłej nocy, zmęczony żeglowaniem pośród bibliografii odnośnie metafory, programów hipertekstualnych oraz Krytyki czystego rozumu w starym angielskim przekładzie, poprosiłem w Web Crawler o seks. Ustalił 2088 adresów, dopuszczając mnie tylko do stu z nich. Anarchia rządząca In—ternetem powoduje, że nie można się dowiedzieć, które adresy są ciekawe, a które to kosmiczne bzdury. Czytałem obiecujące wskazówki, jak „Ogrody rozkoszy”, „Obrazki dla dorosłych”, „Arrgghhhhh, nagie kobiety!!”, „Boginie seksu zachodniej półkuli”, ale natykałem się głównie na miejsca, gdzie obiecywano mi super rarytasy pod warunkiem, że przyślę zamówienie.

Klik–klik, trafiłem do „Kramer’s Korner–Erotica”, skąd mogłem połączyć się z „Supermodels”, „Very Hot Links”, ponownie z „Penthousem” i „Playboyem”, jak też z „Babes on the Web”. Poszukałem „Supermodels”, gdzie ów pan Kramer dostarcza mi zdjęcie (ubrane) i informacje dotyczące grupy modelek, które lubi. Wybrałem Cindy Crawford i dowiedziałem się o niej wszystkiego, ale mniej więcej tak, jakbym kupił „La famiglia cristiana”.

Rozczarowany przeniosłem się do „Very Hot Links”, skąd odsyłano mnie znów do „Playboya” i do „Western Canada’s Gay and Lesbian Magazine” (który jednak uprzedzał z góry, że nie mam co spodziewać się obrazków). Ruszyłem więc do „Babes on the Web”, gdzie proponowano mi adresy około pięćdziesięciu „Babes” (termin ten może oznaczać również lalkę albo kociaka), każda z własną homepage, a niektóre z fascynującymi imionami, jak Chok–Eng Chang. Dobra, zobaczymy, co oferują te laleczki.

Kliknąłem, niemal przypadkiem, na Jennifer Amon. Pojawiła się strona Jennifer z jej zdjęciem (tylko głowa): nie była odpychająca, ale też żadna rewelacja. Normalna kobieta, która informowała mnie, że jest programistką i pracuje w bardzo poważnym Oberlin College, po czym opisywała szczegółowo inne swoje kwalifikacje zawodowe. Zaczynała, uprzedzając mnie, że jej kot syjamski właśnie zmarł, o dwunastej dwadzieścia osiem 15 sierpnia, a na koniec pytała, czy dotarłem do niej przez UD i prosiła, żeby powiedzieć „cześć!” jakiemuś Joemu Langowi. Seksu zero. Jennifer albo robi sobie zawodową autoreklamę, albo czuje się samotna i pragnie nawiązać z kimś kontakt.

Ale w jaką grę gra ten Kramer? Wracam do niego i klikam na jego biografię. Dowiaduję się, że ma dwadzieścia osiem lat, skończył studia w Bostonie, pracuje w banku w Jersey City i w wolnych chwilach zatrudnia się jako konsultant do szkicowania „webpages”, to znaczy tego, co właśnie oglądam. Aby przyciągnąć potencjalnych klientów, proponuje połączenia z adresami erotycznymi, jakieś najzupełniej niewinne zdjęcia pięknych dziewcząt i każe ci spotykać lalki i niewiniątka, które są nie kociakami, tylko paniami o nieskazitelnych obyczajach.

Zdesperowany wracam do początkowej listy stu gorących adresów i znajduję coś, co podrywa mnie z krzesła. Niejaki Don Moulding zawiadamia, że jeśli chcę piersi, genitaliów czy innych części kobiecego ciała oraz materiału superporno w ilości i okazałości nie osiągniętej nigdy przedtem na ekranie komputera znalazłem strawę dla swoich chuci. Łączę się biegiem i natychmiast pojawia się wiadomość, że jestem sprośniak i powinienem się wstydzić.

Don Moulding jest srogim moralistą z Utah (a więc być może mormonem), który w bardzo długim tekście wyrzuca mi najpierw, że rozpowszechniając w Internecie obrazy porno lub szukając ich, blokuję linie. Następnie tłumaczy mi, że jeśli szukam seksu w komputerze, dzieje się tak dlatego, że jestem chory, pozbawiony przyjaciół — by nie powiedzieć: dziewcząt — pyta, czy mam krewnych, których mógłbym kochać, oraz ostrzega, że gdyby moja babcia dowiedziała się, co robię, mogłaby umrzeć na wylew. W końcu (po nakłonieniu mnie, abym poszedł zwierzyć się księdzu, rabinowi, pastorowi) podaje mi listę adresów (w Internecie), gdzie mogę uzyskać wsparcie moralne, w tym służbę wyspecjalizowaną w rehabilitacji takich jak ja pornografów

(http://www.Stolaf.edu/people/bierlein/noxxx/noxxx.html).

I kończy: skontaktuj się ze mną (dmouling@eng.utah.edu), a dam ci do przeczytania wiele listów napisanych przez „takich jak ty przegranych, na tyle głupich, że wpadli w moją pułapkę”.

Dochodziła trzecia. Osłabiło mnie to seksualne „wielkie żarcie”. Poszedłem spać i śniły mi się stada owiec, aniołów i powabnych jednorożców.

wrzesień 1995


Zapiszcie się do imperium zła!
Historie amerykańskie i z naszego podwórka

Nie ma co mówić, odkąd burmistrzem Nowego Jorku został Rudolph Giuliani, można spokojniej poruszać się po mieście. Osławiona Czterdziesta Druga Ulica, migotliwy olimp grzechu, przeobraża się stopniowo w promenadę teatrów i wystaw zdominowaną przez Walta Disneya i niemal odczuwa się nostalgię za dawnymi porno–show oraz za znanymi, sympatycznymi zakazanymi gębami. Nocą można przemierzyć Washington Square, bo na rogu, żeby dodać ci odwagi, stoi samochód policyjny. Naturalnie nadal trzeba znać dobre kwartały, bo jeśli przechodzisz wieczorem przez Central Park, to jest to wciąż twoja prywatna sprawa, Giuliani tam nie dociera, ale w sumie…

Na przykład można jeździć metrem i czekać spokojnie na pociąg — bez obawy, że ktoś’ wbije ci nóż w plecy. I tak oto któregoś’ dnia stałem w spokojnym oczekiwaniu, przebiegając wzrokiem po różnych afiszach, aż nagle podskoczyłem: na jednym z kolorowych ogłoszeń odcinał się wyraźnie od tła sierp i młot, czerwone. A pod spodem widniał przywołujący wiele wspomnień napis: „Join the party!” Co oznacza: „Wstąp do partii”.

Już samo to jest znakiem czasu, ponieważ przed laty cos’ takiego byłoby nie do pomyślenia, symbol Imperium Zła przyprawiał wtedy o drżenie każdego dobrego Amerykanina, a tych czterech na krzyż członków amerykańskiej partii komunistycznej nie uprawiało propagandy w metrze.

No dobrze, powiedziałem sobie, sytuacja uległa zmianie, Ameryka straciła swego historycznego wroga, do tego stopnia, że — ponieważ jakiegoś wroga wypada jednak mieć —odkurzyła poczciwego Fidela Castro, niezdolnego już skrzywdzić nawet muchę. Tak więc na granicach z Ameryką Łacińską urządza się obławy na wwożących do USA kubańskie cygara (jakby to była morfina), które stały się symbolem całego zła świata. Kuba plus tytoń.

Z drugiej strony ta walka ze złem jest kompletną farsą, ponieważ w Ameryce — histerycznie walczącej z paleniem —wybuchła nagle moda na cygara. Dokładnie nie wiadomo, dlaczego, biorąc pod uwagę, że ludzie wychodzą z biur, żeby zapalić na ulicy, a jeśli na papierosa wystarcza kilka minut, to z cygarem albo ma się dużo czasu do stracenia, albo trzeba wyrzucić trzy czwarte. Ale tak się właśnie sprawy mają: przed Lincoln Center jest steak–house, który jeden dzień w tygodniu rezerwuje wyłącznie dla palaczy cygar, a w niektórych miejscach sprzedaje się kubańskie cygara pre–Castro, to znaczy twierdzi się kłamliwie, że zostały sprowadzone (legalnie) jeszcze za czasów Batisty, a zatem kosztują fortunę, choć najprawdopodobniej wjechały po kryjomu tydzień wcześniej. Dziwny kraj.

Słowem, wszystko to, żeby powiedzieć, iż sierp i młot były zaskakujące, ale nie należy się niczemu dziwić. Jednak kiedy podszedłem bliżej, zobaczyłem narysowaną z boku butelkę wódki. W związku z czym zaproszenie „Join the party!” nabrało innej wymowy, teraz znaczyło: „Przyłącz się do zabawy”, czyli ty też wpadnij na coctail–party.

W tym momencie problem był już nie polityczny, tylko semiotyczny, i jak się często zdarza, dobra reklama (a ta jest na pewno dowcipna) może zostać wykorzystana do wyjaśnienia mechanizmu komunikacji. Język nieraz może być dwuznaczny i podczas lekcji semantyki zabawiamy się, analizując podwójny sens zdania: „Rycerz zostawił klucze w zamku”.

Reklama, o której mówię, wykorzystuje w dowcipny sposób to właśnie zjawisko. Jeśli patrzysz na butelkę, zdanie oznacza zaproszenie na bankiet; jeśli patrzysz na symbol polityczny — jest wezwaniem do rewolucji. Ponieważ w obydwu przypadkach chodzi o zahaczenie wzrokowe, zaproszenie pisemne wciąż oscyluje między znaczeniami, również dlatego, że wódka nazywa się Kremlowska, więc tu też gra się na dwuznaczności Kremla jako gwarancji rosyjskiej jakości i Kremla jako starego symbolu władzy radzieckiej.

W zeszłym tygodniu widziałem w jednej z włoskich gazet tytuł dotyczący sytuacji lira: Prodi zadowolony: „ Wspaniały rezultat”. Poniżej było zdjęcie Prodiego z wyrazem twarzy kogoś, kto patrzy na własny samochód w płomieniach. Znakomity przykład interakcji między słowami a obrazem —choć już nie tak piękny przykład złośliwego połączenia informacji z komentarzem. Ale tak właśnie działa sztuka perswazji.

Jest taka myśl, stara, ale ją tu powtórzę: trzeba w szkole nauczyć dzieci czytać i analizować ogłoszenia reklamowe, w ten sposób nauczą się potem czytać gazety. Albo odwrotnie.

grudzień 1996


Wakacje off shore. Refleksje na temat
jutrzejszej tortugi

Tego lata za sprawą zbiegu nudnych okoliczności nie miałem prawdziwych wakacji. Przepraszam za ten nikogo nie interesujący autobiograficzny szczegół, ale muszę wyjaśnić, jakim sposobem, choć nie jestem przedstawicielem wielkiej finansjery, znalazłem się na Wielkim Kajmanie. Otóż przez ostatnie tygodnie podróżowałem między obiema Amerykami i odkrywszy z radosnym zdziwieniem, że mam pięć wolnych dni w okolicach weekendu, wybrałem pierwszą lepszą wyspę karaibską, na którą mogłem polecieć bez specjalnych problemów, i schroniłem się tam. Była to jedna z trzech wysp Kajmanów, nieco na południe od Kuby, w pobliżu Jamajki. Państewko to stanowi część Wspólnoty Brytyjskiej, gdzie płacenie dolarami kajmańskimi powoduje, że czujemy się jak w Disneylandzie.

Kajmany mają trzy charakterystyczne cechy: pierwszą, do której za chwilę wrócę, stanowi fakt, że są one słynnym ra—jem podatkowym; druga to spokojne, przejrzyste i ciepłe morze, w którym pływa się, napotykając to superszybkie żółwie morskie, to znów ocierając się o niewyobrażalnych rozmiarów płaszczki, tak jednak przyjazne, że zamyślam napisać nowy Manifest w Obronie Płaszczki; i wreszcie miejscowa turystyka opiera się w dużej części na micie piratów.

Nie tyle z tego powodu, że Kolumb, przybijając do tych wysp, nazwał je Tortugas — ponieważ słynna Tortuga Salgariego znajduje się trochę bardziej na północny wschód — ile dlatego, że ze względu na swoje położenie i bezludność wyspy te stanowiły punkt docelowy, a także bazę działań wielu band pirackich. Wykorzystując mądrze ten mit, lokalne przedsiębiorstwo turystyczne przygotowało całe supermarkety, gdzie można kupić pełen ekwipunek piracki (rozkosz dla mniej zamożnych turystów), oraz urządza festiwale piractwa. Galeon, całkiem wiarygodny, choć skromnych rozmiarów, przybija do brzegu, schodzą z niego piraci z przepaską na oku, hakiem, wielką szablą, porywają dziewczyny w kostiumach z epoki, improwizują pojedynki, a na koniec sztuczne ognie, pirackie tańce na wolnym powietrzu oraz wyżerki złożone z żółwiej sztufady oraz z conch, marynowanego lub w formie pulpetów, o konsystencji gumy do żucia, bogatego w proteiny, który miejscowi przygotowują na różne sposoby. Cały program polecany jest dla rodzin, tak że piraci (a proszę pomyśleć, jakim źródłem zatrudnienia jest piractwo dla pokojowo nastawionych Kajmańczyków) nie mogą podczas swoich napadów wypić nawet jednego piwa.

Wszyscy wiemy, że piraci (ci prawdziwi) byli łajdakami, ludźmi bez sumienia i zasad moralnych, gotowymi obciąć rękę, żeby ukraść pierścionek, żądnymi gwałtów i grabieży, ludźmi, dla których największą rozrywką było postawić nieszczęśnika na mostku i zepchnąć do morza — słowem, zbóje, synowie, mężowie i ojcowie kobiet pozbawionych jakichkolwiek cnót, straszni z wyglądu, nie domyci i cuchnący czosnkiem i rumem. Jednak czas, z pomocą Hollywoodu, leczy wszelkie rany, i teraz ci nędznicy stali się legendarnymi bohaterami i przedstawiani są turystycznym rodzinkom jako przykład fascynującego, pełnego przygód życia.

Teraz powróćmy do tego, że Kajmany są rajem off shore, czyli miejscem, gdzie — jako że nie istnieją utrudnienia podatkowe, o czym czytamy w codziennych kronikach sądowych — przelewają swoje kapitały mistrzowie fałszywych budżetów, korsarze łapówek, najeźdźcy Tangentopoli, handlarze bronią, słowem, wszyscy ci, których dzisiejsza moralność każe nam uznawać za podłą hołotę do wytępienia. Ale co wydarzy się za dwieście lub trzysta lat?

Czas wyleczy wszelkie rany. Kiedy byłem na wyspie, wyobrażałem sobie kanciarzy z połowy świata, którzy w willach rozrzuconych wzdłuż brzegu knują to, co knuje oczywiście każdy kombinator w interesach, zapalony łapówkarz, pracz wątpliwego pochodzenia pieniędzy. I wyobrażałem sobie, że za dwieście lat miejscowe przedsiębiorstwo turystyczne będzie mogło zorganizować — fikcyjne i teatralne —schodzenie na ląd z długich jachtów z helikopterami na pokładzie naszych dzisiejszych łajdaków, wyzyskiwaczy wdów i ciemięzców dzieci, rasy panów, nowego piractwa, mistrzów oszustw podatkowych, „surferów offshore”, w towarzystwie sprężystych aktoreczek i fotomodelek — drani fałszywych oczywiście, ponieważ autentyczne postaci od dawna nie będą już żyły, ale ubranych tak, jak zwykł się dziś ubierać bogaty adwokat zajmujący się śmierdzącymi interesami, ekspert od fałszywych bankructw, dobrze ogolony łapówkarz, wypachniony drogimi wodami kolońskimi, ze złotym łańcuszkiem na opalonej klacie.

A turyści zapłacą, żeby zobaczyć kanalie naszego wieku. I jeśli można wspomnieć nazwiska niegdysiejszych piratów: Morgana, Drake’a, Pietra 1’Olonese, kapitana Flinta i Długiego Johna Silvera, to przy tych z przyszłości należy zachować ostrożność. Jak na razie dostali bowiem tylko pozwy, ale nie zostali uznani za winnych.

listopad 1996


Ani jednego szpiega w Lizbonie.
Co z tego? Niepokojąca historia filmu, którego nie ma

Widziałem w Paryżu Lisbon Story Wima Wendersa. Zapowiadany był jako „v.o.”, a więc wersja oryginalna z francuskimi napisami. Film jest niemiecki, reżyser i główni bohaterowie sąjNiemcami, ale wersja oryginalna jest angielska (przynajmniej w zasadniczej części, jako że wplatają się tam kwestie w innych językach). Nic nadzwyczajnego, ale spostrzeżenie to jest punktem wyjścia dla innych uwag na temat losów kina, do jakich pobudza ten film. A propos: rozumiem Francuzów, którzy tak bardzo martwią się dominacją angielskiego — stale oglądając filmy nie dubbingowane, cierpią z powodu nachalnej obecności tego barbarzyńskiego języka. My natomiast, w kraju dubbingu, nawet tego nie zauważamy. Wydaje się nam naturalne, że również Niemcy w Lizbonie rozmawiają po włosku — w ten sposób nie dostrzegamy jednak problemu.

Wim Wenders jest wielkim reżyserem, obrazy są wspaniałe, kolory zapierają dech, a wszystko to przy współudziale nadmorskiego miasta, odkrywanego w miejscach, gdzie jest najbardziej zniszczone. Wenders potrafi zbudować historię z niczego, jest mistrzem braku zdarzeń, a podczas projekcji złapałem się na tym, że szepczę do będących ze mną przyjaciół: „No dobrze, nie możecie przecież wymagać, żeby był jak dawni reżyserzy, pełen zaskoczeń, jak Antonioni…”

Pewien dźwiękowiec, znakomity specjalista od efektów, jedzie do Lizbony wezwany przez swojego przyjaciela reżysera: brzydal z nogą w gipsie, niechluj, potworny pechowiec, z samochodem gubiącym po drodze części, z odpadającym tłumikiem, wodą gotującą się w chłodnicy, zapasowym kołem, które toczy się po pochyłości i wpada do rzeki. Jego przyjazd do Portugalii stanowi jakby szlak inicjacyjny, jednak bez końcowego objawienia. Gorzej, przyjaciela reżysera nie ma, opuścił dom — dom zaniedbany, ponury i przesadnie duży, jakby obozowisko narzędzi technologicznych w opuszczonym klasztorze, pośród azulejos i pokancerowanych tynków — oraz kilku przyjaciół, młodych pomocników, muzyków, którzy wiedzą o nim wszystko, ale nie mówią, ani też nie okazują, że chcą powiedzieć, gdzie jest.

Kuśtykając po stromych uliczkach i schodach, nasz dźwiękowiec rejestruje hałasy, szmery i śpiewy Lisboa antigua —N szczerze mówiąc, ten jego bezsensowny wypad wart jest godzinę i czterdzieści minut oraz cenę biletu — ale w końcu sam nie wie dobrze, co robić, nawet czy zakochać się w śpiewaczce fado — i, na litość boską, nic się nie dzieje, tylko jakiś uśmiech, jakaś aluzja, że może, kto wie, zobaczymy, nigdy nie wiadomo… Nasz bohater upiera się przy serii tropów, które zwiastują nie wiadomo co, i w końcu znajduje reżysera. Reżyser zrozumiał, że kamera obecnie oddaje świat fałszywy, i postanowił filmować tylko to, czego nie widzi (stając plecami do kamery), i przechować to wszystko, przygotowując ogromne archiwum kina, którego nie ma.

Technik, przy pomocy efektu dźwiękowego, przekonuje reżysera, że nie należy tak postępować, ten zmienia zdanie — wręcz zbyt szybko — i obydwaj powracają do źródeł, filmując Lizbonę jak leci, na czarno—białej taśmie, przy użyciu skrzynki z korbką braci Lumiere, aż w końcu owe postaci Antonioniego stają się jakby postaciami Nichettiego.

I cóż, tu film się kończy, ponieważ prawdziwe kino, które ci dwaj zamierzają robić, nie jest pokazane. Widzimy dwóch, którzy robią kino wyzwolone, czarno–białe, bez scenariusza, na nowo proponując niezliczoną ilość wjazdów pociągu na stację — ale oglądamy ich w kolorze, w oparciu o dobrze zbudowany scenariusz i już zdubbingowanych po angielsku na międzynarodowy rynek, choć niemiecki akcent tych dwóch brzmi bardzo Sensucht. Jeśli Wenders zamierzał zgłosić votum nieufności, powiedzieć coś o niemożności robienia kina, uczynił to, pokazując dwóch facetów, którzy rozpaczliwie kino robią. Chyba że Wenders obiecuje nam nie kino, którego nie ma, ale to, które będzie. Ale jeszcze nie ma. Chciałoby się tylko wzruszyć ramionami, gdyby nie to, że masz ochotę zobaczyć wszystko jeszcze raz, na wypadek gdyby umknął ci jakiś trop.

Z drugiej strony ten nie–Lumiere nie jest też filmem współczesnym, ponieważ reguły filmu, do których już się przyzwyczailiśmy, również są pogwałcone, ale nie dla prowokacji, tylko niemal przez roztargnienie.Chcę powiedzieć, że trudno zrozumieć, dlaczego reżyser, aby zrobić to, co ma zrobić, to znaczy sfilmować rzeczy, których nie widzi, musi zejść do podziemia niczym członek Czerwonych Brygad, a wszyscy muszą przyczyniać się do tego zła, jakby w grę wchodziła formuła zimnej fuzji (a Lizbona była taka sama, jak w innych filmach o Lizbonie, gdzie szpiedzy stoją na każdym skrzyżowaniu, jak u nas przybysze spoza Wspólnoty myjący szyby samochodów).

Słowem, jaki jest sens filmu, w sumie przepięknego, który nie tylko mówi, że nie można już robić kina, ale, mówiąc o tym, rozczarowuje? Chyba że Wenders chciał, żeby takie właśnie było nasze pytanie.

sierpień 1995


Iść do łóżka z Loreną, żeby go nam ucięła?

Dzień jak co dzień. Poniedziałek 15 lutego. Tematy z pierwszej strony „Corriere delia Sera”: lewica traci impet, rozłam między Segnim i Martinazzolim, Giorgio Galii nie przewiduje różnic (czy wygra prawica, czy lewica), ponieważ i tak nic mamy żadnej polityki zagranicznej, Poggiolini wciąga Akademię Szwedzką do afery Tangentopoli, Serb winien ludobójstwa, ojciec odmawia uznania syna z probówki, Iran podtrzymuje karę śmierci dla Rushdiego, w Ghanie rzeź z powodu kury, pięciu chłopców pobiło epileptyczkę, trwa niewola dwojga Włochów uwięzionych w Somalii. Tylko dwie dobre wiadomości: recepty wysyłane faksem oraz kursy angielskiego i francuskiego jako nagroda. Morał: jeśli takie jest życie, poprosić o przepisanie (faksem) środka uspokajającego, a potem nauczyć się języka, żeby wyemigrować. Tylko dokąd?

