733

Barbarzyńcy w ogrodzie Z JE ks. bp. Wiesławem Meringiem, przewodniczącym Rady KEP ds. Kultury i Ochrony Dziedzictwa Kulturowego, rozmawia Sławomir Jagodziński
Polacy mówią: dość, i w wielu miastach wychodzą na ulice, aby zaprotestować przeciw polityce obecnej władzy w naszej Ojczyźnie, aby bronić katolików przed dyskryminacją, aby wyrazić swą solidarność z Telewizją Trwam. Czy ignorowanie tych protestów stało się dla władzy metodą na przeczekanie? - Gdyby w Polsce była odpowiedzialna władza, to podstawowym zadaniem w tej chwili byłoby zachęcanie wszystkich: organizacji społecznych, związków, a także Kościoła, do szukania pewnego pokoju społecznego wokół najważniejszych dla Narodu spraw. Natomiast teraz mamy do czynienia ze świadomym rozdmuchiwaniem konfliktów, nawet tam, gdzie mogłyby być one bez problemu wygaszone. Wojny, wzajemne ataki rzadko przynoszą dobre efekty, ale widocznie komuś są potrzebne.
Czyż nie jest tego przykładem obecny atak na autorytet Kościoła w Polsce? - Tutaj już nikt nie ma większych wątpliwości. Tak zmasowanego ataku dawno nie było. Widocznie pomyślano, że dobrze byłoby odwrócić uwagę ludzi od wszystkich tych protestów, strajków i wstydliwych decyzji. Bo to jest kompromitujące i wstydliwe, że np. podpisuje się coś, czego się nie czytało. Koniec ubiegłego roku i pierwsze miesiące obecnego to czas, w którym rządowi właściwie nic się nie udawało. Zamieszanie z ustawą refundacyjną, zmiana stanowiska w sprawie ACTA... To wszystko jest mało poważne, bo nasi rządzący sami przyznają, że nie są w stanie przewidywać skutków swoich działań. Jak teraz ludzie mają im ufać np. w sprawie emerytur? Otóż widocznie dobrze jest w takiej sytuacji zająć czymś uwagę społeczeństwa. Dlatego rozpoczął się atak na Kościół i wskazywanie np., jaki to on jest bogaty...
Rozbudzanie antyklerykalizmu w społeczeństwie wielu środowiskom jest dziś na rękę... - Te histeryczne ataki na Kościół ze strony rozmaitych ośrodków mają na celu jedno: odwrócić uwagę od problemów rzeczywistych. W to wpisuje się też choćby ta ostatnia tzw. manifa, która przecież była poniżej wszelkiego poziomu, czy obrażanie kapłanów i biskupów w mediach. Kościół nie chce wojny, chciałby odrobiny spokoju, żeby móc wykonywać swoje zasadnicze zadania związane z ewangelizacją, duszpasterstwem, pomocą ludziom. Wielokrotnie biskupi mówili też, że Kościół nie szuka przywilejów, chce tylko mieć możliwości pełnienia swej misji w Narodzie. Chce zgodnie współpracować także z państwem w tych zakresach, które takie możliwości stwarzają, jak choćby troska o człowieka biednego, cierpiącego, starego, wychowanie młodego pokolenia, pomoc rodzinom.
Wśród tych wspólnych zadań jest także ochrona zabytków, z których w Polsce 73 procent jest pod opieką Kościoła. W Funduszu Kościelnym, który rząd chce zlikwidować, już i tak nie wystarczało środków na ten cel. Niektórym nie podobają się dotacje z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na ochronę kościelnych zabytków... - Przecież to jest obowiązek dobrze pomyślanej polityki, czyli troski o to, co stanowi wspólne bogactwo i dziedzictwo Narodu. Jeżeli ktoś tego nie rozumie i mówi, że Kościół niepotrzebnie otrzymuje wsparcie na ratowanie zabytków, to przychodzi mi na myśl tylko jedno określenie Zbigniewa Herberta: oni są w ogrodzie, ale pozostają barbarzyńcami. Mam nadzieję, że nie pogniewałby się, że tak tych ludzi nazwę, bo oni są bez wrażliwości, bez zapotrzebowania na piękno, bez woli szukania dobra. Remont czy konserwacja budynków sprzed kilku wieków wymagają specjalistów. Takie prace zupełnie przekraczają możliwości naszych parafii. Nasi wierni często nawet nie zdają sobie sprawy, co to znaczy np. dokonać renowacji gotyckiego kościoła. To są miliony, miliony złotych.
Co by nam w Polsce zostało, gdyby usunąć wszystkie zabytki związane z religią? - Gdybyśmy wszystkie ślady chrześcijaństwa usunęli z Polski albo od razu z całej Europy, to nasz kontynent stałby się oderwany od swych korzeni, stałby się niemal pustą przestrzenią. Wszędzie w Europie zabytki związane z religią w sposób zupełnie naturalny stanowią dziedzictwo historii, tradycji i kultury danego Narodu. U nas też stanowi to dobro Narodu i dobro kultury. Gdyby usunąć te cudowne zabytki architektury, malarstwa, rzeźby, muzyki związanej z religią, to co by zostało? Pustka. W Polsce troska o nasze zabytki jest tym bardziej ważna, że tyle straciliśmy dóbr kultury w dwudziestym wieku. Niemiecki i sowiecki okupant zachowywał się straszliwie, niszcząc w sposób bezwzględny i cyniczny to, co z kulturą i religią Narodu Polskiego było związane. Przez całe lata powojenne ochrona i konserwacja ogromnej liczby zabytków była troską jedynie Kościoła, który nie zawsze w czasie reżimu komunistycznego mógł sobie z tym poradzić. Ale trzeba pamiętać, że to nie biskupi są Kościołem, ale także wierni. To są katoliccy obywatele tego kraju, dla których Chrystus coś znaczy i dla których coś znaczy także każde dzieło sztuki z Nim związane. To, że przepiękne kościoły przetrwały u nas długie wieki, wynika z głębokiej wiary Polaków i z troski pokoleń o to dziedzictwo narodowe. Społeczność, która dbała o kościół, wiedziała, że to zawsze było miejsce wyjątkowe i niezwykłe, nie tylko ze względów religijnych, ale ono też integrowało ludzi w sensie społecznym. Było prawdziwym centrum ducha, prawdy i wolności.
Dlatego chcąc podporządkować sobie Naród, kieruje się atak na Kościół... - Wszystkie ataki sił antyreligijnych zawsze były skupione na Kościele. Mamy na to tysiące dowodów i w Polsce, i w innych krajach europejskich. Jak straszliwego spustoszenia np. dokonała rewolucja francuska. Z nienawiści do wiary mordowano ludzi i niszczono cudowne katedry, kościoły, opactwa... Bogu dzięki, że Polacy mieli tyle wrażliwości religijnej, kulturowej, patriotycznej, że pomimo bardzo dramatycznych swych dziejów potrafili, często z najwyższym poświęceniem, dbać o swe dziedzictwo narodowe. To, co przetrwało pomimo wojen i komunistycznej walki z religią, mamy obowiązek, jako Kościół i jako państwo chronić dla przyszłych pokoleń. Przecież do którejkolwiek z naszych katedr czy któregokolwiek z zabytkowych kościołów wejdą pielgrzymi czy turyści, tam uczą się naszych dziejów, poznają historię sztuki. Ja się wychowywałem w cieniu katedry w Pelplinie, w malutkiej miejscowości. Jak się przez ten kościół szło, to można było poznać historię sztuki - od średniowiecza do współczesności. W mojej diecezji włocławskiej, tak jak w wielu innych, mamy kościoły najwyższej klasy. Jest np. taka fara w Sieradzu, gdzie odbywały się pierwsze synody biskupów w naszym kraju. Jest katedra we Włocławku, która stanowi wotum za Grunwald, w której konsekracji uczestniczył Władysław Jagiełło, odwiedzana była przez królów i papieży, (bo nie tylko Jan Paweł II tu był, ale jako nuncjusz apostolski był tu Achille Ratti, późniejszy Pius XI). Mamy kościół w Turku, który jest jednym z dwóch na świecie ozdobionych polichromią wykonaną przez Józefa Mehoffera. To są prawdziwe perły. Wszystkie te kościoły po 1989 roku nabrały piękna, które zostało na nowo ukazane nie tylko ludziom wierzącym, którzy przychodzą na nabożeństwo, ale i przyjezdnym, i turystom, i znawcom sztuki. Bo prawdziwa sztuka musi uczyć człowieka wrażliwości, dobra i piękna. Mam wątpliwości, czy ta współczesna na tych wszystkich poziomach: muzyka, malarstwo, rzeźba, architektura... to właśnie robi. Nie wiem, czy nie zagubiła się nam w ogóle świadomość, co to jest piękno. Odpowiedź na to pytanie przestaje już w ogóle wielu ludzi interesować. Chodzi tylko o to, aby szokować, budzić kontrowersje...
Ale na finansowanie takiej pseudosztuki i na promowanie pseudoartystów pieniądze zawsze się znajdą... - I to mnie tak straszliwie martwi, bo na odnowienie, na renowację zaniedbanych przez dziesięciolecia prawdziwych dzieł sztuki ciągle brakuje. Dziś kanony piękna tak się rozmyły, że za szczytowe osiągnięcia sztuki służą rzeczy bluźniercze, wstrętne czy po prostu brzydkie. To są zupełnie niepojęte rzeczy. A Kościołowi się wypomina pomoc w ratowaniu prawdziwych dzieł sztuki i architektury. Przecież jeśli chodzi o te dotacje państwowe na ochronę zabytków, to jako biskup, który odpowiada w Episkopacie za te sprawy, chcę podkreślić: ja nawet tych pieniędzy nie widzę. One są przekazywane przez te podmioty, które pomagają - czy to ministerstwo, czy urząd wojewódzki, czy jakieś źródła europejskie - na zasadzie rozliczeń bezpośrednio tym, którzy wykonują daną pracę konserwatorską. Biskup czy księża, którzy kierują tymi projektami, nawet złotówki z tego nie dotykają. Jakaż to jest więc dotacja dla Kościoła? To jest zupełnie śmieszne. Dziękuję za rozmowę.

Na celowniku homolobbystów W Polsce sprawcami 40 procent przestępstw pedofilskich są czynni homoseksualiści, stanowiący około 2 procent społeczeństwa

Zaczynam publikację tekstów o lobby homoseksualnym w Kościele polskim. Ks. T. Isakowicz- Zaleski  http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=5930

Rozmowa z ks. dr. Dariuszem Oko W „Tygodniku Powszechnym” dominuje bardzo silna, radykalna grupa homo-ideologów, którą tworzą czołowi publicyści i redaktorzy tej gazety. Ta grupa uważa się za reprezentację liberalnego skrzydła w Kościele. Ten szczególnie rozumiany liberalizm idzie w podobnym kierunku, w jakim poszedł Kościół w Holandii – odrzucenia nauczania Magisterium i płynięcia z liberalno-lewicowym prądem epoki. Sądzę, że to jedna z głównych przyczyn upadku „Tygodnika”. Jest on solą, która utraciła smak. Rozmawia: Bartłomiej Radziejewski

W niektórych środowiskach nazwisko Księdza jest wymieniane, jako przykład sztandarowego homofoba w polskim Kościele. Homo-fobię zarzucali Księdzu nawet publicyści katoliccy. Jak do tego doszło?

Pod koniec maja 2005 roku opublikowałem w „Gazecie Wyborczej” tekst pod tytułem Dziesięć argumentów przeciw, w którym przedstawiłem filozoficzne, socjologiczne, medyczne i teologiczne racje przeciwko homoseksualizmowi. Wcześniej próbowałem go wydrukować w „Tygodniku Powszechnym”, ale został on odrzucony, jako „homofobiczny”. Artykuł okazał się najczęściej czytanym i dyskutowanym tekstem anty-homoideologicznym w Polsce. Odpowiedź miała mnie unicestwić. Z jednej strony zostałem zasypany gradem anonimowych, najbardziej obrzydliwych wyzwisk, ale i poważnych gróźb. Do dzisiaj mnóstwo z nich można przeczytać na portalach gejowskich. Z drugiej strony rozpoczęła się zmasowana publiczna nagonka na mnie. Wstępem do niej był list szesnastu redaktorów „Gazety Wyborczej”, w którym protestowali przeciwko mojemu tekstowi i odcinali się od decyzji o jego publikacji na łamach swojego dziennika. Potem w „Gazecie” wydrukowano całą serię wymierzonych we mnie artykułów, nie dając mi – wbrew elementarnej ludzkiej uczciwości i etyce dziennikarskiej oraz prawu prasowemu – żadnej możliwości odpowiedzi. Typowe dla „Wyborczej” zaszczuwanie, „wykańczanie” inaczej myślącego. Co charakterystyczne, na czoło tej nagonki wysunął się rzekomo katolicki „Tygodnik Powszechny”. Najpierw zaatakowała mnie pani Halina Bortnowska, która potraktowała mnie bardzo pogardliwie. Wystąpiła przy tym otwarcie przeciwko stanowisku i nauczaniu Kościoła, określając związek homoseksualny, jako coś godnego najwyższego szacunku, czyli de facto nazywając trwanie w grzechu śmiertelnym czymś chwalebnym. Tym samym tropem poszedł ks. Jacek Prusak SJ ze swoim niesłychanie agresywnym tekstem Inni inaczej w „Tygodniku Powszechnym”. Nie znam innego przypadku tak brutalnego ataku księdza na księdza. Język, argumentacja, zaciekłość tego artykułu były zadziwiająco podobne do tego, co pisano na najgorszych portalach gejowskich. Ksiądz Prusak zarzucił mi m.in. nieznajomość elementarnych zasad logiki, koniecznych do opanowania na poziomie maturalnym, podczas gdy jestem autorem dwóch wysoko ocenionych doktoratów z teologii i filozofii. Stwierdził też, że kocham chrześcijaństwo ponad prawdę i dlatego skończę na miłości własnej ponad wszystko, czyli przypisał mi cechę Szatana. Merytoryczne przesłanie tekstu Prusaka było tożsame z przesłaniem Bortnowskiej: pochwała homoseksualizmu w jaskrawej sprzeczności z Pismem Świętym i nauczaniem Kościoła. W podobnym tonie wypowiedział się ojciec Tadeusz Bartoś OP, dziś już były duchowny. Moi śmiertelni wrogowie przeszli także do czynów. Mój samochód został uszkodzony w taki sposób, bym zginął w sprowokowanym wypadku! Według policji postąpiono tu zgodnie z klasycznymi metodami komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, która także w ten sposób eliminowała ludzi „Solidarności”. Na szczęście modli się za mnie kilkaset osób, mam tysiące sympatyków i wielu wspaniałych przyjaciół. Są wśród nich także dobrzy policjanci oraz ochroniarze, którzy fachowo, dobrze mi doradzają i w razie potrzeby udzielają pomocy. Pewnie, dlatego jeszcze żyję.

Jak to możliwe, że w środowisku powszechnie uważanym za katolickie urządza się nagonkę na duchownego i jawnie propaguje homoseksualizm, wbrew stanowisku Kościoła?W „Tygodniku Powszechnym” dominuje bardzo silna, radykalna grupa homoideologów, którą tworzą czołowi publicyści i redaktorzy tej gazety. Są to przede wszystkim ksiądz Jacek Prusak oraz Tomasz Fiałkowski, Halina Bortnowska, profesorowie Jacek Bomba, Krystian Lupa i Paweł Śpiewak. Na celowniku homolobbystów Trzeba też wiedzieć, że panowie Bomba i Lupa należą do najbardziej zdeklarowanych, aktywnych i znanych homoseksualistów Krakowa. Ich w pełni homoideologiczne teksty są publikowane przy wiedzy i poparciu redaktora naczelnego, księdza Adama Bonieckiego. Ta grupa uważa się za reprezentację liberalnego skrzydła w Kościele. Nie chodzi zresztą tylko o stosunek do homoseksualizmu. Ksiądz Prusak wielokrotnie nie tylko wspierał homoseksualizm i antykoncepcję, ale podważał właściwie całą katolicką doktrynę seksualną. Mówi o konieczności przeprowadzenia w Kościele rewolucji seksualnej podobnej do tej z lat

Czy zatem środowisko to jest bliskie herezji? Tak trzeba nazwać otwarte odrzucanie nauczania Kościoła, tak mówią o nim teologowie i biskupi. Ten szczególnie rozumiany liberalizm idzie w podobnym kierunku, w jakim poszedł Kościół w Holandii – odrzucenia nauczania  Magisterium i płynięcia z liberalno-lewicowym prądem epoki. Sądzę, że to jedna z głównych przyczyn upadku „Tygodnika”. Jest on solą, która utraciła smak. Dla wierzących stał się już zbyt antychrześcijański, a dla lewicowców jest jeszcze za mało lewacki. Stracił przytłaczającą większość czytelników dla tych samych powodów, dla których Kościół w Holandii stracił przytłaczającą większość wiernych. Losy tego Kościoła i tej gazety są bardzo podobne i bardzo pouczające. Przynajmniej teraz już niejako eksperymentalnie wiemy, jak wygląda jedna z możliwych dróg unicestwienia i samounicestwienia Kościoła.

Jak reaguje na to kościelna hierarchia? Już Jan Paweł II proroczo pisał do Jerzego Turowicza w 1995 roku, że dostrzega w „Tygodniku Powszechnym” dochodzenie do głosu lewicowych tendencji, że nie stoi on dostatecznie po stronie Kościoła. Dzisiaj te tendencje osiągają swoje apogeum. Niedawno abp Józef Michalik postawił na łamach „Niedzieli” tezę, że trudno uważać „Tygodnik Powszechny” za pismo katolickie. Wiadomo też, że miały miejsce bardzo liczne i bardzo poważne upomnienia. Opinia publiczna może o nich nie wiedzieć, ponieważ Kościół nie rozlicza się ze swoimi kapłanami za pośrednictwem mediów, próbuje ratować ich ewangelicznie jak drzewo, które po okopaniu i nawiezieniu może wyda owoce za rok.

A jak Kościół odniósł się do nagonki na księdza? Otrzymałem wielkie, zdecydowane wsparcie ze strony Kościoła, kardynałów, biskupów, księży i wielu wiernych, w tym szeregu profesorów różnych specjalności. Spośród hierarchów solidarność ze mną wyrazili m.in. kardynałowie Stanisław Dziwisz, Marian Jaworski i Stanisław Nagy oraz arcybiskupi Józef Michalik i Stanisław Nowak. Mam od nich szereg listów z wyrazami serdecznego i zdecydowanego poparcia w moich zmaganiach.  Niedawno abp Józef Michalik postawił na łamach „Niedzieli” tezę, że trudno uważać „Tygodnik Powszechny” za pismo katolickie. Kościół rozpoznał i uznał mój szczególny charyzmat krytyki homoideologii oraz homoherezji, a jego wypełnianie wyznaczył mi jako jedno z moich głównych zadań.

Ale czy którykolwiek z hierarchów poparł Księdza publicznie? - Nie.

To podobnie jak w przypadku ks. prof. Waldemara Chrostowskiego. Atakuje go publicznie mała część duchownych pod swoim nazwiskiem, ale otwarcie nikt nie stanie głośno w jego obronie – choć prywatnie wielu biskupów i księży mówi, że się z nim zgadza i solidaryzuje… Wracając jednak do głównego wątku naszej rozmowy: czy czuje się Ksiądz homofobem? „Homofob” to pojęcie z arsenału ideologicznej propagandy, podobnie jak kiedyś „kułak” czy „zapluty karzeł reakcji” w ustach komunistów albo „parszywy Żyd” w ustach nazistów. A te pełne nienawiści słowa były przecież wstępem do fizycznej eksterminacji milionów ludzi! Homofob – to jest słowo, które ma stygmatyzować, wykluczać, duchowo niwelować, zamykać usta krytykom  bez podania poza tym jakiegokolwiek racjonalnego argumentu. Ma rozstrzygać i kończyć każdą dyskusję jeszcze przed jej rozpoczęciem. Tym mianem określa się każdego, kto wypowie publicznie bodaj jedną krytyczną uwagę na temat homoseksualizmu lub homoideologii. W machinie homopropagandy „homofobia” to zaburzenie psychiczne mające polegać na irracjonalnej niechęci lub nienawiści do homoseksualistów. W ten właśnie sposób są określani ludzie niezwykle szlachetni, by wymienić tylko Jana Pawła II, Benedykta XVI czy Matkę Teresę z Kalkuty. Z drugiej strony mamy homofanów, takich jak Adam Michnik, Jerzy Urban czy Joanna Senyszyn. Manipulacja polega tutaj na utożsamieniu krytyki z nienawiścią. Podobnie trzeba by powiedzieć, że każdy kardiolog jest kardofobem i nienawidzi swoich pacjentów, kiedy krytykuje ich sposób życia, mówiąc, że nadwaga i papierosy doprowadzą ich do kolejnego zawału. Jeśli godzimy się na terminologię stosowaną przez homoideologów, to stajemy przed wyborem: czy razem z największymi autorytetami świata chrześcijańskiego, od Jezusa, przez wszystkich papieży, biskupów i myślicieli chrześcijańskich, być homofobami, czy wespół z lewakami w rodzaju Urbana czy Michnika nosić piętno homofanów. Ale uważam, że nie powinniśmy się na to godzić! „Homofob” to wyzwisko ubliżające ludzkiej godności. Przyjmować je to tak, jakby będąc polskim patriotą z Armii Krajowej w latach 40. i 50., godzić się na miano „zaplutego karła reakcji”. Musimy bronić swojej godności! Ale też nie pozwalać na zakłamywanie debaty publicznej i fałszowanie języka. Z najwyższym szacunkiem odnoszę się do każdego człowieka, także homoseksualisty, nigdy nie używam takich słów, jak „pedał”, „ciota” czy nawet „pederasta”, ale żądam także, żeby nikogo nie obrażano słowem „homofob”. Nie jestem homofobem, ale krytykiem homoidelogii. Właśnie dlatego, że tak wiele dowiedziałem się na ten temat, wiem, jak bardzo zagrożeni są homoseksualiści i ich otoczenie. Staram się im pomóc, ratować – jako filozof i teolog, jako ksiądz, czyli także lekarz ducha.

Dlaczego krytykuje Ksiądz homoseksualizm? Trzeba rozróżnić kilka spraw. Sama skłonność homoseksualna jest rodzajem zaburzenia psychicznego i seksualnego, ale nie może być grzechem, bo nie jest aktem wolnej woli. Kościół ocenia ją bardzo negatywnie i oferuje pomoc osobom dotkniętym tym zaburzeniem. Czym innym jest wolna akceptacja tego zaburzenia i czynny homoseksualizm – to jest oczywiste zło i grzech, wielokrotnie jednoznacznie potępione w Piśmie Świętym i nauczaniu Kościoła. Największym zagrożeniem jest jednak homoideologia. I właśnie na jej krytykowaniu się koncentruję. Robię to, ponieważ jest ona wielkim kłamstwem na skalę światową, podobnie jak dawniej marksizm-leninizm czy narodowy socjalizm. Krytykuję homoideologię dla tych samych powodów, dla których wcześniej Wojtyła i Tischner, jako młodzi księża krytykowali ideologię marksistowską. Przedstawiając homoseksualizm, jako pozytywny i szczęśliwy styl życia, sprowadza ona młodych ludzi na złą drogę. Trzeba ich ratować! Bo homoseksualizm to nie tylko grzech i zaburzenie, ale też groźna patologia społeczna. Geje chorują na AIDS i inne choroby weneryczne częściej niż prostytutki! Przemoc przytrafia im się też częściej niż heteroseksualistom. Umierają zwykle wcześniej, częściej samotni. A homoideolodzy twierdzą, że to droga do szczęścia! Dlatego walka z nimi jest walką o człowieka.

Z faktu, że wielu homoseksualistów jest nieszczęśliwych, nie wynika jednak, że szczęśliwy związek homoseksualny jest niemożliwy. Takie związki na dłuższą metę nie istnieją. W całych dziejach ludzkości trudno wskazać bodaj jednego homoseksualistę, który byłby wierny jednemu partnerowi przez całe, długie życie. To niespotykane. Statystyka pokazuje, że ich „związki” trwają średnio półtora roku i nawet wtedy mają jeszcze przynajmniej ośmiu partnerów „na boku”. Co czwarty gej w USA przyznaje się, że w życiu miał więcej niż tysiąc partnerów, a tylko co czwarty, że mniej niż stu! A zatem „po owocach ich poznacie”. Jeśli głoszą radość, szczęście i prawa człowieka, a sprowadzają na ludzi smutek, depresję, bezdzietność, grzech i nietolerancję – sprawa jest oczywista. Zdrowe społeczeństwo nie może promować społecznych patologii.

