832

Nowa odsłona układu Premier Donald Tusk pokazał, że jest szczery jak złoto Marcina Plichty. Przerwał milczenie w sprawie Amber Gold, zwołał konferencję prasową i oświadczył, że o przekrętach gdańskiej firmy nie miał żadnej innej wiedzy poza gazetową. Że głównym problemem w pracy syna dla oszusta jest – niestety – reputacja tego ostatniego.

Ale poza tym w zasadzie wszystko jest OK: szef rządu ma do syna „pełne zaufanie”, a choć nie zawsze wykazywał on w ostatnich miesiącach ostrożność i roztropność, to jest „człowiekiem uczciwym”. Tylko maluczcy mogliby wspomnieć przy tym, że sam syn premiera, pracujący jednocześnie dla konkurencyjnych dla siebie spółek i jako dziennikarz piszący w wywiadzie pytania do prezesa OLT, na które sam odpowiadał, jako jego specjalista od PR, ocenił się nieco inaczej, prosząc dziennikarzy, by napisali, że jest debilem.

Ojcowskie przykazania – Uważaj chłopie, to nie jest dobry pomysł, aby wchodzić w kontakty z takimi ludźmi, którzy mieli kłopoty z prawem – mówił premier o rozmowach z synem na wtorkowej konferencji. Przekonywał, że w gronie rodziny o pracy syna w OLT Express rozmawiano dwa razy. Pierwszy raz, gdy pojawił się pomysł, że syn zrezygnuje z pracy w „Gazecie Wyborczej” i przeniesie się na lotnisko. Wtedy premier już odradzał synowi pracę dla Plichty. Nie jest jasne dlaczego, bo jeśli brać na poważnie słowa szefa rządu – nie miał powodów, by sądzić cokolwiek złego o firmie OLT. O tym, że syn, pracując na lotnisku, współpracuje równocześnie z Marcinem Plichtą, Donald Tusk dowiedział się ponoć dopiero w czerwcu. Wtedy powtórzył swoją krytyczną opinię, przy czym była ona dużo mocniejsza, bo w tym czasie pojawiło się kilkadziesiąt artykułów pokazujących przeszłość i niejasności wokół przedsięwzięć Plichty. Przypomnijmy, że umowę o pracę z Plichtą Michał Tusk podpisał trzy miesiące wcześniej i przyjął od niego już na rękę co najmniej kilkanaście tysięcy złotych (nie licząc podatku). Przerażające jest (jeśli w to wierzyć), że Tusk senior potrzebował kwartału, aby dowiedzieć się, że jego własny syn bierze pieniądze od potężnego oszusta, przed którym ostrzegała prasa i rządowe instytucje. Łatwo sobie wyobrazić, jak mizerna musi być więc wiedza premiera o tym, w jakie przedsięwzięcia angażują się niespokrewnione z nim osoby, które Platformie Obywatelskiej zawdzięczają pozycję i wpływy. To, co mówi premier, dowodzi, że afera Amber Gold jest przejawem nie tylko potężnego kryzysu państwa. Dowodzi także, że szef rządu intelektualnie nie jest – przynajmniej oficjalnie – stanu tego kryzysu zdiagnozować, ale co więcej – jest jednym z istotnych ogniw, dzięki którym patologie na taką skalę w ogóle są możliwe. Lista tych patologii, tolerowanych przez władzę, przed którymi ewentualnie ostrzega ona najbliższych, jest długa jak budowa dróg na Euro. Ale kilka z tych grzechów ma charakter systemowy.

7 grzechów głównych państwa PO

1. Zakładanie i zarządzanie spółkami wbrew prawu. Marcin Plichta jako osoba wielokrotnie skazana nie mógł zgodnie z art. 18 kodeksu spółek handlowych pełnić żadnej funkcji w zarządach i radach nadzorczych, a mimo to zakładał spółki i pełnił w nich takie funkcje. Ba, pełni je do dziś. Co więcej, gdański sąd rejestrowy pytany, czy karane osoby mogą rejestrować firmy, odpowiedział, że nie sprawdza, czy osoba rejestrująca firmę była karana. To kuriozalne stanowisko, które można rozumieć jako zaproszenie dla kryminalistów gospodarczych, aby przybywali do Gdańska rejestrować swoje firmy, bo tam nikt nie będzie sprawdzał ani ich przeszłości, ani oszukańczych interesów.

2. Prowadzenie nielegalnego banku. Tylko prokuratura w Gdańsku ma wątpliwości, czy spółka Amber Gold przyjmowała pieniądze od klientów w celu obciążenia ich ryzykiem. Działalność bankowa bez koncesji sygnalizowana była przez Komisję Nadzoru Finansowego już w 2009 r., co było powodem umieszczenia Amber Gold na liście ostrzeżeń publicznych.

3. Prowadzenie nielegalnego składu towarowego. Firma przekonuje, że za pieniądze klientów kupowała złoto i przechowuje je w ich imieniu. Przetrzymywanie towarów klientów wymaga zgody Ministerstwa Gospodarki. MG na początku 2010 r. udzieliło zgody na prowadzenie przedsiębiorstwa składowego Amber Gold, ale potem ustaliło, że twórca firmy złożył fałszywe oświadczenie o niekaralności, a w rzeczywistości był wielokrotnie prawomocnie skazany i wykreśliło go z rejestru, zakazując jednocześnie prowadzenia składu.

4. Posługiwanie się fałszywymi dokumentami. Spółkę Amber Gold SA, która miała być wprowadzona na giełdę, zarejestrowano, przedstawiając w sądzie poświadczenia przelewów z Alior Banku na kwotę 50 mln zł. Przedstawiciele banku twierdzą, że dokumenty zostały sfałszowane. Aby zdobyć rejestrację czy np. koncesje lotnicze, spółki Plichty musiały wielokrotnie składać oświadczenia o niekaralności osób, wchodzących w skład ich organów, co wyraźnie koliduje z siedmiokrotnymi wyrokami skazującymi samego Marcina Plichtę.

5. Ukrywanie finansów spółek. Mimo że prawo nakazuje spółkom publikowanie co roku sprawozdań finansowych, Amber Gold ani inne spółki z tej grupy nigdy nie przedstawiły pełnego, zbadanego przez audytora sprawozdania. Za niedopełnienie tego obowiązku sąd ukarał Amber Gold grzywną.

6. Oszustwa. Polegały one m.in. na wprowadzeniu w błąd klientów, że ich pieniądze są w całości lokowane w złoto i są w pełni zabezpieczone posiadanym przez spółkę metalem szlachetnym. Nawet wartość złota podana przez samego szefa Amber Gold dowodzi, że spółka nie ma pełnego pokrycia lokat w tym kruszcu. Dotychczas nie ma też żadnego niezależnego potwierdzenia, że spółka w ogóle ma złoto, którym się chwali.

7. Pranie brudnych pieniędzy. Zawiadomienie o podejrzeniu ukrywania przestępczego pochodzenia środków finansowych wpłynęło od jednego z banków w maju. W czerwcu Prokuratura Okręgowa w Gdańsku wszczęła w tej sprawie śledztwo. Do dziś nie wiadomo, skąd Marcin Plichta wziął fortunę, którą utopił w liniach lotniczych, nieruchomościach, samochodach, sprzęcie itd. Według jego własnych deklaracji wydał na te zakupy wielokrotnie więcej, niż mogło mu przynieść Amber Gold.

Wina ojca spada na syna Premier Donald Tusk zapowiedział we wtorek, że zwróci się do prokuratora generalnego o szczegółową informację dotyczącą postępowania i tempa pracy po zawiadomieniu przez KNF o problemach firmy Amber Gold. Charakterystyczne jest, że premier dopiero teraz zamierza prosić o te informacje. A co robił przez poprzednie dwa lata, kiedy piramida finansowa rosła w siłę na polskim rynku, reklamowała się na potęgę i w biały dzień dworowała sobie z prawa? Bezradność czy raczej bezczynność państwa Tuska wobec Amber Gold jest przerażająca. Zwłaszcza jeśli porównać to z jego bezwzględnością wobec zwykłych obywateli czy drobnych biznesmenów. Nie ulega wątpliwości, że młody biznesmen z Gdańska musiał się cieszyć potężną ochroną ważnych osób w systemie władzy. O Marcinie Plichcie (dawniej Stefańskim) środki masowego przekazu mówią od lat. Mimo siedmiu wyroków skazujących mógł on działać nadal i reklamować się na ulicach, w prasie, radiu i telewizji. To dlatego państwo Tuska nie zrobiło przez te lata nic. Gdyby więc ktoś wciąż nie wierzył, że istnieje coś takiego jak układ, niech poczyta o Amber Gold.

Tadeusz Święchowicz

Polski konsulat zarabiał na prostytucji Ukraińska Straż Graniczna potwierdziła informacje "Gazety Polskiej", że polski konsulat w Łucku wydawał wizy Ukrainkom wykorzystywanym seksualnie w Niemczech. Aferę w konsulacie, jako pierwsza opisała "Gazeta Polska". Jak podaje Informacyjna Agencja Radiowa - funkcjonariusze ukraińskich organów ścigania wpadli na trop kanału przerzutowego Ukrainek do Niemiec w kwietniu 2011 r.

"W latach 2010-2011 wywieziono ponad 20 kobiet. Organizacja wyjazdów była możliwa dzięki nieoficjalnym kontaktom w polskim konsulacie w Łucku, gdzie wydawano wizy potrzebne do wjazdu na terytorium strefy Schengen na podstawie podrobionych zaproszeń" - czytamy w depeszy IAR umieszczonej na portalu wp.pl. Według informacji portalu Niezalezna.pl - kobiety, o których wspominała ukraińska Straż Graniczna, miały od 18 do 25 lat. Odnaleziono je w niemieckich domach publicznych. Przetrzymywano je siłą. Jak podaje rosyjski portal lenta.ru - nielegalne wizy do krajów Schengen konsulat w Łucku wydawał także obywatelom Iranu i Afganistanu. Jeśli to prawda - to przekupni urzędnicy ściągali na mieszkańców państw Unii Europejskiej zagrożenie terrorystyczne. To kolejne potwierdzenie naszych informacji: kilkanaście dni temu "Gazeta Polska" ujawniła, że w konsulacie RP w Łucku na Ukrainie działała szajka kierowana przez byłych esbeków, a osłaniana przez polskie służby specjalne. Jak ustaliliśmy - wizy Schengen do Francji, Danii czy Niemiec dostawały osoby trudniące się nierządem, objęte zakazem wjazdu do tych krajów. Obywatele ukraińscy byli zmuszani do płacenia haraczu za załatwienie wiz. Przez granicę przewożono nielegalnie ukraińskie dzieci. Według naszych ustaleń, proceder wydawania wiz za łapówki w konsulacie w Łucku może dotyczyć tysięcy przypadków. Jaka była skala tych przestępstw w innych konsulatach na Ukrainie, a także na Białorusi – tego dziś jeszcze nie wiadomo. Proceder polegał na tym, że osoby starające się o wizy były odsyłane do pośredników. Ci wmawiali ubiegającym się o wizę, że popełnili jakąś pomyłkę w wypełnianiu wniosku wizowego albo że ich ubezpieczenie jest niewłaściwe itp. i że za odpowiednią kwotę jest możliwe załatwienie wizy w trybie ekspresowym. Szajka handlowała nielegalnie także kartami Polaka (za 700 euro). Śledztwo w tej sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa w Bielsku-Białej. Na razie postawiono zarzuty 5 osobom z konsulatu. Po publikacji „Gazety Polskiej” MSZ zwolnił wszystkich konsuli odpowiedzialnych za wydawanie wiz w Konsulacie Generalnym RP w Łucku na Ukrainie.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski, Olga Alehno

Tomasz Łysiak: Krzyż uderzony batem Telewizje pokazały ostatnio gospodarską wizytę Władimira Putina w pewnym rosyjskim mieście. Prezydent przyjmował kolejne hołdy gospodarzy. Nagle jeden ze stojących równym szeregiem popów chwycił jego dłoń i ucałował. Tak jak w Rosji od wieków całowano carów – zginając pokornie kark. Putin odegrał rolę władcy perfekcyjnie: wyrwał rękę, uśmiechnął się i zamachnął, jakby chciał dać popowi w pysk. To był jedynie krótki telewizyjny flesz, ale w ciągu kilkunastu sekund można było zobaczyć w prostym geście to, co stanowi istotę rosyjskiej władzy nad społeczeństwem rabów. Władzy, która sprowadza ludzi do poziomu pozbawionych poczucia własnej wolności trybików, stworzonych tylko po to, by utrzymywać strukturę państwa… Władzy, która robi to od setek lat z tą samą precyzją, za pomocą narzędzi, które wymyślono już w starożytności…

Kultura nahajki Najstarszy dziejopis europejskiej cywilizacji, Herodot, opisał wyprawę wojenną tajemniczego plemienia barbarzyńców, zwanych Scytami. Byli oni poza domem przez wiele długich lat, tocząc kolejne bitwy i zbierając blizny świadczące o ich męstwie. Kiedy wrócili do kraju, zobaczyli, że ich żony znalazły sobie nowych „mężów”. Już sama niewierność byłaby wystarczającym powodem wściekłości scytyjskich mężczyzn, ale w tym wszystkim było coś gorszego, coś, co w dwójnasób uwłaczało ich godności – białogłowy związały się bowiem z niewolnikami. Rozpoczęła się wojna, w której wojownicy pragnęli zabić tych, którzy niedawno byli ich własnością, a teraz zbrukali scytyjski honor. Walki trwały dość długo i nie przynosiły rozwiązania. Wreszcie jeden ze starych wodzów dał pozostałym następującą radę... Nie możemy pokonać niewolników, bo gdy walczymy, trzymając broń w ręku, uznajemy ich za równych sobie. Oni zapominają, że są niewolnikami. Żeby im o tym przypomnieć, żeby stracili dumę, która każe stawiać opór, musimy zamiast miecza wziąć do ręki bat. Wtedy wygramy... I tak się stało. Scytowie zaczęli atakować batami, traktując niewolników jak psy... A oni skulili się duchowo. I w końcu przegrali... Baty w rękach mieli także Persowie, gdy wsiadali na konie na wybrzeżu pod Maratonem. Naprzeciw nich stanęło dziesięć tysięcy Ateńczyków pod wodzą Miltiadesa. Falangi hoplitów rzuciły się do szalonego, długiego biegu, żeby jednym, silnym uderzeniem trzymanych rzędem tarcz zepchnąć despotę do morza. Doszło wtedy do starcia dwóch cywilizacji: greckiej, wyrosłej na kulturze ludzi do głębi wolnych, i perskiej, zbudowanej na „kulturze nahajki”. Persowie wrócili dopiero dziesięć lat później, by z żołnierzami Kserksesa po raz kolejny podnieść bat nad wolnymi miastami Hellady. Attylę, który najechał kraj Franków i Italię w V w., nie na darmo nazwano „biczem bożym”. Podobnie mówiono o Mongołach, którzy zalali Europę w XIII w. falą okrutnych najazdów. Oni także używali batów do popędzania uprowadzanych w niewolę ludzi. Ich okrucieństwo było elementem wyrafinowanej i świadomej gry psychologicznej. Chcieli wzbudzić w przeciwnikach strach, a także przekonać ich, że mogą dalej istnieć jedynie jako niewolnicy wielkiego chana. Dlatego właśnie, gdy dokonywali rzezi całego miasta, pozostawiali przy życiu kilku nieszczęśników i kazali im uciekać. By ci, opowiadając o tym, co się stało, siali trwogę w sercach mieszkańców kolejnych grodów…

Przyjąć minę idioty Bat jako niezbędny składnik sprawnego panowania nad rasą niewolników stał się także narzędziem w ręku innego państwa – wielkiej Rosji. To Tatarzy właśnie (jak w Średniowieczu nazywano poddanych Dżyngis-chana), w trakcie kilkusetletniego panowania nad ruskimi księstwami, zaszczepili w słowiańskim narodzie ducha niewolniczego posłuszeństwa. Nauczyli kniaziów, jak używać genialnych oraz prostych sposobów budowania ślepego posłuszeństwa: bata, wrzasku i niewyobrażalnego okrucieństwa. Kniaziowie musieli w ramach hołdu zlizywać kobyle mleko z butów siedzącego na koniu mongolskiego chana. To była najlepsza lekcja sprawowania władzy. Tego, jak powinna wyglądać relacja pan–niewolnik. Ruscy książęta uczyli się szybko. Wypruwający ludziom flaki Iwan Groźny nawet przerastał pomysłami swoich stepowych poprzedników. W swoim parciu na zachód rosyjskie imperium natrafiło jednak na wielkie, silne państwo, zbudowane na całkiem odmiennych zasadach i wyrastające z innej wizji kulturowej. Polska stała wolnością, poszanowaniem człowieka i jego praw. Państwo służyło obywatelowi. W Rosji było odwrotnie – człowiek istniał dla państwa. I znów było to starcie dwóch cywilizacji, które inaczej określają podmiotowość swego istnienia. A ponieważ Rosjanie odczuli siłę husarskich kopii, postanowili – jak Scytowie – zmienić strategię: uczynić z Polaków niewolników. Wzięli do ręki bat... Gdy Rzeczpospolitą do szczętu zniszczono i rozebrano, wtedy próbowano unicestwić to, co ciągle w Narodzie było żywe – godność i umiłowanie wolności. Każde powstanie, każda insurekcja, każdy przejaw buntu, nawet ten dzieciaka, który w szkole rzucał pączkami w portret cara Mikołaja, to był chwast kiełkujący na rosyjskim poletku. Budził wściekłość. I nawet jeśli nie stwarzał wielkiego zagrożenia militarnego, to stanowił problem związany z główną osią polityki mentalnego zniszczenia Polaków: mieli się stać rasą niewolników. Zapomnieć, kim byli. A gdy łańcuch niechcący zsunie im się z szyi, mają sami go sobie z powrotem założyć. Stąd więc metoda bata. Krzyku, który tak dobrze działał i działa nadal na każdego Rosjanina. Ot, wystarczy na niego wrzasnąć porządnie: „A wy szto, durak, ruki pa szwam!”. Cóż on wtedy zrobi? Stanie jak automat, wyprostuje się, a twarz stężeje mu lękiem. Współczesna Rosja rządzi się tymi samymi psychologicznymi prawidłami… Jakby nadal obowiązywał stary rosyjski regulamin piechoty, w którym napisano, że podwładny powinien wobec przełożonego przyjmować minę idioty. Z szacunku.

Niewolnicy wyższego stanu Pewnego dnia w Petersburgu miało miejsce następujące zdarzenie, którego obserwatorem był autor niniejszego tekstu. Z placu pod Kazańskim Soborem wyruszała wycieczka autobusowa do Carskiego Sioła. Do starego, zdezelowanego pojazdu, oblepionego chińskimi nalepkami wsiadła spora grupa turystów zachęconych ofertą wystawioną na Newskim Prospekcie. W trakcie jazdy obok kierowcy stanęła przewodniczka z mikrofonem, która wyglądała tak, jakby już za Chruszczowa oprowadzała ludzi po Kraju Rad. Słodkim głosem zaczęła opowiadać o mijanych zabytkach. Pasażerowie jednak (wszyscy Rosjanie) zaczęli gadać, nie zwracając na nią uwagi. Zauważyła to, zrobiła się czerwona jak sowiecki sztandar i nagle wrzasnęła przez głośniki: „Małczać!”. Zapadła grobowa cisza. A ona dokończyła tonem oficera propagandowego: „Co wy myślicie, że jak pojedziecie na wycieczkę, to będziecie gadać? O nie! Ja do was mówię, a wy macie słuchać! Zrozumiano?!”. I od tej chwili nikt nie wydusił z siebie nawet jednego słowa. Słuchali jej grzecznie, jak dzieci w szkole. Krzyk odwołał się do tego, co mieli zapisane w genach – ślepego, niewolniczego posłuszeństwa. W roku 1839 francuski pisarz Astolphe de Custine, kierowany wrodzoną ciekawością, ruszył w długą podróż do Rosji. Napisał w formie listów rodzaj niezwykłego dziennika – z pozycji człowieka wychowanego na Zachodzie – w którym próbował rozwikłać „zagadkę” gigantycznego Imperium i istotę tego zadziwiającego zjawiska, jakim jest rosyjska dusza. Custine tak zaczyna swoją opowieść: „Wczoraj rozpocząłem moją podróż do Rosji: wielki książę następca tronu przybył do Ems poprzedzony jakimi dziesięcioma, dwunastoma pojazdami i towarzyszącą mu liczną świtą. Kiedy przyglądałem się pełniącym przy nim służbę dworzanom rosyjskim, od razu uderzyła mnie niezwykła uniżoność, z jaką wielcy panowie wykonywali swoje obowiązki: są czymś w rodzaju niewolników wyższego stanu. Ale gdy tylko książę się oddala, ich zachowanie znów staje się swobodne, wraca im pewność siebie, a ich wygląd w przykry sposób kontrastuje z okazywanym jeszcze przed chwilą całkowitym zaparciem się własnej osobowości”. Czyż podobnych twarzy nie można zobaczyć w czasie relacji telewizyjnych z Kremla? Czy nie widzimy ciągle tych samych dworzan – ministrów ubranych w garnitury od Armaniego? Czy nie są nimi także owi rosyjscy przedsiębiorcy, których ochrzania z groźną miną batiuszka Putin? Ci dyrektorzy szpitali, którzy bledną, gdy „car” wchodzi do ich placówek?

Krzyż uderzony batem Od podróży Custine’a upłynęło 20 lat. W Polsce nastał okres manifestacji patriotyczno-religijnych. Na Krakowskim Przedmieściu odbywały się liczne procesje, w kościołach śpiewano „Boże coś Polskę” i modlono się za Ojczyznę. 25 lutego 1861 r. uroczysty pochód ze świętymi obrazkami w rękach dotarł na rynek Starego Miasta. Wysłany z konnymi żandarmami oberpolicmajster Trepow dostał szału, gdy zobaczył niesioną nad tłumem chorągiew z Matką Boską, Orłem i Pogonią. Kazał nacierać i bić. Sam zsiadł z konia i zaczął szarpać się ze studentami, próbując wyrwać sztandar. Wtedy od jednego z nich dostał w twarz laską. Skulił się i odjechał. Tłum zawył z radości. Okazało się, że Rosjanom można przyłożyć w gębę. Powstał nawet wierszyk i przyśpiewka: „Na Starym Mieście, przy wodotrysku, Teodor Trepow dostał po pysku”. Na plac Zamkowy wkroczyli kozacy. Asauła Zawarow (jak podaje M. Berg) wydał kubańcom rozkaz: „Udarit w nagajki” (Uderzyć nahajkami). I zaczęto Polaków bić batami. Jak niewolników. Dwa miesiące później, 8 kwietnia 1861 r., doszło do prawdziwej masakry. Ulice Starówki były pełne. Rosjanie rozpoczęli szarże konne na bezbronny tłum. Uderzali batami, szablami, pikami. Atakowali kobiety i dzieci. Ludzie klęczeli i modlili się. Kozacy szarżowali osiem razy. Pomimo tego nikt się nie cofnął. Wtedy wydano rozkaz strzelania. Padały salwa za salwą. Historyk rosyjski Berg na podstawie dokumentów wyliczył, że rosyjskie roty oddały w sumie kilkaset strzałów. Zabito wiele osób… To było preludium powstania, które miało wybuchnąć dwa lata później. Krew płynąca po warszawskim bruku nie była łatwa do zmazania z ludzkiej pamięci. Albo krzyż. Krzyż, który wtedy niesiono w procesji. Został uderzony moskiewskim batem. Ramię pękło, odłamało się, zwisło. I ten połamany krzyż stał się jednym z symboli Powstania Styczniowego. Znakiem sprzeciwu Polaków wobec rosyjskiego despotyzmu…

Polski rząd bierze „bat” do ręki „Moskiewski bat” zawisał nad plecami polskimi wielokrotnie. To Sybir i zesłania. Kibitki. Komisje śledcze. Cytadele. Groźne azjatyckie twarze nad przesłuchiwanymi. Ten sam bat znalazł się w rękach sowieckich kozaków Budionnego, gdy próbowali zniszczyć nowo powstałe polskie państwo. Bitwa Warszawska na prawie dwadzieścia lat odepchnęła tę nahajkę nie tylko znad Polski, ale i znad Europy. Czarny cień sowieckiego batoga wisiał nad Warszawą w 1944 r. Powstanie Warszawskie wynikało z głębokiej, silnej wiary w podstawę naszej polskiej cywilizacji. Ta podstawa to sprzeciw ludzi wolnych wobec rasy ciemiężycieli. Ta sama, która przyświecała Miltiadesowi i jego Ateńczykom pod Maratonem… I wreszcie… Pomimo pięknych kart naszej historii, zapisywanych przez kolejne pokolenia, udało się w czasie PRL zaszczepić w wielu polskich duszach stan niewolniczej miałkości. Efektem tego wieloletniego duchowego gnicia jest to, że polski rząd wobec największej katastrofy lotniczej w naszych dziejach, w której ginie Prezydent i cała elita kraju, wobec coraz większej liczby dowodów i przesłanek, wskazujących, że to nie był „wypadek”, zachowuje się tak jak… niewolnik. Ten bowiem nie śmie podnieść oczu na swojego pana nawet wtedy, gdy ów wyrządza krzywdę jego rodzinie. Zamiast tego „wyprzedza myśli” swojego „domini” i sam zaczyna tropić tych, którzy mogą się wykazać nieprawomyślnością. Sam ich pilnuje. I w końcu bierze „bat” do ręki… Tym właśnie „batem”, który ma uciszyć polskie żądania prawdy, jest medialna nagonka na wszystkich, którzy ośmielają się domagać wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Jest nim szydzenie z kolejnych badań, pytań, ekspertyz. Jest nim wreszcie agresja. Krzyki Niesiołowskiego. Zmarszczone groźnie brwi premiera. Gdy więc patrzy się na telewizyjną relację, w trakcie której prawosławny pop, genetycznie zakodowanym ruchem, schyla się do dłoni cara Putina, to po plecach przechodzi dreszcz. Bo tę samą postawę przyjęło państwo, chlubiące się kiedyś duchem wolności, którego nie dawało się złamać. Polska. Tomasz Łysiak

Ziemkiewicz: Trzeba dokonać głębokiej reformy państwa, by przestało służyć jakimś gangsterskim sitwom i koteriom Zostało tu na wielu poziomach naruszone prawo i elementarna przyzwoitość elity politycznej - mówi Rafał Ziemkiewicz w rozmowie z Faktem, zapytany czy sprawa Amber Gold obnaża zaburzone słabość państwa.

Prokuratura w 2009 roku dostała zawiadomienie od Komisji Nadzoru Finansowego, że zachodzi podejrzenie, iż klienci Amber Gold są robieni w bambuko. Co zrobiła? Doniesienie odłożyła na półkę i kilka lat nic się nie działo. Pan Plichta reklamował się, że obraca złotem, nie mając na to wymaganego prawem zezwolenia Narodowego Banku Polskiego i nikt jakoś tego nie zauważał. I tak dalej, i tak dalej. Cały ten łańcuszek pokazuje, że polskie państwo nie działa. Nie mówiąc już o tym, że uwiarygodniało grandziarza goszczenie go na salonach, sponsorowanie filmu pana Andrzeja Wajdy, komplementowanie przez prominentnych działaczy Platformy za innowacyjność - mówi Ziemkiewicz, podkreślając że wszystkie te działania sprawiały, że ludzie mieli podstawy, by "traktować go jako poważnego bankowca, któremu można powierzyć swoje pieniądze". Zaznacza też, że przenoszenie teraz odpowiedzialności na ludzi, którzy dali się oszukać jest nikczemnością. Zdaniem publicysty, korupcja w strukturach sędziowskich nie jest już zjawiskiem pojedynczym, lecz masowym. Mamy do czynienia z całym łańcuchem dziwnych zdarzeń, i jeżeli jednych ludzi ta ślepota i animozja wymiaru sprawiedliwości dotyczy, a inni są ścigani bezwzględnie, to są to syndromy, że mamy do czynienia z bałaganem całkowicie systemowym. Mamy dwa wyjścia: albo państwo polskie jest już w ogóle jednym wielkim bajzlem, w którym każdy, kto chce, może sobie korumpować najwyższych urzędników państwowych, albo uznamy, że ten człowiek miał powody, by w swojej subiektywnej ocenie uważać się za bezkarnego. Proszę zwrócić uwagę, że on najwyraźniej nadal wierzy, że ta bezkarność się nie skończyła! To nie jest wypadek drobnego grandziarza, który robi piramidę finansową, pakuje walizki i ucieka z pieniędzmi. Ten człowiek kupił sobie pałacyk pod Gdańskiem i najwyraźniej zamierza w Polsce zostać. Pokazuje, że się nie boi, czyli liczy na bardzo wysoko ustawionych patronów, którzy go z opałów wyciągną - podkreśla Ziemkiewicz. Jego zdaniem wyjście z tej sytuacji nie jest łatwe. Najpierw trzeba by rozpoznać system powiązań, który powoduje bezkarność takich ludzi i dokonać głębokiej reformy państwa idącej w tym kierunku, by przestało ono służyć jakimś gangsterskim sitwom i koteriom, a zaczęło służyć swoim własnym obywatelom. Ktoś może to nazwać walką z układem. (...) Polacy właśnie dostają dowód, że owszem – układ istnieje, ma się świetnie i niszczy nam wszystkim życie. Resztę wniosków trzeba sobie samemu wyciągnąć. Fakt

Liczby nadal rozstrzygają "JKM jest teoretykiem. dlatego blisko mu do komunistów i socjalistów . Oni wszyscy wierzą że człowiek kieruje się rozumem, logiką etc. A to prawda w jakiś 10%. Jasne "prawdzxiwy patriota" nie kieruje się rozumem 15-XI-2011, po moim tekście „Liczby rozstrzygają”

http://jkm.nowyekran.pl/post/37757,liczby-rozstrzygaja

podtrzymuję każde napisane wtedy słowo!) rozpętała się wśród PT Komentatorów burza. Wpajany mit Piłsudskiego jest w Polsce prawie tak silny, jak w Rosji silny był kult Stalina. Pamiętajmy jednak, że Stalin dowodził armiami Związku Sowieckiego – a Piłsudski tylko napadem na pociąg pocztowy w Bezdanach (nie, nie – w 1920 oświadczył śp. Wincentemu Witosowi, że wojna jest przegrana, wyjechał na Podgórze pożegnać się z rodziną i na pole Bitwy Warszawskiej przybył, gdy – jak sam napisał w „Pamiętnikach”) „nad Wieprzem cichły już działa”). Tak nawiasem: jest zdumiewające, że mit Piłsudskiego jest tak siny, iż napad w Bezdanach pochwala nawet portal... Bankier.pl http://www.bankier.pl/wiadomosc/Napad-na-pociag-w-Bezdanach-1539259.htm

Ciekawe, co by napisał, gdyby Kongres Nowej Prawicy napadł dziś na jakiś bank. My też, jak wtedy socjaliści Piłsudskiego, nie mamy forsy na akcje polityczne i bojowe! Jakbyśmy zrobili expropriację za jakieś 50 milionów - to klekajcie narody! Ale ja chcę tu zacytować jeden komentarz;. {gnago} odpowiada na wpis podpisany {michał43}

„JKM jest teoretykiem. dlatego blisko mu do komunistów i socjalistów . Oni wszyscy wierzą że człowiek kieruje się rozumem, logiką etc. A to prawda w jakiś 10% Wiara, że pracodawca po obniżce podatków da od razu podwyżkę swoim pracownikom jest po prostu tak naiwna aż głupia. Tu potrzebne są bodźce ekonomiczne, a niekiedy i prawne”.

Otóż proszę mi powiedzieć: pracodawca płaci dziś Kowalskiemu 3000. Nie musi – płaca minimalna to 1500. To dlaczego nie płaci mu 1500 – tylko 3000? Bo za 1500 Kowalski nie będzie pracować. Dokładnie to samo nastąpi po likwidacji podatku dochodowego. Kowalski nie zgodzi się pracować za 3000 – bo przecież będzie wtedy musiał płacić sam za lekarza itp. Więc tak samo trzeba będzie dać mu podwyżkę... Jasne? JKM

POLSKI MEDALISTA OLIMPIJSKI KOSZTOWAŁ 13 MILIONÓW ZŁOTYCH! To nieprawda, że w Polsce nie ma systemu szkolenia sportowców. Jest, tyle tylko, że tworzono go w czasach komuny, a prawie 130 milionów złotych, które wydaliśmy na przygotowania do igrzysk w Londynie, to „drobne na waciki” - pisze redaktor Robert Małolepszy. Czteroletnie przygotowania polskich sportowców do operacji „Londyn 2012” kosztowały podatników 129.673.926 złotych. Jak się podzieli tę kwotę przez liczbę medali, które wywalczyliśmy w igrzyskach, wyjdzie, że na jeden krążek wydaliśmy blisko 13 mln złotych. Dużo ? Zapewne wielu będzie takich, którzy powiedzą: bardzo dużo ! Ale tak naprawdę to nie jest żadna wielka kwota... Większość krajów, które wyprzedziły nas w klasyfikacji medalowej, na sport wydaje zdecydowanie więcej, a jeśli nie, to na pewno średnia na medal wychodzi im dużo większa. Dowodów nie trzeba szukać w dalekim Kazachstanie, który nagle stał się medalową potęgą dzięki temu, że zdobył siedem złotych krążków, z czego aż 4 w samych ciężarach. Anglicy, którzy po raz kolejny rozbili bank w kolarstwie torowym (wygrali siedem z dziesięciu konkurencji), tylko na przygotowania w tej jednej dyscyplinie sportu wydali ponad 50 mln funtów, czyli - z grubsza licząc - dwa razy więcej niż my na przygotowania wszystkich naszych sportowców. Ich zawodowa grupa kolarska „Sky”, z której wywodzi się zwycięzca „Tour de France” i złoty medalista olimpijski w jeździe na czas - Bradley Wiggins, ma budżet na rok wysokości 30 mln euro a kolarze tej ekipy, jako samochodów technicznych używają... jaguarów.