Dobra technika. Od dzieciństwa bawię się w wymyślanie możliwych scenariuszy (jak wszyscy, przypuszczam). Jak bym się zachował, gdyby do domu weszło dwóch uzbrojonych mężczyzn? A gdybym się dowiedział, że jestem jedynym następcą tronu Bizancjum? Czym mógłbym się zajmować, gdybym oślepł? Scenariusz (ale, uwaga, chodzi o fantazje, które snułem wiele lat przed Tangentopoli) był następujący: aresztują mnie i oskarżają o zupełnie nieprawdopodobną rzecz, ale ja nie mam alibi i rozumiem, że wpadłem. Co robię? Wciągam w to wszystkich, natychmiast, mówię, że tamtego wieczoru byli też Pertini, Andreotti, prezydent Czerwonego Krzyża, dyrektor „Espresso”. Wybucha skandal, że ho. Potem, na procesie, mówię, że złożyłem fałszywe zeznania, ponieważ bili mnie mokrym ręcznikiem. Wszyscy zostają wypuszczeni, ale opinia publiczna (a nawet sędziowie), odkrywszy, iż cały ten wielki kankan był fałszywy, będzie skłonna uwierzyć, że fałszywe były również zarzuty wobec mnie, więc wracam do domu.

No dobrze, to był mój scenariusz, ale zdaje się, że na taki sam pomysł wpadli też inni. Niewątpliwie duża część osób zamieszanych w Tangentopoli ma coś na sumieniu i większość przyznała się do winy. Ale ktoś zastosował technikę ogólnego współuczestnictwa. Andreotti pocałował Riinę —ależ ohyda (nie powiem, dla którego z nich), kto w to uwierzy? A zatem, jeśli to nieprawda, to może również cała reszta jest fałszem? Teraz opowiadają nam, że również Królewska Akademia Szwedzka brała łapówki. Przypomnijcie sobie ten fantomatyczny Europejski Ruch Robotniczy, który publikował biuletyny, gdzie oskarżano Alberoniego, królową Elżbietę i Noama Chomsky’ego o kierowanie międzynarodowym terroryzmem. Nawet amerykańskie i włoskie tajne służby nie zdołały się nigdy dowiedzieć, co ów ruch chciał przez to zyskać, coś jednak zyskać musiał.

Lorena. Kilka Zapisków temu pokpiwałem z wielu moich przyjaciół prześladowanych wspomnieniem czynu Loreny Bobbitt, która (o czym może zapomnieliście) obcięła mężowi członek. Żartowałem z oczywistego przerażenia, jakim biednego samca napawa zębata pochwa. To najzupełniej normalne. Ale teraz dowiadujemy się, że wielu mężczyzn napisało do Loreny z propozycją małżeństwa. Dobrze, trochę cierpliwości, dziewczynki pragnące poślubić Maso lub Vallanzaskę, namiętność do pięknego mrocznego przestępcy, do Boskiego Markiza to część normalnej patologii. Piękna i Bestia. Ale co powiedzieć o kimś, kto rozpaczliwie pragnie spać obok dziewczyny, która udowodniła, że jest gotowa uciąć ci ptaka? Dlaczego chcą narażać się na to niebezpieczeństwo? Rosyjska ruletka?

Sądzę, że wyjaśnienie jest dużo bardziej okrutne. Narażają się na wykastrowanie, żeby znaleźć się blisko osoby, która pojawiła się w gazetach i telewizji. Męskość, owszem, jest ważna, ale kontakt z Sukcesem, który rozprzestrzenia się jak choroba zakaźna, jest ważniejszy. Zaprzyjaźnionemu pisarzowi, który mnie poprosił, bym mu wyjaśnił to zjawisko, powiedziałem: „Mutatis mutandis. Ci, którzy chcą poślubić Lorenę, to ci sami, którzy proszą cię o autograf po tym, jak pojawiłeś się w rubryce Pivota lub Augiasa. Niewielu z nich czytało twoje książki i naprawdę cię podziwia czy wręcz kocha. Inni nie wiedzą nawet, co napisałeś. Chcą twój autograf, bo się pojawiłeś”.

Cacao Meravigliao. Co to ma wspólnego z klimatem przedwyborczym? Młodzi, którzy po latach oglądają w telewizji Indietro tutta (Cała wstecz), audycję Renza Arborego, nie pamiętają, być może, co wydarzyło się podczas pierwszej emisji. Na scenę wchodziły piękne brazylijskie Mulatki, które w zmakaronizowanym portugalskim zachwalały Cacao Meravigliao. Dziewczyny były zachwycające, melodie — wpadające w ucho. W ciągu trzech tygodni ludzie (naród!) szukali Cacao Meravigliao w sklepach, po pięciu tygodniach ktoś zaczął je produkować, w sumie zrobiła się z tego sprawa.

Stworzyć partię z niczego w czasie jednego programu, czyli efekt Berlusconiego, „sponsorao naszego programao”.

luty 1994


Jeśli przeczytasz te książki, nauczysz się
naprawdę poprawnie rozumować

Mówi się, że obecnie, w dobie kryzysu książki, dobrze sprzedają się autorzy klasyczni. I to nie tylko w tanich wydaniach — w luksusowych również. I nie tylko ci z pierwszej ligi, jak Platon, ale też ci z drugiej, jak Cyceron, a jako że czytani ‘są materialiści, na przykład Epikur, a także panteiści, na przykład Plotyn, nic nie ma tu do rzeczy ani odrodzenie prawicy, ani ofensywa lewicy. Można powiedzieć, że wydawcy, którzy wyczuli nastroje publiczności, zdali sobie sprawę, iż w chwili upadku oraz odbudowywania wszystkich wartości czytelnicy szukają jakiegoś oparcia. Dlaczego klasycy dają poczucie pewności? Ponieważ klasyk jest autorem, który — szczególnie w okresach, kiedy książki przepisywano ręcznie — skłonił wielu, by go kopiowali, i na przestrzeni wieków przezwyciężył bezwład czasu oraz syreny zapomnienia. Uratowali się także ci, którzy nie byli warci nawet ceny pergaminu, gdy tymczasem inni, może wielcy, skazani zostali na trwałe zapomnienie; ale statystycznie rzecz biorąc, społeczność ludzka zareagowała w oparciu o zdrowy rozsądek i jest wielce prawdopodobne, że autor, który stał się klasykiem, wciąż ma nam do powiedzenia coś wartościowego.

Drugim powodem jest to, że w okresie kryzysu istnieje ryzyko, iż sami już nie wiemy, kim jesteśmy. Otóż klasyk nie tylko mówi nam, jak myślano w odległych czasach, ale pozwala też odkryć, że dziś myślimy w taki sam sposób, i zrozumieć, jaka jest tego przyczyna. Czytać klasyka to jakby dokonywać psychoanalizy dzisiejszej kultury, odnajdując ślady, wspomnienia, schematy, pierwotne sceny… Otóż to, wykrzykujemy, teraz rozumiem, dlaczego jestem taki albo dlaczego ktoś się upiera, żebym taki był: cała sprawa zaczęła się od tej strony, którą właśnie czytam. I z wielkim zdumieniem odkrywamy, że jesteśmy arystotelikami albo platończykami, albo augustynianami w sposobie, w jaki tworzymy nasze doświadczenie — nawet w błędach, które przy tej okazji popełniamy.

Lektura klasyków to powrót do korzeni. Często szukamy korzeni nie ze względu na tęsknotę za czymś poznanym, ale z powodu niejasnego przeczucia, że wyrośliśmy z jakiegoś nieznanego pnia. Amerykanin z urodzenia, który odczuwa nagle potrzebę „powrotu” (a przecież jedzie tam po raz pierwszy) do kraju, w którym przyszli na świat jego dziadowie, odbywa podróż wywołaną nostalgią wirtualną. Każdy czytelnik odkrywający klasyków jest „Amerykaninem”, który, naturalizowany od nieskończonej liczby pokoleń, odczuwa jednak potrzebę zdobycia wiedzy na temat swoich przodków, aby móc odnaleźć ich obecność we własnych myślach, gestach, rysach twarzy.

Inną piękną niespodzianką, jaką sprawiają nam często klasycy, jest to, że spostrzegamy, iż byli od nas nowocześniejsi. Niezmiennie szokują mnie pewni kulturalnie wykorzenieni myśliciele zza oceanu przytaczający w bibliografiach wyłącznie książki opublikowane w ciągu ostatniego dziesięciolecia, którzy opracowują pewną ideę i często rozwijają ją źle, nie wiedząc, że analogiczna myśl została lepiej rozwinięta przed tysiącem lat (albo że już tysiąc lat temu okazała się jałowa).

Przeglądam właśnie Mistrza i słowo świętego Augustyna (dla bliskich — Augustyna), dzieło opublikowane przez Rusconiego (z tekstem oryginalnym obok przekładu), opracowane przez Marię Bettetini. Obejmuje ono cztery traktaciki, z których radziłbym wam przeczytać De magistro, czyli O mistrzu. Można by powiedzieć, że przypomina najlepszego Wittgensteina, gdyby Wittgenstein nie przypominał najlepszego Augustyna. Warto zobaczyć, jak ze zwykłego spaceru z Adeodatem, swoim naturalnym synem (tak, tak, zanim został świętym, gałgan trochę narozrabiał), ojciec—mistrz umiał wydobyć całą serię błyskotliwych uwag na temat tego, co to znaczy mówić. Mówię „ze spaceru”, a nie po prostu „podczas spaceru”, ponieważ samo cielesne doświadczenie spacerowania sugeruje czasem Augustynowi, jak lepiej wyjaśnić znaczenie używanych słów za pośrednictwem gestów, ruchów, zatrzymań i przyspieszeń kroku… Prawdziwa rozkosz, zapewniam was. Kiedy klasyk jest nam tak bliski, czytając go, smucimy się, że nie przeczytaliśmy go Wcześniej.

Niedawno przyszedł do mnie student filozofii, który zapytał, co powinien przeczytać, aby nauczyć się poprawnie rozumować. Podsunąłem mu Esej o rozumie ludzkim Locke’a. Spytał, dlaczego właśnie ta książka, na co odparłem, że gdybym tego dnia był w innym nastroju, mógłbym mu równie dobrze zasugerować jeden z dialogów Platona lub Rozprawą o metodzie. Ponieważ trzeba jednak od czegoś zacząć, Locke mógłby być przykładem pana, który poprawnie rozumował, gawędząc uprzejmie z przyjaciółmi bez potrzeby używania trudnych słów. Student zapytał, czy ta lektura przyda się do pewnej pracy, którą się właśnie zajmuje. Odparłem, że przyda mu się, nawet gdyby potem miał sprzedawać używane samochody. Pozna po prostu człowieka, którego warto poznać. Temu właśnie służy czytanie klasyków.

styczeń 1994


USA, kampania antynikotynowa:
próba generalna wielkiego brata

Zatoka San Francisco jest na pewno jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Roślinność na wzgórzach jest rajska, ludzie uprzejmi. Przyjaciel mówi mi: „Tutaj zlikwidowana została wszelka dyskryminacja, nie ma już różnicy między homoseksualistami i heteroseksualistami, czarnymi, białymi czy żółtymi, anglo– czy hiszpańskojęzycznymi, atletami i niepełnosprawnymi, mężczyznami i kobietami… Pozostała na szczęście różnica między palącymi i niepalącymi. W innym wypadku gdzie wyładowalibyśmy naszą nienawiść wobec odmienności?” Jeśli w Nowym Jorku można znaleźć w barach i restauracjach wydzielone miejsca dla palących, tutaj możecie o nich jedynie pomarzyć. W niektórych barach zabronione jest nawet palenie na powietrzu. Znalezienie sklepu, który sprzedawałby papierosy, jest problemem. Palacze zbierają się w odosobnionych miejscach i rozpoznają po dyskretnych znakach, jak kiedyś homoseksualiści.

Jednak niezależnie od kampanii producentów tytoniu samo społeczeństwo amerykańskie usiłuje wytworzyć własne przeciwciała w obliczu tej formy prohibicjonizmu, zauważając że — jakkolwiek tytoń szkodzi — to jest bardziej niewinny od śmiercionośnego pożywienia, jakie przeciętny Amerykanin pochłania każdego dnia: przypalonych, przesiąkniętych zepsutym tłuszczem hamburgerów, tabliczek czekolady i migdałów wypełniających wszystkie dystrybutory, a zawierających substancje rakotwórcze, które mają im zapewnić dłuższą trwałość, dietetycznych sałatek ociekających olejami prawie mineralnymi, pokrytych dekagramami sera, poprzekładanych plasterkami salami i przyduszonych łychami „blue cheese”, który jest niczym innym jak topioną gorgonzolą.

Niedawno pojawiła się książka Richarda Kleina Cigarettes are sublime (Duke University Press), w której autor, profesor romanistyki oraz krytyk z zapędami burzycielskimi, dokonuje zabawnej i dwuznacznej operacji. Przyznaje, że rzucił palenie i że pisze tę książkę właśnie po to, żeby zrozumieć, dlaczego to zrobił: na każdym kroku przestrzega, że jego zamiarem nie jest zachęcanie do palenia, ale poszukiwanie psychologicznego, społecznego i artystycznego znaczenia papierosa; następnie poświęca dwieście bitych stron na pochwały tego fascynującego produktu. Śledzi jego dzieje poprzez literaturę, od Sveva (oczywiście) do Cocteau, od Bizeta do Sartre’a, od Mallarmego do Remarque’a i dalej, aż do — naturalnie — Casablanki, gdzie poza Ingrid Bergman palą wszyscy bez wyjątku.

Reasumując: palenie nie może być represjonowane z powodu jego szkodliwości, wziąwszy pod uwagę, że ludzie palą właśnie dlatego, iż jest to niebezpieczne. Wciąganie dymu w głąb płuc jest wręcz bolesne (dym jest nieprzyjemny), a pali się właśnie po to, żeby przejść także przez tę próbę. Poza właściwościami czy to pobudzającymi, czy uspokajającymi nikotyny (piękna analiza poświęcona jest ostatniemu papierosowi przed rozstrzelaniem), papieros jest wzniosły — w kantowskim sensie tego słowa — straszny, groźny, jako źródło bólu i przyjemności jednocześnie, niczym przeżywanie burzy.

Mimo że rzucił palenie, Klein, skłonny do wielbienia papierosa, uznaje go za środek ekspresji i samopotwierdzenia (dlatego pali teraz dużo kobiet, palą młodzi i biedacy). Tłumić jego użycie to tłumić swobodę wyrazu, i to w sposób niemal bezbolesny (politycznie), ponieważ chodzi o ekspresję milczącą, której likwidacja nie jest tak widoczna jak tłumienie prawa głosu i publikacji.

W gazecie, którą zostawiłem w samolocie, ktoś zauważał, że kampania antynikotynowa na pewno w pewien sposób wpływa na opinię publiczną, chyba że autor, przyznając, iż palenie szkodzi, proponował zastosowanie tych samych technik perswazji do wyeliminowania innych równie szkodliwych zachowań. Wniosek: jeśli udało się nam przekonać ogromną większość do niepalenia, moglibyśmy tak samo nakłonić ją, aby robiła coś, co uważamy za naganne. Proszę zauważyć, do czego mogą doprowadzić te przesłanki. Kampania antynikotynowa stanowi próbę generalną totalitarnej mowy Wielkiego Brata. Każdy kraj ma swoją telekrację.

Opuszczam Kalifornię i trafiam do Miami. Wchodzę bojaźliwie do hotelu. Bez problemu dają mi pokój dla palących, w holu widzę popielniczkę. W restauracji pytam, czy jest kącik dla palących. Patrzą na mnie jak na wariata. W barze, przy stolikach, na parkiecie tanecznym wszyscy kopcą jak lokomotywy. Powierzchnia dla niepalących jest mała, z boku, wystawiona na zapachy dochodzące z kuchni i na dym z wolnych obszarów. Co się tu dzieje? To proste. Kalifornia żyje z podatków ludzi interesu i bogatych rezydentów, którzy nienawidzą palenia, a więc palaczy się tam goni. Floryda żyje z pieniędzy starych emerytów i uchodźców kubańskich, których wrogość wobec Castro nie obejmuje nienawiści do cygar. A więc pali się. Prohibicjonizm jest prohibicjonizmem, etyka jest etyką, ale interesy są interesami.

lipiec 1994


Wyjaśnię wam, w jakim sensie piłka nożna
jest seksualną perwersją

Znaleźć się w Argentynie, kiedy szaleje Mundial, to niewątpliwie znaczące doświadczenie. Szczególnie jeśli w tych właśnie dniach Argentyna wygrywa. Goszcząc na różnych wykładach i spotkaniach, odkryłem, że pewnego dnia wszystkie moje zajęcia zostały odwołane i mam wolne całe popołudnie. Był to dzień meczu Włochy–Norwegia i gospodarzom zdawało się, że odciąganie gościa od takiego wydarzenia jest nie do pomyślenia. Zresztą cokolwiek bym zrobił, o tej porze i tak byłbym sam. Reszta Buenos Aires przykuta była do telewizorów.

Nie mogłem też, rzecz jasna, uniknąć natarczywych pytań dziennikarzy na ten temat. Otóż obejrzałem ten mecz, ponieważ było to piękne widowisko, a gdy już je oglądasz, musi choć trochę zabić ci serce. Kiedy jednak zadają mi pytania na temat piłki nożnej, to tak jakby pytali mnie o Danię. Dania jest rozkosznym krajem, byłem tam wiele razy, od Syrenki Andersena do Helsingor aż po Jutlandię, i chciałbym powrócić tam w przyszłości. Jednak nie jest tak, że nie sypiam po nocach, myśląc o Danii, a następnego ranka każę sobie tłumaczyć duńskie dzienniki: cieszę się, że Dania istnieje, i na tym koniec.

Kiedy próbujesz wytłumaczyć komuś uczucia normalnej osoby wobec piłki nożnej, nie rozumieją cię. I tak jeden z argentyńskich dzienników nie oparł się pokusie zatytułowania pewnego swego artykułu, powołując się na moje domniemane oświadczenie: „Piłka nożna jest seksualną perwersją”. Ja powiedziałem coś bardziej stonowanego, mówiłem zresztą o tym przy innych okazjach, ale spróbuję wyjaśnić moim bliźnim, jaki jest mój punkt widzenia.

Sądzę, że osoba normalna, w granicach pewnego wieku, powinna się kochać, i sądzę, że jest to rzecz zdrowa i piękna. Istnieją też sytuacje, kiedy patrzy się, jak kocha się dwoje ludzi. Mam na myśli niekoniecznie kina porno, wystarczy normalny film, w którym widzi się dwie piękne, z wdziękiem spółkujące osoby. W umiarkowanych granicach może to być przyjemne doświadczenie. Na koniec są jeszcze osoby z zahamowaniami seksualnymi, które podniecają się, słysząc, jak ktoś opowiada, że widział w Amsterdamie kochającą się parę. Tutaj, jak mi się zdaje, jesteśmy na granicy ‘perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy ktoś zadowala się tym, co ma).

Sądzę, że z piłką nożną jest podobnie. Gra w piłkę jest piękna, i przykro mi, że w dzieciństwie i wczesnej młodości uznano mnie za mistrza samobója, nie dopuszczając do poważniejszych rozgrywek. Ale przecież można też próbować kopać piłkę w parku, co robi dobrze zdrowiu. Zdarza się też, że jest jedenastu panów grających lepiej od ciebie, i oglądanie ich gry to rzecz bardzo podniecająca. Robię to niekiedy i rozkoszuję się, jakbym był w operze. I na koniec są również ludzie spędzający cały boży dzień bliscy zawału serca, dyskutując nad tym, co gazety napisały o meczach piłki nożnej, których oni może nawet nie widzieli. I tu, jak mi się zdaje, jesteśmy na granicy perwersji (poza przypadkami wyraźnego kalectwa, kiedy zadowalamy się tym, co mamy).

Ktoś mógłby zaoponować, powiedzieć, że to samo dzieje się z kimś, kto chodzi do teatru, do opery, na koncerty. Czy ja może uważam za ograniczenie, że ludzie idą słuchać Pavarottiego czy orkiestry Mutiego albo oglądać Gassmana? W pewnym sensie tak, jeśli sami nigdy nie próbowali śpiewać, posługiwać się — choćby źle — jakimś instrumentem, zagrać bodaj w amatorskim przedstawieniu kościelnym. Nie myślę o marksistowskiej utopii wyzwolonego społeczeństwa, w którym każdy jest myśliwym, rybakiem itd., ale twierdzę, że kto spróbował grać niechby tylko na okarynie, jest lepiej przygotowany, by ocenić to, co robi PoUini; tylko ten, kto próbuje czasem podśpiewywać przy goleniu albo podlewaniu kwiatów, może docenić talent wielkiego śpiewaka. Kto nigdy nie próbował brzdąkać Le petit montagnard, mniej zdolny jest ocenić wykonanie wielkiego pianisty. W życiu trzeba też spróbować śpiewu, gry aktorskiej (wygłaszając bodaj tylko piękne i porywające przemówienie na zebraniu zakładowym), aby potem móc bardziej rozkoszować się wykonaniem dużo lepszym od naszego. I gdyby potem ktoś, kto nigdy nie chodzi do opery, spędzał tydzień, dyskutując o recenzjach zebranych przez Pavarottiego —choćby nawet był to rzadki przypadek — mówiłbym o perwersji.

Wydaje mi się, że są to bardzo proste prawdy. Jednak niezwykle trudno jest wytłumaczyć je komuś, kto na dyskusje o piłce nożnej traci tak dużo czasu, że potem nie ma go, nawet w niedzielę, na pokopanie piłki z własnymi dziećmi —albo z dziećmi przyjaciół. Ale to może ja jestem zboczony. Nie mówmy o tym więcej. Jak najszybciej wrócę do Danii.

lipiec 1994


Wywiad z Alessandrem Manzonim.
Na wyłączność: „Dość Zielonych Świątek!’

Niedawno na jednym z kongresów, zanim rozpocząłem moje wystąpienie, przyjaciel dziennikarz (zastrzegam, że chodzi o dobrego dziennikarza) poprosił o kilka uwag na temat tego, co mam powiedzieć. Odparłem, że skoro tam jest, może wysłuchać mnie i innych, a potem będzie mógł napisać żywe i wiarygodne sprawozdanie. Odpowiedział strapiony, że bardzo by chciał, ale jego dyrektor twierdzi, iż dzisiejsze dziennikarstwo nie polega na opowiedzeniu, jak dziecko zostało pożarte przez krokodyla, ale na spytaniu jego mamy, czyjej przykro. Zwróciłem mu uwagę, że jeśli powiem cztery słowa na krzyż, to powiem dużo mniej i gorzej, niż zamierzam to za chwilę uczynić. Odpowiedział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale musi przesłać relację w ciągu godziny, a zatem przed zakończeniem całego wydarzenia. Wtedy dałem mu tekst wystąpienia mojego oraz pozostałych mówców, i powiedziałem: „Idź natychmiast do hotelu. Wybierz zdania, które wydają ci się najbardziej znaczące, postaw pytania, zdania opatrz cudzysłowem jako odpowiedzi i uzyskasz absolutnie oryginalne wywiady”. Tak też uczynił i następnego dnia jego artykuł był znakomity, nie ma co.