Jaki jednak wybór mają sami homoseksualiści, skoro – jak twierdzą – ich seksualna odmienność jest wrodzona? Potwierdza to fakt, że w każdej populacji jest stały odsetek osób homoseksualnych. Jest też stały odsetek chorych na schizofrenię, alkoholizm i setki innych chorób. A rzekome genetyczne uwarunkowanie homoseksualizmu to jeden z najbardziej zawzięcie rozpowszechnianych przez to środowisko mitów.

Tymczasem coś takiego jak gen homoseksualny nie zostało odkryte, pomimo intensywnych poszukiwań i błyskawicznego rozwoju genetyki w ostatnich latach. Badania dowodzą, że źródłami skłonności homoseksualnych są najczęściej zaburzenia hormonalne w czasie ciąży i – przede wszystkim – traumatyczne przeżycia w dzieciństwie. Brak uczuć ze strony rodziców, szczególnie ojca, a zwłaszcza słabość ojca sprzyjają powstawaniu tego zaburzenia. Tezę o psychospołecznych przyczynach homoseksualizmu potwierdzają liczne przypadki bliźniąt jednojajowych, jak wiadomo identycznych genetycznie, z których jedno jest hetero-, a drugie homoseksualne.

Tak czy inaczej nie mają wyboru. Nikt na własne życzenie nie podlega traumatycznym przeżyciom prowadzącym do zaburzeń seksualnych. Ależ mają wybór! Homoseksualizm można, bowiem z sukcesem leczyć. W Stanach Zjednoczonych i innych krajach zachodnich od lat funkcjonują ośrodki oferujące pomoc w tym zakresie. Terapia nie jest oczywiście łatwa Na celowniku homo-lobbystów – jak w każdym poważnym zaburzeniu psychicznym. Wymaga silnej woli i systematycznego wysiłku ze strony chorego. Ale bardzo wielu się udaje – zwłaszcza gdy jest wspierana wiarą i modlitwą. Wtedy dawni homoseksualiści zostają często szczęśliwymi małżonkami i rodzicami w związkach heteroseksualnych. Niektórzy piszą nawet książki o swojej przemianie, jak na przykład Richard Cohen (Wyjść na prostą, Kraków 2005) czy Alan Medinger (Podróż ku pełni męskości, Poznań 2005). Sam tylko holenderski psychiatra Gerard van den Aardweg wyleczył ich kilkuset. Wystarczy tylko nie przestraszyć się homo-terroru i wziąć się do solidnej, lekarskiej pracy. Pomoc homoseksualistom, i to tę najcenniejszą – duchową, niesie też Kościół katolicki. Jego siłą jest prawda. I to wielu homoseksualistów do niego przyciąga. Słyszą od nas fundamentalną prawdę o człowieku: że jest przede wszystkim powołany do współistnienia z Bogiem, że erotyka jest ważną, ale nie najważniejszą sferą życia. Często słyszę od moich podopiecznych, że nie ma miłości bez seksu. I wtedy pomaga im retoryczne pytanie: czy zatem wasi rodzice uprawiali z wami seks? Dzięki temu otwierają się na głębsze rozumienie miłości niż to, do którego przyzwyczaja ich wszechobecna permisywna popkultura. Najważniejsze, aby uświadomić homoseksualiście, że – jak wszyscy ludzie – jest dzieckiem Bożym, i że Bóg go kocha. Dał mu też godność i wolność, ale nie po to, by niszczył siebie i innych, jak chcą homo-ideolodzy, ale by czynił dobro, by rozwijał się do całej pełni człowieczeństwa. Tym samym to nie ślepe podążanie za swoimi popędami, ale życie w prawdzie i moralności jest drogą do szczęścia. A seks jest czymś wspaniałym i pięknym, ale zarezerwowanym dla małżeństwa. Homoseksualista, o ile się wyleczy, może go doświadczyć, ale wcześniej powinien się opanować, tak jak każdy człowiek musi opanowywać swoje popędy. Kościół daje więc homoseksualistom nadzieję, i to nie tylko na szczęśliwe życie na ziemi, ale przede wszystkim na zbawienie, podczas gdy homoideologia sprowadza ich na manowce.

A zwykli chrześcijanie? Jak mają się zachować, gdy przytrafi im się homoseksualista w rodzinie? Przede wszystkim należy zachowywać najwyższy szacunek i delikatność, dawać wsparcie i nadzieję. Trzeba pamiętać o nieskończonej ludzkiej godności każdej osoby i wielkim obciążeniu psychicznym, jakie wiąże się Tolerancja nie oznacza akceptacji. Wiele rzeczy można, a nawet trzeba tolerować przez wzgląd na godność i wolność każdego człowieka. Co nie oznacza, że należy go wspierać, gdy z tych atrybutów korzysta w sposób szkodliwy dla siebie i otoczenia z tym problemem. Niedopuszczalne jest używanie takich określeń jak „pedał” czy „ciota”, bo one godzą w godność. Potrzeba dużo rozmów i okazywania pozytywnych uczuć. Potrzeba dobrego terapeuty i przewodnika duchowego. Ale też jasnego postawienia sprawy: że rozwiązanie tego problemu można osiągnąć poprzez zbliżanie się do Boga i panowanie nad własnym popędem, a nie folgowanie instynktowi i uleganie pokusie promiskuityzmu. Powstaje coraz więcej ośrodków pomocy homoseksualistom. I do nich także można się zwracać po pomoc. Niestety, w Polsce jesteśmy pod tym względem zapóźnieni. Jedynym takim znanym miejscem jest jak na razie ośrodek „Odwaga” w Lublinie. Zbyt mało jest też księży specjalizujących się w duszpasterstwie homoseksualistów. Z jednej strony to trudne wyzwanie, wymagające sporej wiedzy, doświadczenia i szczególnych cech charakteru. Z drugiej strony wciąż zbyt niska jest świadomość problemu. No i kwestia pieniędzy – polski Kościół nie cierpi na ich nadmiar.

Powołuje się ksiądz na nauczanie Kościoła i dowodzi, że homoseksualizm jest grzechem. I to jest jasne dla chrześcijanina. Ale w państwie świeckim argumentacja religijna nie wystarcza do wykluczania mniejszości z życia społecznego. Każdemu przysługuje wolność do chwili, w której korzystanie z niej nie godzi w wolność innych. Nie chodzi o wykluczenie, ale o pomaganie, chronienie. Przeszkadzamy ludziom w niszczeniu samych siebie i innych. Kiedy zobaczymy człowieka, który chce się powiesić albo rzucić z mostu, mamy święty obowiązek powstrzymywać go, ratować. Społeczeństwo stara się ograniczać zjawiska patologiczne, które są oceniane prawie przez wszystkich (niezależnie od wiary), jako w oczywisty sposób złe, ale których nie jesteśmy w stanie zupełnie wyeliminować. Dlatego staramy się przynajmniej maksymalnie ograniczyć narkomanię, prostytucję, pornografię, alkoholizm, nikotynizm. W Szwecji każdy kontakt z prostytutką jest karalny – dla klienta. Ale problem z homoseksualizmem polega na tym, że on niszczy przede wszystkim samych gejów, ale także ich rodziny i otoczenie. Pomyślmy, jeśli młody mężczyzna na zawsze już zejdzie na tę drogę, to jest to nie tylko tragedia dla niego i jego rodziny, ale także dla dziewczyny, która miała czy mogła zostać jego żoną. Dla  niej nawet czysto arytmetycznie zabraknie już mężczyzny, ona już nigdy nie zazna szczęścia posiadania rodziny, bycia żoną i matką. To jest nieszczęście nie tylko dla niego, ale także i dla niej. Ratując młodego człowieka przed takimi skłonnościami, ratujemy również ją oraz szereg innych osób – jego obecną i przyszłą rodzinę. Ponosimy też najwyższą odpowiedzialność za bezpieczeństwo dzieci.

W Polsce sprawcami 40 procent przestępstw pedofilskich są czynni homoseksualiści, stanowiący około 2 procent społeczeństwa. Przypadki pedofilii duchownych, które wstrząsnęły Kościołem w USA, w 90 procentach były natury homoseksualnej. Lobby homoseksualne przedstawia różnicę między hetero- a homoseksualizmem tak, jakby była to taka sama różnica jak między różnymi kolorami skóry. To fundamentalne kłamstwo, które potrzebuje potem tysięcy następnych kłamstw, by się utrzymać. Podobnie jak kłamstwo o komunizmie. Homoseksualizm jest głębokim wypaczeniem natury człowieka. I dlatego prowadzi do kolejnych dewiacji i patologii, o których mówiłem. To jest różnica jak pomiędzy zdrowiem a zaburzeniem. A mamy tysiące rozmaitych zaburzeń oraz chorób ciała, psychiki i ducha. To tylko jedno z nich. Podstawowe nieporozumienie leży też w fałszywej interpretacji pojęcia wolności. Wolność jest w człowieku czymś największym, najświętszym, ale nie może być oddzielana od odpowiedzialności za siebie i innych. Wolność należy wykorzystywać do czynienia dobra, a nie zła, jak to robią homoseksualni aktywiści. To skutek błędnej antropologii, którą przyjmują. Nawet abstrahując od chrześcijaństwa, posługując się tylko rozumem niewspartym wiarą, powinniśmy pojąć, że w człowieku i jego miłości, jego relacji do innych najważniejsze jest to, co duchowe. A homoideologia degraduje ducha i sprowadza istotę człowieczeństwa do cielesności, do zwierzęcego popędu. Przeakcentowuje seksualność, jako najwyższe powołanie człowieka. To fałszywe, zwulgaryzowane wyobrażenie o człowieku jest fałszem, który rodzi kolejne kłamstwa, dotyczące wolności, społeczeństwa i państwa.

Aktywiści homoseksualni twierdzą, że walczą jedynie o tolerancję dla swojej odmienności. Tę już mają. Nikt dziś nie represjonuje homoseksualistów za ich skłonności. Jakie możliwości działania mają, pokazuje choćby potęga akcji, którą prowadzą. Zagrożeni są natomiast ich krytycy. Ponadto tolerancja nie oznacza akceptacji. Wiele rzeczy można, a nawet trzeba tolerować przez wzgląd na godność i wolność każdego człowieka. Co nie oznacza, że należy go wspierać, gdy z tych atrybutów korzysta w sposób niewłaściwy, szkodliwy dla siebie i otoczenia. Przykładem może być prostytucja. Wracając zaś do homoseksualistów: tolerancja przysługuje im na Zachodzie od dawna. To dowodzi, że prawdziwy cel ich działalności jest inny: przebudowa społeczeństwa w duchu homoideologii. Przeżyliśmy to już w przypadku komunizmu i nazizmu. Powinniśmy skoncentrować nasze wysiłki na tym, aby historia się nie powtórzyła.

Mocne porównanie. Ale czy uprawnione? Nazizm i komunizm były ideologiami totalitarnymi, dążącymi do całkowitego podporządkowania jednostki despotycznemu państwu i eksterminującymi oponentów.

Homoideologia jest bardziej niebezpieczna, choć głosi tolerancję i pluralizm. Ale gdy jej orędownicy dochodzą do władzy, ich działania idą w przeciwną stronę. Włoski filozof i polityk Rocco Buttiglione nie został członkiem Komisji Europejskiej tylko z powodu krytycznego wobec homoideologii stanowiska. Szwedzki pastor Ake Green został skazany za jedno kazanie, w którym – zgodnie z nauczaniem Kościoła – nazwał czynny homoseksualizm grzechem. W dzisiejszej Europie już są instrumenty prawne umożliwiające aresztowanie papieży za „homofobię”, Nie korzysta się z nich jedynie z obawy przed wywołaniem społecznego sprzeciwu, a przecież niedawno w ostatniej chwili udało się zablokować wielkie potępienie Benedykta XVI przez Parlament Europejski. Homoideolodzy są przebiegli i starannie planują swoje działania. Wiedzą, że na obecnym etapie nie mogą sobie pozwolić na fizyczne podniesienie ręki na papieża. Koncentrują się więc na eliminowaniu z publicznej debaty swoich krytyków. Ale obecne przejawy nietolerancji z ich strony to zaledwie preludium tego, co nas czeka, jeśli nie zostaną powstrzymani. Bolszewicy głosili, że niosą prawdziwą wolność wszystkim narodom imperium rosyjskiego…

Wynika z tego, że istnieje jakiś dalekosiężny, tajny plan homoideologicznej ekspansji… Owszem, choć nie jest tajny. Został sformułowany na zjeździe homoaktywistów w Wirginii w 1988 roku, ale z tą informacją trudno się przebić w debacie publicznej. Celem tego programu jest takie przekształcenie świadomości społecznej, aby legalizacja przywilejów dla homoseksualistów była zaledwie formalnością. Jego kolejne fazy to: znieczulenie, manipulacja, konwersja i eliminacja przeciwnika. W fazie znieczulenia społeczeństwo zostaje zasypane taką ilością publikacji progejowskich, zostaje osiągnięta taka przewaga w mediach, aby po początkowych oporach przynajmniej zmęczenie lub znudzenie doprowadziło do uznania zjawiska homoseksualizmu za coś normalnego. Grad publikacji ma być jak huraganowy ogień przygotowawczy artylerii, pod którym strach się w ogóle poruszyć, sprzeciwić. W Polsce program ten realizuje przede wszystkim „Gazeta Wyborcza”. W ostatnich latach w jej różnych wydaniach ukazywały się średnio trzy progejowskie artykuły dziennie. Na etapie manipulacji geje i lesbijki są przedstawiani wyłącznie niezwykle pozytywnie, jako ludzie szczególnie wrażliwi, szlachetni, pełni zasług i sukcesów, a zarazem, jako biedna, pokrzywdzona mniejszość. Służy też temu wmawianie, że wielu wielkich ludzi przeszłości było homoseksualistami, co jest tym łatwiejsze, że zmarli protestować nie mogą. Natomiast przemilcza się i odrzuca nawet najbardziej oczywiste dane o ciemnych stronach homoseksualizmu, na przykład o dużej reprezentacji homoseksualistów w elitach nazistowskich (zwłaszcza w formacji SA). W fazie konwersji następuje nihilistyczne odwrócenie wartości. To, co dotychczas było zaliczane do patologicznego marginesu życia społecznego, teraz ma być postawione w jego centrum, jako rzecz godna najwyższego szacunku. Natomiast krytycy homoideologii mają zostać wyparci na margines, wyłączeni z publicznego dyskursu. Krytyków należy przedstawiać, jako ludzi szczególnie odrażających. Bez żadnej dyskusji mają być wepchnięci do kategorii ignorantów, nienawistników, homofobów i bigotów, żeby nawet nie ważyli się odezwać. Maksymalnie zawyża się też procentowy udział homoseksualistów w społeczeństwie. Niektórzy aktywiści mówią nawet 10-25 procentach, podczas gdy z badań wynika, że realny odsetek nie przekracza zwykle 5 procent. [wg. badań amerykańskich – poniżej 1% reszta to propaganda MD] I wreszcie ostatni etap: eliminacja przeciwników. Ci, którzy tak głośno krzyczą o tolerancji, często sami, gdy tylko osiągną dostatecznie wielkie wpływy, nie chcą okazać jej innym. Wspominałem już o losie profesora Buttiglione i pastora Greena. Ale przykładów jest znacznie więcej. Choćby groźby wobec przewodniczącego Konferencji Episkopatu Włoch abp. Angelo Bagnasco, który po oprotestowaniu pomysłu tzw. „małżeństw” homoseksualnych dostał list, w którym oprócz jego zdjęcia z namalowaną swastyką był nabój, co w języku mafii oznacza śmierć. Albo wyrzucenie z pracy hiszpańskiego sędziego tylko za to, że wbrew naciskom homolobby nie przyznał homoseksualnej parze prawa do opieki nad dziećmi.

Wszystko to pod hasłami tolerancji, szacunku do różnorodności i pluralizmukulturowego… Fakty przemawiają jednoznacznie za tym, że te hasła to zwykłe mydlenie oczu. Czy kogoś z homoseksualistów potraktowano w najnowszych czasach na Zachodzie w sposób taki, w jaki traktuje się krytyków homoideologii? Oczywiście nie. Żądanie tolerancji i równości, niezwykle szybko obraca się w prześladowanie chrześcijan. Operuje się przede wszystkim frazesami i hasłami, krzykiem i szantażem, a nie argumentami. Ta niechęć do merytorycznej dyskusji jest zresztą na swój sposób racjonalna – wynika ze strachu przed ujawnieniem intelektualnej mizerii swoich racji. Nic dziwnego, bo dla czegoś, co jest wewnętrznie złe, nie można znaleźć żadnego dobrego uzasadnienia – najwyżej jego pozór. A przeciwników trzeba zastraszyć, zmusić do milczenia choćby złamaniem kariery zawodowej, choćby groźbą więzienia i śmierci.

Środowisko homoseksualnych aktywistów jest w zasadzie nieliczne i marginalne. Cieszy się jednak niesłychanym wsparciem medialnym i politycznym. Skąd to ostatnie się bierze? Główną siłą tego środowiska jest poparcie ateistów i lewicy. Ci sami ludzie, którzy dawniej gorąco popierali komunizm, po tym, jak ideologia ta ostatecznie zbankrutowała i skompromitowała się, zaczęli głosić homoideologię. Cechuje ich ten sam, co komunistów sposób myślenia o człowieku i społeczeństwie. Jeśli uważają człowieka za wartość, to za wartość samoistną, oderwaną od Boga i jakiejkolwiek transcendencji. W efekcie wierzą w możliwość zaprowadzenia raju na ziemi. I bardzo chcą to zrealizować. Sądzą, że jednym ze środków do tego celu jest „wyzwolenie” homoseksualistów, tak jak kiedyś proletariatu. I podobnie im się to udaje.

Czyżby aktywiści homoseksualni pełnili, więc rolę leninowskich „pożytecznych idiotów” dla dzisiejszych postępowców spod znaku nowej lewicy? O nikim nie powinno się mówić „idiota”, nawet, jeśli jest „pożyteczny”, bo to ubliżające godności człowieka. Ale faktycznie: homoideologia jest propagowana z całą mocą przez największych wrogów chrześcijaństwa, bo znakomicie dopomaga w jego unicestwieniu. Tam, gdzie zaczyna się panowanie homoideologii, obumiera chrześcijaństwo, bo tego nie da się pogodzić, tu jest jakieś radykalne albo – albo. Nieprzypadkowo największe sukcesy homolobby odnosi w krajach najbardziej zdechrystianizowanych i tę dechrystianizację dalej pogłębia. Gdzie homolobby sięga po władzę, tam zaczyna zaraz prześladowanie swoich chrześcijańskich krytyków, którzy nie chcą uznać jego nieomylności i quasi-boskości. Wprowadza prawo zmierzające do umieszczenia ich w szpitalach psychiatrycznych albo więzieniach. To jest dopiero tolerancja! Prawdziwie bolszewicka. Podobnie w ZSRS postępowano z ludźmi, którzy nie uznawali najwyższej wartości komunizmu i nieomylności partii. Chorzy albo przestępcy!

Homolobby jest bardzo sprawne językowo. Mówi o „równouprawnieniu” zamiast o uprzywilejowaniu, o „homofobii” zamiast o homorealizmie. Te manipulacje oraz powstałe w ich wyniku potworki językowe są brane za dobrą monetę, stają się stałym elementem dyskursu publicznego. Jak się bronić? Nie możemy pozwolić na narzucenie sobie fałszywego języka, który od początku zakłamuje rzeczywistość. To tak, jakby pozwolić założyć sobie kajdany i dyby. Musimy odrzucać określanie nas mianem „homofobów”, tak jak Izraelici nigdy nie zgodzili się na określanie ich jako „podludzi” przez nazistów. Nasza ludzka godność jest taka sama jak godność gejów i każdy ma ją szanować! Bądźmy świadomi, że batalia o język ciągle trwa, a dopóki trwa – można ją wygrać. Właśnie wielki naród żydowski powinien być dla nas zawsze wspaniałym przykładem, jak trzeba bronić swojej godności, swoich praw, jak bronić się przed nienawiścią. Polska jest we względnie dobrej sytuacji, bo, na szczęście, należymy do najbardziej wierzących narodów świata. Skoro nawet liberalna Kalifornia – ta światowa „stolica gejów” – była w stanie odrzucić w referendum jednopłciowe „małżeństwa” i to już po ich prawnym usankcjonowaniu, po trwającym przez dziesięciolecia homoseksualnym praniu mózgów, to my tym bardziej możemy powstrzymać homoideologię. Również w bitwie o język. Nasza historia daje powody do optymizmu. Ani narodowy socjalizm, ani komunizm nie zdobyły nad Wisłą wielkiej popularności – żeby zwyciężyć, musiały być przyniesione z zewnątrz na obcych bagnetach. Bo demony ideologii budzą się tam, gdzie słabną – lub śpią – rozum i wiara. Im więcej w sercu wiary, tym mniej jest miejsca na ideologie. Olbrzymia przewaga medialna przeciwnika napawa wielu ludzi lękiem i pesymizmem. Zapominają oni, że my mamy przewagę na innym, dużo ważniejszym polu – na polu prawdy. Historia pokazuje, że systemy oparte na fałszu odnoszą, co najwyżej tymczasowy sukces, załamując się dość szybko pod ciężarem kłamstwa, które prowadzi je do nieuchronnych wewnętrznych sprzeczności. Przeciw prawdzie i własnej naturze można żyć tylko przez ograniczony czas, bo albo się zawraca z tej drogi, albo się ginie.

Dlatego właśnie chrześcijaństwo nawet, jeśli przegrywa bitwy, to wygrywa wojny. Jakże potężne i niezwyciężone wydawały się państwa Stalina i Hitlera, jakże bardzo nienawidzono w nich autentycznych chrześcijan i iluż ich zamordowano! Stokroć lepiej jest przegrać, jako warszawski powstaniec niż wygrać, jako jego kat z SS. Zarówno Jezus Chrystus, jak i wielu jego naśladowców, w tym ks. Jerzy Popiełuszko, też na krótką, bardzo krótką metę przegrali, też zostali zmiażdżeni przez zło. Ale zwycięstwo jest możliwe nawet teraz. I powinno nam na nim zależeć, bo nawet krótkotrwałe rządy wielkiego kłamstwa mają katastrofalne skutki, jak nazizm i komunizm, a od przebiegu tej batalii zależy los milionów ludzi. Gdyby w latach 30. było więcej mądrych i odważnych Niemców, Hitler być może nie doszedłby do władzy. Wzorcową postacią jest dla mnie jeden z największych filozofów naszych czasów, wybitny uczeń Edmunda Husserla – Dietrich von Hildebrand, który natychmiast, jak mało, kto, dostrzegł istotę nazistowskiego zła, i aktywnie z nim walczył. Wychodząc od prawdziwej filozofii i antropologii, Hildebrand potrafił przewidzieć, co zrobią hitlerowcy. Potrafił też później przewidzieć, czym skończy się droga Kościoła w Holandii. Gdyby takich ludzi jak on było więcej, uniknęlibyśmy katastrofy nazistowskiego totalitaryzmu. Dlatego i dziś musimy walczyć o uświadomienie elit i szerokich rzesz społeczeństwa. Na pewno jesteśmy niewystarczająco przygotowani do tej walki, zwłaszcza retorycznie. Powinniśmy te braki nadrobić. Wzorem powinien być dla nas przede wszystkim sam Jezus. Często zapominamy o tym, że był on również genialnym retorem. Pokazywał to dobitnie w dyskusjach z faryzeuszami czy podczas kuszenia na pustyni przez szatana. Potrafił jednym celnym zdaniem zmusić przeciwnika do zamilknięcia, ratował też w ten sposób swoje życie. Naśladujmy go także na tym polu, tak jak robił to Jan Paweł II, sam wznosił się na mistrzowski poziom retoryczny. Z kłamstwem homoideologów trzeba walczyć podobnie jak Jezus walczył z kłamstwem faryzeuszów. Oczywiście przekonywanie homoideologów nie jest łatwe, często właściwie niemożliwe, może być tylko cudem łaski. Trzeba się pogodzić z tym, że niektórych nigdy nie przekonamy, zwłaszcza w dyskusjach medialnych, w których jest zbyt mało czasu na dogłębną analizę. W tych ostatnich powinniśmy skoncentrować się na przekonywaniu publiczności, na przekazaniu jej maksymalnej liczby faktów, jak i najlepszych argumentów podanych w jak najbardziej zachęcającej formie. W Niemczech istnieje organizacja (Krąg św. Stefana) zajmująca się właśnie krasomówczym kształceniem katolików. Pilnie potrzebujemy jej polskiego odpowiednika.