8 sierpnia 2012 "Niech zginie świat, byleby sprawiedliwości stało się zadość” – twierdził Ś. Augustyn, co w oryginale brzmi: „Pereat mundus- fiat iustitia”. Do tego stopnia kiedyś ludzie stawiali na sprawiedliwość, jako stałą i niezmienną wolą oddawania każdemu tego, co mu się należy. Dzisiaj - w demokracji- zamiast sprawiedliwości, mamy sprawiedliwość społeczną, która polega na nie oddawaniu każdemu tego, co mu się należy, nie wspominając o stałej woli. Dzisiaj sprawiedliwość polega na niesprawiedliwości. Przestępców- państwo sprawiedliwości społecznej- traktuje po macoszemu.. Ostatnim przykładem jest sprawa prywatnego przedsiębiorcy z Poznania, któremu złodzieje uprzykrzali życie napadając na jego sklep, i okradając go - co nakręcił kamerą, ale władze sprawiedliwości społecznej nie uznały to za przestępstwo- w końcu to tylko napad na prywatny sklep, a cóż prywatna własność..(????) To nagromadzone złodziejstwo - więc trzeba „ kraść zagrabione” według wskazówek Lenina.. Zresztą w socjalizmie demokratycznym można kraść do sumy 250 złotych- tak ustanowił ustawodawca., a wkrótce będzie można kraść do 1000 złotych- tak też ustanowi ustawodawca.. Taki jest najbliższy plan budowy sprawiedliwości społecznej. I czy Lenin jest do tego potrzebny, żeby kraść zagrabione? W normalnym państwie nie wolno kraść w ogóle- w socjalistycznym państwie bezprawia- wolno kraść byleby nie wszystko - tylko po trochu – właścicielowi. Socjalistyczne władze wiedzą o zbliżającym się „kryzysie”:, który wywołały, więc zawczasu przygotowują społeczeństwo do” legalnej” kradzieży ustanowionej demokratycznie, żeby każdy zubożony mógł sobie- w świetle demokratycznego prawa- wziąć sobie, co mu będzie potrzeba- na razie do sumy 1000 złotych, ale jak będzie mało- to limit kradzieży demokratyczny Sejm podniesie do 2000 tysięcy, a jak jeszcze będzie mało- - to do pięciu, aż będzie można sobie od innego ”obywatela” żyjącego w państwie demokratycznej sprawiedliwości- wziąć wszystko. Niech się wszyscy wzajemnie pookradają i będzie to samo, co za czasów bolszewika Lenina. Nawet pan minister Ziobro, wielki zwolennik zaostrzenia prawa wobec przestępców pospolitych odważył się na okradanie ludzi z posiadanych samochodów i rowerów, tylko, dlatego, że w organizmie jego obywatelskim, obywatelska władza wykryła określone promile alkoholu.. Władzy socjalistycznej tak naprawdę chodziło o konfiskatę samochodów i rowerów” obywatelom”. Zawsze to – w jakiś sposób - podratuje wiecznie głodny budżet państwa socjalistycznego i prawnego, do tego demokratycznego-opartego o biurokrację, która jest nieodłączną cechą ustroju socjalistycznego.. Bez biurokracji nie ma socjalizmu- tak jak bez demokracji - nie ma socjalizmu. Żeby była biurokracja musi być najpierw demokracja, żeby był socjalizm- a potem już tylko socjalizm.. Bo musi być czym przegłosować te wszystkie nonsensy wprowadzane celem rozwalenie państwa i doprowadzania nas wszystkich do dziadostwa.. Najlepiej to wszystko zrobić demokracją większościową, bo ona nie ma żadnych ograniczeń.. Wystarczy mieć większość. I popatrzcie Państwo nawet twardy jak stal, wielki orędownik walki z przestępczością, ale niezorganizowaną-pan minister Zbigniew Ziobro nie odważył się usunąć z demokratycznego prawa zapisu o „małej szkodliwości społecznej czynu”, że wolno kraść do sumy 250 złotych.. Że teraz Platforma Obywatelska w trosce o „obywateli” kradnących- przepchnie kolejny pomysł idący w kierunku legalizacji kradzieży, że będzie wolno kraść do 1000 złotych - bo to tylko mała szkodliwość społeczna czynu.. Jak mała- to hulaj dusza. Bo że socjalistyczne państwo okrada „obywateli” ile tylko się da- to nie jest żadna szkodliwość czynu- to jest konieczność czynu. I to jest właśnie sedno sprawiedliwości społecznej czynu niezabronionego. Bo kto może zabronić państwu kraść? Ciekawe, co zrobił minister Zbigniew Ziobro, z tymi setkami samochodów i dziesiątkami tysięcy rowerów, które socjalistyczne państwo prawne i demokratyczne odebrało chłopom pańszczyźnianym socjalizmu- mam na myśli tych na rowerach, których swojego czasu, czasu walki z przestępczością- siedziało w więzieniach coś około 10 000(!!!!). To znaczy prawdziwa przestępczość się rozwijała w najlepsze, chodziło o hucpę, zresztą nie pierwszy raz- żeby stworzyć pozory walki, akurat z przestępczością. Bo demokratyczni ludzie i obywatele ciągle z czymś walczą dla samej walki i dla propagandy wokół tej walki.. Ludzie! Oddajcie biednym ludziom, chociaż te rowery, jak im zabraliście wolność i zniszczyliście życie tylko, dlatego, że mieli w krwi określoną ilość promili, co w demokratycznym państwie prawnym jest największym przestępstwem.. Nie napady na sklepy, nie kradzież- tylko ilość promili we krwi.. Nawet nie morderstwa.. Kilka lat odsiadki w komfortowych warunkach, bo prawa człowieka – i do domu.. Jeśli chodzi o morderców- jak donosi ”Polska The Times”, to w ciągu najbliższych pięciu lat na wolność wyjdzie około 100 morderców skazanych pierwotnie na śmierć, w poprzedniej komunie socjalistycznej, w której mordercy otrzymywali karę śmieci za zabójstwa z premedytacją, ale ktoś- nie wiadomo do dzisiaj kto- zawiesił prawomocne wyroki sądowe w roku 1988, wprowadzając moratorium na legalne wykonywanie wyroków śmierci. Naprawdę nie można się dowiedzieć kto to zrobił, na pewno nie Sejm, ani żaden z ministrów wtedy niedemokratycznego państwa prawa. A więc kto? Ano chyba ten, kto naprawdę rządzi tym państwem.. Ale kto? No ten, kto rządzi tym państwem.. Skoro, ani Sejm, ani minister- to kto.. Władza Trybunału Konstytucyjnego utworzonego przez pana generała Wojciecha Jaruzelskiego w 1982 roku jeszcze nie miała charakteru ostatecznego, można było jego orzeczenia odrzucić w glosowaniu Sejmowym, nie tak jak dzisiaj- że są ostateczne, jako czwartej izby parlamentu- najważniejszej izby.. Dla Państwa zagadka: kto w Polsce w 1988 roku wprowadził moratorium na wykonywanie kary śmierci???? BO ja naprawdę nie wiem.. Może Państwo? W każdym razie, seryjni mordercy, którzy popełniali makabryczne zbrodnie, skazani prawomocnymi wyrokami, ofiary moratorium, potem o wyrokach - po amnestii- po 25 lat odsiadki- powychodzą na wolność.. Wszystko w rękach Pana Boga, czy wychodzący z więzień będą jeszcze na tyle sprawni, żeby nas mordować, czy może się już zestarzeli na tyle, że nie będą mieli na tyle siły, żeby się wziąć za rzemiosło mordercze.. Jak mają podwójny chromosomom X- i są urodzonymi mordercami- to będą mordować.. Nikt im w tym nie przeszkodzi! Tym bardziej, że Polską rządzą jej najgorsi wrogowi- co ktoś słusznie zauważył. Na zewnętrz, cukierkowi- a tak naprawdę działają na zgubę Polski.. A jeszcze jak przedterminowo wyjdą ci, którzy odsiedzieli 15 lat.. No ilu ludzi może zamordować 100 morderców seryjnych, o samobójstwach seryjnych nie wspominając.. Poza” nieznanymi sprawcami, którzy w najlepsze działają od przedwojny.. I nikt ich jakoś nie wykrywa, nikt nie prowadzi śledztw, to wszystko przypadki- a nie znaki.. Nie licząc masowego mordowania strzałem w tył głowy- przez znanych sprawców.. Jak naukowcy odgrzebią na Powązkach wspólne groby.. Może rotmistrz Pilecki, może generał Nil.. Może inni? Świat na razie nie zginął- ale sprawiedliwości nie stało się zadość I chyba się nie stanie, tym bardziej, że narastają kolejne sprawiedliwości.. I rządzą synowie i wnuki ,nie tylko ideologiczne- tych wszystkich, którzy budowali socjalizm z komunizmem w latach czterdziestych i pięćdziesiątych.. Na razie marny nasz los. WJR

Ile będzie nas kosztować „pomnik” dla Wałęsy? Zdjęcia do filmu Wałęsie zakończyły się 30 czerwca i obecnie trwają prace postprodukcyjne. Budżet filmu, według informacji podanej przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, wyniósł 15 milionów złotych. Spółka Amber Gold, jak wiadomo, była jednym ze sponsorów filmu. Katarzyna Fukacz-Cebula, dyrektor zarządzający Akson Studio, producenta filmu, odmówiła podania kwoty przekazanej przez Amber Gold, zasłaniając się tajemnicą handlową, jednak informacja o wysokości przekazanej kwoty ostatecznie wypłynęła – chodzi o 3 miliony złotych. Jak łatwo obliczyć, stanowi to 1/5 całego budżetu. Producent filmu "Wałęsa" Michał Kwieciński uznał, że pieniądze pozyskane z Amber Gold, wobec zaistniałej sytuacji, zostaną wycofane z budżetu filmu, komunikując tę decyzję w sposób następujący: "Aktualna atmosfera wokół firmy Amber Gold zmusza mnie do podjęcia trudnej z powodów budżetowych decyzji. Decyzja ta spowoduje duże problemy finansowe utrudniające ukończenie filmu. Film jest sztuką. Nie może powstawać w aurze podejrzeń, nagonki, politycznych rozgrywek, nieustannego informacyjnego szumu. Dla dobra filmu jako producent podejmuję decyzję, że firma Amber Gold nie będzie sponsorem filmu „Wałęsa”. Dodał także, iż pieniądze przekazane producentom filmu przez spółkę, zostaną złożone w depozycie bankowym do czasu wyjaśnienia sprawy Amber Gold. Nie podał jednak kwoty, jaką przekazała spółka. Paweł Adamowicz, polityk Platformy Obywatelskiej i zarazem prezydent Gdańska, który wcześniej w imieniu Andrzeja Wajdy zwrócił się do Amber Gold o sfinansowanie produkcji , zaapelował: „Dajmy spokój! W swej bezbrzeżnej naiwności zwróciłem się (pisemnie, więc jest ślad, jest dowód) z rekomendacją wsparcia finansowego produkcji filmu Andrzeja Wajdy „Wałęsa”. Zwróciłem się wprawdzie do kilku firm, ale do Amber Gold – o zgrozo – także. Pech chciał, że kilka z nich (w tym jedna naprawdę bardzo bogata) odmówiło, ale Amber Gold cynicznie nie odmówił”. Adamowicz apelujący o „danie spokoju”, nie wspomniał jednak, że składał tę ofertę człowiekowi obarczonemu siedmioma wyrokami skazującymi za oszustwa finansowe, a dodatkowo zrobił to w czasie, gdy przeciwko Plichcie prowadzone było śledztwo w sprawie podejrzenia o pranie brudnych pieniędzy Natomiast Tomasz Arabski na wszelki wypadek zdementował pogłoski o swoim pokrewieństwie z Plichtą: „Nie jestem, nie byłem i nie będę kuzynem Marcina Plichty”. Donald Tusk o sprawie Amber Gold powiedział: „że AG jest zarządzana przez podejrzanego człowieka, wiedziano na Pomorzu od dawna". Jednocześnie stwierdził jednak: „Nie mam wątpliwości, że wielu instytucjom zabrakło albo refleksu, albo determinacji. Nie mówię tu o złej woli.” Rola premierowicza w funkcjonowaniu Amber Gold wydaje się być jasna. Na łapówki w żaden inny sposób nie wyprowadza się pieniędzy równie łatwo, jak na kosztowne ekspertyzy. Jest to praktycznie nie do udowodnienia. Dziwić może jedynie, że premier mający orientację, iż „AG jest zarządzana przez podejrzanego człowieka”, nie podzielił się tą wiedzą z własnym synem. Właściciel Amber Gold, Marcin Plichta, sponsorował nie tylko film Wajdy. Przekazał ponad 1,5 mln zł na rzecz oliwskiego ZOO oraz szczodre darowizny na rzecz dwóch gdańskich świątyń (ponad milion złotych). Te ostatnie jako dziękczynienie z niski wyrok za poważne przestępstwo finansowe związane z tzw. Multikasami. Sprawa Amber Gold może być samouczkiem dla przestępców na temat „Jak w RP zostać szanowanym biznesmenem”. Wystarczy tu i ówdzie sypnąć groszem stanowiącym niewielki procent własnych dochodów, by wejść w układ biznesowo-partyjno-towarzyski i nie musieć obawiać się prowadzenia nie tylko podejrzanych, ale i nielegalnych operacji. I na tym właściwie można by rozważania zakończyć, szykując się spokojnie na ciąg dalszy, który zapewne nastąpi, jako ze sprawa Amber Gold wydaje się być rozwojowa, gdyby nie jeszcze jeden drobiazg – owe 3 miliony złotych, których brakuje na ukończenie filmu hagiograficznego o „mędrcu Europy” i „bohaterze narodowym”, nakręconego przez „Matejkę polskiego kina”, jak sam o sobie mówi Wajda.

"Są wydarzenia w historii Polski, którymi powinniśmy podzielić się ze światem" – mówił minister Bogdan Zdrojewski, obejmując patronat nad nowym filmem Andrzeja Wajdy. Prawdopodobnie to na nim spocznie zaszczytny obowiązek znalezienia tych brakujących milionów. Jak je znaleźc? Chyba tylko zabierając innym. Problem w tym, że nie bardzo jest co ciąć, bo drastycznie obcięto już wydatki na kulturę – na teatry, muzea, biblioteki, na specjalistyczne wydawnictwa, na Warszawską Operę Kameralną… Bączek

Słony rachunek za olimpijski blamaż Największą powojenną klęskę sportowców na igrzyskach w Londynie sfinansowali podatnicy. Żądajmy rozliczenia publicznych pieniędzy wydanych na olimpijskie przygotowania! Igrzyska Olimpijskie w Londynie to największy blamaż polskiego sportu po wojnie. Przy około trzykrotnie większej ilości dyscyplin nasi sportowcy przywieźli tyle samo medali, co z Melbourne w 1956 roku. Tymczasem przez cztery lata większość polskich reprezentantów żyła i trenowała „za nasze, podatników pieniądze”. Na dziesięć medali z Londynu 2012 Polacy wydali około 1,5 miliarda złotych! Cztery lata temu redakcja tygodnika „Najwyższy CZAS!” zleciła mi zbadanie, ile kosztowała nas klęska na olimpiadzie w Pekinie (też 10 medali) i jak w ogóle odbywa się w Polsce finansowanie olimpijskiego sportu. Dość dokładnie wgryzłem się w temat. Przeczytałem ustawy, rozporządzenia. Wgłębiłem się w finanse państwa, samorządów, związków sportowych. Wyszło mi, że na sportowców, przygotowujących się do igrzysk w Państwie Środka wydaliśmy co najmniej miliard złotych. Po tamtej katastrofie ówczesny minister sportu z PO, Mirosław Drzewiecki zapowiedział podwojenie środków na sport i zmianę systemu jego finansowania. Słowa dotrzymał. Pieniądze na sport popłynęły, system nie tyle zmieniono, co zmodyfikowano tak, że większy strumień kasy płynął do medalowych „pewniaków”. Na trenerów, sztaby szkoleniowe, przygotowania, siłownie i całe zaplecze. Spokojnie można przyjąć więc, że na treningi sportowców przygotowujących się do Londynu 2012 wydaliśmy jako podatnicy przez cztery ostatnie lata co najmniej 1,5 miliarda złotych, jeśli nie więcej! Te 130 mln, którym szermują dziennikarze to jedynie wartość samych stypendiów, czyli pensji zawodników i ich sztabów trenerskich i nie zalicza się do niej m.in. kosztów utrzymania ośrodków sportowych, w których trenują sportowcy, stadionów i całej infrastruktury sportowej, z której korzystali uczestnicy igrzysk. Polscy olimpijczycy mają specjalne stypendia wypłacane prosto z budżetu państwa. To po prostu urzędowa pensja, zwana dla niepoznaki stypendium. Do tego dochodzą jeszcze stypendia z samorządów: wojewódzkich, miejskich, powiatowych za to, że „olimpijczycy” przygotowują się właśnie w ich miastach, województwach, powiatach. Całe zaplecze też opłacane z podatków: siłownie, treningi, korzystanie z infrastruktury sportowej, dojazdy na zgrupowania, noclegi na zgrupowaniach, wyżywienie, ubiór, przyrządy sportowe, wszystko, co potrzebne do treningów sportowcy dostają z pieniędzy podatników. Z własnej kasy niewiele kupują lub wcale. Mamy więc prawo pytać: dlaczego nie zdobywacie medali? Dlaczego swoje klęski przyjmujecie z uśmiechem na ustach? Tym bardziej, że między jednym zgrupowaniem, a drugim, finansowanym przez nas, podatników, sportowcy występują na prywatnych mitingach, memoriałach, zawodach pokazowych, biorąc pieniądze od organizatorów już za sam start na takim „evencie”. Przed olimpiadą w Pekinie, stawki polskich lekkoatletów wynosiły ok. 10-15 tysięcy złotych za „udział”. Sylwia Gruchała, której ostatnim sukcesem był występ w teledysku kapeli Feel, po odpadnięciu z rywalizacji w Londynie już po pierwszym pojedynku mówiła z uśmiechem na ustach, że jest zadowolona, bo dała z siebie wszystko. Ja nie jestem zadowolony z siebie, że moje podatki poszły na taką reprezentantkę. Lecz mam niewielki wpływ na to, jak wydają moje podatki, za to pani Gruchała ma większy wpływ na to, jak walczy i pali się ze wstydu za swój występ. Rozbrajająco szczera, jak na zawodowców, była para naszych siatkarzy plażowych. Po tym jak poznali, z kim będą walczyć w ćwierćfinale, odpowiadali dziennikarzowi TVP na pytanie, czy oglądali pojedynek swoich najbliższych rywali? - Na początku. Potem zgłodnieliśmy i poszliśmy na miasto coś zjeść - padła odpowiedź „zawodowców” (cytuję dosłownie). Oczywiście, odpadli, przegrywając z kretesem. [no, nie z kretesem, lecz w porywającej walce.... MD] Najjaskrawszym przykładem wyłudzenia pieniędzy na igrzyskach popisał się płotkarz Noga. Pojechał sobie do Londynu, pozwiedzał, zawieziono go w końcu na stadion, włożył stopy w bloki startowe. Padł strzał, zawodnik wstał, chwycił się za udo, powiedział: „aałłaaa” i zszedł z bieżni. Ale w listę dokonań sportowych ma już wpisane: „Olimpiada”. Może więc śmiało słać do samorządów wojewódzkich, miejskich, powiatowych pisma z prośbą o kasę na przygotowania. Przecież jest olimpijczykiem! Śmiałby ktoś nie dać mu kasy, będzie robił raban, że olimpijczykowi nie pozwalają trenować. A przecież wiedział, że ma kontuzję, że nie jest przygotowany, że nic z tego nie będzie, że nie wystartuje. Wolał jednak kłamać, oszukiwać. Czy to sportowiec, reprezentant Polski? Najbardziej zawiedli jednak faworyci, medalowi pewniacy. I to już obarcza rządy PO, bowiem to właśnie "pod nich" minister Drzewiecki, a potem minister Giersz stworzyli system finansowania przygotowań. „Klub Polska”, czyli sportowcy już wcześniej zdobywający laury na mistrzostwach świata, czy Europy dostają dodatkowe pieniądze nie tylko w ramach stypendiów, ale na zbudowanie całego sztabu szkoleniowego i profesjonalne przygotowania. Mają wszystko, co zechcą. Finansuje ich rząd z naszych pieniędzy. Na żywo więc oglądaliśmy, jak owi pewniacy dostają baty od konkurencji, marnując wydane na nich pieniądze. Jedynie Tomasz Majewski i Anita Włodarczyk nie zawiedli. Zresztą nasz złoty kulomiot przyznał, że nie tylko niczego mu nie brakowało, ale jeszcze czasami miał nawet ponad miarę środków. Reszta z osławionego „Klubu Polska” nie miała na tyle honoru, by przeprosić swoich kibiców-podatników, od których brali co miesiąc pieniądze. Trzeba bowiem sobie jasno powiedzieć: już nie liczy się sam udział w IO. Odkąd Komitet Olimpijski spieniężył ideę i kasuje niemałe pieniądze za swoje pięć kółek, liczy się sukces, a nie rewia mody dresowej. Jeśli londyński rzeźnik dostał słony mandat do zapłaty za kradzież własności, bo ze swoich kiełbas zrobił na witrynie sklepowej pięć olimpijskich kółek, to przestańmy płacić sportowcom za to, że się na IO tylko pokażą! Żądajmy od nich sukcesów, a jeśli nie, to walki do upadłego, do wyczerpania organizmu. Żądajmy tego, co pokazał nasz maratończyk – przybiegł dopiero dziewiąty, ale tylko on z Europejczyków podjął walkę z afrykańską koalicją i był pośród uczestników ze Starego Kontynentu najlepszy. On pokazał walkę. Nasza kajakowa sprinterka też walczyła do wyczerpania sił. Sportowcy, którzy odpadają po pierwszym pojedynku, po pierwszym starciu, nie zaliczają wysokości, przybiegają ostatni albo wprost schodzą z bieżni i z uśmiechem mówią, że dali z siebie wszystko, nie są godni by stanąć w jednym szeregu z naszym maratończykiem. Żądajmy rozliczenia się z pieniędzy wydanych przez budżetu samorządowe i państwową kasę na tych, którzy pojechali do Londynu jak na wycieczkę, letnie wczasy. Rozliczmy tych, którzy im te pieniądze przyznali. Dariusz Kos

Margaret Sanger - życiorys patologiczny Z galerii lewicowych autorytetów Najnowsza biografia Margaret Sanger - niezmordowanej propagatorki „kontroli urodzeń”, zwłaszcza wśród tych, których określała mianem „ludzkich chwastów” - choć rozczarowująca, wnosi coś nowego do poznania tej niezwykle wpływowej kobiety. Jak wcale nie ukrywa autorka Joan H. Baker, celem napisania książki „Margaret Sanger. A Life of Passion” (2011) było oczyszczenie wizerunku Sanger, służącego - całkiem słusznie - do atakowania jej dzieła, czyli założonej przezeń aborcyjnej fabryki śmierci: organizacji Planned Parenthood. Ta ma ostatnio złą passę, bo w różnych stanach traci fundusze publiczne, zresztą w atmosferze coraz liczniejszych oskarżeń o łamanie prawa. Z tym wybielaniem wizerunku nie do końca wyszło tak, jak powinno, gdyż nie wszyscy czytając książkę patrzą na Sanger oczyma autorki: bagatelizując poglądy, zaburzenia i zachowania jej bohaterki. Baker pisze o Sanger z wyrozumiałością, usprawiedliwiając jej eugeniczne i rasistowskie poglądy kontekstem historycznym. Według pisarki, eugenika była wtedy na porządku dziennym i fascynowała nawet amerykańskich prezydentów (Theodore’a Roosevelta czy Woodrowa Wilsona), a także sędziów Sądu Najwyższego. To oczywiście kiepskie tłumaczenie, tym bardziej, że wcale nie wszyscy byli wtedy rasistowskimi arogantami, otwarcie głoszącymi hasła eliminacji „ludzkich chwastów” czy kontroli ich urodzeń. Nie wszyscy, w przeciwieństwie do Sanger, popierali przymusową sterylizację i chwalili stalinowskie metody aborcyjne. Ponadto ciekawe jest, czy w ten sam sposób można usprawiedliwiać Hitlera - tłumacząc, że miał on szerokie poparcie Niemców? Autorka wyraźnie wpadła w sidła zastawione przez swoją znaną z manipulacji bohaterkę i przedstawia ją taką, jaką ona sama chciałaby być widziana. Właściwie mogłaby to być prawie jej trzecia „autobiografia”, z których dwie Sanger zamówiła u ghostwriter’ów za życia i wydała pod własnym nazwiskiem. Widać to już po zdjęciu z okładki najnowszej książki, przedstawiającej piękną i młodziutką Sanger, pełną niewinności, delikatności i kobiecości. Baker powinna była wiedzieć, że podobnej manipulacji jej bohaterka dopuściła się przed swoim procesem sądowym, fotografując się celowo w typowo kobiecym stroju wraz z dziećmi, aby ukryć swój radykalny anarchistyczno-feministyczny wizerunek wyzwolonej kobiety. W tym samym celu ukrywała m.in. własny rozwód i licznych kochanków. W rzeczywistości była jedną z osób, jakie obecnie określa się niekiedy mianem kobiecej hieny. Za to „krwiopijczymi hienami rasy ludzkiej smarującymi się cuchnącym miodem dobroczynności, aby przyciągnąć ohydne religijne muchy rozprzestrzeniające skażenie na ziemi” nazwała Rockefellerów, do których milionów sama chętnie się z czasem przyssała. Jej paskudne postępowanie egoistki, która podeptała miłość pierwszego męża i własnych dzieci, praktycznie ich porzucając, nie zasługuje na nic więcej prócz krytyki. Zresztą, grzechy Sanger nie dotyczyły wyłącznie osób jej najbliższych. Uważała bowiem na przykład, że kobiety chore na gruźlicę nie powinny mieć dzieci, no chyba, że… nazywają się Margaret Sanger. Nie ma się więc co dziwić, że bynajmniej nie była podziwiana przez swoich najbliższych. Wielu członków jej rodziny, w tym jeden z jej wnuków, opisał ją jako nimfomankę, domagającą się częstego seksu. Oprócz zaburzeń natury erotycznej samej Sanger, Baker opisuje również urofilię jej kochanka i guru Havelocka Ellisa (znanego w środowisku niektórych psychologów i seksuologów), który lubił obserwować kobiety… oddające mocz. Witamy w świecie patologii, zboczeń i dewiantów, którzy roszczą sobie pretensje do zmieniania świata! Nimfomania była tylko jednym z problemów Sanger, na które złożyła się również śmierć jej kilkuletniej córki. Peggy zmarła na zapalenie płuc, którego nabawiła się w szkole z internatem, gdzie spała w nieogrzewanym pomieszczeniu. Jej brat winił za to swoją matkę, która ją tam wysłała. Prawdą jest, że sama Sanger nie mogła się po tej śmierci otrząsnąć i całkiem możliwe, że obwiniała się za nią. Corocznie odprawiała swój żałobny rytuał w rocznicę urodzenia i śmierci Peggy. Chodziła do astrologów i na seanse spirytystyczne, aby nawiązać kontakt z duchem córki. Nawet już w podeszłym wieku, trzymając w ramionach prawnuczkę zwracała się do niej: „moja malutka Peggy”. Oprócz tego, poszukiwała własnego grobu z poprzedniego wcielenia, gdyż jedno z medium poinformowało ją, że była kiedyś Scotią, córką egipskiego faraona! Gdyby Sanger nie potrafiła tak skrzętnie ukrywać swojego prawdziwego oblicza, stałaby się raczej komiczną postacią popularnych brukowców. I nie tylko w czasie, w którym żyła, ale nawet obecnie. Jej niepohamowane seksualne przygody z „podstarzałymi mężczyznami” opisywane byłyby tam raczej z obrzydzeniem. Była kolejnym przypadkiem osoby, której za życia nie były potrzebne oklaski, ale poważna pomoc psychologiczna. Trzeba być ślepym lub zakłamanym, by nie widzieć, jak bardzo zaburzone i chore było życie Margaret Sanger. Pozytywnie o niej mogą pisać tylko fanatyczki oraz fanatycy antykoncepcji i aborcji, których, niestety nie brakuje. Co ciekawe, Sanger była członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Eutanazji, ale według relacji swojego syna, sama trzymała się kurczowo życia. Zmarła jako osoba ubezwłasnowolniona, nosząc w podbrzuszu dużego guza, który uniemożliwiał jej kontrolę potrzeb fizjologicznych. O tym wszystkim pisze Joan H. Baker, profesor historii, jakoś bez większego zażenowania. Taki był więc smutny kres smutnego życia i zakończenie nie najlepszej książki. Zainteresowanych postacią Sanger odsyłam do bardziej obiektywnej „Margaret Sanger. A Biography of the Champion of Birth Control” Madeline Gray, albo do “Margaret Sanger. Father of Modern Society” Elasah Drogin, przedstawiającej ją z katolickiej perspektywy. Warto poczytać jej publikacje zarchiwizowane tutaj: http://www.ldi.org/library/. A można również poczekać na analizę osobowości tej sławnej eugeniczki, napisaną przez dobrego psychologa. Natalia Dueholm

Przywrócić Bogurodzicę Radosne święto 15 sierpnia – święto Wojska Polskiego i jednocześnie święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny od kilku lat nieoczekiwanie, za sprawą błędnej decyzji najwyższych czynników państwowych doznaje przykrego zakłócenia. Tego roku minęła piąta rocznica wydania przez ministra obrony narodowej A. Szczygło DECYZJI Nr 374/MON w sprawie ustanowienia Pieśni Reprezentacyjnej Wojska. Pieśnią tą ustanowiono „My, pierwsza brygada”. Decyzja ta oznaczała jedno: Bogurodzica przestała być pieśnią reprezentacyjną Wojska Polskiego, którą była co najmniej od XVw. Ten „ukaz” detronizujący Bogurodzicę wydany został dnia 15 sierpnia 2007 r. – w samo święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i święto Wojska Polskiego. Zastanawiając się nad sensem tej decyzji, do głowy przychodzi mi jedno: komuś się tu w głowie pomieszało…

Bogurodzica. Bogurodzica dziewica, Bogiem sławiena Maryja,/ Z twego syna Gospodzina Matko zwolena, Maryja! / Zyszczy nam, spuści nam, / Kyrieleison. Twego dziela Krzciciela, bożycze, / Usłysz głosy, napełni myśli człowiecze. / Słysz modlitwe, jąż nosimy, / Oddać raczy, jegoż prosimy; / A na świecie zbożny pobyt, / Po żywocie rajski przebyt. / Kyrieleison. Arcydzieło… w czasach Chrobrego przybyłe do Polski wraz ze św. Wojciechem i towarzyszącymi mu zakonnikami, by później stać się polskim Wyznaniem wiary. Znane są głównie te dwie zwrotki, ale najstarsze źródła, jak choćby Statuty Łaskiego podają szereg dalszych, które wskazują na taki właśnie charakter tej pieśni. Carmen patrium i hymn koronacyjny Jagiellonów. Z pokolenia na pokolenie przechodziło przekonanie, że jest to hymn rycerstwa polskiego: „Wżdyć ten dawny a święty obyczaj chowają, że o Bogarodzicy przy bitwie śpiewają. Jako to bywało w Polszcze po przyjęciu wiary, Mnie to jeszcze powiedał, pomnę, ojciec stary.” –pisano w Polsce Wazów. Zachwycał się nią Niemcewicz, a Słowacki jej parafrazą przywitał wybuch powstania listopadowego. Rozprawę o tej pieśni napisał Norwid, a na kartach Krzyżaków przypomniał Sienkiewicz, pisząc że rycerstwo pod Grunwaldem śpiewało te wzniosłe rymy, a echo od boru niosło: „Kyrieleison”. Wzorce czerpali z niego Baczyński (Modlitwa do Bogarodzicy) i Gajcy (Modlitwa żołnierska). Dla kompozytorów XX w. także była inspiracją, włączali ją w dzieła upamiętniające milienium chrztu i państwa polskiego, opracowywali tę pieśń na chór i orkiestrę. Mijały epoki, stulecia i przyszedł wiek XXI. I rycerstwu polskiemu powiedziano: – Tej pieśni już nie śpiewajcie… Śpiewajcie inną. Śpiewajcie My, Pierwsza Brygada (”Legiony to żołnierska nuta “). Nie powiem, żeby pieśń ta nie była popularną, a popularność zyskała „za komuny”, kiedy to wszelkie pozytywne myślenie o II RP było zakazane. Śpiewało się ją na biwakach, przy ogniskach. Razu pewnego byłem świadkiem zabawnego wydarzenia, kiedy to ktoś zaintonował „My…” a ktoś inny przejął pałeczkę i pociągną dalej „… ze spalonych wsi…” . Ale skąd ta pieśń się wzięła, jaki jest jej rodowód? Podają, że była pieśnią I Brygady Legionów Polskich, dowodzonych przez Józefa Piłsudskiego. Swoje powstanie zawdzięcza przypadkowi. Kiedy bowiem Legiony dotarły do Kielc, w których witały ich zamknięte okiennice, we wrześniu postanowił przystąpić do tej formacji miejscowy strażak ogniowy Andrzej Brzuchal – Sikorski, jednocześnie kapelmistrz strażackiej orkiestry dętej… W nutniku swoim jako marsz nr 10. zapisał marsz rosyjski „Przemarsz przez Morze Czerwone”, który zapewne wraz z innymi utworami marszowymi kielecka orkiestra strażacka wykonywała w parkach, na festynach i okazjonalnych koncertach. I ten właśnie utwór wpierw ulubiony utwór kieleckiego strażaka ogniowego zwolna stał się ulubionym utworem Legionów. Wspomnienia Zygmunta Pomarańskiego podają, że orkiestra miała zagrać ten utwór przed bitwą pod Łowczówkiem i jej dźwięki tak uskrzydliły legionistów, że zdołali pokonać przeważające siły Moskali. Słowa Pierwszej Brygady, powstawały stopniowo, a pierwsza podstawowa wersja tekstu powstała latem 1917 r. w pociągu wiozącym internowanych legionistów do Szczypiorna i w samym obozie. W końcu lat trzydziestych, orzeczono, że autorem trzech pierwszych zwrotek jest literat, pułkownik Andrzej Hałaciński, a sześciu dalszych zwrotek – oficer legionów Tadeusz Biernacki. My, Pierwsza Brygada w latach powojennych uważana była przez stronników Marszałka Piłsudskiego niemal za hymn państwowy, a kiedy w latach 1926-1927 rozpoczęła się dyskusja, którą ze znanych pieśni uznać za hymn państwowy, m.in. proponowano, aby połączyć Mazurka Dąbrowskiego z Pierwszą Brygadą. Doprawdy trudno zrozumieć co kierowało urzędnikiem państwowym, który podjął decyzję o ustanowieniu „wybranych fragmentów” Marszu Pierwszej Brygady Pieśnią Reprezentacyjną Wojska Polskiego, która ma być wykonywana w Święto Wojska Polskiego podczas oficjalnych uroczystości i innych okazji. Jest to decyzja niezrozumiała. Pierwsza zwrotka i refren nie budzą zastrzeżeń, ale dalsza część niesie wrogość wobec pozostałych członków społeczeństwa. Krzyczeli, żeśmy stumanieni,/ Nie wierząc nam, że chcieć — to móc! / Laliśmy krew osamotnieni,/ A z nami był nasz drogi Wódz! / Nie chcemy dziś od was uznania, Ni waszych mów ni waszych łez, / Już skończył się czas kołatania / Do waszych serc, do waszych kies Powstaje pytanie dlaczego wybrano akurat te słowa, przepełnione rozgoryczeniem, które świadczą, że było one własnością tylko jednej formacji wojskowej, przekształconą później w mniejszościową formację polityczną, która siłą obaliła prawny porządek konstytucyjny państwa polskiego. Pominięto np. te słowa: O, ile mąk, ile cierpienia, / O, ile krwi, wylanych łez, / Pomimo to nie ma zwątpienia, / Dodawał sił wędrówki kres. Które pięknie oddają istotę i sens żołnierskiego trudu, sens prowadzonej walki zbrojnej. Czy chociażby te: Umieliśmy w ogień zapału / Młodzieńczych wiar rozniecić skry, / Nieść życie swe dla ideału / I swoją krew i marzeń sny. Pominięto też bardziej drastyczne fragmenty przepojone nienawiścią do pozostałych formacji wojskowych i politycznych, nie otaczające dostateczną czcią „Wodza” być może dlatego, że zdolne były do rzeczowej, merytorycznej oceny jego przymiotów. Słowa zapowiadające odwet, pokwitowanie za przeszłość, „krew za krew”. Źle się stało, że piosenkę o legionach i legionistach, ukazującą ich prawdziwe oblicze i zamiary uczyniono Pieśnią Reprezentacyjną Wojska Polskiego. Uczynili ją przedstawiciele formacji którą charakteryzuje również umiłowanie kultu wodzostwa i odwetowe traktowanie przeciwników. Jest to postawa obca wojsku polskiemu, polskiemu orężu. W zaistniałej sytuacji należy zgłosić żądanie przywrócenia Bogurodzicy jako Pieśni Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Jacek Kędzierski

Praworządność a la III RP Sprawa Amber Gold i jego szefa Marcina Plichty dopiero się rozpoczyna („jest rozwojowa” – by użyć bełkotu obecnej nowomowy) i trzeba będzie poświęcić jej odrębną, dłuższą analizę. Już teraz jednak nasuwa się kilka bardzo niepokojących uwag. Plichta został dziewięć razy (!) skazany prawomocnym wyrokiem sądowym i za każdym razem dostawał wyrok w zawieszeniu, a raz grzywnę w wysokości (uwaga!) 150 zł. To zdumiewające. Z reguły, gdy raz już skazany popełnia nowe przestępstwo, poprzednie zawieszenie zostaje anulowane i klient idzie za kratki. Ale nie w przypadku Plichty. Należy więc przypuszczać, że albo posiada bardzo dobre powiązania polityczne (między bajki włóżmy niezależność sądów i prokuratur), albo jego zawieszenia zostały poparte odpowiednimi papierami produkowanymi przez NBP lub inny, niepolski bank. Mało tego, cały czas prowadzi interesy finansowe.

Dopiero gdy rozpoczęła się afera z Amber Gold okazało się, że Plichta: nie składał przez dwa lata sprawozdań finansowych, prowadził bez zezwolenia działalność bankową (właściwie parabankową), wyłudził bezprawnie wpis w KRS, kupował i sprzedawał wartości dewizowe bez wpisu do rejestru działalności kantorowej itd. Itp. Tymczasem tysiące ludzi czeka (jak się wydaje, na próżno) na zwrot oszczędności wpłaconych do Amber Gold. Przedstawiciele władz oraz aparatu nazwijmy to sprawiedliwości natomiast twierdzą, że zwrot ich wkładów jest problematyczny, ponieważ wpłacający sami zdecydowali się na ryzyko. Trzeba powiedzieć, że tłumaczenie takie stanowi nie lada bezczelność i usprawiedliwienie oszustwa, względnie własnych zaniedbań – mimowolnych czy umyślnych, to inna sprawa. Jeśli ktoś otwiera przedsiębiorstwo i obiecuje zysk od wkładu, psim obowiązkiem władz nadzorczych jest sprawdzenie wiarygodności założyciela interesu. Trzeba tu przyznać, ze Komisja Nadzoru Finansowego kilka razy sygnalizowała prokuraturom nieprawidłowości Amber Gold, ale te sprawy umarzały. Dlaczego? Powinno to zostać wyjaśnione. Tak czy inaczej, majątek Plichty jest pokaźny i należy go przeznaczyć na wypłaty dla poszkodowanych. Resztę powinien zwrócić Skarb Państwa. To państwo bowiem nie dopełniło elementarnych obowiązków, by zweryfikować Amber Gold. Jest jedna okoliczność przemawiająca – ale tylko częściowo – na korzyść Plichty. Zaangażował się on w finansowanie linii lotniczych OLT Express, które stanowiły poważną konkurencję dla państwowych PLL „Lot”. Po pewnym, krótkim czasie banki odmówiły obsługi firmy. Amber poniósł straty, a OLT Express ogłosił upadłość. A wiadomo, że inwestycje w tego rodzaju przedsięwzięcia zwracają się dopiero po kilku latach. Prawdopodobnie zadziałał tu „Lot”, aby utrącić konkurenta. To jednak stanowi okoliczność poboczną. Notoryczny oszust został dopuszczony do działalności parabankowej, a jego przestępstwa były kryte przez umarzające sprawy prokuratury. Na razie podejrzany, po przesłuchaniach w prokuraturze, mimo ze postawiono mu sześć zarutów, chodzi dalej na wolności, tyle że został objęty nadzorem policyjnym i odebrano mu paszport. Sprawa ma jeszcze inny wymiar – polityczny. Jak się wydaje, na tle sprawy Plichty zostanie uchwalona nowa ustawa dotycząca działalności parabankowej, która uderzy w te instytucje. A chodzi tu o SKOK, który ze względów politycznych stanowi cierń w oku rządzących Polską. Amber zawinił, uczciwy SKOK poniesie konsekwencje. No i nieszczęśni klienci Plichty. Ale poszkodowani nie stanowią przecież przedmiotu troski rządzących. Troską natomiast jest syn premiera, który pracował w liniach OLT. Ani jemu jednak, ani tatusiowi włos z głowy nie spadnie. Podobnie jak Plichcie. Założą się Państwo?! Zbigniew Lipiński