Na temat szału wywiadów odsyłam do nowej książki Furia Colomba, Ultime notizie sul giornalismo (Ostatnie wiadomości na temat dziennikarstwa, Laterza), opracowania o bardzo skromnym tytule — w istocie jest to bowiem o prawdziwy podręcznik dziennikarstwa. Tutaj pragnę tylko przypomnieć, że jeśli może mieć sens przeprowadzanie wywiadu z osobą publiczną, żeby wyciągnąć z niej coś, czego nikomu jeszcze nie powiedziała, nie ma sensu pytać autora, co napisał w wydanej właśnie książce. Przede wszystkim dlatego, że czytelnicy nie wiedzą jeszcze, o czym ona mówi, a zatem czytają dialog o przedmiocie, którego nie znają; po drugie ponieważ autor, aby napisać swoją książkę, długo pracował, można więc przypuszczać, że na owych stronicach dał z siebie to co najlepsze, w wywiadzie zaś mówi rzeczy pomyślane w pośpiechu, bez głębszego zastanowienia, a zatem daje z siebie to co najgorsze. Nic z tego: gazeta powie zawsze, że bez wywiadu traci wiarygodność i że jeśli nie ma wywiadu, nie będzie też recenzji (czasami gazeta jest tak zadowolona z wywiadu, że zapomina potem o recenzji).

Aby czytelnik Zapisków lepiej zrozumiał, jak się rzeczy mają, powinien wyobrazić sobie, że do redakcji jakiegoś dziennika dociera wiadomość, iż Alessandro Manzoni opublikował właśnie Narzeczonych. Kierownik działu kultury biegnie do naczelnego: ponieważ konkurencyjna gazeta o wrażenia z lektury poprosiła Leopardiego, byłoby świetnie zwrócić się z prośbą o krytyczną lekturę do profesora De Sanctisa. Naczelny się wścieka: „Jaki tam De Sanctis i De Diabolis! Ten ci potem wystrzeli z dziesięcioma kartkami, których nikt nie będzie chciał czytać, gorzej niż Cita—ti! Wywiad, wywiad z tym Manzonim! Nigdzie nie publikowane wypowiedzi! A przede wszystkim wyciągnąć z niego to, czego oczekuje czytelnik, dlaczego pisze, czy myśli, że powieść umarła, takie rzeczy! Coś powalającego, nie więcej niż strona, bardzo proszę!”

Teraz następuje tekst sensacyjnego wywiadu.

Panie Manzoni, czy mógłby pan streścić swoją powieść w dziesięciu słowach?

— Spróbujmy: dwoje się kocha, chcą się pobrać, najpierw zdaje się, że nie, potem — że tak…

Jest czternaście, ale spokojnie, najwyżej coś przytnę. A zatem to historia miłosna?

— Niezupełnie. Jest opatrzność, jest zło, jest zaraza…

Dlaczego właśnie zaraza, a nie, powiedzmy, zawał serca?

— Przy zawale wystarczyłaby jedna strona…

Proszę mi powiedzieć, dlaczego pan pisze?

— A co innego miałbym robić? Czy widzi mnie pan jako ciężarowca?

Pójdźmy dalej. Dlaczego pańska historia rozgrywa się nad jeziorem Como, a nie Titicaca?

— Wie pan, my, artyści, idziemy za głosem serca, a serce ma powody, których rozum nie zna.

Przepiękne, niech sobie zapiszę. A zatem: sercu się nie rozkazuje…

— Nie. Serce ma powody, których rozum nie zna.

Właśnie, streszczałem. Teraz proszę powiedzieć, kiedy obmyśla pan to, co pan pisze?

— Cóż, zależy… Ciągle o tym myślę. Myśleć znaczy żyć, kiedy myślę, czuję się żywy…

Fantastyczne! Mógłby pan to powtórzyć w trzech słowach?

— Myślę, więc jestem.

Bardzo oryginalne. Ale Pan pisał też hymny religijne, na przykład o Bożym Narodzeniu… Dlaczego powieść o parze narzeczonych, a nie o Zielonych Świątkach?

— Ponieważ o Zielonych Świątkach napisałem już hymn.

Słusznie. I pisze pan już nową powieść?

— Dopiero co skończyłem tę, niech mi pan da złapać oddech!

Jesteśmy tajemniczy, co? Ostatnie pytanie: czego oczekuje Pan po tej książce?

— Cóż, żeby ją wielu przeczytało, żeby się spodobała…

Naczelny czyta wywiad: „To właśnie jest sensacja! Strzel gigantyczny tytuł i celujemy w najbardziej pikantne szczegóły, głównie w ostatnie stwierdzenie: Manzoni wyznaje: »Dość Zielonych Świątek! Ja dam wam bestseller!«„

czerwiec 1995


To filozofia nauczy nas, jak korzystać z informacji

To bardzo rzadkie, żeby w Stanach Zjednoczonych (chyba że chodzi o seminarium w ściśle wyspecjalizowanej instytucji) ktoś mówił o problemie telewizji. Żaden dziennikarz nie zapyta nigdy, co myślicie o dominacji telewizji w życiu ‘współczesnym, żadna gazeta nie poświęci temu tematowi pełnych troski refleksji. Telewizor jest sprzętem gospodarstwa domowego jak lodówka, a lodówka powinna być zdaniem Amerykanów wypełniona możliwie największą ilością rzeczy; następnie rozróżniają oni osoby normalne, które otwierają ją rano, żeby zrobić sobie jajka na boczku, oraz osoby nienormalne, które otwierają ją w dzień i w nocy, osiągając owe występujące tylko na kontynencie amerykańskim rozmiary i kształty.

Podobnie, wciąż w Stanach Zjednoczonych, informatyka osiągnęła tak niesłychany stopień rozpowszechnienia, że właściwie nikt już nie wysyła listów, a wszyscy korzystają z poczty elektronicznej, jednakże rzadko się zdarza, żeby w czasie jakiejś debaty ktoś zapytał was, co myślicie o takim sposobie szerzenia się informacji. Informacja jest i basta.

Natomiast w Ameryce Łacińskiej, gdzie telewizja i informatyka są, oczywiście, powszechne, ale, powiedziałbym, bardziej w rozmiarach europejskich niż północnoamerykańskich, ludzie są opętani problemem komunikacji. Jeśli jesteście w tamtych stronach, nie pytają was o nic innego. Wykłady z dziedziny komunikacji odbywają się nawet na wydziałach nauk ścisłych. I wreszcie to Latynosi wymyślili dziwny termin „communicador”, gdzie nigdy nie wiadomo, czy odnosi się on do kogoś, kto komunikuje (w którym to przypadku, tłumaczę zawsze, na świecie jest pięć miliardów „komunikatorów”), do kogoś, kto studiuje komunikację, czy też do kogoś, kto komunikuje lepiej od innych, jak Madonna lub papież.

Nie wiem, czy obsesja ta jest rezultatem nieuchronnej zależności, jaką kraje te odczuwają w stosunku do komunikacyjnych wzorów północnoamerykańskich, czy też ludzie stają się wrażliwi na komunikację, tak jak stają się wrażliwi na piłkę nożną (w której to sytuacji należałoby powiedzieć, że intensywne praktykowanie masowej komunikacji towarzyszy teoretycznej wobec niej obojętności wyłącznie w obszarze baseballu).

Obsesja nie przeszkadza w tym, żeby formułować również bardzo słuszne problemy. Na przykład, w Ameryce Łacińskiej wszyscy zastanawiają się nieustannie (i pytają was o to w wywiadach, dyskusjach, na seminariach, na zakończenie akademickiego wykładu, który dotyczył na przykład chińskiej akupunktury), jak uda się nam wyselekcjonować informację z coraz większej obfitości komunikatów. Zachwycają się, kiedy odpowiadacie im takim oto przykładem: dawniej ktoś, kto musiał zająć się jakimś badaniem, szedł do biblioteki, znajdował dziesięć tytułów na dany temat i czytał; dzisiaj naciska klawisz swojego komputera, otrzymuje bibliografię złożoną z dziesięciu tysięcy tytułów, więc rezygnuje (albo, jeśli jest mądry, wyrzuca ją i wraca do biblioteki).

W ostatnich dniach trafiłem na wielu rozmówców poruszonych innym przykładem, który, jak myślę, może zainteresować też czytelników moich Zapisków. Na lotniskach kupuję zawsze czasopisma komputerowe, ponieważ są bogate w informacje i dobre do przeglądania w samolocie.

W lipcowym numerze „PC World” (podpisane przez Dana Millera) znalazłem osiemdziesiąt, powtarzam, osiemdziesiąt rad, jak pozbyć się wielkiej liczby operacji, które wasz program Windows 3.1 potrafi robić, ale które większości użytkowników nigdy się nie przydadzą, a zajmują ogromną przestrzeń pamięci, spowalniając pracę innych programów.

Niektóre instrukcje są łatwe do wykonania, inne wymagają wiele uwagi i pracy, a ryzykuje się przy tym spowodowanie nieodwracalnych szkód, ale jest też prawdą, że w końcu po skorzystaniu nawet z dwudziestu tylko wybranych wskazówek program stanie się dużo poręczniejszy. Spróbowałem. Odkryłem, że Windowsy nie tylko są zdolne wykonać operacje, o których nie miałem pojęcia i które nic mnie nie obchodzą, ale też że w swojej szczodrości ładują do naszekomputera nieskończoność instrukcji obecnych również w DOS–ie, można więc podjąć decyzję o zachowaniu tylko tych zawartych w directory wybranym przez wasz Autoexec.bat (zwracam się do ekspertów).

Historia ta wydaje mi się alegorycznie wyrazista. Wydajecie pieniądze, żeby kupić program naszpikowany informacjami, następnie wydajecie kolejne pieniądze na zakup czasopisma, które uczy, jak się owych informacji pozbyć (kolejne kwoty wydajecie po to, aby udało wam się wyrzucić co trzeba we właściwy sposób).

To wspaniałe — mieć tak dużo informacji do dyspozycji, ale potem należy nauczyć się je selekcjonować i nie dać się przytłoczyć. Najpierw trzeba nauczyć się korzystania z informacji, a następnie używania jej z umiarem. Chodzi bez wątpienia o jeden z problemów wychowawczych nadchodzącego stulecia. Sztuka dziesiątkowania stanie się jedną z dziedzin filozofii teoretycznej i moralnej.

lipiec 1994


Uwierzcie mi, jest komputer protestancki i jest katolicki

Przyjaciele, Włosi, Rodacy. Domagam się, aby utworzono Komitet Zdrowia Publicznego, który podejmie się cenzurowania w prasie włoskiej (również przy pomocy drastycznych metod) dyskusji dotyczących następujących tematów (po każdym temacie do ocenzurowania następuje w nawiasie temat alternatywny, równie zbędny, gęsty jednak od rozwiązań polemicznych). Czy Joyce jest nudny (czy ma się erekcję przy lekturze Tomasza Manna)? Czy Heidegger jest odpowiedzialny za kryzys lewicy (czy Ariosto spowodował anulowanie Edyktu z Nantes)? Czy semiotyka redukuje różnicę między Waltem Disneyem a Dantem (czy De Agostini robi dobrze, odnotowując w tym samym atlasie Vimercate i Saharę)? Czy Włochy zbojkotowały fizykę kwantową (czy Francja knuje przeciw trybowi łączącemu)? Czy Mario Vargas Llosa jest politycznie upoważniony, żeby zajmować się kinem (czy Aldo Palazzeschi wymawiał w poniedziałki słowo „precipitevolissimevolmente”)?

Czy nowe technologie zabijają książkę i kino (czy sterowiec wyparł rower)? Czy inkwizycja postępowała w sposób zgodny z Konwencją Genewską (czy Ludwik XIV był przychylny penicylinie)? Czy komputer zabija natchnienie (czy długopis jest protestancki)? Czy opozycja dobrze robi, krytykując rząd (czy owce są baranami)? Czy Grupa 63 była dobra czy zła (czy deszcz niszczy zbiory)?

I dalej: czy Mojżesz był antysemitą; czy Leon Bloy kochał Calasso; czy Rousseau jest odpowiedzialny za bombę atomową; czy Homer akceptował inwestycje w Bot; czy Sacro Cuore jest monarchistyczne czy republikańskie. Dodałbym jeszcze prośbę, żeby nie zajmować się kwestią, czy Popper sprzyjał Freudowi, Marxowi i Mauriziowi Costanzowi. Poleciłbym raczej Einaudiemu, aby wznowił w wydaniu ekonomicznym (tegoż Poppera) Logikę odkrycia naukowego, a wszystkim (szczególnie politykom Drugiej Republiki) przeczytanie Conjectures and Refutations (w ekonomicznym wydaniu U Mulino), a w szczególności eseju zatytułowanego Przyczynek do racjonalnej teorii tradycji, w którym we wspaniały sposób mówi się o syndromie spisku.

Nieco wyżej zastanawiałem się, czy długopis jest protestancki. Przychodzi mi do głowy kwestia jeszcze bardziej płonna, do której jestem jednak przywiązany. Nie zastanawiano się nigdy wystarczająco nad nową walką religijną, która niepostrzeżenie zmienia współczesny świat. Jest to myśl stara, ale zauważyłem, że kiedy się nią dzielę, natychmiast zyskuję poklask.

Faktem jest, że świat dzieli się teraz na użytkowników komputera Macintosh oraz użytkowników komputerów przystosowanych do systemu operacyjnego MS–DOS. W moim najgłębszym przekonaniu Macintosh jest katolicki, a DOS protestancki. Więcej, Macintosh jest katolicko–kontrreformacyjny i odczuwa wpływ ratio studiorum jezuitów. Jest serdeczny, przyjacielski, pojednawczy; mówi wiernemu, jak powinien postępować, krok po kroku, aby dotrzeć — jeśli nie do królestwa niebieskiego — do momentu ostatecznego druku dokumentu. Jest katechistyczny — istota objawienia rozwiązana jest w zrozumiałych formułach i w okazałych obrazach. Wszyscy mają prawo do zbawienia.

DOS jest protestancki, a wręcz kalwiński. Przewiduje dowolną interpretację zapisów, wymaga osobistych i bolesnych decyzji, narzuca zawiłą hermeneutykę, uważa za oczywiste, że zbawienie nie jest w zasięgu wszystkich. Po uruchomienia systemu wymagana jest osobista interpretacja programu: z dala od barokowej świętującej społeczności użytkownik zamknięty jest w samotności własnej wewnętrznej pasji.

Ktoś zaoponuje, że po przejściu do Windowsów, świat DOS–u zbliżył się do kontrreformacyjnej tolerancji Macintosha. To prawda: Windowsy stanowią schizmę typu anglikańskiego, wielkie ceremonie w katedrze, jednak z możliwością natychmiastowego powrotu do DOS–u, aby zmodyfikować całą masę spraw w oparciu o dziwaczne decyzje —ostatecznie można dopuścić do kapłaństwa również kobiety i gejów.

Naturalnie, katolicyzm i protestantyzm tych dwóch systemów nie mają nic wspólnego z kulturalnymi i religijnymi poglądami użytkowników. Pewnego dnia odkryłem, że surowy i wiecznie zatroskany Fortini używa Macintosha — rzecz nie do wiary. Należałoby się jednak zastanowić, czy na dłuższą metę użycie takiego a nie innego systemu nie doprowadzi też do głębokich przemian wewnętrznych. Czy naprawdę można używać DOS–u i kibicować Wandei? A poza tym: czy Celinę pisałby w Wordzie, Word Perfekcie czy w Wordstarze? Czy Kartezjusz programowałby w Pascalu?

A co powiedzieć o języku maszyny, który decyduje o przeznaczeniu obydwu systemów czy środowisk? Och, ten jest starotestamentowy, talmudyczny i kabalistyczny. Ajaj, jak zwykle lobby żydowskie…

wrzesień 1994


Neonazizm w internecie. Zalety dobrze
pomyślanego przeglądu

Jak już powiedziałem w innych Zapiskach, anarchiczna ilość informacji dostępnej w Internecie jest na pewno gwarancją pluralizmu, ale rodzi też bardzo poważny problem kryteriów selekcji. Poza przypadkami szczególnymi, kiedy żeglując, wiem, że mówi do mnie Luwr albo Pentagon, trafia się często na źródła, których ścisła kompetencja i wiarygodność nie są znane. Również dlatego, że pod wiele adresów, tworząc różne pętle, dociera się poprzez ośrodki uniwersyteckie, bez żadnej jednak gwarancji, że punkt docelowy kontrolowany jest przez punkt wyjścia.

Pewien amerykański przyjaciel pokazał mi z wielką dumą wykaz dwustu homepages, gdzie jego ostatnia powieść polecana jest jako jedno z ulubionych dzieł gospodarza. Jednak to, że chodzi o wiele przypadków, nie mówi mu statystycznie więcej, niż mógł mu powiedzieć jego wydawca, to znaczy że jego książka jest bestsellerem — a co za tym idzie, prawdopodobnie spodobała się wielu czytelnikom. Ale ilu spośród tych dwustu jest wariatami, i to wariatami do tego stopnia, że powinien on boleć nad tym, iż jest ulubionym autorem głupców?

Przy pewnych tematach ekspert jest oczywiście zdolny natychmiast zrozumieć, czy mówiący jest osobą poważną czy nie, ale przy wszystkich innych ten sam ekspert jest tak samo głupi, jak pozostali użytkownicy sieci. Dlatego —również w tych Zapiskach — życzyliśmy sobie, żeby powstały jak najszybciej ośrodki gwarancyjne, dostarczające recenzji wyspecjalizowanemu pismu.

Inny przykład. Ktoś, kto ma kupić nowy samochód, jeśli ogląda reklamy, odkrywa, że wszystkie samochody są równie wspaniałe. Ale jeśli jest ostrożny, kupi specjalistyczny magazyn dotyczący czterech kółek, w którym wyjaśnią mu, że taki to a taki pojazd spala dużo, że pojazd A jest równie szybki jak pojazd B, ale waży sto kilogramów więcej, z czego można wywnioskować, że na te sto kilo składają się stalowe sztaby, które zapewniają większe bezpieczeństwo.

Naturalnie kryteria oceny samochodu są w dużej mierze obiektywne (przynajmniej jeśli chodzi o szybkość, ciężar, zryw i przyspieszenie), podczas gdy określenie, że dany adres jest wiarygodny, zawiera w sobie ocenę „ideologiczną”. Poza tym jeśli ktoś chce upewnić się co do samochodu, szuka czasopisma poświęconego motoryzacji, ale jeśli chce mieć pewność co do jedzenia z puszki, będzie musiał poszukać pisma poświęconego żywieniu. Natomiast kto wchodzi do Internetu, chciałby — albo powinien — mieć gwarancję co do wszystkiego: od filozofii po fizykę, od seksu po religię, i tu sprawa się komplikuje. Można co najwyżej mieć nadzieję, że jakieś czasopismo filozoficzne dokona kiedyś rozróżnienia między wiarygodnymi i niewiarygodnymi sitami filozoficznymi, a jakieś pismo zajmujące się fizyką atomową uczyni to samo dla swojej dziedziny. Jednak żeglarz amator wciąż narażony byłby na ryzyko.

Coś jednak można zrobić dla tematów najbardziej „gorących”. Zauważam z satysfakcją, że niektóre czasopisma poświęcone sieci nie ograniczają się do sygnalizowania adresów, ale analizują je i oceniają. Wymienię tu tylko znakomity serwis opublikowany w styczniowym numerze „Internet Net Magazine” (który jest czymś innym niż równie zresztą interesujący „Internet News”). Materiał, podpisany przez Michaela McCormacka i Crawforda Kiliana, zawiera szczegółową analizę wszystkich adresów dotyczących dokumentacji i propagandy neonazistowskiej, rewizjonistycznej i antysemickiej. Nie ogranicza się do podania adresów, ale objaśnia specjalizację i ideologiczną tendencję każdego z nich.

Wszystko to jest bardzo użyteczne, bo jeśli natykając się na „Thule Netz”, mógłbym już mieć pojęcie, co tam znajdę (i w istocie mówi się tam o Hitlerze, o muzyce skinheadów oraz o cywilizacyjnej misji Serbów w Bośni), to byłoby trudniej zrozumieć od razu, kto mówi, określając się jako „Digital Freedom” (a jest to ktoś, kto pozwala sobie na klawiszową swobodę rozpowszechniania dzieł negacjonistycznych, podających w wątpliwość holocaust).

Równie interesujące jest wiedzieć, że „nizkor/almanac.bc.ca”, gdzie przy pierwszej inspekcji moglibyście znaleźć obfitość materiału neonazistowskiego, jest w rzeczywistości adresem poświęconym dokumentacji dotyczącej zagrożenia grupami neonazistowskimi (jednak jest tak znakomicie udokumentowany, że — jak się zdaje — wiele grup ultra uznaje go za dobre źródło informacji).

Przegląd jest użyteczny również dlatego, że wyodrębnia adresy rasistowskie, które przedstawiają się pod hasłem ,ja rasista?” — oczywiście najbardziej podstępne dla nie obeznanego użytkownika — oraz dokumentuje stopień przenikania grup ultra do sieci. Czytając krytyczny przegląd tego rodzaju, ciekawy żeglarz wie, co znajdzie, lepiej rozumie, kto mówi i skąd, a potem podejmuje dorosłą i odpowiedzialną decyzję.

luty 1996


Dlaczego poeta miałby próżnować?
Jak bronić społeczeństwo przed złymi artystami

W artykule na łamach „La Repubblica” z 28 kwietnia wyraziłem wiele zastrzeżeń wobec ministerstwa kultury, ponieważ obawiałem się, że pojmowane jest ono jako instytucja, która miałaby rozwijać i stymulować twórczość. Powiedziałem, że jeśli już, to tego rodzaju ministerstwo powinno zajmować się ochroną oraz przyrostem istniejących dóbr kultury, nakreślaniem ogólnych linii rozwoju polityki kulturalnej, siecią telewizji publicznej, propagowaniem kultury włoskiej za granicą oraz tymi wszystkimi młodymi ludźmi, którzy wybiorą służbę obywatelską i będą mogli zostać zatrudnieni, aby zachować otwarte muzea i biblioteki, chronić lub odkrywać nieznane oraz ginące dobra (wśród nich tradycje rzemieślnicze i ludowe).

Z mojego artykułu (ze względu na brak miejsca) wypadły pod koniec trzy linijki, gdzie mówiłem, że — przy spełnieniu tych warunków — ministrowi obdarzonemu wyobraźnią można by nawet zlecić, aby wymyślił (znajdując sponsorów i nie wydając pieniędzy publicznych) włoski Beaubourg albo Museum of Modern Art. Przypominałem, że miałoby to być, jeśli już, szczęśliwe dopełnienie, a nie główny nurt jego działalności, ponieważ ostatnią rzeczą, jaką powinno się zajmować ministerstwo kultury, jest kultura twórcza, ta, którą się odnawia dzień po dniu — powinna ona bowiem być anarchiczna, podlegająca prawu walki o byt, gdzie ratuje się najlepszy, a nie najsilniej protegowany.