Kiedy już wykształcimy się retorycznie i erystycznie, możemy nie mieć okazji do zaprezentowania zdobytych umiejętności. Niedawne odwołanie debaty o homoseksualizmie na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego – uczelni bądź co bądź katolickiej – pod naciskiem „Gazety Wyborczej”, pokazuje, że wolność słowa jest wartością dość kruchą. Znowu przychodzi mi na myśl Dietrich von Hildebrand, którego uważam za patrona naszych zmagań. Kiedy naziści doszli do władzy w Niemczech, natychmiast chcieli go zamordować. Uciekł do Austrii, gdzie zaczął wydawać antynazistowską gazetę. Kiedy jednak miał zacząć pracę na Uniwersytecie Wiedeńskim, okazało się, że jest poddany ostracyzmowi, bo zdecydowana większość popierała tam nazizm. Wydawało się, że nie dojdzie do skutku nawet jego wykład inauguracyjny, bo gdy miał go wygłosić, sala wypełniona została przez uzbrojonych w pałki nazistów. Jednak kanclerz uczelni nie ugiął się przed terrorem, wysłano oddział specjalnie wyszkolonej policji, który usunął bojówkarzy i zapewnił wszystkim, a przede wszystkim samemu von Hildebrandowi, bezpieczeństwo. Jaki kontrast. Jaka szkoda, że w mieście tak heroicznym jak nasza Warszawa, na Uniwersytecie imienia człowieka tak bohaterskiego jak kardynał Wyszyński, ustąpiono przed „Gazetą Wyborczą” – tubą lewackich ideologii oraz jednym z najgroźniejszych i najbardziej niegodziwych przeciwników chrześcijaństwa w Polsce.

Dziękuję za rozmowę.

DR SŁAWOMIR CENCKIEWICZ W ROZMOWIE Z PAWŁEM CHOJECKIM MOŻNA ICH POKONAĆ... Paweł Chojecki: Jedną z głównych tez Pana najnowszej książki „Długie ramię Moskwy” jest brak profesjonalizmu wywiadu wojskowego PRL (poprzednika WSI). Jak zatem wytłumaczyć istnienie tej służby aż do 2006 r., podczas gdy służby cywilne (SB) rozwiązano już w maju 1990 roku? Jak wytłumaczyć ogromne wpływy służb wojskowych w gospodarce i polityce III RP oraz bezradność nowych służb wolnej Polski w zwalczaniu tych wpływów? Sławomir Cenckiewicz: Nie ma w tym sprzeczności, a nawet można powiedzieć, że istnieje ścisły związek pomiędzy owym brakiem profesjonalizmu tzw. aparatu zagranicznego wojskowych służb wywiadowczych a siłą tajnych służb wojskowych w ostatniej dekadzie PRL i w III RP. Geneza tego stanu rzeczy tkwi w wydarzeniach z 1981 r., kiedy do władzy doszła ekipa Jaruzelskiego. Rozpoczął się wówczas proces zwany kolonizacją państwa przez ludzi wojska. Paradoksalnie sprzyjał temu kryzys finansowy i faktyczne bankructwo PRL, która upadała pod ciężarem długów i niemożności obsługi nawet rocznych odsetek od zaciągniętych w latach 70. kredytów. Kryzys ten rzutował również na armię. Ludzie wywiadu tłumaczyli swoje niepowodzenia m. in. brakiem środków. Jaruzelski dał więc wyraźny sygnał swoim podopiecznym z wywiadu wojskowego: musicie sami zacząć finansować swoją działalność operacyjną. W ten sposób uruchomiony został proces lokowania ludzi tajnych służb LWP w instytucjach finansowych państwa (banki, centrale handlu zagranicznego, ministerstwa itd.), których kontrola w drugiej połowie lat 80. stała się podstawą transformacji kapitałowej polegającej na transferze państwowego kapitału do rąk prywatnych. Stawką transformacji politycznej w wymiarze wojskowym była ochrona tych wszystkich patologii z końca lat 80. Stąd też ludzie wojska robili wszystko, by do armii nie zawitał duch prawdziwej reformy opierającej się na idei zerwania z LWP. Zgodnie z duchem czasu postanowiono pozbyć się skompromitowanych w PRL szyldów Zarządu II i WSW. Mało tego, doszło do konsolidacji służb wojskowych – połączono służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze w jedną strukturę – Zarząd II Wywiadu i Kontrwywiadu Sztabu Generalnego WP. Nie przeprowadzono choćby tak płytkiej weryfikacji kadr wojskowych, jaką zrobił w tym czasie Urząd Ochrony Państwa. Brak weryfikacji oficerów umożliwiał utrzymanie w rożnych instytucjach państwowych sieci oficerów i współpracowników służb wojskowych, a także gwarantował bezpieczeństwo archiwów Zarządu II i WSW. Dzięki połączeniu potencjałów kontrwywiadu i wywiadu wojskowego sieć osobowych źródeł informacji WSI ulokowanych w urzędach centralnych i administracji publicznej, organizacjach społeczno-politycznych, na uczelniach, w mediach, bankach, firmach prywatnych, spółkach i przedsiębiorstwach państwowych liczyła w 1990 r. prawie 2500 osób. Kontynuując tradycje Zarządu II Sztabu Generalnego, wywiad (i kontrwywiad) WSI koncentrował się na zagadnieniach politycznych, biznesowych i medialnych. Taki stan rzeczy przetrwał aż do 2006 r., kiedy dzięki determinacji prezydenta Kaczyńskiego zlikwidowano WSI, a ich żołnierze poddani zostali weryfikacji.     
Twierdzi Pan, że Wojciech Jaruzelski do dziś kontroluje dawną kadrę LWP i jego wywiadu wojskowego. W pisaniu książki korzystał Pan z pomocy pułkownika Mirosława Wojciechowskiego. Wyraził Pan przekonanie, że i on musiał mieć zgodę Jaruzelskiego na kontakty z Panem. Jaki więc interes mógł mieć Jaruzelski w powstaniu Pana książki? Jaruzelski nie miał żadnego interesu w powstaniu „Długiego ramienia Moskwy”. Od jakiegoś czasu hołduje on jednak zasadzie, że lepiej spotykać się z historykami i próbować na nich jakoś wpływać, by odmalowany przez nich obraz PRL nie był aż tak niekorzystny. Dlatego namawiał swoich kolegów do kontaktu ze mną. Z tego, co jest mi wiadomo, niemal całe środowisko wojskowych tajnych służb wyrosłe z PRL  jest poważnie zaniepokojone moją książką. Po raz pierwszy, bowiem na podstawie dokumentów zostały opisane ich zbrodnie, przestępstwa, służba i lojalność Moskwie oraz brak profesjonalizmu. Stąd też nie ma z tej strony jakiejkolwiek chęci do polemiki. Zapadła grobowa cisza, jeśli nie liczyć drobnych uszczypliwości na stronie internetowej „Sowy” – portalu byłych żołnierzy WSI. Jeśli zaś idzie o płk. Wojciechowskiego, to cenię sobie  kontakty z nim. Trzeba pamiętać o hermetyczności tego środowiska. Spotkania z Wojciechowskim były okazją do poznania mentalności ludzi wywiadu wojskowego PRL i kuchni tajnych służb. W pracy historyka jest to niezwykle ważne.   
W swojej książce obala Pan mit domniemanego patriotyzmu kadry LWP i jej wyższości nad MO i SB. Stawia Pan tezę, że to właśnie LWP było głównym gwarantem zabezpieczenia interesów sowieckich w PRL. Jak w tym kontekście ocenia Pan Wojsko Polskie III RP powstałe na bazie kadry LWP? Moja ocena jest jednoznacznie negatywna, zwłaszcza, jeśli chodzi o służby wojskowe. Proszę pamiętać, że na dziewięciu szefów WSI (1991-2006) aż pięciu wywodziło się z wywiadu wojskowego PRL: kadm. Czesław Wawrzyniak (1991-1992), gen. Bolesław Izydorczyk (1992-1994), gen. Konstanty Malejczyk (1994-1996), kadm. Kazimierz Głowacki (1996-1997) i gen. Marek Dukaczewski (2001-2004 i 2004-2005). W ciągu 15 lat działalności WSI przez prawie 9,5 roku rządzili nimi oficerowie byłego Zarządu II. Spośród nich trzech przeszkolonych zostało w Związku Sowieckim (Izydorczyk, Głowacki i Dukaczewski). Z pozostałych szefów WSI na Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRS w latach 1978-1980 studiował gen. Marian Sobolewski. Analogiczne studia, przeszkolenia i kursy (KGB i GRU) w Związku Sowieckim i innych zaprzyjaźnionych z PRL państwach ukończyło blisko 300 żołnierzy WSI, z których wielu stanowiło kadrę kierowniczą służb wojskowych wolnej Polski w latach 1991-2006. To swego rodzaju paradoks, że szefami i pracownikami wojskowej służby wywiadu i kontrwywiadu wolnej Polski mogli zostać kadrowi pracownicy Zarządu II Sztabu Generalnego i WSW – instytucji, które ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu z 1998 r. piętnuje, uznając je za „organy bezpieczeństwa państwa” komunistycznego. Sowiecki background kadry WSI odcisnął trwałe piętno na funkcjonowaniu służb wojskowych. Miał też znaczenie dla wiarygodności Polski wobec zachodnich sojuszników, bo przecież absolwenci szkół sowieckich, którzy objęli najważniejsze funkcje w Wojsku Polskim po 1990 r., mieli wprowadzić polską armię do NATO.  Wykorzystując dawne relacje z kadrą LWP, na początku lat 90. Rosjanie mieli zintensyfikować działania operacyjne, których celem było rozpoznanie korpusu oficerskiego Wojska Polskiego, działalności wojskowych służb specjalnych i procesu integracji polskiej armii z NATO. Z analizy kontrwywiadowczej prowadzonej przez WSI w drugiej połowie lat 90. (m.in. sprawa krypt. „Gwiazda”) wynika, że istotne znaczenie w tych działaniach odgrywała m.in. wiedza o polskich oficerach kształcących się w przeszłości w ZSRS. Stali się oni naturalną bazą typowniczo-werbunkową dla GRU. Siłą rzeczy nie wiemy, jak duży był/jest stopień penetracji rosyjskiej w armii polskiej. Istnieją pewne tropy i informacje – również przytoczone przeze mnie w książce – które wskazują na poważne sukcesy wywiadu Federacji Rosyjskiej. I rzecz niezwykle istotna dla oceny naszej armii – jej kontrwywiad nie był  w stanie obronić się przez penetracją rosyjską.    
Służby PRL były odbiciem służb sowieckich. W pewnym uproszczeniu SB była odpowiednikiem sowieckiej służby cywilnej (KGB), a WSW reprezentowała w Polsce interesy GRU (sowieckiej służby wojskowej). Pierestrojka była związana z uzyskaniem przez GRU przewagi nad KGB (w Polsce stało się podobnie – SB rozwiązano, a WSW urosło w siłę). W ostatnich latach kilku generałów GRU popełniło dziwne samobójstwa, a władzę w Rosji dzierży pułkownik KGB. Czy odbudową pozycji KGB nie należy tłumaczyć zaostrzenia polityki rosyjskiej oraz dopuszczenia do likwidacji WSI w Polsce? Nie ulega dla mnie wątpliwości, że likwidacja WSI w poważnym stopniu nadwyrężyła wpływy rosyjskie w Polsce. Po siedemnastu latach budowania demokratycznej Polski rozmontowano wreszcie postsowiecką redutę zlokalizowaną w najdalej na wschód położonym kraju zachodniej części Europy. Z tym również należy łączyć tę niebywałą nienawiść do prezydenta Kaczyńskiego, zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej.   
Prof. Andrzej Zybertowicz bardzo krytycznie odniósł się do tezy od lat lansowanej przez red. Stanisława Michalkiewicza o wszechpotężnym znaczeniu razwiedki: „publicystycz-ne teorie red. Michalkiewicza są (…) generalnie szkodliwe. Są empirycznie nadmiarowe (…). Spójność działania razwiedki, o której on mówi, jest wysoce nieprawdopodobna. Z punktu widzenia społecznego ta teoria jest dość szkodliwa, bo ugruntowuje postawę defetyzmu – bo skoro służby wszystko kontrolują, to nie ma sensu żadne obywatelskie, podmiotowe działanie.” Jak w świetle swoich badań nad razwiedką oceniłby Pan ten problem? Podzielam w tym względzie opinię prof. Zybertowicza. Uważam, że polscy patrioci zbyt często i niepotrzebnie ulegają defetyzmowi, który podpowiada im domknięte i całościowe modele trwałej degradacji polskości i upadku Polski. Właśnie moja książka o służbach wojskowych pokazuje, że ludzie „razwiedki”, choć groźni, powiązani linkami z Moskwą i spekulacyjnym kapitałem, są jednak też słabi, popełniają błędy i można ich pokonać. Najważniejsze jest jednak odzyskanie państwa, a więc skutecznych narzędzi broniących Polskę przed „razwiedką”.     
Swoją karierę publicystyczną rozpoczął Pan w latach 90. jako redaktor naczelny dwumiesięcznika "Zawsze wierni" wydawanego przez Bractwo Świętego Piusa X. Jak dzisiaj zapatruje się Pan na potrzebę budowania w Polsce wielonurtowego, także ideologicznie czy religijnie, obozu patriotycznego? Polska, polskość i państwo to byty i wartości wykraczające poza sferę religijną. I choć uważam, że trwałym komponentem i fundamentem polskości jest rzymski katolicyzm, to jednak budowa państwa, postaw obywatelskich i archipelagu polskości, a także obrona podstaw cywilizacji łacińskiej przed licznymi zagrożeniami wymaga konsolidacji wszystkich, bez względu na wyznawaną konfesję czy przywiązanie do tradycji politycznej.

“Przemysł Holocaustu”. Norman Finkelstein: Jak odpierać ataki na Polskę.

Artykuł nienowy, ale aktualny – admin

Radzi prof. Norman Finkelstein, Żyd, którego rodzice przeżyli obozy koncentracyjne cz. I. Poniżej zamieszczony jest tekst otrzymany 28 grudnia 2000 od: Mirosława J. Wiechowskiego

“Przemysł Holocaustu” Norman Finkelstein: Jak odpierać ataki na Polskę

Poniżej zamieszczony jest tekst otrzymany 28 grudnia 2000 od: Mirosława J. Wiechowskiego

W połowie grudnia 2000 roku, w Nowym Jorku rozpoczęły się przesłuchania sądowe w sprawie wytoczonej przeciwko Rządowi Rzeczypospolitej. Proces ten toczy się w wyniku zbiorowej skargi pewnej grupy amerykańskich Żydów Oskarżyciele żądają zwrotu nieruchomości, które zostały zabrane ich rodzinom podczas okupacji niemieckiej, oraz oczekują, że rząd polski wypłaci im także wysokie odszkodowania. Przy okazji przesłuchań w sądzie, działacze żydowscy zorganizowali konferencję prasową z udziałem Alana Hevesi, glównego rewidenta finansowego miasta Nowy Jork oraz Carla McCall’a, glównego rewidenta finansowego stanu Nowy Jork, którzy zagrozili, podobnie jak w przypadku Szwajcarii, że istnieje możliwość zastosowania blokady finansowej i bojkotu ekonomicznego wobec polskich firm i banków, o ile Polska nie podporządkuje się tym roszczeniom. Wbrew życzeniu organizatorów, na konferencji prasowej wystąpił Dr Norman Finkelstein,profesor City University of New York, który określił skargę, i całą akcję polityczną wymierzoną w Polskę, jako jeszcze jeden przykład wyłudzania pieniędzy. Ten proceder, w którym cynicznie wykorzystuje się nieopisaną tragedie europejskich Żydów, zyskał określenie “przemysł Holokaustu.” Termin został wprowadzony przez profesora dr Finkelsteina, nota bene z pochodzenia polskiego Żyda, który w swej doskonale udokumentowanej książce ukazał machinacje finansowe, prawne i pozaprawne stosowane przez niektóre wpływowe organizacje żydowskie. Jego książka nosi tytuł “The Holocaust Industry”i ma się ukazać także w polskim tłumaczeniu. Korespondencje z profesorem Finkelsteinem, nawiązałem po przeczytaniu tejże książki, której treścią byłem głęboko poruszony. Historia jego żydowskich rodziców, którzy przeżyli Getto Warszawskie i uratowali się z obozów koncentracyjnych w Majdanku i Oświęcimiu, obejmuje także ich pobyt w obozie pracy w Częstochowie. W tym mieście mieszkała też moja matka, głęboko wierząca katoliczka, która przez kilka lat podczas wojny opiekowała się żydowską dziewczynką, ratując jej życie. Rodzice dziecka , którzy także przeżyli wojnę, przebywali w obozie wspomnianym przez dr Finkelsteina. Dwa lata temu, matka moja, nieżyjąca już od blisko trzydziestu lat, otrzymala, post mortem, medal i tytuł Sprawiedliwy Wsród Narodów Świata za swe poświęcenie i bohaterstwo. Parę dni temu zapytałem prof. Finkelsteina, dlaczego zdecydował się “zaburzyć” (jak podała “Rzeczpospolita”) konferencję prasową w Nowym Jorku. W odpowiedzi otrzymałem list, który zawiera WAŻNE SUGESTIE DLA RZĄDU POLSKIEGO. Za zgoda autora, przedstawiam ten list poniżej (w moim przekładzie z angielskiego):“…Uczestniczyłem w konferencji prasowej (jak i w przesłuchaniach sądowych) z nadzieją, że uda mi się zepsuć im zabawę . Ten gang handlarzy Holokaustem, pozbawiony jest już wszelkich hamulców.Uważam, ze rząd polski popełnia błąd, próbując pokonać ich za pomocą prawników. W ten sposób nigdy nie wygra w tym układzie. Jedyną szansą dla Polski jest publiczne obnażenie tych złodziei – na przykład przez ogłoszenia w najwżniejszych gazetach. Jest wielu Żydów, którym nie podoba się to, co robi przemysł Holokaustu. Polski rząd powinien uzyskać od nich publiczne oświadczenia. W istocie wiele takich oświadczeń zostało już opublikowanych. Pozwalam sobie zacytować dwa przykłady. W numerze z września 1999 wpływowego żydowskiego czasopisma “Commentary”, redaktor Gabriel Schoenfeld napisał: “Niektóre osoby wewnątrz i na zewnątrz zorganizowanej społecznosci żydowskiej, nie cofają się przed stosowaniem żadnej z mozliwych nieprzyzwoitych i hańbiących metod po to, aby tylko wydrzeć każdy ostatni frank, lir,gulden czy markę nalezną czy nie nalezną.” (“Holocaust Reparations: A Growing Scandal”). W numerze z grudnia 2000 wpływowego konserwatywnego pisma “First Things”, żydowski historyk William Rubenstein dokonal starannego przeglądu listy roszczeń “przemysłu holokaustowego” wobec Polski. W konkluzji stwierdził on: “Osobiście nie mogę dostrzec żadnego przekonywującego powodu, dla którego obecny rząd polski miałby wypłacić choćby jeden cent za nieruchomości żydowskie”. (“A Flawed Expose”). Uważam, że zamiast prowadzić skazaną na przegraną walkę w sądach, lepszym i mądrzejszym wykorzystaniem środków finansowych przez rząd polski, byłoby opublikowanie w New York Times’ie płatnego ogłoszenia cytującego powyższe opinie pod tytułem –„ ABY POLSKA BYŁA POLSKA” – kończy swój list Norman G. Finkelstein.

Wywiad z prof. Normanem Finkelsteinem, autorem głośnej książki “The Holocaust Industry”, rozmawia Jan M. Fijor Panie profesorze, jakie związki łączą Pana z Polską? - Moi przodkowie byli polskimi Żydami, w Polsce urodzili się moi rodzice, mieszkali w Warszawie, ich ostatnim miejscem zamieszkania do 1943 roku, czyli do czasu przymusowego przeniesienia do getta, był ich własny dom przy ulicy Miłej, pod dziewiętnastym. Moja mama była absolwentką wydziału matematycznego Uniwersytetu Warszawskiego, ojciec zajmował się interesami. Posiadali w Polsce jakieś sklepy, manufakturę, nieruchomości… W czasie wojny wszystko to stracili. Holokaust przeżyli, lecz z Polski wyemigrowali, ja już urodziłem się w Stanach Zjednoczonych… Nigdy jeszcze w Polsce nie byłem.

Czy Pan, Pańska rodzina, rościcie sobie pretensje do majątku pozostawionego w Polsce? - Absolutnie nie…

Dlaczego? Przecież to był wasz legalny majątek, Pan byłby jego spadkobiercą… Nieruchomość w centrum Warszawy to dzisiaj duże pieniądze. - Takie roszczenia nie mają sensu. Większość majątku należącego niegdyś do mojej rodziny uległa w czasie wojny zniszczeniu. Wprawdzie po wojnie został on częściowo odtworzony, lecz myśmy w tej restauracji nie brali udziału. Trudno, więc ocenić nasz rzeczywisty w nim udział. Nie płaciliśmy podatków, nie konserwowaliśmy tego majątku… Sprawa uległa przedawnieniu…

To jest słaby argument. Władza ludowa wam majątek skonfiskowała, więc o zaległościach podatkowych nie ma mowy. Co prawda zaraz po upaństwowieniu, po konfiskacie majątku, należało decyzję komunistów zaskarżyć w sądzie, ale nawet gdybyście polski rząd wzięli do sądu, to i tak własność nie zostałaby wam przywrócona… W takiej sytuacji trudno mówić także o przedawnieniu. Moim zdaniem, nawet średnio zdolny adwokat jest w stanie udowodnić pańskie prawo do roszczeń majątkowych wobec władz Polski… - Ale ja tego nie chcę. Nie tylko ja, znakomita większość ofiar holokaustu nie zamierza ani doprowadzać Polski do gospodarczej ruiny, ani tym bardziej pozbawiać polskie dzieci przedszkoli, szkół czy parków? Bo do tego sprowadziłaby się restytucja naszego mienia.

Skoro tak, na jakiej podstawie Światowy Kongres Żydowski (WJC) skierował w początkach grudnia do sądu w Nowym Jorku pozew przeciwko państwu polskiemu o odszkodowanie za majątek utracony przez Żydów, ofiary holokaustu w Polsce? - Takiej podstawy nie ma. Nikt im nie dał prawa do reprezentowania ofiar holokaustu. Jeśli ja nie chcę się o ten majątek upominać, to tym bardziej nie chcę, aby robił to ktoś rzekomo w moim imieniu .

Czy WJC działa z upoważnienia ofiar holokaustu? - Skądże! To jest czysta uzurpacja! Hucpa! Gdyby Kongres reprezentował ofiary holokaustu, odzyskane mienie czy odszkodowania zostałyby przekazane właśnie im. Tymczasem wiadomo, że do ofiar holokaustu dociera zaledwie ułamek tego, co Kongres Żydowski dotychczas uzyskał.

Kilka dni temu prasa doniosła jednak, że sąd federalny w Nowym Jorku zatwierdził sposób wypłaty odszkodowań dla tych wszystkich, którzy ucierpieli z powodu przymusowej pracy w niemieckich fabrykach, będących własnością Szwajcarów, lub zostali oszukani przez szwajcarskich bankierów. Wynika z niego, że gros funduszy z odszkodowań przekazanych zostanie jednak ofiarom holokaustu… - To nieprawda! Posiadam dokumenty świadczące o tym, że do ofiar holokaustu dotrze, w najlepszym razie, może 3 do 5 proc. z wymuszonych na Szwajcarach, prawie 1,5 mld dol. Ponadto pieniądze te wypłaca się w takim tempie, że wielu ich adresatów do wypłaty nie dożyje. Przecież to są w większości ludzie w podeszłym wieku.

A pozostałe 95 proc., co się stanie z resztą pieniędzy? - Znajdą się na dziwnych kontach dziwnych fundacji, czyli praktycznie w kieszeniach aktywistów Kongresu Żydowskiego. Ta cała akcja odszkodowań dla Żydów to jeden wielki rabunek!

Nie powie mi Pan, że ludzie tego nie wiedzą. Jeśli jest tak, jak Pan pisze w “Holocaust Industry”, to, dlaczego w środowisku żydowskim nie wrze? Nie uwierzę, żeby Żydzi, naród mądry, wykształcony i tak ciężko doświadczony, godzili się tak łatwo na ten rabunek! - Większość jest niezorientowana, nie wiedzą, o co toczy się gra. Inni udają, że nie wiedzą. Jeszcze innych to nie interesuje albo uważają, że nie ma, po co wyważać drzwi. W końcu Niemcom się to należało, bo naziści tę wojnę rozpętali, Szwajcarzy na krzywdę żydowską nie reagowali, zaś Polacy to naród antysemitów, nie lubią Żydów, więc nie ma sensu ich żałować. Dużą rolę odgrywa żydowski szownizm, solidarność etniczna, narodowa. W końcu to Żydzi cierpieli, nikt inny. Nam się te pieniądze należą. Jeśli więc pozostają w rękach żydowskich, o co kruszyć kopie? Zresztą gdyby nawet ktoś chciał zaprotestować, w walce ze Światowym Kongresem Żydowskim nie ma szans. Ich wspiera prasa, telewizja, życzliwa jest im administracja Clintona, bankierzy, sądy – to jest ogromna siła, która może złamać każdego. Ludzie sie ich boją.