W potrzasku urojeń Nie minęło nawet chyba kilka godzin od zbrodni ścięcia Krzyża przez opętane chrystofobią ladacznice z ukraińskiego FEMEN-u, a już analityczni geniusze z obozu jedynie prawdziwych patriotów zdążyli zrobić wynalazek, że stoją za tym służby specjalne Kremla, któremu ten zuchwały akt bezbożnictwa ponoć „służy”, bo prezydent Putin może się dzięki temu prezentować jako jedyna alternatywa. Pojmuję, że powodowana troską o prawa człowieka i demokrację w Rosji faktyczna solidarność z „Niegrzecznymi Cipkami” (Pussy Riot) i ich ukraińskimi kumami źle się komponuje z tragediowym tonem stronnictwa „Hajże, na Moskala!”, ale żeby próbować się uwolnić od tego kompromitującego towarzystwa w aż tak idiotyczny sposób, to już doprawdy przekracza wszelkie granice śmieszności. Ci, którzy produkują te brednie, oszukują przede wszystkim samych siebie. Owe, tak rosyjskie jak ukraińskie, wywłoki są jak najbardziej autentyczne w swoim „antydyktatorskim” nastawieniu, to znaczy stanowią najbardziej „awangardową” forpocztę współczesnego zachodniego modelu „wolności” (są zresztą zbyt młode, żeby choćby pamiętać bezbożnictwo w stylu sowieckim). Jeżeli one są sterowane przez Kreml, to znaczyłoby, że z tego samego miejsca sterowane są, manipulowane i indoktrynowane tysiące tych wszystkich imbecyli, od Nowego Jorku po Warszawę, którzy stają w ich obronie. Chociaż, to ostatnie jest poniekąd prawdą, tyle że „inni szatani są tam czynni”. Nie tysiące, ale miliony ludzi żyjących w obszarze ideologicznego panowania demoliberalizmu, poddanych obróbce ze strony instytucji edukacyjnych wszystkich szczebli, państwa, biznesu, korporacji i ich „szkoleń”, dotowanych „instytucji pozarządowych” tropiących niedemokratyczne myślozbrodnie, a przede wszystkim massmediów i tzw. przemysłu kulturalnego, podlegają codziennej, nieustającej indoktrynacji tymi zatruwającymi dusze ideami, które tylko w radykalnie spektakularnej formie wcielają w życie aktywistki FEMEN-u i im podobne. Ta indoktrynacja rozpoczęła się już więcej niż trzy stulecia temu, od końca XVII wieku, kiedy wymyślono „świeckie państwo”, to znaczy rozrywające wszelki związek porządku politycznego i społecznego z transcendencją, a w konsekwencji uznające, iż do państwa nie należy również troska o cnotę, a wkrótce potem wynaleziono „prawa człowieka”, z których praktycznie najważniejsze okazało się niczym nieograniczone prawo do czynienia i głoszenia wszelkiej niegodziwości, na czele z bluźnieniem Bogu i profanowaniem wszelkiej świętości. To z tego „prawa” korzystają zdziry z Pussy Riot i FEMEN-u, a na to, by na owo prawo mogły się powoływać, pracowali przez wieki nie agenci KGB/FSB, tylko wielcy i podrzędni ideolodzy liberalizmu. Pierwsi – jak Spinoza, Locke, Paine, J. S. Mill, Dewey czy Rawls – trudząc się wymyślaniem uczonych i wyrafinowanych sofizmatów, drudzy – destylując z ich pism uproszczony „krótki kurs”, nadający się do wtłaczania w mózgi nieszczęsnych ofiar Systemu. I to nie na Łubiance, lecz w wytwornych, rokokowych salonach XVIII-wiecznego Paryża zachodnioeuropejczyk w każdym calu – Voltaire sformułował swój antychrześcijański program Écrasez l’infâme!, głosząc: „Wyznanie chrześcijańskie jest religią haniebną, podłą hydrą, która musi być zniszczona przez setki niewidzialnych rąk. Konieczne jest, by filozofowie wyszli na ulicę, by ją zniszczyć, tak jak misjonarze krążą po lądach i morzach, by ją głosić. Winni się odważyć na wszystko, zaryzykować wszystko, nawet dać się spalić, byle ją zniszczyć. Écrasez l’infâme! Écrasons l’infâme!”. Kimże innym, jeśli nie „filozofkami niszczącymi tę hańbę” są te piekielnice, które wczoraj w Kijowie ścięły Krzyż Chrystusowy? I nie mówcie mi, że Voltaire był pochlebcą „Semiramidy Północy” (więc „ruskim agentem”), bo wtedy, kiedy ogłaszał ten program, Sophie Friederike Auguste z niemieckiego rodu książęcego zu Anhalt-Zerbst jeszcze nie była carycą Jekatieriną. Zresztą, kiedy już nią została, to choć zrobiła wiele złych rzeczy, bezbożnictwa akurat nie propagowała; co więcej, choć schizmatyczka, była jedyną europejską monarchinią, która nie przyjęła do wiadomości rozwiązania zakonu jezuitów. To nie w Rosji, lecz w Ameryce powstała sekta libertariańska, która wymyśliła – opartą o też mającą rodowód zachodni, jeszcze z epoki późnego średniowiecza, nominalistyczną ontologię i antropologię – doktrynę prawną, która z zasady, iż „nie ma przestępstwa bez ofiary” wyciąga wniosek, że za przestępstwo można uważać tylko akt agresji jednej konkretnej jednostki przeciwko innej konkretnej jednostce. To właśnie na tę doktrynę mogą się powoływać obrońcy tych, które sprofanowały świątynię Bożą i Krzyż: przecież dla nich Bóg to byt „urojony”, a krzyż to tylko dwie lub trzy skrzyżowane deski drewna, więc co to może obchodzić Prawo, że jacyś zabobonni fideiści oddają temu talizmanowi cześć? Lecz nie musimy odwoływać się aż do mniemań marginalnych, bądź co bądź, ekscentryków; przecież jednak dają się słyszeć głosy ludzi rozumnych i przyzwoitych, chrześcijan i konserwatystów, którzy powiadają, że to, co zrobiły „dziewczęta” z Pussy Riot to rzecz grzeszna i haniebna, lecz wyrok jest „zbyt surowy”. Okazują oni tym samym, jak bardzo są jednak mentalnie uwikłani w diabelską logikę „świeckiego państwa”, które karze jedynie za „uczynki przeciw ciału”, albo inaczej mówiąc – za te przestępstwa (i to też nie wszystkie…), które wykraczają przeciwko przykazaniom z drugiej tablicy Dekalogu, podczas gdy dla chrześcijanina winno być oczywiste, że nawet zbrodnia morderstwa ze szczególnym okrucieństwem, ba! ludobójstwo, jest niczym w porównaniu ze zbrodnią świętokradztwa i zniewagi wyrządzonej Bogu. Tak oto, odrzucając możliwość karania zbrodni przeciwko przykazaniom z pierwszej tablicy albo godząc się jedynie na symboliczny w istocie wymiar kar za to nakładanych, chcąc nie chcąc, przystają do antropoteistycznej herezji demokracji, w której człowiek stawia się na miejscu Boga. Przypadek, o którym mówimy jest już chyba ostatnim dzwonkiem alarmowym, wzywającym do otrzeźwienia tych, których „choroba na Moskala” prowadzi do faktycznego sojuszu ideologicznego z „Gazetą Wyborczą”, Ruchem 8 Marca, Ruchem Palikota i wszystkimi innymi oddziałami szturmowymi cywilizacji przeciwchrześcijańskiej, które uwzięły się „zgnieść tę ohydę”. Ale trzeba powiedzieć, że więcej jest wewnętrznej spójności w stanowisku takiej na przykład Wandy Nowickiej, dla której „Niegrzeczne Cipki” to męczennice demokracji, bohatersko walczące z reakcyjnym sojuszem Tronu i Ołtarza, podczas gdy ci, którzy „chytrze” chcą – z pobudek „patriotycznych” – uderzać w Putina maczugą praw człowieka, sami się na nią nadziewają odkrywając ze wstydem, kto i w jaki sposób jest ich szermierzem, więc chcąc wyjść z twarzą z tej konfuzji duby smalone wymyślają i plotą. Jacek Bartyzel

Bolszewika goń, goń, goń! Zwycięstwo polskich ułanów w sierpniu 1920 r. nad konną armią Budionnego było ostatnią wielką bitwą kawaleryjską w historii Europy Komarów - niewielka wieś pod Zamościem. Kiedyś miasto, ale po powstaniu styczniowym car odebrał mu prawa miejskie. Tutaj w XX w. stoczone zostały dwie bitwy. Pierwsza z nich rozegrała się w sierpniu 1914 r. i była zwycięska dla wojsk austro -węgierskich, które pokonały armię rosyjską. Druga miała miejsce również w sierpniu, ale sześć lat później. Stała się triumfem polskiej jazdy, która rozgromiła słynną Konarmię, czyli 1 Armię Konną. Pokonana formacja powstała w 1919 r. jako oddział Armii Czerwonej. Służyli w niej głównie Kozacy oraz kawalerzyści rosyjscy, którzy przeszli na stronę bolszewików. Jej dowódcą został Siemion Budionny, były wachmistrz z carskiego pułku dragonów. Była to silna jednostka uderzeniowa. Jej głównymi walorami były szybkość i zwrotność. W boju wspierały ją taczanki, czyli dwuosiowe pojazdy konne uzbrojone w ciężki karabin maszynowy, oraz tankietki i pociągi pancerne, a nawet lotnictwo. Walczyła ona najpierw z wojskami "białych", odnosząc zwycięstwa nad oddziałami generałów Piotra Wrangla i Antona Denikina. W 1920 r. została skierowana na front zachodni. W czerwcu tegoż roku wybiła co do nogi polski garnizon w Żytomierzu oraz spaliła żywcem kilkuset rannych wraz z siostrami Czerwonego Krzyża w szpitalu w Berdyczowie. Dokonała też pogromów na Żydach. Następnie ruszyła na Lwów, który zamierzała zdobyć z marszu. 19 sierpnia drogę pod Zadwórzem zagrodziło jej 330 Orląt Lwowskich, dowodzonych przez kpt. Bolesława Zajączkowskiego. Rozegrana wówczas bitwa stała się "polskimi Termopilami". Prawie wszyscy obrońcy zginęli, ale wróg musiał zawrócić. Po tych niepowodzeniach Armia Konna przekroczyła Bug i uderzyła na Zamość. Jednak i tej twierdzy też nie potrafiła zdobyć. Bronili jej bowiem zażarcie Polacy z 31 Pułku Strzelców Kaniowskich dowodzeni przez kpt. Mikołaja Bołtucia oraz sprzymierzeni Ukraińcy, których dowódcą był gen. Marko Bezruczko. Przeciwko kawalerzystom bolszewickim ruszyła polska Grupa Pościgowa. Na jej czele stanął gen. Stanisław Haller, kuzyn innego słynnego generała, Józefa Hallera. Jej trzonem była 1 Dywizja Kawalerii dowodzona przez gen. Juliusza Rómmla, byłego carskiego oficera wywodzącego się ze spolonizowanej szlachty niemieckiej z Kurlandii. Dywizja składała się z dwóch brygad kawalerii, w skład których wchodziło pięć pułków ułanów i jeden pułk szwoleżerów. Wśród dowódców pułków było kilku znakomitych kawalerzystów, do których m.in. zaliczyć należy rotmistrzów: Tadeusza Komorowskiego, Michała Belinę-Prażmowskiego (nie mylić z Władysławem, słynnym oficerem jazdy legionowej) oraz Kornela Krzeczunowicza (z pochodzenia Ormianina). Dywizję wspierały dywizjon artylerii konnej oraz batalion szturmowy kpt. Stanisława Maczka. Do kontrnatarcia przeciwko bolszewikom skierowana została także 13 Dywizja Piechoty. Do walnej bitwy doszło 31 sierpnia. Starcie rozpoczęli ułani z 7 brygady jazdy. Ich szarże były jednak rozbijane przez Kozaków. Dochodziło do bezpardonowych walk na szable i lance. Jeźdźcy ostrzeliwali się także z pistoletów i karabinków kawaleryjskich. Straty po obu stronach były bardzo duże. Szalę zwycięstwa na stronę polską przechyliła szarża 9 pułku ułanów mjr. Stefana Dembińskiego. Do szarży przyłączył się także 8 pułk ułanów rtm. Krzeczunowicza. Dwie dywizje konne Budionnego poszły w rozsypkę. Groziło im okrążenie. Wyrwały się wprawdzie z niego, ale musiały uciekać za Bug. Próbowały bronić się na Wołyniu, ale także stamtąd zostały przepędzone przez polską kawalerię. Konarmia poniosła tak ciężkie straty, że już nigdy nie odrodziła się jako silna formacja. Jej pogrom w kilku obrazach utrwalił Jerzy Kossak. Warto przypatrzeć się dalszym losom zwycięskich dowódców. Michał Belina-Prażmowski w kilka dni po bitwie zginął w pościgu za bolszewikami. Marko Bezruczko po traktacie ryskim został wraz ze swoimi żołnierzami internowany. Był komendantem obozu w Aleksandrowie Kujawskim, a następnie osiadł na stałe w Warszawie. Mikołaj Bołtuć, już jako generał, 22 września 1939 r. poległ bohaterską śmiercią w Łomiankach pod Warszawą, prowadząc swoich żołnierzy do ataku na bagnety. Juliusz Rómmel w kampanii wrześniowej dowodził Armią "Łódź" (niestety bardzo fatalnie), a następnie, tylko nominalnie, obroną Warszawy. Po wojnie związał się z komunistami i wstąpił do LWP. Zmarł w 1967 r. Z kolei Stanisław Haller został zamordowany w 1940 r. przez NKWD w Charkowie. Tadeusz Komorowski (od 1940 r. generał) był pod pseudonimem Bór dowódcą Armii Krajowej. Zmarł w 1966 r. w Anglii. Stanisław Maczek dowodził nadzwyczaj dzielnie najpierw 10 Brygadą Pancerno-Motorową, a następnie po przedostaniu się na Zachód 1 Dywizją Pancerną. Zmarł w 1994 r. w Edynburgu. Na uchodźstwie w Londynie zmarł także Stefan Dembiński, który w kampanii wrześniowej kierował obroną na Dniestrze. Z wojskiem na stałe nie związał się jedynie Kornel Krzeczunowicz. Zmarł w 1988 r. w Londynie. Jego syn Andrzej był ambasadorem III RP przy NATO oraz w Brukseli i Luksemburgu. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Ogródki działkowe. Koniec skansenu PRL? 11 lipca Trybunał Konstytucyjny zdecydował, że przepisy ustawy o rodzinnych ogródkach działkowych są niezgodne z konstytucją – i to aż w 24 przypadkach. Decyzja Trybunału Konstytucyjnego wywołała oburzenie liderów Polskiego Związku Działkowców (PZD), który jest monopolistą w zakresie dostępu gruntów i zarządzania ogrodami działkowymi w Polsce. PZD to organizacja, która jest głęboko zakorzeniona w czasach PRL i nadal pielęgnuje etos tamtych czasów. Wielu prawników od dawna wskazywało, że PZD łamie konstytucyjną zasadę zrzeszania się, nie dając w tym zakresie swobody polskim działkowcom. A poza tym sami działkowcy mają niewielki wpływ na funkcjonowanie PZD. Trybunał Konstytucyjny zdecydował, że 24 artykuły ustawy o rodzinnych ogrodach działkowych są niezgodne z konstytucją. Zakwestionowane artykuły ustawy utracą ważność 18 miesięcy po ogłoszeniu werdyktu TK i po ich ogłoszeniu w Monitorze Polskim. W swoim orzeczeniu TK nie zdecydował się na zakwestionowanie ustawy w całości – jak domagał się tego wnioskodawca, pierwszy prezes Sądu Najwyższego sędzia Lech Gardocki. Ale i tak decyzja trybunału jest orzeczeniem druzgocącym tą ustawę.

Na łasce działaczy Zakwestionowana przez trybunał ustawa odnosi się do 5 tys. ogródków działkowych uprawianych przez ponad 966 tysięcy użytkowników. Ich łączna powierzchnia to ponad 44 tysiące hektarów, z czego aż 33.700 hektarów znajduje się w granicach miast. Znaczna część użytkowników tych ogródków działkowych należy do PZD, który jest prawdziwym monopolistą w branży działkowej. To PZD dysponuje w chwili obecnej prawem do gruntów pod ogródkami działkowymi (w wypadku 67 proc. z nich PZD ma prawo wieczystego użytkowania). Gdyby gmina lub państwo zamierzały je zlikwidować, bo np. chciałyby na nich zbudować drogę, musiałyby uzyskać zgodę PZD. Spora część użytkowników ogródków działkowych to emeryci, którzy kiedyś chcieliby je przekazać dzieciom lub krewnym.

Koniec skansenu Ale nawet gdyby chcieli je przekazać, musieliby uzyskać uprzednią zgodę związku, niezależnie od faktu, że ogródki działkowe powstawały i były użytkowane z ich pieniędzy. To m.in. sprawia, że działkowicze są całkowicie uzależnieni od władz PZD. Taką monopolistyczną pozycję zapewniała PZD zakwestionowana w aż 24 artykułach ustawa. W zakwestionowanej ustawie na pewno jest zawarty duch dawnego PRL-owskiego prawa, w którym zawsze była uprzywilejowana, przewodnia siła. Tą siłą w tym wypadku jest oczywiście PZD, powołany jeszcze w czasach ponurej epoki Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Protegowani komunistów PZD założony został 8 czerwca 1981 roku. W pierwotnym założeniu miał reprezentować interesy użytkowników działek pracowniczych. Działki te w większości obejmowały tereny po wywłaszczonych po wojnie prawowitych właścicielach ziemi. Dzisiaj, po ponad 30 latach działalności, PZD to potężna organizacja, mająca 26 oddziałów, 110 etatowych pracowników, tysiące swoich aktywistów i własne pismo „Działkowiec” w prawie stutysięcznym nakładzie. PZD od początku swojego istnienia cieszył się pełnym zaufaniem komunistycznych władz. Zresztą nie mogło być inaczej w czasie, gdy komunistyczny reżim Jaruzelskiego czynił gorące przygotowania do ostatecznego rozprawienia się z „Solidarnością” i spacyfikowania wolnościowych dążeń Polaków. PZD powstał zatem jako organizacja „społecznego zaplecza” ówczesnej komunistycznej władzy i od początku był w takim celu wykorzystywany. Swoistym symbolem tego były spotkania pierwszych sekretarzy PZPR z działaczami PZD, udział organizacji w obchodach PRL-owskiego Święta Odrodzenia 22 lipca czy jeszcze bardziej hucznych obchodach 1 Maja. Władze PRL traktowały przystąpienie do PZD jako swoisty odpowiednikiem podpisania lojalki wobec systemu. Zresztą w latach osiemdziesiątych w PZD działało wielu emerytowanych ubeków, milicjantów, ormowców, oficerów LWP i byłych działaczy PZPR różnego szczebla. Nie działali tam wtedy opozycjoniści, ludzie, którzy w jakikolwiek sposób byliby zaangażowani w działalność solidarnościowego podziemia. PZD funkcjonował w tamtych latach niczym ORMO, zawsze gotowe do udzielenia niezbędnej pomocy organom strzegącym porządku i bezpieczeństwa. Działkowcy z PZD angażowali się również w bieżące akcje polityczne, jakie inicjowała władza. Jako organizacja PZD wyraził m.in. swoje poparcie dla pierwszego i drugiego etapu reformy, jakie w latach 1987-1988 miał wprowadzać rząd Zbigniewa Messnera. Od początku PZD był typową PRL-owską biurokratyczną strukturą, z rozrośniętym zarządem, administracją ogromnymi kosztami utrzymania i rozbuchanym funduszem socjalnym.

Pan na ogródkach Od początku też był zarządzany przez jednego człowieka – prezesa Eugeniusza Kondrackiego. Gdy przyszedł rok 1989 i czas politycznych zmian w Polsce, w PZD nic się nie zmieniło – ani władze, ani sposób zarządzania, ani jego polityczne oblicze. Po rozwiązaniu PZPR Polski Związek Działkowców szybko znalazł nowego politycznego patrona – SdRP, która później wolała posługiwać się nazwą SLD. Poniekąd był to naturalny sojusz polityczny. Od początku lat dziewięćdziesiątych PZD aktywnie wspierał kandydatów postkomunistycznej lewicy i jej lidera Aleksandra Kwaśniewskiego. Ale w wolnej Polsce PZD coraz bardziej stawał się rodzinną firmą kierującego nim od początku prezesa Eugeniusza Kondrackiego. W wydawanym przez PZD miesięczniku „Działkowiec” dyrektorem jest córka prezesa, a jej konkubent radcą prawnym. Wcześniej zięć Kondrackiego pracował jako rzecznik prasowy, a siostrzeniec żony prezesa jako kierowca. We władzach PZD nadal zasiada wielu prawdziwych kombatantów doby PRL-u. Biurem związku działkowców w jednym z miast wojewódzkich kieruje były major SB, a w jego oddziale pracuje wielu jego dawnych kolegów. To ludzie, którzy kompletnie nie rozumieją mechanizmów demokracji i wolnego rynku. Posiedzenia Krajowej Rady PZD swoimi rytuałami przypominają czasy spotkań partyjnych aktywistów, mających na celu większe „ubojowienie” w ich walce z ideologicznym wrogiem. Swoistym novum w działalności PZD jest jedynie doszukiwanie się swojej genealogii. Ta – jak uważają liderzy PZD – ma sięgać prawie XIX wieku, kiedy w Europie zaczęły powstawać „samodzielne” i „samorządne” organizacje społeczne broniące interesów działek pracowniczych.

Bitwa o 300 mln złotych Przez 20 lat nie udało się nic zrobić, aby zlikwidować monopol PZD w zakresie dostępu do gruntów i zarządzania ogrodami działkowymi – najpierw nazywanymi pracowniczymi, a teraz już rodzinnymi. W 2004 roku PiS podjęło pierwsze starcie z PZD, przygotowując projekt zakładający likwidację PZD i przejęcie ogródków działkowych przez ich użytkowników za kilkaset złotych. Projekt forsował wówczas sam prezes PiS Jarosław Kaczyński, który oskarżał władze PZD o ściąganie haraczu od członków związku. Jednak to starcie zakończyło się porażką PiS. W lipcu 2005 roku głosami rządzącego wówczas SLD uchwalono ustawę, która nie tylko utrzymała monopol na prowadzenie ogródków działkowych przez PZD, ale dodatkowo powiększyła przywileje związku. W zamian za to w kolejnych wyborach PZD stało się sygnatariuszem porozumień wyborczych SLD. Na początku 2009 roku PiS po raz drugi złożyło projekt ustawy uwłaszczającej wszystkich działkowców, niezależnie od tego, czy PZD ma do nich prawo użytkowania wieczystego. Tym razem PiS również nie miało większych szans na przeforsowanie przygotowanego projektu. Wielu polskich prawników od dawna zwracało uwagę, że PZD powstał na gruncie PRL-owskiej konstytucji i nadal korzysta z nabytych wówczas uprawnień. Wskazywali również, że PZD nie ma nic wspólnego ze swobodnym zrzeszaniem się działkowców. W ich ocenie, bowiem działkowcy nie mają żadnego prawa do współdecydowania o działalności związku, a przywileje, jakie posiada PZD, ewidentnie naruszają konstytucyjną zasadę swobody zrzeszania. Ale jest jeszcze jeden aspekt związany z uprzywilejowaną pozycją PZD – to pieniądze, jakie związek, co roku „wysysa” od działkowców. Ocenia się, że jest to, co najmniej 300 mln zł rocznie. To kolejny powód, aby działacze PZD bronili uprzywilejowanej pozycji tej organizacji – zresztą wcale nie błahy! Co zatem stanie się z monopolem SLD w najbliższej przyszłości? Czy wreszcie uda się przeforsować w parlamencie jakikolwiek projekt ustawy, która by ten monopol likwidowała? Tego nie wiemy. Być może będzie tak, jak już bywało w przeszłości – z odsieczą PZD przyjdzie SLD. W każdym razie lider Sojuszu, Leszek Miller, już zapowiedział zajęcie się problemem obrony monopolistycznego związku działkowców.

Leszek Pietrzak

Wymiar religijny najważniejszy Dobroczynne oddziaływanie i sukces dokumentu będą zależały od tego, czy i w jakim stopniu zachowa on tę płaszczyznę i wymiary, na których został oparty i wypracowany, czyli mocne religijne zakorzenienie w Ewangelii i nauczaniu Jezusa Chrystusa. Nie chodzi, bowiem o akt polityczny, ale o duchowe dzieło pojednania dwóch wspólnot religijnych. Pojednanie, o jakie chodzi, to w pierwszym rzędzie nie tyle sprawa między Polakami a Rosjanami, ile między katolikami i prawosławnymi, a dokładniej między katolikami polskimi i rosyjskimi wyznawcami prawosławia. To podłoże religijne jest najważniejsze! Właśnie w kontekście religijnym sytuuje się najgłębszy sens bezprecedensowego dokumentu. Patrząc z tej perspektywy, na marginesie aktu jego podpisania wnoszę dwie uwagi.

Po pierwsze, ogromna szkoda, że nie było wspólnej modlitwy, bo na przykład wspólnie odmówione "Ojcze nasz" stanowiłoby w tych okolicznościach szczególnie wymowne potwierdzenie i ilustrację odnawiającej i ożywczej mocy Ewangelii.

Po drugie, zbytnio rozbudowano oprawę polityczną, zaś obecność niektórych polskich polityków, znanych - mówiąc najdelikatniej - z rezerwy wobec Kościoła, wzbudza konsternację. Dokument wzywa, żeby w świecie, który ulega laicyzacji i zeświecczeniu, chrześcijanie wyznania katolickiego i prawosławnego zespolili swoje siły i przeciwstawili się wszystkiemu, co zagraża współczesnej ludzkości, mianowicie wizji świata bez Boga. Takie jest, w moim przekonaniu, sedno tego dokumentu: głośne wołanie chrześcijan zjednoczonych we wspólnej trosce o wiarygodne świadectwo dawane przez świadomych swej godności i odpowiedzialności wyznawców Jezusa Chrystusa. Jedynie patrząc w tej perspektywie, również te wymiary, które dotyczą historii i obolałej przeszłości, mogą być naprawdę skuteczne i owocne.

Jeżeli ten dokument, całe to spotkanie i orędzie miałyby być w jakikolwiek sposób zawłaszczone przez polityków oraz wyłącznie przez nich komentowane i sprowadzane na płaszczyznę polityczną, znacznie pomniejszy to rangę podniosłego wydarzenia, którego byliśmy świadkami. Ks. prof. Waldemar Chrostowski

Kancelaria “familijna” Kogo zatrudnia prezydent Komorowski 180 milionów złotych – tyle wynosi tegoroczny budżet Kancelarii Prezydenta RP. To 9 mln zł więcej niż w roku 2011 i 25 mln zł więcej niż w 2010 r. (w ostatnim roku urzędowania Lecha Kaczyńskiego). Dla porównania: tegoroczny budżet Kancelarii Premiera to niespełna 117 mln zł – półtora miliona mniej niż rok wcześniej. A przecież i konstytucyjnie, i faktycznie władza Donalda Tuska jest nieporównanie większa niż Bronisława Komorowskiego. Z kolei Kancelaria Sejmu ma w tym roku do wydania 412 mln zł – o 18 milionów mniej niż w poprzednim. Tyle że posłów jest 460, zaś Komorowski – jeden. A zatem prezydent to najdroższy i najszybciej drożejący organ władzy w III RP. Na co idą tak wielkie pieniądze, które dostaje Pałac Prezydencki? Przede wszystkim na utrzymanie “dworu” głowy państwa. Określenie “dwór” nie jest tu żadną przesadą, jeżeli wziąć pod uwagę, ilu ludzi zatrudnia Kancelaria i podległe jej Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Zapytaliśmy o to Biuro Prasowe Kancelarii Prezydenta, ale do momentu zamknięcia numeru nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Z dalece niepełnych szacunków prasowych z poprzednich lat wynika, że prezydencki personel liczy dziś powyżej 400 osób – więcej niż za kadencji każdego z poprzedników Bronisława Komorowskiego.

Z KOR-u albo z KIK-u Gdy dwa lata temu obecny prezydent oficjalnie obejmował urząd, szef jego Kancelarii deklarował, że zamierza zwolnić ok. 80 pracowników, których zatrudnił jeszcze Lech Kaczyński. “W kancelarii są osoby, które są politykami. Nie widzę dla nich miejsca” – stwierdził wówczas Jacek Michałowski. Dziś ta deklaracja może jedynie wywołać pusty śmiech, bo Pałac Prezydencki pod rządami Komorowskiego pełen jest polityków, choć zwykle takich, którym w ostatnich latach “powinęła się noga” i w żaden inny sposób nie mogliby powrócić w orbitę władzy.

“Co wieczór prezydenccy doradcy: Tadeusz Mazowiecki, Jan Lityński i Henryk Wujec, razem z ministrem Olgierdem Dziekońskim (…), naradzają się przy herbacie i ciasteczkach. Do spotkania dołącza zazwyczaj Bronisław Komorowski” – tak opisywano kulisy podejmowania decyzji w Pałacu Prezydenckim na łamach “Rzeczpospolitej” w styczniu 2011 r. Owych doradców, czyli dawnych polityków Unii Wolności, w Platformie Obywatelskiej nazywa się “familią”. Dziś owa “familia” rozrosła się jeszcze bardziej. Obok Mazowieckiego, Lityńskiego i Wujca, jako doradców etatowych prezydent Komorowski ma znacznie liczniejszy zastęp “doradców społecznych”, wśród których znajdziemy takie postacie, jak były minister finansów Jerzy Osiatyński i była wiceminister pracy Joanna Staręga-Piasek (oboje to wieloletni posłowie UD i UW), autorzy reformy samorządowej z rządu Mazowieckiego – Jerzy Regulski i Michał Kulesza, udecki wicewojewoda opolski, a potem wiceminister zdrowia w rządzie Buzka, Maciej Piróg, który przez ostatnich 10 lat kierował Centrum Zdrowia Dziecka, czy też Szymon Gutkowski, niegdyś asystent Jacka Kuronia, członek zarządu Fundacji Batorego i lider młodzieżówki UW, a dziś dyrektor generalny agencji reklamowej DDB. A przecież sam minister Jacek Michałowski to jeden z założycieli Unii Demokratycznej i organizatorów kampanii wyborczej Mazowieckiego w 1990 r., potem ważny urzędnik Kancelarii Senatu, dokąd wprowadził go wicemarszałek Andrzej Wielowieyski, z którym Michałowski współpracował jeszcze od lat 70. w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej. Wśród prezydenckich ministrów najbardziej aktywna medialnie jest Irena Wóycicka, dawna działaczka KOR, UD i UW, zastępczyni Jacka Kuronia w ministerstwie pracy. Warto zwrócić uwagę, że Wóycicka – podobnie jak Lityński, Ludwika Wujec (żona Henryka, która wraz z nim odbierała nominację w Pałacu Prezydenckim) czy prezydentowa Anna Komorowska – pochodzi z rodziny żydowskich komunistów (jej ojciec po wojnie był jednym z pierwszych dyrektorów FSO). Takie nagromadzenie osób wywodzących się ze stalinowskiej “żydokomuny” z pewnością nie jest przypadkowe i stanowi ważną część odpowiedzi na pytanie o zdumiewającą karierę Komorowskiego – od mało znanego dyrektora w URM za rządów Mazowieckiego do prezydenta RP.

Z SKL, KPN i… PZPR Pozostali ministrowie to znajomi prezydenta z kolejnych etapów jego politycznej drogi. Olgierd Dziekoński (wiceprezydent Warszawy w latach 90.), Krzysztof Łaszkiewicz (wiceminister skarbu w rządach Buzka i Tuska), Dariusz Młotkiewicz (przez wiele lat wysoki urzędnik w resorcie rolnictwa, związany z Arturem Balazsem, potem wiceszef Kancelarii Sejmu) oraz Sławomir Rybicki (były poseł PO, niegdyś bliski współpracownik Lecha Wałęsy i Macieja Płażyńskiego, brat Arkadiusza Rybickiego, który zginął w Smoleńsku) to dawni członkowie Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego, którego Komorowski był współtwórcą i wiceprezesem. Germanista, dyplomata i dziennikarz Jaromir Sokołowski kierował gabinetem Komorowskiego jako marszałka Sejmu – dziś odpowiada w Kancelarii Prezydenta za politykę zagraniczną. W otoczeniu głowy państwa niemałą grupę stanowią ludzie wywodzący się z PZPR. Bardzo aktywnymi medialnie doradcami prezydenta są profesorowie Tomasz Nałęcz (pierwszy wiceprzewodniczący SdRP, potem założyciel Unii Pracy i SdPl, które to partie reprezentował na fotelu wicemarszałka Sejmu) i Roman Kuźniar (przez wiele lat ważny urzędnik MSZ – od czasów ministra Skubiszewskiego po Rotfelda, za rządów PiS odwołany z funkcji dyrektora Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych z powodu antyamerykańskich poglądów). Ciekawa jest także obecność w ekipie Komorowskiego ministra Macieja Klimczaka, byłego wiceministra kultury w rządach SLD i ambasadora na Łotwie, wywodzącego się ze środowiska “Ordynackiej”. Osobny rozdział w polityce personalnej obecnego prezydenta stanowi kierownictwo Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Na jego czele już 10 kwietnia 2010 r. stanął gen. Stanisław Koziej, niezwykle płodny autor prac na temat obronności, w dodatku z tytułem profesorskim, ale i były członek PZPR oraz niespełniony polityk – były wiceminister obrony, który opuścił resort po konflikcie z ministrem Sikorskim. Na zastępcę do BBN wziął sobie Zdzisława Lachowskiego, bliskiego współpracownika Adama Daniela Rotfelda, a wcześniej – jak wynika z zasobów IPN – współpracownika PRL-owskiego wywiadu o pseudonimie “Zelwer”. Inną interesującą postacią, która doradza Komorowskiemu od początku lat 90., jest Waldemar Strzałkowski, długoletni pracownik Wojskowego Instytutu Historycznego im. Wandy Wasilewskiej, gdzie kierował Podstawową Organizacją Partyjną PZPR. Grono doradców prezydenta uzupełniają takie osoby, jak Krzysztof Król, zięć Leszka Moczulskiego i były szef klubu parlamentarnego KPN, który 20 lat temu odegrał niemałą rolę przy obalaniu rządu Jana Olszewskiego, a w ostatnich latach – jako pracownik firm Ryszarda Krauzego – z równą pasją atakował PiS. Albo Jerzy Pruski, niegdyś członek Rady Polityki Pieniężnej, wiceprezes NBP u boku Leszka Balcerowicza, a za rządów Platformy prezes banku PKO BP. Dziś Pruski reprezentuje głowę państwa w Komisji Nadzoru Finansowego.

Dyrektorzy starzy i nowi O ile ministrowie i doradcy Komorowskiego to postacie na ogół znane, to urzędnicy nieco niższego szczebla z jego Kancelarii pozostają całkowicie anonimowi. Ale to wcale nie znaczy, że nie ma wśród nich osób równie charakterystycznych. Najlepszym tego przykładem jest Paweł Lisiewicz, dyrektor Gabinetu Prezydenta. Ten 33-letni dziś poznaniak kierował kiedyś młodzieżówką Unii Wolności, był asystentem udeckiego eurodeputowanego Jana Kułakowskiego, potem rzecznikiem prasowym ministra Aleksandra Grada, a także członkiem kilku rad nadzorczych (koncernu energetycznego Enea, Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych oraz spółki Presspublica, wydającej dziennik “Rzeczpospolita”). Co ciekawe, bratem dyrektora jest Piotr Lisiewicz, szef działu krajowego “Gazety Polskiej”. Skoro jesteśmy już przy powiązaniach rodzinnych, to warto zauważyć, że Biurem Współpracy Instytucjonalnej w Kancelarii Prezydenta kieruje Anna Budzanowska, żona obecnego ministra skarbu. A szefem Biura Ochrony i Informatyki jest Konrad Komornicki, niegdyś jeden z najmłodszych działaczy ZChN, syn gen. Leona Komornickiego, który za prezydentury Wałęsy był zastępcą szefa Sztabu Generalnego WP, gen. Tadeusza Wileckiego. Na drugim biegunie znajdują się najstarsi urzędnicy Kancelarii, których żaden z prezydentów nie zdecydował się pozbyć. Biurem Prawa i Ustroju kieruje Andrzej Dorsz, a Biurem Obsługi Organizacyjnej Prezydenta – Janusz Strużyna. Obaj rozpoczęli pracę jeszcze w Kancelarii Rady Państwa PRL, za czasów Henryka Jabłońskiego. Do Kancelarii Prezydenta przeszli wraz z gen. Jaruzelskim, awansowali za prezydentury Wałęsy i Kwaśniewskiego, a potem przetrwali Lecha Kaczyńskiego, by doczekać kadencji Komorowskiego. Warto zresztą dodać, że nie wszyscy dyrektorzy z ekipy Kaczyńskiego zostali zwolnieni przez ministra Michałowskiego, np. Biurem ds. Wystąpień Prezydenta i Patronatów nadal kieruje Jolanta Grzywacz-Borensztejn, a wicedyrektorem Biura Prasowego jest Roman Wilkoszewski, gdański dziennikarz TVP, który miał organizować kampanię wyborczą Lecha Kaczyńskiego w 2010 r. Ale i obecny prezydent zatrudnił niektórych dyrektorów. Na czele Biura Kadr i Odznaczeń postawił Małgorzatę Naumann, która była szefową Biura Prawnego TVP z nominacji prezesa Jana Dworaka, obecnego szefa KRRiT, bliskiego przyjaciela Komorowskiego. Dyrektorem Biura Prasowego – a faktycznie rzecznikiem prasowym głowy państwa – została Joanna Trzaska-Wieczorek, wcześniej wiceszefowa Biura Prasowego Sejmu u boku marszałka Komorowskiego. Z kolei Biurem Kultury i Dziedzictwa w Kancelarii Prezydenta (które nadzoruje minister Klimczak) kieruje Agnieszka Celeda-Honkisz, szefowa redakcji kultury Polskiego Radia w czasach, gdy mediami rządziła koalicja SLD-PSL-PO (do 2006 r.). I jeszcze jedna ciekawa nominacja: dyrektorką Biura Polityki Społecznej (które podlega minister Wóycickiej) została Ilona Gosk, w latach 2003-2012 szefowa Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. A FISE to jedna z wielu udeckich instytucji założonych na początku “transformacji ustrojowej”. Na czele Rady Programowej fundacji stoi Henryk Wujec, jej członkiem honorowym był Jacek Kuroń, a pierwszym prezesem FISE była Helena Góralska, nieżyjąca już posłanka UD i UW.

Paweł Siergiejczyk

Finlandia przygotowuje się do rozpadu strefy euro Finowie mają dobre przeczucia, że przygotowują się na rozpad strefy euro.

1. Minister spraw zagranicznych Finlandii Erkki Tuomioja stwierdził, „że europejscy przywódcy muszą się przygotować na ewentualność rozpadu strefy euro” i następnie dodał, „że fińscy urzędnicy opracowali plan operacyjny na każdą ewentualność”. Finlandia, jako jeden z czterech krajów strefy euro posiadający jeszcze rating AAA (obok Niemiec, Holandii i Luksemburga) jest coraz bardziej zaniepokojona, że dojdzie do uwspólnotowienia długów krajów południa strefy euro i w konsekwencji jej finanse publiczne znajdą się w tragicznym położeniu. A z południowych krajów strefy euro w związku z recesją w ich gospodarkach, (czyli spadkiem PKB w kolejnych dwóch kwartałach) płyną informacje o coraz szybciej pogarszających się relacjach długu publicznego do PKB. Według prognoz Komisji Europejskiej na koniec 2013 roku relacja długu publicznego do PKB dla Grecji wyniesie 168%, dla Włoch 122%, Irlandii 120%, Portugalii 117%, Belgii 101%, żeby poprzestać tylko na tych gdzie ta relacja przekroczy 100% i wszystko to dzieje się w sytuacji, kiedy we wszystkich tych krajach zastosowano drastyczne programy oszczędnościowe, podwyżki podatków i wyprzedaż majątku państwowego. Jeszcze większe wrażenie robią na krajach, które muszą się składać na „bankrutów” sumy potrzeb pożyczkowych, niezbędne do końca tego roku, aby sfinansować ich zadłużenie publiczne. Dla krajów peryferyjnych strefy euro (Grecji, Portugalii, Irlandii, Hiszpanii i Włoch) do końca tego roku potrzeba prawie 300 mld euro, aby mogły spłacić swoje długi razem z odsetkami i jeżeli nie pozyskają ich na rynku, to będą musiały to sfinansować pozostałe kraje strefy euro.

2. Po czerwcowym szczycie UE w Brukseli i jego ustaleniach wydawało się, że przywódcy wiodących krajów strefy euro, mogą spokojnie iść na letni urlop. Przypomnę tylko, iż na forum eurogrupy ustalono, że środki dla mających kłopoty finansowe banków hiszpańskich, a być może także i włoskich, będą bezpośrednio pochodziły z EFSF i EMS i nie będą obciążały finansów publicznych Hiszpanii i Włoch. Wprawdzie ci sami przywódcy dwa lata wcześniej zupełnie inaczej potraktowali Irlandię, bo 85 mld euro dla jej banków musiało przejść przez system finansów publicznych tego kraju i banki irlandzkie zostały uratowane, ale w poważne kłopoty popadła sama Irlandia i jej finanse publiczne. Postanowiono także, że kraje, które będą chciały skorzystać z obydwu funduszy, muszą tylko przestrzegać „tylko” zasad budżetowych UE i nie będą obciążane żadnymi dodatkowymi restrykcjami fiskalnymi (inaczej niż korzystające z pomocy MFW i UE Grecja, Portugalia i Irlandia). Wreszcie niewykorzystane środki z budżetu UE na lata 2007-2013 w kwocie 120 mld euro, mają być wykorzystane na dokapitalizowanie Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI - około 10 mld euro), oraz na przedsięwzięcia, które wzmocnią wzrost gospodarczy w krajach południa strefy euro. W zamian za to kraje strefy euro wyraziły zgodę na przygotowanie przez EBC i KE koncepcji wspólnego nadzoru bankowego, który ma być pierwszym krokiem do utworzenia forsowanej przez Niemcy tzw. unii bankowej. Te wszystkie posunięcia miały uspokoić tzw. rynki finansowe przynajmniej do jesieni, a w tym czasie poszczególne kraje strefy euro, które zamierzały korzystać ze środków pomocowych, miały przyjąć programy oszczędnościowe.