Przypominałem polemicznie, że Montale, Solmi i Sereni nie zwracali się nigdy do państwa, żeby wspierało ich poetyckie próżniactwo, ale znaleźli sobie pracę w gazecie, w banku albo wydawnictwie, udowadniając, że można być wielkim poetą, pisząc w wolnych godzinach.

W trakcie dyskusji, która potem rozgorzała, niektórzy oświadczyli, że są wprost przerażeni protekcjonistycznym zarządzaniem skłonnym rozdawać pieniądze całej rzeszy przeciętniaków, z kolei wielu innych wyraziło irytację wobec stanowiska, które mogłoby zostać brutalnie streszczone jako: „prawdziwy artysta umie utrzymać się sam, a jeśli wybiera głód, jest to jego odpowiedzialny wybór”. Jakiś pan napisał do gazety, pytając, czy nie stałoby się lepiej, gdyby Montalemu, Solmiemu i Sereniemu dana została — przez ojcowskie i opiekuńcze państwo — możliwość tworzenia bez konieczności poddawania się rutynie pracy.

To wstrząsające — zobaczyć, jak wizja artysty mieszcząca się między kinową, legendarną i fałszywie idealistyczną mogła przywołać pewne stereotypy. Zresztą mogą one dotyczyć pisarza, nie zaś architekta, rzeźbiarza czy muzyka: wydaje się naturalne, że architekt, owszem, wymyśla projekty, ale zarabia też na życie na placu budowy; że malarz i rzeźbiarz muszą, oczywiście, poświęcać cały dzień na pracę manualną, ale właśnie dlatego otwierają pracownię, żyją ze sprzedaży obrazów i pomagają sobie, ilustrując książki, jak to czynił Durer. Że muzyk, poza komponowaniem, prowadzi orkiestrę lub uczy w konserwatorium. Natomiast myśl, że poeta musi sobie pomagać, pisząc do gazet lub ucząc, napawa wstrętem.

Rzecz jasna, nigdy się nie zastanawialiśmy, czy Wergiliusz, którego utrzymaniem zajmowali się kolejni mecenasi, rzeczywiście uniknął rutyny codzienności. Ale wyobraźcie sobie, co to znaczyło iść na dwór i szpiegować ludzi pana? Ależ byłby dużo swobodniejszy, gdyby poszedł do biura import—eksport, jak Fenoglio. A myślicie, że Leopardi, tylko dlatego że miał majątek, spędzał dni, licząc margerytki za płotem? Nie, pracował jak galernik (wystarczy porównać nieliczne strony jego pieśni z obszernością Zibaldone), zajmując się analizami i tłumacząc z greki. Dopiero potem spacerował po samotnym wzgórzu.

Mówi się, że aby móc napisać Ulissesa lub Finnegans Wake, Joyce musiał poświęcić temu cały swój czas. Być może, tymczasem jednak dopóki mógł, uczył i pisał artykuły, potem zaś — kiedy podupadł na zdrowiu — znalazł przyjaciół, którzy — zachwyceni jego pracą— utrzymywali go. Nikt nie mówi, że nie powinno być fundacji, stypendiów, pomocy wydawniczej dla pisarzy; ja mówiłem tylko, że decyzje tego typu nie powinny pozostawać w kompetencji rządów. Bo, święte nieba, Stehdhal napisał masę subtelnych rzeczy, a przecież pracował jako urzędnik, importer przypraw, intendent wojskowy, audytor w Radzie Państwa oraz inspektor ruchomości i gmachów Korony.

Ale gdyby pojawił się nowy Proust, bez dóbr rodzinnych, to czy ministerstwo kultury nie powinno mu zapłacić przynajmniej za szampana, jakiś pobyt w hotelu, frak, żeby mógł się pokazać w towarzystwie, i za drzewo korkowe do wytapetowania pokoju? Nie, proszę pana, o tym pomyśli księżna Guermantes, a nie podatnik (który nieuchronnie musiałby też opłacić setkę marnych proustaczków). A jeśli w ten sposób ryzykujemy, że stracimy nowe W poszukiwaniu! Spokojnie, jedno już jest.

maj 1996


Intelektualisto, dlaczego chcesz być
kwiatem w butonierce?

Teraz, kiedy listy są już zamknięte, interesujący będzie powrót do polemiki (gorętszej w tym niż w innych okresach przedwyborczych) dotyczącej tego, czy z ramienia różnych partii powinni kandydować intelektualiści. Przede wszystkim: jacy intelektualiści? Jeśli intelektualistą jest ktoś, kto pracuje umysłem, słowem mówionym i pisanym, to zawód intelektualny wykonuje też minister albo dyrektor banku. Zazwyczaj jednak mamy na myśli kogoś, kto zawodowo pisze, maluje, gra, reżyseruje, prowadzi badania naukowe lub uczy. Ale, jeśli tak jest, zapytamy: dlaczegóż mieliby oni poświęcić się polityce?

Nie chodzi o to, czy powinni interesować się polityką: robią to, nawet jeśli o niej nie myślą, choć muszą myśleć często, ponieważ problemem politycznym jest także opracowanie życiorysu naukowego, popieranie kina europejskiego czy też zbliżenie się o krok do zimnej fuzji.

Należy zadać raczej pytanie: dlaczego intelektualista miałby zdecydować się na zmianę profesji i wykonywanie pracy polityka, która — jeśli wykonywana dobrze — jest pracą na pełny etat? W wymiarze indywidualnym to oczywiste, że każdy — poeta czy sędzia — ma prawo postanowić, iż pragnie zmienić zawód. Jednak my tutaj zastanawiamy się, dlaczego pytanie to skierowane jest do całej kategorii, tak jakby obowiązkiem jej właśnie była zmiana zawodu. Jeśli intelektualista wykonuje źle zawód intelektualisty, nie wiadomo czemu mielibyśmy chcieć, aby rządził lub ustanawiał prawa — istnieje przecież ryzyko, że również to robiłby źle; jeśli zaś wykonuje go dobrze, nie wiadomo dlaczego społeczeństwo miałoby się pozbawić jego wkładu w dziedzinę, w której robi coś pożytecznego, i odesłać go, żeby robił coś, czego robić nie potrafi.

Jeśli mamy dobrego nauczyciela, utalentowanego krytyka sztuki czy zdolnego naukowca, dlaczego pozbywać się go, żeby zasilił szeregi pionków? Benedetto Croce zrobił więcej dla polityki, nie zajmując się nią przez dwadzieścia lat, niż wtedy, kiedy dał się wciągnąć w działania rządowe.

Taką mniej więcej myśl wyraził bardzo dobrze Gianni Vattimo na łamach „La Stampa” (z soboty 19 lutego), odpowiadając na wywiad Adomata, w którym Vattimo dopatrywał Się (ja nie, ponieważ nie czytałem wywiadu) oskarżenia o tchórzostwo, lenistwo i brak zaangażowania. Nie mówię, żeby wracać do lamentów nad zdradą klerków (którzy, chciałbym przypomnieć, dla Juliena Bendy’ego zdradzali, uprawiając politykę, a nie pozostając z boku) albo do polemiki Vittoriniego skierowanej przeciwko organicznym intelektualistom, którzy, grając na piszczałkach, wzywają do rewolucji. Ale jeśli intelektualista ma jakiś obowiązek, to polega on na dawaniu codziennego świadectwa poprzez krytykę — zwłaszcza własnych stronników. Jeśli potem czuje, że powinien wprowadzić swoje idee w życie, jak to uczynił Adornato, według mnie postępuje słusznie. Ale nie dlatego, że Adornato jest odważniejszy od innych, tylko dlatego, że postępuje zgodnie z własnym powołaniem. Sebastiano Vassalli w „La Repubblica” z 20 lutego mówił o nieprzynależności naszej klasy intelektualnej do Włoch i ich problemów. Nie zgadzam się. Każdy na swój sposób, Moravia, Sciascia czy Pasolini (a nawet Calvino, kiedy przebywał w Paryżu), zabierał głos w sprawach kraju. Nawet ten nieszczęsny slogan „Ani z Państwem, ani z Czerwonymi Brygadami” był zajęciem politycznego stanowiska. Vassalli twierdzi, że z dala od polityki trzymała się również awangarda Grupy 63. Nie powiedziałbym. Nie chodzi o przypomnienie (co czyni Vassalli) jedynie Sanguinetiego, czy samego Arbasino, który odbył służbę w parlamencie, bo zapominamy tu, że również Balestrini parał się polityką (i to wręcz za bardzo), że Porta zajmował często pełne pasji stanowisko w sprawach politycznych — bez wchodzenia jednak w szeregi jakiejkolwiek partii. Pojmując zaś politykę w szerokim tego słowa znaczeniu, chcecie mi powiedzieć, że Guglielmi, odciskając silne piętno na swoich programach telewizyjnych, nie miał i nie ma politycznego znaczenia w naszym kraju? Mogę się zgadzać lub nie z jego wyborami, ale uważam, że marnowałby się w ławach Montecitorio, głosując w sprawie ochrony narodowego rynku win.

A więc pytanie powinno być raczej następujące: skąd wzięła się cała ta troska, żeby intelektualiści zajęli się zawodem (poważnym i znaczącym) parlamentarzysty? Dlaczego po odejściu Wielkiej Starszyzny nie ma nowych charyzmatycznych postaci, intelektualista zaś, dobrze czy źle —jako że przedstawia publicznie swoje idee, swoje dzieła, a czasem swoją twarz — jak się przypuszcza, jednak tę charyzmę posiada? Ale jeśli problem jest właśnie taki, to jest to problem wymiany klasy politycznej z jednej strony, a z drugiej — kwestia złego nawyku wyborcy, który uważa, że powinien głosować na twarz albo na obietnicę widowiska, a nie na program i poważne zaangażowanie.

Obowiązkiem intelektualistów jest żądanie (i być może przyczynienie się do powstania) wymiennej klasy politycznej, a nie odgrywanie roli kwiatu w butonierce, tylko dlatego, że została pusta dziurka.

marzec 1994


Szkic na temat upadku obyczajów
oraz zanikania poczucia grzechu

Jak się już niejednokrotnie zdarzało, w dzisiejszych Zapiskach mam ochotę zastanowić się nad przypadkiem nie dotyczącym ściśle problemów aktualnych. Zdjęcia lady Diany walczącej na poduszki oraz w staniku dosiadającej swojego kochanka były fałszywe. To, że angielska popołudniówka zabawia się takimi sensacyjkami, wydaje mi się normalne; jest również na porządku dziennym, że aby za wszelką cenę złapać sensację, nie zwraca się uwagi na szczegóły i można paść ofiarą oszustów; a to, że czytelnicy brytyjscy mają kota na punkcie plotek dotyczących rodziny królewskiej, jest zjawiskiem prastarym i wręcz fizjologicznym. To normalne, że plotka (która zrodziła się, jak mniemam, wraz z neandertalczykiem), aby mogła zakwitnąć, musi żywić się pikantnymi szczegółami: wiedzieć, że A cudzołoży z B, jest naturalnie niewystarczające, lepiej jest, jeśli można dopowiedzieć, że chłoszczą się batem — ona w wysokich butach na obcasie, on w lamparciej skórze. Zaś gdyby A był premierem, a B arcybiskupem, to już nie byłaby plotka, ale wiadomość.

Odnoszę jednak niepokojące wrażenie, że stoję w obliczu nieodwracalnego upadku obyczajów. „Sun” opowiedział swoim czytelnikom, a ci przeczytali i śliniąc się, obejrzeli, że lady Diana obrzucała się Jaśkami ze swoim pięknym oficerem. Pokazywano ich w bieliźnie, i on dosiadał ją, albo odwrotnie, ale nie w obleśnie metaforycznym sensie, tylko w dosłownym, hippicznym znaczeniu tego wyrażenia.

Chce się rwać włosy z głowy. Bo gdzież się podziało poczucie grzechu, upodobanie do owego doprawionego okrucieństwem erotycznego wyrafinowania, które uczyniło dręcząco ponętnym słowo boskiego Markiza — bez zagłębiania się jednak w sadomasochizm; gdzież wyuzdanie rozkosznisiów jeszcze z początku wieku, którzy pili szampana z bucika baletnicy albo szampanem zraszali jej piersi (nagie!), aby móc go potem spijać po kropelce? Gdzież są niepokojący hermafrodyci, upadłe dziewice, belles dames sam merci, allumeuses, damy z wagonów sypialnych, ciało, śmierć i diabeł?

Upadek obyczajów nie polega na tym, że Diana i kochanek u szczytu ekstazy mieliby się zachować jak rozgorączkowani ministranci, którzy wysączyli właśnie wino mszalne w zakrystii, a więc robiąc coś, co nie zgorszyłoby nawet świętego Ludwika Gonzagi, ale na tym, że dwa miliony angielskich czytelników płaci za to, by im te historie opowiedziano.

Teraz pytam normalnego czytelnika i czytelniczkę, którzy przekroczyli fatalny próg cudzołóstwa: jeśli nawiązaliście już czułą przyjaźń z kochankiem godnym tego miana, czy w kulminacyjnym momencie namiętnych uniesień pokazujecie sobie znienacka figę albo zakrywacie oczy, żeby pobawić się w ciuciubabkę? A czy walk na jaśki nie odbywaliście w odpowiednim czasie, w chwili czystej wesołości, z waszymi dziećmi albo w internacie, na kempingu, w schronisku młodzieżowym czy podczas ćwiczeń psychoterapeutycznych? Czy bralibyście sobie kochanka, żeby pograć w marynarza, bierki, tombolę, scrabble, albo żeby gdzieś na boku razem (razem!) rozbierać i ubierać Barbie?

Czy bierzecie sobie kochankę (królewską!) i oglądacie ją w staniku? Ależ tego nie uczyniłby nawet tercjarz od franciszkanów! Czy warto plotkować, żeby usłyszeć, iż taki to a taki zabrał swoją kochankę do chaty i oglądał ją w kostiumie kąpielowym, kiedy mógł zrobić to samo na publicznym basenie?

Ktoś powie: ale plotka polega właśnie na tym, żeby dowiedzieć się, iż między tą parą (o której miłostkach opowiadano wręcz za dużo) nie dochodziło w końcu do zbliżenia, tylko stawali naprzeciw siebie w sportowej pozie — być może dlatego, że w dzieciństwie zabrakło im właśnie fruwającego pierza i koników na biegunach, i po wielu przeciwnościach losu zrealizowali wreszcie swoje najskrytsze dziecięce marzenie, które kryje się w sercu każdego grzesznika. Tak, hipoteza ta wydaje się najbardziej rozsądna, ale w takim razie dlaczego nie zrobić tak jak dobrzy Włosi i nie kupić magazynu rodzinnego, w którym pokazują, jak Prodi na wybrzeżu Adriatyku ochlapuje wodą panią Flavię?

Nie, nie, ci angielscy czytelnicy kupowali „Sun”, widzieli tych dwoje, jak harcują niczym rycerze króla Artura, i wpadali w sidła satyriasis. Naród, którego dobry król Henryk VIII zmieniał żonę co sezon i do praktyk rozwodowych zatrudniał kata; którego Bard kochał Czarną Damę, a był to być może Czarny Chłopiec; gdzie opowiedziana została Kariera libertyna, wywołując u Francuzów modę na vice anglais; naród, który sławił amatorów opium, który kochał hermafrodytę Orlanda, który widział leśniczego kotłującego się nieprzyzwoicie z Lady, który jako wzór kultury wybrał dzielnicę transgresji Bloomsbury, którego następca tronu (przynajmniej on) znajduje śmiałe metafory ginekologiczne w swoich wyznaniach miłosnych — teraz podnieca się z powodu dwóch jaśków przetrzepanych w nieodpowiednim miejscu? To jest upadek Imperium.

październik 1996


Czy tak bardzo różnimy się od Marco Polo?
Zobaczyć, przyjrzeć się, a potem opowiedzieć

Czytam w gazetach, że w Londynie odbyła się kolejna dyskusja nad książką Frances Wood (Did Marco Polo Go to China?, opublikowaną około roku temu), według której Wenecjanin miał wcale nie pojechać do Chin, a tylko oprzeć swoje fantazje na opowieściach z drugiej ręki. W świetle moich średniowiecznych obserwacji wcale bym się nie zdziwił, gdyby Marco Polo naprawdę nie dotarł do Chin, ponieważ książki o fantastycznych podróżach (przedstawianych jako autentyczne) były w jego epoce bardzo rozpowszechnione. Znaczenie tradycji było takie, iż nie zauważano różnicy między stwierdzeniem, że ktoś słyszał o istnieniu jednorożca, a tym, że widział go na własne oczy. Ludzie średniowiecza zachowywali się jak niektórzy dzisiejsi dziennikarze, którzy przytaczają czyjeś wypowiedzi, a kiedy ktoś protestuje, że nie udzielił im żadnego wywiadu, odpowiadają niewinnie, że przeczytali tę odpowiedź w innej gazecie — uznali zatem, że są upoważnieni, aby przytoczyć jako prawdziwe to, co zostało przytoczone jako prawdziwe przez kogoś innego.

Nie uważam jednak za zaskakujące, że Polo nie wspomina o niektórych rzeczach, które podróżnik powinien był zobaczyć w Chinach, takich jak Wielki Mur, czy zjawiskach takich jak zwyczaj bandażowania kobietom stóp, sztuka druku czy picie herbaty. Marco mówi wręcz, że Wielki Chan ma oblicze „białe i szkarłatne niczym róża”, zaś Japończycy mają białą skórę. Jak to, czyżby nie zauważył, że jedni i drudzy są żółci? Prawda jest taka, że Chińczycy i Japończycy (choć koloryt mają z reguły odmienny niż średnia europejska) nie mają skóry żółtej, co my uznaliśmy już za oczywistość — nie możemy też wykluczyć, że Wielki Chan używał kosmetyków. Ale, przede wszystkim, powiedzenie w tamtych czasach o kimś, że ma biało—szkarłatne oblicze, oznaczało, że ma piękny i kwitnący wygląd. Guido Guinizel—li, chwaląc urodę kobiety, mówi o „śnieżnym obliczu barwionym szkarłatem”, co przywodzi na myśl ostatni akt Traviaty. Poeta zaś używa po prostu dwóch stereotypów, które w jego epoce uznawane były za typowe atrybuty urody.

Marco Polo rozglądał się dokoła i widział to, co spodziewał się zobaczyć: w czasie podróży widzi zapewne azjatyckie nosorożce z jednym rogiem, i pod wpływem tradycji mówi o jednorożcach. Wie jednak, że jednorożce są białe i powabne i musi przyznać, iż te jego mają róg czarny, sierść bawołu, słoniowate nogi i łeb dzika. Jednak „widzi” jednorożce.

Czy to jest możliwe — pojechać do Chin i nie zobaczyć Wielkiego Muru? Jak najbardziej, a Arthur Waldron (Wielki mur) opowiada, że nić była to nigdy ogromna i ciągła budowla, o której mówi mit, historycznie wyolbrzymiony z powodów ideologicznych. Matteo Ricci wspomina o nim zaledwie raz i niemal mimochodem, twierdząc, że jest krótszy od Autostrady Słońca. Czy to było możliwe — nie zauważyć, że Chińczycy uprawiają sztukę druku? Jak najbardziej — w przypadku słabo wykształconego kupca, który widząc arkusze z dziwnymi ideogramami, nie zastanawia się nawet, jak zostały wykonane. Marsjanin, który przybyłby do nas kilka lat temu, może by i zauważył, że piszemy i czytamy, siedząc przed komputerem, ale gdyby wrócił dzisiaj, nie zdałby sobie sprawy, widząc nas przed tym samym komputerem, że teraz łączymy się poprzez Internet z połową świata. A przecież chodziłoby o nowość równie ważną jak druk.

Sherlock Holmes widział to samo, co jego konkurent z londyńskiej policji, Lestrade, ale patrzył w inny sposób. Lestrade czyta napis „Rache”, a ponieważ włożono mu do głowy, że w każdym śledztwie trzeba szukać kobiety, interpretuje go jako „Rachel”. Holmes natomiast postanawia odczytać go jako niemieckie słowo „zemsta”. Ale żeby do tego dojść, trzeba choć trochę znać niemiecki.

Marco nie widzi, że kobiety bandażują sobie stopy? A jeśli nie miał intymnych stosunków z płcią przeciwną, albo miał je ukradkowo, po ciemku, jak jego rodzice w Wenecji? Spróbujcie zapytać księdza, co zmieniło się w intymnej modzie kobiecej od czasów, kiedy był dzieckiem, do dziś. Można mniemać, że nie zauważył nic. Marco nie wspomniał o herbacie? Zapytajcie abstynenta, jaka jest różnica między brązowym płynem, który pija typowy Francuz, a tym, który pija równie typowy Szkot. Może myśli, że obydwaj piją, jak on, coca–colę.

Istnieje różnica między widzeniem tego, co widzą wszyscy, a podjęciem decyzji, że czemuś z pola naszego widzenia warto przyjrzeć się bliżej. I w zależności od nastawienia, z jakim coś obserwujemy, potem o tym czymś opowiemy (albo nawet nie napomkniemy).

Lektura Marco Polo jest ważna, ponieważ uczy nas sposobu, w jaki powinniśmy umieć ocenić ankietę dziennikarską albo zeznanie w sądzie. Kto podaje fakty, interpretuje, a my powinniśmy umieć interpretować jego interpretację.

marzec 1996


Bestseller, jedno słowo. Jak pisze się poczytną książkę

W różnych wydawnictwach dotyczących spraw książki spotykamy się często z pojęciem „bestseller”. Przypominając, że termin ten zrodził się w Ameryce dla określenia każdego artykułu handlowego, który dobrze się sprzedaje — a więc że stosuje się również do poczytnych książek — uważam jednak, że w dziedzinie literackiej niesie on z sobą dwie niedogodności. Przede wszystkim jest to kategoria handlowa, która nic jeszcze nie mówi o wartości danej książki: są na pewno bestsellerami (w tym sensie, że co roku sprzedają się w wielu egzemplarzach) Biblia i Pinokio, przez długi czas były nimi książki Caroliny Invernizio, a przecież chodzi o dzieła (zgodzimy się) bardzo się między sobą różniące. Poza tym termin „bestseller” kryje w sobie przynajmniej trzy różne zjawiska.

Po pierwsze te, które nazwałbym „best–sold”, to znaczy książki, które przez pewien czas cieszyły się niezwykłą popularnością, jak Królowie przeklęci, czy Chata wuja Toma. Następnie są książki „wiecznie młode”, czyli te, które wciąż się sprzedają, od wieków lub dziesięcioleci, jak właśnie Biblia, ale też Narzeczem Manzoniego, a z pozycji współczesnych Mały książę albo Siddharta. To, że jedne książki pojawiają się na listach, a inne nie, wynika stąd, że prawdziwa książka wiecznie młoda nie sprzedaje się w dziesięciu czy stu egzemplarzach dziennie w śródmiejskich księgarniach, ale w jednym egzemplarzu dziennie w dowolnej księgarni albo innym miejscu, co zatem umyka uwagi.