Jaka była reakcja środowiska żydowskiego na Pańską książkę? - Kierownictwo WJC ją zignorowało, nabrali wody w usta, wysyłając gdzieniegdzie sygnały, że to, co napisałem, to nieprawda. Starają się przylepić książce etykietkę “antyżydowskiej” albo przeznaczonej dla środowisk… antysemickich. Jednakże dla 90 proc. czytelników żydowskich książka była szokiem. Widać to choćby po listach, jakie od nich otrzymuję. Spotykam się, co prawda z opiniami negatywnymi, że kalam własne gniazdo, że jestem pieniaczem, ale generalnie komentarze są mi życzliwe i przyjazne. W oczach znakomitej większości czytelników żydowskich, w tym w oczach ofiar holokaustu, książka spotkała się z uznaniem; wielu piszących do mnie Żydów prosi, abym więcej na temat holokaustu publikował.

Czy dostaje Pan listy z pogróżkami? - Niewiele, i co ciekawe, nie są to listy od Żydów, ich autorami są przeważnie niemieccy neonaziści.

Jak się książka sprzedaje? - W Europie, a szczególnie w Niemczech, dość dobrze. W Stanach Zjednoczonych jest nieco gorzej, ale sprzedaż rośnie. Na pewno nie jest to bestseller…

Czy “Holocaust Industry” jest bojkotowana? - Może należałoby powiedzieć: przemilczana lub zignorowana, zwłaszcza przez takie opiniotwórcze tytuły, jak “New York Times”, “Washington Post”. Trudno się jednak dziwić, skoro i one są częścią spisku, który ja nazwałem Holokaustowym biznesem (“Holocaust Industry”), a który na tragedii Żydów robią dzisiaj ogromne pieniądze.

Panie Profesorze, ile ofiar holokaustu żyje do dzisiaj? - Moim zdaniem ok. 25 tysięcy, choć Kongres Żydowski twierdzi, że jest ich ponad milion. Na potrzeby “holokaustowego biznesu” sfabrykowano dokumenty dowodzące rzekomo takiej liczby, ale jest ona wyssana z palca. Dla uzasadnienia nacisków na Szwajcarię, Niemcy, a teraz Polskę, skromne “25 tysięcy” brzmiałoby śmiesznie. Aby uzasadnić grabież miliardów dolarów, potrzebne były wielkie liczby.

Przed sądem trzeba to było jednak jakoś udokumentować… - W tym celu przyjęto wyjątkowo “elastyczną” definicję “ofiary holokaustu”. Jest nią - Według działaczy WJC – każdy Żyd, który przeżył II wojnę światową. Ofiarą holokaustu jest, więc nie tylko więzień Auschwitz czy Majdanka, lecz także żydowski oficer Armii Czerwonej lub NKWD czy nawet legitymujący się żydowskim pochodzeniem – byli tacy – oficer Wehrmachtu, pod warunkiem, że przeżyli oni wojnę. Gdyby Kaganowicz żył do naszych czasów, też byłby ofiarą holokaustu!

Kto, poza działaczami Kongresu, ma kontrolę nad wydatkowaniem pieniędzy pochodzących z odszkodowań? - Nikt, choć mnie się na przykład udało dotrzeć do dokumentów, do prawdziwych liczb. Opublikowałem je w Holocaust Industry…

Panowie Bronfman, Singer czy Sultanik mogą się o to na pana gniewać, muszą jednak w jakiś sposób kwoty te wytłumaczyć. Pieniądze nie mogą ot, tak sobie, zniknąć… - Zniknąć nie, ale można je odłożyć “na inny cel”. Utworzono przy Kongresie tzw. fundusz medyczny dla ofiar holokaustu, który ma finansować ich leczenie, pomoc medyczną w latach… 2030-2035. Komu ta rezerwa służy? Przyszłym pokoleniom ofiar holokaustu? Przecież to absurd zakładać, że w 90 lat po wojnie będą jeszcze żyły jej ofiary! Tworzy się, więc fikcję, która ma uzasadnić rabunek. A przy okazji jest argument wobec tych nielicznych, którzy odważyli się Światowy Kongres Żydowski z odszkodowań rozliczyć. Dlaczego wypłacono ofiarom tak mało? Ponieważ stworzono “fundusze rezerwowe” na ich rzecz. Tymczasem tu o żadne ofiary nie chodzi. Liczą się jedynie korzyści osobiste aktywistów WJC! Tej bandzie zachłannych cyników nie zależy ani na prawdzie historycznej, ani na pomocy ofiarom, im chodzi tylko o pieniądze! Dla nich nie cofną się przed żadnym trickiem, łgarstwem czy fałszerstwem.

Czy na nich nie ma jednak prawa? Czy nie można im dowieść defraudacji? - To są wszystko procesy cywilne, skoro druga strona się zgodziła zapłacić, to jej problem. Stroną atakującą jest grupa wyjątkowo przebiegłych ludzi, którzy wykorzystując bezprecedensową tragedię narodu, naginają prawo do własnych celów. Po swojej stronie mają skorumpowane media, najlepszych adwokatów, sądy, przekupnych polityków. To szczwane lisy. Nie udało się z nimi wygrać Szwajcarom, nie udało się Niemcom… Szwajcarzy walczyli o sprawiedliwość trzy lata, próbowali protestować, argumentować, negocjować i co? Poddali się! Wypłacili łobuzom z World Jewish Congress lekką ręką prawie 1,5 mld dol.

A ile, Pana zdaniem, Żydom się należało? - Co najwyżej 100-150 mln dol.!

Plus odsetki za 50 lat… - Nie, to już jest razem z odsetkami! Pamiętajmy, że większość wschodnioeuropejskich Żydów przed wojną to byli ludzie ubodzy. W latach 30. prawie jedna trzecia z nich nie zarabiała więcej niż 100 dol. rocznie. Wielu nie posiadało kont bankowych w krajach zamieszkania, a co dopiero w Szwajcarii. Prawie 25 proc. Żydów żyło na skraju nędzy, od głodu ratowały ich tylko amerykańskie organizacje charytatywne…

A mimo to Szwajcarzy zapłacili? - Co mieli robić? WJC to groźny przeciwnik, wystraszyli się.

A Niemcy? - Niemcy poddali się znacznie szybciej, bo już po roku wysupłali ponad 6 mld.

Niemcy dopuścili się straszliwej zbrodni, ja ich nie żałuję! - Ile razy można odpowiadać za to samo przestępstwo? Niemcy płacą Żydom od 1952 roku, łącznie, więc wypłacili już 50 mld dol.

Następna na liście Kongresu Żydowskiego jest Polska. Czy wie Pan, czego się od nas WJC domaga? - Oficjalnie dowiemy się tego 14 grudnia w Nowym Jorku, podczas pierwszego przesłuchania świadków. Domyślam się jednak, że World Jewish Congress skarżyć będzie Polskę o ok. 65 mld dol.! Na tyle szacują oni wartość mienia, które po wojnie pozostało po polskich Żydach.

Polski na takie odszkodowanie nie stać. - Tych ludzi to nie obchodzi. Wiedzą wprawdzie, że w przypadku Polski będzie im nieco trudniej, bo biedna, ale i tak swoje dostaną…

A jeśli Polacy im nie dadzą? - To ich do tego przymuszą!

 W jaki sposób? - Bojkot ekonomiczny Polski i Polaków, konfiskata polskiego majątku za granicą, a zwłaszcza naciski na niektóre kraje Unii Europejskiej – głównie Anglię i Niemcy – aby nie zgadzały się na przyjęcie Polski do wspólnoty.

Dlaczego wytoczono Polsce proces w Nowym Jorku? - Bo tutaj łatwiej wygrać; swój sąd, swoi sędziowie, adwokaci…

Kongres nie ma upoważnienia prawowitych właścicieli do występowania w ich imieniu. Poza tym, co to znaczy “własność żydowska”? Nie ma takiej własności. Nie ma też własności plemiennej! Właścicielem mógł być Rosenkrantz, Bauman, Somer, obywatele polscy, Polacy, a nie wszyscy Żydzi. - To naiwność myśleć w ten sposób. Jeśli będzie trzeba, to ci złodzieje są gotowi sprowadzić do sądu Eastern District w Nowym Jorku tłumy ludzi, którzy przysięgną, że właśnie tak ma być, że upoważnili Kongres do takiego działania. Polacy to przecież znani antysemici, każdy sąd stanie po stronie rzekomych ofiar holokaustu. Konfrontacja jedynie sytuację pogorszy.

Czy zatem Polska ma zbankrutować? - Absolutnie nie! Mówiłem już o tym w wywiadzie dla innej polskiej gazety. Z chwilą, gdy “banda Bronfmana” ruszy do ataku, Polacy powinni zebrać grupę kilkudziesięciu życzliwych Polsce Żydów, ofiar holokaustu, którzy podpiszą się pod całostronnicowym ogłoszeniem w “New York Times”, iż rezygnują z jakichkolwiek roszczeń majątkowych wobec Polski. Takich ludzi nie brakuje, sam pomogę w ich znalezieniu, sam się pod tym ogloszeniem podpiszę. W Izraelu mieszka wielu polskich Żydów, duża ich część myśli tak jak ja. Jest tam prof. Izrael Szahak, dla którego prawda historyczna ma wartość większą niż pieniądze. Takich ludzi trzeba zmobilizować do walki z łotrami spod znaku WJC. Pokazanie światu, że roszczenia WJC są bezzasadne, że nawet ofiary się ich zrzekają, że Kongres żydowski jest uzurpatorem, że działa bez upoważnienia ze strony ofiar – to ich obezwładni. Innego wyjścia dla Polski nie ma. Traktowanie ich jak partnerów, rozpoczęcie dialogu będzie równoznaczne z przegraną. Równocześnie Polacy muszą zacząć negocjować z polskimi gminami żydowskimi, które są spadkobierczyniami majątku znajdującego się przed wojną w rękach żydowskich instytucji religijnych. Jeśli komuś należy się odszkodowanie, to właśnie im, a nie Światowemu Kongresowi Żydów! Na tyle, na ile Polaków stać, trzeba tym gminom i ich członkom, których jest dzisiaj niewiele ponad trzy tysiące, pomóc. Tak, aby pokazać światu, że Polacy starają się zadośćuczynić cierpieniom czy stratom swoich obywateli. W miejsce 3 mln nieruchomości, o które upomina się WJC, stworzona zostanie symboliczna rekompensata. To nie jest trudne czy niemożliwe. Chciałbym, aby Polacy wiedzieli, że porządni, prawdziwi Żydzi nie chcą Polski rujnować, nie chcą mieć także nic wspólnego z grupą szantażystów i awanturników…

Boję się jednak, że pośród amerykańskich Żydów ludzie, tacy jak Pan, stanowią wyjątek. - Jest ich więcej niż się panu wydaje. W opublikowanej w ostatnim numerze “First Things” recenzji mojej ksiązki wybitny historyk żydowski prof. William D. Rubinstein przestrzega przed utożsamianiem faktu lokalizacji obozów koncentracyjnych na terenie Polski, z uprawianiem przez Polaków ludobójstwa. Rubinstein przypomina, że z tego samego powodu, niższości rasowej, Niemcy mordowali zarówno Żydów, jak i Polaków. W odniesieniu zaś do zgłaszanych przez WJC roszczeń majątkowych pisze, że wprawdzie polscy komuniści konfiskowali majątek Żydom, robili to jednak nie, dlatego, że byli oni Żydami, lecz dlatego, że byli kapitalistami. Z tego samego powodu konfiskowano majątek gojów – kapitalistów. Rubinstein pisze wyraźnie, iż nie widzi najmniejszego powodu, aby polski rząd miał wypłacić komukolwiek choćby jednego centa.

Nie przeszkadza to nowojorskiemu radnemu, p. Dov Hikindowi, Żydowi z Brooklynu, rozgłaszać zmyślenia na temat rozboju, jakiego ofiarą stali się w Polsce Żydzi. Jak takie argumenty obalać? - Trzeba się spytać p. Hikinda czy równie energicznie domagać się będzie restytucji majątku palestyńskiego w Izraelu? Jeśli domaga się, aby Polacy płacili “martwym”, to przecież tym bardziej powinien ulitować się nad losem “żywych” Palestyńczyków, których Izrael wyeksmitował z ich własnej ziemi. Pan Hikind nie może stosować innego standardu wobec Polaków, a innego wobec Żydów.

Pan Hikind nie jest wyjątkiem. W tym samym mniej więcej czasie “akademik”, z uniwersytetu w Honolulu, prof. R. Rummel, stwierdził, iż Polacy są narodem “metamorderców”, że mamy na sumieniu prawie 2 mln zamordowanych w latach 1945-1949, Niemców, Żydów i Ukraińców. Co Pan na ten temat sądzi?

- Uważam, że to nieprawda, ale gdyby nawet tak było, to co? Niech mi prof. Rummel pokaże naród, który w sytuacjach zagrożeń, w sytuacjach ekstremalnych nie zabijał. Ilu Indian zginęło podczas kolonizacji Ameryki? Ile istnień ludzkich mają na sumieniu Brytyjczycy? Albo Francuzi? Ilu Irlandczyków zginęło z rąk Anglików, i odwrotnie? Nie oskarżajmy innych, spójrzmy na siebie. A ilu Palestyńczyków wymordowali Izraelczycy? Co się dzieje w Izraelu? Izraelscy żołnierze strzelają w oczy palestyńskim chłopcom, mordują dzieci, eksterminują naród za to tylko, że domaga się godnego traktowania. Nie zapomijamy, że to Żydzi są w Palestynie gośćmi; Palestyńczycy są u siebie…

A Judea, Galilea, Jerozolima – to nie są ziemie żydowskie? - Nie można dzisiaj posługiwać sie geografią sprzed dwóch czy trzech tysięcy lat. Biblia nie może być traktowana jak załącznik do traktatu terytorialnego. Współczesne konflikty ekonomiczne czy polityczne muszą być rozwiązywane przy użyciu współczesnych metod czy narzędzi. Status quo sprzed 2 tys. lat się nie liczy. Przecież, rozumując w taki sposób, Żydzi mogliby sobie rościć pretensje do Afryki Wschodniej skąd się etnicznie wywodzą. Tymczasem mają oni do Palestyny nie więcej praw niż ja mam w stosunku do Stanów Zjednoczonych. To, co robi dzisiaj Izrael, jest godne napiętnowania. Z tym, że jakiekolwiek głosy potępienia izraelskiego ludobójstwa traktowane są jako przejaw antysemityzmu. Dużo mógłby na ten temat powiedzieć prof. Izrael Szahak.

Kiedy ukaże się polska edycja Pańskiej książki? - Szczerze powiedziawszy, nie wiem. Książka miała być na rynku we wrześniu, od tego czasu nie mam wiadomości ani od wydawcy brytyjskiego, ani od polskiego. Mam jednak nadzieję, że wydanie nastąpi niedługo. Miałbym wreszcie okazję do odwiedzin Polski.

Proszę czuć się już dziś zaproszonym. Dziękuję za rozmowę.

http://katerina.nowyekran.pl

Serbia: Obradović skazany, Obraz będzie zdelegalizowany – trwają represje wobec nacjonalistów Sąd rejonowy w Belgradzie skazał lidera organizacji Obraz, Mladena Obradovicia, na 10 miesięcy więzienia z powodu “szerzenia przez niego nienawiści” przy okazji “Parady dumy” w sierpniu 2009. “Parada dumy” (oryg. Parada ponosa) jest relatywnie nowym zjawiskiem w serbskiej rzeczywistości, gdzie jeszcze do niedawna nie było mowy o publicznych zlotach pederastów, transseksualistów i pederastycznych lobbystów. Obradović był oskarżony o “szerzenie nienawiści wobec gejowskiej społeczności” poprzez m.in. zapowiedzi medialne oraz wykonanie graffiti “Czekamy na was”, czy “Ulicami popłynie krew, nie będzie gej parady”. Według sądu, hasło “Czekamy na was” było… groźbą. Adwokaci Obradovicia zapowiadają apelację, dowodząc, iż rzekoma wina oskarżonego w żaden sposób nie została na sali sądowej dowiedziona. Dodają również, że śledztwo i proces przeciwko liderowi Obrazu są polityczną nagonką. Sąd natomiast uważa, że medialne zapowiedzi oraz graffiti były “szerzeniem mowy nienawiści” wobec społeczności gejowskiej, a także “nawoływaniem do przemocy i dyskryminacji” na podstawie orientacji seksualnej. Potwierdzeniem opinii adwokatów Obradovicia, iż cała sprawa jest tylko i wyłącznie motywowaną z góry pokazówką może być fakt, iż w tych samych dniach Sąd Konstytucyjny Serbii zakończył prace nad inicjatywą delegalizacji Obrazu. Wniosek zostanie rozpatrzony na najbliższym posiedzeniu Sądu. Naczelnik Sądu Konstytucyjnego Dragiša Slijepčević wyjawił dziennikarzom zebranym w gmachu Sądu, że decyzją sędziego sprawozdawczego sprawa Obrazu wejdzie do toku dziennego obrad Sądu.

“W jak najszybszym czasie, który wyniesie kilka dni lub w najgorszym przypadku dwa-trzy tygodnie na posiedzeniu Sądu zostanie podjęta decyzja” powierdział Slijepčević odnosząc się do inicjatywy delegalizacji Obrazu, rozpoczętej przez prokuratora generalnego. Już wcześniej wyrażono pragnienie, aby Obraz poza delegalizacją i wymazaniem z rejestrów, dostał również “wilczy bilet” na przyszłość w postaci zakazu zrzeszania się dla jego obecnych członków. W myśl prokuratora, kontynuacja działalności Obrazu miałaby być z góry uznana za nielegalną, a aktywiści Obrazu otrzymaliby zakaz rejestrowania stowarzyszeń o tych samych założeniach i celach statutowych, co działający jeszcze obecnie Obraz. Obraz (właściwie: Otačastveni pokret Obraz, Ojczyźniany ruch Obraz) jest organizacją o kilkunastoletniej tradycji, reprezentującą ortodoksyjny, konserwatywny serbski etniczny nacjonalizm. Problemy Obrazu z powoli ewoluującym ku zachodniemu modelowi reżimem rozpoczęły się w okolicach roku 2005, między innymi poprzez klasyfikację organizacji, jako skrajnie klerykalnej, faszyzującej, etc. W owych latach dało się również zaobserwować wzrost aktywności raczkujących dopiero w Serbii organizacji “na rzecz praw człowieka”, LGBT i podobnych, usiłujących na zachodnią modłę przeforsować w Serbii do granic absurdu posuniętą tolerancję wobec ulicznych wybryków wymalowanych przebierańców głoszących wolność seksualną. I właśnie nie daleko posunięty radykalizm w nacjonalistycznym aktywizmie, ale wywołany troską o konserwatywny model rodziny i społeczeństwa sprzeciw Obrazu wobec takich ekscesów leży u podstaw dzisiejszych prześladowań członków tego ruchu.

www.srpskinacionalisti.com

Zło naszych czasów i jak z nim walczyć “Rzeź niewiniątek” – tak zaczyna się artykuł w “New York Timesie” z 23 sierpnia 1871 r., będący wynikiem dziennikarskiego śledztwa dotyczącego zabijania nienarodzonych w Nowym Jorku. “Tysiące istot ludzkich mordowanych jest zanim ujrzy światło dzienne, a dodatkowe tysiące dorosłych nieodwracalnie rujnuje swój organizm, zdrowie i szczęście” – czytamy dalej. Czy można dziś napisać coś równie celnego i prawdziwego? Kiedyś prasa była naprawdę czwartą władzą i potrafiła przeciwstawić się złu. A dzisiaj? W artykule tym reporter Augustus St. Clair relacjonował: “Zbrodnie te popełniane są w takiej tajemnicy, a sprawcy tak sprytnie nagabują swoje ofiary, że zebranie dowodów i świadków jest prawie niemożliwe. Fakty są ukrywane przed opinią publiczną tak przebiegle, a pozory tak pieczołowicie strzeżone, że jak dotąd ujawniono bardzo niewielki zarys tej okropnej prawdy. Jednak nawet gdyby tylko część wyłapanych przez przedstawicieli “New York Timesa” faktów z potwornego ich ogromu odkryła na papierze ohydną prawdę, czytelnik musiałby wzdrygnąć się na ten zatrważający obraz”. Czytanie dziś takiej relacji, choć napisanej lekko archaicznym XIX w. językiem, poraża trafnością doboru słów, a przez to swoją prawdziwością. Nie pojawia się w nich terminologia zmyślnie i taktycznie opracowana przez aborcjonistów, a słowo “aborcja” wcale nie jest w nim używane. Czytamy za to czystą prawdę, bez zaciemniania obrazu manipulacjami słownymi i gimnastyką nowomowy.

Misja gazety Trudno dziś uwierzyć, że “New York Times” (NYT) mógł tak stanowczo i udanie bronić życia nienarodzonych. A jednak dla dziennikarzy było jasne, że prawo musi być zmienione, a potem egzekwowane i respektowane. Pisali również, wprost, że i tego domaga się amerykańskie społeczeństwo. Z tego powodu ludzie prasy uznali za ważne nie tylko demaskowanie i pokazywanie prawdy, ale również ostre atakowanie lekarzy trudniących się haniebnym procederem i publikowanie ich nazwisk. Gazeta również nawoływała do większego zaangażowania się organizacji prywatnych, szczególnie Kościołów, którym sugerowano mówienie o zbrodni z każdego możliwego pulpitu. Z literatury poświęconej temu tematowi wynika, że gazeta ta stanęła po stronie życia około roku 1870 r. Celem tych publikacji było napiętnowanie braku działań policji w walce z zabijaniem poczętych dzieci (również z jego reklamą), zmiana prawa i utrwalenie moralnych postaw opinii publicznej. Wydawca gazety Louis Jennings uważał, bowiem, że oprócz prawnego zakazu potrzebna jest świadomość społeczna traktująca tę formę zabójstwa z ogromnym obrzydzeniem. Wiedział również, że aby ten wstręt wzbudzić, trzeba opisywać ludzkie historie przy pomocy niekonwencjonalnego dziennikarstwa (prowokacji, działań pod przykrywką).

Dziennikarskie śledztwo Dlatego właśnie kazał swojemu dziennikarzowi odwiedzić nowojorskich aborterów wraz z kobietą pod pozorem szukania pomocy w kłopocie. Śledztwo trwało kilka tygodni, rezultatem był tekst “The Evil of the Age” (“Zło naszych czasów”), z którego pochodzą powyższe fragmenty. Reporter nie bał się w nim nazwać zabijania nienarodzonych złem w życiu społecznym (…) zakazanym przez prawo Boskie i ludzkie i mówić o hurtowym morderstwie (…) rzadko wyłapywanym, zakłócanym i karanym prawnie. Po odwiedzeniu około dziesięciu aborterów opisał, żekobiety i mężczyźni, którzy są zamieszani w ten skandaliczny biznes, należą, z małymi wyjątkami, do najgorszego rodzaju hochsztaplerów. Zbadał, bowiem, że w tym mieście lub w jego pobliżu istnieje duża liczba wykształconych lekarzy i lekarek, którzy żyją i prosperują z tych kryminalnych praktyk. Inni są najpodlejszymi konowałami. Wśród aborterów wymienił nie tylko lekarzy, położne i pielęgniarki, ale również szewca, golarza, kowala i drukarza. Reporter nie miał żadnego problemu z ujawnieniem ich nazwisk, adresów i cen świadczonych usług gdyż rozumiał, że metody [aborcyjne] są nielegalne, nieetyczne i niezmiernie niebezpieczne. Jako przykład opisał gabinet doktora Evansa, w którym znaleziono rozkładające się w beczkach z wapnem i kwasem fragmenty ludzkie, uznane za szczątki nienarodzonych dzieci. W tym kontekście tej ohydnej zbrodni jakże szokująco brzmią słowa jednej z aborterek, Madame Grindle, która uważała, że ratować te dziewczęta to szlachetna praca, [bo] bez jej pomocnej dłoni byłoby tyle zrujnowanych domów, skandali w kościołach i zdezintegrowanych środowisk społecznych. Madame Grindle z rozbrajającą szczerością przyznała w rozmowie z reporterem, że przychodzili do niej senatorzy, kongresmeni, różnego typu politycy, przyprowadzając do niej kobiety z najwyższych sfer. Autor artykułu okazał jednak współczucie kobietom napotkanym u aborterów, stawiając retoryczne pytanie: ile gorzkich wyrzutów sumienia, gorących łez i jęków agonii [miało miejsce] w tych eleganckich pokojach [gabinetach aborcyjnych]? Z artykułu dowiadujemy się również o trudnościach z opisaniem skali zjawiska: “Tylko policja ma jakieś najbliższe prawdy pojęcie o gigantycznych rozmiarach tego zła”. Tekst kończy się jasnym przesłaniem, że aby zwalczyć szerzącą się zbrodnię, Potrzeba podjęcia jakichś zdecydowanych i skutecznych kroków”.