3. Niestety okazało się, że największą przeszkodą do realizacji unijnych planów jest Trybunał Konstytucyjny Niemiec. Mimo tego, że Kanclerz Merkel przed szczytem UE, który zaakceptował pakt fiskalny, a także uruchomienie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji od 1 lipca tego roku uzyskała w tych sprawach uchwały Bundestagu, głosowane większością 2/3 głosów, to znaleźli się posłowie, który zaskarżyli je do Trybunału Konstytucyjnego. Skargę uzasadnili tym, że zarówno pakt fiskalny jak i powołanie EMS, pozbawia niemiecki parlament suwerennych decyzji w sprawie narodowego budżetu, a także obciąża Niemcy odpowiedzialnością za długi innych państw. Okazało się, że na ostateczną decyzję Kanclerz Merkel musi poczekać do 12 września i to mimo tego, że rząd apelował do Trybunału o szybkie rozstrzygnięcie. Europa (a w szczególności Hiszpania i Włochy), musi, więc poczekać na Niemcy i bez gwarancji, że decyzja Trybunału tego kraju, będzie dla paktu fiskalnego i EMS, pozytywna. Teraz ze swoim zdrowym sceptycyzmem dołącza Finlandia, więc wygląda na to, że na jesieni Włochom i Hiszpanom, trudno będzie uzyskać wsparcie finansowe od pozostałych krajów strefy euro.Finowie mają dobre przeczucia, że przygotowują się na rozpad strefy euro.

Kuźmiuk

Strefa Euro się rozpadnie Każda próba postawienia na głowie zasad ekonomii musi prowadzić do katastrofy. Tak samo będzie ze strefą Euro. Jeden z moich znajomych - jadąc kiedyś samochodem - usłyszał dziwny stukot w kołach. Dźwięk wskazywał na awarię łożyska i bardzo irytował mojego znajomego. Aby go nie słyszeć, kolega... zgłośnił muzykę w radio. Po kilku tygodniach z jego samochodu odpadło koło. Miał szczęście, bo wyjeżdżał z parkingu. Gdyby koło odpadło podczas szybkiej jazdy po autostradzie, niefrasobliwy kolega mógłby stracić życie. Cała strefa Euro była budowana dokładnie według tego samego schematu. Gdy coś zaczynało szwankować (a tak się działo już od momentu założenia unii), jej główni przywódcy zawsze szukali rozwiązania problemu tam, gdzie go nie było. Gdy rozdmuchana biurokracja przejadała kolejne miliardy euro w każdym z krajów członkowskich, przywódcy unijni ględzili o "wspólnym budżecie" i "koniecznych wydatkach". Gdy biurokratyczne regulacje paraliżowały gospodarki kolejnych krajów, doprowadzając je do bankructwa, eurokraci opowiadali głupoty o "konieczności wprowadzania norm unijnych". Gdy w końcu, co rozsądniejsi ludzie zaczynali wyprowadzać swoje majątki do bardziej przyjaznych krajów (np. na Cypr), eurokraci wydawali walkę "oszustom podatkowym". W efekcie stworzyli zlepek państw terroryzowanych przez armię biurokratów wprowadzającą w życie miliony kretyńskich przepisów. Armia biurokratów miała dwie cechy negatywne: kosztowała gigantyczne pieniądze i przeszkadzała w rozwoju. Była, więc od poczatku do końca zbędna i szkodliwa. Twór zbudowany przez tą biurokratyczną armię - twór pod nazwą Strefa Euro - był więc od początku skazany na upadek. Efektem działania budowniczych Strefy Euro jest wpędzenie wszystkich krajów członkowskich w monstrualne zadłużenie. W Grecji dochodziło już z tego powodu do zamieszek. Następne w kolejce są Hiszpania, Portugalia, Irlandia i Włochy. Pytanie nie brzmi już "czy zbankrutują", ale "kiedy zbankrutują". Zbankrutują już niedługo, bo kretyńskie regulacje prawne i kretyńskie przepisy doprowadziły do tego, że inwestycje zagraniczne uciekły, przedsiębiorczy ludzie wyjechali, firmom nie opłaca się niczego wytwarzać, bezrobocie zwiększa się dynamicznie, a ceny urosły do rozmiarów niebotycznych. Eurosocjaliści mają, więc coraz mniejsze przychody i coraz większe zobowiązania. Dotychczas łatano dziurę budżetową długami, pożyczkami i obligacjami. Teraz i ta droga się wyczerpała. Pozostaje, więc tylko bankructwo. Rozpad strefy Euro to nie kryzys. To rezultat. Rezultat zabijania gospodarki biurokracją, rezultat zabijania kreatywności i przedsiębiorczości i rezultat uchwalania budżetów posiadających większe wydatki niż wpływy. Upadek strefy euro będzie, więc naturalną konsekwencją działania praw ekonomii. Każdy ustrój, który opierał się na takich zasadach jak eurosocjalizm, bankrutował. Eurosocjalizm też zbankrutuje. I to szybciej niż nam się wydaje. Szymowski

Tak Donald Tusk rozdzielał role ojca i premiera Kilka dni temu, na konferencji prasowej, Donald Tusk zapewniał, że nie pomagał swojej rodzinie, korzystając z funkcji premiera. Okazuje się jednak, że nie jest to prawda.

- Staram się zawsze rozdzielić rolę ojca, role prywatne od roli prezesa Rady Ministrów – zapewniał na konferencji prasowej Donald Tusk. Mówiąc te słowa, premier najwyraźniej zapomniał o kilku „szczegółach”, które skrupulatnie zebrali reporterzy „Faktu”. Okazuje się, że najbliższa rodzina Donalda Tuska, wbrew jego medialnym zapewnieniom, korzystała z przywilejów, jakie daje funkcja premiera. Michał Tusk, syn premiera, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej przyznał otwarcie, że w czasie ślubu korzystał z ochrony BOR. Funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu otwierali przed Michałem Tuskiem i jego małżonką drzwi do katedry, a następnie odprowadzili młodą parę do limuzyny, którą młodzi pojechali na wesele. Michał Tusk przyznaje, że ma telefon do BOR i w każdej chwili może zadzwonić po ochronę.

- Przez pewien czas, szczególnie jak był nasz ślub i jak żona rodziła. Zdarzyło mi się, że musiałem skorzystać z Biura Ochrony Rządu. Mam telefon i mogę zadzwonić – mówił w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Michał Tusk. Z kolei żona Donalda Tuska i jego córka Katarzyna pojechały na zakupy do jednej z warszawskich galerii handlowych, a następnie spędziły trochę czasu w kawiarni. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że przez cały czas na podziemnym parkingu czekała rządowa skoda z szoferem. Innym razem na pomoc premiera mógł liczyć chłopak córki Tuska. Po zabiegu ortopedycznym nogi chłopak został odebrany ze szpitala przez rządowy samochód, a następnie w towarzystwie Katarzyny Tusk udał się do premierowskiej willi przy ul. Parkowej. Następnie razem z Donaldem Tuskiem wszyscy udali się rządowymi limuzynami na lotnisko i wsiedli na pokład embraera, którym polecieli do Trójmiasta. Lot trwał godzinę; „Fakt” przypomina, że godzina lotu emraera kosztuje 36 tys. zł, podczas gdy bilet lotniczy u narodowego przewoźnika można już kupić za ok. 250 zł. Niezależna

Minister Szejnfeld przesyła ustalenia KSF w sprawie parabanków! Przedstawiam wam świeżo otrzymane od Pana Ministra Szejnfelda ustalenia Komitetu Stabilności Finansowej i rekomendowane działania w odniesieniu do instytucji parabankowych. Zgłaszajcie swoje uwagi i opinie... W związku z trudną sytuacją klientów firmy Amber Gold i potencjalnym zagrożeniem powtórzenia się podobnej sytuacji w przyszłości, na posiedzeniu 16 sierpnia 2012 KSF przeanalizował otoczenie prawne i mechanizmy funkcjonowania instytucji parabankowych.

1. Instytucje parabankowe nie działają w oparciu o reguły Prawa bankowego, oferując usługi i produkty finansowe podobne do usług bankowych, oraz funkcjonują w obszarze nie objętym nadzorem Komisji Nadzoru Finansowego.

2. W instytucjach parabankowych może występować wysokie ryzyko utraty środków finansowych powierzonych tym instytucjom przez klientów. Stopień ryzyka związanego z działalnością tych instytucji wynika przede wszystkim z:

a. braku uregulowań prawnych w zakresie nadzoru finansowego nad działalnością instytucji,

b. braku kapitału adekwatnego do skali prowadzonej działalności,

c. braku wiarygodnego systemu gwarancji lub instytucji gwarantujących wypłatę powierzonych środków (w sektorze bankowym taką funkcję pełni Bankowy Fundusz Gwarancyjny),

d. częstego braku bieżącej i adekwatnej sprawozdawczości finansowej,

e. nieprzejrzystej struktury właścicielskiej oraz zarządczej, skutkującej niemożnością ustalenia podmiotów lub osób odpowiedzialnych za zarządzanie powierzonymi środkami,

f. zespołu innych cech, które powinny być brane pod uwagę, jako sygnały ostrzegawcze, przez osoby powierzające środki instytucjom innym niż banki:

- stopy zwrotu z powierzonych środków dużo wyższe niż przeciętne,

- długi okres działania bez należytego nadzoru oraz brak możliwości kontrolowania przez nadzór powiązanych instytucji,

- znamiona działania na niekorzyść spółki przez członków zarządu lub przez powiązane z nimi podmioty,

- bardzo wysokie oprocentowanie udzielanych kredytów.

Lista rekomendacji W związku z koniecznością neutralizacji zagrożeń dla klientów oraz dla systemu finansowego jakie wynikają z działalności instytucji parabankowych, KSF rekomenduje podjęcie następujących działań:

1. Zmiana regulacji prawnych dających organom państwa zwiększone kompetencje nad funkcjonowaniem parabanków.

2. Przyjęcie zasady wzmożonej kontroli przez służby skarbowe i służby Generalnego Inspektora Informacji Finansowej wobec podmiotów, które znajdują się na liście ostrzeżeń publicznych Komisji Nadzoru Finansowego.

3. Wprowadzenie sankcji za brak aktualnego sprawozdania finansowego instytucji oferującej usługi finansowe w Krajowym Rejestrze Sądowym w postaci:

a. możliwości traktowania tego faktu, jako przesłanki umieszczenia podmiotu na liście ostrzeżeń Komisji Nadzoru Finansowego

b. przyspieszenia postępowania zmierzającego do wykreślenia podmiotu parabankowego z KRS.

4. Wprowadzenie mechanizmów utrudniających lub ograniczających reklamę dla podmiotów umieszczonych na liście ostrzeżeń publicznych KNF. Zasady takie mogłyby zostać wpisane m.in. do kodeksów dobrych praktyk obowiązujących wydawców i właścicieli mediów.

5. Zacieśnienie współpracy i wymiana informacji pomiędzy MF, NBP, KNF i UOKiK w zakresie identyfikacji podmiotów prowadzących działalność parabankową oraz zwiększenie uprawnień interwencyjnych UOKiK.

6. Upowszechnienie listy ostrzeżeń publicznych w mediach realizujących misję publiczną.

7. Podjęcie działań edukacyjnych dotyczących relacji klient – instytucja parabankowa, w których kluczową rolę odgrywać powinny media i system edukacji. Niezależnie od podjęcia wyżej wymienionych działań należy mieć świadomość, że rozwiązania prawne czy instytucjonalne nie są w stanie zapobiec wszystkim nieuczciwym działaniom osób wykorzystujących brak właściwej wiedzy u klientów instytucji parabankowych. Wobec tego niezbędne jest istotne podwyższenie sankcji karnych odstraszających podmioty oferujące usługi finansowe bez odpowiedniego zezwolenia. Wobec powyższego KSF rekomenduje podjęcie działań mających na celu istotne podwyższenie sankcji karnych za:

a. prowadzenie działalności bankowej bez wymaganego zezwolenia (takiej jak np.: gromadzenie środków pieniężnych w celu udzielania kredytów, pożyczek lub obciążania ich ryzykiem w inny sposób, sankcjonowanych przez art. 171 ustawy Prawo bankowe),

b. oszustwo (sankcjonowane przez art. 286 Kodeksu karnego),

c. fałszowanie dokumentów (sankcjonowane przez art. 270 Kodeksu karnego).

Vrota.pl

Ewangelizacja u boku Putina Tłumaczenie, że dokument podpisany przez patriarchę Cyryla i abp. Michalika to historyczne osiągnięcie, na którym zależało Stolicy Apostolskiej, nie ma oparcia w faktach. Benedykt XVI nie znał nawet jego treści. Dokument to efekt antypolskiej intrygi Putina, w którą dali się niestety wciągnąć polscy hierarchowie. A okoliczności porozumienia są dokładnie przeciwne, jak w wypadku listu biskupów polskich do niemieckich. W przeddzień podpisania porozumienia abp Józef Michalik z wielką uprzejmością został przepytany przez stację TVN24, której czołowy dziennikarz wzywał niedawno Kościół do samorozwiązania. W długim wywiadzie padło jedno kluczowe zdanie. – Papież zna tekst? – spytał dziennikarz. – Tego nie wiem... Chyba nie, bośmy tego listu nie konsultowali – odpowiedział zaskakująco arcybiskup. Dodał, że o fakcie prowadzenia dialogu z Cerkwią mówił papieżowi, co spotkało się z jego „zainteresowaniem”.

Orędzie niemieckie, jako przeciwieństwo rosyjskiego Jednocześnie arcybiskup porównał dokument do słynnego orędzia biskupów polskich do niemieckich z 1965 r. Myślę, że porównanie okoliczności powstania obu dokumentów to znakomity punkt wyjścia do dyskusji o tym, co się stało. W 1965 r. wzajemne wybaczenie win poprzedziły skrucha i pokuta grzeszników. Hitlerowskich zbrodniarzy osądzono w Norymberdze. W ramach denazyfikacji aresztowano ponad 200 tys. osób. Niemcy zdemilitaryzowano, uniemożliwiając na dziesięciolecia realizowanie przez nie imperialnych ambicji. Na czele niemieckiego Kościoła stanął kardynał Joseph Frings, który za rządów Hitlera nie bał się nazywać jego zbrodni „nieprawością wołającą o pomstę do nieba”. Gdy chodzi o dzisiejszą Rosję, dosłownie wszystko jest odwrotnie. Sprawców zbrodni komunistycznych nie ukarano. Ludzie KGB są u władzy – zajmują 70 proc. najważniejszych stanowisk. Związku Sowieckiego nie zdemilitaryzowano, lecz odwrotnie – były pułkownik KGB Putin dąży do odbudowy imperium. Patriarcha Cyryl nie jest kardynałem Fringsem, lecz byłym agentem KGB (a zdaniem „Forbesa” nawet etatowym oficerem), bliskim współpracownikiem Putina, który wspiera jego imperialne plany. Ani wyznania grzechów, ani pokuty nie było. Tamten dokument był ze strony polskiego episkopatu wyrazem odwagi i nonkonformizmu wobec komunistycznej władzy. Dzisiejszy jest na rękę rządzącym, z których winy Polska stacza się w rosyjską strefę wpływów. Trudno, więc się dziwić, że sprawa jest powodem pełnych niepokoju rozmów, jakie toczą w ostatnich dniach polscy katolicy, w tym księża. Wielu zadaje pytanie, czy Chrystus pochwala to, by nawet w imię dobra współdziałać z kimś, kto ma na sumieniu ludobójstwo setek tysięcy ludzi, w tym dziesiątków tysięcy dzieci na Kaukazie? Pytają o to choćby, kiedy czytają opis lekarza, który badał ofiary tortur podwładnych Putina. Opis jest precyzyjny: „Amputacja palców i kończyn, wydłubywanie oczu, łamanie kości i kręgosłupa, otwieranie jamy brzusznej i wyciąganie jelit na zewnątrz, odcinanie języka, uszu i organów płciowych, miażdżenie wątroby, śledziony i nerek precyzyjnymi ciosami”.

Racje zwolenników dokumentu Ale w tych rozmowach padają też argumenty za tym, że Kościół postępuje słusznie. Jakie? Jako katolicy jesteśmy częścią Kościoła powszechnego, który za sprawą polskich biskupów dokonuje historycznego aktu zbliżenia z Cerkwią. Bo jesteśmy naturalnymi sojusznikami w walce z cywilizacją śmierci. W przeciwieństwie do protestantów Cerkiew zachowuje twarde stanowisko w sprawie aborcji, in vitro, małżeństw homoseksualnych, związków partnerskich itp. W tej sytuacji nie wolno nam patrzeć na porozumienie tylko z naszego, polskiego, lokalnego i doraźnego punktu widzenia. Wszyscy wiemy, że patriarcha nic nie zrobi bez zgody Putina – kiwają do nas głową porozumiewawczo zwolennicy dokumentu – tylko że z historycznej perspektywy będzie to miało drugorzędne znaczenie. Jasne, że Putin prowadzi swoją grę. Ale Kościół jest lepszym graczem niż Putin. Pułkownik KGB minie, a skutki porozumienia przyniosą dobroczynne owoce.

Negocjacje w konspiracji przed katolikami Problem w tym, że cała ta argumentacja opiera się na mistyfikacji. Nic nie wskazuje na to, by inicjatywa w sprawie dokumentu wyszła od Benedykta XVI czy Stolicy Apostolskiej. Przeciwnie – cytowany abp Michalik przyznał, że papież nie znał treści dokumentu, a dowiedział się tylko o prowadzonym przez polskich hierarchów dialogu. Owszem, w Kościele nie brak hierarchów, którzy widzą w Cerkwi w jakiejś dalekiej przyszłości sojusznika. Jednak w tym wypadku mieliśmy do czynienia z wydarzeniem ściśle lokalnym, wynikiem negocjacji rosyjskich i polskich duchownych. Co o tych rozmowach wiemy? Niemal nic. Negocjacje ze stroną rosyjską owiane były tajemnicą, a właściwie prowadzone w konspiracji przed polskimi katolikami. O ich przebiegu nie mieli pojęcia wybitni kościelni specjaliści od spraw wschodnich, pracujący na katolickich i świeckich uczelniach, którzy w naturalny sposób powinni być zaangażowani w ten proces. Co zainspirowało duchownych do podjęcia takich rozmów? Kościelne źródła przyznają nieoficjalnie, że inicjatywa wyszła od patriarchy Cyryla w 2010 r., pamiętnym z powodu tragedii smoleńskiej. Czy o porozumieniu zdecydowały sprawy wiary czy polityka? „Ten dokument jest dokumentem ściśle religijnym i jest wyrazem wiary. To jest akt duszpasterski, a nie akt polityczny” – ogłosił w przeddzień podpisania dokumentu abp Józef Michalik. Jeszcze tego samego dnia Bronisław Komorowski i Donald Tusk postanowili pokazać, że jest odwrotnie. „Kościoły mogą przyczynić się do pojednania polsko-rosyjskiego, poprowadzić nasze narody ku przezwyciężeniu narosłych uprzedzeń” – ogłosił Komorowski podczas spotkania z Cyrylem. Jeszcze dalej poszedł Tusk, który nie cofnął się nawet przed użyciem słowa „polityczny”: „Bardzo się cieszę, że prezydent wziął na siebie trudny i odpowiedzialny polityczny patronat nad tym przedsięwzięciem”. Jest wielce znaczące, że porozumienie podpisano na Zamku Królewskim, a nie na terenie budynku kościelnego. Milczeć o Smoleńsku w imię pojednania z Cerkwią? Obecne w Kościele katolickim głosy, że Cerkiew może być we współczesnym świecie jego sojusznikiem, mogą się odnosić tylko do odległej i nieodgadnionej przyszłości. Z całą pewnością nie do dnia dzisiejszego. Nadzieja, że Cerkiew podporządkowana Putinowi będzie chciała walczyć z cywilizacją śmierci, to wyraz naiwności. Celem Putina – człowieka, który odpowiada za zadawanie śmierci na skalę masową – jest odbudowa imperium, a od wieków główną metodą podbojów Rosji jest powodowanie rozkładu moralnego krajów podbijanych. Nie przypadkiem najbliższym Putinowi polskim ugrupowaniem jest Ruch Palikota, ślący wiernopoddańcze listy do rosyjskiej ambasady. Z pewnością pożądanym przez niego celem jest też to, by polski Kościół milczał w sprawie Smoleńska i nie udzielał wsparcia obozowi niepodległościowemu. Media wypaczały sens poprzedzającej podpisanie dokumentu wypowiedzi abp. Michalika, jednak i tego, co naprawdę padło, pominąć nie sposób. „Na tym etapie trzeba ograniczyć się do poszukiwań i badań. Można mieć postulaty, żądać powołania takich czy innych międzynarodowych komisji i dochodzeń, ale dopóki nie przyniosą one efektów, nie wolno używać zbyt mocnych słów, bo w ten sposób robi się krzywdę prawdzie” – stwierdził arcybiskup.

19 maja br. abp Michalik udzielił „Gazecie Polskiej” wywiadu zatytułowanego „Wszyscy jesteśmy w drugim obiegu”. Należy, więc przyjąć, że zna wyniki badań naukowców z Ameryki i Australii. I wie, że nikt nie podważył metodą naukową ich ustaleń, że samolot zniszczyły dwa wybuchy. To nie wyciąganie wniosków z badań naukowych jest robieniem krzywdy prawdzie, lecz udawanie, że ich nie ma i w gruncie rzeczy nic nie wiadomo. I Polska, i Kościół potrzebują na tym zakręcie historii właśnie mocnego głosu polskich duchownych, na miarę Jana Pawła II, prymasa Stefana Wyszyńskiego czy ks. Jerzego Popiełuszki. Na miarę wspaniałej historii polskiego Kościoła. Piotr Lisiewicz

Rządowej wyprzedaży rodowych sreber ciąg dalszy... Po uzdrowiskach przyszła kolej na "Mały Wawel"

Gdy w kasie brakuje pieniędzy, jednym z głównych sposobów na załatanie dziury staje się prywatyzacja. Nie zawsze jest to złe rozwiązanie. Podupadające firmy często lepiej radzą sobie pod czujnym okiem konkretnego właściciela niż bezosobowego "państwa". Ale co innego firma. A co innego dobra kultury. Tymczasem jak informuje "Nasz Dziennik" ministerstwo skarbu, a konkretnie nadzorowana przez nie Agencja Rozwoju Przemysłu, wystawia na sprzedaż zamek w Baranowie Sandomierskim  - siedzibę rodu Leszczyńskich, wzniesioną pod koniec XVI wieku w miejscu średniowiecznego obronnego dworu rycerskiego. Jego architekturę ukształtowano na wzór królewskiego Wawelu. Powód? - Brak rentowności. Jednak, jak przypomina dziennik, na terenie zamku istnieje hotel. Dlaczego, szukając zysku nie powiększono w zamku powierzchni hotelowej, skoro jest zapotrzebowanie na tego typu usługi? - pyta autor artykułu. Z informacji gazety wynika, że plan rozbudowy hotelu istniał. Sporządzono plan biznesowy,  ogłoszono nawet ogólnopolski konkurs architektoniczny i wybrano zwycięski projekt. Jednak w momencie, kiedy wszystko było gotowe, do władzy doszła PO. I dziwnym zbiegiem okoliczności działania zmierzające do poprawy wyników finansowych oddziału ARP w Baranowie Sandomierskim wytraciły impet. Nie można oczekiwać, że ARP SA będzie utrzymywała w swoim portfelu nierentowne aktywa generujące znaczące straty

- mówi Magdalena Kobos, rzeczniczka ministerstwa skarbu. Wkrótce - jak informuje dziennik, zgodnie ze złożonym wnioskiem - obiekt ma szansę otrzymać status pomnika historii. Jeżeli jednak nowy właściciel nie zostanie zobowiązany przed zakupem do przestrzegania szczegółowych warunków zatwierdzonych przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, nakazujących zachowanie jego zabytkowego charakteru, państwo nie będzie później miało tytułu do ich wyegzekwowania. Zresztą jak dowodzi praktyka, skłonność właścicieli do przestrzegania tego typu zobowiązań, bywa różna. Wystarczy przypomnieć sprawę historycznych koszar w okolicy warszawskich Łazienek, które właściciel nabył zobowiązując się do zachowania ich zabytkowego charakteru, po czym bez wahania wyburzył. Państwo okazało się bezradne. A zresztą żadne kary nie przywrócą historycznych murów. Jednym słowem realna staje się perspektywa zlikwidowania kolejnego zabytku, w tym funkcjonującego na jego terenie muzeum i uczynienia go niedostępnym dla publiczności.
"Nasz Dziennik" zastanawia się, czy lepszym rozwiązaniem nie byłoby przekazanie obiektu z całym inwentarzem lokalnym samorządom. Z podobną sytuacją mamy do czynienia w przypadku Muzeum-Zamku w Łańcucie, gdzie część środków na utrzymanie obiektu pochodzi z puli marszałka województwa podkarpackiego, a część z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Póki co jednak - zamek idzie pod młotek. Oczywiście nowy właściciel może okazać się człowiekiem odpowiedzialnym i wrażliwym. Człowiekiem, który troskliwie zadba o rezydencję i pozostawi możliwość zwiedzania jej szerokiej publiczności. Tak jak to się dzieje w wielu historycznych siedzibach w Wielkiej Brytanii. Ale może to też być kolejny biznesmen w rodzaju prezesa Amber Gold, który krótko po wzbogaceniu się zapragnął nabyć pałacową rezydencję. Czy tego typu właściciel zapewniłby historycznej rezydencji właściwą przyszłość? Czy warto ryzykować? Problem w tym, że w razie pomyłki - trudno będzie ją naprawić. I materialny dowód historycznej wielkości naszego kraju może przepaść na zawsze. Czy szybkie pieniądze, które może przynieść ta transakcja na pewno są tego warte? Nasz Dziennik

Michnik chce otwierać archiwa? To coś nowego w świetle jego antylustracyjnych fobii Nie wiem, jakie słowa powinienem dobierać pisząc o Adamie Michniku, by nie narazić się na proces sądowy. Naprawdę nie chcę narażać redakcji portalu wPolityce.pl na proces, zaś siebie na spędzanie godzin na sali rozpraw. Mam nadzieję, więc, że Pan Redaktor wyda kiedyś, jako dodatek do swojej gazety rzecz jasna, słownik, który będzie zawierał wyrażenie, jakimi można określać „Jego Nietykalność”. To z pewnością ułatwi polemikę z szefem „Gazety Wyborczej” i „piewcą” wolności słowa, który co jakiś czas pojawia się na łamach swojej gazety. Teksty Michnika naprawdę warto czytać. Można znaleźć w nich czyste perełki. Trudno, bowiem nie zauważyć, że Adam Michnik znów wzbił się na wyżyny, nie chcę rzecz jasna użyć słowa hipokryzja, które może mnie narazić na proces sądowy, więc napiszę- specyficznie pojętej formy przywiązania do prawdy. Adam Michnik widzi w porozumieniu polskich hierarchów z naszymi braćmi w wierze z Rosji szansę na przełamanie ducha rusofobii i polonofobii. Ja widzę w tym potrzebnym apelu szansę na wspólną walkę ( której tak boi się prof. Obirek) z laicyzmem i dyktaturą relatywizmu moralnego. Wątpię by Michnik marzył o takim sojuszu. Ma on jednak prawo do własnych oczekiwań związanych z tym ważnym dla chrześcijaństwa wydarzeniu. Jednak to nie oczekiwania Michnika związane z przełamaniem „ciasnoty wzajemnej niechęci” są najisttniejsze w jego wstępniaku do dzisiejszej „Gazety Wyborczej”.

„Powiedziano, że przebaczenie nie oznacza zapomnienia, i zadeklarowano potrzebę uczciwych badań historycznych. Chcemy wierzyć, że towarzyszyć temu będzie udostępnienie archiwów kościelnych historykom w obu krajach. Bez tego trudno mówić o prawdzie, szczerości, dialogu”- pisze Michnik, który dodaje, że:

„Strona polska powinna ujawnić wszystkie okoliczności towarzyszące dyskryminacji prawosławia w latach II RP. W sprawie archiwów Kościoła prawosławnego powinni wypowiedzieć się moi rosyjscy koledzy”. Proszę przeczytać ten fragment jeszcze raz. Michnik pisze w nim, że bez otwarcia archiwów, dotarcie do prawdy jest niemożliwe. Banalne słowa redaktora brzmią znamiennie w zestawieniu z jego opiniami na temat lustracji w Polsce. Ich zestawienie może naprawdę szokować. Czyżby Michnik nie zdawał sobie sprawę z tego, co napisał, i popełnił freudowski błąd? Oczywiście, że nie. Przecież Adam Michnik zawsze opowiadał się po stronie „prawdy” i „jawności” w życiu publicznym. Ten, kto nie wierzy nich przeczyta wznowioną właśnie „Michnikowszczyznę” Ziemkiewicza. Łatwo jest wyszukać w niej opinie Michnika na temat otwierania archiwów przez polską prawicę. Nie zapominajmy, że Michnik był członkiem pewnej komisji historycznej, która miała możliwość zapoznania się z wieloma ciekawymi dokumentami. Wówczas Michnik w imieniu całego narodu wybaczył polskim komunistom i dał im możliwość „budowania przyszłości”. Redaktor Wyborczej wie, więc wiele na temat wybaczania i zapominania win. I w tej kwestii chyba jest szczerzy. Może i tym razem ojciec chrzestny III RP ma nadzieję na wpuszczenie do moskiewskich archiwów zaprzyjaźnionych ze sobą duchownych, którzy zdecydowaliby o tym jak powinno wyglądać naprawdę pojednanie między Polakami i Rosjanami? To by tłumaczyło zachwyt „Wyborczej” nad inicjatywą głów chrześcijańskich Kościołów, które w normalnych okolicznościach powinno przerażać ekipę z Czerskiej.

„Skoro w oświadczeniu czytamy o "szczerym dialogu", "umacnianiu tolerancji" i "poszanowaniu niezbywalnej godności każdego człowieka", to wolno wierzyć, że na dialog i szacunek zasługują nie tylko katolicy i prawosławni, ale także inni "inaczej myślący", także liberałowie i socjaldemokraci, także ateiści i geje”- kończy swój tekst Michnik, który zdaje się nie zauważać, że przesłanie ma właśnie dać podstawy do wspólnej walki z liberalnymi dogmatami, którymi on jest tak wierny. A może właśnie to dostrzegł? Łukasz Adamski

Pieniądze Amber Gold wycofane z filmu o Wałęsie. Producent nie chce, by film kojarzono z aferą Ukończenie filmu o Lechu Wałęsie zagrożone? Tak twierdzi producent Michał Kwieciński, który podjął decyzję o rezygnacji z pieniędzy przekazanych przez Amber Gold. Aktualna atmosfera wokół firmy Amber Gold zmusza mnie do podjęcia trudnej z powodów budżetowych decyzji. Decyzja ta spowoduje duże problemy finansowe utrudniające ukończenie filmu. Film jest sztuką. Nie może powstawać w aurze podejrzeń, nagonki, politycznych rozgrywek, nieustannego informacyjnego szumu. Dla dobra filmu, jako producent podejmuję decyzję, że firma Amber Gold nie będzie sponsorem filmu „Wałęsa”. Dyrektor Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszka Odorowicz dodała:

Finansowaniem filmu, strukturą budżetu, podpisywaniem umów zajmuje się producent i to jest jego odpowiedzialności i my, jako instytucja, która wspiera powstawanie filmu. Ani bohater filmu ani reżyser nie zajmują się ani szukaniem pieniędzy ani podpisywaniem umów, więc wzywam wszystkich państwa, także polityków, do tego, żeby o tym pamiętano i że to tak naprawdę próba wmanewrowania pana Lecha Wałęsy i pana Andrzeja Wajdy w sprawy dotyczące kłopotów prawnych jednego ze sponsorów tego filmu jest nie w porządku. Zdjęcia do filmu o Wałęsie już się zakończyły, trwają prace postprodukcyjne. Budżet filmu wyniósł 15 milionów złotych. Część tej kwoty pochodziła z darowizny przekazanej przez prezesa Amber Gold. Nie wiadomo, jaka to była kwota, ale producent nie chce, by kojarzono jego film z piramidą finansową. Lech Wałęsa również apelował, by "nie brudzić jego nazwiska".

„Wajda powinien coś zrobić, powinien zdjąć - sam Wajda, ja nie będę mu nic sugerował - z mojego nazwiska takie odium. Chciałbym, żeby nie brudzono mojego nazwiska. Głęboko wierzę, że Wajda, jako człowiek poczciwy, coś zrobi, żeby oczyścić moje nazwisko”- powiedział Wałęsa. Wcześniej Jacek Kurski z „Solidarnej Polski” zaapelował w Gdańsku do Wałęsy i Wajdy o zwrot dotacji Amber Gold na film o b. prezydencie. Spółka Amber Gold była jednym ze sponsorów filmu "Wałęsa" Wajdy. Katarzyna Fukacz-Cebula, dyrektor zarządzający Akson Studio, producenta filmu, odmówiła podania kwoty przekazanej przez Amber Gold, zasłaniając się tajemnicą handlową. Polskie Radio

Czy ktoś chronił Marcina P? Kto zapewnił prezesowi Amber Gold bezkarność, swobodę w biznesie i obecność na gdańskich salonach? Kto chroni prezesa Amber Gold - zastanawia się "Gazeta Polska Codziennie". I sugeruje, że istniał układ, który zapewniał mu bierność sądów i prokuratury, a także życzliwość prezydenta Gdańska. Marcin P., który ma na koncie w sumie dziewięć prawomocnych wyroków za oszustwo, wczoraj usłyszał sześć zarzutów w śledztwie w sprawie Amber Gold - przypomina gazeta. I dodaje, że dotyczy ono prania brudnych pieniędzy. A według nieoficjalnych informacji chodzi o setki milionów złotych. Gdzie się podziały pieniądze? - pyta GPC. Na razie nie wiadomo. W domu Marcina P. znaleziono 57 kg złota o wartości ok. 10 mln zł, trochę platyny i srebra. To zaledwie niewielka część majątku, jaki obracał prezes Amber Gold. Dziennikarze gazety zapytali prokuraturę, jak to jest możliwe, że osoba z dziewięcioma (niedawno okazało się, że Marcin P. został skazany aż dziewięciokrotnie) wyrokami za oszustwo, niemająca zezwolenia na handel złotem, mogła działać swobodnie przez kilka lat. Prokuratura jednak nie odpowiedziała. Jak przypomina dziennik, Marcin P. po postawieniu zarzutów opuścił  gamach prokuratury? Jako środek zapobiegawczy zastosowano wobec niego jedynie poręczenie majątkowe, zakaz opuszczania kraju i zatrzymanie paszportu. Na razie można jedynie snuć hipotezy, kto był rzeczywistym mocodawcą Marcina P. - czytamy w gazecie. Ale jak podkreśla tylko dzięki układowi, w którym funkcjonował, było możliwe odbieranie podziękowań od prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, a także bierność sądów i prokuratury. Dziennik przypomina, że wczoraj funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeszukali pomieszczenia tanich linii lotniczych – spółki OLT Express, której właścicielem jest Amber Gold. Śledczy podejrzewają, że to właśnie poprzez tę firmę były wyprowadzane pieniądze z AG. Z OLT Express współpracował syn premiera Michał Tusk, który jednocześnie pracował w gdańskim porcie lotniczym, którego właścicielem jest skarb państwa. Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Michała Tuska, które złożyło Stowarzyszenie „Stop korupcji”, wpłynęło do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku - relacjonuje GPC. Z kolei tygodnik "Wprost" informuje na swojej stronie internetowej, że ustalił, jaką kwotą Marcin P. wsparł produkcję filmu o Lechu Wałęsie. Jak dowiedzieli się dziennikarze tygodnika było to 3 mln zł plus VAT. Wczoraj producent filmu o Lechu Wałęsie oświadczył, że pieniądze otrzymane od Amber Gold trafią do depozytu bankowego do czasu wyjaśnienia sprawy. Do dzisiaj nie wiadomo, kto - po rezygnacji ze środków pozyskanych od Amber Gold - uzupełni brak w budżecie filmu. Wprost

Gmyz: Marcin P. musiał mieć ochronę służb specjalnych. Bez niej nie miałby szans na rozkręcenie wielomilionowego biznesu wPolityce.pl: Czy Marcin P. był chroniony przez władzę? Czy miał parasol polityczny? Czy też po prostu był wystarczająco sprytny i miał szczęście, że przez tyle lat udawało mu się funkcjonować w dużym biznesie mimo wyroków karnych za oszustwo? Cezary Gmyz, dziennikarz "Rzeczpospolitej" i "Uważam Rze": Moim zdaniem funkcjonowanie Marcina P., bez czegoś, co rosyjska mafia nazywa "kryszą" byłoby niemożliwe. Bez tego 28 latek z wyrokami na koncie nie byłby w stanie zbudować, co najmniej dwóch firm, które obracały wielomilionowymi sumami. Mam tu na myśli Amber Gold i OLT Express. Musiał mieć czy to wsparcie polityczne, czy to jak podejrzewam, ochronę służb specjalnych, bądź ludzi ze służb specjalnych.
Więc co się stało, że ten parasol został zdjęty? Pewne rzeczy nie mogą być prowadzone wiecznie. Mimo wszystko istnieją prawa ekonomii. A być może była to operacja zaplanowana na krótki czas, żeby wydrenować kieszenie Polaków i doprowadzić do  spektakularnego, niezbyt długotrwałego oszustwa. A być może wszystko załamało się pod wpływem błędów popełnionych przez twórców tej operacji.
W jakim celu firma OLT Express zatrudniła syna premiera? Jest to metoda, która była stosowana bardzo często, jeśli popatrzymy na ludzi, którzy byli zatrudniani przez polskich oligarchów. Zatrudniano polityków, w momencie, kiedy odchodzili z polityki. A także członków ich rodzin. Jest ich wielu,jeśli spojrzymy na listy płac firm stu najbogatszych Polaków. To są ludzie, którzy nie mają pracować, ale zapewniać coś, co nazwałem "kryszą", czyli ochronę. Bo np urzędnicy przewidziani do kontrolowania danej firmy  natrafiając na takie nazwisko, przeważnie gwałtownie tracą  zdolności i zapał do takiej kontroli.
A jak to było z wiedzą o Amber Gold? Premier mówił, że o podejrzeniach wokół firmy wiadomo było od dawna i on przestrzegał syna na podstawie tej powszechnej wiedzy. Wielu polityków twierdzi dziś, że informacje o Amber Gold zaczęły być powszechne dopiero w ostatnich tygodniach. Wcześniej pojawiały się pojedyncze publikacje o Amber Gold. Ale to nie były informacje z pierwszych stron gazet. Nie wywoływały wówczas żadnej sensacji. O tym, że Plichta był karany pisała bodajże w marcu jako pierwsza "Gazeta Wyborcza". Nie były to jednak artykuły, które elektryzowały opinię publiczną. Natomiast wypowiedź premiera bardzo mnie martwi. Bo jeśli on nie otrzymywał informacji od służb, to oznacza, że tak naprawdę największa polska służba specjalna jaką jest Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie działa w sposób prawidłowy. Wszędzie na świecie jest tak, że członkowie rodzin osób sprawujących najważniejsze funkcje w państwie mają ochronę służb specjalnych. I jeśli tak rzeczywiście było, że służby nie wiedziały, że Michał Tusk wiąże się z firmą o fatalnej reputacji, to mamy do czynienia z brakiem działania służb specjalnych, co jest bardzo niebezpieczne dla państwa.
Czy zwoływanie Rady Stabilności Finansowej w związku z aferą Amber Gold było właściwym posunięciem? Czy takie ciało może coś zrobić w związku z tą aferą? To jest działanie stricte PR-owe. Ale mogą w tym być jakieś ukryte cele. Od dłuższego czasu Platforma Obywatelska walczy z jedną z nielicznych instytucji finansowych, które wciąż zostają w rękach polskich, a mianowicie ze spółdzielczymi kasami oszczędnościowo - kredytowymi, zwanymi SKOK-ami. I w walkę z nimi są zaangażowani politycy, którzy byli w przeszłości  związani z sektorem bankowym, z bankami zachodnimi, którym SKOKi bardzo się nie podobają. I być może to, że będziemy walczyć o stabilność finansową ma na celu przejęcie jednego z ostatnich przyczółków polskich finansów, zdolnego do zbudowania za polskie pieniądze niezależnej instytucji  finansowej, w której oszczędności trzyma parę milionów Polaków. A te oszczędności są oczywiście łakomym kąskiem dla każdego banku. Ansa

Kto chroni prezesa Amber Gold? Marcin P., który ma na koncie w sumie dziewięć prawomocnych wyroków za oszustwo, wczoraj usłyszał sześć zarzutów w śledztwie w sprawie Amber Gold. Dotyczy ono prania brudnych pieniędzy – według nieoficjalnych informacji chodzi o setki milionów złotych. Gdzie się podziały pieniądze? Nie wiadomo. W domu Marcina P. znaleziono 57 kg złota o wartości ok. 10 mln zł, trochę platyny i srebra. Zapytaliśmy prokuraturę, jak to jest możliwe, że osoba z dziewięcioma (niedawno okazało się, że Marcin P. został skazany aż dziewięciokrotnie) wyrokami za oszustwo, niemająca zezwolenia na handel złotem, mogła działać przez kilka lat, ale nie uzyskaliśmy odpowiedzi na nasze pytania. Marcin P. po postawieniu zarzutów opuścił prokuraturę. Jako środek zapobiegawczy prokuratura zastosowała poręczenie majątkowe, zakaz opuszczania kraju i zatrzymanie paszportu. Na razie można jedynie snuć hipotezy, kto był rzeczywistym mocodawcą Marcina P. Wiadomo natomiast, że tylko dzięki układowi, w którym funkcjonował, było możliwe odbieranie podziękowań od prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, a także bierność sądów i prokuratury. Wczoraj funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przeszukali pomieszczenia tanich linii lotniczych – spółki OLT Express, której właścicielem jest Amber Gold. Śledczy podejrzewają, że to właśnie poprzez OLT były wyprowadzane pieniądze z AG. Z OLT Express współpracował syn premiera Michał Tusk, który jednocześnie pracował w gdańskim porcie lotniczym, którego właścicielem jest skarb państwa. Zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Michała Tuska, które złożyło Stowarzyszenie „Stop korupcji”, wpłynęło do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Dorota Kania, Wojciech Mucha

Piosenka p. Maryli Rodowicz Przed chwilą słuchałem w radio p.Marylę Rodowicz śpiewającą piosenkę: „Wsiąść do pociagu...”; i przypomniałem sobie, jak w latach 1978-80 na tę melodię śpiewało się tekst:

„Wsiąść do pociągu Byle, jakiego Nie dbać o szynkę Z komercyjnego* Ściskając w ręku Kartki na cukier** Patrzyć jak GierekMa wszystko w dupie" Najpierw dwa drobne wyjaśnienia: cukier - którego nagle zabrakło, choć wtedy nie weszliśmy jeszcze do Unii Europejskiej – kupowało się na kartki. Każdy miał, co miesiąc bloczek takich kuponów – i dzięki nim mógł kupić trzy kilo cukru; a górnicy, hutnicy, żołnierze i policjanci - nawet i cztery. Elita nie mogła przecież pędzić bimbru, jak pospólstwo, z kartofli!