Potem są te, które nazwałbym „best–selling” — książki odnoszące głośny sukces w momencie publikacji. Nie jest jednak powiedziane, że sukces ten będzie trwał lata. Ponieważ jednak sprzedają się wystarczająco dobrze, aby zaostrzyć apetyt autorów, wydawców i księgarzy, rodzą się z nich „best–to–sell”, to znaczy książki powstałe specjalnie po to, by je sprzedać. Są to zazwyczaj powieści pisane według stałego przepisu — trochę seksu, trochę pieniędzy, trochę życia w wyższych sferach; albo też dobrze opisana erekcja w każdym rozdziale; może to również być dobrze skalkulowana mieszanka okropności i śmierci. I tak dalej. Zawsze istniały, i tak się zdarzyło, że przetrwały, ponieważ, choć napisane dla pieniędzy, miały przymioty, powiedziałbym, mitologiczne — klasycznym przykładem są powieści Dumasa. W każdym razie właśnie istnienie „best–to–sell” obciążyło słowo „bestseller” cyniczną konotacją.

Zapomnieliśmy, że Dante, Ariosto, Tasso odnieśli ogromny sukces, Manzoni zaś doszedł do tego, że drukował w zeszytach drugie wydanie swej powieści ze specjalnie wykonanymi ilustracjami, właśnie po to, aby zareagować na zalew wydań pirackich. On nie miał z tego nic, ale jego książka była niewątpliwym bestsellerem. Poza tym pragnął, aby była wartościowa (i wiemy, ile nad tym pracował), ale jednocześnie czytana przez wielu ludzi. A na ten temat przeczytajcie sobie porywające opracowanie Manzoni oraz droga powieści Giovanniego Macchia, wydaną właśnie przez Adelphi. Ale w istocie poza kilkoma historycznymi epizodami awangardowej prowokacji nie było nigdy poważnego autora, który próbując napisać książkę, nie miałby jednocześnie nadziei, że będzie dobra i znajdzie wielu czytelników. Próba napisania dobrej książki jest zatem czymś innym od napisania „best–to–sell” z erekcją w każdym rozdziale.

Wydawnictwo ii Saggiatore opublikowało właśnie Targ literacki Gian Carlo Ferrettiego (część pierwsza znana już w 1979 r., druga dotąd nie wydawana). Ferretti jako pierwszy zainteresował się niektórymi zjawiskami, które sprawiły, że mówiono o „jakościowych bestsellerach” (przykład: ostatni Calvino), jednak w zakłopotanie wprawia to, że w kategorii tej chodzi o osiągające sukces dzieła, które bynajmniej nie stosują chwytów, jakie z definicji powinny podobać się czytelnikowi. W nowej części swojego szkicu Ferretti mówi o dziełach, które umożliwiają zróżnicowane poziomy lektury. Odnajduję analogiczną formułę w eseju napisanym dwa lata temu przez dwoje badaczy kanadyjskich (Julie Bettinoti i Paula Bletona): „teksty noszące w sobie skalarny model lektury”.

Mówilibyśmy więc o książkach, które naiwnemu czytelnikowi umożliwiają lekturę na pierwszym poziomie, natomiast czytelnikom bardziej wykształconym i przenikliwym lekturę „drążącą” lub piętrową. Powiedzmy, „księgi zikkurat”. Formuła wydaje mi się sugestywna. Chyba że przywodzi na myśl inną: naszych biblijnych hermeneutów średniowiecznych albo hermeneutykę żydowską, gdzie każdy tekst poza znaczeniem dosłownym ma też inne, które należy stopniowo odkrywać. W takim sensie jest możliwe, że w ostatnich czasach napisane zostały książki oparte na wzorcu skalarnym (który funkcjonuje zarówno przy fantastyce naukowej — myślimy tu o Gibsonie, jak i przy literaturze eksperymentalnej — i tu myślimy o Pynchonie). Ale byłyby to wtedy dzieła wynoszące na poziom samoświadomości metanarracyjnej możliwość, którą wszystkie książki wiecznie młode, być może bezwiednie, zrealizowały. Żeby nie wspomnieć o kimś takim jak Dante, który o tym świetnie wiedział i który rozgłaszał, że tak właśnie chce być odczytany.

czerwiec 1994


A jeśli tak w przyszłości ktoś
będziemógłbyby podróżować w przeszłość…

Wiele osób przeczytało pewnie w zeszłym tygodniu zapowiedź uczonych, że możliwe będzie podróżowanie w czasie. Przynajmniej z teoretycznego punktu widzenia, choć na przeszkodzie stoją pewne trudności techniczne, prawdopodobnie nie do pokonania. Z powodu braku koniecznej wiedzy nie zamierzam się wypowiadać na temat tych rewelacji. Z drugiej strony, choć dyletant, nie byłem nimi szczególnie zaskoczony, bo pamiętam, że na przykład Hans Reichenbach już od 1956 r. w swojej przepięknej książce The Direction of Time poświęcił wiele uwagi badaniom wykazującym, iż na poziomie subatomowym wskazówka czasu może zmienić kierunek. Oczywiście to, iż niektóre cząsteczki mogą podróżować wstecz i do przodu w czasie, nie doprowadza nas do przekonania, że my również możemy czynić podobnie, jednak — w sumie — pozwala nam dostrzegać pewne możliwości.

Stawka w tej grze jest jasna: podróżowanie jest ciekawe nie tyle w przód, po to, żeby zobaczyć, jaki będzie rok trzytysięczny (ryzykując, że Ziemia będzie w fatalnym stanie, patrz H. G. Wells), ile wstecz, i to nie z powodu niewątpliwego uroku przeszłości, ale ponieważ podróż wstecz pozwala na złudzenie, że można opóźnić śmierć. Rozwiązania mogą być jednakże dwa. Podróżując wstecz, pozostaję wciąż tym samym człowiekiem, zabierając ze sobą swój aktualny wiek, i w takim przypadku, również będąc w przeszłości, podróżuję w przód, w stronę mojego osobistego fizycznego schyłku, z taką dodatkową niedogodnością, że mógłbym spotkać samego siebie sprzed wielu lat i wtedy sytuacja stałaby się kłopotliwa. Lub też, podróżując wstecz, odzyskuję także moje młode lata i wówczas nie mogę się zanadto cofnąć, ponieważ mógłbym stać się wyłącznie czystą możliwością genetyczną DNA mojego pradziadka; gdybym cofnął się na przykład do 1940 r., odnalazłbym się tam jako dziecko, ale przypuszczalnie z moim ówczesnym umysłem, więc nie mógłbym cieszyć się przeżywanym doświadczeniem. Nie mówię już o tym, że nie zakładano wówczas możliwości podróży w czasie i nie mógłbym już powrócić do przyszłości (albo też, nieświadome dziecię, jakim bym się stał, mógłbym nie pragnąć wrócić tam, skąd nie wiedziałbym, że wyruszyłem). Słowem, jakkolwiek byśmy to ułożyli, podróż w przeszłość niesie z sobą liczne niedogodności.

Nie pamiętam już, gdzie trafiłem na argument, który rozstrzyga całą kwestię: dzisiaj, oczywiście, nie potrafimy podróżować w przeszłość, ale też jesteśmy pewni, że ludzie nie będą do tego zdolni również w najbardziej odległej przyszłości. W istocie bowiem jeśliby ktoś w przyszłości mógł (nie, mógłby był; nie, byłby zdolny do; albo nie, jeszcze inaczej, będzie mógł być zdolny do — a niech to, widzicie, jak nawet formy czasownikowe się gmatwają), słowem, wybaczcie neologizm, gdyby w przyszłości ktoś będziemógłbyby podróżować wstecz, my byśmy o tym wiedzieli, ponieważ tenże byłby tu teraz. A tymczasem nigdyśmy nie widzieli podróżników wstecz.

Naturalnie, można wysunąć wobec tego argumentu pewne obiekcje: na przykład, przypuśćmy, że w roku dwudziestotysięcznym ktoś będzie mógł podróżować wstecz, ale tylko o tysiąc lat, więc dowiedzieliby się o tym (lub też dowiedzą) mieszkańcy roku dziewiętnastotysięcznego, a nie my. Istnieje w końcu jeszcze jedna hipoteza: ludzie przyszłości od dawna umieją (będą umieli) podróżować w przeszłość i w istocie są między nami już od czasów neandertalczyka; jednak ze względu na zarządzenia władz przyszłości nie mogą wyjawić, kim są. Oni są już wśród nas, ale my o tym nie wiemy.

Od razu widać, jak optymistyczna byłaby ta hipoteza dla polityków i dziennikarzy, doszukujących się wszędzie spisków i wyznających teorię „ktoś za tym stoi”: wszystkie nasze kłopoty okazałyby się sprawką tych tajemniczych gości. A gdyby Andreotti i Craxi byli od nich? No tak, ale czy to możliwe, że zrobiliby to, co zrobili (jeśli zrobili), przeczytawszy wcześniej w kronikach z przyszłości, że zostanie im wytoczony proces? Jeśli zaś przybyli z przeszłości? A jak moglibyśmy uznać za przybyszy z przyszłości autorów sondaży, biorąc pod uwagę, że nigdy nie udaje im się trafić?

Z drugiej strony ci goście z przyszłości powinni zawsze pracować tylko i wyłącznie dla rozwoju ludzkości: w istocie bowiem, gdyby narobili bigosu, zgotowaliby przyszłość (która będzie ich teraźniejszością) skrajnie nieprzyjemną (i to dla nich, nie dla nas). A zatem, dla przykładu, Chirac nie może być jednym z nich. I oto wreszcie najśmielsza hipoteza — byli oni zawsze obecni między nami, i byli to ci, którzy wiedzieli więcej: wynalazca motyki, Sokrates, Kopernik, Pasteur, Einstein itd. Oto dlaczego byli od nas mądrzejsi: o tym, że ziemia się kręci albo że E=mc2 uczyli się jako dzieci w szkole. Świetnie! Spostrzeżenie to powimio złagodzić wiele akademickich zawiści.

Ale jeśli wszystkie osoby genialne pochodzą z przyszłości, w jaki sposób staną się (stałyby się) tak genialne, skoro w przeszłości nie było nikogo, kto byłby cokolwiek wart i mógłby przekazać im jakieś ciekawe doświadczenia?

październik ‘995


Historia pewnej małej wielkiej kobiety,
która bardzo kochała książki

Umarła wielka kobieta. Nazywała się Helen Wolff. Miała 88 lat. Mała i drobna, komuś, kto nie znał jej dobrze, zdawała się bardzo krucha. Jednego dnia zaczęło jej dokuczać serce. Przebywała w swoim domku w Hanowerze, New Hampshire, gdzie mieszkała z synem, profesorem Darmouth College. Odmówiła pójścia do szpitala. Następnego ranka znaleziono ją martwą w kuchni, gdzie robiła porządki. Umarła, stojąc. Kilka lat wcześniej złamała sobie kość udową — to jedna z tych rzeczy, które w pewnym wieku dają złe rokowania. W gipsie i na wózku pojechała sama do Chile. Delikatna, ale twarda jak żelazo.

Żeby zrozumieć, kim byli Kurt i Helen Wolff, trzeba pomyśleć o parze wydawców, którzy od czasów pierwszej wojny światowej, zaczynając w przedhitlerowskich Niemczech, poprzez Francję, Włochy i Amerykę, połączyli ze sobą to, co najlepsze w kulturze europejskiej (a potem amerykańskiej). Któregoś dnia 1913 r. Kurt (który był dwadzieścia lat starszy od Helen) napisał do pewnego trzydziestolatka, donosząc mu, że Franz Werfel wypowiedział się dobrze o jednym z opowiadań zatytułowanym, jak się zdaje, Przemiana. W ten sposób Kurt został wydawcą Kafki. Ale był też wydawcą Henryka Manna, Werfla, Rollanda oraz innych sławnych cudzoziemców.

Potem do władzy dochodzą naziści i rozpoczyna się historia peregrynacji niczym z powieści, z finałem w guście Casablanki, kiedy Wolffowie, pokonawszy tysiące przeciwności, docierają do Lizbony i wsiadają na statek do Ameryki. Wciąż jednak pozostają Niemcami, a zatem obywatelami wrogiego państwa, więc pozwala im się pracować, ale pod nadzorem. A przecież w tej niezbyt sprzyjającej sytuacji odbudowują prestiżową firmę, Pantheon, powracając do nazwy, którą rozsławili najpierw w Niemczech, a potem, kiedy drukowali we Florencji (ze względu na wspaniałe werońskie czcionki Mardesteiga).

Nie zdążyłem poznać Kurta, ale typ kultury, niesłychana znajomość języków, którymi posługiwała się Helen, a także ich historia kazały mi mniemać, że byli Żydami. Tymczasem dopiero teraz poznaję prawdę — z długiej historii Helen przedstawionej w 1982 r. na łamach „New Yorkera” przez Herberta Mitganga (trzydzieści bitych stron: uchylam kapelusza przed kulturą dziennikarską, gdzie wysokonakładowy tygodnik publikuje odpowiednik pięćdziesięciu stron maszynopisu o kobiecie, która miała tylko jednego męża i jedną długą, płomienną namiętność do literatury).

Helen pochodziła z katolickiej rodziny niemiecko–austriacko–węgierskicj, ale urodziła się i wychowała w tureckiej Macedonii. Kurt był protestantem, ale z przodkami żydowskimi ze strony matki. Ze względu na ich przyjaźnie oraz publikowane książki wraz z nastaniem Hitlera uznani zostali za zdegenerowanych intelektualistów, a więc Żydów. Cała ich historia składa się z wędrówek, podejmowanych, aby ocalić małego syna: z Włoch do okupowanej Francji, a w końcu z jednego obozu uchodźców do drugiego. Za każdym razem odbudowywali wydawnictwa i zrzeszenia pisarzy, przez które przewinęli się wszyscy, od Tomasza Manna po Hannah Arendt.

W 1942 r., w środku wojny, wydają w Ameryce takich autorów jak Burckhardt, Broch, Gide, Camus, Valery, Jung. Po wojnie Doktora Żywago, a następnie Lamparta. W 1961 r. inny inteligentny wydawca, Bili Jovanovich (Harcourt Brace), proponuje im, aby w ramach większej oficyny wydawniczej otworzyli coś w rodzaju oddziału do całkowitej własnej dyspozycji, „Helen & Kurt Wolff Books”, za którego pośrednictwem Stany Zjednoczone poznają Grassa, Calvina, Bassaniego, Sciascię, Frischa, Lema, by nie wspomnieć o licznych prestiżowych nazwiskach kultury anglosaskiej. Kurt umiera w 1963 r., więc w rzeczywistości to małe wielkie wydawnictwo pozostawało przez trzydzieści lat na barkach Helen.

Czytała książki w oryginale. Polecała autorów, śledziła krok po kroku przekłady, również teraz, kiedy od ośmiu lat nie była już bezpośrednio odpowiedzialna za wydawnictwo: odkąd się wycofała, śledziła wszystko, jeżdżąc po świecie, doradzała, odkrywała nowe talenty. W Ameryce, która skłaniała się coraz bardziej ku skupianiu wydawnictw w molochy i gwarantowanym sukcesom, ona szła do autora i mówiła: „Podoba mi się pańska książka, sprzedamy tylko trzy tysiące egzemplarzy, proszę, aby zgodził się pan na symboliczną zaliczkę”. Autorzy zgadzali się, ponieważ podobać się Helen Wolff to był zaszczyt. Potem zdarzało się, że książki pozornie trudne do sprzedania stawały się w jej rękach niespodziewanymi bestsellerami. Niespodziewanymi dla wszystkich, ale nie dla niej.

Ktoś może ją jeszcze pamięta sprzed kilku lat —już ponad osiemdziesięcioletnią — podczas obrad okrągłego stołu przy okazji turyńskiego Salonu Książki: jasny umysł, dobra włoszczyzna, dowcipna i czarująca. Obok niej siedział Jurij Łotman. To już historia.

kwiecień 1994


Być albo nie być: piękny problem.
Wielka matka wszystkich sondaży

Dwa lata temu na ośnieżonych wzgórzach Montefeltro, aby doczekać północy 31 grudnia, zaimprowizowano sytuację pseudotelewizyjną, coś pomiędzy operą kukiełkową, Brechtem i Santoro. Emilio Tadini, przebrany za Szekspira, z frycem z kartonu pomalowanego przez Tullia Pericolego, oświetlony reflektorem obsługiwanym przez Gaę Aulenti, rozmawiał z lalkami (poruszanymi przeze mnie), z których jedna była Hamletem i w pewnym momencie stawiała owo fatalne pytanie „być albo nie być”. Wtedy Tadini udawał, że przeprowadza sondaż, i podawał rezultaty: tylu „być”, tylu „nie być” i spory procent „nie wiem”. Słowem, ot, taka zabawa, żeby zastąpić tombolę.

Potem Tadini opowiedział tę historię Renatowi Mannheimerowi, który jako człowiek dowcipny i zapalony sondażysta, natychmiast nazwał hamletowskie pytanie „wielką matką wszystkich sondaży” i zabrał się na poważnie do pracy, porównując przez dwa lata odpowiedzi „reprezentatywnej próbki” z 1995 r. z odpowiedziami z 1994 r. Wyniki można znaleźć w majowym numerze „Leggere”.

Mannheimer komentuje z wielką powagą tabele i diagramy, gdzie pojawiają się zestawienia w zależności od płci, wieku, wykształcenia, wielkości miasta, preferencji politycznych. Wynika z nich na przykład (ograniczę się do kilku danych, żeby nie odbierać wam przyjemności innych odkryć), że w 1994 r. jeden badany na pięciu odpowiadał „nie wiem”, zaś w 1995 niepewność dotyka jednego na trzech, wskazując, być może, na rosnące poczucie zagrożenia. Zazwyczaj wybiera się „być” między 18 a 29 rokiem życia, zaś procent odpowiadających w ten sposób osób spada po sześćdziesiątce. Wybór „być” rośnie też wraz z wykształceniem: tylko 57% osób z wykształceniem podstawowym przy 78% z wyższym.

Z politycznego punktu widzenia najbardziej żądni istnienia są zwolennicy listy Pannelli, którzy wyprzedzają Forza Italia Berlusconiego, największa zaś liczba osób spośród tych, które wybierają „nie być”, sympatyzuje z Rifondazione Comunista. „Nie wiem” występuje obficie wśród zwolenników Diniego i Maccanica.

Badanie mogłoby być oczywiście poszerzone, obejmując na przykład niezbędne w każdej ankiecie gospodynie domowe z Voghery; następnie warto by rozciągnąć je na inne kraje; byłoby też pożądane wprowadzenie kryterium religijnego (co odpowiedzieliby buddyści?). Z przyjemnością zobaczyłbym również interpretację rezultatów dokonaną przez Vattima, Severina, może Cacciariego, z wyłączeniem filozofów analitycznych, którzy przypisaliby czasownikowi wartość czysto łączącą i zapytaliby od razu, kto jest czym.

Sondaż był zabawą, ale —jak wszystkie zabawy — czegoś uczy. Mannheimer zauważa, że jeśli osoby z wyższym wykształceniem wybierają „być”, nie oznacza to, że ci z podstawowym wybierają „nie być” z powodów metafizycznych — w dużym procencie wybierają „nie wiem”, a powód jest oczywisty: pytanie w jasny sposób odnosiło się do Hamleta, a zatem można z tego wywnioskować, że mniej wykształceni nie zrozumieli dobrze pytania (albo uznali za nieistotną tę książkową zabawę) i dlatego odesłali rozmówcę do diabła. Biorąc jednak pod uwagę, że koniec końców „być” przeważa w każdym przypadku, osiągając około 70%, powiedziałbym, że wobec tak niejasnego pytania większość wybrała odpowiedź pozytywną, być może myśląc instynktownie, iż trzeba wybierać między żyć a umrzeć.

Problem polega w istocie na tym, jaką rolę odgrywa w sondażu kompetencja semantyczna podmiotów. Jeśli pytamy kogoś, czy woli coca–colę czy piwo (albo Berlusconiego czy Prodiego), danemu słowu odpowiada w umyśle pytanych przedmiot rozpoznawalny i mniej więcej taki sam dla wszystkich. W miarę jak terminy stają się coraz ogólniejsze (na przykład w przypadku wyboru między liberalizmem a interwencjonizmem) chodzi o to, żeby dowiedzieć się, co pytany przez nie rozumie. Kiedy wreszcie wprowadza się do gry dwa najobszerniejsze i najbardziej nieprzewidywalne pojęcia w całej historii idei, odpowiedzi nie da się kontrolować, ponieważ — jak zwykło się mawiać — ile głów, tyle myśli.

Pytanie postawione przez ekipę Mannheimera brzmiało: „Wie pan(i), że w słynnym dramacie Szekspira bohater, Hamlet, w pewnym momencie zadaje sobie pytanie »Być albo nie być«. Gdyby pan(i) dla zabawy miał(a) odpowiedzieć, powiedział(a)by, że…” Gdyby zniknęło odniesienie do Szekspira i zaznaczenie żartobliwego charakteru eksperymentu, co by się stało? Nie wiem, ale na pewno musiałby się zmienić sposób interpretowania odpowiedzi. Ilu ludzi odpowiedziało „nie być” lub „nie wiem”, tylko dlatego, że stawiali się w sytuacji Hamleta?

Więcej: ten początek „Wie pan(i)…” od razu zmuszał pytanego do udzielenia jakiejś odpowiedzi, co miało pokazać, że wie. Czym innym byłoby zapytać w suchy sposób „wolisz być czy nie być?” Jak widać, również zabawa może wywołać pewne refleksje na temat natury sondażu.

maj 1996


Bossi nie jest takim Galem, jak ja.
O niższości rasowej rasistów

Z grupą przyjaciół z różnych krajów od kilku lat przygotowujemy podręcznik przeznaczony do wychowania w tolerancji dzieci z całego świata, a pierwszy problem polega na wyjaśnieniu im, jak można i należy tolerować odmienność. Właśnie, bo trzeba zacząć od tego, że różnice istnieją: jeśli z jednej strony ludzie mają jednakowy układ sercowo–naczyniowy, to nie tylko mają skórę różnego koloru, ale nawet kiedy jest ona tego samego koloru, zachowują się oni w odmienny sposób, zależnie od obyczajów i norm.

Podczas ubiegłorocznego kongresu w Sienie Zvi Yavetz, profesor historii starożytnej w Tel Avivie, przypomniał, jak niebezpieczne może być ukrywanie przed dziećmi tych różnic (bowiem nieco później zorientowałyby się, że kłamaliśmy): należy wyjść właśnie od nich, pokazując, jak mogą zostać przezwyciężone. Yavetz przeprowadził analizę stereotypów etnicznych u Cycerona i Herodota, aby stwierdzić, że stereotypy te zawsze istniały, ale że często nie dowodziły szczególnej wrogości, używane wyłącznie w celach retorycznych albo, jak w przypadku Cycerona, dla przekonania sędziów w jakiejś sprawie. I przytoczył epizod dotyczący Rutiliusa Namacjanusa, poety galijsko–rzymskiego z IV–V w. n.e., który relacjonując swoją podróż powrotną z Rzymu do Galii, opowiada, że w Falezji pewien oberżysta potraktował go okropnie, dając mu niedobre jedzenie za wygórowaną cenę. Oberżysta był Żydem, więc Rutilius wybucha inwektywą przeciw Hebrajczykom.