Zmiana prawa W trakcie kolejnych lat NYT często pisał na ten temat, pomiędzy rokiem 1869 a 1879 opublikował siedemdziesiąt artykułów opisujących kryminalne sprawy zabijania nienarodzonych. Choć oprócz NYT i sensacyjnej National Police Gazette podobne artykuły publikowały również Tribune i Evening Post, ten konkretny tekst Zło naszych czasów przyniósł niezwykle dużo dobrego. Po pierwsze, wzmógł determinację pisma w walce z zabijaniem poczętych dzieci spowodowaną naciskami jednego z aborterów, który próbował szantażować wydawców, aby nie ujawniali tego, czym się zajmuje. Po drugie, przyniósł zatrzymanie, co najmniej jednego abortera oraz doprowadził do zmiany prawa. Kilka dni po publikacji tekstu Zło naszych czasó, nowojorska policja znalazła martwe ciało kobiety w kufrze. Dzięki Augustusowi St. Clair policja zatrzymała Jacoba Rosenzweiga, abortera wymienionego w artykule, gdyż reporter zeznał, że ofiarę widział wcześniej w jego gabinecie. Co więcej, w rok po publikacji tego tekstu, w 1872 r., w Nowym Jorku pojawiło się nowe prawo umożliwiające łatwiejsze skazywanie za zabójstwo nienarodzonego dziecka z maksymalną karą do 20 lat.

Zaangażowanie lekarzy Oprócz dziennikarzy w walce z zabijaniem nienarodzonych ogromną rolę odegrali ginekolodzy zrzeszeni w Amerykańskim Stowarzyszeniu Medycznym (American Medical Association) pod wodzą ginekologa-położnika Horatio Storera. Lekarze rozpoczęli agresywną kampanię już w przededniu wojny domowej. Zaczęli mówić o fizycznych niebezpieczeństwach aborcji. Głosili, że jest sprzeczna z naturą. W swoim raporcie Horatio Storer zdefiniował trzy powody powszechnej demoralizacji dotyczącej praktyki zabijania nienarodzonych. Jako pierwszą wymienił pojawienie się pierwszych ruchów dziecka odczuwanych przez matkę, jako zupełnie pozbawione podstaw w procesie regulowania dopuszczalności tzw. przerywania ciąży. Ten punkt widzenia wiązał zresztą z powszechną ignorancją kobiet dotyczącą wiedzy medycznej. Po drugie, częściowo obarczył odpowiedzialnością za stan rzeczy środowisko lekarskie, lekkomyślnie traktujące życie płodowe. A po trzecie, wskazał na poważne defekty prawne, które należało zlikwidować. Według niego doktryna pierwszych ruchów dziecka, których pojawienie się stanowiło granicę dopuszczającą zabójstwo nienarodzonych, była moralnie zła, a więc i takie było prawo. Aby ją zwalczyć stowarzyszenia medyczne z każdego stanu miały wywoływać naciski na ciała ustawodawcze. Nawiązano współpracę z wszelakimi stowarzyszeniami medycznymi, które również miały wywierać presję na władze stanowe. Lekarzom zależało na wypracowaniu profesjonalizmu przy pomocy kodeksu etycznego, który wiązałby wszystkich lekarzy. Tych, którzy trudnili się zabijaniem dzieci poczętych nazywali otwarcie zdrajcami. Zależało im na wpływie na prawo, gdyż w ten sposób chcieli odzyskać utraconą pozycję elitarną, opartą na prawach i obowiązkach lekarzy wobec społeczeństwa. Niektórzy z nich byli również sfrustrowani wypowiedziami niektórych sędziów orzekających w sprawach dotyczących aborterów oraz reklamami aborcji pojawiającymi się w prasie, którą dzielnie zwalczali. I ich działania przyniosły sukces.

Zakaz zadziałał Tak właśnie wspólnymi wysiłkami lekarzy, dziennikarzy, obrońców życia bezpośrednio pomagającym kobietom oraz Kościołów w ciągu mniej więcej 20 lat XIX w., pojawiły się prawa zakazujące zabijania nienarodzonych w poszczególnych stanach (najczęstrzym wyjątkiem było zagrożenie życia kobiety). Ustawodawcy dali się przekonać, że tzw. przerywanie ciąży w każdym momencie powinno być przestępstwem. Taka sytuacja prawna utrzymała się w USA z niewielkimi zmianami przez 100 lat. Co bardzo ważne, i co potwierdzają zarówno autorzy proaborcyjni (J. Mohr), jak i pro-life (M. Olasky), prawo to przyniosło spadek aborcji. I to samo powinniśmy czynić dzisiaj. Wspólnie z lekarzami, psychologami, pedagogami, psychiatrami oraz księżmi niezmordowanie mówić otwarcie o zbrodni aborcji. I wspólnie z obrońcami życia pomagać kobietom i ich dzieciom. Inaczej ta nasza obojętność uczyni nas współwinnymi zła naszych czasów. Natalia Dueholm

Prawo pariasa. Broń czarnoprochowa. W Polsce, choć mało, kto o tym wie, można posiadać broń bez pozwolenia. Wystarczy mieć skończone osiemnaście lat, aby legalnie zakupić broń palną. Każda broń zaprojektowana przed rokiem 1885 i ładowana rozdzielnie nie wymaga posiadania specjalnego pozwolenia. Jedyne ograniczenia, jakie istnieją to zakaz używania poza strzelnicami oraz przenoszenia tej broni załadowanej. Jakiego typu jest to broń? Najpowszechniejszymi są rewolwery kapiszonowe i takież karabiny, rzadziej strzelby i broń skałkowa. Oczywiście nie chodzi tu o egzemplarze zabytkowe, a powielające rozwiązania techniczne rodem z dziewiętnastego wieku. W produkcji tego typu broni specjalizują się Włosi i Hiszpanie. Przy czym większą estymą cieszą się produkty pochodzące ze słonecznej Italii. Większość osób słysząc o możliwości posiadania tego typu broni, sugeruje się jej „antycznością” myśląc, że broń tak stara nie nadaje się praktycznie do użytku. W związku, czym dalej nie podejmuje realizacji marzeń o własnej broni. Nic bardziej błędnego. Do strzelań rekreacyjnych broń tego typu nadaje się doskonale. Celność tej broni w niczym nie ustępuje celności broni współczesnej. Dodatkowo samo strzelanie z rewolweru Colta, czy też karabinu odprzodowego jest wspaniałym przeżyciem estetyczno-emocjonalnym. Jest to broń niezawodna i nadspodziewanie celna. Typowy rewolwer kapiszonowy Colta, czy Remingtona daje w strzelaniu tarczowym wyniki wyższe niż pistolety używane powszechnie w wojsku, czy policji. Wojskowy karabin kapiszonowy ma celność porównywalną z karabinem Kałasznikowa, przy blisko dwukrotnie większej energii, tak, więc doskonale nadaje się do strzelań tarczowych na sto metrów, a nawet do strzelań sylwetkowych na odległość trzystu metrów! Aktualnie szacujesię, że w rękach Polaków jest może nawet około dwieście tysięcy sztuk broni czarnoprochowej. Niestety ze względu na biurokratyczne utrudnienia nie rozwinęła się proporcjonalnie do tego produkcja nawet akcesoriów, nie mówiąc o wytwarzaniu samej broni. I choć w Polsce jest fabryka mająca doświadczenie i sukcesy w produkcji dobrego czarnego prochu to niestety prawdopodobnie po wyczerpaniu zapasów magazynowych nie wznowi ona już jego produkcji. Większość rynku jest, więc opanowana przez proch sprowadzany z Czech. To piękne hobby nie przekłada się na wzrost możliwości polskiego przemysłu,a ten tak ciekawy i wartościowy segment rynku jest skazany na praktyczne nieistnienie w Polsce. Co ciekawe, zapis o prawie do posiadania broni przestarzałej nie jest niczym nowym w praktyce państw europejskich, tyle, że dopiero w wieku „wolności demokratycznej” zaczęto go stosować wobec własnych obywateli. Przedtem państwa kolonialne stosowały ten typ ograniczenia prawa do samoobrony wobec tubylczej ludności podbitej w krajach zamorskich. Przykładem tego typu stosunków może być Belgijskie Kongo. Na przełomie wieku dziewiętnastego i dwudziestego rdzenni mieszkańcy w zależności od stopnia lojalności mogli posiadać broń przestarzałą. Osoby uważane za potencjalnie buntownicze mogły używać broni skałkowej, a więc przestarzałej o około siedemdziesiąt lat, natomiast lojalni poddani Króla Belgów dopuszczeni byli do posiadania broni kapiszonowej, która odpowiadała standardom europejskim sprzed trzydziestu lat. Jeśliby przyrównać te kolonialne standardy do Trzeciej RP – to – pomimo uznania ogółu obywateli za politycznie niepewny – powinniśmy mieć prawo do posiadania pistoletów Vis, czy przynajmniej karabinów z okresu Pierwszej Wojny Światowej… Czy fakt, iż broń dostępna powszechnie w Polsce odstaje tak bardzo od konstrukcji nam współczesnych powinien nas odstraszać od zakupu? Z naciskiem należy powiedzieć: NIE. Żadne elaboraty czy kampanie społeczne nie zmienią wizerunku broni i jej posiadacza tak skutecznie jak coraz powszechniejsze jej posiadanie. Jeszcze dziesięć lat temu policja lobbowała za zdelegalizowaniem wiatrówek. Dziś już nikogo nie dziwi widok strzelających przy grillu rodziców i dzieci. Poprzez posiadanie i rekreacyjne użytkowanie broni czarnoprochowej możemy przyczynić się do zmiany mentalności i w konsekwencji zmiany restrykcyjnego prawa.

http://www.pch24.pl

Czym naprawdę jest antysemityzm? Dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem siła tych, którzy skłonni są do zła, wypływa z tchórzostwa oraz słabości ludzi dobrych, a cała żywotność królestwa szatana jest wynikiem niefrasobliwej
słabości katolików - św. Pius X

W znakomitej recenzji mojej książkiKrólestwo Chrystusa a zorganizowany naturalizm, która ukazała się w jezuickim magazynie ,,La Civiltà Cattolica” (marzec 1947), specjalny nacisk położono na dokonane przez mnie rozróżnienie: ,,Autor książki pragnie poczynić wyraźne rozróżnienie pomiędzy nienawiścią wobec narodu żydowskiego, która jest antysemityzmem, a opozycją w stosunku do żydowskiego i masońskiego naturalizmu. Ta opozycja ze strony katolików musi być zdecydowana, a jej wyrazem powinno być uznanie, nie tylko indywidualne, ale te społeczne, praw nadprzyrodzonego królestwa Chrystusa i Jego Kościoła oraz działalność polityczna mająca na celu uznanie tych praw przez państwo i respektowanie ich w życiu publicznym”. Nie mamy tu niestety możliwości przytoczenia dłuższych fragmentow z nauczania papieskiego, by udowodnić, że papieże zawsze podkreślali, iż katolicy muszą stać nieugięcie na straży określonych w papieskich encyklikach praw Chrystusa Króla, a równocześnie zachować swe umysły i serca wolne od nienawiści do narodu, z którego wedle ciała narodził się Zbawiciel. Z drugiej strony muszą oni walczyć o prawa Chrystusa Króla i nadprzyrodzony ład społeczny opisany w encyklice Quas primas, głosząc otwarcie, że odrzucenie naszego Pana Jezusa Chrystusa, prawdziwego Mesjasza, przez Jego własny naród oraz nieugięta opozycja tego narodu względem Niego są fundamentalnym źrodłem chaosu i konfliktów w świecie. Równocześnie, jako członkowie [Ciała Mistycznego] naszego Pana Jezusa Chrystusa, katolicy nie powinni nigdy nienawidzić narodu, w którym za pośrednictwem Matki Najświętszej, Lilii Izraela, Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej przyjęła ludzką naturę, ani odmawiać jego członkom należnych im praw. Nadprzyrodzone oświecenie umysłu i serca oraz niezłomny hart, jakiego wymaga się dziś od członków Chrystusa, można osiągnąć jedynie z pomocą Tego, który płakał nad odrzuceniem przez Jerozolimę przyniesionego przezeń ładu. Taka postawa będzie oznaczała dla wiernych członków Chrystusa nieuchronne cierpienia, nie wolno im jednak nigdy zapominać o przyszłym chwalebnym tryumfie Zbawiciela. Można podać dwa powody, da, których wierni członkowie [Ciała Mistycznego] Chrystusa są często zdradzani przez tych, którzy powinni występować po stronie Chrystusa Króla.Po pierwsze, wielu pisarzy katolickich mówi o papieskich potępieniach antysemityzmu bez wyjaśnienia znaczenia tego terminu i nie odwołując się nigdy do dokumentów podkreślających prawa naszego Boskiego Pana, Głowy Ciała Mistycznego, Kapłana i Króla. Wielu ludzi jest, więc całkowicie nieświadomych obowiązku katolików, co do publicznego opowiadania się za panowaniem Zbawiciela w życiu społecznym, czemu sprzeciwia się żydowski naturalizm. W rezultacie wielu katolików jest tak nieświadomych doktryny katolickiej, że rzucają oskarżenia o antysemityzm na tych, którzy walczą o prawa Chrystusa Króla, wspomagając w ten sposób skutecznie wrogów Zbawiciela. Po wtóre, wielu katolickich autorów powtarza po prostu bezkrytycznie to, co przeczytali w naturalistycznej lub wrogiej ładowi nadprzyrodzonemu prasie i nie rozróżnia między antysemityzmem we właściwym, katolickim sensie tego słowa a ,,antysemityzmem” takim, jak rozumieją go sami Żydzi. Dla Żydow bowiem ,,antysemityzm” jest niczym innym jak opozycją w stosunku do naturalistycznej, mesjańskiej dominacji ich narodu w stosunku do wszystkich innych. W tym sensie przywódcy narodu żydowskiego zupełnie słusznie utrzymują, że walka o prawa Chrystusa Króla implikuje w istocie bycie ,,antysemitą”. Termin ten (…) dla ludzi bezmyślnych obejmuje wszelkie formy opozycji wobec naturalistycznych celów narodu żydowskiego oraz demaskowanie metod, jakimi posługuje się on dla osiągnięcia tych celów. Podczas beatyfikacji Joanny d’Arc św. Pius X powiedział: ,,Dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem siła tych, którzy skłonni są do zła, wypływa z tchórzostwa oraz słabości ludzi dobrych, a cała żywotność królestwa szatana jest wynikiem niefrasobliwej słabości katolików. O, gdybym mógł zapytać Boskiego Odkupiciela, jak Go prosił w duchu prorok Zachariasz (Zach 13, 6a): “Cóż to za rany są w pośrodku rąk twoich?”, usłyszałbym bez wątpienia odpowiedź: ‘Jestem zraniony w domu tych, którzy mię miłowali’. Zostałem zraniony przez moich przyjaciół, którzy mnie nie bronili i którzy przy każdej okazji współpracowali z moimi przeciwnikami. I słowa te odnoszą się do słabych i letnich katolików wszystkich narodowości”. Ks. Denis Fahey Przełożył Tomasz Maszczyk

Sukces Czytelników „Codziennej” Producenci dokumentalnego serialu „Mayday” o lotniczych katastrofach – w odcinku dotyczącym tragedii smoleńskiej, który wstępnie chcieli nakręcić według wersji MAK-u – po nagłośnieniu przez nas sprawy, zdecydowali się uwzględnić też ustalenia zespołu Antoniego Macierewicza. Po naszym apelu o interwencję w sprawie filmu produkowanego przez kanadyjską firmę Cineflix, poświęconego katastrofie smoleńskiej, do naszej redakcji nadeszło pismo od zamawiającej film stacji National Geographic i firmy Cineflix, zleceniodawcy materiału Z oświadczenia wynika, że prace nad odcinkiem poświęconym katastrofie smoleńskiej niebawem się rozpoczną, a ich zakończenie planowane jest na koniec roku. Przedstawiciele obu firm zapewniają, że podczas pracy nad filmem chcą uwzględnić „wszystkie oficjalne raporty i dokumenty” dotyczące katastrofy. Można, więc się spodziewać, że wśród nich znajdzie się również np. Biała Księga – dokument będący efektem prac zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M. Przypomnijmy, że w zeszłym tygodniu kanadyjska firma producencka Cineflix opublikowała zapowiedź 12 sezonu popularnej dokumentalnej serii „Mayday” poświęconej badaniom przyczyn katastrof lotniczych. Jeden z odcinków ma dotyczyć katastrofy smoleńskiej. Tytuł odcinka „Following orders” („Wykonując rozkazy”), jak i jego streszczenie opublikowane na stronie brytyjskiej Wikipedii powołującej się na informacje uzyskane od Cinefliksu sugerowały, że scenariusz jest oparty na kłamliwym raporcie MAK-u, zrzucającym całkowitą odpowiedzialność na polskich pilotów. O tym, że plan produkcji filmu opartego na rosyjskim raporcie budzi wielkie oburzenie, świadczyć może to, że po naszej publikacji na temat filmu Czytelnicy „Codziennej” zaangażowali się w pomoc w skontaktowaniu się z producentami filmu. Monika Logwiniuk z Kanady sama dotarła do osób z firmy Cineflix i nakierowała je m.in. na raport komisji Macierewicza. „Nie jestem nikim ważnym. Jestem jedynie Polką, która zna swoje obowiązki” – napisała w przesłanej do redakcji wiadomości. Wczoraj klub parlamentarny PiS-u, powołując się na doniesienia „Codziennej”, wezwał szefa MSZ-etu Radosława Sikorskiego do podjęcia wszelkich przewidzianych prawem działań, w tym do pozwania nadawców kanadyjskiego serialu. Szef klubu PiS-u Mariusz Błaszczak w swoim liście wezwał Sikorskiego m.in. do wystąpienia z pismem procesowym wobec nadawcy kanadyjskiego serialu „Mayday”: „Władze Rzeczypospolitej Polskiej w imię racji stanu nie powinny dopuszczać do sytuacji, w której bezkarnie i nieodpowiedzialnie rozpowszechniane są nieprawdziwe informacje na szkodę interesów RP” – zaznaczył. Wojciech Mucha

Platforma zrównuje w dół Polaków wtłacza się w niższe standardy, zrównuje w dół. Zamiast wykorzystać energię społeczną i budować równowagę na wyższym poziomie, rząd dopasowuje ludzi do swojej „luzackiej” wizji systemu. Nie tworzy instytucji, które popchnęłyby ich do działania, do rozwiązywania zadań, które stoją przed Polską - z profesor Jadwigą Staniszkis rozmawia Samuel Pereira.

Czy rząd dotrwa do końca kadencji? Obawiam się, że tak. Z paru powodów. W Polsce ponad połowa ludzi sfrustrowanych polityką partii rządzącej przy okazji kolejnych wyborów przechodzi do grupy niegłosujących, a nie do opozycji. Dlatego że obserwując spolaryzowanie wizji PO i PiS-u, nie widzą wielu możliwości manewru w polityce. Jednocześnie cena indywidualna, którą się płaci za niepoprawne poglądy, jak np. w sprawie Smoleńska, powoduje, że ludzie się wycofują i nie angażują politycznie. Uważają, że polityka niewiele może, a cena za przejście na orientację opozycyjną – ze względu na te wszystkie uwikłania i klientelizmy, które opanowały Polskę od góry do dołu – jest dla wielu z nich zbyt wysoka. PO mówiąc wprost o słabości, o tym, że niczego nie da się zmienić, zdobyła legitymizację dla swojej władzy. Trafia w panujące przekonanie, że wszystko i tak zależy od zewnętrznych mechanizmów. W sytuacji, gdy rząd Tuska zostawia ludzi samym sobie, powstaje klimat do ich samodzielnego działania. W pewnej mierze ludziom to wystarcza, wydaje się im, że instytucje są niepotrzebne i stąd bierze się brak reakcji na obniżanie standardów w różnych dziedzinach. To stabilizuje władzę PO i dlatego mimo fatalnego rządzenia nie spodziewam się radykalnego wahania nastrojów społecznych.

Czy nie jest jednak tak, że obóz władzy wytrzyma do 2015 r., ale w innej konfiguracji? Palikot zamiast Tuska? Janusz Palikot jest politycznym frajerem. Namaszcza Aleksandra Kwaśniewskiego na przyszłego premiera, a jednocześnie atakuje Leszka Millera za więzienia CIA. Wiadomo, że jeśli o więzieniach wiedział Miller, to tym bardziej sojusznik Palikota Kwaśniewski. Palikot nie rozumie mechanizmów politycznych i dlatego odciął sobie połączenie z SLD. Na szczęście dla Polski. Taki sojusz w sytuacji klinczu politycznego mógłby zostać zaproponowany, jako „nowa jakość”. W 1993 r. lewica „nagle” zdobyła władzę. Po morderczym planie stabilizacyjnym Balcerowicza, przy zniechęceniu do władzy wystarczyła niewielka przewaga, żeby pojawiła się trzecia siła. Ale dziś dla Millera – jak sam powiedział – Ruch Palikota jest „naćpaną hołotą”.

Co musiałoby się stać, żeby jednak doszło do zmiany w Polsce?Politycznie, w sensie koalicyjnym wszystko jest możliwe, ale tu trzeba zmienić nastawienie społeczne. Ludzie muszą uwierzyć, że jest alternatywa i że jest ona realna. Ale spojrzenie na rząd Tuska i polskie państwo przez optykę, która wyłania się np. w sprawie smoleńskiej, sprawia, że ludzie musieliby przewartościować zbyt wiele. Musieliby uznać, że żyją w państwie, które im nie odpowiada. Przy własnych problemach, kiedy tak bardzo chcą zbudować sobie lepszy byt, po prostu odrzucają wnioski, które są zbyt dramatyczne. Taka zmiana zmusza do przedefiniowania rzeczywistości i wiąże się z wielkimi słowami, takimi jak suwerenność, lojalność, godność państwa. To jest zbyt radykalne, a ludzie nie są świadomi, że uderza się nie tylko, w jakość, ale i w godność państwa. A ta ostatnia – jak pokazała historia – jest warunkiem przetrwania.

Jakie są główne problemy, które należy dziś rozwiązać? Polaków wtłacza się w niższe standardy, zrównuje w dół. Zamiast wykorzystać energię społeczną i budować równowagę na wyższym poziomie, rząd dopasowuje ludzi do swojej „luzackiej” wizji systemu. Nie tworzy instytucji, które popchnęłyby ich do działania, do rozwiązywania zadań, które stoją przed Polską. Myślę tu np. o pomysłach edukacyjnych minister Barbary Kudryckiej, o tym, co nazywane jest „uzawodowieniem”. To jest de facto wykorzystywanie momentu, gdy ludzie, którzy zachłysnęli się własną indywidualnością, nie doceniają wagi instytucji i nie krytykują ich niskiego poziomu. Nie protestują, gdy rząd dewastuje system edukacji.

Przeciw temu trwa jednak kolejny już strajk głodowy. Co w tej sprawie może zrobić opozycja? Poprzez innowację, wykorzystanie energii społecznej i przedstawienie programu alternatywnego PiS miałoby szansę przejąć władzę. Takiego programu, który wiąże wspólnotę, jednocześnie szanując potrzebę indywidualności, własną przestrzeń, inicjatywę, lekkość. To jest wielka misja dla Polaków. Inaczej będziemy spadali w przepaść. Trzeba przyznać, że Jarosław Kaczyński dał szansę nowym posłom i oni mogą przyciągnąć wyborców. Wolą polityczną, intelektualną wizją i umiejętnością przełożenia jej (jak np. Fundacja Republikańska) na pociągający projekt instytucjonalny.

Samuel Pereira

Nie robić z ludzi dożywotnich wyrobników Polacy żyją o kilka, nawet o kilkanaście lat krócej niż ludzie na zachodzie, dlatego radykalizm projektu forsowanego przez rząd jest, moim zdaniem, nie do przyjęcia – z profesor JADWIGĄ STANISZKIS, socjologiem polityki, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz.