„Sklep komercyjny” - to był normalny sklep, w którym po mniej-więcej rynkowej cenie można było kupić np. szynkę – taką samą, jak w sklepie socjalistycznym. Oczywiście dla PeeRLowca było odwrotnie: „sklep komercyjny” był jakimś kapitalistycznym dziwactwem – a za normalny uważano sklep socjalistyczny, w którym po szynkę, (którą „rzucano”, co kilka dni) stało się po siedem-osiem godzin w kolejce. W niektórych można się było zapisać na za dwa tygodnie – i, o dziwo, za dwa tygodnie istotnie na ogół można było kupić do pół kilograma szynki. Dwa razy taniej, niż w "komercyjnym". Oczywiście każdy kupował całe pół – i tą niesłychaną zdobyczą dzielił się z krewnymi i znajomymi. Otrzymując czasem w zamian papier toaletowy. Na przykład. Życie było wtedy interesujące. A dziś? Ech... Piszę to po to, by wyjaśnić, że PT Autorzy piosenki całkowicie się mylili.

Śp. Edward Gierek naprawdę nie miał wszystkiego tam, gdzie plecy nazwę swoją szlachetna tracą. Tow. Gierek starał się jak mógł, by ludzie – zwłaszcza najbiedniejsi – mogli sobie cukier kupić. W tym celu kazał sprzedawać cukier (i wszystko...) za kwoty znacznie niższe od cen. Oczywiście ludzie dzięki temu kupowali tego cukru o połowę więcej, w wyniku czegu cukru zaczęło brakować, w wyniku, czego wszyscy już przy każdej okazji kupowali na zapas po 20 kilogranów – no, i cukru rzeczywiście: „zabrakło”. Choć w Polsce było najwięcej buraków cukrowych na świecie. Gdyby tow. Gierek miał wszystko w dupie, ceny natychmiast podskoczyłyby do rynkowych – zresztą niższych, niż „komercyjne” – i problem braku cukru rozwiązałby się sam w ciągu kwadransa. Niestety: Polską rządziła banda kompletnych ciemniaków, przy których pp. Kaczyński, Miller, Palikot, Pawlak, Tusk, a nawet Ziobro to Tytani Intelektu. Co gorsze: PZPR opierała się na „zbiorowej mądrości klasy robotniczej” i swoje poczynania konsultowała z tą „klasą” - w wyniku, czego największy tępak uważał się za uprawnionego do wypowiadania się na tematy cen, produkcji i handlu. Wtedy była d***kracja d***kratyczna, czyli ludowładztwo ludowe. Obecnie mamy d***krację nied***kratyczną. Ale wiele z tamtej przetrwało... o, właśnie ceny biletów na Euro2012 były regulowane. I – tak samo, jak za PRL: nie wolno było nimi handlować!! JKM

Rada Regencyjna – i niepodległość Polski Powstanie II Rzeczypospolitej jest – jak prawie cała historia Polski – zakłamane i zaciemnione. Przyczyną jest to, że reżym sanacyjny miał w łapskach całą oświatę i edukację, miał w łapskach Polskie Radio – a cała prasa była cenzurowana (zdumiewające – ale 70% Polaków na pytanie, czy w II Rzeczypospolitej istniała cenzura, odpowiada: „Oczywiście – nie!”). A była – i to bardzo, bardzo dotkliwa... II RP nie powstała wskutek deklaracji Lenina „O samostanowieniu narodów Imperium Rosyjskiego”, nie powstała wskutek Deklaracji Wilsona, nie powstała dzięki „zbrojnemu czynowi legionistów Piłsudskiego”. Powstała z „Przywiślańskiego Kraju” (Królestwo Polskie utraciło niepodległość wskutek tzw. powstania listopadowego, a autonomię: wskutek powstania styczniowego, po którym formalnie przestało istnieć...), większości ziem Królestwa Galicji i Lodomerii, Wielkiego Księstwa Poznańskiego, kawałków (Spisz!) Królestwa Węgier, kawałków zaboru pruskiego i kawałków Imperium Rosyjskiego (na początku II RP na okupowanych przez nią terenach obwiązywało pięć różnych systemów prawnych!!). Powstało wskutek „Aktu 5 Listopada” (1916 roku), w którym Cesarze Austrii i Niemiec zagwarantowali Polakom powstanie samodzielnego Królestwa Polskiego. Dlaczego całkowicie neguję wpływ Deklaracji Wilsona i wysiłek zbrojny legionów? Oto dowód. Proszę przeczytać

14 Punktów Wilsona:

1. Porozumienia pokojowe będą jawnie zawierane, nie będzie już porozumień tajnych. Dyplomacja ma działać jawnie i publicznie.

2. Całkowita wolność żeglugi na morzach, poza wodami terytorialnymi, zarówno w czasie pokoju, jak i w czasie wojny, poza przypadkami, kiedy morza te będą zamknięte całkowicie lub częściowo przez działania międzynarodowe, mające na celu wykonanie międzynarodowych porozumień.

3. Zniesienie barier gospodarczych i ustalenie warunków handlu równych dla wszystkich narodów akceptujących pokój i stowarzyszonych dla jego utrzymania.

4. Wzajemna wymiana wystarczających gwarancji, tak, aby zbrojenia narodowe zostały zredukowane do minimum.

5. Rozstrzygnięcie sporów kolonialnych w atmosferze swobodnej, otwartej i całkowicie bezstronnej, ale przestrzegając zasady, że interesy ludności zainteresowanej mają równą wagę, co interesy Rządów.

6. Ewakuacja wszystkich rosyjskich terytoriów i uregulowanie stosunków z Rosją, Rosja ma prawo do samookreślenia swojego ustroju politycznego.

7. Belgia musi być ewakuowana i stać się w pełni suwerennym krajem.

8. Terytorium francuskie zostanie uwolnione i odbudowane. Alzacja i Lotaryngia mają powrócić do Francji.

9. Korekta granicy włoskiej, wzdłuż linii narodowościowej.

10. Stworzenie możliwości autonomicznego rozwoju narodom Austro-Węgier.

11. Rumunia, Serbia i Czarnogóra odzyskają utracone w czasie wojny terytoria, Serbii zostanie przyznany wolny dostęp do morza, stosunki między różnymi państwami bałkańskimi muszą być oparte na przyjacielskich porozumieniach, uwzględniających linie podziału wspólnot i narodowości.

12. Ludności tureckiej Imperium Osmańskiego zapewniona zostanie suwerenność i bezpieczeństwo, innym narodom zamieszkującym Imperium przysługuje prawo do bezpieczeństwa i rozwoju, oraz autonomia. Dardanele zostaną otwarte dla okrętów i statków handlowych, zabezpieczone gwarancją międzynarodową.

13. Stworzenie niepodległego państwa polskiego na terytoriach zamieszkanych przez ludność bezsprzecznie polską, z wolnym dostępem do morza, niepodległością polityczną, gospodarczą, integralność terytoriów tego państwa ma być zagwarantowana przez konwencję międzynarodową.

14. Stworzenie Ligi Narodów, której celem będzie zapewnienie gwarancji niepodległości politycznej oraz integralności terytorialnej wszystkich państw.

Jak widać jest tam o powstaniu państwa polskiego – ale nie ma nic o niepodległości Litwy, Albanii czy Estonii. Żadne z tych państwa nie miało też Piłsudskiego ani „legionów”. A mimo to powstały. To jest DOWÓD tezy, że ani Wilson, ani Piłsudski nie byli do tego potrzebni – i proszę nie dyskutować. Wszystkie te „bękarty Traktatu Wersalskiego” powstały wskutek rzadkiego zdarzenia: Trzy Czarne Orły zdechły podczas wojny. Dopóki trwała wojna, Królestwo było dość fikcyjne - tym bardziej, że Polacy niechetnie wstępowali do wojska. Tymczasowa Rada Stanu działała z nominacji okupantów, i nawet granice tego „państwa” nie były określone. Dopiero 7-X-1918 TRS (w składzie: śp. ks. Aleksander kard. Kakowski, abp. metropolita w-wski; śp. x. Zdzisław Lubomirski, b. prezydent m. Warszawy i śp. Józef hr. Ostrowski, konserwatywny liberał, b. poseł do Dumy) na wniosek księcia Lubomirskiego ogłosiła niepodległość Polski i 12-X przejęła władzę nad wojskiem polskim. Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego RR mianowała śp. gen. Tadusza Rozwadowskiego, C-K feldmarszałka, późniejszego zwycięzcę w Bitwie Warszawskiej 1920 roku. Niestety: w Warszawie, podobnie jak w innych miastach Imperium Rosyjskiego, narastało wrzenie rewolucyjne. Groziło przejęcie władzy przez bolszewików. W tym stanie rzeczy Regennci 11-XI postanowili wybić klin-klinem – i przekazali władzę nad wojskiem śp. „brygadierowi” Józefowi Piłsudskiemu, socjaliście z PPS – Frakcja Rewolucyjna, a 14-XI oddali Mu władzę cywilną, rozwiązując RR. Piłsudski 29 listopada ogłosił powstanie Republiki Polskiej – i tym samym efemeryczne III Królestwo zakończyło swój żywot. Oczywiście powstająca Republika jak mogła pomniejszała znaczenie Królestwa – podobnie jak III RP wiesza psy na PRLu - a po majowym zamachu stanu piłsudczycy podkreślali rolę Piłsudskiego, jako genialnego polityka i wodza. Fakt, że to agent niemiecki otrzymał władzę z rąk mianowanej przez Dwóch Cesarzy Rady Regencyjnej był wyjątkowo niewygodny propagandowo – podobnie jak fakt, że „opozycja” przy „Okrągłym Stole”: składała się niemal bez wyjątku z agentów p. gen.Czesława Kiszczaka – i w ogóle przekazanie władzy nastąpiło wyniku decyzji wierchuszki junty wojskowej,. Z powodu niemożności przeprowadzenia reform i w wyniku namów lewicy europejskiej - a nie pod naciskiem oddolnym ani w wyniku jakichkolwiek poważniejszych działań opozycji.

PS. Tym, co dobitnie pokazuje, że piłsudczycy to był po prostu gang, jest fakt, że czterech późniejszych premierów sanacyjnych uczestniczyło w napadzie na pociąg pocztowy w Bezdanach. Natomiast dwóch prezydentów – śp. Gabryel Narutowicz i śp. Ignacy Mościcki – zawdzięczało pozycję temu, że jako chemicy przyrządzali dla bojówkarzy „tow. Ziuka” - bomby!! JKM

Przeciwieństwa się stykają Cóż za wymowna zbieżność w czasie! 15 sierpnia, w rocznicę zwycięskiej bitwy z bolszewikami pod Warszawą w roku 1920, obchodzone było w Polsce święto Wojska Polskiego, a dzisiaj, 17 sierpnia, na Zamku Królewskim w Warszawie Patriarcha Moskiewski Cyryl ze strony rosyjskiej i JE abp Józef Michalik ze strony polskiej podpiszą „Przesłanie do narodów Polski i Rosji”. Treść tego dokumentu zostanie ujawniona dopiero na dwie godziny przed jego podpisaniem, ale wiadomo, że jest on „zwieńczeniem trzyletnich prac prowadzonych przez komisję złożoną z przedstawicieli obydwu Kościołów”. Wynika z tego, że te prace rozpoczęły się w roku 2009 - mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w następstwie sierpniowych ustaleń prezydenta Izraela Szymona Peresa z prezydentem Rosji Dymitrem Miedwiediewem w Soczi, prezydent USA Barack Obama w oświadczeniu z 17 września 2009 roku dał do zrozumienia, iż Stany Zjednoczone wycofują się z aktywnej polityki w Europie, a powstałą w ten sposób polityczną próżnię wypełnili strategiczni partnerzy, tzn. - Rosja i Niemcy. Wkrótce potem, tzn. - po katastrofie w Smoleńsku - środowisko „Gazety Wyborczej” rzuciło hasło „pojednania z Rosją”, poparte przez licznych „intelektualistów i biznesmenów”. „Przesłanie do narodów Polski i Rosji” wpisuje się, zatem w tę sekwencję wydarzeń, stanowiąc ukoronowanie pewnego etapu. Tak chyba widzi tę sprawę również JE abp Józef Michalik, stwierdzając w wywiadzie dla KAI, iż „jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić.” Zapowiedź podpisania wspólnego „Przesłania” wzbudziła entuzjazm nie tylko w środowisku „Gazety Wyborczej”, ale również w środowiskach z pozoru stojących na biegunie przeciwnym. „Gazeta Wyborcza”, która jeszcze w marcu br. nie mogła zdobyć się na słowo potępienia posła Janusza Palikota, który JE abpa Józefa Michalika nazwał „chamem”, a zawiadomienie prokuratury o tej zniewadze określiła pogardliwie mianem „donosu” - dzisiaj dla JE abpa Józefa Michalika nie tylko znajduje słowa uznania, ale również jednym susem wskoczyła do pierwszego szeregu jego obrońców przed „obozem smoleńskim”, który „zawył”. Do pierwszego szeregu - bo obóz narodowy, skupiony wokół ”Myśli Polskiej”, piórem pana red. Jana Engelgarda dopiero nawołuje, by nie pozostawiać arcybiskupa Józefa Michalika „samego”. Okazuje się, że nie tylko do każdego etapu jest przypisana stosowna mądrość, ale również - że - jak powiadają wymowni Francuzi - les extremes se touchent, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają. Kto je styka i dlaczego - to osobna sprawa - ale widzimy, że niezależnie od intencji towarzyszących sygnatariuszom „Przesłania”, każde środowisko próbuje upiec na tym ogniu swoją własną pieczeń. Już od dawna słychać ubolewania z powodu występujących w naszym tubylczym narodzie podziałów. I znowu - niezależnie od intencji ubolewających - wyczuwa się w tych głosach tęsknotę za „moralno-polityczną jednością”, jaka ostatnio występowała w Polsce za panowania Edwarda Gierka - przynajmniej w pierwszym okresie, bo potem, tzn. od 1976 roku, bywało różnie. Zbieżność, a nawet identyczność opinii między zdawałoby się, antagonistycznymi środowiskami „Gazety Wyborczej” i „Myśli Polskiej” stwarza podstawy do optymizmu. Skoro nawet takie, z pozoru odległe od siebie środowiska, mogą przemawiać jednym głosem, to szanse na przywrócenie jedności moralno politycznej nie są wcale takie małe. Warto jednak zwrócić uwagę, co spowodowało ten fenomen. Ten fenomen spowodowała perspektywa „pojednania z Rosją”. Bardzo możliwe, że środowisko „Gazety Wyborczej” obiecuje sobie po tym „pojednaniu” zupełnie cos innego, niż środowisko „Myśli Polskiej” - ale na tym etapie nie ma to większego znaczenia. Ważne jest, że katalizatorem tej jedności zarówno wtedy, jak i dzisiaj jest Rosja. Rosja może nas pojednać tak samo, jak piasek wyciąga z człowieka wszystkie choroby. SM

Zabójcza filantropia Gatesów W lipcu odbył się w Londynie szczyt na temat planowania rodziny zorganizowany przez brytyjski rząd, fundację Billa i Melindy Gatesów oraz Fundusz Ludnościowy ONZ. Żona założyciela Microsoft zapowiedziała, że w ciągu najbliższych ośmiu lat wyda ponad miliard dolarów na poszukiwania nowych technik antykoncepcji i upowszechnienie środków antykoncepcyjnych w krajach Trzeciego Świata. Według Melindy Gates to „najlepszy sposób na zmniejszenie liczby aborcji”. Wypowiedź ta wprawiła obrońców życia w osłupienie. Fundacja Gatesów od lat finansuje kliniki aborcyjne, sterylizacje i programy planowania rodziny na całym świecie. Założyciel Microsoftu wraz z grupą wpływowych miliarderów postawił sobie za cel zredukowanie liczby światowej ludności o co najmniej miliard wszelkimi dostępnymi środkami – Jestem katoliczką, wierzę w tę religię, są w niej wspaniałe moralne nauki, którym jestem wierna. Ale muszę też myśleć o tym, jak ratować życie kobiet. Nie wolno pozwolić, by kobiety i dzieci umierały – podkreśliła Melinda Gates podczas londyńskiej konferencji. – Kobiety wiedzą, że jedyną drogą do tego, by wyżywić i wyedukować dzieci, to nie mieć ich aż tyle – dodała. Antykoncepcja to nowy konik Gatesów, którzy w ostatnich latach swojej działalności charytatywnej skoncentrowali się na rozwoju i dystrybucji szczepionek oraz wprowadzeniu genetycznie modyfikowanej kukurydzy i soi na rynki w Afryce i Azji. W 2010 r. para miliarderów (ich majątek szacuje się na ok. 60 mld dolarów) kupiła pakiet udziałów o wartości 23 mln dolarów w międzynarodowym koncernie Monsanto, specjalizującym się w biotechnologii i rozwoju genetycznie modyfikowanych ziaren siewnych. Wywołało to falę krytyki w mediach. „Czy oni w ogóle wiedzą, co robią?” – pytał wówczas oburzony brytyjski „The Guardian”.

Maltuzjańska obsesja Zapowiedź powrotu do programów planowania rodziny, jeden z głównych celów działalności od chwili założenia Fundacji Gatesów w 1994 r., nie wywołała sprzeciwów antyglobalistów. Zaprotestował jedynie watykański „L’Osservatore Romano”, który zarzucił Melindzie Gates „hipokryzję”. Fundacja Billa i Melindy Gatesów to największa na świecie fundacja charytatywna. Według magazynu „Forbes” od 1998 r. Gatesowie wydali ponad 30 mld dolarów na cele dobroczynne, z czego 15 mld na projekty związane z planowaniem rodziny, w tym promocję aborcji i ustanowienie centrów planowania rodziny w Afryce, Ameryce Południowej i Europie Wschodniej. W zarządzie fundacji zasiada 86-letni ojciec założyciela Microsoftu, William H. Gates Sr., który przez lata kierował siecią klinik aborcyjnych w USA Planned Parenthood, oraz 82-letni amerykański inwestor giełdowy, miliarder i filantrop Warren Buffet, prezes giganta ubezpieczeniowego Berkshire Hathaway, który współfinansował rozwój i dystrybucję pigułki wczesnoporonnej RU-486. Myli się jednak ten, kto uważa, że motywem charytatywnej działalnością Gatesa jest „humanizm”, czyli chęć poprawienia bytu zubożałych mieszkańców krajów Trzeciego Świata. Założycielem Microsoftu kieruje zwyczajny, nagi strach przed zalaniem bogatej Północy przez rzeszę obdartych nędzarzy z biednego Południa. Podczas gdy przyrost naturalny w rozwiniętych krajach Zachodu jest ujemny, w krajach Trzeciego Świata wciąż rośnie. W 2009 r. Gates potajemnie spotkał się w Nowym Jorku. z Buffetem, założycielem CNN Tedem Turnerem, miliarderami Davidem Rockefellerem jr. i Georgem Sorosem, burmistrzem Nowego Jorku Michaelem Bloombergiem oraz czarnoskórą gwiazdą amerykańskiej telewizji Oprah Winfrey, którzy dzielą jego obsesję. Celem spotkania było znalezienie sposobów na zmniejszenie światowej ludności o co najmniej miliard. – W 2040 r. liczba ludzi na świecie osiągnie 9,3 mld. Za pomocą kontroli narodzin możemy zatrzymać ten wzrost na poziomie około 8,3 mld. – argumentował Gates, podczas spotkania. Inaczej – jak twierdzi – świat wpadnie w tzw. pułapkę maltuzjańską.

Przyrost albo postęp Chodzi o teorię przeludnienia, sformułowaną przez brytyjskiego ekonomistę T.R. Malthusa w 1798 r., która głosi istnienie stałej dysproporcji pomiędzy tempem wzrostu ludności a tempem wzrostu produkcji żywności. Według Malthusa, liczba ludności rośnie szybciej niż możliwości jej utrzymania. Ta dysproporcja jest przyczyną występowania klęsk głodowych. By temu zapobiec, Malthus zalecał ograniczanie przyrostu biednej ludności. W eseju „Prawo ludności” pisał: „Wszystkie dzieci, które się rodzą ponad ilości, które są potrzebne, aby utrzymać populację na określonym poziomie, muszą zginąć”. Myśl o statycznej teorii zasobów kontynuowali w XX w. neomaltuzjaniści, którzy wraz Klubem Rzymskim prognozowali wyczerpanie zasobów naturalnych Ziemi w ciągu następnych stu lat i połączyli to ze szkodliwym oddziaływaniem ludzi na klimat. Postulowali radykalne środki walki z przeludnieniem, m.in. przymusowe sterylizacje. 12 lat temu, w przeddzień millenium, amerykański dziennik „New York Times” zaliczył maltuzjanizm i neomaltuzjanizm do „największych mitów XX w.” Eksperci usiłowali wytłumaczyć miliarderom, że nędza wynika z błędnej polityki gospodarczej, korupcji i struktur mafijnych. Gates i reszta Billionaire Boys Club jednak nie daje się przekonać. Każda rodzina ma mieć tylko tyle dzieci, na ile ją stać. Im ktoś jest biedniejszy, tym mniej powinien mieć potomstwa. Dzieci to nędza, głód i przeszkoda na drodze kobiet do samorealizacji – wpajają organizacje związane z fundacją Gatesów rodzinom w krajach Trzeciego Świata. Robią to m.in. za pomocą Funduszu Ludnościowego ONZ (UNFPA), który w czasie wojny domowej w Kosowie w 1998 r. dostarczył do szpitala w Prisztinie sprzęt do przeprowadzania aborcji. Za to inkubatory dla noworodków, o które prosił dyżurny ginekolog Sjedullah Hoxha, jak pisze konserwatywny amerykański „Population Research Institute” (PRI), nigdy do placówki nie dotarły. ONZ apelowało do lekarzy, by w imię „zrównoważonego rozwoju” pomogli zmniejszyć wskaźnik urodzeń (5,4 dzieci na kobietę). Przyrost albo postęp – oto alternatywa, przed którą amerykańscy miliarderzy i związane z nimi organizacje stawiają Lumpenproletariat tego świata.

Gabinet osobliwości Członkowie Billioniare Boys Club to prawdziwy gabinet osobliwości, zaślepiony postępową ideologią sączącą się z kręgów ekologów, domniemanych humanistów i lewackich ekspertów różnej maści. Król mediów Ted Turner podarował ONZ pod koniec lat 90. ponad miliard dolarów (to więcej niż roczny budżet Światowej Organizacji Zdrowia) m.in. na edukację seksualną dzieci w Bangladeszu oraz testy pigułki wczesnoporonnej Ru-486 na ciężarnych kobietach w obozach uchodźców w Kosowie. Fundacja Turnera we współpracy z UNFPA rozdawała także w obozach uchodźców pompki próżniowe do manualnej aborcji. Wielokrotnie nawoływano do tego, by we wszystkich krajach trzeciego świata wprowadzić politykę jednego dziecka. Taką samą, która obowiązuje w komunistycznych Chinach. – Jest nas zbyt wielu. Stąd bierze się globalne ocieplenie. Zbyt wielu ludzi zużywa atmosferę – powiedział w jednym z wywiadów. Założyciel CNN, były wiceprezes koncernu medialnego AOL Time Warner usiłował także zarazić młodzież swoją mizantropią. W tym celu stworzył komiks pod tytułem „Captain Planet and the Planeteers” dla kanału Cartoon Network. Główny bohater komiksu, Kapitan Planeta, tropi w nim ludzi zaśmiecających środowisko naturalne i …rodziny posiadające więcej niż dwójkę dzieci. – Dwa miliardy ludzi na ziemi, to byłoby coś – podkreśla Turner przy każdej okazji. Warren Buffet dzieli z Turnerem silną niechęć do chrześcijańskich wartości, które próbowali wpoić mu jego rodzice. Miliarder z Omahy wydał w 1994 r. ponad 2 mln dolarów na badania kliniczne pigułki wczesnoporonnej Ru-486 (nazwa rynkowa: Mifepristone), co doprowadziło do zalegalizowania leku przez amerykańską Food and Drug Administration (FDA). Kolejne 2 mln dolarów przekazał ma dystrybucję substancji chemicznej quinacrine hydrochloride (nazwa rynkowa: Atabrine), używanej do niechirurgicznej sterylizacji kobiet w Afryce i Azji. Substancja ta, zakazana w USA, wypala jajniki i jest często stosowana w przypadku przymusowych sterylizacji. W sumie między 1981 a 2003 r. Buffet wydał poprzez należącą do niego i jego żony Susan Thompson Buffett Foundation ok. 197 mln dolarów na programy planowania rodziny. Na liście beneficjentów pieniędzy Buffeta było także Planned Parenthood i jej europejskie siostrzane organizacje – kliniki aborcyjne Mary Stopes w Wielkiej Brytanii oraz Pro Familia w Niemczech. W 2006 r. Buffet przekazał większą część swojego majątku (37 mld dolarów) i swojej działalności charytatywnej w ręce Gatesów. Także Oprah Winfrey, David Rockefeller jr. i Michael Bloomberg od lat wspierają organizacje proaborcyjne w celu kontroli przyrostu naturalnego na świecie. I okazują przy okazji głęboką pogardę dla ludzi, których życie chcą kontrolować. Winfrey wywołała niedawno skandal, gdy w swym nowym, nadawanym z Indii programie nabijała się ze swoich gospodarzy. – Oni wciąż jedzą rękami – zauważyła na wizji i rozczulała się nad ich „tragicznym życiem”. Zapytała dzieci gospodarzy „jak mogą żyć w tak małym mieszkaniu i czy nie czują się stłoczeni”, sugerując, że jest ich zdecydowanie za dużo. Finansista George Soros, założyciel fundacji Stefana Batorego, który jak Ted Turner ma pięcioro dzieci, także martwi się, że inni mają ich za dużo i finansuje poprzez swoją flagową fundację, Instytut Społeczeństwa Otwartego (OSI), programy planowania rodziny, w tym kliniki Planned Parenthood.

Rodzinna tradycja Gates wyssał postępową proaborcyjną ideologię z mlekiem matki. W 1994 r. w wywiadzie ze znanym amerykańskim dziennikarzem telewizyjnym i byłym sekretarzem prasowym Białego Domu, Billem Moyersem, wyznał: „Mój ojciec był szefem Planned Parenthood. Przy rodzinnym stole często rozmawialiśmy na te tematy. Już jako dziecko zrozumiałem, że każdy powinien decydować o wielkości swej rodziny”. Matka założyciela Microsoftu, Mary Maxwell Gates, przez wiele lat przewodniczyła komitetowi wykonawczemu United Way of America (UWA), jednej z największych organizacji charytatywnych w USA – 1285 filii UWA zebrało w 2007 r. ponad 4,2 mld dolarów od darczyńców. Część tych pieniędzy zostało przeznaczonych na projekty Planned Parenthood, w tym dystrybucję pigułek wczesnoporonnych Ru-486 w 2003 r. w stanie Oregon. Planned Parenthood Federation of America została założona w 1942 r. przez Margaret Sanger, neomaltuzjanistkę, inicjatorkę ruchu eugenicznego w USA. Sanger zaangażowała się w działalność polityczną pod wpływem Karola Marksa. W 1914 r. zaczęła wydawać miesięcznik „The Woman Rebel”, krytykujący instytucję małżeństwa, kapitalizm i czystość seksualną. Matka Sanger w ciągu 22 lat była w ciąży 18 razy i w wieku 50 lat zmarła na raka macicy. W 1921 r. Sanger założyła organizację American Birth Control League, której organem prasowym stało się pismo „The Birth Control Review”. Publikowali w nim m.in. H.G. Wells, Pearl Buck, Julian Huxley, a także Ernst Rüdin, twórca hitlerowskiego planu higieny rasowej. Czasopismo postulowało wprowadzenie przymusowej sterylizacji i aborcji dla osób „nieprzystosowanych”, jako obrony przed grożącym społeczeństwu zalewem „złowróżbnych hord nieodpowiedzialności i imbecylizmu”. Jednym z hojnych darczyńców „American Birth Control League” był John D. Rockefeller jr., dziadek Davida Rockefellera jr, członka Billionaire Boys Club. W 1922 r. Sanger wydała książkę pt. „Pivot of Civilisation”, w której postulowała konieczność pilnej „segregacji i sterylizacji” kobiet należących do „klasy debili” przed osiągnięciem wieku rozrodczego. W kolejnych publikacjach zwalczała rodziny wielodzietne. Sanger do dziś jest traktowana przez feministki jako bohaterka, a Planned Parenthood otrzymuje pieniądze od administracji prezydenta USA Baracka Obamy. Kandydat Republikanów na prezydenta USA, Mitt Romney, zapowiedział, że gdy zostanie przywódcą USA, zamierza wstrzymać dotowanie organizacji z budżetu państwa. To prawdopodobnie jednak niewiele zmieni. Amerykańscy miliarderzy dysponują o wiele większymi środkami finansowymi niż rząd USA. I bez względu na to, czy mają wsparcie władz, czy nie, dalej będą dążyć do zmniejszenia liczby ludności na świecie. Aleksandra Rybińska

Wielomski: Sojusz z prawosławną Rosją jest jedyną możliwością przeciwstawienia się zachodniej sekularyzacji Jeżeli prawica atakuje Rosję z perspektywy walki o demokrację, prawa człowieka, itd., to znaczy, że atakuje Rosję z perspektywy lewicowej. Uważam to za nieporozumienie. Podobnie jak oskarżenia o agenturalność. Kanoniści już w XIII w. za Innocentego III rozdzielili osobę od urzędu. Abp Józef Michalik podpisał porozumienie nie z osobą Cyryla I, ale z urzędem, który on sprawuje – mówi prof. Adam Wielomski w rozmowie z Aleksandrem Majewskim (Fronda.pl)

Fronda.pl: Jak oceniasz list patriarchy Cyryla i abp Michalika? Z wielkim triumfem mogę powiedzieć, że uważam ten list za potwierdzenie słuszności linii portalu konserwatyzm.pl (śmiech). Od lat twierdzę, że pomiędzy prawosławiem, a szerzej – Rosją Władimira Putina a interesami polskimi i katolickimi istnieje zasadnicza zbieżność poglądów, polegająca na tym, że sojusz z prawosławną Rosją jest jedyną możliwością przeciwstawienia się zachodniej sekularyzacji, liberalizmowi obyczajowemu, światopoglądowemu, ateizmowi, różnego rodzaju mniejszościom, dlatego wspomniany dokument oceniam bardzo pozytywnie i mam cichą nadzieję, że nasza klasa polityczna pójdzie w ślad za naszym Episkopatem i również dokona znaczącego przewartościowania w stosunkach międzynarodowych w kierunku wschodnim. Dlatego list patriarchy Cyryla i abp Michalika uważam za jeden z największych – niestety nie dokonanych przez władze państwowe – sukcesów polskiej polityki po 1989 r

Niektórzy twierdzą, że ten list może zostać potraktowany jako ukłon w stronę Moskwy czy uprawianie polityki z perspektywy kolan… Można tak mówić, jeżeli nie przeczytało się tego listu. Dokument wyraźnie mówi o kwestiach historycznych, które należy wyjaśnić, co oczywiście jest ustępstwem ze strony rosyjskiej na naszą korzyść. Według mnie wynika to z pewnej strategii Cerkwii, która – jak wiemy – nie jest w Rosji całkowicie niezależna od państwa. Wcześniej próbowała współpracować z zachodnimi protestantami, ale prawosławni chyba szybko przekonali się, że zachodni protestantyzm nie jest formą oporu przeciwko demoliberalizmowi, ponieważ stał się jego częścią. Dlatego w samej Cerkwii nastąpiło przewartościowanie poglądów nt. sojuszy eklezjalnych, w kierunku Kościoła katolickiego, który jako jedyny opiera się liberalizmowi i sekularyzacji.

Czy takie porozumienie może być trwałe? Mam nadzieję, że to będzie trwałe, ponieważ obydwie strony są do tego sojuszu, niejako, zmuszone. Z jednej strony, na Zachodzie Europy mamy liberalizm wojujący, a zdrugiej strony, w Rosji również pojawiają się podobne ruchy. Wystarczy wspomnieć aferę Pusssy Riot czy dzisiejsze doniesienia o nagiej feministce z organizacji Femen, która ścięła drewniany krzyż. To wszystko jest elementem wielkomiejskiego ruchu liberalnego w Rosji, który jest importowany z Zachodu. I tak, jak rewolucja liberalna jest internacjonalistyczna, tak samo kontrrewolucja chrześcijanska – albo będzie internacjonalistyczna albo nie będzie jej wcale. Nie ma czegoś takiego – parafrazując Józefa Wissarionowicza Stalina – jak kontrrewolucja w jednym kraju.

Jednak nadal możemy spotkać się z opiniami, że takie inicjatywy niosą ze sobą również pewne zagrożenia. Niektóre środowiska nie mogą zrozumieć, że zagrożeniem nie jest dzisiaj komunizm, bo już go nie ma, ale liberalizm. Mamy do czynienia z oczywistym pomieszaniem z poplątaniem. Po drugie, traktowanie dzisiejszej Rosji jako kraju komunistycznego uważam za totalne nieporozumienie. Np. red. Jan Pospieszalski atakuje patriarchę Cyryla za to, że wspiera “niedemokratyczny reżim Putina”. Jeżeli prawica atakuje Rosję z perspektywy walki o demokrację, prawa człowieka, itd., to znaczy, że atakuje Rosję z perspektywy lewicowej. Uważam to za nieporozumienie. Podobnie jak oskarżenia o agenturalność. Kanoniści już w XIII w. za Innocentego III rozdzielili osobę od urzędu. Abp Józef Michalik podpisał porozumienie nie z osobą Cyryla I, ale z urzędem, który on sprawuje. To z kolei oznacza, że sojusz przetrwa – o ile nie zostanie wypowiedziany – nawet śmierć patriarchy Cyryla czy śmierć abp Michalika. Dlatego sojusz uważam za trwały, a jedyne zagrożenie dla niego upatruję nie ze strony rosyjskiej, ale ze strony polskiej. Obawiam się, że biskupi, którzy często są chwiejni, mogą wycofywać się pod wplywem tzw. patriotycznej opinii publicznej, która widzi w Putini i Cerkwi jakieś ciemne siły. Mam nadzieję, że na tyle, na ile mocno zaangażował się w tę sprawę abp Michalik, takie wycofanie będzie niemożliwe. Fronda.pl

Smoleńscy adiutanci Zażyłość z gen. Markiem Dukaczewskim była jedną z głównych przyczyn zwolnienia Radosława Sikorskiego z Ministerstwa Obrony Narodowej za czasów PiS. Sikorski otaczał się wtedy ludźmi starego układu, którzy – zdaniem m.in. prezydenta Lecha Kaczyńskiego – powinni być zastępowani kadrami wykształconymi po 1989 r. Sikorski tego nie chciał robić – mówi poseł PiS Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych i były zastępca szefa BBN, w rozmowie z Leszkiem Misiakiem i Grzegorzem Wierzchołowskim. Przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu powierzono m.in. Tomaszowi Turowskiemu, dawnemu agentowi komunistycznemu, oraz Jarosławowi Bratkiewiczowi, absolwentowi sowieckiej uczelni w Moskwie. Dlaczego wybrano właśnie te osoby? A kto inny wobec polityki, jaką od lat prowadzi minister Sikorski, mógłby tę wizytę organizować? Pozostaje pytanie, czy Sikorski zdawał sobie sprawę, że promując takich ludzi, może doprowadzić do tego, że podejmą oni działania przeciw prezydentowi, czy też po prostu zachował się nonszalancko, nieświadomie zostawiając im wolną rękę. Trzeba bowiem pamiętać, że Sikorski po tym, jak obraził się na PiS i cały obóz patriotyczny, zaczął podejmować wiele decyzji z przekory, na złość. Sporo jego działań wynika z czystej złośliwości lub z chęci neofickiego przypodobania się PO. W latach 90. Sikorski prezentował się przecież jako polityk proatlantycki, proamerykański, dopiero gdy jego sympatia nie została odwzajemniona, stał się politykiem antyamerykańskim; wtedy też zaczął kolegować się z politykami i urzędnikami, których do tej pory tępił jako wywodzących się z obozu komunistycznego. Jakąś ewolucję Sikorskiego w tym kierunku, i pierwsze takie dziwne znajomości, można było zauważyć już wtedy, gdy był ministrem obrony w rządzie Prawa i Sprawiedliwości.