Yavetz zauważył, że Rutilius został naprawdę skrzywdzony i oszukany, miał wszelkie powody do narzekania i uciekał się do rasistowskiego stereotypu rozpowszechnionego w jego czasach, jednak uczyniłby to samo, gdyby oberżysta był Sardyńczykiem albo Grekiem; a zatem źle robili niektórzy badacze izraelscy, oskarżając Rutiliusa o antysemityzm. Wykazał on tylko „naturalną” niechęć wobec odmienności.

Yavetz jest Żydem, a więc mógł sobie pozwolić na to rozgrzeszenie Rutiliusa. Poszedłem przypomnieć sobie ten fragment (De redito suo, I, 381–398 — tak, tak, czasami „przypomnieć sobie” nie jest kłamliwą kokieterią, zabrałem ten tekst na egzamin u Augusta Rostagniego w 1951 r.) i szczerze mówiąc, to, co robi Rutilius, jest czymś więcej niż okazaniem wściekłości: gdyby dzisiaj ktoś napisał coś takiego, rabin Toaff narobiłby hałasu, i nie bez powodu. Ale zostawmy Rutiliusa. Yavetz mówił o niemal biologicznej tendencji do tworzenia zawsze sfery „naszych” przeciw sferze „innych”. Nie jest konieczne, żeby inni byli Cyganami albo senegalskimi imigrantami, wystarczy, by urodzili się kilkadziesiąt kilometrów od naszego miasta. Ja oskarżam zawsze przyjaciół z dzieciństwa, że pochodzą z tego przeklętego Asti, albo Cuneo, lub też Genui, ponieważ nie dostali w darze od losu możliwości urodzenia się w Alessandrii. Ale jeśli jestem na autostradzie w moim samochodzie z mediolańską rejestracją i inny samochód z taką samą rejestracją niewłaściwie mnie wyprzedza, nie mówię: „Patrz na tego mediolańskiego imbecyla!” Jeśli natomiast samochód ma rejestrację z Alessandrii, może mi się zdarzyć, że powiem: „Patrz na tego imbecyla z Alessandrii!” W istocie w tym przypadku, jako automobilista, czuję więź ze wspólnotą kierowców i rejestracją mediolańską, i wszyscy inni, w tym moi ziomkowie, stają się właśnie „innymi”.

My wszyscy, zależnie od okoliczności, czujemy przynależność do jakiejś sfery (bibliofiliów, urodzonych w 1932 r. — doskonały rocznik — miłośników fletu prostego, noszących 42 numer buta), i z tego szczególnego punktu widzenia odbieramy innych jako odmiennych (biblioklastów, staruszków lub żółtodziobów, gitarzystów, wielkostopych). Tolerancja rodzi się, kiedy zdajemy sobie sprawę, że gitarzysta pozostaje wciąż istotą ludzką i że istnieją też gitarzyści noszący buty numer 42, może urodzili się w waszych stronach, albo nazywają się Django Reinhardt.

I tak oto podstępna trucizna, jaką rozpowszechniają w naszym kraju „kazania” Bossiego, polega na pomieszaniu sensu przynależności z przymusem nietolerancji. Polega na zmuszaniu kogoś, aby dla odparcia zarzutów twierdził, że nie istnieją różnice między palermitańczykiem a turyńczykiem, podczas gdy jest ich wiele; polega na zmuszaniu do odrzucania naszej naturalnej i zdrowej dumy z przynależności etnicznej po to, byśmy nie czuli się rasistami; polega na retorycznym nakłanianiu nas do określania Włoch jako kraju etnicznie jednorodnego, kiedy to nieprawda, i nie było tak nigdy od czasów Eneasza; polega na zmuszaniu nas do odrzucania stwierdzenia jakiejkolwiek odmienności, gdy tymczasem odmienność (współistnienie odmienności) jest piękna, a przeszczepy rodzą wspaniałe owoce.

I tak w epoce, w której wychwala się wielokulturowość (czasem wręcz za bardzo), Bossi przenosi nas dużo bardziej wstecz od Rutiliusa Namacjanusa (który, drogi Bossi, był przynajmniej bardzo cywilizowanym Galem, jak ja, a nie kudłatym Longobardem, jak ty).

czerwiec 1996


Istnieje prasa niedyskretna i prasa poważna.
Różnica nie leży w siedzeniu

Również ja, podobnie jak wszyscy obywatele włoscy, znam teraz kształt siedzenia posła Casiniego. Muszę powiedzieć, że nie wzbogaciło to mojego zasobu wiedzy. Poseł Casini jest typem w normie, nie widać u niego żadnych oznak deziformacji, można więc przypuszczać, że również jego siedzenie jest normalne. Zatrzymuję się nad tą kwestią nie tylko dlatego, że nie przestaje interesować prasy, ale też dlatego, że kilka wieczorów temu zahaczyła o nią pewna audycja telewizyjna, gdzie przeprowadzano wywiad — jako z bohaterem naszych czasów — z jakimś fotografem, któremu udało się (uwaga, uwaga!) po staniu na długotrwałych i uciążliwych czatach sfotografować kąpiącego się profesora Prodiego. U niego w domu, w wannie, nago, z pistolecikiem na widoku? Nie, w morzu, z którego wystawała mu tylko głowa, i można się było jedynie domyślać regulaminowych slipów.

Cóż jest niepokojącego w tych historiach, przecież tylko kąpieliskowych? Poseł Casini jest w porządku, przebierał się w miejscu publicznym, jak to robią wszyscy nad morzem. Prodi? Nie ma nawet o czym mówić. A może źle zrobił fotograf, który krąży i podgląda przez dziurkę od klucza? Ale postawcie się proszę na miejscu biedaka, któremu nie udało się zostać Robertem Capa, Cartier–Bressonem, Avendonem, Toscanim, czy ja wiem kim jeszcze? Odkrywa, że płacą mu dobrze, jeśli fotografuje z zaskoczenia cycki i pośladki tam, gdzie nie są wystawiane w celach widowiskowych — i w końcu nawet przeprowadzają z nim wywiad w telewizji… W sumie viado wiedzie cięższy żywot i cieszy się niniejszym prestiżem społecznym.

Czy to wina tych, którzy kupują, a więc subwencjonują czasopisma pokazujące prywatne cycki i pośladki? Tutaj bym też nadmiernie nie moralizował. Nie chodzi również o podglądactwo (które jest dyscypliną sportową, także wymagającą długich czatów i napawającą dumą, że jest się jedynym lub jedyną, który(a) widzi); nie ma to nic wspólnego z korzystaniem z pornografii, która jest dobra, kiedy pobudza zmysły — i jeśli nawet można by wyobrazić sobie kogoś, kto rąjcuje się na widok siedzenia posła Casiniego, to naprawdę nie widzę nikogo, kto mógłby oddawać się fantazjom, patrząc na Prodiego z Morzem Śródziemnym po szyję. Kupowanie niedyskretnych czasopism zaspokaja upodobanie do desakralizacji (profanacji?), które odczuwa każdy na widok prezydenta Republiki (pamiętacie Gronchiego?) spadającego z krzesła w operowej loży. Mówią o tym wszystkie traktaty na temat komizmu: staruszka, która poślizgnęła się na ulicy, wzbudza nasze współczucie, ale generał, który (podczas obchodów 2 Czerwca) potknąłby się na schodach Ołtarza Ojczyzny i zjechał z nich brodą w dół, przyprawiłby o atak śmiechu nawet świętego.

Jeśli już, to problem leży może w tym, że osoby normalne bawią się takimi rzeczami raz na jakiś czas, kiedy im się przydarzy okazja, natomiast ktoś, kto rzuca się co tydzień w poszukiwaniu pośladków na wolności, może nie zrobiłby źle, korzystając z porady psychologa. W „Espresso” z 28 lipca Carlo Ripa di Meana (właśnie a propos siedzenia Casiniego) twierdził, że słusznie jest obnażać polityków, ponieważ „lider ma swoje człowieczeństwo, które wyborca powinien poznać”. Ale co znaczy „człowieczeństwo”? Przyznaję, że ujawnienie, iż polityk kopuluje more ferino z tancerką brzucha, przyczynia się, jeśli naprawdę chcemy, do obnażenia szczególnej cechy jego człowieczeństwa. Ale sfotografowanie go, kiedy w łazience własnego domu robi kupę, nie mówi nam nic więcej poza tym, co już wiedzieliśmy, to znaczy, że należy do gatunku ludzkiego. Byłoby to sensacją tylko wtedy, gdybyśmy odkryli, że tenże (jako jedyny wśród żyjących) wypróżnia się uszami. I nadal myślę, że ktoś, kto kupuje tygodnik, aby dowiedzieć się na przykład, że Ripa di Meana robi kupę jak wszyscy, nie jest być może nienormalny, jednak nie pozostaje w dobrych stosunkach z życiem.

Mówiąc to, uważam, że prawo do życia mają również podglądacze, a czasopisma tego rodzaju istnieją wszak w wielu krajach. Problem leży gdzie indziej. Chodzi o to, że siedzenia posła Casiniego nie zobaczyłem na łamach „Eva Tremila”: zobaczyłem je w największych włoskich dziennikach i tygodnikach, w tym w „Espresso” z 28 lipca. To „poważna” prasa uczyniła z siedzenia posła Casiniego najbardziej rozpowszechnioną wśród ludu ikonę, konkurującą już z Aniołem Pańskim Milleta (określanym przez statystyki jako najczęściej reprodukowane dzieło sztuki, częściej niż Gioconda i Wenus z Milo).

Naturalnie, tak jak owi moraliści, którzy przyłapani w burdelu mówią, że chodzą tam, aby zdać sobie sprawę z plugastwa świata, poważna prasa „skrzyczała” pośladki Casiniego, jakby chciała powiedzieć, że fotografowanie ich nie było właściwe. Ale w głębi duszy cieszyła się, bo przy tej ilości dramatycznych informacji, które obciążają inne stronice, trzeba też czytelnika rozweselić. Tyle że kiedyś dzienniki rozweselały go, prosząc Achille Campanilego o napisanie Wspomnień Giną Cornaba (nie wydanych). Dzisiaj ja robię to, ujawniając (z drugiej ręki), że inna gazeta zrobiła coś, czego nie powinno się robić. Tak jakby ksiądz podczas lekcji katechizmu, aby nauczyć, że nie należy przeklinać, krzyknął: „I nie mówcie nigdy xxxyyyzzz!” (wstawić dowolną sprośność).

sierpień 1995


Do pani przewodniczącej Pivetti:
Żeby zrozumieć nowe, czytajmy świętego Tomasza

Czy przewodniczący Izby Deputowanych może stwierdzić, jak przytacza „Espresso” z poprzedniego tygodnia, że „istnieje prawdziwa religia, którą jest religia katolicka, inne zaś prawdziwe nie są — mają jedynie większe lub mniejsze dostojeństwo, z uwagi na serię historycznych uwarunkowań lub też bliskość albo oddalenie w stosunku do objawienia”? Jako osoba wierząca, może, a nawet musi: jaki bowiem sens miałoby wyznawanie jakiejś religii, jeśli uważamy, że jest fałszywa? Przypomina mi się anegdota o hiszpańskim pucybucie, którego protestancki pastor usiłuje nawrócić, kiedy ten wciera mu pastę. „Ależ, mój panie, nie wierzę w Boga katolików, który jest jedynym prawdziwym. Dlaczego miałbym uwierzyć w Pańskiego?”

Czy tenże wierzący, uczestnicząc w soborze kościołów, może stwierdzić, że jego wiara jest jedyną prawdziwą, inne zaś są fałszywe i kłamliwe, albo wręcz dać do zrozumienia, że jeśli coś jeszcze można przyznać konfucjanizmowi, to już panteonowi azteckiemu na pewno nie (biorąc pod uwagę poziom, na jakim w XVII w. ustalone zostały pełne wzajemnego szacunku kontakty z Chinami, przy jednoczesnym postanowieniu, że indiańscy bałwochwalcy powinni zostać wymordowani)?

Nie może, ponieważ na sobór jedzie w duchu pojednawczym. I w tej gotowości do zrozumienia zmienia też w pewnej mierze świętą arogancję własnej wiary.

Aby zrozumieć, czym jest duch pojednania i tolerancji, zajrzałem do tekstów wielkiego mistrza, którego ortodoksję — mam nadzieję — uznaje też Przewodnicząca Izby, ponieważ jest on bardziej wiarygodny od kardynała Martiniego. Mówię o świętym Tomaszu z Akwinu. W jednej z jego Disputationes ąuodlibetales (11,7) został zapytany, czy należy chrzcić na siłę dzieci żydów bez zgody rodziców.

Powodów na tak (które Tomasz wymienia z właściwą sobie dokładnością) jest pięć. Jeśli można rozwiązać ten święty węzeł, jakim jest małżeństwo (lub przynajmniej obowiązek wspólnego życia), w przypadku, kiedy jedno z małżonków zmienia religię, tym bardziej można wyjąć kogoś spod władzy ojcowskiej. Jeśli widzimy, że komuś grozi śmierć cielesna, mamy obowiązek ratować go, tym bardziej więc powinniśmy interweniować, jeśli zagraża mu śmierć duchowa. Zresztą również żydzi podlegają władzy Państwa („in potestate dominorum”), a więc książę ma prawo robić to, co chce, ze swoimi dziećmi. Na koniec z jednej strony bardziej liczy się władza boska niż ojcowska, a z drugiej, gdybyśmy pozwolili, żeby dzieci żydowskie zostały potępione, odpowiedzialność spadłaby na nas.

Wszystko to znakomite powody, przynajmniej dla ówczesnej mentalności. Lecz święty Tomasz odpowiada, że są bez znaczenia. Jedna z obiekcji jest być może mało empiryczna, ale w pełni zasadna od strony pedagogicznej: to daremne chrzcić dziecko, które nie jest jeszcze w stanie decydować, ponieważ kiedy dorośnie, rodzice mogą je przekonać, by powróciło do wiary ojców. Silniejszy jest jednak argument prawa naturalnego: dziecko w sposób naturalny aż do wieku dorosłego pozostaje pod władzą ojcowską, zostanie więc zbawione poprzez wiarę rodziców. Nie powinniśmy ingerować w ten delikatny układ. Nawróci się, jeśli zechce, kiedy zrobi użytek z rozumu.

Dalej, nawet książę nie może naruszyć porządku prawa naturalnego i boskiego, a więc nie powinien pozbawiać dziecka więzi z rodzicami, nawet po to, aby ocalić jego duszę. Człowiek podporządkowany jest Bogu według prawa tak, aby mógł go poznać, ale w przypadku nieletniego nakaz taki realizowany jest poprzez zasady ojców. Należy zauważyć, że w tym miejscu Tomasz nie kwestionuje prawa nie tylko dziecka, ale też rodziców do podporządkowania się Bogu nie według przepisów Państwa, ale w zgodzie z prawem naturalnym. W końcu nie należy mówić, że grzeszymy, nie ratując kogoś przed potępieniem: zgrzeszą co najwyżej jego rodzice, a my nie powinniśmy wtykać nosa w ich decyzję, z tego samego powodu, dla którego, jeśli ktoś skazany został na śmierć przez swojego naturalnego sędziego, my nie możemy sobie pozwolić na to, aby go siłą uwolnić.

Głównym jednak argumentem w tej kwestii, który uważam za wspaniały przykład rozsądku i który jest moim zdaniem bardzo „katolicki”, bardzo kościelny, w najlepszym znaczeniu tego słowa, jest argument dotyczący obyczaju i tradycji Kościoła — silniejszego od opinii jakiegokolwiek doktrynera, może nawet świętego Augustyna. A więc jeśli spojrzeć w przeszłość — mówi Tomasz — ani Kościół, ani Państwo nie próbowały nigdy chrzcić żydowskich dzieci, nie robili tego nawet najbardziej chrześcijańscy cesarze, jak Teodozjusz czy Konstantyn. Gdyby było to zgodne ze zdrowym rozsądkiem, na pewno by to zrobili. Ale nie zrobili.

Argument ten jest przepiękny i wyraża uparte przekonanie świętego Tomasza, że rozum ludzki jest sam w sobie zdrowy, tak że można zaufać nawet rozumowi żydów, przynajmniej w takim stopniu, w jakim ufamy rozumowi Konstantyna. Drogi stary Tomasz, zdolny nauczyć nas jeszcze, czym jest nowe.

maj 1994


Miasta pewne siebie i niepewne.
Kilka uwag na temat miejskiej psychologii

Wróciłem właśnie z Drezna. Jest to miasto, które miałoby wszelkie powody, żeby się nad sobą użalać. Wspaniała stolica Saksonii, nazywana przez Herdera Florencją Północy, położona wśród czysto romantycznego pejzażu, na trzy miesiące” przed kapitulacją Niemiec padła ofiarą najokrutniejszych w całej historii wojny nalotów dywanowych. Zrównana z ziemią, i to bez naglącej potrzeby, było już bowiem wiadomo, że Rosjanie wkrótce tam dotrą, a kraj czekał na klęczkach. Mówią to również Anglicy i Amerykanie, którzy wciąż okazują wyrzuty sumienia.

Miasto zaś, nie zapominając, przeżyło swoją żałobę bez biadolenia, bez robienia z siebie ofiary i, chciałoby się rzec, bez urazy. Zakładając, że przypuszczalnie znacie historię, pokazują wam z dumą odbudowane pałace, wieże, kościoły, niesamowitą Pinakotekę, mówiąc, jak to na 2006 r., osiemsetlecie miasta, wszystko będzie gotowe — zastąpią nawet obrzydliwe budynki postawione w pośpiechu zaraz po wojnie i przywrócą XVIII—wieczne fasady, które Bellotto odtworzył wiernie na swoich obrazach (Bellotto nie był tak wrażliwy na nieuchwytność atmosfery jak jego wuj Canaletto, ale odznaczał się przejrzystym realizmem i również stare centrum Warszawy zawdzięcza mu swoją odbudowę).

W Dreźnie nie pytają was nawet, czy miasto wydaje się wam piękne. Sami wam o tym mówią. Nasuwa mi to myśl, że miasta dzielą się zazwyczaj na dwie kategorie: miasta pewne siebie i niepewne. Wymienię tylko kilka miast pewnych siebie, uprzedzając, że wśród niepewnych znajdują się nawet stolice.

W miastach pewnych siebie ludziom nawet się nie śni, żeby zapytać zwiedzającego, co myśli o ich mieście. Niektóre wyprzedają bezwstydnie swój mit („Paris, la vie lumiere”, „Quanto sei bella Roma”, „New York, New York”), ale nie proszą, byście wyrażali swoją aprobatę. Rozumie się samo przez się, że musicie być pod piorunującym wrażeniem, a jeśli nie, tym gorzej dla was. Potem są inne miasta, na przykład Londyn, Mediolan czy Amsterdam, które podsuwają wam co prawda w hotelu folder albo przewodnik z tym, co warto zobaczyć, ale nie mówią wiele o sobie, a w każdym razie nie są zainteresowane waszą opinią. Osobną kategorią jest Buenos Aires: późną nocą zastanawiają się tam nad tożsamością argentyńską, ale jest to ich narodowa zabawa — to, że „Buenos Aires ąuerido” powinno was w sobie rozkochać, nigdy nie jest podawane w wątpliwość.

We Włoszech, jeśli jakieś miasto jest siebie niepewne, przy różnych publicznych okazjach określa siebie jako „najdostojniejsze miasto”. To oczywiste, że nawet jeśli liczą sobie niewiele wieków, wszystkie miasta są bardzo stare, poza tymi wybudowanymi w ciągu ostatnich dziesięcioleci; ale miasta niepewne czują potrzebę, aby o tym mówić. Zazwyczaj jednak (na całym świecie) oznaką niepewności jest pytanie, które stawia wam od razu ten, kto was przyjmuje: „Co pan myśli o naszym mieście?”

Zdarzało mi się, że na lotniskach strasznie zakompleksionych miast nacierali na mnie dziennikarze i pierwszym pytaniem było: „Czy przyjeżdża pan tu po raz pierwszy? Co pan myśli o naszym mieście?” A kiedy zauważałem, że nie mogę nic myśleć, jako że jeszcze go nie widziałem, nalegali: „No tak, ale co spodziewał się pan zastać, jakie miał pan wyobrażenie?” Wiedzą doskonale, że jeśli nie jesteście prowokatorami, padnie odpowiedź grzecznościowa, powiecie, że znaliście ze słyszenia to fascynujące i (jeśli jesteście naprawdę uczciwi) pełne kontrastów miasto. Wtedy na chwilę się uspokajają, ale dopóki tam jesteście, nie przestaną was o to nagabywać.

W niektórych miastach wasza grzecznościowa odpowiedź spotyka się z kontratakiem. Prześcigają się w komunikowaniu wam, że kontrasty są ogromne, problemy dramatyczne i nie rozwiązane. Nie ulegacie prowokacji i nie odpowiadacie, że to prawda. Obrażają się. Czasami nawet w mieście słynnym ze swoich walorów i piękna zadają wam to fatalne pytanie. Odkrywacie wówczas, że pod blichtrem bogactwa miasto skrywa brak tożsamości.

Istnieją też miasta które odzyskują pewność siebie. Neapol zdany był z mieszaniny zbolałej dumy i triumfującego samookaleczania. Ostatnio pewien mój przyjaciel powiedział do taksówkarza, który miał go zawieźć na lotnisko, że być może się spóźnią z powodu korków. Taksówkarz odpowiedział z dumą (nie zbolałą), że teraz ruch w mieście odbywa się bez problemu. Mój przyjaciel komentował, że po raz pierwszy w życiu spotkał taksówkarza (na całym świecie), który wyraża się dobrze o miejskiej administracji.

Niekiedy miasto, już bardzo siebie pewne, zaczyna czuć się nieswojo. Trzymajcie się na baczności, kiedy pytają was, co o nich myślicie: odpowiadajcie z entuzjazmem, ale rozejrzyjcie się wokół, żeby odkryć przyczyny niedomagali.

kwiecień 1996


Czy Elie Wiesel jest rasistowskim antysemitą?
O neonazistowskim użyciu internetu

L’Academie Universelle des Cultures zebrała się w ubiegłym tygodniu w Sienie, aby omówić projekt, nad którym pracuje od prawie dwóch lat: chodzi o książkę przeznaczoną dla dzieci z całego świata, mającą na celu wychowanie przeciw rasizmowi, a w imię tolerancji i współżycia między różnymi grupami i kulturami. Pominę powody (zarazem symboliczne i ekonomiczne), dla których książka ta miałaby być taka sama dla wszystkich, od Polinezji po Berlin; otrzymaną już (bezinteresowną) zgodę ważnych wydawców; poszukiwania mające wyodrębnić spośród tysięcy obrazów znanych dzieciom z różnych krajów możliwe figuratywne „esperanto”; to, że w Sienie zorientowano się, iż stworzenie jednej książki, zrozumiałej dla dziecka afrykańskiego i japońskiego, stwarza problemy nie do pokonania, dlatego pierwszym wymogiem będzie opracowanie multimedialnego podręcznika dla wychowawców z wszystkich krajów, instruującego, jak przybliżyć te same podstawowe pojęcia dzieciom odmiennych kultur.