– Kto ma rację w obecnym sporze o emerytury: Donald Tusk czy pracujący Polacy? – Rząd Tuska, zabierając środki z OFE, kapitałową formułę emerytur praktycznie zlikwidował. Brak pełnej zastępowalności pokoleń jest faktem. A ponieważ systemy emerytalne opierają się na zasadzie pokoleniowej solidarności, to luka demograficzna stwarza wyzwanie, któremu trzeba zaradzić, żeby kiedyś, w bliższej czy dalszej przyszłości, nie zabrakło pieniędzy na wypłaty należnych ludziom świadczeń.
– Jak to zrobić? – Przede wszystkim należałoby stworzyć miejsca pracy dla ludzi młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek, więc mając przed sobą całe życie zawodowe, zapewnią zasilanie systemu przez długi czas.
– To z pewnością lepszy pomysł niż opóźnianie terminu przejścia na emeryturę… – …ale starań w tym zakresie nie widać. Rząd Tuska nie zrobił nic, żeby stworzyć klimat sprzyjający zatrudnianiu młodzieży. Nie zadbano, żeby dać młodym poczucie misji, którą mogłoby być np. stworzenie dobrze funkcjonującego kapitalizmu na obszarach dotąd peryferyjnych. Przeciwnie, brak polityki gospodarczej wypchnął wręcz setki tysięcy młodych ludzi za granicę.
– Dla nas to strata. – Całkiem wymierna. Ostatnio Holendrzy, w związku z nieprzychylnym nastawieniem Partii Wolności do imigrantów z krajów Europy Środkowowschodniej, wyliczyli, że sto tysięcy Polaków przysporzyło ich krajowi dochodu narodowego o wartości 3 mld euro. A nie idzie przecież o jakąś pracę wysoko kwalifikowaną. Już choćby to pokazuje ogrom strat, jakie ponosi Polska z powodu braku umiejętnego zagospodarowania tych ludzi i zatrzymania ich w kraju.
– Nie mniej ważny wydaje się pozaekonomiczny wymiar tego zjawiska. – Masowa emigracja zarobkowa zmienia nasz tradycyjny model rodziny, dzięki któremu Polacy zachowali dotąd poczucie własnej tożsamości, a także wciąż jeszcze mocniejsze niż na zachodzie więzi społeczne, czego ludzie stamtąd niejednokrotnie nam zazdroszczą.
– Młodsi jadą za pracą na saksy, program 50+ nie wypalił, poziom bezrobocia jest nadal wysoki. Po co więc wydłużać Polakom czas zawodowej aktywności? – Bezrobocie mamy dwa razy wyższe niż w Niemczech, a planowana likwidacja ustawowych gwarancji zatrudnienia w okresie przedemerytalnym, jeszcze ten problem wyostrzy. Co więcej, wydłużenie okresu pracy wcale nie zapewni przyrostu emerytury w stopniu, o jakim zapewniają nas dziś rządzący, toteż wydaje się, że realnym celem zmiany, którą Tusk chce przepchnąć przez sejm, będzie maksymalne skrócenie okresu wypłat. Ale w grę wchodzi jeszcze inny motyw. Podniesienie wieku emerytalnego mogłoby się stać silnym sygnałem dla rynków finansowych oraz ratingowych agencji, określających poziom naszej wiarygodności finansowej.
– To takie ważne? – Tak, bo już dziś nasze obligacje, żeby znaleźć zbyt na rynkach, muszą być oprocentowane wyżej nawet niż hiszpańskie. Natomiast relacja między 800 miliardami złotych długu publicznego a majątkiem publicznym, jaki nam jeszcze pozostał, jest gorsza niż w Grecji. Bo Grecy wciąż jeszcze mają więcej majątku niż długu. U nas jest odwrotnie.
– Rynki może się nawet ucieszą, ale ludzie są oburzeni. – Nie dziwię się, bo proponowane przez ekipę Tuska rozwiązanie, przy znacznie niższej w Polsce niż w Europie średniej długości życia, w wielu przypadkach może drastycznie skrócić czas pobierania świadczeń. Trzeba pamiętać, że od roku 1970, czyli w ciągu ostatnich czterdziestu lat, mimo postępów medycyny, lepszej diety, niższego spożycia używek (wódka, papierosy) przeciętna długość życia mężczyzn wzrosła u nas zaledwie o 5 lat. W zależności od kraju, który przyjmiemy za układ odniesienia, Polacy żyją o kilka, nawet o kilkanaście lat krócej niż ludzie na zachodzie, dlatego radykalizm projektu forsowanego przez rząd jest, moim zdaniem, nie do przyjęcia.
– Eksperci wskazują, że tzw. okres dożycia, czyli czas pobierania emerytury mógłby się wtedy skrócić do zaledwie 5–6 lat. – I to przy mocnym, choć mało realistycznym założeniu, że obecna tendencja się utrzyma. Bo przecież mamy właśnie do czynienia ze znacznym pogorszeniem dostępności do służby zdrowia, do leków, co z pewnością przełoży się wkrótce, na jakość, więc i na długość życia. Do tego dołoży się stres bezowocnego szukania pracy po sześćdziesiątce. Dojazd do miejsca pracy i warunki zatrudnienia też są u nas znacznie gorsze niż na zachodzie. Dlatego nie wolno robić z ludzi dożywotnich wyrobników. Na to zgody być nie może.
– Jak więc podtrzymać zagrożony system? – Z pewnością nie przez ciągłe obniżanie standardów w oświacie, lecznictwie, komunikacji. I nie przez przerzucanie zobowiązań na samorządy, bez jednoczesnego zapewnienia środków na ich realizację. Żeby tylko odpowiedzialność za niezbędne cięcia udało się przenieść na władze lokalne. Drenaż takich płytkich rezerw to przecież polityka rabunkowa, bezperspektywiczna.
– Są jakieś inne rezerwy? – Przede wszystkim, istnieje wciąż rozległa sfera przywilejów. Np. zasady przechodzenia w stan spoczynku dla sędziów i prokuratorów, korzystne zwłaszcza dla tych ostatnich. Albo niska stawka podatkowa i możliwość wyboru składki ubezpieczeniowej, emerytalnej, rentowej, dla wolnych zawodów. Wreszcie niesprawiedliwy, niski ryczałt dla samozatrudnionych, utrzymywany, dlatego, że według ministerialnego doradcy, stawki proporcjonalnej do uzyskanego dochodu rocznego nie da się podobno wyegzekwować metodą zaliczkową.
– Czy likwidacja przywilejów wystarczy? – Nie wykluczam też możliwości niewielkiego podniesienia wieku emerytalnego, powiedzmy do 62 lat dla kobiet i 66 lat dla mężczyzn. Należałoby to jednak zrobić od razu, bez tych kosztownych przeliczeń, co miesiąc, bo ZUS i bez tego ma już ogromne koszty operacyjne. Ale w momencie przekraczania obecnego progu (60 lat kobiety i 65 lat mężczyźni) pozostawiłabym każdemu prawo wyboru: czy chce pracować do osiągnięcia nowych progów, czy woli przejść na nieco niższą emeryturę od razu. Oczywiście, łącznie z prawem do pracy dla chętnych po przekroczeniu wieku emerytalnego. Trzeba przecież uwzględniać realne możliwości zatrudnienia, stan zdrowia, rodzaj wykonywanej pracy. Wolność wyboru jest tu jednak podstawowa, bo ważne życiowe decyzje należy podejmować osobiście.
– Czyli jednak referendum? – Wymagają tego zasady demokracji. Ale zręcznie sformułowane pytanie referendalne powinno uwzględniać zarówno trudne warunki demograficzne, jak i wskazywać na konsekwencje poczynionego wyboru.
– Rząd nie chce referendum. Premier twierdzi, że wystarcza mu mandat uzyskany w demokratycznych wyborach. – Tusk nie ma racji, bo rezygnując z przedstawienia podczas kampanii tak istotnej części swego programu, zawiódł zaufanie wyborców.
– A jeśli premier z właściwą sobie dezynwolturą przeprowadzi te zmiany, nie pytając wcale Polaków o zdanie?– Wtedy dojdzie niestety do kolejnej fali masowej emigracji. I w przeważającej mierze będą to kobiety, które okazują ostatnio większą niż mężczyźni aktywność oraz gotowość do podejmowania ryzyka. Źródło:TS

Fikcja trybunalska W całym okresie III RP Trybunał Stanu skazał tylko dwie osoby. Proces trzeciej – Emila Wąsacza – toczy się od ponad 5 lat. Zamieszanie wokół wypowiedzi szefa klubu PO Rafała Grupińskiego, który zapowiedział złożenie wniosku o postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu, na krótko przypomniało Polakom, że taka instytucja w ogóle istnieje. Tyle, że w praktyce w ogóle nie działa. Trybunał Stanu powstał w II RP, ale w obecnym kształcie funkcjonuje od 1982 r., gdy PRL-owski Sejm okresu stanu wojennego powołał go do życia w celu propagandowego osądzenia ekipy Gierka, (co zresztą i tak się nie udało – sprawa premiera Piotra Jaroszewicza i wicepremiera Tadeusza Pyki zakończyła się umorzeniem). Prawie 20-osobowy skład Trybunału wybiera Sejm na początku każdej kadencji. Przewodniczącym z urzędu jest I prezes Sądu Najwyższego: pierwszym był Włodzimierz Berutowicz (1982-1989), następnie Adam Łopatka (1989-1990), Adam Strzembosz (1990-1998), Lech Gardocki (1998-2010), obecnie jest nim Stanisław Dąbrowski. Sędziami Trybunału są osoby zgłaszane przez poszczególne kluby poselskie – proporcjonalnie do wielkości klubu. Tylko połowa składu Trybunału musi posiadać kwalifikacje wymagane do zajmowania stanowiska sędziego, co w praktyce oznacza, że zasiada tam wiele osób bez wykształcenia prawniczego.
Niełatwa droga do sprawiedliwości Jak mówi konstytucja RP z 1997 r.: “Za naruszenie Konstytucji lub ustawy, w związku z zajmowanym stanowiskiem lub w zakresie swojego urzędowania, odpowiedzialność konstytucyjną przed Trybunałem Stanu ponoszą: Prezydent Rzeczypospolitej, Prezes Rady Ministrów oraz członkowie Rady Ministrów, Prezes Narodowego Banku Polskiego, Prezes Najwyższej Izby Kontroli, członkowie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, osoby, którym Prezes Rady Ministrów powierzył kierowanie ministerstwem, oraz Naczelny Dowódca Sił Zbrojnych”. Odpowiedzialność przed Trybunałem ponoszą również posłowie i senatorowie za naruszenie zakazu działalności gospodarczej z osiąganiem korzyści z majątku skarbu państwa lub samorządu terytorialnego albo też za nabywanie tego majątku. Jednak droga przed Trybunał Stanu nie jest prosta. W przypadku prezydenta RP wniosek musi podpisać co najmniej 1/4 członków Zgromadzenia Narodowego, czyli 140 posłów i senatorów, a decyzja o postawieniu prezydenta przed Trybunałem zapada, jeśli zagłosuje za nią co najmniej 2/3 członków ZN. W odniesieniu do premiera i członków Rady Ministrów wniosek może złożyć co najmniej 115 posłów lub prezydent RP, a decyzja o postawieniu przed Trybunałem Stanu zapada, jeśli zagłosuje za nią co najmniej 276 posłów. Taka sama liczba wnioskodawców potrzebna jest w przypadku prezesa NBP, prezesa NIK, członków KRRiT oraz naczelnego dowódcy sił zbrojnych, tyle, że decyzja o postawieniu przed Trybunałem zapada tu bezwzględną większością głosów, w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Wnioski dotyczące posłów i senatorów mogą złożyć marszałkowie tych izb, a decyzję podejmują same izby bezwzględną większością głosów.
Kary tylko symboliczne Co prawda Trybunał Stanu jest ostateczną instancją, która ocenia odpowiedzialność najwyższych urzędników państwa (jego wyroków nie da się już podważyć, a prezydent nie może ułaskawić osób skazanych), ale kary, jakimi dysponuje ten swoisty sąd, nie są zbyt surowe: za naruszenie konstytucji lub ustawy – utrata czynnego i biernego prawa wyborczego, a także wszystkich lub niektórych orderów, odznaczeń i tytułów honorowych, zakaz zajmowania kierowniczych stanowisk lub pełnienia funkcji związanych ze szczególną odpowiedzialnością w organach państwowych i organizacjach społecznych, pozbawienie mandatu poselskiego (od 2 do 10 lat), utrata zajmowanego stanowiska, z którego pełnieniem związana jest odpowiedzialność przed Trybunałem Stanu, natomiast za przestępstwa, w tym skarbowe − kary przewidziane w ustawach.Ale nawet ta – w gruncie rzeczy symboliczna – odpowiedzialność w praktyce nie funkcjonuje. W III RP tylko raz Trybunał wydał wyroki skazujące. Chodziło o osoby odpowiedzialne za tzw. aferę alkoholową: w 1997 r. były minister współpracy gospodarczej z zagranicą w rządzie Rakowskiego, Dominik Jastrzębski, oraz były prezes Głównego Urzędu Ceł Jerzy Ćwiek zostali skazani na 5 lat utraty biernego prawa wyborczego i tyleż lat zakazu zajmowania stanowisk kierowniczych. Był to wyrok nie tylko symboliczny (obaj nie mieli już szans na żadne stanowiska ani na kandydowanie w wyborach), ale i wielce wymowny, skoro trzej inni byli ministrowie – Czesław Kiszczak, Andrzej Wróblewski i Aleksander Mackiewicz – zostali uniewinnieni. Od tego czasu przed Trybunałem Stanu toczyła się tylko jedna sprawa – byłego ministra skarbu w rządzie Buzka, Emila Wąsacza. W 2005 r. Sejm przyjął wniosek o postawienie go przed Trybunałem w związku z niedopełnieniem obowiązków przy prywatyzacji Domów Towarowych Centrum, Telekomunikacji Polskiej i PZU. Rozprawa odbyła się w listopadzie 2006 r., jednak postępowanie zostało umorzone z powodu uchybień formalnych w akcie oskarżenia. W marcu 2007 r. Trybunał w II instancji uchylił decyzję o umorzeniu i skierował sprawę Wąsacza do ponownego rozpatrzenia. Formalnie toczy się ona nadal, choć obecny Sejm musi dopiero wybrać nowego oskarżyciela (kandydatem jest poseł Jerzy Kozdroń z PO).
Bezkarna lewica, nękana prawica Znacznie dłuższa jest lista polityków, którzy przed Trybunałem nie stanęli i zapewne już nigdy nie staną. W 1996 r. Sejm głosami koalicji SLD-PSL umorzył postępowanie w sprawie wniosku o pociągnięcie do odpowiedzialności autorów stanu wojennego, z generałami Wojciechem Jaruzelskim i Czesławem Kiszczakiem na czele. W 2000 r. taką samą decyzję podjęto w sprawie byłego premiera Mieczysława F. Rakowskiego, którego próbowano rozliczyć za postawienie Stoczni Gdańskiej w stan likwidacji (w 1988 r.). A kilka tygodni temu marszałek Ewa Kopacz zdecydowała o zakończeniu postępowania wobec byłej szefowej KRRiT Danuty Waniek. Wniosek w jej sprawie, złożony jeszcze w 2005 r., dotyczył kontrowersyjnej decyzji o wygaśnięciu mandatu jednego z członków rady nadzorczej TVP. Pani marszałek uznała, że postępowanie konstytucyjne w Sejmie nie może trwać dłużej niż dwie kadencje. Co ciekawe, sama Danuta Waniek domagała się kontynuacji postępowania, gdyż – jak mówi – zależało jej na “merytorycznym zakończeniu sprawy”. Dlatego twierdzi, że jest rozczarowana decyzją Ewy Kopacz. Natomiast w poprzedniej kadencji posłowie PO próbowali postawić przed Trybunałem Stanu byłego ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego z PiS, któremu zarzucali “ogromne zaniedbania i nieprawidłowości” przy restrukturyzacji polskich stoczni. Wniosek w tej sprawie pojawił się jesienią 2008 r. – gdy problemy ze stoczniami zaczęły obciążać ministra Aleksandra Grada. Trudno, więc nie widzieć w sprawie Jasińskiego wyłącznie próby odwrócenia uwagi od nieudolnej polityki rządu Platformy. Tym bardziej, że sami posłowie PO niedługo przed końcem kadencji wycofali swój wniosek, tłumacząc to “trudnościami z określeniem kwoty strat skarbu państwa, która wiązała się z zaniechaniami ministra Jasińskiego”. Ewentualna próba postawienia przed Trybunałem premiera Kaczyńskiego i ministra Ziobry byłaby, więc powtórką z tamtej sprawy, tyle, że znacznie bardziej nagłośnioną. Na szczęście wszystko wskazuje na to, że taka próba nawet w obecnym Sejmie nie ma szans – przy sprzeciwie PSL i przynajmniej niektórych posłów PO.Warto jednak przy tej okazji postawić zasadnicze pytanie: czy dalsze istnienie Trybunału Stanu w ogóle ma sens? Czy Polsce potrzebny jest sąd, przed którym w ciągu 20 lat odbyły się zaledwie dwa procesy? Nie chodzi już nawet o koszty utrzymania takiej instytucji, lecz o utrwalanie w świadomości obywateli przekonania, iż rządzący w naszym kraju ponoszą odpowiedzialność za swoje działania – podczas gdy w rzeczywistości są całkowicie bezkarni, a długa i nieskuteczna procedura rzekomej odpowiedzialności konstytucyjnej tylko ich w tej bezkarności utwierdza. Może, więc lepiej skończyć z tą fikcją? Paweł Siergiejczyk

III RP, jako kwadratura stołka Subotnik Ziemkiewicza Słowo „cynizm” może oznaczać dwie rzeczy. Jest taki cynizm, który bierze się z wychłodzenia uczuć; cynizm zimny, starczy, właściwy ludziom, którym wszystko się już znudziło. Jest także cynizm namiętny. Stanowiący życiowe odkrycie, rodzaj olśnienia. Dotyka ono zwykle człowieka, który czegoś w życiu próbował, na czymś mu zależało, ale nic z tego nie wyszło, względnie sprawa, której służył, okazała się dwuznaczna. Iluminacja, że tak naprawdę na świecie wszystko jest picem, a chodzi tylko o to, kto kogo posunie, staje się wtedy kojącym balsamem na poranioną duszę. Mam wrażenie, że taki właśnie jest przypadek Roberta Krasowskiego i jego książki „Po południu − upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”. Drugi podtytuł brzmi „Historia III RP, lata 1989 – 1995”, i jest nieco mylący. To nie jest książka tego rodzaju, co „Reglamentowana Rewolucja” i „Pierwsze lata III Rzeczpospolitej” Dudka, albo wydany niedawno „Koniec systemu władzy” Pawła Kowala. To jest autorska wizja pierwszych lat po Okrągłym Stole − powiedziałbym, powieść dla niepoznaki napisana w formie eseju − w której proces polityczny ukazany zostaje jako dojrzewanie osób i zbiorowości do cynizmu. Geremek, Kuroń i Michnik, Mazowiecki oraz Olszewski są w tej wizji dobrzy, ale naiwni, i muszą przegrać, bo naprawdę wierzą w to, co mówią, a mówią rzeczy zupełnie nieprzystające do rzeczywistości. Kaczyński jest w tej wizji zły, bo cyniczny i obłudny, ale właśnie, dlatego dobry, bo politycznymi manewrami, którymi buduje swą pozycję, uczy skutecznie przeciwników, że polityka to nie inteligenckie bajki, tylko gra w zabijanego. Bohaterem pozytywnym powieści Krasowskiego jest Wałęsa − obercwaniak, który od początku zajarzył, z której strony jest chleb posmarowany, i miał słuszny plan wzięcia wszystkich krótko przy pysku, ale siła złego, nie poradził przeciw nazbyt licznym przeciwnikom, czego zdaniem autora powinniśmy żałować, bo gdyby nas za pysk wziął, to transformacja ustrojowa poszłaby dużo lepiej i dziś żylibyśmy w innym kraju. A postkomuniści z SLD i PSL to po prostu jedyni w opisywanym okresie „fachowcy”, którzy z twardej szkoły oportunizmu odebranej w PRL wynieśli wiedzę, że polityka polega wyłącznie na zdobywaniu stołków i utrzymywaniu się na nich, dzięki czemu posiedli sztukę czarowania zarówno Zachodu, pilnującego cięcia kolejnych polskich budżetów, jak i wyborców, obdarowywanych przez władzę ponad możliwości okrawanych budżetów, co wprawdzie zwichnęło rozwój kraju i pozbawiło nas szansy dogonienia Zachodu, ale taka właśnie jest profesjonalna polityka. Autor z cokolwiek neoficką gorliwością stara się odrzeć nas z wszelkich złudzeń i porozbijać wszystkie mity, zarówno prawicowe, jak i lewicowe. „W rzeczywistości” − to ulubiona jego fraza − wszystko było zupełnie inaczej, i o co innego w tym wszystkim chodziło. „Wojnę na górze” wywołał Mazowiecki, a nie Wałęsa, który potem robił, co mógł, aby odbudować dobre relacje z Geremkiem, rząd Olszewskiego obalono wcale nie z powodu lustracji, przeciwnie, ogłoszona rzutem na taśmę lista zasobów archiwalnych SB stanowiła świadome budowanie mitu… W większości tych demaskacji ma rację (trudno mi jej zresztą nie przyznać, bo odnoszę wrażenie, że Krasowski pełnymi garściami czerpał tu z mojego „Polactwa” i „Michnikowszczyzny” − w bibliografii ich jednak nie umieścił), ale skupiony na relacjonowaniu przepychanek, popełnia dwa poważne błędy. Pierwszym jest − dlatego właśnie określam rzecz mianem powieści − przyjęcie za punkt wyjścia założonych psychologicznych sylwetek bohaterów. Historyk działa inaczej, analizuje czyny i wypowiedzi osoby, a potem stara się na ich podstawie zrekonstruować jej intencje. Zaczynając od drugiego końca, skazuje się Krasowski na naginanie faktów. Wybiera te, które dają się zinterpretować zgodnie z powieściowymi charakterystykami. Widać to, gdy opisując sprawę „Bolka” z pogromcy mitów nagle zmienia się w brązownika, albo, gdy pisząc o lustracji, pomija jej tak istotny szczegół, jak tajemnicze buszowanie Michnika w archiwach MSW za wczesnego Mazowieckiego. Karkołomną woltą przechodzi też do porządku dziennego nad faktem, iż tenże Michnik, terroryzując moralnie swą niezłomnością całą opozycję w latach osiemdziesiątych, na przykład organizując środowiskowy bojkot Marcina Króla i wszystkich, którzy dopuścili się zbrodni jakiegokolwiek porozumiewania się z komuną, skutecznie zagwarantował monopol na takie porozumienie swojej grupie. Bo, jak się domyślam, trudno ten fakt pogodzić z wizją Michnika, jako narwanego, ale w gruncie rzeczy szczerego, i cokolwiek oderwanego od politycznej rzeczywistości poczciwca. Dla odmiany, w czarnym opisie działalności Jarosława Kaczyńskiego kompletnie pomija Krasowski wszystko, co nie było technologią przepychanki do żłoba, jego diagnozy społeczne i polityczne, które następne lata boleśnie potwierdziły, oraz posunięcia z nich wynikające. „W rzeczywistości” − traz ja się tą frazą posłużę − Kaczyński walczył wtedy nie tylko o uznanie dla siebie i tej części opozycji, która nie mieściła się na urodzinowych przyjęciach Kuronia, ale przede wszystkim o rozbicie peerelowskich zależności i hierarchii elity państwowej, od samego początku dowodząc głuchym na to przyjaciołom z byłego KOR-u, że bez tego nigdy realnie nie przejmą władzy. To nie była, jak twierdzi Krasowski, szarża drugiego szeregu opozycji na bardziej zasłużony pierwszy szereg, blokujący dostęp do fruktów władzy. To było starcie grupy, która wierzyła, że autorytet jej autorytetów wystarczająco zapewnia jej posłuch chronionego przed jakimikolwiek zmianami aparatu państwa, służb i mediów, a bała się przede wszystkim przebudzenia społecznego i „demonów nacjonalizmu”, które obudziłaby ich zdaniem demokratyzacja nazbyt schodząca w dół − z politykiem, który chciał rzeczywistego odrzucenia PRL, a nie jego szminkowania. Dziś widać, że zaniechanie rozliczeń zadecydowało o nieuchronnej klęsce III RP, jako projektu modernizacyjnego. Zamiast zbudować państwo zachodnie, europejskie, wykorzystano zdobycze częściowej modernizacji − będącej w swej połowiczności raczej swoistym NEP-em, długą „piedredyszką” − do utrzymania struktury społecznej, logiki działania i hierarchii PRL, państwa służącego nie ogółowi obywateli, ale grupie uprzywilejowanej, nomenklaturze, czy, jak zwykłem ją za Dżilasem nazywać, wyrosłej z komunistycznej „nowej klasy” − Jeszcze Nowszej Klasie. Państwa „towarzyszy Szmaciaków”, chronicznie niezdolnego do poradzenia sobie nie tylko z drogami, kolejami czy edukacją, ale i przysłowiowym sznurkiem do snopowiązałki, reglamentującego sukces, oddającego władzę nad wielkimi obszarami życia publicznego sitwom, koteriom i mafią. Słowem, znanego nam z widoku za oknem państwa, które organicznie nie jest zdolne osiągnąć stabilnego wzrostu, funkcjonuje w wiecznym deficycie, łatanym wpływami z wyprzedaży majątku narodowego, dotacjami unijnymi, pożyczkami, a po wyczerpaniu możliwości dalszego zadłużania ratującego się obniżaniem poziomu życia obywateli. Proszę się przyjrzeć, jak bardzo sytuacja Tuska, poświęcającego nasze emerytury utrzymaniu wysokich ratingów, bez których cała piramida długów zacznie mu się walić na głowę, przypomina dziś sytuację Messnera i Rakowskiego, usiłujących wyperswadować Polakom historyczną konieczność wprowadzenia „cen umownych”. Na drogę, która tak się smętnie kończy, weszła przecież III RP w okresie, który postanowił opisać nam Krasowski. Ale tego właśnie − tego, co najciekawsze − w ogóle nie opisał, choć dostrzegając zatrzymanie reform otarł się o istotę sprawy. Wszystko stało się samo z siebie, polityka, którą autor sprowadził do leninowskiego, „kto kogo?” nie miała w sumie na nic wpływu, politycy ani nic nie zepsuli, ani nie naprawili, wszystko to mity − twierdzi. Zrobili, co musieli, gdyby tego nie robili, inni by zrobili za nich. Ślepe siły historii! − oto żywioł, który jedyny ponosi winy za, mówiąc sławnymi słowami towarzysza Stalina, przesranie przez Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność” szansy na lepszą Polskę. A na żywioł przecież obrażać się może tylko idiota. To wyznanie wiary, z którym trudno dyskutować. Mnie ta wiara jest głęboko obca. RAZ