O kim Pan mówi? Chodzi mi m.in. o przyjaźń z byłym szefem WSI gen. Markiem Dukaczewskim, który był bardzo częstym gościem w jego gabinecie. Zdarzało się, że późną nocą Sikorski dzwonił do mnie i oddawał słuchawkę Dukaczewskiemu. Chciał, żebym jako wiceminister odpowiedział generałowi na interesujące go pytania.

Czego one dotyczyły? Nie mogę zdradzać szczegółów. Powiem tylko, że chodziło o bezpieczeństwo państwa. Taka zażyłość z Dukaczewskim była jedną z głównych przyczyn zwolnienia Sikorskiego z Ministerstwa Obrony Narodowej. Sikorski otaczał się wtedy ludźmi starego układu, którzy – zdaniem m.in. prezydenta Lecha Kaczyńskiego – powinni być zastępowani kadrami wykształconymi po 1989 r. Sikorski tego nie chciał robić. Kolejny etap tej ewolucji Sikorskiego to MSZ. Sikorski zaczął wtedy umieszczać w sekretariacie, w gabinecie dyrektora generalnego, w departamencie kadr ludzi całkowicie mu oddanych; wielu z nich pochodziło z MON, w tym oficerowie. Takie podejście wynikało też częściowo z jego charakteru. Sikorskiemu spodobało się bowiem, że jego polecenia były traktowane jak rozkaz. Zaczął przenosić ten zwyczaj do MSZ, zapominając, że w tym resorcie – jakkolwiek istnieje hierarchia – wiele decyzji uciera się w rozmowach i w porozumieniu z dyrektorami departamentów, mającymi bardziej szczegółową wiedzę w wybranych tematach. Tymczasem Sikorski dobierał sobie ludzi całkowicie uległych, o charakterze adiutantów. Ekipa, która zaczynała z nim pracę w 2007 r., została szybko odsunięta: osoby te albo wyjechały na placówki, albo tak jak ja zerwały z nim kontakt. Pozostali tylko ci, którzy całkowicie mu się podporządkowali.

Jakie czynniki zagrały w przypadku ściągnięcia do MSZ dwa miesiące przed katastrofą smoleńską Tomasza Turowskiego, byłego komunistycznego szpiega? Czy Radosław Sikorski mógł nie znać jego przeszłości? Nie potrafię tego wytłumaczyć. Sikorski powinien znać życiorys Turowskiego. Był ministrem obrony, podlegały mu służby wojskowe, potem został ministrem spraw zagranicznych, współpracował ze służbami cywilnymi. Powtórzę: Sikorski powinien wiedzieć, kim jest Turowski.

Turowski po 1990 r. pracował także w służbach bezpieczeństwa III RP, np. w Urzędzie Ochrony Państwa. Czy o tym fakcie Sikorski również powinien wiedzieć? Powinien.

23 lata po 1989 r., po tzw. wolnych wyborach, w kraju demokratycznym, w resorcie odpowiadającym za polską politykę zagraniczną wiele ważnych funkcji pełnią absolwenci MGIMO – moskiewskiej akademii dyplomatycznej. Dyrektorem politycznym MSZ jest np. Jarosław Bratkiewicz, który kończył tę szkołę w 1980 r. Jaki to ma wpływ na polską polityką zagraniczną? Ta sprawa ma dwa wymiary. Po pierwsze: wytworzył się rodzaj kasty, grupy ludzi trzymających się razem i wzajemnie się popierających. Można to zrozumieć: w podobny sposób współpracują i wspierają się znajomi, którzy kończyli te same szkoły lub wywodzą się z tych samych miast. Ale jest też druga kwestia, istotniejsza – wykształcenie w Związku Sowieckim tak zmieniło mentalność niektórych dyplomatów, że uważają oni, iż najważniejsze jest ułożenie dobrych stosunków z Rosją. W rezultacie ludzie ci nie mają żadnej sympatii dla tzw. polityki jagiellońskiej, czyli wspierania ambicji integracyjnych takich krajów jak Ukraina, Gruzja czy Mołdawia. Zakładają, że są to kraje albo sztuczne, albo niewarte niezależnego funkcjonowania. Zdaniem większości absolwentów sowieckich uczelni, bezpośrednio rozmawiać należy tylko z Rosją; inni to rezuny, bisurmany, wybryki historii – takie właśnie określenia słyszałem z ust ludzi wywodzących się z tego środowiska. Dyplomaci po MGIMO to grupa Polaków wielko-Rusów, którzy studiując w Rosji, zachłysnęli się potęgą tego państwa. Edukacja w latach 80. na sowieckich uczelniach przygotowywała ich do zupełnie innej polityki: do wielkiej rewolucji proletariackiej w Trzecim Świecie. Rozumiem, że można było ich wykorzystać jeszcze na początku lat 90., np. ze względu na znajomość egzotycznych języków (MGIMO miało przecież takie specjalizacje, których u nas wtedy nie było), ale opieranie dyplomacji w 2012 r. na ludziach dawnego układu jest nie do pojęcia. Wiemy, że część osób studiujących w Moskwie, przyszłych dyplomatów, została już wtedy zwerbowana przez Rosjan To aspekt, którego nie należy bagatelizować. Część ludzi z tego środowiska jest związana z Rosją także przez koneksje rodzinne, wielu z nich ma np. żony Rosjanki.

Jak silna w MSZ jest pozycja Jarosława Bratkiewicza, który uważa, że obecna wschodnia polityka Polski zbiega się z „budowaniem strategicznego partnerstwa z Rosją”? Sikorski filozofię Bratkiewicza przejął i wprowadził w życie. Uznał, że nie ma sensu wspierać Ukrainy i Gruzji. Oceny Bratkiewicza dotyczące Rosji stały się podstawą myślenia Sikorskiego zapewne dlatego, że bezpośrednie dogadywanie się z Moskwą i pomijanie w rozmowach z nią spraw drażliwych jest lepiej odbierane na Zachodzie, np. w Niemczech.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Prawosławny sojusznik Watykanu „Kościoły katolicki i prawosławny w dzisiejszym świecie są naturalnymi i jedynymi sojusznikami w tej okrutnej walce, jaka jest prowadzona między reprezentantami laickiego liberalizmu i nosicielami tradycji chrześcijańskiej” - Patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl

Wizyta Patriarchy Cyryla w Polsce budzi żywe dyskusje, ale jej kierunek jest fałszywy. Koncentruje się bowiem prawie wyłącznie na historii i polityce. Owszem, jest to ważny temat, ale jest pewne, że wizyta ta niesie ze sobą o wiele poważniejsze konsekwencje. Analiza poglądów zwierzchnika Cerkwi prawosławnej w Rosji zawarta w zbiorze jego wypowiedzi i artykułów pt. „Wolność i odpowiedzialność. W poszukiwaniu harmonii” (Białystok 2010) wskazuje na jedno: Cerkiew porzuciła lansowany w latach 90. flirt z protestantyzmem i uznała, że wobec zagrożeń jakie niesie ze sobą liberalizm, roszczący sobie pretensje do monopolu ideowego w skali globu – to Kościół katolicki zostaje głównym sojusznikiem w walce z tymże zagrożeniem. Ma to znaczenie historyczne. Oto garść przemyśleń Cyryla publikowanych w tej książce. Zacznijmy od uwagi ogólnej. Cyryl zwraca uwagę, że wraz z poszerzaniem Unii Europejskiej na tereny zamieszkałe przez prawosławnych Cerkiew staje oko w oko z ideologicznym liberalizmem i sekularyzmem. Pisze:

„Należy zwrócić szczególną uwagę na wartości moralne jednoczącej się Europy. Jest oczywiste, że wartości te również są standaryzowane w oparciu o zachodni liberalizm. Dopóki granice zjednoczonej Europy pokrywały się z granicami Europy Zachodniej, problem można było rozpatrywać jako „wewnętrzną” sprawę Zachodu, jako jego własny wybór cywilizacyjny, za który odpowiedzialność w planie religijnym i pasterskim ponoszą Kościoły zachodnie. Dzisiaj granice zjednoczonej Europy przesuwają się w kierunku wschodnim i w niedalekiej przyszłości wejdą do niej kraje z wielomilionową ludnością prawosławną. Cóż będzie dla tych krajów oznaczać, jeśli mają zachować duchową kulturę i religię, tożsamość, życie w zgodzie z obcymi dla nich standardami etycznymi i wartościami? Jeśli Europa, a być może cały świat, zostaną zunifikowane w oparciu o jedną normę kulturowo-cywilizacyjną, to – być może – będzie nimi łatwiej rządzić, ale piękna różnorodności i wraz z nim ludzkiego szczęścia na pewno w nich nie przybędzie. Poza tym dzisiaj wyraźnie już widać, że ekspansja liberalizmu nie obejdzie się bez konfliktów, zwłaszcza w tych sferach życia społecznego, które najsilniej zachowują wartości wyrosłe na narodowej tradycji duchowo-kulturowej. Na Wschodzie jest to zjawisko oczywiste, na Zachodzie mniej oczywiste, chociaż realnie jest ono obecne i tu, i tam”.

Koniec dialogu z protestantami Dalej Patriarcha wyjaśnia dlaczego dialog z protestantami zakończył się fiaskiem:

„Jestem głęboko przekonany, że przyczyna kryzysu współczesnego ekumenizmu jest pod wieloma względami związana z jego niemożliwością uświadomienia sobie fundamentalnego znaczenia Tradycji Apostolskiej jako normy wiary. Norma ta, złotą nicią przechodząca przez historię powszechną i łącząca wiek apostolski z naszymi czasami, wyczerpująco określa drogi życia i zbawienia chrześcijanina. Strzeżenie i głoszenie nieskażonej normy wiary jest misją prawosławia w świecie, gdyż rezygnacja z Tradycji w istocie oznacza automatyczne uznanie zasady, że wszystko jest dozwolone. W istocie, zgoda pewnych denominacji chrześcijańskich na wprowadzenie kapłaństwa kobiet lub udzielanie błogosławieństwa związkom homoseksualnym nie jest czymś innym, jak praktyczną realizacją liberalnego standardu praw człowieka w sferze religijnej. Jest to jeden z wielu przypadków konsekwentnego i ukierunkowanego usuwania z życia współczesnego społeczeństwa normy wiary i zamieniania jej na liberalny standard. Tragedia części współczesnego protestantyzmu tkwi w przyjęciu tej zamiany i uczestniczeniu w niej. To grozi utratą samoświadomości konfesyjnej aż do całkowitej jej likwidacji w systemie wartości zsekularyzowanego świata. Właśnie poprzez działania w ruchu ekumenicznym, a przede wszystkim w Światowej Radzie Kościołów, tendencja ta stała się zauważalna dla prawosławnych. Protestując przeciwko kapłaństwu kobiet i uznaniu małżeństw homoseksualnych, prawosławni protestują przeciwko samej idei pewnego priorytetu liberalnego standardu (jak wiadomo, mającego nie tylko chrześcijańskie korzenie) nad normą kościelnej Tradycji. W kryzysie ekumenizmu wyraźnie ujawnia się dążenie protestanckiej większości do wykorzystania idei liberalnej jako idei fundamentalnej, pod wieloma względami określającej ekumeniczną etykę i praktykę, przy równoczesnym braku zrozumienia dla tematyki Tradycji. Doprowadziło to, nie bacząc na pewne sukcesy w dziedzinie osiągnięcia konsensusów w kwestiach wiary, do tego, że prawosławni i protestanci stanęli wobec nowych podziałów, mających swe przyczyny w pewnej „absolutyzacji” liberalnych standardów przez teologię protestancką. Jednakże tych poważnych różnic i sprzeczności nie należy traktować jako powodu do przerwania dialogu, a tym bardziej do religijnego sprzeciwu wobec Zachodu. Przeciwnie, rosyjski Kościół prawosławny w duchu braterskiej otwartości postawił problem kryzysu współczesnego ekumenizmu, widząc w kontynuacji dialogu między chrześcijanami możliwość niesienia podzielonemu chrześcijaństwu świadectwa o podstawowym znaczeniu norm wiary, wyrażonych w Tradycji Apostolskiej. Bardzo owocny może być pod tym względem dialog z Kościołem rzymskokatolickim, uznającym Tradycję za normę wiary”. Jest to opinia z roku 1999. Już wtedy Cyryl widział z całą mocą bezsens dialogu z protestantami kosztem porozumienia z Kościołem katolickim. Wtedy Patriarchą Moskwy w Wszechrusi był jeszcze Aleksy II (Rydygier). Ten pochodzący z Estonii hierarcha był bardziej przywiązany do dialogu z protestantami i bardziej nieprzychylnie nastawiony do katolicyzmu, niż obecni pasterze Cerkwi – Cyryl i Hilarion.

Zatrute źródła liberalizmu Cyryl analizując obecny stan duchowy Zachodu nie ma wątpliwości, że jego źródła tkwią w Oświeceniu i ideologii rewolucji francuskiej. W roku 2000 pisał:

„U podstaw tego stylu życia leżą idee liberalne, łączące w sobie pogański antropocentryzm, który wszedł do kultury europejskiej w epoce Odrodzenia, protestancką teologię i żydowską myśl filozoficzną. Idee te ostatecznie ukształtowały się pod koniec epoki Oświecenia w pewien kompleks zasad liberalnych. Rewolucja francuska okazała się aktem koronującym tę rewolucję duchowo-światopoglądową, u podstaw której leży odrzucenie normatywnego znaczenia Tradycji. Nie przypadkiem rewolucja ta zaczęła się od Reformacji, bowiem właśnie Reformacja odrzuciła normatywne znaczenie Tradycji w sferze wiary chrześcijańskiej. Tradycja w protestantyzmie przestała być kryterium prawdy, takim kryterium stało się osobiste rozumienie badanego Pisma Świętego i osobiste doświadczenie religijne. Protestantyzm w istocie jest liberalnym odczytaniem chrześcijaństwa. Obecny kryzys ekumenizmu jest przede wszystkim kryzysem metodologicznym. Zamiast próby porozumienia się na samym początku dialogu w sprawie najważniejszej, a mianowicie rozumienia Pisma Świętego jako normy wiary i kryterium prawdy teologicznej, chrześcijanie zaczęli omawiać ważne, ale drugorzędne problemy. Wyraźny sukces w omawianiu tych problemów w istocie nie ma większego znaczenia praktycznego, bowiem jakie znaczenie może mieć zgoda w kwestiach wiary, kiedy jedna ze stron – znaczna część teologów protestanckich – nie uznaje samego pojęcia normy wiary? W związku z tym każde porozumienie może być zamienione lub rozpatrzone na nowo, gdy pojawią się nowe idee i nowe argumenty, mogące wprowadzić nowe kryteria podziału”. Te zatrute źródła sprawiają, że Unia Europejska jest budowana na zgniłych fundamentach:

„Bardzo charakterystyczna sytuacja powstała również podczas omawiania projektu konstytucji Unii Europejskiej, który milczy na temat wartości chrześcijańskich. Jednakże chrześcijanie nie powinni bać się powiedzieć wprost – bez wartości moralnych wolność, demokracja, prawa człowieka, godność osoby tracą sens i mogą przekształcić się w coś zupełnie przeciwnego! Wiemy o tym z doświadczenia historycznego. Europa stanowi pewną moc duchową i kulturową we współczesnym świecie nie tylko dlatego, że w ciągu dwóch ostatnich wieków przyswoiła laicki humanizm, ale pod wieloma względami dlatego, że właśnie w Europie ciągle jest obecna wielowiekowa tradycja chrześcijańska. Chrześcijaństwo zachodnie istnieje nie dlatego, że dostosowało się do obcych ideologii, ale dlatego, że stały za nim bogate dziedzictwo historyczne i żywa wiara milionów prostych ludzi. Rozpad Związku Sowieckiego nie spowodował przekształcenia się państwowej struktury w krwawą miazgę nie dlatego, że „oświeceni” ludzie w Moskwie, Kijowie lub Waszyngtonie wypracowali proces pokojowy. Po prostu naród rosyjski, nawet po dziesięcioleciach ateizmu państwowego, zachował sumienie i moralność – prawosławną, muzułmańską – zakorzenioną w tych religiach (…) Prawodawcy nowej Europy powinni usłyszeć stanowisko ludzi wierzących – laickie wartości liberalne są niewystarczające. Te wartości nie są także wystarczające dla całego społeczeństwa. Wykluczając pojęcie grzechu i osobistej odpowiedzialności, wartości te nie są zdolne powstrzymać degradacji moralnej społeczeństwa, ponieważ obiektywnie sprzyjają wolności upadłego człowieka, wolności poza systemem moralnym. Taka wolność kończy się anarchią, wybuchem wyzwolonych żądz, zniszczeniem zasad moralnych w życiu osobistym, rodzinnym i społecznym. Dobrobyt Europy powinien być budowany na uświadomieniu sobie faktu, że prawa człowieka, pokój i harmonia mogą być autentycznie realizowane jedynie dzięki poczuciu obowiązku i odpowiedzialności, jedynie w konkretnym systemie wartości moralnych”.

Totalitaryzm u bram Cyryl zauważa, że UE zaczyna traktować „ideologię praw człowieka” jako jedynie obowiązującą, starając się zepchnąć na margines inne systemy filozoficzne i ideowe. Ujmuje to tak:

„Uważając wolność za wielką wartość, państwa i wspólnota międzynarodowa wprowadzają do prawodawstwa takie normy społeczno-polityczne, które są sprzeczne z normami życia człowieka wierzącego, należącego do tradycyjnych religii. Z jednej strony nikt nie przygotowuje zamachu na życie człowieka jako takie, ale na poziomie społecznym jest on coraz częściej zmuszany do uznawania za normę życia tego, co jest sprzeczne z jego przekonaniami. W bliskim czasie może to doprowadzić do tego, że chrześcijanie lub inni wierzący nie będą mogli pełnić wielu znaczących społecznie funkcji i rozwijać wielu rodzajów działalności, ponieważ będą od nich żądać tego, czego oni nie mogą uczynić bez zdrady swojej wiary i popełnienia grzechu. Najbardziej wyrazisty przykład rozwoju takiego scenariusza został niedawno zademonstrowany na poziomie Unii Europejskiej, kiedy Parlament Europejski odrzucił kandydaturę włoskiego polityka Rocco Buttiglione na stanowisko komisarza sprawiedliwości i spraw wewnętrznych Komisji Europejskiej z powodu nieakceptowania przez niego homoseksualizmu jako normy relacji międzyosobowych. Jeszcze jeden przykład, dotyczący byłego burmistrza Nowego Jorku, Giulianiego. Określając swoje stanowisko w kwestii aborcji jeszcze jako burmistrz amerykańskiej megapolis, powiedział, że jako chrześcijanin jest przeciwko aborcji, lecz jako burmistrz jest zmuszony ją popierać, ponieważ taka jest wola większości mieszkańców miasta”.

Rosja sojusznikiem Watykanu Sprzeciw wobec tych zakusów wymaga odwagi, ale także wsparcia ze strony państw mających znaczenie i siłę. Dla Cyryla jest pewne, że takim państwem powinna być Rosja:

„Jestem głęboko przekonany, że Rosja dzisiaj powinna bronić idei wielobiegunowego świata. Przy czym bieguny te nie powinny być wyłącznie polityczne, jak to rozumieją dyplomaci. Nie, w naszym rozumieniu wielobiegunowość świata harmonijnie łączy w sobie wielość modeli cywilizacyjnych. Rzeczywistość wymaga uznania tego bezsprzecznego faktu, że dzisiaj paralelnie istnieje kilka kultur zakorzenionych w różnym doświadczeniu religijnym, doświadczeniu, które paradoksalnie włącza w siebie także negację religii, czyli ateizm. Czy można znaleźć w nich jakieś punkty styczne? Myślę, że można. Jeśli zgodzimy się, że istnieje wspólny system współrzędnych etycznych, to owe punkty styczne same się ujawnią. Rosja daje unikalny przykład takiej jedności w różnorodności”. I dalej:

„Czy co się komuś podoba, czy też nie, Rosja pod względem kulturowym, geograficznym, historycznym, politycznym i psychologicznym jest częścią ogólnoeuropejskiej przestrzeni, jednak w obecnych procesach integracji nie powinniśmy dawać się bezwiednie prowadzić i bez żadnych zastrzeżeń przyjmować liberalne stereotypy zachowania i wartości moralne, sformułowane bez naszego bezpośredniego udziału. Rosja ze swoją tysiącletnią tradycją duchową, kulturową, teologiczną i intelektualną nie powinna bez krytycznego przemyślenia przyjmować idei, które pojawiły się w kontekście kultury zachodnioeuropejskiej, chociaż nie powinna ich też odrzucać tylko dlatego, że mają one obce pochodzenie. Niestety, nasze szczere dążenie do przeanalizowania bez uprzedzeń zestawu tych idei jest natychmiast odrzucane. Nawet więcej, każda samodzielna pozycja krytyczna w stosunku do laickiego liberalizmu, obecnie występującego w roli ideologicznego zabezpieczenia procesów integracyjnych w nowej Europie, w nieunikniony sposób wywołuje komendę: Bagnet na broń!”. Równocześnie dzisiaj, niestety, można obserwować pojawienie się symptomów świadczących o dążeniu pewnych kręgów liberalnych do przejścia do jawnego użycia siły w walce z tradycjonalizmem, w tym także z religijni wartościami i zwyczajami”. Ale Rosja to za mało. Cyryl jest przekonany, że między Kościołem katolickim, który – co podkreśla – zachował wierność Tradycji – nie ma różnic w ocenie sytuacji. Podczas spotkania w redakcji „Literaturnoj Gaziety” w roku 2004, tak to zarysował:

„Człowiek, któremu papież Benedykt XVI udzielił prywatnej audiencji następnego dnia po swojej intronizacji, to Wasz pokorny sługa. Rozmawialiśmy o tym. Kościoły katolicki i prawosławny w dzisiejszym świecie są naturalnymi i jedynymi sojusznikami w tej okrutnej walce, jaka jest prowadzona między reprezentantami laickiego liberalizmu i nosicielami tradycji chrześcijańskiej. Wraz z katolikami możemy bronić wartości chrześcijańskich. Mamy już doświadczenie podobnej wspólnej pracy. Na przykład w procesie przygotowywania projektu Konstytucji Europejskiej weszliśmy w aktywny dialog z Kościołem katolickim i osiągnęliśmy wzajemne zrozumienie”. W tym kontekście wizyta Cyryla w Polsce nabiera szczególnego znaczenia. Jest to kolejny krok ku strategicznemu sojuszowi obu Kościołów, które nie ugięły się do tej pory pod naporem laickiego liberalizmu i niszczącego narody sekularyzmu. Gra idzie o wysoką stawkę. Watykan w latach 80. sprzymierzył się z USA w walce z komunizmem (ZSRR), a przynajmniej tak to wyglądało. Ameryka nie okazała się jednak sojusznikiem Watykanu w walce o wartości, wręcz przeciwnie, lansuje na świecie liberalny laicyzm i tzw. demokrację. Patriarchat Moskiewski proponuje Watykanowi nowe rozdanie – w duchu Fatimy. Jan Engelgard

Isakowicz Zaleski Cyryl I jest na Ukrainie symbolem rusyfikacji to właśnie w Rydze Polska ostatecznie wyparła się idei jagiellońskiej – porozumienia narodów znajdujących się między Niemcami a Rosją. Jedynej koncepcji, która może zapewnić Polsce, że będzie liczącym się graczem, a nie średnim państwem

 Isakowicz Zaleski „Jak wytłumaczyć list np. prawosławnym na Ukrainie list do Cyryla I jeśli jest tam on symbolem rusyfikacji?Jak wytłumaczyć żePolacy tak łatwo przechodzą nad tym do porządku dziennego?Patriarchajest przeciwnikiem unii części prawosławnych z Kościołem rzymskokatolickim czyli Unii Brzeskiej.A na Ukrainie, w Polsce czy na Białorusi istnieją przecież struktury Kościoła grecko-katolickiego. Dwóch biskupów grecko-katolickich z Wrocławia i Przemyśla wchodzi w skład Episkopatu Polski. Jaki jest stosunek Cyryla I do unitów? Czy będą oni przez niego sekowani?”......”  Pojednanie między narodami i wyznawcami różnych religii jest piękną zasadą opartą o najpiękniejsze ideały chrześcijańskie. Jednak zawsze jest pytanie kto z kim ma się jednać i na jakich zasadach?”....”Cyryl I jest osobą niesłychanie kontrowersyjną np. na Ukrainie, gdzie podział w obrębie prawosławnych przebiega w ten sposób, żeznaczna część Ukrainy, głównie wschodniej, podlega patriarchatowi moskiewskiemu, natomiast z chwilą uzyskania niepodległości w 1991r. powołano patriarchat kijowski, niezależny, aby przeciwstawić się wpływom Rosji– i to jest drugi nurt prawosławia na Ukrainie.Cyryl I zwalcza patriarchat kijowski i jest to przyczyną wielu konfliktów religijnych i narodowościowych. Ostatnia wizyta Cyryla I na Ukrainie odbyła się w atmosferze protestów. Dla mnie więc Cyryl I jest osobą niewiarygodną. „.....(źródło)

Triumfalna wizyta Cyryla I to spektakularny sukces rosyjskich służb specjalnych , którym cerkiew rosyjska jest podporządkowana. Rosjanie dzięki pełnej splendoru wizycie uzyskali kilka korzyści . Pierwsza to pokazanie Ukraińcom ,że Polska odwróciła się od nich plecami i praktycznie oficjalnie uznaje Ukrainę i Białoruś za rosyjską strefę wpływu. To może jednak się zmienić po objęciu władzy w Polsce przez Kaczyńskiego i Kamińskiego ( CBA ) . Kaczyński jest „jagiellończykiem „ i spadkobiercą jagiellońskich wizji Piłsudskiego Druga korzyść, dużo groźniejsza to wbicie rosyjskich szponów i rozdarcie kościoła w Polsce oraz wbicie kolejnego klina w ruch społeczny jakim jest Obóz Patriotyczny. Kościół rozpoczął własną grę polityczną z Cerkwią i Rosją wbrew odwiecznym interesom Polski . Niczym dobrym się to nie skończy . Całą dyskusja wokół wizyty i współdziałanie części hierarchów z oficerem rosyjskiej służby bezpieczeństwa stojącym na czele cerkwi pokazuje jedno . Rosjanie staja się strona i zaczynają brać aktywny udział w rozgrywkach wewnątrz polskiego kościoła . Cyryl I odpalił na nowo wojnę pomiędzy zwolennikami wizji Piłsudskiego i Dmowskiego . Trzecia opcja , w tej chwili najsilniejsza, czyli stronnictwo pruskie Tuska tylko na walce wewnątrz opozycji zyskuje. Niedługo Marsz Niepodległości , a Cyryl I jest jak się teraz okazało jednym z głównych rozgrywających. Zamiast jednoczyć siły , aby wyzwolić Polskę spod okupacji II Komuny Polacy rozpoczną bój o to , kto miał lepszy pomysł na Polskę . Piłsudski, czy Dmowski W tym sporze, który swoją wizytą rozpalił Cyryl I , Giertych , Ziobro , Terlikowski stanęli jak widzimy po stronie Dmowskiego. Zwolennicy Kaczyńskiego po stronie Piłsudskiego A jest to jeden z fundamentalnych sporów o przyszłość Polski . Najlepiej wizję jagiellońską zobrazował Litwin , profesor Bumblauskas „A na Litwie, która długo czerpała z legendarnych tradycji Litwy pogańskiej, od momentu wejścia do UE i NATOakcentuje się spuściznę wspólnej z Polską tradycji historycznej„.....””Jeśli tak spojrzymy na naszą historię, to wiele rzeczy zobaczymy z innej perspektywy,dwudziestowieczne konflikty o Wilno okażą się wojną domową,„.....(więcej)

Rosjanie jak ognia boją się rozwoju idei jagiellońskiej nie tylko w Polsce, ale również na Ukrainie , Białorusi i Litwie i powiedzmy to sobie otwarcie wizji odbudowy I Rzeczpospolitej , okresu największej świetności dla Polaków , Ukraińców , Białorusinów , Litwinów. Nie tak by wyglądała wizyta Cyryla I , gdyby Federacja Jagiellońska została odbudowana . A na pewno Cyryl I nie przyjechałby jako patriarcha Moskwy i Wszechrusi , bo tego drugiego tytułu już dano musiałaby się cerkiew rosyjska wyrzec . Przypomnę bardzo interesujące spojrzenie na tą sprawę Piotra Zychowicza „Rok 1920” Przegrane zwycięstwo” ….”Rok 1920 był momentem zwrotnym w dziejach Polaków. To właśnie wtedy, mimo militarnego zwycięstwa,ostatecznie umarła idea Polski wielkiej, która rozciąga się na szerokich połaciach Europy Wschodniej, swymi granicami sięgającej niemal po mury Kremla i po stepy Zaporoża, którejobywatele mówili dziesiątkami języków i wznosili modły w kościołach, cerkwiach, synagogach, zborach i meczetach.”...”To właśnie w Rydze Polska ostatecznie wyparła się idei jagiellońskiej – porozumienia narodów znajdujących się między Niemcami a Rosją.Jedynej koncepcji, która może zapewnić Polsce, że będzie liczącym się graczem, a nie średnim państwem, z wynikającymi z historii ambicjami, ale bez potencjału, by je zrealizować. „…„W 1920 roku zaczęła się Polska nacjonalistyczna, ograniczona w istocie do potencjału tylko jednego z tworzących ją niegdyś narodów.Czymże jest bowiemte 25 – 35 milionów Polaków, gdy z jednej strony ma się Niemcy, a z drugiej Rosję.”…” Zgodnie z tą ostatnią (zrealizowaną w Rydze) Polska miała byćpaństwem opartym na plemiennej wspólnocie krwi, nie zaś wielonarodową Rzecząpospolitą. Jak obrazowo postulował Roman Dmowski w 1919 roku, „skróćmy tę Polskę trochę” ….(więcej)

Marek Mojsiewicz

Jaka tarcza? Kilka uwag po święcie Wojska Polskiego nazywanego w Drugiej RP nie bez przyczyny Świętem Żołnierza. Zwierzchnik sił zbrojnych RP w przemówieniu wygłoszonym w dniu 15 sierpnia na placu Marszałka Piłsudskiego w Warszawie mówił o źródłach zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej 1920 r. Wspomniał o sile moralnej naszego wojska, która była „jednym z fundamentów tamtego wielkiego sukcesu”. Nie uznał jednak za stosowne, aby snując analogie z czasami współczesnymi zastanowić się jak wygląda morale współczesnego wojska. Zamiast tego zaczął rozwodzić się nad „innymi fundamentami” zwycięstwa. Na pierwszym miejscu wymienił „wsparcie demokracji Zachodu”, dalej „pod wieloma względami” nowoczesne uzbrojenie ówczesnej armii, pracę wywiadu i wreszcie wysokie kwalifikacje kadry dowódczej wyniesione z lat służby w armiach zaborczych. Komorowski twierdził, że w 1920 r. polskie samoloty panowały w powietrzu, a „przywiezione z Francji” czołgi „siały wśród bolszewików strach i panikę”. W tym stanie rzeczy zwycięstwo było niejako zagwarantowane. Słuchając tego przemówienia można by wnosić, że to nie Bitwa Warszawska była cudem, ale raczej cudem było dotarcie wojsk sowieckich pod Warszawę. No bo skoro Polska miała taką świetną armię i do tego pomoc Zachodu, to jakim sposobem ci bolszewicy zdołali dojść do Wisły? Absolwent historii UW Komorowski nakreślił nieprawdziwy obraz. Armia polska w 1920 r. była ryzykownym zlepkiem formacji zbrojnych tworzonych pod różne koncepcje polityczne w okresie I wojny światowej. Państwo polskie budowane od listopada 1918 r. było ciągle raczej projektem niż realnością. Nie miało pewnych granic, a sąsiedzi Polski czynili wysiłki polityczne i wojskowe, aby było ono, jeśli już musiało powstać, jak najmniejsze. Wynik wojny z Rosją bolszewicką miał zdecydować, czy państwo polskie w ogóle będzie istnieć. Tymczasem w wojnie z Sowietami Polacy byli stroną słabszą. Armia bolszewicka przeważała nad polską nie tylko liczbą żołnierzy. W przeciwieństwie do polskiej była jednolicie uzbrojona i umundurowana korzystając z tego, co zostało po czasach carskich. Рабоче-Крестьянская Красная Армия maszeruje na Zachód. W Wojsku Polskim mieliśmy nie tylko pstrokaciznę mundurów, ale też różnorodność broni, np. było 18 typów karabinów o różnych kalibrach i podobnie różnorodną broń maszynową. Jakie to stwarzało problemy tylko w zaopatrzeniu wojska w amunicję nie trzeba mówić.

Żołnierze polscy przy ckm Schwarzlose.

Kobieca obsługa zdobycznego ckm Maxim.

Żołnierze polscy z ckm Colt.

Obsługa ckm Hotchkiss. Obok żołnierz z karabinem Berthier.

Także w kadrze dowódczej byliśmy w gorszym położeniu. Dowódcy polscy wywodzący się z Legionów, z armii rosyjskiej i austriackiej w czasie I wojny dowodzili pułkami i brygadami, nieliczni dywizjami. Po stronie bolszewickiej na wojnę z Polską stawiła się doświadczona kadra dowódcza; zgłosiło się na ochotnika czterdzieści tysięcy oficerów byłej armii carskiej, w tym tysiąc generałów z naczelnym dowódcą wojsk Mikołaja II gen. Brusiłowem. W sierpniu 1920 r., na froncie z Polską wszyscy dowódcy armii sowieckich, poza jednym, byli carskimi oficerami dyplomowanymi, absolwentami elitarnych akademii wojskowych z frontowym doświadczeniem operacyjnym. Myli się też Komorowski w ocenie roli i znaczenia lotnictwa i broni pancernej. Na podstawie tego co powiedział można by sądzić, że w 1920 r. polscy pancerniacy niczym dywizje Guderiana rozbijali sowieckiego napastnika zagonami pancernymi. Tymczasem Polska miała wówczas 120 czołgów - Sowieci 80 i obie strony używały ich w małych pododdziałach, a nawet pojedynczo więc na losy wojny wpływ tych czołgów był minimalny. Także opowieść Komorowskiego jak to lotnictwo polskie „panowało w powietrzu” jest nieprawdziwa – obie strony miały na froncie okresowo po około 300-400 samolotów, przy czym Sowieci mieli ich zawsze więcej. Teoretycznie Polska dysponowała liczbą ok. 1800 samolotów (Rosja ponad 2400), ale wobec braku pilotów i mechaników oraz stanu zużycia maszyn obie strony nie mogły skierować więcej samolotów na front. Więc o polskim „panowaniu” w powietrzu nie mogło być mowy. Wojna polsko-sowiecką była wojną mas piechoty, a siłę ofensywną stanowiła kawaleria (Budionny), początkowo przez Polskę niedocenianą. Wojska bolszewickie przeważały nad polskimi liczebnie, ilością, jednorodnością uzbrojenia i poziomem wyszkolenia kadry dowódczo – sztabowej. O polskim zwycięstwie tak naprawdę zdecydowały więc czynniki niematerialne: marginalizowany przez Komorowskiego „duch”, czyli wysokie morale żołnierzy, także geniusz militarny Naczelnego Wodza i zdolności intelektualne polskich dowódców. Decydowało nade wszystko przekonanie żołnierza, że broni ojczyzny i niepodległości i że pokona wroga nawet idąc w bój głodno i boso, bo i takie były sytuacje w tym „nowoczesnym” wg Komorowskiego wojsku. Dlatego w Drugiej RP dzień 15 sierpnia ogłoszno Świętem Żołnierza, bowiem warszawska viktoria była zasługą każdego z uczestniczących w niej żołnierzy. Marszałek Piłsudski podkreślał za Napoleonem, że dla odniesienia zwycięstwa stan moralny armii jest trzy razy ważniejszy od uzbrojenia. Wojna 1920 r. była tego potwierdzeniem. Piłsudski zwracał też uwagę na istotną zależność -„.... próby poprawienia stanu moralnego u siebie lub psucie stanu moralnego u przeciwnika są stale przedsiębrane, stale robione, albowiem zwycięstwo samo nie jest niczym innym, jak złamaniem woli przeciwnej, osłabieniem tej woli, co jest przygotowaniem do ostatecznego fizycznego zwycięstwa.” („Pisma zbiorowe”, t. VIII, s. 319) Zastanówmy się w kontekście słów Marszałka nad stanem moralnym współczesnego polskiego wojska, skoro minione lata trudno nazwać jego poprawianiem. Już prędzej to co zrobiono można nazwać psuciem stanu moralnego armii. Kwestią podstawową dla morale sił zbrojnych jest odwołanie się do narodowej tradycji. Wojsko opiera się na patriotyzmie zakorzenionym w tradycji. Tradycja jest więc rzeczywistością zawierającą wartości dzięki którym kształtuje się morale wojska, najważniejszy czynnik konstytutywny jego siły. Tradycja wojskowa powstaje dzięki pamięci o zwycięstwach i bohaterskich czynach z przeszłości. Jednak nie może ona być zwykłym zlepkiem zdarzeń i bezkrytycznym aprobowaniem wszystkiego co było. Muszą być zastosowane właściwe kryteria wyboru. Posłużmy się przykładem. Mamy w przeszłości dwie postawy żołnierzy. Pierwsza - pułkownik Łukasz Ciepliński. W 1939 r. dowodził kompanią ppanc. i w bitwie nad Bzurą osobiście zniszczył osiem niemieckich czołgów. Następnie działał w podziemiu jako inspektor AK w Rzeszowie. Podległe mu oddziały zdobyły niemiecki pocisk rakietowy „V” następnie przetransportowany do Anglii. Z powodzeniem walczył z Niemcami w akcji „Burza”. Zagrożony aresztowaniem kontynuował walkę z nowym okupantem stając na czele kierownictwa WiN. Aresztowany przez UB przez ponad trzy lata był torturowany w śledztwie prowadzonym pod bezpośrednim nadzorem NKWD. W dniu 14 października 1950 r. zabito go strzałem w tył głowy. Kilka dni przed egzekucją jeden ze strażników więziennych przemycił jego rodzinie gryps, w którym oficer napisał: „Nie mogłem żyć inaczej”. A teraz drugi oficer - uczestnik wojny z bolszewikami 1920 r. i wybitny teoretyk sztuki wojennej. W 1939 r. dowodził pułkiem kawalerii, trafił do niewoli niemieckiej. W 1943 r. Niemcy zawieźli go do Katynia pokazali zwłoki zamordowanych przez Sowietów polskich oficerów. W 1945 r. oficer ten wstąpił do wojska tworzonego przez komunistów. Awansowany przez „prezydenta” Bieruta na generała. Kierował w Sztabie Generalnym WP komórką do zwalczania podziemia i takich oficerów jak płk Ciepliński. Tym drugim oficerem był odznaczony trzykrotnie Krzyżem Walecznych pułkownik WP Stefan Mossor. Pytanie brzmi: który z tych oficerów powinien być wzorem dla obecnego wojska? Obaj przecież nie mogą być. Oglądałem w dzienniku TV wizytę prezydenta Komorowskiego na Cmentarzu Powązkowskim, gdzie trwają prace wykopaliskowe w miejscu ujawnionych dołów z ofiarami UB. Komorowski nie przyprowadził tam swojego teścia, pułkownika UB. Jakie więc moralne znaczenie mają słowa z jego przemówienia: „Wielkość tamtego polskiego zwycięstwa z 1920 roku zbudowała swoisty wzorzec, który przymierzamy do współczesności.” Jaki to wzorzec wg Komorowskiego, kto i do czego go przymierza? W latach Drugiej Rzeczypospolitej Polak szedł do wojska z pobudek patriotycznych. Szedł po to, aby nauczyć się walczyć i być gotowym bronić ojczyzny w przypadku zagrożenia. Nikt się od tego nie wykręcał i nie wstydzono się zakładać polskie mundury. Dziś MON zachęca do wstępowania w szeregi WP tak, jakby rekrutowało najemników, kusząc zarobkami i „przygodą” w egzotycznych krajach. Pod rządami PO przeprowadzono „uzawodowienie” armii przekształcając ją w rodzaj agencji ochrony, gdzie wykonuje się „pracę” żołnierza w ciągu ośmiu godzin, a mundur jest ubraniem roboczym. Zanika etos żołnierskiej służby na rzecz praw pracowniczych „zawodowców”. Wojskowy doradca ministra obrony w odpowiedzi na pytanie dziennikarki mówi, że wojsko chciałoby, aby przychodzili do niego patrioci. Dobrymi chęciami jak wiadomo brukuje się drogę do piekła. Komorowski w wygłoszonym przemówieniu dokonał też odkrycia ogłaszając, „że budowa własnych narodowych zdolności obronnych to nasz główny obowiązek wobec Ojczyzny...”. Spostrzegł, że bez skutecznej obrony polskiej przestrzeni powietrznej „inne wydatki na modernizację sił zbrojnych ponoszone dzisiaj mogą okazać się bezużyteczne”. Racja. Dlaczego jednak z tym „odkryciem” czekał jako prezydent dwa lata, a wcześniej jako marszałek sejmu (druga osoba w państwie) aprobował to, co robili w wojsku ministrowie obrony wywodzący się z jego partii? Komorowski przez wiele lat zajmował ministerialne stołki w MON, zaczynał w 1990 r. jako zastępca ministra gen. Siwickiego, który dowodził w największej po drugiej wojnie światowej operacji militarnej, zajęcia Czechosłowacji przez wojska bloku sowieckiego w 1968 r. Z tego chociażby względu obecny prezydent powinien wiedzieć od dawna, że krajowi potrzebna jest obrona przeciwlotnicza, a marynarka wojenna powinna mieć okręty. Można by powiedzieć – cóż, lepiej późno niż wcale, ale zastanawia, że w rosyjskich gazetach pojawiły się nadzieje, jak to dzięki „tarczy” Komorowskiego Polska osłabi związki sojusznicze z USA. Czyżby proroczo pisała „Komsomolskaja Prawda” w czasie wyborów w Polsce, że dla Rosji będzie lepiej, jeśli wygra Komrowski? Wojsko Polskie potrzebuje dobrego uzbrojenia, samolotów, rakiet, okrętów, czołgów, dział, jednak nade wszystko nasze wojsko potrzebuje silnego morale. Modernizowanie i reformowanie armii tak długo będzie jałowe, jak długo nie odbudujemy morale opartego na polskiej tradycji narodowej. W „Konstytucji 3 Maja” czytamy: „Naród winien jest sobie samemu obronę od napaści i dla przestrzegania całości swojej. Wszyscy przeto obywatele są obrońcami całości i swobód narodowych. Wojsko nic innego nie jest, tylko wyciągniętą siłą obronną i porządną z ogólnej siły narodu. Naród winien wojsku swemu nadgrodę i poważanie za to, iż się poświęca jedynie dla jego obrony. Wojsko winno narodowi strzeżenie granic i spokojności powszechnej, słowem winno być jego najsilniejszą tarczą.” Taką tarczę należy zbudować. Szeremietiew

PiS: nowe "taśmy PSL" - dotyczą uzdrowisk Nowymi "taśmami PSL" nazywa PiS zaprezentowane w poniedziałek nagranie rozmowy byłego posła PSL, szefa Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska w Kielcach Andrzeja Pałysa z właścicielami uzdrowisk. Według PiS, Pałys namawia swoich rozmówców do łamania przepisów ustawy o uzdrowiskach, a także do "zmowy cenowej". Sam Pałys ocenił w rozmowie z PAP, że cała sprawa "to żenująca i niczemu nie służąca awantura medialna". Poseł PiS Tomasz Kaczmarek zaprezentował na poniedziałkowej konferencji prasowej nagranie, które - jak powiedział - pochodzi z maja 2011 roku.