Kolegom przybyłym do Sieny (zewsząd: od Tajlandii po Izrael, od Wybrzeża Kości Słoniowej po Norwegię, wszystkim zorientowanym na bieżąco w przebiegu poprzednich dyskusji) dostarczono notatkę, w której wyliczono niektóre nie rozwiązane jeszcze problemy, pobudzając w ten sposób dyskusję: jak mamy mówić o holocauście dzieciom z Nowej Gwinei, które nie tylko nie widziały nigdy Żyda, ale nie wiedzą nawet, gdzie jest Europa? A jeśli mówimy o ludobójstwie ogólnie, czy nie ryzykujemy, że przekażemy pojęcia abstrakcyjne, nie dostarczając rozpoznawalnych obrazów i „historii”? Czy powinniśmy mówić o „rasizmie”, kiedy pojęcie rasy jest późnym wytworem kultury zachodniej, zaś doświadczeniem wielu z tych dzieci jest współistnienie z członkami odmiennych kultur? Czy powinniśmy wyjść od stwierdzenia, że różnica istnieje (podobnie jak istnieje wśród zwierząt i kwiatów), ale że jest pozytywna i może stworzyć miejsce dla pięknych ogrodów? Jeśli możemy przypomnieć dziecku europejskiemu, co się dzieje, kiedy jakiś naród obwieszcza swoją wyższość nad innymi, to czy można w taki sam sposób przedstawić to dzieciom wyrastającym w kulturze, gdzie poczucie zajmowania centralnej pozycji w świecie nie przerodziło się nigdy w pomysł unicestwienia innych? Czy wezwanie do tolerancji wobec wszystkich obyczajów i tradycji powinno zostać ograniczone listą rzeczy „niedopuszczalnych” (jak na przykład kanibalizm)?

Były to problemy pedagogiczne i komunikacyjne niemałej wagi, i należało je przedyskutować. Otóż zdarzyło się tak, że list ten (prywatny, ale nie tajny) opublikowany został przez florencką „Nazione”. Być może nie zaznaczono opuszczonych fragmentów, być może nie podkreślono, że chodzi o notatkę roboczą. 27 maja, nie licząc się z przebiegiem sieneńskich prac, do gazet przesłany został faks zawierający ostry protest przeciwko rzekomemu rasizmowi tej inicjatywy, podpisany przez osoby (nie bardzo znane, ale wynika to może z mojej niewiedzy) z Paryża, Utrechtu, Pensylwanii, Południowej Afryki itd.

W faksie twierdzi się, że: a) według naszego dokumentu różnica między psem a kotem jest taka sama, jak między Chińczykiem a Szwedem (pomysł, który nie przyszedł do głowy nawet Himmlerowi); b) stwierdzenie, iż w pewnych kulturach istnieje niedestrukcyjna duma etniczna, uwiecznia ideę rasy wybranej; c) kanibalizm jest niedopuszczalny, zaś nad ludobójstwem można przejść do porządku dziennego; d) uznanie, iż Chińczyk w sposób widoczny różni się od Szweda, jest tożsame z potwierdzeniem, że różnice są stałe (tak jakby mieszane małżeństwa nie dowodziły czegoś przeciwnego). I tak dalej.

Można by skwitować ten epizod stwierdzeniem (w tym przypadku rzeczywiście rasistowskim), że matka kretynów jest zawsze w ciąży, albo dokonać przeglądu osób nie zaproszonych na kongres (bardzo wysoki procent, biorąc pod uwagę liczbę ludności świata). Można by też poprosić poważnych uczonych, żeby nie wypowiadali się na temat nie istniejącego jeszcze dzieła i by nie zapominali, że prezydentem Akademii jest Elie Wiesel (Pokojowa Nagroda Nobla), w który cudem przeżył obozy zakłady i poświęcił całe swoje życie walce z rasizmem.

Mam jednak inne obawy. Biorąc pod uwagę, że większość sygnatariuszy protestu nie zna włoskiego, ktoś w złej wierze, zabawiając się w Internecie, wysłał alarm: „Grupa złych typów nawołuje w Sienie do rasizmu”. Wiele osób zaś w dobrej wierze zaprotestowało (jak sam bym uczynił). Zauważyłem, że, jak to udowadnia amerykańska prawica neorasistowska, można wykorzystywać Internet do rozpowszechniania fałszywych wiadomości i wywoływania powszechnej pseudoaprobaty. I w tym leży zagrożenie neonazizmem.

Ponieważ nie można pominąć pewnych rzeczy, uważam za konieczne zaznaczyć, że jedyna włoska sygnatariuszka apelu nazywa się Paola Tabet i przedstawia się jako etnolog z uniwersytetu w Sienie.

czerwiec 1995


Fred Astaire i Ginger Rogers wymyślili włoską politykę

Umarła Ginger Rogers. Wyobrażam sobie, że wiadomość ta poruszy moich rówieśników oraz kinomanów w każdym wieku, którzy widzą ją wciąż tańczącą ze zwiewną gracją w ranjionach niezapomnianego Freda Astaire’a. Patrząc z perspektywy czasu, zauważymy, że być może Astaire miał zdolniejsze partnerki, a Ginger — kiedy nie tańczy — porusza się krokiem przyciężkim i trochę koślawym, jak De Sica w roli sierżanta z filmu Chleb, miłość i fantazja. Ale cóż z tego? To właśnie oni stworzyli klasyczną parę i to ich zwiewne walce i beztroskie stepowanie stworzyły ów mit, który po latach jeszcze miał zafascynować Felliniego w jego filmie Ginger i Fred.

Nie ma to być jednak nostalgiczne wspomnienie. Chodzi o to, że wraz z Ginger i Fredem, tymi prawdziwymi, narzucony został model życia jako spektaklu i spektaklu jako życia, który dziś dominuje w naszym społeczeństwie. Nawet jeśli oni o tym nie wiedzieli i sądzili, że zajmują się wyłącznie uczciwą rozrywką, „That’s entertainment” zatytułowane będzie po czterdziestu latach przypomnienie najsłynniejszych musicali.

Dochodzimy do musicalu, który — jak wszyscy wiedzą —jest najpierw widowiskiem teatralnym, a potem filmowym, w którym postaci trochę mówią, a trochę śpiewają. Już samo to byłoby wystarczającym powodem dla stwierdzenia, że musical nie jest jak życie, ale przecież nie są nim też ani opera, ani operetka.

Chodzi o to, że musical amerykański posiada inną cechę: podczas gdy opera nie traktuje jako problem tego, że jej postaci śpiewają zamiast mówić, i przyzwala na to, by dziewczyna cierpiąca na gruźlicę wydawała z siebie głośne dźwięki zupełnie nie przystające do stanu jej płuc, to musical stara się tę dziwność uzasadnić. Dlatego opowiada zawsze historię kilku osób, które zamierzają wystawić lub wystawiają musical. A zatem musical mówi zawsze i przede wszystkim o samym sobie i stanowi wzór owej metapowieści, którą krytycy literaccy uważają za zjawisko postmodernistyczne, gdzie narrator „wystawia na scenę” postać piszącą powieść, zazwyczaj właśnie tę, o której się opowiada.

Czyniąc tak, musical zakłada, że życie jest spektaklem, zważywszy, iż przeciwieństwa losu, z którymi zmagają się postaci, dotyczą ogromnego i heroicznego zadania wystawienia spektaklu. Dla Ginger i Freda dotrzeć do triumfalnego wieczoru premiery, to tak jak dla Achillesa pokonać Hektora albo dla Ulissesa zdobyć Troję. Żyjąc wciąż i niepostrzeżenie między spektaklem a rzeczywistością, postaci musicalu nie wiedzą nigdy, kiedy żyją, a kiedy grają.

To wyjaśnia, dlaczego Fred Astaire udaje się na każde spotkanie wystrojony we frak i dlaczego, kiedy w filmie realistycznym powinien przywiązać Ginger do ramy łóżka (albo ona jego — i powinni posiąść siebie z dziką energią, jak sugerowałby ich „basie instinct”), on zaczyna z nią tańczyć na tarasie. Śpiewając. I płynąc w powietrzu.

Wielkość i wdzięk Ginger i Freda polegały na tym, że mówiąc sobie z uśmiechem, iż życie jest spektaklem, oni w tym spektaklu pozostawali, nie pragnąc przekroczyć granic życia. Chcę przez to powiedzieć, że Fredowi Astaire’owi nie przyszło nigdy do głowy kandydowanie na prezydenta Stanów Zjednoczonych tylko dlatego, że umiał w niedościgły sposób stepować.

Jednak wbrew intencji boskich Ginger i Freda ich lekcja nabrała zupełnie innego znaczenia. To, co dzisiaj nazywamy „spektaklem politycznym”, jest niczym innym jak powolną transformacją podstawowej zasady musicalu. Pomyślmy tylko, że najbardziej zaciekła debata telewizyjna nie ma już za temat ,jak rządzić krajem”, ale ,jak pokazać dobrą debatę polityczną”: debata skupia się nad regułami debaty, równowagą w condicio, zapał prowadzącego wyraża się w pokazaniu, jak — przy użyciu najbardziej wyszukanych technologii — prowadzi on dobrą debatę. Nazajutrz gazety wystawiają oceny, zarówno całej debacie, jak i tanecznym krokom wykonanym przez dyskutantów.

Jeśli kiedyś z jednej strony żyło się i zajmowało polityką, a potem szło do teatru albo do kina, żeby zobaczyć tych, którzy dawali sobie po gębie, dzisiaj uprawia się politykę, dając sobie po gębie i oczekując poparcia osób, które — aby uczestniczyć w życiu politycznym — oglądają na ekranie tych, którzy dają sobie po gębie.

Wyjaśnia to również, dlaczego repertuar polityków sprowadza się do niewielu prostych kwestii i niewielu stałych myśli; i dlaczego, na wzór musicalu, dominuje gra dwuznaczności. Ginger sądziła zawsze, że Fred to kto inny, a Fred, że ona kocha innego: obydwoje czynili wszystko, żeby stworzyć niejasność, a potem w końcu sama sytuacja zadawała wszystkiemu kłam. Nie inna wydaje się obecna gra polityczna. Z ostatnią nieoczekiwaną konsekwencją: również widzowie postanowili uczestniczyć w widowisku. I tak, wychodząc po ostatnim głosowaniu, skłamali ankieterom. W ten sposób domniemany zwycięzca rzucił się triumfalnie, stepując, w ramiona Ginger, która jednak kochała innego.

maj 1995


Weź to pod uwagę, Janie Pawle.
Solidaryzuję się, ale Rushdie pozostaje problemem

Jesteśmy dziwnym krajem. Czytam właśnie różne polemiki dotyczące meczetu w Rzymie oraz domniemanego różańca odmówionego przez posłankę Pivetti (domniemanego, podkreślam: dopóki ona sama nie wystosuje podpisanego komunikatu prasowego, nigdy nie ufać gazetom — wolność prasy w połączeniu z prawem do niedowierzania stanowią dwa podstawowe warunki demokracji!). Wszystko to ma posmak fantastyki naukowej, jakbyśmy dyskutowali o dopuszczalności kanibalizmu. We wszystkich zachodnich stolicach znajdują się kościoły adwentowe, świątynie masońskie oraz meczety. Jest to najnaturalniejsza rzecz na świecie. Jeśli we Włoszech jeszcze się o tym dyskutuje, to znaczy, że zaledwie ocieramy się o świat europejski. Chciałbym tylko zauważyć, że — ponieważ każdy obywatel ma prawo przekazać osiem tysiącznych swoich podatków na wyznanie religijne wystarczająco reprezentowane w kraju (ja przekazuję na waldensów, ponieważ wydają mi się sympatyczni, a nie ze względów wyznaniowych), więc gdy tylko włoscy muzułmanie osiągną wystarczającą liczebność, pojawią się z zeznaniach podatkowych. Nie będąc muzułmaninem, podczas moich podróży wchodziłem do meczetów tylko wtedy, kiedy byłem w mokasynach — jeśli miałem buty sznurowane, starałem się tego unikać. Gdyby jednak muzułmanin przyszedł do mojego domu, aby zakazać mi picia wyrafinowanych słodów z Highlands, za ucho odprowadziłbym go do drzwi.

Uważam za słuszne, żeby chrześcijanie modlili się, by świat nie stał się muzułmański, i vice versa. Ale zgadzam się z tymi, którzy oponowali, twierdząc, że przewodnicząca Izby może klęczeć w tej sprawie przy własnym łóżku, jednak powinna unikać robienia tego publicznie, ponieważ są obywatele włoscy, którzy wybrali islam, a nie patrzyłbym życzliwie, jak przewodniczący Izby modli się publicznie, żeby we Włoszech nie było badaczy semiotyki grających na flecie prostym oraz brodaczy o imieniu Umberto, ponieważ poczułbym się niesłusznie dyskryminowany.

Powiedziawszy to dla objaśnienia spraw tego dziwnego kraju, próbuję znaleźć się w skórze Jana Pawła II, który, biedaczek, zrobił wszystko co mógł: skomentował przychylnie otwarcie meczetu w Rzymie i poprosił, aby zastosowano par condicio (on również; ależ to teraz modne), to znaczy, żeby otwarto kościoły katolickie w tych krajach muzułmańskich, w których fundamentaliści próbują temu przeszkodzić. Ostatnie wydarzenia udowodniły, że nawet my, naród zachodni, chrześcijański i demokratyczny (choć już nie chrześcijańsko—demokratyczny), jeśli chodzi o fundamenta—listów, nie możemy nikomu udzielać lekcji. Weź to pod uwagę, Janie Pawle. Papież musi mieć się na baczności przed wiernymi, nie przed niewiernymi.

Jednak mnie problemem nie wydaje się meczet, ani nawet zasada par condicio, która robi wrażenie sensownej. Chciałbym, aby papież zajął stanowisko w sprawie Rushdiego, więcej, chciałbym, żeby zajęli je też różni przywódcy państw zachodnich. To, że muzułmanin czy adwentysta dnia siódmego mogą modlić się swobodnie w kościele, jaki im się podoba, wydaje mi się czymś, co w cywilizowanym kraju nie powinno nawet zajmować kolumny w gazecie. To, że w obcym i barbarzyńskim kraju może zostać wydany wyrok śmierci, wydaje mi się jedną z tych rzeczy, które — obtorto collo — trzeba zaakceptować. Ale gdyby barbarzyński kraj, taki jak stan Nowy Jork, skazał na śmierć osobę mieszkającą w Rzymie i wysłał do tego miasta swojego nikczemnego kata, żeby wykonywał tam swój nikczemny fach na przekór prawu państwa włoskiego (bardzo cywilizowanego), domagałbym się co najmniej zerwania stosunków dyplomatycznych. I w istocie, ci w Stanie Nowy Jork są barbarzyńcami, ale nie do tego stopnia. Gdyby chcieli zabić (zgodnie z ich barbarzyńskimi obyczajami) kogoś, kto mieszka we Włoszech, zażądaliby przynajmniej ekstradycji.

W przypadku Rushdiego natomiast barbarzyńskie państwo, które skazało na śmierć kogoś, kto pogwałcił prawo lokalne, domaga się, żeby wyrok wykonany został również na obcym terytorium. Ten sposób postępowania wydaje mi się tak barbarzyński, że na ten temat chciałbym usłyszeć opinię nie tylko przywódców państw zachodnich, ale także papieża.

Pamiętam, że w poprzednich wiekach kraje muzułmańskie należały do najbardziej tolerancyjnych. Za rozsądną opłatą można było być żydami albo chrześcijanami. Ale jeśli teraz kraj muzułmański zachowuje się w sposób niedopuszczalny w sensie międzynarodowym, należy pokazać pazury.

Meczet w Rzymie, obowiązkowo. Wzywam posłankę Pivetti nie do tego, żeby odmawiała różaniec w intencji zażegnania groźby islamu (który dotyczy tylko skromnego procentu wolnych obywateli włoskich), ale aby na jedną z imprez kulturalnych w Montecitorio zaprosiła Salmana Rushdiego. Wtedy zobaczymy, jak zachowa się państwo włoskie. A, czcigodna przewodnicząco Izby, jeśli podczas tej wizyty zabiją pani Rushdiego, to już pani broszka. I nasza.

lipiec 1995


Czarodzieje, narkomani, wideopisarze,
golemy, automaty i dziennikarze

Osobiste komputery oraz programy wideopisania są w obiegu od początku lat 80. Po piętnastu latach z wideopisania korzysta zapewne duża liczba osób, ale bez pudła można stwierdzić, że na pewno nie większość. Używają komputera urzędnicy i sekretarze, pisarze, uczeni i dziennikarze, a także niektórzy studenci w tych szkołach, do których je zakupiono — jednak, oczywiście, tych, którzy go nie używają, jest więcej. A pośród nich znajdują się również osoby o różnorodnych talentach, które wolą pisać piórem albo na maszynie — z lenistwa, dla zasady, dla przyjemności albo z nieufności.

Dla bardzo wielu zatem komputer pozostaje tajemniczym przyrządem, o którym dowiadują się za pośrednictwem legend. Znajdujemy się mniej więcej w sytuacji pewnych archaicznych społeczeństw, gdzie większość była analfabetami i patrzyła z podziwem i podejrzliwością na tych, którzy kładli przed sobą niezwykły przedmiot zwany książką albo papirusem i czerpali zeń tajemne informacje albo sporządzali dziwne znaki na pergaminie, aby porozumiewać się na odległość z innymi adeptami tej sztuki. Nie zapominajmy, że jednym z powodów ludowego antysemityzmu była nieufność warstw chłopskich wobec społeczności, w której każdy od dzieciństwa był obeznany z książką (gdzie pojawiały się czarnoksięskie znaki).

To zatem dość naturalne, że komputer wymieniany jest właśnie w czarnoksięskim kontekście w różnych ankietach i wywiadach, gdzie jawi się jako Golem obdarzony niewytłumaczalnymi możliwościami. Najdziwniejsze, że piszą te artykuły i zadają te pytania dziennikarze, którzy już (w ogromnej większości) piszą na komputerze, do czego zmusza ich praca redakcyjna.

To prawda, że dobry dziennikarz, podchodząc do jakiegoś problemu, nie powinien stawiać się w pozycji kogoś, kto wszystko już o tym wie, ale tego, kto nie wie nic, zadając pytania, które zadawałby sobie najbardziej nie przygotowany czytelnik. Inaczej nie pisywałby do gazety, tylko do naukowego czasopisma przeznaczonego dla specjalistów. Jednak postawienie się w roli najmniej doświadczonego może oznaczać dwie rzeczy: należy albo wyjść od jego domniemanej niewiedzy, aby go oświecić, lub też pocieszyć go W jego niewiedzy. Jeśli się dobrze zastanowić, wybór ten leży u źródeł wielu polemik ostatnich tygodni, dotyczących roli mediów — jeśli jest wielu magów i czcicieli diabła, dziennikarz ma obowiązek o tym poinformować, ale może to uczynić, zarówno zwracając się do kogoś, kto wyjaśnia, że magowie ci mają tylko jeden sekret, umiejętność przekonywania łatwowiernych, jak też pytając samych magów i biorąc ich na poważnie.

Analogicznie zdarza się, że dziennikarze znawcy komputerów, pragnąc uszanować dyletantów, podtrzymują ich w pewnych prymitywnych wierzeniach. Ktoś nie przygotowany myśli, że dzisiaj pisarz umie wprowadzić do komputera formułę magiczną, naciska guzik i ma gotowy poemat nie rymowanym jedenastozgłoskowcem (i rzadko mu się przypomina, że trash in, trash out znaczy, że komputer jest maszyną i jeśli włożysz do niej śmieci, to wyjdą również śmieci). Nie przygotowany podejrzewa, że kto pisze na komputerze, pisze zawsze i wyłącznie na komputerze — nie wyjawia mu się, że kto jeździ samochodem, często chodzi też pieszo, choćby z domu na parking. Nie wyjawia się nie wiedzącemu, że zazwyczaj ten, kto pisze, zmienia sposoby pisania zależnie od wymagań, kaprysu, miejsca, w którym się znajduje, czasem używając pióra, czasem ołówka, komputera zaś często w fazie zaawansowanej (lub wręcz odwrotnie, ponieważ znam też osoby, które piszą od razu na komputerze, drukują, a potem przepisują kaligraficznym pismem). Zachęca się nie przygotowanego, aby wierzył, że wideopisanie automatyzuje myśl, gdy tymczasem dla wielu pisanie elektroniczne wyzwala myśl z różnych mechanicznych zniewoleń, ponieważ pozwala zapisywać, co przychodzi do głowy, a potem spokojnie poprawiać (powiedziałem jednak: dla wielu, bowiem trzeba wiedzieć, że inni, a czasami ci sami, którzy w innych okolicznościach pisaliby na komputerze, aby móc opracować trudne pojęcia z niezbędną powolnością, potrzebują oporu papieru i twardego grafitu).

I tak ogromna większość osób wciąż postrzega komputer w sposób magiczny, całkiem jakby w obiegu nie było już aż nadto magii, albo jako narkotyk, który zniewala jednostki, zmuszone w transie wpatrywać się w ekran. To prawda, że istnieją uzależnieni od komputera (i jest to bardzo poważne zjawisko psychologiczne), ale wielu z tych, którzy tak myślą, spędza dzień w transie przed telewizorem. Są jak ci, którzy wstrzykują sobie w żyłę działki heroiny i jednocześnie myślą, z litością i wzgardą, o nieszczęśnikach, którzy w owym momencie rujnują sobie życie, paląc papierosa albo wysączając butelczynę.

lipiec 1996


Czy podsłuch założył majordomus?
Nie można zlekceważyć żadnej hipotezy

Tydzień po odkryciu podsłuchu w biurze Berlusconiego zalew hipotez jeszcze się nie skończył, a przecież nie zostały dotąd przedstawione wszystkie. Ćwiczenie, które proponuję, nie ma żadnych żartobliwych intencji. Rzecz w tym, że, —Jak uczyniłby każdy autor powieści kryminalnych, w obliczu przestępstwa popełnionego w zamkniętym pomieszczeniu należy podejrzewać wszystkich, od syna ofiary po rodzinnego duszpasterza, a nawet majordomusa, choć jest to sprzeczne z wszelkimi zasadami powieści policyjnej. Postawmy zatem wszystkie hipotezy. Kto założył podsłuch?

1. Rząd: żeby dowiedzieć się nie wiadomo czego, jeśli weźmie się pod uwagę, iż wystarczyłoby przeczytać gazety, aby poznać nastroje i plany opozycji, ale mniejsza o to.

2. D’Alema, żeby nakłonić potem Berlusconiego, by mu o tym opowiedział, umacniając w ten sposób dwuznaczne porozumienie między większością parlamentarną a opozycją.