Za gaz płacimy jak za przysłowiowe zboże

1. Z dniem 1 kwietnia i wcale nie będzie to prima aprilis, gaz sprzedawany przez PGNiG S.A. podrożeje aż o 10%. PGNiG starał się aż o dwucyfrową podwyżkę cen i to tak natarczywie, że wszystko wskazuje na to, iż coraz bardziej zaczyna mu ciążyć kontrakt gazowy podpisany z Rosją pod koniec 2010 roku. Przypomnijmy tylko, że w grudniu 2010 roku Wicepremier Pawlak z Wicepremierem Rosji Sieczinem podpisali porozumienie o dodatkowych dostawach rosyjskiego gazu do Polski. Rząd Tuska uznał to porozumienie za swój wielki sukces, będący ponoć dowodem bardzo dobrych stosunków z Rosją. Umowę podpisano do roku, 2022 ale nastąpiło to dopiero po burzliwej debacie w Sejmie, zarządzonej zresztą na wniosek PiS, bo wcześniej rząd Donalda Tuska forsował umowę gazową z Rosją aż do roku 2037. Poza tym w kontrakcie zawarte są: formuła cenowa kupowanego gazu oparta na cenach ropy naftowej i ceny prawie 2- krotnie wyższe niż te, po jakich Rosja chciała ostatnio sprzedawać gaz Chinom i znacznie wyższe niż dla odbiorców w Europie Zachodniej takich jak RWE E.ON, czy GDF Suez, zakaz reeksportu przez Polskę gazu kupionego w Rosji, opcja bierz i płać (a więc płać także wtedy, kiedy nie jesteś w stanie gazu zużyć).

2. Już wtedy niezależni eksperci podkreślali i dziwili się, że mająca ponoć bardzo dobre stosunki z Rosją - Polska, musiała dokonać tych wszystkich ustępstw, żeby kupić od Rosjan 2 mld m3 brakującego nam gazu, który to wcześniej dostarczała nam spółka rosyjsko - ukraińska RosUkrEnergo. Przestała nam ten gaz dostarczać tylko, dlatego Rosjanie zdecydowali się ją rozwiązać, ale jej zobowiązania w dostawach oficjalnie przecież przejęli. Wtedy także ci eksperci zastanawiali się, dlaczego zamiast podpisania porozumienia pomiędzy dyrektorem ds. zbytu w Gazpromie i dyrektorem ds. zakupów w PGNiG na zakup w ciągu 4-5 najbliższych lat po 2 mld m3 gazu rocznie (a więc do czasu oddania do użytku Gazoportu w Świnoujściu), polski rząd zdecydował się na wielomiesięczne negocjacje w wyniku, których kupuje te dodatkowe 2 mld m3 gazu w ciągu 11 najbliższych lat i jednocześnie oddaje wszystkie dotychczasowe pożytki z kontraktu gazowego Rosjanom. Sam Tusk i wicepremier Pawlak zapewniali, że Polska podpisała najlepszy jak można było kontrakt gazowy, a jego cechą szczególną jest stabilność dostaw gazu. O cenach kupowanego od Rosjan gazu, „taktownie” jednak milczeli.

3. W ostatnich miesiącach na skutek przyjętej formuły cenowej cena gazu kupowanego w Gazpromie zaczęła jednak gwałtownie rosnąć. Jesienią poprzedniego roku wyniosła jeszcze około 360 USD za 1000 m3 a od nowego roku najprawdopodobniej przekroczyła 500 USD za 1000 m3 i wszystko wskazuje na to, że będzie rosła nadal tak jak rosną ceny ropy naftowej na rynkach światowych. Oczywiście w Polsce nic o tym nie wiemy, relacje handlowe z Gazpromem są owiane tajemnicą, a jak kształtują się ceny, po jakich kupujemy gaz z Rosji możemy się na przykład dowiedzieć z rosyjskich mediów, które piszą o takich cenach gazu sprzedawanego za granicę. Średnia cena cena tego gazu sprzedawanego do Europy Zachodniej na koniec lutego 2012 roku wzrosła do 440 USD za 1000 m3, czyli w stosunku do lutego 2011 roku wzrost ten wyniósł aż 33,7% a dla Polski poziom tego wzrostu jest jeszcze wyższy, bo jak już wspomniałem przekroczył 500 USD za 1000 m3. Teraz przyjdzie nam słono zapłacić za beztroskę rządu Tuska dotyczącą negocjacji gazowych z Rosją. I nie chodzi tylko o gospodarstwa domowe, dla których dwucyfrowa podwyżka cen oznacza poważny wzrost kosztów utrzymania, ale także dla przedsiębiorstw, dla których gaz stanowi ważny czynnik wytwórczy i znaczący składnik kosztów wytwarzania (jak na przykład przemysł nawozowy). Ale to nie koniec podwyżek cen gazu w tym roku. Kolejna podwyżka tych cen będzie miała miejsce jeszcze na jesieni tego roku, więc będziemy płacili za gaz jak za przysłowiowe zboże. Zbigniew Kuźmiuk

Polacy obcym budują dobrobyt Wiele czynników spowodowało, że coraz więcej ludzi zmienia miejsce zamieszkania i życia. Po pierwsze, coraz większa łatwość w podróżowaniu. Po drugie, otwarte granice. Po trzecie, chęć polepszenia swojego bytu. Jednak nie jest to zjawisko nowe. Już w starożytności dochodziło do wędrówek ludów, kiedy to całe plemiona poszukiwały lepszej ziemi do osadnictwa. W średniowieczu, co prawda, nie było granic międzypaństwowych, ale z powodu słabego rozwoju transportu i przywiązania do ziemi, zmiana miejsca zamieszkania była bardzo trudna albo wręcz niemożliwa. W XIX wieku przed Brytyjczykami na wschód RPA uciekali Burowie. W XIX i XX wieku za chlebem uciekali z Europejczycy do Stanów Zjednoczonych. Inne znaczenie miały wielkie przerzucanie całych narodów przez reżimy totalitarne: carat, Stalina, Hitlera oraz zaraz po II wojnie światowej. Rozwój transportu, a co za tym idzie coraz niższa jego cena (głównie lotniczego), otwarcie granic w ramach Układu z Schengen i możliwość legalnej pracy w innym kraju Unii Europejskiej spowodowało, że Polacy i mieszkańcy innych państw postkomunistycznych w poszukiwaniu lepszego życia zaczęli masowo wyjeżdżać do Wielkiej Brytanii, Irlandii, Niemiec, Holandii czy Hiszpanii. Rumuni dla odmiany emigrują za pracą głównie do Włoch. To Leszek Miller, ówczesny premier z SLD, rzucił przed referendum akcesyjnym cyniczne hasło, że należy wchodzić do Unii Europejskiej, bo będziemy mogli pracować na Zachodzie. Zamiast budować dobrobyt w kraju emigranci napędzają rozwój gospodarczy państw obcych. Polacy po studiach zajmują się wykładaniem towarów w angielskim Tesco, zrywaniem holenderskich tulipanów czy niańczeniem francuskich dzieci i niemieckich starców. Przy okazji samą swoją obecnością wywołują konflikty, jak w Holandii, gdzie ostatnio podpala się polskie samochody, bo miejscowi uważają, że przybysze z dzikiej Polski zabierają się im pracę.

Jednak trzeba podkreślić, że nikt tych osób nie namawiał ani zmuszał do wyjazdu, to była ich decyzja. – Z pracy w Anglii wyniosłem olbrzymie dowartościowanie się, jako człowieka – powiedział mi Polak, który kilka lat pracował pod Londynem. – Ale jeszcze bardziej wyobcowałem się ze społeczeństwa polskiego – dodał. Ta druga konstatacja powinna dać do myślenia naszym władzom. Chińczycy są jeszcze biedniejsi, a mimo to szukają szczęścia nie na emigracji, lecz w swoim kraju, całymi milionami przenosząc się z wsi i małych miasteczek do dużych miast, by pracować w fabrykach. Problem w tym, że polski i unijny system gospodarczy ma niewiele wspólnego z wolnym rynkiem, który zawsze niesie ze sobą dobrobyt. W zamian za to mamy wysokie podatki i szkodliwe regulacje, hamujące rozwój. Oczywiście niektórzy emigranci rzeczywiście na ucieczce z Polski zyskali, ale wydaje się, że nie jest to korzystne z punktu widzenia zarówno Polski, jako kraju, jak i jako narodu. Mamy do czynienia z wyludnieniem nie tylko prowincji, ale nawet dużych miast. Dla przykładu ilość mieszkańców Katowic od 1987 roku zmniejszyła się z około 370 tysięcy do około 300 tysięcy (prawie 19 procent!), a Sosnowca w latach 1990-2010 z 260 tysięcy na 218 tysięcy (prawie 16 procent)! W Łodzi przez ostatnie 22 lata ubyło 120 tysięcy ludzi (prawie 14 procent)! Polki rodzą coraz mniej dzieci – jak podaje GUS, podczas gdy w 1990 roku urodziły 550 tysięcy dzieci, to teraz rodzą około 400 tysięcy dzieci rocznie (391 tysięcy w 2011 roku). Emigracja powoduje, że często dochodzi do rozpadu więzi małżeńskich, kiedy mąż jedzie do pracy i tam znajduje sobie drugą kobietę, albo żona znajduje sobie w kraju drugiego mężczyznę. Znane są przypadki, że młode Polki zwabione łatwym pieniądzem prostytuują się za granicą. Sama Unia Europejska nasila trend emigracyjny, sprowadzając urzędników do Brukseli z najodleglejszych zakątków Unii. Ci ludzie oderwani od swoich krajów i rodzin mają potem sami ze sobą problemy psychiczne. Szacunki mówią, że może to dotyczyć nawet połowy unijnych urzędników, czyli kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy muszą coraz częściej odwiedzać psychologa czy psychiatrę! Ale nie można mówić, że zmiana miejsca zamieszkania, nieważne, z jakiego powodu, czy to za pracą, czy z innych powodów, jest niekorzystna. Amerykanie są bardzo mobilnym społeczeństwem w ramach jednak ich państwa, jak Chińczycy i wychodzi im to jak najbardziej na dobre. Także zmiana pracy kilka razy w ciągu życia nie jest czymś złym. Patologią była raczej sytuacja za PRL-u, kiedy Polacy od szkoły do emerytury pracowali w jednym zakładzie czy urzędzie. Teraz niestety ten skansen próbują jeszcze gdzieniegdzie utrwalać związki zawodowe, ale pole ich manewru cały czas się kurczy w miarę wchodzenia rynku do kolejnych branż gospodarki. Tomasz Cukiernik

Komentarz Bibuły: Zamieszczamy powyższy tekst głównie z uwagi na podane przykłady, statystykę, liczby. Nie możemy jednak zgodzić się ze stwierdzeniem, iż “nie można mówić, że zmiana miejsca zamieszkania, nieważne, z jakiego powodu, czy to za pracą, czy z innych powodów, jest niekorzystna“. Otóż, z reguły zmiany tego rodzaju niszczą lokalną tkankę społeczną, więzy sąsiedzkie, nie mówiąc już o niszczeniu rodziny. Owszem, takie tendecje są korzystne dla pewnych grup: sprzyjają pracodawcom oraz tzw. inwestorom, czerpiącym zyski z wyższych profitów (ergo zaniżając zarobki pracowników). Innymi słowy: są preferowane w gospodarce globalnej (w skali czy to regionu, państwa, unii państw, czy całego globu). Nie zawsze jednak statystycznie mierzony tzw. rozwój gospodarki przekłada się na dobrobyt pracowników (przykładów nie trzeba daleko szukać, wystarczy spojrzeć na oficjalne statystki III RP i jej ubożejących obywateli). Również nie można się zgodzić z niczym niepopartym i arbitralnym stwierdzeniem, że “Patologią była raczej sytuacja za PRL-u, kiedy Polacy od szkoły do emerytury pracowali w jednym zakładzie czy urzędzie.” To, że człowiek w jednym, dobrze urządzonym i zorganizowanym miejscu, zdobywa kwalifikacje, potem je latami szlifuje by pod koniec życia przekazać swoje doświadczenie młodszym uczniom – nie jest nie tylko naganne (“patologia“), lecz wręcz powinno być modelem funkcjonowania zdrowej gospodarki stworzonej dla dobra jej podmiotów, a nie dla korzyści wąskiej grupki spekulantów, “inwestorów” i chronionych przez patologiczne prawo kryminalistów. A to, że w PRL-u miejsca pracy nie były odpowiednio zorganizowane i kierowane nie świadczy, że należy odrzucić wszystko i zacząć z drugiej, ekstremalnej strony. Bo ona też prowadzi na manowce.

Dyktat Sejmu w sprawie referendum emerytalnego Czy ktoś w Polsce ma wątpliwość, w jakim ustroju żyjemy? Komuś wydaje się, że w kraju demokratycznym? Jeśli tak, ma kolejną okazję przekonać się, że Polska jest w łapach antydemokratycznej dyktatury sejmowo-rządowej. Dwa miliony obywateli domaga się w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego przeprowadzenia referendum. Ale cóż to znaczy? Jeśli Sejm się nie zgodzi – nie znaczy to nic. A choćby i 20 milionów domagało się referendum krajowego – bez zgody Sejmu nie ma ich wola mocy. Dzieje się tak z powodu sprzeczności ustawowej wykładni artykułu 125 z artykułami 2 i 4 Konstytucji RP.

“Art. 2. Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”.

“Art. 4. 1. Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu.

2. Naród sprawuje władzę przez swoich przedstawicieli lub bezpośrednio”.

“Art. 125. 1. W sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa może być przeprowadzone referendum ogólnokrajowe.

2. Referendum ogólnokrajowe ma prawo zarządzić Sejm bezwzględną większością głosów w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby posłów lub Prezydent Rzeczypospolitej za zgodą Senatu wyrażoną bezwzględną większością głosów w obecności, co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów.

3. Jeżeli w referendum ogólnokrajowym wzięło udział więcej niż połowa uprawnionych do głosowania, wynik referendum jest wiążący.

4. Ważność referendum ogólnokrajowego oraz referendum, o którym mowa w art. 235 ust. 6, stwierdza Sąd Najwyższy.

5. Zasady i tryb przeprowadzania referendum określa ustawa”.

Jeśli Rzeczpospolita Polska ma być na prawdę państwem demokratycznym (jak to stanowi art. 2 Konstytucji), jeśli władza zwierzchnia ma należeć do Narodu i jeśli ma mieć Naród możliwość sprawować ją bezpośrednio (zgodnie z art. 4 Konstytucji) – obywatele muszą mieć stanowczą inicjatwę referendalną. Nie wolno interpretować art., 125 jako dającego władzę sejmowi nad obywatelską inicjatywą referendalną. Artykuł 125 Konstytucji musi być rozumiany, jako uzupełnienie artykułów 2 i 4 Konstytucji, a nie, jako ich ograniczenie lub unieważnienie. Uprawnienie Sejmu z ustępu 2 artykułu 125 do zarządzenia referendum, aby być w zgodzie z atrykułami 2 i 4 Konstytucji, musi być rozumiane, jako odnoszące się tylko do własnej inicjatywy sejmowej i niewpływające na inicjatywę obywatelską. Powyższe napisane zostało przedpołudniem 30 marca 2012 roku w oczekiwaniu głosowania Sejmu w sprawie wydłużenia wieku emerytalnego. Niezależnie od tego, jaką decyzję podejmie Sejm, będzie to jego dyktatorskie postanowienie, a nie objaw demokratycznej woli obywateli. Prawo Narodu do bezpośredniego sprawowania władzy najwyższej nie może być krępowane przez jakiekolwiek władze niższe, w tym parlament czy rząd. Mocniejszy

EMERYTALNA AWANTURA Troszkę się zaniedbałem w pisaniu bloga, bo pisałem książkę „Emerytalna katastrofa”. Skończyłem właśnie dziś, gdy w Sejmie i pod Sejmem trwały awantury w sprawie referendum o podwyższeniu wieku emerytalnego. Powinna się ukazać na przełomie kwietnia i maja. Będę przekonywał wydawcę (Zysk i S-ka) żeby 460 gratisów wysłał do Sejmu. Książka w maszynopisie ma 350 stron, więc się Panie i Panowie posłowie będą mieli, czym walnąć w głowę przed kolejną debatą na temat emerytur. „Nie ma równie istotnego testu na prawdziwe przywództwo polityczne jak zdolność do podejmowania decyzji, czasami wbrew powszechnym oczekiwaniom. Jeśli Polacy cieszą się dziś z wolności i niepodległości, to one narodziły się i przetrwały dwadzieścia kilka lat dlatego, że w każdym kluczowym momencie naszej historii odnajdywali się ludzie, którzy potrafili powiedzieć głośno, patrząc innym w oczy, że nawet jeśli są dziś w mniejszości, to będąc przekonani do racji i istoty interesu narodowego, są gotowi wziąć na siebie odpowiedzialność za podjęcie trudnej decyzji - nawet jeśli przyjdzie potem zapłacić za to dużą cenę” - mówił Pan Premier Donald Tusk. Ciekawe, jakich ludzi miał na myśli, i jakie decyzje? Może na przykład decyzję o reformie emerytalnej i wprowadzeniu OFE w 1998 roku? „Ta reforma nie da gwarancji bajecznie wysokich emerytur. Ona jest zaledwie wstępem do zagwarantowania emerytur w ogóle. Bo dzisiejszy system nie zapewni ludziom emerytur” – powiedział Pan Premier. I miał rację. Tylko, dlaczego rok temu mówił, że co do zasady system jest dobry i trzeba go tylko poprawić? Czyżby źle poprawi? Czy może jednak system, co do zasady jest zły i się go nie da poprawić? Może Pan Premier zechciałby się pochwalić jak głosował w 1998 roku w Sejmie nad ustawą o systemie ubezpieczeń społecznych, który to system, według jego dzisiejszych słów „nie zapewni ludziom emerytury”! Piotr Duda, przewodniczący „Solidarności” uzasadniając wniosek o referendum stwierdził, że „głos w tej sprawie należy do społeczeństwa. Zdajmy się na mądrość Polaków.” Jak wiadomo jednak od czasów Karola Marksa nie można polegać tak do końca na „zbiorowej mądrości klasy robotniczej”, bo jej świadomość może być „zafałszowana”. Dlatego klasa ta potrzebuje „awangardy”, która będzie wyrazicielem jej prawdziwej woli. Za awangardę uznał się najwyraźniej Pan Przewodniczący Duda. I chyba Pani Poseł Beata Kępa, która, jak na byłego wiceministra sprawiedliwości przystało, znalazła prosty sposób na zwiększenie emerytur bez podwyższania wieku emerytalnego: trzeba opodatkować „tłuste koty”, które zarabiają powyżej 10 tys. zł. miesięcznie i skonfiskować im majątki, bo to muszą być przestępcy. Inny członek awangardy klasy robotniczej – Leszek Miller – dla którego mam wielkie uznanie za podatek liniowy dla przedsiębiorców, wrócił do robotniczych korzeni i poparł wniosek związków zawodowych. Śmieszne tylko, że to był wniosek związków, które przyczyniły się do obalenia ustroju, w którym Pan Premier Miller zaczynał dbać o interesy klasy robotniczej i których władzę obalał w 2001 roku. Z kolei Prezes PiS, która to partia uchodzi za „prawicową”, zapowiedział, że w pierwszych tygodniach, jak powróci do władzy przywróci obecny system. I otrzymał owację od związkowców – jak na lidera „prawicy” przystało. Bo u nas „prawica” rywalizuje z lewicą, kto jest lepszą „awangardą” klasy robotniczej. Śmieszna jest ta historia. Ale nie śmieszna jest przyszłość naszych dzieci, jak wejdą w wiek emerytalny – być może w wieku około 100 lat!!! Rewolucja w medycynie i biotechnologii sprawia, że gwałtowne wydłużenie średniej życia po II wojnie światowej dzięki wynalezieniu penicyliny, to łagodny wzrost w porównaniu z tym, co czeka pokolenie wkraczające dziś na rynek pracy. To oni będą musieli pracować dłużej – bo będą dłużej żyć. Więc może zróbmy referendum wśród 18-25-latków czy chcą płacić składki na ZUS, czy wolą sami troszczyć się o swoje emerytury? Chyba nie trudno przewidzieć, jaki byłby wynik takiego referendum! Tylko, co z dzisiejszymi emerytami, którzy otrzymują emerytury ze składek płaconych przez tych, którzy chętnie przestaliby je płacić? Gwiazdowski

Reformy spod znaku Konia

*Jaki rząd – takie reformy * Po pięknych różnicach – piękne pojednanie

*Wincenty palnął szczerze... *Zaledwie – czy aż? * Co nasyci emeryta?