"Słychać (tam) jak w jednoznaczny sposób były poseł Pałys namawia przedsiębiorców do tego, aby łamali przepisy o uzdrowiskach - mam na myśli przepisy dotyczące budowania parkingów przy hotelach, pensjonatach, spa. Ustawa o uzdrowiskach wprost ogranicza tego rodzaju budowy ze względu na unikalny charakter środowiska" - mówił Kaczmarek. Na odtworzonym w czasie konferencji nagraniu słychać, jak jedna z osób mówi, iż nie wyobraża sobie, aby "do czterogwiazdkowego hotelu parking był po drugiej stronie strefy". Następnie słychać wypowiedź, według PiS, Pałysa: "Napisz Artur, napiszcie w dokumentacji plac utwardzony z terenem zieleni. Ma tak przejść. Przyjdzie kontrol, dostaniesz upomnienie, on pójdzie, ja wyrzucę do kosza". Kaczmarek dodał, że na nagraniu słychać jak Pałys namawia przedsiębiorców do "zmowy cenowej" w kwestii jednej stawki za noclegi. "Trzeba też uczyć ludzi, którzy mają własne pensjonaty, bo rywalizują ze sobą w jednej miejscowości i schodzą do ceny 25 zł (...), a górale już dawno wymyślili (...), że sztampa 50 i cześć". Kaczmarek powiedział PAP, że nagranie ze spotkania, w którym uczestniczył Pałys, otrzymał od jednego z jego uczestników. W związku z nagraniem poseł PiS skierował zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa do Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, a także wnioski do Najwyższej Izby Kontroli, Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta oraz Głównego Inspektora Nadzoru Budowlanego. Sam Pałys powiedział PAP w poniedziałek, że nie jest w stanie odnieść się do zarzutów Kaczmarka.

"Nie znam nagrania, ani treści pism, o których dowiaduję się od mediów. Nie zostały one przesłane do mojej wiadomości, nie otrzymałem też oficjalnego powiadomienia od żadnej z instytucji, która je otrzymała"- powiedział. Przyznał, że w maju 2011 r. miało miejsce spotkanie dotyczące strategii rozwoju regionu, w którym uczestniczył jako ówczesny poseł PSL. Dodał, że z tego co pamięta, padły wówczas pytania o przepisy blokujące rozwój przedsiębiorczości w miejscowościach uzdrowiskowych. Ale - jak zaznaczył – nie pamięta co dokładnie mówił.

"Spotkanie miało miejsce ponad rok temu. Jedno z pism trafiło do Prokuratury Generalnej, więc odpowiednie służby wyjaśnią całą sprawę i to czy namawiałem kogokolwiek do działań sprzecznych z prawem. W mojej ocenie, to żenująca i niczemu nie służąca awantura medialna wokół mojej osoby"- powiedział Pałys. W skierowanym przez Kaczmarka zawiadomieniu o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, które trafiło do Prokuratora Generalnego poseł PiS stwierdził, że podczas majowego spotkania w 2011 r. ówczesny poseł Pałys wyraził niezadowolenie z faktu, że istnieje zapis ustawowy zakazujący budowy w tzw. strefie "A" ochrony uzdrowiskowej parkingów naziemnych o liczbie miejsc postojowych większej niż 15 proc. liczby miejsc noclegowych przy szpitalach uzdrowiskowych, sanatoriach, czy pensjonatach (nie więcej niż 30 miejsc postojowych). PiS przypomina, że regulacja ta została wprowadzona nowelizacją ustawy o lecznictwie uzdrowiskowym z marca 2011 r., za którą Pałys głosował. W zawiadomieniu napisano, że podczas spotkania Pałys radził zgromadzonym jak obejść przepisy – miał instruować, by w zgłoszeniach kierowanych do Powiatowego Inspektora Budowlanego w Busku Zdroju podawać, że zamierza się dokonać "utwardzenia terenu zielonego", co powoduje m.in., że nie jest potrzebna zgoda na budowę. W nagraniu przedstawionym przez PiS Pałys mówić też miał o "swoim SPA", przy którym miał powstać parking. W zawiadomieniu napisano, że ówczesny poseł miał na myśli Malinowy Zdrój sp. z o.o., bądź Solec Zdrój Uzdrowisko sp. z o.o. We wniosku napisano też, że nagrane wypowiedzi Pałysa wskazują, że "na terenie powiatu buskiego mogło dojść, a za jego (Pałysa-PAP) „radą” może dochodzić dalej, do wielokrotnego łamania prawa, w tym wprowadzania urzędników w błąd i fałszowania dokumentacji budowlanej". W piśmie skierowanym do NIK Kaczmarek zwrócił się o przeprowadzenie doraźnej kontroli prawidłowości działań administracji w dziedzinie architektoniczno-budowlanej oraz nadzoru budowlanego w powiecie buskim w kwestii przestrzegania zakazu budowy dużych parkingów w strefie "A" ochrony uzdrowiskowej. We wniosku do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta poseł PiS poruszył kwestię "zmowy cenowej". Kaczmarek wniósł o wszczęcie postępowania w sprawie ustalenia, czy "w szpitalach uzdrowiskowych, sanatoriach, pensjonatach, SPA w powiecie buskim nie doszło do porozumienia, którego celem i skutkiem jest wyeliminowanie, ograniczenie lub naruszenie w inny sposób konkurencji na rynku (...) polegające na ustalaniu cen i innych warunków sprzedaży usług noclegowych, rehabilitacyjnych, sanatoryjnych, restauracyjnych etc.". W piśmie do UOKiK Kaczmarek stwierdza, że Pałys namawiał przedsiębiorców z powiatu buskiego do ustalania między sobą cen na noclegi dla turystów odwiedzających ten powiat. Z kolei w piśmie do Głównego Inspektora Nadzoru Budowlanego Kaczmarek wnosi o przeprowadzenie kontroli dotyczącej przestrzegania przez nadzór budowlany w powiecie buskim ustawowego zakazu budowy w tzw. strefie "A" parkingów naziemnych o liczbie miejsc postojowych większej niż 15 proc. miejsc noclegowych (nie większej jednak niż 30 miejsc postojowych). Kaczmarek powołuje się w uzasadnieniu właśnie na spotkanie z maja 2011 r. "W trakcie spotkania Andrzej Pałys poradził zgromadzonym, żeby obejść w/w zakazy i nakazy w zgłoszeniach kierowanych do Powiatowego Inspektora Budowlanego w Busku Zdroju podawać należy, iż zamierza się dokonać „utwardzenia terenu zielonego”. Pałys przyznał, że sam już tak zrobił, a gdy wybudowany przy SPA parking został skontrolowany i wytknięto mu złamanie prawa, otrzymane pouczenie wyrzucił do kosza" - czytamy w piśmie Kaczmarka. Poseł PiS wnioskuje też o skierowanie sprawy do jednostki, która będzie mogła prowadzić czynności w sposób "wolny od nacisków politycznych prominentów PSL". PAP

Lepiej nie nakręcać paniki. Zawsze warto się zastanowić nad tym, kto najgłośniej krzyczy „łapać złodzieja”. Musi mieć w tym interes Afera Amber-Gold wymyka się lobby bankowemu i jego medialnym zleceniobiorcom spod kontroli. Gromkie zapewnienia orędowników i heroldów bankowej cnoty i bezpieczeństwa naszych lokat, takich choćby jak poseł Dariusz Rosati były członek rady nadzorczej FOZZ i WGI czy senator Marek Borowski, zdymisjonowany minister finansów w czasie afery Banku Śląskiego, raczej wzmagają podejrzliwość i obawy. Podgrzewanie atmosfery paniki i zagrożenia, w związku z parabankami, dla pieniędzy zwykłych ciułaczy, jako artyleryjskie przygotowanie do jesiennej rozprawy z polskimi Skok-ami, może przybrać zupełnie niespodziewany obrót dla pomysłodawców i medialnych harcowników z pod znaku GW i TVN-24. Pojawiać się będą bowiem fundamentalne pytania o prawdziwą stabilność systemu bankowego w Polsce, opartego głównie o banki zagraniczne, które w swych macierzystych krajach takich jak Hiszpania, Włochy czy Portugalia same znalazły się na skraju bankructwa i gwałtownie potrzebują wsparcia. Wciskaniem przysłowiowego kitu można nazwać stuprocentowe gwarancje dla bankowych lokat ze strony Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, który realnie dysponuje kwotą ok. 7mld zł. rezerw na wypadek bankructwa jakiegoś banku. A że problem staje się coraz bardziej realny świadczą ostatnie działania BFG, który nie tylko rozpoczął przygotowywanie procedur prawnych na wypadek regulacyjnej niewypłacalności jakiegoś banku, ale też otworzył sobie linię kredytową w NBP na wypadek, gdyby skala płynności wypłacanych środków do 100 tys. euro na osobę była znacznie większa. Bo cóż znaczy owe 7 mld zł. rezerw gwarancyjnych BFG przy blisko 490 mld depozytów i lokat bankowych Polaków? Gdyby tylko część klientów zachęcona przez inne media lub skutecznie wystraszona, a plotka to dziś w świecie finansów potężna broń, ruszyła po wypłaty do któregokolwiek banku w Polsce, wywołałaby lawinowy szturm na banki i efekt domina. Sektor bankowy błyskawicznie by się załamał. Tym bardziej, że zagraniczni właściciele banków w Polsce stopniowo już transferują znaczne kwoty ze swych banków córek. To już kwoty rzędu 20-25 mld zł. To nie dziesiątki milionów Amber-Gold powinny być dziś główną troską KNF, czy Komitetu Stabilności Finansowej, ale troska o realną wypłacalność sektora bankowego w Polsce. Tym bardziej, że liczne z banków zagranicznych działających w Polsce, mają dramatycznie obciążone bilanse kredytami walutowymi, zwłaszcza we franku szwajcarskim i euro. Są takie, w których kredyty hipoteczne – walutowe to blisko 55-60 proc. wszystkich udzielonych kredytów. Jest też olbrzymia grupa banków, która udzieliła, dziś już ewidentnie widać, kredytów zagrożonych lub utraconych – zbankrutowanym firmom budowlanym i deweloperskim na kwotę co najmniej 30 mld zł. Wiele z nich nadal ukrywa prawdziwą skalę strat i nie dokonuje odpowiednich rezerw i odpisów z tego tytułu. Niewiarygodny Amber – Gold obiecywał 13 proc. zysku, a jeden z banków obiecuje 12 proc. oprocentowanie lokat. BFG nie gwarantuje przecież wypłaty wszystkich środków ulokowanych w bankach np. zakupu jednostek uczestnictwa w funduszach inwestycyjnych, produktów ubezpieczeniowych, poliso- lokat, lokat strukturyzowanych itp. Niektóre banki mają przecież gigantycznie rozbudowane sektory funduszy inwestycyjnych i ubezpieczeniowych. Wystarczy popatrzeć na skalę działań Pekao Pionier Investments. Skala środków finansowych powierzonych funduszom inwestycyjnym przez naszych rodaków to gigantyczne kwoty rzędu od 120-140 mld zł. Niebezpieczne dla całego sektora finansowego w Polsce, w tym zwłaszcza dla sektora bankowego może okazać się dalsze szczucie przeciw parabankom, bo co bardziej dociekliwi zaczną stawiać pytania np. o rolę pośredników finansowych, z których większość to typowe parabanki, założone właśnie przez banki, w celu obejścia przepisów prawa i rekomendacji KNF. Nadzór finansowy ze szczególną troską i zaangażowaniem, jaką w ostatnich latach obdarzał polskie SKOK-i powinien się zająć i to jak najszybciej wyjaśnieniem roli, jaką duże zagraniczne banki obecne w Polsce odegrały w związku z wielkimi aferami parabanków. Chodziłoby, o wyjaśnienie powiązań banków z aferą prania pieniędzy przez wietnamską mafię w latach 2009-2010 na kwotę 1,5 mld zł., z aferą WGI, aferą Interbrok czy nawet obecną Amber-Gold. Skoro zabrakło refleksu niech nie zabraknie chociaż determinacji. Biblijne „nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni” nabiera w tym wypadku nowego, jakże sensownego wymiaru. W Londynie już sypią się gigantyczne kary nakładane na banki za ewidentne przekręty. Zawsze warto się zastanowić nad tym, kto najgłośniej krzyczy „łapać złodzieja”. Janusz Szewczak

Cyryl wyjechał, metody pozostały Narody polski i rosyjski nie są wrogie, nie potrzebują pojednania. A polska władza już się z rosyjską władzą jednostronnie pojednała.

1. Dobrze, że Cyryl I został zaproszony, dobrze, ze przyjechał, dobrze, że podpisał. To ważny fakt dialogu między katolicyzmem prawosławiem. Nie uważam jednak, żeby to wydarzenie rozpatrywać w kategoriach aktu narodowego pojednania Polaków i Rosjan.

2. Narody polski i rosyjski nie potrzebują pojednania, bo nie ma między nimi wrogości.W najgorszych, najczarniejszych chwilach Polacy i Rosjanie potrafili się dzielić ostatnim kawałkiem chleba. Doświadczyła tego podczas syberyjskiego zesłania moja sp. Matka, doświadczyło tego miliony Polaków. We wspomnieniach Sybiraków Rosjanie nie zachowali się jako ludzie źli, wręcz przeciwnie - raczej jako ludzie pomocni i życzliwi. Ziemia była nieludzka, ale Rosjanie - bardzo ludzcy. Także i współcześnie więcej nas łączy niż dzieli. Rosjanie wciąż jeszcze kochają Annę German czy Barbarę Brylską, my śpiewamy Wysockiego czy Okudżawę (jeden Żyd, drugi Gruzin, a jacy cudowni Rosjanie). Nawet katastrofa smoleńska naszych narodów nie dzieli, z tą może różnicą, że Rosjanie bardziej wierzą w ich służby, my bardziej w ich brzozy.

3. Pojednanie polsko-rosyjskie to problem nie ludzi, tylko władzy. A władza rosyjska to była władza, która nas okupowała, zniewalała, wywoziła, głodziła, zabijała. I niech nikt nie mówi tu o żadnej wzajemności - podział był jasny - w Rosji byli kaci, u nas ofiary. To przeszłość, zgoda. Ale przeszłość wciąż niezamknięta rachunkiem prawdy. Władza rosyjska do dziś nie przyznała ludobójstwa w Katyniu, władza rosyjska wciąż zamyka swoje archiwa, nie pozwalając nada poznać losu tysięcy zamordowanych tam Polaków.4. Dziś ta sama rosyjska władza utrudnia śledztwo smoleńskie, publikuje nierzetelny raport o katastrofie, nie chce oddać wraku. Dziś ta władza buduje wspólnie z Niemcami szkodzący Polsce gazociąg, dziś ta władza co rusz upokarza nas jednostronnymi embargami handlowymi.

5. A co na to polska władza? A polska władza jedna się z władza rosyjską jednostronnie i za wszelką cenę. Chcecie śledztwo smoleńskie - proszę bardzo, jest wasze! Chcecie gazociąg bałtycki - proszę bardzo, nie protestujemy, nie przeszkadzamy! Nie chcecie tarczy antyrakietowej - rozumiemy to, Amerykanom dziękujemy, sami sobie zrobimy mała tarczkę, żeby wam nie przeszkadzała. O wrak samolotu nawet nie pytamy, żeby nie zaognić, nie urazić. To dopiero trzeci rok - czekamy. Nawet pomnik wybudowaliśmy najeźdźcom z 1920 roku, trzeba jeszcze pomyśleć o pomniku Rosjan poległych podczas rzezi Pragi.

6. A zatem pojednanie polsko rosyjskie jest już faktem, tyle że jednostronnym. Cyryl niczego tu nie zmienił. Cyryl wyjechał, metody pozostały - polska władza do rosyjskiej władzy podchodzi z uniżeniem na kolanach.

Janusz Wojciechowski

List do sumienia sędziów w Białymstoku Pani Brandeta Hryniewicka, Pani Alina Kamińska, Pani Nadzieja Synowiec, Pan Eugeniusz Wildowicz i Pan Andrzej Czapka – sędziowie Sadu Apelacyjnego w Białymstoku! Piszę ten otwarty list do sumienia Państwa Sędziów, w sprawie, która od roku nie daje mi spokoju. Obawiam się bowiem, ze popełnili Państwo sędziowie wielką pomyłkę, z powodu której niewinny człowiek siedzi w więzieniu skazany na dożywocie, a prawdziwy morderca młodej kobiety i jej dziecka gdzieś zapewne śmieje się sprawiedliwości w twarz, a niewykluczone, że bezkarny – dopuści się następnej zbrodni. Chodzi o sprawę Jana Ptaszyńskiego, w której orzekali państwo 26 kwietnia 2006 roku, utrzymując w mocy wyrok Sadu Okręgowego, skazujący go na dożywotnie pozbawienie wolności. Przypisali Państwo Janowi Ptaszyńskiemu, że w okresie 28/29 listopada w Białymstoku, przy ulicy Jurowickiej zabił 23-letnią swoją znajoma Mariolę S i jej 2,5 letnią córkę Klaudię. Mord był rzeczywiście straszny, kobieta została straszliwie zmasakrowana przez zbójce, a jej córka utopiona została w wannie. Przeczytałem uważnie uzasadnienie waszego wyroku, Państwo Sędziowie i nie znalazłem tam cienia dowodu, na podstawie którego można było skazać tego człowieka. Nie znalazłem tam nie tylko łańcucha poszlak, ale nawet choćby jednej najmniejszej poszlaki. Jest natomiast poszlaka wskazująca na innego sprawcę, którą żeście Państwo zbyli – obcy włos, znaleziony w pościeli zamordowanej kobiety. Ptaszyński znał zamordowana i utrzymywał z nią intymne kontakty – temu nie zaprzeczał. I to właściwie był jedyny fakt, pozwalający na wiązanie go z tym morderstwem. Fakt, ale nie dowód, ani nawet nie poszlaka. Z faktu, ze znał, nie wynika jeszcze, że zamordował. Nie było żadnych dowodów, które chociażby pośrednio wskazywały na Ptaszyńskiego. Nie było żadnych biologicznych dowodów jego obecności na miejscu zbrodni, nie było odcisków palców, śladów krwi, niczego. A w pościeli pokrzywdzonej znalazł się włos, który nie należał ani do Ptaszyńskiego, ani do żadnej z zamordowanych. Obcy włos. - potężna poszlaka, wskazująca na innego sprawcę. Nie pomyśleli Państwo nawet, żeby sprawdzić, czyj to był włos, chociaż w kręgu podejrzeń znajdowały się co najmniej cztery inne osoby i chociaż matka zamordowanej kobiety podejrzewała o mord inną osobę z kręgu swojej rodziny. W uzasadnieniu wyroku napisali Państwo, że„...co do znalezionego w łóżku Marioli S. włosa pochodzącego od nieustalonej osoby, trzeba stwierdzić.... że włos ten mógł pochodzić od innych osób, które odwiedzały ja, koleżanek, znajomych, właścicielki mieszkania i innych, mógł też, co wcale nie jest sytuacja niecodzienną być wniesiony na ubraniu przez sama pokrzywdzoną, która przecież w autobusie, sklepi i innych miejscach miała kontakt z innymi osobami...' Pięknie to Państwo wytłumaczyli, domniemanie niewinności zastępując domniemaniem winy. A ja jednak chciałbym zapytać – skąd maja Państwo pewność, ze to nie był włos mordercy? I jak to się stało, ze się ten niby przypadkowy włos się zaplątał, a Ptaszyński, chociaż wedle waszych ustaleń szalał na miejscu zbrodni, to jednak najmniejszego włosa ani śladu nie zostawił? Gładko też rozprawili się Państwo z inna poszlaką, przeczącą sprawstwu Ptaszyńskiego – krwawy ślad stopy w skarpecie, który to ślad nie został zidentyfikowany jako pochodzący od oskarżonego. Państwo sędziowie napisali – znów na zasadzie domniemania winy – że „...niemożność identyfikacji indywidualnej śladu traseologicznego nie jest wystarczającym dowodem do uznania, że to nie Jan Ptaszyński ów odcisk skarpety pozostawił...” Krótko mówiąc – jeśli fakty przeczą z góry założonej teorii, to tym gorzej dla faktów.

„...Oskarżony był jedynym mężczyzna, z którym pokrzywdzona Mariola S. utrzymywała bliskie, intymne kontakty...” -zawyrokowali Państwo kategorycznie, a przesłanką takiej pewności były zeznania świadka Karoliny H., koleżanki zamordowanej, która podobno o tych innych kontaktach na pewno by wiedziała, bo zamordowana wszystko jej jako koleżanka opowiadała. Czy Państwo Sędziowie też swoim kolegom i koleżankom opowiadają o sobie wszystko? Żadnych tajemnic, żadnych, nawet intymnych sekretów?

„...Gdyby pokrzywdzona – jak sugerują to obrońcy spotykała się jeszcze z innym mężczyzną, musiałaby to chyba robić w ukryciu przed córką, bo ta , obserwując te spotkania mogłaby przecież powiedzieć o tym rodzinie, również oskarżonemu”.. -kolejny argument z Waszego uzasadnienia, powalający, jeśli się zważy, że owa córka, która miałaby rozpowiadać rodzinie o romansach matki, w chwili zamordowania miała dwa i pół roku... Przyjęli Państwo w wyroku, że zbrodnie poprzedzała „interakcja seksualna”. Tylko gdzie są tego dowody, przecież ciała zamordowanej nawet nie zbadano pod kątem biologicznych dowodów na kontakt seksualny. A opinie biegłych były tyle warte, ze nawet nie pozwoliły na określenie czasu śmierci ofiar, nad czym tez przeszli państwo do porządku, przyjmując czas przybliżony do dwóch dni. Chęć skazania Ptaszyńskiego była tak przemożna, ze nieważne były nawet kluczowe szczegóły. Przerażające są Wasze wywody dotyczące rysu psychologicznego oskarżonego Ptaszyńskiego. Czysty osiemnastowieczny lombrozjanizm. Ptaszyński, który w chwili przypisanego mu przez Was czynu miał 25 lat, nie był wcześniej karany, nie dopuścił się wobec kogokolwiek żadnego agresywnego zachowania – dla Was okazał się jednak lombrozjańskim typem potwora, urodzonego mordercy. Bo w tym samemu czasie spotykał się z jeszcze z inna kobietą (a przecież wiadomo, ze tylko morderca może mieć w jednym czasie dwie partnerki), bo powiedział biegłym, co skrupulatnie odnotowali Państwo w uzasadnieniu wyroku – że„...każdej dziewczynie co innego się mówi, że każda inny bajer połyka...” I to ma być dowód na mordercze skłonności człowieka? Pani biegła psychiatra poskarżyła się, że oskarżony podczas badania traktował ją jako kobietę przedmiotowo, to dla was kolejny dowód, że oskarżony jest potworem. A jak on, siedzący w więzieniu pod zarzutem zabójstwa, miał panią psychiatrę traktować? Podmiotowo na randkę się z nią umawiać? Naprawdę przerażenie człowieka ogrania, jak ten naciągany rys psychologiczny oskarżonego zdanie po zdaniu dopasowywali Państwo Sędziowie do z góry założonej teorii winy oskarżonego. W snuciu wizji „urodzonego mordercy” posunęli się Państwo Sędziowie nawet do obrażającej pamięć zamordowanej sugestii, że oskarżony mógł mieć do pokrzywdzonej pretensje o pracę w agencji towarzyskiej, choć brak było najmniejszych podstaw do takiego podejrzenia. Reasumując – nie ma dowodów, nie ma poszlak wskazujących na Ptaszyńskiego, są poszlaki wskazujące na innego sprawcę (włos i odcisk stopy) a jednak skazali Państwo tego człowieka na dożywocie. Czy czy nie odczuwają Państwo Sędziowie w tej sprawie żadnego, choćby najmniejszego drapania sumienia? Gdy poznałem sprawę Ptaszyńskiego, pisałem o niej kilka razy do Prokuratora Generalnego. Prosiłem, błagałem, żeby wniósł kasacje – w odpowiedzi otrzymałem bezduszne, urzędowe pismo, że kasacji nie będzie. Po programie „Sprawa dla reportera” znaleźli się świadkowie, który potwierdzają alibi Ptaszyńskiego – sąsiedzi, z którymi w czasie, gdy miała być popełniona zbrodnia, był akurat w mleczarni. Próba wznowienia postępowania w oparciu o te zeznania też została odrzucona. Nadzieja umiera ostatnia, ale co musi czuć ten człowiek, zaszczuty, niewinnie skazany, bezsilnie błagający o pomoc?

Dodam, ze w tej sprawie od początku było mnóstwo wątpliwości. Sprawa była na początkowym etapie umorzona, sąd białostocki uchylał nawet areszt w przekonaniu, ze nie ma dostatecznych dowodów uprawdopodobniających zarzut. 27 kwietnia 2004 r. Sad Apelacyjny w Białymstoku przed przewodnictwem sędziego Andrzeja Ulitko, z sędzia Andrzejem Czapką i sędzią Jackiem Dunikowskim w składzie, napisał, ze„każda z przedstawionych poszlak może być oceniona co najmniej dwuznacznie”.. Co się stało – to pytanie adresuję głównie do Pana Sędziego Czapki – że mimo nieodnalezienia żadnych nowych dowodów, mimo dokładnie takiego samego stanu faktycznego, te same poszlaki w 2004 roku dwuznaczne, w 2006 roku nagle stały się dla Pana jednoznaczne i wystarczające do skazania na dożywocie?

Kieruję do Państwa Sędziów ten list w przekonaniu, że prawda o zbrodni na ulicy Jurowickiej wyjdzie kiedyś na jaw. Może zabójcą był ktoś z kręgu wcześniej podejrzewanych członków rodziny, może to był obcy zbrodniarz, którego pokrzywdzona wpuściła, bo podał się za inkasenta czy hydraulika – wersji tej zbrodni może być wiele. Żadna z nich nie została wykluczona, a krąg podejrzeń wobec Ptaszyńskiego nie tylko się nie zamknął, on się nawet nie otworzył, bo żadna poszlaka nie wskazuje na jego winę. Znajdzie się prawdziwy sprawca tej zbrodni, nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że Jan Ptaszyński tym prawdziwym sprawcą nie jest. I będą się jeszcze Państwo tego wyroku wstydzić.

Sądząc Ptaszyńskiego, zapomnieli Państwo o fundamentalnych zasadach domniemania niewinności. A to jest największa klęska sprawiedliwości, gdy niewinny człowiek cierpi, a prawdziwy zbrodniarz się śmieje. Mam wrażenie, ze taka klęska stała się niestety Państwa udziałem. Janusz Wojciechowski

20 sierpnia 2012 Nadrzędnym celem nowomowy jest zmniejszenie zakresu myślenia”- ktoś słusznie zauważył. To jest oczywiście racja! Chodzi o tę słowną papkę, przy pomocy której propaganda podaje codziennie do wierzenia elementy lansowanej ideologii, zamulając umysły utartymi sloganami powtarzanymi w kółko.. W poprzedniej komunie już nie dało się słuchać tego bełkotu. Ludzie wychodzili z domów podczas dziennika telewizyjnego, żeby tego nie słuchać. A to i tak- jak smród- ciągnęło się za nimi... Zaczynają robić to i teraz.. „Obywatele” nie wychodzą co prawda z domów- ale przestają absorbować tego typu nowomowne kłamstwa. Bardzo wiele osób mówi mi, że już tego nie chce słuchać w jakimkolwiek obrządku nowomownym. Media chcą odzwyczaić ludzi zupełnie od myślenia.. Czyżby następował powoli punkt krytyczny? No i ciągle dobierają się do naszej świadomości- równolegle do bazy. Chociaż byt miała określać świadomość – to świadomość określa propaganda. Może ktoś zadeptał drogowskazy? W każdym razie Lewica realizuje swoje, wbrew zdrowemu rozsądkowi, nie bacząc na prawdę życia, która istnieje , niezależnie jak wielką utopię chce się nam narzucić .Utopia w gospodarce, utopia w świadomości, utopia w życiu zbiorowym, utopia w relacjach międzyludzkich.. I uparli się, żeby poznosić wszelkie kary.. I trzeba przyznać, że są w tym konsekwentni.. Kary wymierzane przez ludzi, może uda im się wyeliminować.. Ale Kary Bożej- nie! I to jest nasza nadzieja.. Bo zgodnie z tezami Jana Jakuba Rousseau- człowiek rodzi się dobry z natury, ale środowisko w którym żyje czyni go złym.. Skoro zostanie wyeliminowana indywidualna odpowiedzialność za swoje czyny- to koniec ponoszenia odpowiedzialności.. No pewnie! A dlaczego człowiek ma ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, skoro środowisko go tak ukształtowało? Niech odpowiada środowisko! Ale jak ukarać środowisko? Obejrzałem dziwny film.. Przynajmniej dziwny dla mnie. I od razu pomyślałem, że ktoś chce mnie zrobić w przysłowiowego konia. Film nosi tytuł” Wymyk” i został zrealizowany w roku 2011. W roli głównej gra pan Alfred Robert Więckiewicz a całość reżyserował pan Greg Zglinski. Dlaczego film jest dziwny Jest dwóch braci, którzy prowadzą firmę, jeden wrócił ze Stanów z doświadczeniem biznesowym, a drugi mieszka od lat w Polsce.. Następuje pomiędzy nimi konflikt- każdy rości sobie prawo do decydowania o losach firmy. Bracia wybierają się razem do Warszawy samochodem, ale samochód nawala, więc decydują się w ostatniej chwili pojechać pociągiem podmiejskim. No i w pociągu następuje przełom. Czterech chuliganów małoletnich zaczepia dziewczynę w pociągu. Brat, który wrócił ze Stanów staje w obronie dziewczyny,, Zostaje pobity przez chuliganów i wyrzucony z pociągu uderzając o słup trakcji elektrycznej.. Zostaje ciężko ranny, Gdzieś w tekście dołączonym do płyty DVD napisane jest, że film oparty jest o fakty.. To warto zapamiętać.. Chuligani wyrzucili człowieka z pociągu przedtem go pobiwszy, człowiek trafia do szpitala nie odzyskawszy przytomności. Brat- wobec oskarżeń ojca, że nie zrobił nic, żeby ratować brata- szuka sprawców.. Policja nie robi nic, żeby sprawców znaleźć.. Tylko ojciec twierdzi, że powinna ich spotkać kara.. Dla normalnie myślącego człowieka jasnym jest, że albo wymiar sprawiedliwości zajmie się chuliganem- mordercą, bo wyrzucony wkrótce umiera w szpitalu, albo brat- bohater zajmie się sprawcą osobiście, tak jak w filmach z Eastwoodem czy Bronsonem.. Nic takiego nie ma miejsca.. Są rozważania teoretyczne i moralne.. W końcu bohater główny dociera do dziewczyny, za jej pośrednictwem do sprawcy, który jest uczniem w szkole. Wyświetla nawet przy wszystkich w szkole film z Internetu, na którym nagrane jest wyrzucenia człowieka z pociągu.. Wszystko jest podane na tacy.. Sprawca zostaje namierzony. Ale nie ma kary.. Popatrzcie Państwo, życie bez kar.. Policja go nie zatrzymuje, nie ma finału za popełnioną zbrodnię, brat ściska brata za rękę umierającego w szpitalu.. Coś sobie myśli, wymiar sprawiedliwości nie działa, a on nie pała żądzą zemsty. Widać, że wybacza mordercy, choć ten nie okazał żadnej skruchy.. Sprawiedliwości nie staje się zadość.. Pan redaktor Tadeusz Sobolewski w Gazecie Wyborczej napisał tak:”. Jak u Kieślowskiego, którego Zglinski okazuje się najzdolniejszym uczniem, reżyser daje skazanemu bohaterowi szansę odkupienia. Czy nie wierząc w siebie, będzie mógł ”zbawić” się sam? Czy zawsze pozostanie tym gorszym? Czy także on jest ofiarą?” Od czasu” Krótkiego filmu o zabijaniu” nie pamiętam w polskim filmie równie głębokiej wypowiedzi artystycznej na ten temat. W”Wymyku” jak w klasycznym hitchcockowskim thrillerze sensacyjne wypadki stają się figurą czyjegoś losu”. To tyle z Gazety Wyborczej..

„Reżyser daje skazanemu bohaterowi szansę odkupienia”.. Jakiego odkupienia i za co? Że myśli o zemście i sprawiedliwości za zabicie brata, a potem odchodzi od tej myśli?.Odkupienie w chrześcijaństwie zawsze związane jest ze zbawczym dziełem Jezusa Chrystusa zawartym w jego śmierci i zmartwychwstaniu. Odkupienie jako wybawienie z grzechu. Jezus podczas Ostatniej Wieczerzy wskazał za pomocą gestu, że jego śmierć ma walor zbawczy i że jest śmiercią dla odkupienia wszystkich. Chodzi o ofiarę, której celem jest zmiana woli zagniewanego Boga.. Człowiek nie może zostać w niewoli grzechu. O jakie odkupienie chodzi reżyserowi filmu, promującego znoszenie kar i sprawiedliwości? Przecież piąte przykazanie mówi, żeby człowiek nie zabijał.. A jak zabije brat brata, to od ołtarza mego weźmiesz go i zabijesz.. Dla zabójców z premedytacją powinna być wymierzana kara śmierci, jak nie było premedytacji- to długoletnie więzienie. A nie rozsiewanie wątpliwości co do sprawiedliwości. W związku z popełnioną zbrodnią..