3. Sędziowie, którzy prowadzą dochodzenie w sprawie Berlusconiego, jako że założyli go u wszystkich, w których sprawie prowadzą dochodzenie; to prawda, że (ponieważ podsłuchiwanie parlamentarzysty jest nielegalne) nawet gdyby zebrali jakieś ważkie materiały, nie mogliby ich użyć, ale, oczywiście, nic nie zabrania wyobrażać sobie sędziego wariata.

4. Wygłupiony wywiad, choćby z nawyku: od pięćdziesięciu lat (a nawet dłużej) prowadzi kartoteki i szpieguje wszystkich, nie ma więc powodu, dlaczego nie miałby robić tego również z Berlusconim; to prawda, że ludzie z wywiadu to jeszcze ci sami, których on mianował, ale kiedy wywiad jest wygłupiony, gryzie nawet rękę pana (w innym przypadku, jakie by to było odchylenie).

5. Stowarzyszenie tajemnych mocy, od loży masońskiej P2 po Koleje Państwowe; żeby moce tajemne dobrze funkcjonowały, konieczne jest, aby powiązane były ze skołowanym wywiadem, stąd hipoteza ta zbiega się z poprzednią.

6. Fini lub Casini, aby zebrać dane, skąd wykurzyć Berlusconiego.

7. Berlusconi, i to w dwóch celach: pierwszy przystaje do taktyki robienia z siebie ofiary, którą zawsze się kierował (czym poprawiał sobie wizerunek i zjednywał powszechną solidarność); drugi tłumaczyłby, dlaczego powiedział o tym natychmiast D’Alemie, a nie Prodiemu —mianowicie po to, aby posiać niezgodę w szeregach większości.

8. Pani Berlusconi, za pośrednictwem agencji detektywistycznej wyspecjalizowanej w sprawach małżeńskich.

9. Przemysłowi i finansowi przeciwnicy Berlusconiego —z powodu spraw, które nie mają nic wspólnego (bezpośrednio) z polityką (lista podejrzanych ciągnie się od Murdocha po Enza Siciliana).

10. Gazeta karmiąca się skandalami: szpiegują lady Dianę, fotografują nagiego Casiniego, dlaczego nie mieliby chcieć pikantnego materiału o tajnych rozmowach Berlusconiego?

11. „L’Espresso”, żeby wywołać sensację: zauważyliście, ile wiedzą o telematyce Enrico Pedemonte i Franco Carlini; wyobraźcie ich sobie — podobnie jak w „Wall Street” — jak wnikają do siedziby Berlusconiego przebrani za chłopców do sprzątania, i zabawa gotowa. 12. Ja, żeby móc wykonać te Zapiski.

Powinno nas zastanowić, iż żadna z tych hipotez, choć absurdalna, nie jest nieprawdopodobna — w tym sensie, że wszystkie są technicznie możliwe. A zatem jakkolwiek miałaby się skończyć sprawa Berlusconiego, problem pozostaje. Żyjemy w czymś w rodzaju Orwellowskiego roku 1984, gdzie Wielki Brat może wiedzieć, co robimy w każdej minucie. Różnica leży w tym, że Wielki Brat był jeden, był jedyną Władzą i jedynym, który miał środki pozwalające na szpiegowanie wszystkich, gdy tymczasem prawdopodobieństwo wyliczonych przeze mnie hipotez mówi, że niepokojąca nas Władza jest powszechna, czyli że każdy z nas mogłaby się w nią wcielić i że może wszystkie współdziałają w tym samym momencie.

W czasach sprawy Moro napisałem, że Czerwone Brygady są (jak wówczas mówiono) „szalone”, nie dlatego że ujawniły władzę wielkich korporacji, w czym miały absolutną rację (zresztą nie odkrywały nic nowego), ale dlatego że myślały, iż można trafić je „w serce” (a potem trafiały w serca biedaków, których władza była żadna). Wielkie spółki istnieją, ale nie stanowią władzy integralnej: zdominowani jesteśmy przez przemysł komputerowy, ale zauważcie walkę na noże między Microsoft i Netscape. Gdzie znajduje się „serce” tego „projektu”? Nie ma ani serca, ani projektu, ani intencji, podobnie jak pszczoły nie mają zamiaru budować takiego ula, jaki w końcu powstaje.

A zatem, żeby się bronić, niczemu już nie służy szukanie winnego w jednej tylko sprawie (ponieważ następnego dnia pojawi się kolejna) i — chociaż nasz kraj zdaje się szczególnie nękany podobnymi problemami — sytuacja ta nie dotyczy wyłącznie Włoch. Najlepsze (lub najgorsze) jest to, że jeszcze nie wiemy, jak się reaguje, jak się przeciwdziała takiemu zbiorowemu działaniu ograniczającemu jednostkową wolność, bez gwarancji, że jeden Wielki Brat będzie miał przynajmniej przebłysk mądrości lub ostrożności.

Stanowi to wyzwanie dla przyszłego tysiąclecia. Aby mu sprostać, nie wystarczą już tradycyjne aparaty polityczne i sądownicze, a odwoływanie się do nich opóźnia tylko uzyskanie odpowiedzi, której szukamy.

październik 1996


Chcecie wiedzieć, jak działa horoskop
według metody Barnuma?

Studium, o którym chcę wam opowiedzieć (autorstwa Christophera C. Frencha i innych), opublikowane zostało trzy lata temu w angielskim wydaniu „The Sceptical Inąuirer”, ale ja natknąłem się na nie dopiero teraz, przetłumaczone w równorzędnym czasopiśmie argentyńskim „El ojo esceptico”, wydawanym przez miejscowe Centro para la Investigacion y Refutacion de la Pseudociencia. Analogiczne organizmy istnieją w różnych innych krajach (we Włoszech działa Komitet Kontroli Twierdzeń Dotyczących Zjawisk Paranormalnych) i zajmują się zarówno kontrolowaniem wszystkich stwierdzeń obejmujących interesujące zjawiska z pogranicza nauki oficjalnej, jak też systematycznym niszczeniem całej serii oszustw lub epizodów niepoprawnej łatwowierności, począwszy od wizji UFO po reinkarnację lub doświadczenia łowców duchów.

Artykuł dotyczy horoskopów i omawia różne badania nad tym, co nazywane jest efektem Barnuma — od nazwiska słynnego króla cyrku, który miał stwierdzić: „Co minutę rodzi się jeden głupiec”. Już w latach czterdziestych wypracowano „sylwetkę Bamuma”, to znaczy opis osobowości, którą każda osoba wierząca — niekoniecznie w astrologię, czytanie z ręki, wróżenie z tarota, ale nawet w testy psychologiczne i ankiety — jest gotowa zaakceptować jako przykrojoną na własną miarę. Oto tekst, jaki zostaje przedstawiony delikwentowi po teście, horoskopie, wróżbie, czy czym tam jeszcze.

„Czujesz silną potrzebę podobania się innym i bycia przez nich podziwianym. Masz jednak skłonność do samokrytycyzmu. Masz wielkie możliwości, które jednak nie zawsze wykorzystujesz na swoją korzyść. Twoja osobowość wykazuje pewne słabości, jednak potrafisz je zrekompensować. Twoja sprawność seksualna przysparzała ci czasem pewnych problemów. Na zewnątrz wydajesz się zdyscyplinowany i opanowany, lecz czujesz się niepewnie. Czasem wątpisz, czy podjąłeś słuszną decyzję lub czy zrobiłeś to, co należy. Cenisz różnorodność i z trudem poddajesz się zakazom i ograniczeniom. Jesteś z siebie dumny, ponieważ wiesz, że masz niezależne poglądy i nie akceptujesz tego, co mówią inni, bez satysfakcjonujących cię dowodów. Czasem żałowałeś, że jesteś zbyt szczery, pokazując swoją prawdziwą twarz; czasem jesteś otwarty, ujmujący i towarzyski, kiedy indziej zaś zamknięty i zachowujący dystans. Niektóre twoje aspiracje mogą wydawać się dosyć nierealne. Jednym z głównych celów twojego życia jest wypracowanie poczucia pewności siebie”.

Nie trzeba być sceptycznym badaczem, aby uznać, iż każdy w obliczu takiego opisu pomyśli, że to właśnie jego portret. Ta i inne analogiczne sylwetki nakreślone według metody Barnuma charakteryzują się tym, że mieszają ze sobą stwierdzenia ogólne i niejasne z innymi, które schlebiają zainteresowanemu, i w końcu z całą serią szczegółów. Dany podmiot utożsamia się z detalami, które do niego pasują, a pomija lub lekceważy inne, akceptując w końcu zdania tak ogólne, że mogą dotyczyć każdego.

Należałoby jednak pomyśleć, że kto styka się z astrologią, zna własny znak, a zatem zna już także niektóre cechy urodzonych, powiedzmy, pod znakiem Byka lub Koziorożca: dlatego też, postawiony w obliczu horoskopu Barnuma i innego skrojonego na miarę przez astrologa, powinien natychmiast rozpoznać jako bardziej odpowiadający własnej osobowości horoskop „oryginalny”. I wreszcie, jeśli obok Barnuma i „oryginalnego” przedstawiono by mu horoskop „fałszywy” (to znaczy przypadkowy, odnoszący się do innego znaku), ten ostatni powinien być natychmiast wykluczony. Jeśli zaś chodzi o wierzących umiarkowanie albo wręcz sceptyków, to powinni być oni niezdolni do rozróżnienia horoskopu oryginalnego od fałszywego, natomiast Barnuma uznać za zbyt ogólny.

Przeprowadzono eksperyment na pięćdziesięciu dwóch studentach uniwersytetu, których zapytano o znak zodiaku, godzinę i miejsce urodzenia i poproszono, aby ocenili trzy różne komputerowe programy. Siedem osób wierzyło w astrologię głęboko (i wykazywało znajomość jej zasad), trzydzieści jeden umiarkowanie, a czternaście było sceptycznych. Większość uznała horoskop Barnuma za adekwatny, pozostali podzielili się równo między: „fałszywy” i „oryginalny”. Najlepsze, że największa przewaga tych, którzy wybrali Barnuma, występuje właśnie wśród podmiotów silnie wierzących.

Ale to nie wszystko. Po pierwszym teście uprzedzono wszystkich, iż być może wybrali horoskop tak bardzo ogólny, że mógłby zostać zastosowany do kogokolwiek, więc poproszono, aby dali wybranemu horoskopowi ocenę od jednego do czterech, od bardzo ogólnego do bardzo przystającego do własnej osobowości. Również tutaj wygrywa Bar—num jako najbardziej ścisły, a w największej przewadze głosują na niego umiarkowanie wierzący i sceptycy.

lipiec 1994


W niedzielę idąc na mszę… czarną, oczywiście.
Taka jest moda

W ciągu ostatnich dwóch tygodni gazety nie szczędziły nam informacji o zakapturzonych rytuałach, bluźnierczych uściskach oraz wszelkiego rodzaju satanizmach. Następnym razem, kiedy usłyszymy zespół pieśni i tańca śpiewający W niedzielę idąc na mszęw otoczeniu moich zalotników…, pomyślimy, że chodzi naturalnie o czarną mszę. Wrażenie, iż zjawisko jest nowe, rodzi się wyłącznie stąd, że zajmuje się nim prasa (być może wręcz dlatego, że sami wyznawcy robią wszystko, aby ich odkryto i by trafili na pierwsze strony). Doskonale wiemy, że na przestrzeni wieków lud i intelektualiści uczestniczyli w sabatach albo zabawiali się przebijaniem hostii. To prawda, że na stosie kończyły biedne kobieciny, które co najwyżej zbierały zioła lecznicze, jednak jest kwestią niezaprzeczalną, że istnieli też czciciele Szatana.

Dlaczego uczestniczy się w rytuałach satanicznych, zawsze z podtekstami seksualnymi? Ponieważ istnieje naturalna skłonność do czerpania intensywnej przyjemności z poniżania innej osoby. Chyba że społeczeństwo i kościoły stoją zawsze na posterunku, mówiąc nam od małego, że nie należy tego robić. Otóż znalezienie tak wyrozumiałego i pobłażliwego ducha jak diabeł, który nie tylko mówi nam, że można robić to, co jest zakazane, ale jeszcze do tego zachęca, na mocy uroczyście podpisanego paktu pozwala wielu osobom pogodzić dwa pragnienia: oddania się w opiekę istocie nadprzyrodzonej oraz korzystania z nieograniczonej wolności. Tym bardziej, że robiąc pewne rzeczy samemu, odczuwa się wyrzuty sumienia, ale wykonując je podczas rytuału, odciąża się sumienie. Poza tym, kierując się wskazaniami Pana, oczekujemy nadprzyrodzonej nagrody, której nie jesteśmy pewni, idąc zaś za wskazówkami diabła, otrzymujemy natychmiast to, czego zazwyczaj pragnie się w życiu.

Ponadto o tym, że diabeł istnieje i wodzi nas (jak najprzyjemniej) na pokuszenie, mówiły same religie objawione, które poświęcały mu klątwy i egzorcyzmy; a wiadomo, że nie ma nic lepszego niż obecność egzorcysty, aby nakłonić wiernych do oddania się we władanie złego.

Dlaczego jednak rytuały sataniczne kwitną dzisiaj, kiedy z jednej strony ludzie mniej wierzą w objawienie kościołów, a rozpowszechniona moralność przyzwolenia dopuszczałaby wszystko, albo prawie wszystko to, co robi się podczas rytuału satanicznego? Ponieważ wciąż obowiązuje maksyma Chestertona: „Kiedy ludzie nie wierzą już w Boga, nie znaczy to, że w nic już nie wierzą. Wierzą we wszystko”. Wystarczy pomyśleć o pośpiechu, z jakim prokuratura musiała ostatnio interweniować, aby powstrzymać przemysłowe wręcz natarcie różnych magów i proroków. Co nie przeszkadza temu, że mamy w naszych czasach do czynienia z silnym powrotem do aspiracji natury religijnej. Pragnienie jest silne, jednak podąża w różnych kierunkach i nie zawsze określonym nurtem kościelnym: jedni poszukują sacrum w religiach wschodnich, inni w kulcie Matki Ziemi, jeszcze inni w magii albo w satanizmie.

Telewizja i kino już dawno nauczyły nas, jak czci się diabła. A z widowiskami tymi dzieje się to samo, co z przedstawianiem przemocy, które nie zawsze i niekoniecznie popycha ku przemocy, ale na pewno popycha ku niej kogoś, kto jest psychologicznie niezrównoważony i niedojrzały. Świat przeszłości pełen był krwi i przemocy, ale tylko o tym słyszeliśmy, nie widzieliśmy tego w bezpośrednim ujęciu, tak, iż są tacy, którzy wręcz podają w wątpliwość liczbę sześciu milionów ofiar holocaustu. Moje pokolenie myślało zawsze o sześciuset tysiącach poległych w pierwszej wojnie światowej jako o liczbie, gdy tymczasem trupy z Sarajewa mieliśmy przed oczami co wieczór. A oprócz prawdziwych trupów mamy jeszcze te, które pokazują nam filmy „splatter” z rozpryskującym się mózgiem i wywalonymi bebechami. Komuś, kto w innym przypadku poszedłby do psychiatry, wystarcza to żeby wziąć udział w rytuale krwi. A że wiele z tych sekt, wychodząc od pragnienia osiągnięcia pełnego spełnienia w przyjemności, dochodzi w końcu do zbiorowego samobójstwa, nie powinno wydawać się nam sprzecznością: w każdym gwałtownym poszukiwaniu dręczącej przyjemności jest ukryty się śmiertelny impuls.

Inne „powody? Powiedziano, że na przestrzeni wieków magia oferowała zawsze „drogę na skróty” do władzy natury. Jeśli po to, żeby zaorać pole, uzyskać bogactwa, zdobyć ukochaną osobę, potrzebny jest trud i wysiłek, magia pozwala nam na to samo dzięki mocy napoju miłosnego, kamienia filozoficznego, duszka wyskakującego z lampy. A Szatan i jego akolici zdają się odpowiadać temu samemu kryterium promocyjnemu: wszystko i natychmiast, klucze do ręki, wystarczy podpisać weksel. Co wmawiają nam uczestnicy spektaklu? Że łatwo stać się pięknym i bogatym jak Naomi Campbell — wystarczy połączyć się telefonicznie z programem telewizyjnym o dużej oglądalności.

Złudzenie? Ależ nie robi się nic innego, tylko powtarza, że wirtualne jest teraz w zasięgu wszystkich i że jest prawdziwsze od prawdziwego. Cóż może być bardziej wirtualnego od obietnic diabła?

marzec 1996


Tak przyjazny, że staje się wrogiem.
Uwagi na temat komputerowych ikon

Pictura est laicorum literatura, mawiano w średniowieczu, czyli z analfabetami (wówczas w ogromnej większości) można porozumieć się tylko poprzez obrazy. Potem przychodzi wynalazek druku i sytuacja się zmienia, ale na pewno nie dla analfabetów. W pewnym momencie pomyślano zaś, że Galaktyka Gutenberga się skończyła i rozpoczęła się nowa era obrazu. Sami analfabeci telewizyjni. Wreszcie pojawił się komputer i znów sprawa zmieniła się radykalnie: żeby używać komputera, trzeba umieć czytać, i to szybko.

Porozumiewanie się przez obrazy pozostaje często nieodzowne: na lotniskach, gdzie krążą osoby różnojęzyczne, pożyteczne jest sygnalizowanie toalet podobiznami ludzików, a restauracji — skrzyżowanym nożem i widelcem. Chodzi o symbole (lub ikony) wszystkim znane. Ale gdyby na lotnisku Alitalię, Air France, Lufthansę, a jeszcze lepiej Paryż, Algier lub Pizę przedstawiano przy pomocy ikon, a nie słów? Mała bieda z Pizą, bo wstawisz wieżę, ale co zrobisz z Decimomannu? W zamieszaniu trafiłoby się do Abidżanu, chcąc lecieć do Palermo.

Coś w tym rodzaju dzieje się teraz z komputerami. Chce się, żeby były friendly, to jest przyjazne — to znaczy przyjazne dla kretynów, a zdecydowano, że kretyn potrafi rozpoznać ikony, a nie słowa. Jest to błędne: jakimkolwiek byłby kretynem, ktoś, kto korzysta z komputera (nie żeby pograć, ale pisać, robić rachunki, sporządzać ponumerowane i wypunktowane wykresy, rysować tabele, wysyłać pocztę, nawiązać kontakt ze stowarzyszeniem gejów), umie czytać.

Od tego kretyna wymaga się, żeby zapamiętał nieskończoną liczbę ikon, z których część wcale nie jest oczywista. Piszę w moim Winword 6 i pamiętam już ikony oznaczające: zamknij, otwórz, zachowaj i drukuj. Ale jest na przykład taka jedna, która przedstawia kwadracik z rzędem punkcików w środku. Nie jest oczywiste, że znaczy ona „podziel okno”, również dlatego, iż bardzo przypomina tę oznaczającą „wstaw tabelę” oraz jest niebezpiecznie podobna do tej, która znaczy „obramowanie”. Ponieważ dzielę wiele okien — kiedy chcę to uczynić, mam rozwiązanie tak naprawdę dla kretynów. W górze jest napisane „okno”, klikam to słowo i pojawią się zasłonka, która mówi mi, że mogę po kolei tworzyć okna, rozmieszczać je i dzielić. Pamiętając o pozostałych przyjaznych zasobach.

Przechodzę do „Italy on Line” i znajduję na górze serduszko. Ma służyć do otwierania erotycznego „chat line”? Nie, oznacza „wykaz usług” (zrozumieliście genialny pomysł: znajduję wykaz ulubionych usług, a zatem tych, które leżą mi na sercu). Ale jeśli ja, który chcę skorzystać z usług Italy on Line, nie jestem troglodytą, jestem w stanie przeczytać na górze słowo „usługi” i znaleźć to, co jest mi potrzebne. Zupełnie podstawowa sprawa. Nie mówiąc o koszach: początkowo wydawało się nadzwyczajnym pomysłem umożliwić wszystkim zrozumienie na pierwszy rzut oka, jak wyrzuca się plik. Ale teraz każdy program ma swój kosz, tyle że pomysł jego wyglądu zmienia się zależnie od grafika: ponieważ nie można bezwstydnie kopiować wiklinowego kosza prekursorów, kosz wygląda czasem jak metalowa skrzynia, a czasem jak słoik miodu. W niektórych miejscach znajdujesz otwarte drzwi, które mają ci zasugerować, że tamtędy się wychodzi — ale z czego? Z pliku, z programu?

W różnych CD–romach interaktywnych, hipertekstualnych i multimedialnych pojawiają się stopy, rączki, globusy, rozcięte kartki, szkła powiększające, czapki Sherloka Holmesa, wygięte kolorowe strzałki — wszystko. Każdy CD–rom ma swoje ikony (dla grafików to prawdziwa gratka). Wielkie dzięki, jeśli program dostarcza mi też wskazówek słownych, mówiąc: „cofnij pisanie”, albo: „powtórz wykonaną operację”. Obiekcja: ten sam program mógłby być używany w różnych krajach, a nie wszyscy znają angielski. Odpowiedź (pomijając fakt, że można już znaleźć programy we własnym języku): aby zrozumieć sens ikon, musisz przeczytać 200–stronicowy podręcznik, który, nawet jeśli napisany jest w twoim języku, jest niezrozumiały. Lepiej więc dołączyć 4–stronicowy słowniczek angielsko–włoski.

Powtarzam, niewiele ikon podstawowych operacji jest pożytecznych, od zbyt wielu mózgownica zaparowuje i efektem jest wtórny analfabetyzm. Ale w miarę postępu ikon przybywa, wygląda to tak jak fornir na tablicy rozdzielczej tanich samochodów: wydaje się, że im bardziej drewno wygląda sztucznie, tym lepiej się sprzedaje. W końcu będziemy mieli programy bardzo przyjazne, wypełnione w całości hieroglifami, i nawet to, co wiedziałem, pojawi się na ekranie w kształcie sowy, ust albo piły i będę musiał wezwać Champolliona.

luty 1996


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Eco Umberto 3 Trzecie zapiski na pudelku od zapalek
eco umberto zapiski na pudelku od zapalek (pdf) xduffn7pqombfqupdo57sih3ea7q5shxoi5vsui XDUFFN7PQOM
Eco Umberto Zapiski na pudelku od zapalek
Eco Umberto Zapiski Na Pudelku Od Zapalek
Eco Umberto  Zapiski na pudełku od zapałek
Eco Umberto Zapiski na pudełku od zapałek Tom I
Umberto Eco1, Umberto Eco — Zapiski na pudełku od zapałek (Jak nie korzystać z telefonu komórk
Różne prace, Umberto Eco1, Umberto Eco — Zapiski na pudełku od zapałek (Jak nie korzystać z te
Eco Umberto Zapiski na pudełku od zapałek
Eco Umberto Zapiski na pudelku od zapalek
Umberto Eco Drugie zapiski na pudełku od zapałek
Eco Umberto Zapiski Na Pudelku Od Zapalek
Eco Umberto a Zapiski na pudełku od zapałek
Eco Umberto Zapiski na pudełku od zapałek

więcej podobnych podstron