Co to znaczy” czy nie wierząc w siebie, będzie mógł” zbawić” się sam”???? Ach, zbawić sam siebie? Jak się wierzy w siebie..” Poza chrześcijaństwem nie ma zbawienia-„ tak powtarzał często Jan Paweł II.. Recenzent twierdzi, że każdy może zbawiać sam siebie, ile tylko zapragnie.. To Jezus jest prawdziwym odkupicielem człowieka, który uwalnia go od grzechu.. Człowiek sam sobie nie może być odkupicielem..? Przesłanie filmu zaprzecza chrześcijaństwu.. ”Czy także on jest ofiarą?” I morderca ofiarą- i ofiara- ofiarą.. Czy to nie sprytny ”wymyk”? Wszędzie, gdzie się da- propaganda antychrześcijańska.. Jak była zbrodnia- musi być kara. Bez kary- nie ma miary. Najpierw kara- a potem można wybaczyć, ale nie odkupić.. Świat nie może opierać się tylko na nagrodach.. Bez kar.. Bo zło zawsze będzie istnieć i ,musi zostać ukarane. Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe – karze.. Dlatego we wszystkich normalnych filmach, jak nie działa system sprawiedliwości- to człowiek sam wymierza sprawiedliwość.. Tworzy się anarchia.. Mimo propagandy mającej na celu wyeliminowanie kar z naszego życia- kary będą istniały w sposób naturalny. .Bo jak ukarać tego, który ukarał sprawcę na własną rękę , jeśli nie będzie kar? Życie nie znosi próżni.. Kary pozostaną ale poza systemem bezkarności- bez kar.. Jeśli oczywiście” nowa moralność” zatriumfuje.. Moralność bez kar.. Jaka zbiorowość się w takim systemie utrzyma? I być może to chodzi propagując bezkarność.. I dlatego” największą ze sztuk jest film”.. Aż wymordujemy się wzajemnie. Ale kar nie będzie! WJR

Harmonogram izraelski w sprawie “bombardowania Iranu”

http://original.antiwar.com/mcgovern/2012/08/12/israels-bomb-iran-timetable

Bibi, nie bierz do baniaka, rano oskarżysz o to Iran! Mamy coraz więcej poufnych przecieków z Waszyngtonu, jakie prowadzą do wniosku, że przywódcy izraelscy planują atak na Iran przed listopadowymi wyborami w USA, i że oczekują oni zaangażowania w konflikt sił amerykańskich. Niemal powszechna jest diagnoza, że bez udziału wojsk amerykańskich, atak izraelski byłby zbyt dużym ryzykiem, i co najwyżej tylko marginalnie skutecznym. Należałoby w tym miejscu wyperswadować liderom izraelskim wykonywania takiego ataku, a to wymagałoby publicznego oświadczenia prezydenta Obamy ostrzegającego Izrael, aby nie liczył na pomoc sił USA, nawet w sytuacji „koniecznego sprzątania po kimś brudów”. Chociaż Obama zrobił niemal wszystko, za wyjątkiem tego publicznego oświadczenia, widać z tego wyraźnie, że chce uniknąć konfrontacji z Izraelem na kilkanaście tygodni, jakie pozostały do wyborów. Jednak milczenie Obamy w sprawie publicznego oświadczenia mówi bardzo wiele izraelskiemu premierowi, Netanyahu.Ostatnie pielgrzymki do Izraela wysokich rangą urzędników USA, w tym sekretarz stanu i sekretarza obrony, którzy zanieśli tam identyczny przekaz „JESZCZE NIE BOMBARDUJCIE IRANU” – spotkały się z reakcją kamiennej twarzy i murem milczenia. Logika dynamiki wojny wydaje się być nieubłagana, podobnie do wydarzeń z sierpnia 1914 r. urzędnicy amerykańscy i izraelscy publicznie koncentrują się na analizie szczegółów „okna możliwości”, lecz obie grupy mają na myśli zupełnie co innego. We wtorek, rzecznik Białego Domu, Jay Carney, położył nacisk na potrzebę wprowadzenia „najsurowszych sankcji, jakie kiedykolwiek zostały użyte wobec jakiegokolwiek kraju”. To, jak sie wyraził Carney, “stanowi czasowe okno możliwości przemawiania Iranowi do rozsądku…aby zrezygnował ze swych ambicji posiadania broni atomowej”. W tym samym dniu rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego zaprzeczył izraelskim doniesieniom, że wywiad amerykański wszedł w posiadanie nowych, alarmujących informacji w sprawie irańskiego programu atomowego. „Wciąż zajmujemy się oceną, czy Iran nie osiągnął punktu granicznego w kwestii zdobycia broni nuklearnej”, powiedział rzecznik. Tymczasem izraelskie czasowe okno możliwości (jakie zwie się “zero tolerancji” dla Iranu budującego bombę atomową bez wiedzy Izraela, jak temu przeciwdziałać) jest ostentacyjnie skoncentrowane na trwających nadal irańskich robotach budowlanych polegajacych na drążeniu wykopów pod górami, aby ukryć swe zakłady atomowe przed izraelskimi atakami z powietrza. Bowiem ataki te mogłyby spowodować utrzymanie się Izraela jako jedynego państwa w regionie posiadającego monopol na broń nuklearną. Lecz kolejne izraelskie “okno” czy też “strefa” ma ścisły związek z okresem przedwyborczym, jaki za 12 tygodni zacznie się w USA. W zeszłym tygodniu, były szef Mossadu, Efraim Halevi, powiedział do izraelskich telewidzów; “Następne 12 tygodni ma charakter kluczowy w kwestii oceny, czy Izrael zaatakuje Iran z poparciem czy bez poparcia amerykańskiego”. To wszystko byłoby również zrozumiałe, biorąc pod uwagę doświadczenie premiera Netanyahu z kontaktów z prezydentem Obama, że Netanyahu wyniósł z tego wrażenie, że Obamę można zahukać, szczególnie gdy znajdzie sie w ciasnym politycznym klinczu. Dla Netanyahu, prezydencka potrzeba pokonania republikańskiego kandydata, Mitta Romneya, w dziedzinie okazywania miłości do Izraela stawia Obamę w potrzasku. I uważam, że to jest najważniejsze „okno możliwości”, jakie zajmuje naczelne miejsce w kalkulacjach Netanyahu. Z punktu widzenia Netanyahu, zupełnie wykluczona jest jakakolwiek ewentualność, że Obama mógłby zatrzymać siły wojskowe USA z boku, gdyby Izrael i Iran weszły w stan poważnych wzajemnych aktów wrogości. To, co wydaje się najbardziej prawdopodobne to fakt, że lider izraelski obawia się bardziej możliwości, że wybrany na drugą kadencję Obama poczuje się znacznie swobodniej, aby siły amerykańskie nie stanęły po stronie Izraela. Obama drugiej kadencji mógłby również użyć amerykanskiej przewagi, żeby wymusić na Izraelu ustępstwa w newralgicznych kwestiach dotyczących Palestyny. Przeszkodzenie Obamie w osiągnięciu drugiej kadencji jest również częścią kalkulacji Netanyahu; wtedy on również wie, że nawet najmniejsze spięcie z Iranem, czy dojdzie do eskalacji czy nie, wywindowałby strasznie cenę benzyny tuż przed wyborami – a to niechciany rozwój wypadków dla Teamu Obamy. Oczywiste jest, że twardogłowi przywódcy izraelscy woleliby mieć Romneya za partnera do ubicia interesu na okres kolejnych 4 lat. Były gubernator Massachusetts ostatnio otrzymał cieplutkie przywitanie, gdy odbył podróż do jerozolimy z licznymi żydo-amerykańskimi finansowymi poplecznikami w zanadrzu, aby wyrazić swą solidarność z Netanyahu i tym, co robi w polityce. Wbrew tym politycznym założeniom i zakładom o wysoką stawkę, osobiście natknąłem się na pewną anecdote, jaką osobście traktuję jako budzącą niepokój. 30 lipca, the Baltimore Sun zamieścił mój komentarz “Czy Izrael ustawia dowody wywiadowcze po to, żeby znaleźć uzasadnienie ataku na Iran?” Informacja, jaką dostałem dosłownie dzień później wzbudziła moje podejrzenia i niepokój. Grupa byłych analityków wywiadu i ja przygotowaliśmy propozycję, aby ustanowić bezpośrednie łącze komunikacyjne między flotami USA i Iranu po to, żeby zabezpieczyć się na wypadek awarii lub prowokacji w Zatoce Perskiej, które mogłyby wymknąć się spod kontroli. Wiedząc o tym, że oficjalny projekt Pentagonu w tej samej sprawie został powoli obumiera w Senacie od ponad miesiąca, nie sprawiło że poczuliśmy się odrobinę lepiej, gdy nasza własna propozycja została zignorowana. (Nadal, trudno zrozumieć, dlaczego ktoś, kto stara się uniknąć eskalacji w Zatoce Perskiej, odkłada albo otwarcie jest przeciw takim środkom zabezpieczającym). Szukając dojścia z innych źródeł wraz z przekonaniem się o skali przygotowań wojskowych USA, zrozumiałem, że choć wiele posunięć wosjkowych zostało zakomunikowanych, to inne, z wyraźnym celem przygotowań na wypadek aktów napaści ze strony Iranu, nie zostały ujawnione publicznie.

Jedno ze źródeł doniosło, że siły amerykańskie są w stanie najwyższej gotowości bojowej (dosłownie: hair-trigger alert) oraz że tajne operacje na terytorium Iranu (wiele z nich to akty wojny, w każdym możliwym standardowym wypadku) nasiliły się znacznie. Punkt decydujący: ostrzeżono nas, że pociąg opuścił stację; że każda inicjatywa zabezpieczenia się przed błędami lub prowokacją w Zatoce jest już zbyt spóźniona, aby nie doszło do eskalacji w postaci otwartych działań zbrojnych.

Szukanie Casus Belli A casus belli — prawdziwy czy sztucznie stworzony — byłby wysoce pożądany przed dokonaniem ataku na Iran. Prowokacja w Zatoce byłaby jednym ze środków uzyskania tego pretekstu. Rzekome podsycanie przez Iran terroryzmu mogłoby być kolejnym. W swym komentarzu z 30 lipca, zasugerowałem że niewiarygodna szybkość Netanyahu w oskarżeniu Iranu o terrorystyczne zabójstwo 5 izraelczyków w Bułgarii 18 lipca miała na celu wskazanie pretekstu zaatakowania Iranu. A jeśli tak, to niestety dla Netanyahu, lecz to nie zadziałało. Wydaje się, że administracja Obamy nie dała się kupić na ten „solidny jak skała dowód”, na jaki Netanyahu powołał się, aby powiązać Iran z atakiem w Bułgarii. Jeżeli za pierwszym razem się nie udało…mamy kolejny pomysł: powiedzmy, że istnieją nowe informacje, które wskazują, że Iran jest niebezpiecznie blisko uzyskania broni jądrowej, i że poprzednie szacunki wywiadowcze na temat wstrzymania się tego państwa przed dalszym zbrojeniem się były albo błędne albo pozyskaliśmy teraz właśnie nowe dane. Wg najnowszych doniesień medialnych z Izraela i świata zachodniego, cytujących zachodnich dyplomatów i wysokiej rangi urzędników izraelskich, wywiad USA zdobył nowe informacje –„sensacyjny” raport — który dokładnie to właśnie przedstawia. Proszę sobie to wyobrazić! Minister obrony, Ehud Barak, powiedział izraelskiemu radio, że nowe doniesienia są “bardzo zbliżone do naszych (izraelskich) własnych spostrzeżeń, i przeczą wcześniejszym szacunkom amerykańskim. To przekształca sytuację irańską w coś nawet jeszcze bardziej pilnego”.

„Neokonserwatywny mędrzec” z Washington Post , Jennifer Rubin, szybciutko podchwyciła trop, wyrażając pełną tęsknoty nadzieję, że nowy raport w sprawie irańskiego programu atomowego „mógłby być całkowitym zwrotem akcji w stosunku do niepopularnego raportu National Intelligence Estimate z 2007 r., jaki zapewniał, że Iran porzucił swój program budowy broni atomowej”.

“Niepopularny?” Z pewnością. Rubin sieje ostrzeżenie: “Raport Narodowej Agencji Wywiadu ds Oceny Ryzyka (NIE) z 2007 roku jest wyrazem zwykłego ukłonu wobec Iranu i ostrzeżeniem przed określonym rodzajem sklerozy naszego narodowego aparatu wywiadowczego” i dodaje, że “żaden odpowiedzialny polityk nie traktuje raportu NIE z 2007 r. jako dokładnego”. Jednak, to właśnie służba NIE stanowi zasadniczą wartość w szacunkach wywiadowczych USA na temat Iranu i jego nuklearnych zamiarów, co potwierdzane jest przez głównych urzędników amerykańskich nieprzerwanie od ponad 5 lat. Definicja „odpowiedzialny” w słowniku Rubin wydaje się mieć zastosowanie tylko do politykierów USA, którzy cedują kontrolę nad polityką zagraniczną USA w ręce Netanyahu. W 2007 r., NIE zawiadomiło “z wysokim stopniem zaufania co do tych wiadomości”, że osąd 16 amerykańskich agencji wywiadowczych jest jednogłośny, i że wszystkie są zgodne co do tego, że Iran zatrzymał pracę nad bronią jądrową na jesień 2003 r. i nie podjął tych prac od tego momentu. Odręczny pamiętnik Georgea W. Busha i uwagi w tej materii Dicka Cheneya dają jasno do zrozumienia, że to uczciwe sprawozdanie NIE wsunęło kij między szprychy ślepej machiny niszczenia, jaka zaczęła nakręcać się w kierunku wojny z Iranem w roku 2008, ostatnim roku rządów administracji Busha-Cheneya. Najważniejsze wnioski raportu z 2007 r. były potwierdzane rok za rokiem przez dyrektora wywiadu narodowego w formalnym przesłuchaniu przed Kongresem. I nie na rękę dla Rubin oraz pozostałych żyjących nadzieją na postawienie wysokich zakładów na rzekomo „nowe”, bardziej alarmujące „dane wywiadowcze” w kontekście coraz bardziej wojowniczej postawy wobec Iranu. Te płonne na razie nadzieje zgasił rzecznik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, który wylał na gorące głowy kubeł zimnej wody i stwierdził, że „ocena wywiadu amerykańskiego w sprawie aktywności atomowej Iranu nie uległa zmianie”. Opierając się na niepotwierdzonych izraelskich twierdzeniach na temat “nowych” amerykańskich informacji dotyczących irańskiego programu atomowego, Rubin od razu zdążyła oświadczyć, że polityka administracji Obamy względem Iranu poniosła klęskę: „Specjaliści od polityki zagranicznej mogą sobie debatować, czy strategia sankcji była wadliwa od samego początku, niedokładnie oceniająca motywacje reżimu irańskiego, albo czy wykonanie polityki sankcji (zbyt wolne, nieszczelne) było błędem. Ale mamy za sobą 3,5 roku rządów Obamy, a Iran jest o wiele bliżej swego celu niż to miało miejsce, gdy ta administracja dopiero zaczynała urzędowanie. Pod każdym sensownym względem, postawa Obamy zawiodła, niezależnie od tego, co mówi nam raport NIE”.

Naciski nie zmaleją Cios ze strony NSC wymierzony w izraelskie doniesienia niekoniecznie gwarantuje jednak, że prezydent Obama wytrzyma presję Izraela i jego popleczników, aby „naprawił błąd” popełniony przez wywiad w celu „usprawiedliwienia” wsparcia ataku Izraela na Iran. Za obietnicę oparcia się naciskom uważać można odmowę przez Obamę kupienia historyjki Netanyahu o nowym „solidnym jak skała dowodzie” na odpowiedzialność Iranu za atak terrorystyczny w Bułgarii. Nadzieję na to zauważyć można także w niechęci Białego Domu, aby bezkrytycznie zgodzić się z najnowszym „dowodem” w sprawie irańskich planów posiadania broni nuklearnej. Casus belli uzgodniony wspólnie jako wiarygodny trudno jest stworzyć, gdy jeden partner chce wojny w ciągu najbliższych 12 tygodni, a drugi jej nie chce. Naciski ze strony Netanyahu i neokonserwatywnych cheerleaderek, jak Jennifer Rubin — o Mitt’cie Romneyu nie wspominając — będą się nasilać wraz ze zbliżaniem się okresu wyborczego, niezależnie od tego czy uzgodniony zostanie casus belli czy też nie. Netanyahu gotów jest dać każdy dowód na potwierdzenie stanu wojny – w okresie następnych 12 tygodni – jest on w komfortowej sytuacji, a to, jeżeli uda mu się sprowokować akty wrogości z Iranem, doprowadzi do tego, że Obama poczuje się zmuszony stanąć w szranki, np. dokonując selekcji z ogromnego wachlarza sił już rozmieszczonych na tym terenie. Niestety, sądzę że Netanyahu prawdopodobnie nie myli się w swych kalkulacjach. Trzeba przygotować się na najgorsze.

www.ConsortiumNews.org

Gdańsk czy Gotham City? Ciekawe, dlaczego Marcin Plichta z Amber Gold i jego dysponenci czuli się jak ryby w wodzie w mieście Donalda Tuska, które znajduje się od 1998 roku pod rządami niezatapialnego Pawła Adamowicza (PO)? Miasto Gdańsk jest rządzone od 1998 roku przez Pawła Adamowicza, członka Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej. Adamowicz skromnie określa siebie, jako (cytat) “współzałożyciel Platformy Obywatelskiej”. Adamowicz zasłynął ostatnio jako fundator (z kasy miasta) powrotu PRL-owskich symboli na bramie Stoczni Gdańskiej. Powrócił Lenin i jego powrót kosztował podatników skromne 68 tys PLN. Adamowicz zasłynął także ostatnio jako zbieracz kasy na film o Bolku. Prezydent Gdańska wszedł w buty producenta filmowego i zrobił kampanię mailingową do firm w celu zgarnięcia kasy na produkcję tego arcyważnego dzieła. “Pech chciał ze kilka z nich (w tym jedna naprawdę bogata) odmówiło” pisze z nieukrywanym żalem Adamowicz na swoim blogu. Adamowicz chyba nie przywykł do tego że mu się odmawia. W 2010 roku, kiedy zaczęło na dobre pachnieć przygodą Euro 2012, wywalił ówczesnego prezesa portu lotniczego w Gdańsku Rębiechowie i zainstalował na jego fotelu Tomasza Kloskowskiego, aktualnego szefa Michała Tuska:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70947,prezes-lotniska-tuska

Adamowicz udaje teraz idiotę i drze szaty na swoim blogu na temat Amber Gold (cytat): “Każdy z nas jest winny!”. No tak, tylko że Adamowicz jest absolwentem wydziału prawa Uniwersytetu Gdańskiego i ma zdany egzamin radcy prawnego. Ciężko jest nam uwierzyć w jego brak wiedzy i naiwność prawną. Jako członek Rady Krajowej Platformy Obywatelskiej, Adamowicz mógł spokojnie zasięgnąć rady na temat Amber Gold u partyjnego kolegi i wytrawnego finansisty rodem z Gdańska, Jana Krzysztofa Bieleckiego (“pierwszy milion trzeba ukraść”). Dużo mówi się o tym, że prokuratura w mieście Adamowicza nie zadziałała w sprawie Amber Gold. Nas to nie dziwi. Pamiętamy że w gdańskiej prokuraturze pracował przez lata, jako prokurator wojewódzki i szef wydziału śledczego, niejaki Konrad Kornatowski, późniejszy bohater afery Kaczmarka w Hotelu Marriott, człowiek który dużo wiedział o “najlepszych płatnikach”. No ale to jest temat na osobną książkę.

Powtórka z Papały Będziemy teraz karmieni wrzutkami o drugorzędnych bandziorach i oszustach którzy obmyślili system Amber Gold / OLT w willi w Gdańsku-Jelitkowie. To samo serwuje się nam w sprawie śmierci generała Marka Papały. Nie dajmy się robić w konia. Polskie wydanie demokracji jest wydaniem ponurym i krwawym. 10 lat przed likwidacją całego dowództwa polskiej armii w Smoleńsku, został zlikwidowany szef polskiej policji, generał Marek Papała. Zastrzelono go przed jego domem i 12 lat po wciąż niewyjaśnionej zbrodni jedna z ostatnich podanych nam wrzutek sugeruje nieudany napad rabunkowy na samochód Papały zakończony zabójstwem. Niedługo dowiemy się, że Papała sam sobie strzelił w głowę. Domniemany zleceniodawca roboty na generała Papałę, Edward Mazur, jeździł do Trójmiasta w poszukiwaniu cyngli. Jak podaje “Wyborcza” w 2007 roku obrońca Edwarda Mazura oskarżył trójmiejskiego gangstera Daniela Zacharzewskiego (Zachara) o probe wyłudzenia pół miliona $ za ofertę złożenia korzystnych dla Mazura zeznań w procesie ekstradycyjnym w USA. Daniel Zacharzewski zginał 14 lipca 2009 roku zatłuczony na śmierć w centrum Gdańska Oliwy przed dużą grupę osiłków. Zacharzewski był podejrzewany o zamordowanie Nikodema Skotarczaka (Nikosia), który zginał od strzału w głowę 25 kwietnia 1998 roku w trójmiejskiej agencji towarzyskiej. Piszemy to wszystko ponieważ od wczoraj serwuje się nam opowieść o udziale byłego przyjaciela Nikosia w przygotowaniu operacji OLT Express. Podobno tęgie mózgi zebrały się u byłego przyjaciela Nikosia w zeszłym roku w willi w Gdańsku Jelitkowie i obmyśliły cały plan. I tak mamy wyjaśnioną sprawę Amber Gold / OLT Express. Niewątpliwie gangsterzy w Trójmieście maja się bardzo dobrze. Wystarczy popatrzeć na codzienny balet wypasionych mercedesów klasy S z ponurymi osobnikami za kierownicą. Niemniej wątpliwe jest aby skomplikowana operacja bankowo-lotnicza Amber Gold / OTL Express została wymyślona przez to nieciekawe prowincjonalne towarzystwo mięśniaków.

Pamiętamy jak kilka lat temu, po morderstwie Zachara, lokalny policjant opisywał mafijny świat Trójmiasta (cytaty):

"...Trójmiasto z punktu widzenia zorganizowanej przestępczości to wioska, bo tu nie ma wielkiej kasy. Pieniądze są w Warszawie, na Śląsku, w Poznaniu. Na Pomorzu kiedyś interes kręcił się wokół kradzionych samochodów. Był też czas porwań dla okupu. A teraz co? Zarządzanie burdelikami, jakieś haracze. Prawdziwa przestępczość nie zajmuje się dziś takimi bzdetami, robi przewały na podatkach, spekuluje ziemią. Gdyby mocny gangster przyjechał do Trójmiasta i tupnął nogą na środku Wrzeszcza, to by się to całe miejscowe towarzystwo do piwnic schowało. Ale nie przyjedzie, bo się nie opłaca. Tutaj nawet za mało jest zamożnych ludzi, żeby narkotyki miały hurtowy zbyt. I bardzo dobrze, że tak jest.. W Trójmieście są duże gangsterskie fortuny ? Mało - odpowiada policjant. - Na palcach jednej ręki dałoby się policzyć. Ale to są ludzie, którzy zaczynali trzydzieści, dwadzieścia lat temu i mądrze ulokowali pieniądze. Inwestowali wnieruchomości, na tym zbili prawdziwy majątek. Mają takie rezydencje, że głowa mała. Duży przydomowy basen to norma. Młodzi gangsterzy oczywiście żyją na dużo wyższej stopie niż przeciętny Polak, ale są leszczami w porównaniu z tą starą gwardią. Na przykład w Gdyni co druga sportowa fura jest kupiona za robotę przy narkotykach albo w przemycie. Gdybyśmy stanęli przy skrzyżowaniu w centrum, palcem bym pokazał które to samochody. Ale do fortuny jaką mają "starzy" jeszcze daleka droga, młodzi dorabiają stopniowo. Nawet za bardzo nie mogą szaleć, bo skarbówka im siądzie na ogon. Za czasów Nikodema nie trzeba było tak się kryć..."

http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35635,6860193,Zycie_i_smierc_Zachara.html#ixzz242Hlth

Nie dajmy się robić w konia w aferze Amber Gold / OLT Express. Więcej na temat:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70612,ambergate

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70579,olt-mial-kupic-lot

Balcerac

Problemy państwa opiekuńczego Termin „państwo opiekuńcze”, a zwłaszcza jego drugi człon, kojarzy nam się raczej pozytywnie. W końcu dobrze jest wiedzieć, że państwo w którym żyjesz dba o swoich obywateli i nie zostawi ich w potrzebie. Dzisiaj, można wręcz powiedzieć, że panuje moda na bycie państwem opiekuńczym – stało się ono synonimem nowoczesności. Niemal każdy wysoko rozwinięty kraj za taki się uważa lub do tego dąży. Polska podobno też. Należy się więc zastanowić, dlaczego tak się dzieje (skąd się nagle wziął ten instynkt macierzyński u ludzi rządzących i zapotrzebowanie na opiekę wśród rządzonych?), co się kryje pod tym pojęciem (kim tak naprawdę jest państwo i w jaki sposób się opiekuje?) oraz czy jest on na pewno pozytywny (dlaczego tak właściwie pożądamy takiej formy rządów?).

„Kto za to zapłaci?” Politycy uwielbiają czarować nas obietnicami i pięknymi hasłami. Mało kto wykazuje aż taką hojność jak oni. Tylko oni rozdają na prawo i lewo darmowy Internet, służbę zdrowia, edukację, zasiłki, drogi, opiekę dla dzieci i starych oraz dumnie głoszą, że każdy ma prawo do trzech posiłków dziennie, dachu nad głową, opieki medycznej, samorozwoju, zapomogi w potrzebie itp. itd. Co ciekawe, większość ludzi w to wierzy, o czym świadczą sukcesy odnoszone przez partie socjalistyczny w USA i w całej Europie. Jednak truizmem jest twierdzenie, że owe rozdawnictwo, takiego polityka nic nie kosztuje (a wręcz przeciwnie, czerpie on z niego olbrzymie zyski). Oczywiste jest, że sami rządzący nie dają ani grosza z własnej kieszeni. Rząd jest jedyną instytucją, która niczego nie produkuje i jedyną, która utrzymuje się z przymusowych świadczeń pieniężnych (a bez owijana w bawełnę: z kradzieży). Jest to największy pasożyt w całym społeczeństwie. Oczywiste jest też, skąd owe pieniądze się biorą – z podatków, czyli od każdego z nas; od każdego, tylko nie od rządu. Trudno więc się dziwić, że taką łatwością przychodzi władzy rozdawanie coraz to nowych „darmowych” dóbr i usług. Należy więc się zastanowić, czy takie „darmowe obiady” oby na pewno nam się opłacają. Przede wszystkim trzeba spytać, jaki jest sens pojęcia „prawa do (czegoś)” oraz możliwości jego realizacji. Ayn Rand w swojej książce „Cnota egoizmu” opisuje niektóre punkty programu wyborczego Partii Demokratycznej:

1. Prawo do użytecznej i opłacalnej pracy w fabrykach, warsztatach, gospodarstwach rolnych czy kopalniach na terenie kraju.

2. Prawo do zarobków zapewniających właściwe wyżywienie, ubranie i wypoczynek.

3. Prawo każdego rolnika do uprawy i sprzedaży produktów rolnych na takich warunkach, by zapewnić sobie i swojej rodzinie przyzwoite warunki życia.

4. Prawo wszystkich przedsiębiorców dużych i małych do handlu w atmosferze wolnej od nieuczciwej konkurencji i od dominacji monopoli w kraju i za granica.

5. Prawo każdej rodziny do przyzwoitego mieszkania.

6. Prawo do właściwej opieki zdrowotnej, a także do warunków sprzyjających osiąganiu i utrzymywaniu dobrego stanu zdrowia.

7. Prawo do właściwego zabezpieczenia finansowego przed groźbą choroby, wypadków, starości i bezrobocia.

8. Prawo do dobrego wykształcenia.

Po czym autorka dodaje: „Sprawa byłaby jasna, gdyby każdy z powyższych punktów kończył się pytaniem: ‘Kto za to zapłaci?’” Można więc po kolei pytać: jak zapewnić każdemu odpowiednie wyżywienie, ubranie i wypoczynek, przyzwoite mieszkanie, opiekę zdrowotną, a nawet dobre wykształcenie? Oczywiste jest, że czasy manny spadającej z nieba już dawno minęły i ktoś musi te dobra wcześniej wytworzyć i dostarczyć. Pytanie tylko: kto? Oraz co zrobić w sytuacji, kiedy tego kogoś zabraknie? Bo, jak dosyć pesymistycznie, ale i trywialnie stwierdza Rand: „Natura nie gwarantuje istocie ludzkiej bezpieczeństwa, powodzenia, ani nawet przetrwania”.

„Pasożytnictwo, niezaradność, nieuczciwość” W państwie opiekuńczym odpowiedź jest jasna: odpowiedzialnymi za dostarczenie tych „praw” będą osoby, które same je sobie już zapewniły i teraz produkują. To na nie spadnie odpowiedzialność zapewnienia jedzenia, mieszkań, wypoczynku (!), pracy itd. tym, którzy aktualnie z jakiegoś powodu pracy nie mają. W teorii wygląda to całkiem szlachetnie: silniejsi pomagają słabszym. Jednak jak to jest w praktyce i jak przekłada się to na rozwój społeczeństwa jako ogółu? Największym problemem jest fakt, że taki system jest promowaniem i utrzymywanie przy życiu cech, które zwyczajnie uchodzą za negatywne: nieuctwa, nieróbstwa, nieudolności, pasożytnictwa, kombinowania – wynika to z tego, ze wielu ludzi może dojść do wniosku, że skoro im tak czy siak przysługuje do czegoś prawo i niezależnie od tego czy będą pracować czy nie, ktoś im i tak musi to zapewnić, to po co się starać i przemęczać? Do tego, państwo opiekuńcze odbiera tym co mają, a więc „kara” za pozytywne cechy: zaradność, przedsiębiorczość, pracowitość, odwaga, skłonność do ryzyka. Tym samym wielu z „żywicieli” może dojść do takiego samego wniosku: po co mam się wysilać, skoro i tak będzie mi to odebrane? Dobitnie pisze o tym Hans-Hermann Hoppe: „Jeśli jednostka ma chociaż najmniejszy wpływ na to, czy zostanie zaliczona do grupy „dających”, czy do grupy „biorących” owoce redystrybucji, to będzie się starała o przejście z grupy dających do biorących. Wzrośnie więc liczba biednych, bezrobotnych, nieubezpieczonych, niezaradnych, bezdomnych itd.” Fakt ten powoduje, że system państwa opiekuńczego staje się nieefektywny, mało wydajny i dąży do samozagłady. Im państwo jest bardziej opiekuńcze i im większe daje możliwości skrycia się pod swoje skrzydła, tym bardziej hamuje swój własny rozwój. Hamuje wolną przedsiębiorczość, swobodną wymianę handlową i naturalne procesy wolnorynkowe. Im większy mamy wspólny kocioł, tym więcej jest kombinatorów, którzy chcieliby z tego kotła jak najwięcej dla siebie zagarnąć i tym mnie dawców, którzy mieliby ochotę do owego kotła dolewać. Wszystko jest w porządku, kiedy liczba „biorców” jest wystarczająco mała, a liczba „żywicieli” spora. Ale co się stanie, kiedy – a obserwujemy to dziś w USA i prawie całej Europie – liczba biorców wzrośnie, a żywicieli zmaleje? I jak długo żywiciele są wstanie utrzymać taki system? Rzecz jasna, dla większości opieka się skończy i ich sytuacja będzie jeszcze gorsza niż wcześniej. Nie ulega wątpliwości, że część ludzi zostanie zwyczajnie zmuszona do pracy oraz do konfiskaty majątku przez tych, którzy wcześniej potrafili się odpowiednio ustawić u władzy. I tutaj mamy problem państwa jako pośrednika i odpowiedź na pytanie, dlaczego ludziom u steru tak bardzo zależy na tworzeniu socjalistycznego państwa opiekuńczego z rozbudowanym aparatem władzy. W istocie mamy tu do czynienia z dążeniem do…

„Państwa totalitarnego” Były rosyjski agent GRU Wiktor Suworow pisał: „W socjalizmie jest jeden wspólny kocioł i sprawiedliwy podział. W kapitalizmie nie ma tego, który rozdziela. Dlatego kapitalizm to wolność. Natomiast społeczeństwo sprawiedliwości społecznej musi mieć grupę ludzi kontrolujących wszystkie dobra i sprawiedliwie je dzielących. Ten, kto stoi przy kotle, ten, kto dzieli, uzyskuje tak wielka władze, o jakiej nie śniło się żadnemu kapitaliście. Socjalizm to władza mniejszości, to władza tych, którzy pilnują wspólnego kotła”. Wszystkie największe totalitarne dyktatury to były systemy socjalistyczne; niemożliwe było powstanie takiej dyktatury w kraju w którym panowały zasady „laissez faire”, gdyż nie było ku temu warunków. Jest to spowodowane faktem, że to państwo opiekuńcze wymaga rozbudowanego, wszechobecnego i wszystko kontrolującego rządu, który rozrastając się coraz bardziej, ma coraz większe możliwości. Zasada jest prosta: jeśli ludzie chcą opieki, muszą się godzić też na stałą kontrolę i ingerencję władzy w ich życie. Muszą oddać swoją wolność i prywatność w zamian za, dosłownie wręcz mówiąc, miskę soczewicy. W efekcie rząd posiada i władzę i majątek z którym może robić co mu się żywnie podoba. On decyduje komu zabrać a komu dać. Nic więc dziwnego, że z roku na rok będzie miał tendencję do kładzenia rąk na coraz większej części własności prywatnej obywateli i coraz większym podporządkowaniu ich sobie. Do tego dochodzi jeszcze nieefektywna, centralnie sterowana gospodarka, co powoduje ogólne pogorszenie się życia mieszkańców, a co za tym idzie – wzrost represji władzy wobec niezadowolonej ludności. Po za tym rząd, składający się z ludzkich istot i wykazujących ludzkie słabości, będzie miał naturalną tendencję do przejadania jak największej części własności „wspólnej”, biorąc dla siebie tak dużo jak to tylko możliwe. Zaawansowane państwo opiekuńcze jest nie do pogodzenia z wolnością osobistą, w tym bardziej z wolnością ekonomiczną.

„Ideologia kradzieży” No dobrze, ale co zrobić z tymi, którzy naprawdę potrzebują pomocy? – jak echo powraca pytanie oburzonych na wyzysk i ludzką niedolę. Cóż, odpowiedzi są dwie, pokrewne sobie. Można strywializować problem, jak zrobiła to Ayn Rand: „Pewien student zapytał kiedyś Barbare Branden: ‘Co się stanie z ludźmi ubogimi w obiektywistycznym społeczeństwie?’ (obiektywiście popierali kapitalizm – przyp. autora). Odpowiedz brzmiała: ‘Jeżeli ty zechcesz im pomóc, nikt nie będzie cię powstrzymywał’”. Jest to słuszne rozumowanie. Jakim prawem, ktokolwiek może zmuszać inną osobę do dzielenia się z kimś innym swoim majątkiem? Masz swoje pieniądze – rób z nimi co chcesz i rozdawaj komu chcesz. Ale co ci do pieniędzy innych ludzi? Jakim prawem ci co mają mniej, żądają od tych, którzy dorobili się więcej? Dlaczego osoba, która ciężko pracowała na swój sukces, ma się nim dzielić z kimkolwiek, bez własnej dobrowolnej zgody? Dlaczego nie można jej pozostawić wolnej ręki? Przecież równie dobrze mogłaby nic nie robić i nie zdobywać tego bogactwa – wtedy potrzebujący tym bardziej nic by nie dostali. Odbierając jej pieniądze, zwłaszcza w dużych ilościach, mamy następujące problemy: mniej ludzi będzie dążyć do zdobycia pieniędzy, bo nie będą mieli odpowiedniej motywacji oraz: zbyt wysoko opodatkowani przedsiębiorcy nie będą mieli z czego inwestować, a więc ogólny rozwój gospodarczy kraju spadnie. Po za tym, ludzie naprawdę bardzo bogaci (miliarderzy, multimilionerzy) z reguły są już ustawieni i współpracują z władzą. Wiedzą jak wykorzystać ją na swoją korzyść i jak uciec niekorzystnym dla nich ustawom (przenoszenie majątku, ukrywanie go, fałszowanie danych, łapówkarstwo) – powoduje to, że wysokie podatki progresywne najbardziej uderzają w klasę średnią i dopiero rozwijających się przedsiębiorców, którzy nie mogą rozwinąć skrzydeł i konkurować uczciwie ze swoimi „starszymi” kolegami. Nie ma nic szlachetnego w odbieraniu siłą bogatszym i dawaniu biedniejszym – osoba, która to robi nic od siebie nie daje, a łatwo jej dysponować nie swoim majątkiem. Kradzież pozostaje kradzieżą, nazywajmy rzeczy po imieniu. Socjalizm jest ideologią kradzieży, bez niej by nie funkcjonował. Szlachetna jest za to dobrowolna pomoc poszczególnych ludzi, którzy gotowi są do poświęceń. Dlaczego to rząd ma być jedynym słusznym rozwiązanie, dlaczego przymus? W wielu krajach, zwłaszcza średnio rozwiniętych, pomoc instytucji pozarządowych jest znacznie większa niż instytucji rządowych. Należy im tylko pozwolić działać. I obalić mit, że kapitalizm jest ideologią wyzysku. Mit, który wziął się z faktu rosnących nierówności w kapitalizmie, co było spowodowane szybko rosnącymi majątkami, przez co dysproporcje stawały się bardziej widoczne. Jednak wraz z rozwojem rosły też majątki tych najbiedniejszych i ogólny stan społeczeństwa się polepszał. Dzisiaj przeciętny robotnik żyje w lepszych warunkach niż arystokrata trzysta lat temu. Czy fakt, że jakiś milioner ma jeszcze więcej, jest aż takim powodem do narzekań, skoro sam mam całkiem sporo? Wraz z rozwojem kapitalizmu, przeciętny poziom życia rósł i ubóstwo malało. Idea państwa opiekuńczego jest wymysłem ostatnich lat. Jednak mogą na nią sobie pozwolić tylko najbogatsze państwa. A skąd się wzięło to bogactwo? Każdy wysokorozwinięty kraj musiał przejść wcześniej fazę mniej lub bardziej wolnego rynku: rewolucja przemysłowa w Anglii, wolna amerykanka za oceanem, a nawet kapitalizm szwedzki, gdyż wbrew powszechnemu mniemaniu, Szwecja była i jest bardzo kapitalistycznym krajem (wolność gospodarcza w Szwecji jest większa niż w wielu krajach zachodnioeuropejskich, a biurokracja mniejsza i bardziej przyjazna przedsiębiorcy) – to te lata rozwoju spowodowały, że stać nas teraz na tak bardzo rozbudowaną opiekę socjalną i marnotrawiący pieniądze aparat państwowy. Zwyczajnie zbieramy owoce swojej ciężkiej pracy. Niestety, dziś odchodzimy od tego modelu i w przyszłości system ten może zwyczajnie lec w gruzach. Więc odpowiedź jest jasna: stawiać na rozwój, a bieda sama zniknie. Do tego należy zauważyć, że skoro dziś mamy tak wielu – troszczących się o los najuboższych – socjalistów (często bardzo bogatych), którzy palą się do pomocy, nie trzeba się chyba martwić o los biednych. Im więcej bogatych ludzi, tym więcej środków do pomocy. Ale najpierw trzeba spowodować, żeby państwa stało się bogate. A nie da się tego zrobić, poprzez hamowanie rozwoju poszczególnych ludzi i ograniczanie ich w imię powszechnej równości i sprawiedliwości. Należy też zauważyć, że przynajmniej w najbliższych latach, póki technologia nie posunie się wystarczająco do przodu, bieda, głód, niedola i cierpienie nie znikną, obojętnie od tego co byśmy nie robili – świat jest zwyczajnie okrutny, prawa natury są okrutne. Żadne państwo socjalistyczne nie wyeliminowało nigdy biedy, ani nie zapewniło każdego obywatelowi warunków do komfortowego życia (kapitalistyczne też nie). Nie chodzi więc o to, aby wprowadzać utopijny system „powszechnej szczęśliwości”, który się nigdy nie sprawni, a tylko pogorszy sytuację, ale żeby znaleźć system najlepszy z możliwych.

Wojciech Mazurkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
832
832
832
832
832
2 Teksty do pracy w grupachid 832
832
LP3 1998 OD NOT 830 832 DO NOT 882 883
832 ac
marche 832 p
832 Kod ramki szablon
832
832 Blake Ally Służbowa kolacja
832 Blake Ally Służbowa kolacja
000 832 4
other 832
mac cat 832 833 835 836 838 839 euromac s33 s34 s36 s39 se 2014 av und se 2116 avs
zestaw 832 prepositions and prepositional phrases
Rosja dodatkowe 60 brygad na czas W Biuletyn PISM nr 83 (832), 25 sierpnia 2011

więcej podobnych podstron