Jaki pan, taki kram – po 6 latach rządów koalicji PO/PSL jedyną znacząca zmianą w prawie byłaby owa „reforma systemu emerytalnego”? Ależ, jaka to reforma systemu! System pozostaje bez zmian, oparty o przymusowy haracz pobierany od każdego pracownika pod pretekstem „władza wie lepiej, co jest dobre dla obywatela”, co odczytać można: władza wie lepiej, ile daniny i jak długo pobierać od niewolnika. Nazywanie natomiast aż „reformą” wydłużenia czasu pobierania tego haraczu do 67 roku życia to zwykłe semantyczne oszustwo; to przecież utrwalenie, zamrożenie obecnego systemu – a nie jakakolwiek jego reforma. Koalicja PO/PSL zasię upodobniła się zadziwiająco szybko do koalicji PZPR/ZSL, znanej z niby „czasów minionych”, ale najwidoczniej wcale jeszcze nieminionych. W tamtej koalicji „tradycyjnie chłopskie” ZSL popierało PGR-y, obowiązkowe dostawy, kontyngenty i zakaz obrotu ziemią etc., lansowane przez postępowego, PZPR-owskiego koalicjanta, podobnie jak dzisiaj „tradycyjne ugrupowanie polskiej wsi”, nawiązujące w swej bezczelności nawet do Witosa, popiera „socjalistyczną „reformę” impotentnych „liberałów” z PO. Niby dzisiaj PSL nie jest już niby „partią sojuszniczą”, przybudówką PO; na zewnątrz, na pokaz droczy się i przekomarza z PO, ale niech nas to nie myli: zarówno sojusz ideowy, jak synekuralny – spodstolny - ukrył się tylko głębiej pod demokratyczną podszewką, nawiasem mówiąc straszliwie tandetną. Toteż po krótkim okresie „pięknego odróżniania się” nastąpił nieuchronny etap „pięknego zbliżania stanowisk”, a różnica stanowisk sprowadzona została do marginalnej kwestii: wiele wynosić ma incydentalna tzw. emerytura wcześniejsza: 40 czy 60 procent minimalnej?... Ot, co różni reformatorów z PO i PSL! Obydwaj ci reformatorzy przypominają Konia z „Folwarku zwierząt” Orwella, który ogłupiony propagandą („Bracia zwierzęta Anglii i Irlandii, bracia zwierzęta wszystkich świata stron, do was należy jutrzenka przyszłości, do was należy nowej ery plon”!) podjął wiekopomne zobowiązanie: „Będę pracował więcej!” i zaharował się na śmierć, aż wypluł płuca. „Będziemy pracować dłużej” – chyba z tym samym skutkiem, bo przecież niczego innego ta końska reforma ze sobą nie niesie. Wpisana natomiast kontekst drożejących potwornie lekarstw i rozsypującej się opieki zdrowotnej – zapowiada całkiem inną reformę, z jaką nieopatrznie zdradził się minister Rostowski (Vincent, z chłopska „Wincenty”): chodzi o to, żeby po przejściu na emeryturę obywatel żył już jak najkrócej... Rzecz jasna reforma emerytalna proponowana przez PO i PSL wzbudza entuzjazm pośród posadkiewczów wszelkiej maści, co to znaleźli sobie synekury, synekurki i synekurzątka w administracji państwowej i samorządowej. O, tu można spokojnie obijać gruchy nie tylko, do 67, ale i 77 roku życia! Po przeforsowaniu tej „reformy” napór na posady urzędnicze niebywale wzrośnie, a uwzględniając dotychczasowe wyniki „walki” kolejnych rządów z biurokracją po 1989 roku ( 100 tys. nowych posad urzędniczych pod samymi tylko rządami PO/PSL!) wolno przypuszczać, że na tej niwie żadnych oszczędności nie będzie, tu nasza spodstolna demokracja okaże się hojna, wręcz rozrzutna. Tymczasem całkiem inna, prawdziwsza „reforma” pokazuje się na Śląsku, gdzie – jak pisze poczciwy red.Semka w coraz bardziej serwilistycznej pod Wróblewskim „Rzeczpospolitej”... – „ w ciągu 10 lat liczba osób przyznających się do narodowości śląskiej zaledwie podwoiła się” (173 tys. w roku 2002, 362 tys. w roku bieżącym). Zaledwie?! Czy raczej – aż? Gdy już przyjęliśmy w naszym ustawodawstwie indywidualne poczucie przynależności narodowej, jako kryterium przynależności do wyodrębnionych w Konstytucji „mniejszości narodowych” – konia z rzędem temu, kto ustali motywy tego „poczucia”! Niemal, co dzień w kronice wypadków przeczytać można, jak to obywatel zadźgał nożem innego obywatela dla kilku złotych – czemu mniej krwiożerczy obywatel miałby nie poczuć się nawet i „zaledwie” Hotentotem dla miłego grosza? Prawdziwe dno kryzysu ciągle przed nami i, czego, jak czego, ale nędzy w Polsce nie zabraknie! Najpiękniejsze perspektywy przed mieszkańcami tzw. Szwajcarii Kaszubskiej – póki, co dochód na głowę większy w Szwajcarii, niż w Reichu, więc perspektywa „autonomicznego kantonu” może być jeszcze bardziej ponętna. I ty poczuj się Szwajcarem! Co tu dużo mówić – dzięki śmiałym reformom staliśmy się nie tylko „silnym filarem Unii Europejskiej”, ale i państwem wielonarodowym? Ci, co obdarzeni końskim zdrowiem dożyją zreformowanej emerytury będą mogli sycić się tym dorobkiem III Rzeczpospolitej, przy dźwiękach wesołego, końskiego śmiechu. A jeszcze, gdy zawleczony przed Trybunał Stanu Jarosław Kaczyński „powie wszystko”, jak zagroził grandziarzom, poznamy także prawdę, która nas wyzwoli. Czego chcieć więcej od spodstolnej III Rzeczpospolitej? Marian Miszalski

List otwarty do homoseksualistów Jak Państwo może nie wiedzą, sex-dziwadła wymyśliły sobie specjalne studia pod nazwą gender studies. Miałem wątpliwą przyjemność zobaczyć kilka opracowań z tego nurtu: jest to pomieszanie marxizmu z totalnym bredzeniem – podlane sosem seksualnym. Pardon: „genderowym”. Słynny fizyk, prof. Feynman, napisał kiedyś tak: „Skąd my wiemy, że ci spece od biotroniki, lewitacji, parapsychologii itp. nie są naukowcami? Przecież mają swoje katedry, mają tytuły, prowadzą zajęcia, robią eksperymenty i nawet mają jakieś wyniki. A mimo to wiemy, że naukowcami nie są. Skąd to wiemy? Bo jemy z nimi w uniwersyteckich stołówkach, jeździmy windami, rozmawiamy – i wiemy, że są to idioci”. Otóż to samo dotyczy – w jeszcze większym zakresie – „gender-profesorów”. I oczywiście nie byłoby z tym problemu – gdyby nie to, że my w podatkach te „studia” opłacamy. Ci ludzie po prostu nie myślą. Kiedyś pisałem o tym tak – i to jest dobry przykład: „Tak nawiasem: jak Bóg chce kogoś pokarać, to mu rozum odbiera. »Geje« rozpoczęli »walkę z homofobią«, rozlepiając w Warszawie plakaty z napisami: »Co się gapisz, lesbo?!«, »Co się gapisz, pedale?!«, »Nienawiść boli«. Nic tak wspaniale nie wywoła reakcji antypedalskiej. Jeszcze kilka takich »akcyj« – i pogromy staną się rzeczywistością”. Jak powiedział p. Robert Biedroń: „określenia »pedał«, »ciota«, »lesba« używane są przez dzieci dość powszechnie, jako szczególnie obraźliwe i należałoby coś zrobić (…)”. Otóż zawiadamiam p. Biedronia i wszystkich, że słowa te są używane przez dzieci tylko w wyniku działalności p. Biedronia i jego szajki przygłupów z dyplomami. Dawniej się ich nie używało, a to z bardzo prostego powodu: ja, będąc już w II klasie liceum, w ogóle nie wiedziałem, że istnieją pederaści – więc nie mogłem używać tego słowa jako „szczególnie obraźliwego”. To p. Biedroń i inni tacy idioci zaczęli gadać o homosiach – no i doczekali się takiej właśnie reakcji. Którą zresztą, jako socjocybernetyk, od 20 lat przewidywałem? I doczekałem. To znaczy homosie się doczekali, niestety. W związku z tym kieruję do homosiów list otwarty:

Szanowni Panowie! Sami chyba widzicie, co się dzieje – i zdajecie sobie sprawę, czym się to wszystko skończy. Mam, więc dla Was dobrą radę: Weźcie za mordę tych „gejów”, dajcie im kilka solidnych kopów w to, co trzeba – przecież ci ludzie są niebezpieczni dla Was! Jak zaczną się pogromy homosiów, to przecież nie ja będę zagrożony – tylko Wy! Dlaczego dopuszczacie, by ten bałwan Biedroń przemawiał w Waszym imieniu??!!? Homosiów w Polsce jest ok. 0,5 proc., czyli ok. 30 tys. dorosłych ludzi. To potęga! Jedna z największych partyj politycznych! Dlaczego pozwalacie, by garstka może 100, a może tylko 50 „gejów”, (gdy jest demonstracja, to proszą o pomoc Schwulów z całej Europy, by zebrało się, choć 200…), dofinansowywanych z zagranicy, hasała sobie po ulicach, budziła wściekłość spokojnych obywateli i narażała Wasze zdrowie i życie na szwank? Zróbcie coś, zanim będzie za późno. Z poważaniem, Janusz Korwin-Mikke Jednak ten łajdak Biedroń doskonale wie, że homosie nie zaprotestują. Normalny homoś, bowiem dokładnie tak samo chętnie demonstruje swoje skłonności, co zwolennik np. miłości analnej czy fetyszysta. Normalny homoś chce mieć po prostu spokój – i uważa (słusznie!), że będzie miał spokój, jeśli nie będzie się ze swym pedalstwem obnosił po ulicach. W związku, z czym p. Biedroń może spokojnie głosić, że jest Królem Wszystkich Homosiów, że każdy homoś go kocha – i nikt nie zaprotestuje. Bo musiałby wyznać, że jest homosiem. I tak ten cwaniak inkasuje spore pieniądze z rozmaitych euroźródeł (a propos: kto zapłacił za te absurdalne, jątrzące plakaty?) i rzeczywiście żyje sobie jak król – za cudze pieniądze. Czasami się zastanawiam, czy p. Biedroń rzeczywiście jest homosiem? Nikt tego przecież chyba w Komisji Europejskiej nie sprawdza? Całkiem możliwe, że jest to zwykły wydrwigrosz, podający się za homosia dla pieniędzy – podobnie jak wielu ludzi dla kariery udaje dziś Żydów, by wymienić choćby pp. Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego z Art-B, którzy oszukali nawet Państwo Izrael. Tak, więc, zacni homosie: do dzieła! Najpierw kolektywnie sprawdźcie, czy p.Biedroń jest tym, za kogo się podaje – a potem, niezależnie od wyniku operacji, spuśćcie mu takie manto, by ruski miesiąc popamiętał! Obetnijcie mu, co trzeba, np. język – i zapowiedzcie, że jeśli nie przestanie, to na języku się nie skończy! I to szybko, bo w ludziach wściekłość narasta… I teraz mam pytanie do p. Janusza Palikota: Skąd Pan wie, że wśród swoich posłów ma Pan naprawdę homoseksualistów? A gdyby się okazało, że ktoś, na kogo ludzie oddali 10 tys. głosów, homoseksualistą nie jest – to czy nie uważa Pan, że należałoby jego mandat unieważnić? To całkiem możliwe! W międzyczasie przecież okazało się, że dwie panienki z zespołu Tatu, reklamowane, jako lesbijki, lesbijkami nie były. I już: kontrakty zerwane, koncerty odwołane – o panienkach ani widu, ani słychu. Więc co, p. Januszu: zrobi Pan wśród swoich posłów jakąś weryfikację? Może i publiczną? Opinia publiczna oczekuje, że prawda wyjdzie na jaw! A tylko prawda jest interesująca. JKM

Drobna uwaga o wieku emerytalnym W trwającej w Sejmie debacie o zmianie wieku emerytalnego JE Donald Tusk użył argumentu, ze Komisja Europejska zaleca wszystkim euro-stanom podniesienie wieku emerytalnego. Zapomniał tylko dodać, że ten wiek jest w większości krajów niższy, niż w Polsce – np. w Czechach i na Morawach jest to 61 lat i 10 miesięcy dla mężczyzn – i od 56 do 50 dla kobiet. Wyjątkami są kraje skandynawskie, które już przechodzą lub przeszły na 67 lat. Jednak przeciętny Szwed żyje o 7 lat z hakiem dłużej od Polaka (Szwedka o 4)!!

Kraj Wiek: M    K

Albania 64,5 59,5

Armenia 63 63

Austria 65 60

Azerbejdżan 62,5 57,5

Belgia 65 65

Białoruś 60 55

Bośnia i H. 65 65

Bułgaria 63 60

Chorwacja 65 60

Cypr 65 65

Czarnogóra 64 59

Czechy 61 10/12 56-60

Dania 65-67 65-67

Estonia 63 60,5

Finlandia 62-68 62-68

Francja 60 60

Grecja 58-65 58-65

Gruzja 65 60

Hiszpania 65 65

Holandia 65 65

Irlandia 65-66 65-66

Islandia 67 67

Kazachstan 63 58

Kirgistan 63 58

Kosowo 65 65

Liechtenstein 64 64

Litwa 62,5 60

Łotwa 62 62

Luksemburg 65 65

Macedonia 64 62

Malta 61 60

Mołdawia 65 60

Niemcy 65 65

Norwegia 67 67

Polska 65 60

Portugalia 65 65

Rosja 60 55 2011

Rumunia 63 58

Serbia 63 58 2011

Słowacja 62 55-59

Słowenia 63 61

Szwajcaria 65 64

Szwecja 61-67 61-67

Tadżykistan 63 58

Turkmenistan 62 57

Ukraina 60 55

Uzbekistan 60 55

Węgry 62 62

Włochy 57-65 57-65

Zjedn. Król. 65 60

JKM

Martini – wstrząsnął, namieszał Nie jest niczym złym, że zamiast przypadkowych stosunków między mężczyznami, ludzie wchodzą w związki bardziej stabilne. Państwo może uznawać takie związki. Czyje to słowa? Nie, nie Roberta Biedronia! Palikota też nie. Wypowiedział je duchowny. Szymon Niemiec to żaden duchowny. Padły one z ust kardynała Carlo Martiniego. W swojej pracy “Credere e conoscere” kard. Martini jasno i wyraźnie stwierdza, że nie zgadza się katolicką nauką. Powyższe słowa są tego żywym przykładem. Dodaje jeszcze, że “nie można dyskryminować innych (niż heteroseksualne – przyp. M.O) typów związków.” I to pisze książę Kościoła. Nasuwa się kilka wniosków:

Trudno teraz odmówić racji o. Gabrielowi Amorthowi – egzorcyście papieskiemu, który stwierdził, iż “w Kościele czuć swąd szatana” a nawet wśród kardynałów są sataniści. Trudno teraz odmówić racji ks. Tadeuszowi Isakowiczowi-Zaleskiemu, który stwierdził, iż “w Kościele jest wielkie lobby homoseksualne”. Trzeba zapłakać nad faktem, iż kard. Martini jest papabile (kandydatem na stanowisko papieża) dla wielu katolickich modernistów (wciąż zastanawiam się, czy to nie jest, aby oksymoron) typu miłośnicy neokatechumenatu. Kardynał Martini – w odróżnieniu od przebrzydłych (TFU!) lefebrystów – jest w “pełnej łączności”, więc mało prawdopodobne, żeby musiał się ze swoich idiotycznych wypowiedzi tłumaczyć. Nie pozostaje nam nic innego jak chwycić za różańce i pomodlić się za kard. Martiniego – coby przed swoim spotkaniem z pierwszym papieżem zdążył się nawrócić i odbyć pokutę. Całe szczęście Kościół to opoka, której bramy piekielne nie przemogą.

Za http://www.lifesitenews.com/

http://mateuszochman.com/

Uwaga laika: wyrażenie “katolicki modernista” jest oczywiście takim samym oksymoronem, jak “lewicowy prawicowiec”. To jest jasne dla każdego, kto bodaj trochę poznał nauki papieży przedsoborowych. Rzecz w tym, że mało kto je zna, a Kościół dla większości wiernych zaczyna się dopiero od II Soboru Watykańskiego, zaś czasy dawniejsze to średniowiecze, zacofanie, brak ekumenizmu i antysemityzm. – admin.

Był sobie hangar – tajemnicze Okęcie 2010 [Bloger] ZeZorro znalazł znikający tuż po 10.04.2010 hangar na zdjęciach satelitarnych, na wojskowym Okęciu, tuż przy terminalu wojskowym. Zaczęło się od niewinnego przejęzyczenia Tomasza Szczegielniaka, który był jednym z niewielu żegnających delegację udającą się na uroczystości do Katynia 10.kwietnia 2010 roku. „Nie widziałem tego, no, z prostego powodu, że cały czas byłem wtedy w tym hanga… w termi… na terminalu i byliśmy zajęci obsługą tych wszystkich osób, które miały towarzyszyć panu Prezydentowi.…” Na blogu FYMa [blogera Free Your Minda] rozgorzała dyskusja http://freeyourmind.salon24.pl/397936,zagadka-prezydenckiego-fotografa

a nad tym przejęzyczeniem jako pierwszy zaczął zastanawiać się Mailbox. Wkrótce dołączyli inni blogerzy. Zezorro zerknął na historyczne zdjęcia satelitarne i zrobił zestawienie (zdjęcie powyżej). Hangar, który znajduje się tuż przy terminalu portu wojskowego na Okęciu, ulega na przestrzeni dwóch lat dematerializacji. Jeszcze stał w 2009 roku, w październiku 2010 był w trakcie rozbiórki, a już w kwietniu 2011 roku nie zostało po nim nic.

Bloger TUP..TUP..TUP154 wyszukał dowód potwierdzający rozbiórkę hangaru:
www.firmybudowlane.pl/przetargi-budowlane/przetarg,99194.html
www.komunikaty.pl/komunikaty/0,80206,4074510.html

Zamawiającym rozbiórkę hangaru nr 21 w kompleksie wojskowym lotniska Okęcie była instytucja podległa MON – Stołeczny Zarząd Insfrastruktury. Data publikacji ogłoszenia przetargu to 30.04.2010 roku, niecałe trzy tygodnie po tragedii smoleńskiej. Do 25 maja 2010 roku był czas na składanie ofert, a termin ukończenia rozbiórki hangaru kończył się w grudniu tego samego roku. Ze względu na brak czasu w ostatnich dniach, nie uczestniczyłam w tej dyskusji na blogu FYMa, z opóźnieniem przeczytałam komentarze, ale że ostatniej nocy miałam sporo wolnego czasu, poszukałam trochę na temat hangaru nr 21. Centrum Badawczo – Produkcyjno – Usługowe CECOMM S.A., jak można wyczytać na ich stronie interentowej (www.cecomm.com.pl/menu,45,47.html), wykonało po 2004 roku m.in. zlecenie:

“Opracowanie dokumentacji projektowo- kosztorysowej dla zadania „Remont budynku hangaru nr 21 przy ul. Żwirki i Wigury 1 C w Warszawie”. Dlaczego świeżo wyremontowany za setki tysięcy złotych hangar został wyburzony za kolejne setki tysięcy złotych? Kolejny zaskakujący fakt znajdziemy w artykule w “Rzeczpospolitej” z 31.marca 2010 roku (www.rp.pl/artykul/454815.html). Z tekstu wynika, że Inspektor Stołecznego Zarządu Infrastruktury wziął łapówkę za odbiór inwestycji – wyremontowanego hangaru na wojskowym Okęciu. W historii tej występuje też znany nam aktor płk Mikołaj Przybył. To jedna z największych afer korupcyjnych w polskiej armii – mówi prokurator. Chodzi o miliardy złotych W fotelu siedzi mężczyzna w średnim wieku. Wyciąga rękę po plik banknotów, które wkłada do trzymanej na kolanach teczki. Padają słowa: „Tak, jak było umówione”. Mężczyzna to Janusz Z., inspektor Stołecznego Zarządu Infrastruktury (instytucja zajmująca się inwestycjami w armii). Przed chwilą wziął blisko 40 tys. zł od jednego z warszawskich biznesmenów. To druga rata łapówki za odbiór inwestycji – wyremontowanego hangaru na wojskowym Okęciu. Według biznesmena bez tego dopełnienie formalności było po prostu niemożliwe. Potem przyzna śledczym, że chcąc funkcjonować w układzie, musiał płacić. Sprzedał mieszkanie, zastawił samochód. Wreszcie nie wytrzymał. Nagrał inspektora ukrytą kamerą i poszedł do prokuratury. Janusz Z. siedzi już w areszcie. Jest jednak zaledwie elementem większej układanki.

– Mówimy tu o inwestycjach, zakupach i projektach wartych łącznie miliardy złotych. Kosztorysy zamówień były zawyżane o 80, 90 tys. zł – zdradza „Rzeczpospolitej” osoba zbliżona do śledztwa.

– Sprawa, nad którą pracujemy, to na pewno jedna z największych afer korupcyjnych w polskiej armii – przyznaje płk Mikołaj Przybył, zastępca szefa Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu.

Wszystko zaczęło się od jednej z firm z Zielonej Góry. Prokuratura wojskowa z Poznania dostała sygnał, że jej właściciel daje w armii łapówki za ustawianie przetargów. Półtora roku temu ruszyło śledztwo. Śledczy i funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego stopniowo odkrywali gigantyczną sieć powiązań. Firma z Zielonej Góry nie była jedyną, która opłacała się wojskowym. Idąc tym tropem, prokuratorzy trafili m.in. na Janusza Z., firmę z Warszawy i sprawę hangaru. Kilka dni temu CBA i Żandarmeria Wojskowa zatrzymały dziewięć osób – wojskowych, a także cywilów. Do aresztu trafiły trzy – uwieczniony na filmie Janusz Z., prezes firmy z Zielonej Góry oraz płk Marek G., ekspert od radiolokacji ze Sztabu Generalnego. Miał on pomóc zielonogórskiej firmie w ustawieniu jednego z przetargów na sprzęt. Wśród zatrzymanych jest też emerytowany generał brygady, po odejściu z wojska – współpracownik firmy z Zielonej Góry, która korzystała z jego znajomości w armii.

– Żandarmeria wspólnie z funkcjonariuszami CBA prowadziła od kilku dni działania pod nadzorem prokuratury wojskowej – przyznaje ppłk Marcin Wiącek, rzecznik Żandarmerii Wojskowej. „Rz” jako pierwsza pisała o tzw. wojskowej ośmiornicy, czyli korupcyjnym procederze przy przetargach wojskowych w rejonowych zarządach infrastruktury. Zaczęło się w Zielonej Górze. Potem był Szczecin i Wrocław. Wynikiem tych śledztw było kilkadziesiąt aktów oskarżenia. Prokuratorzy jednak nawet nie przypuszczali, że będzie to dopiero początek śledztwa, które zaprowadzi ich do wojskowych z najważniejszych instytucji. Czy łapówka związana była z hangarem nr 21, czy jakimś innym? Ile jest hangarów na wojskowym Okęciu? Jaki sekret skrywał tajemniczy budynek? intheclouds

UZUPEŁNIENIA DO NOTKI:

1. Wykonawcą demontażu hangaru, był podwykonawca z Białegostoku, firma “4BAU”, zajmująca się rozbiórkami. Link do galerii z rozbiórki: http://www.4bau.pl/pl/mrealizacje_szczegoly.aspx?menu_id=100&str=5&id=68

2. 9.04.2010 rozpoczął się remont Okęcia.
http://www.epolonia.us/wiadomosci/fakty/polska/555-remont-lotniska-okecie—wazne-informacje

3. Przetarg dotyczący BUDOWY NOWEGO hangaru 21:
http://www.sziwawa.pl/?d=zamowienia_publiczne&p=500

Dziwne jednak, że przetarg na budowę ogłoszono w 2009 roku, a na rozbiórkę starego hangaru dopiero 30.04.2010. 8.01.2010 dochodzi do unieważnienia przetargu. “Wystąpiła istotna zmiana okoliczności powodująca, że prowadzenie postępowania lub wykonanie zamówienia nie leży w interesie publicznym, czego nie można było wcześniej przewidzieć” – podpisał płk Ryszard Chromik”. Tu chodziło o budowę hangaru 21 po wyburzeniu starego. Najprawdopodobniej wstrzymano się z wyburzeniem.

4. Pod tym artykułem w komentarzach
http://wiadomosci.wp.pl/title,To-jedna-z-najwiekszych-afer-korupcyjnych-w-armii,wid,12127143,wiadomosc.html?ticaid=1e169&_ticrsn=3

“znam doskonale tego biznesmena co miał kontakt z inspektorem Januszem Z. ludzie to naprawdę bardzo porządny człowiek, a temu inspektorowi to bardzo dobrze niech siedzi !!!” “znam pana Huberta prezesa Geo-…….. i wiem jedno to jest bardzo porządny człowiek , a inspektorowi Januszowi Z. to bardzo dobrze !!!!!!” “widzę ,że poruszana jest osoba pana Huberta prezesa , a jednocześnie wykładowcy z którym mam zajęcia.Moim zdaniem na tyle co znam tego doktora stwierdzam ,że to jest naprawdę porządny człowiek !!!!! jest świetnym fachowcem w swojej dziedzinie ,umie pochwalić/docenić ,ale i umie też pokazać , gdzie danego studenta jest miejsce w szeregu .Stwierdzam jedno w tej sprawie na 100 % winien jest ten inspektor Janusz Z. i jak będzie potrzeba to na pewno około 80 studentów wstawi się za Panem Doktorem Hubertem Z. PANIE DOKTORZE JESTEŚMY Z PANEM !!!!!”. Kim może być dr Hubert Z z Geo-…?

5. Hubert Zduńczyk z Geo Trans “Zduńczyk” – to ten, co dał łapówkę za odbiór hangaru. Dość niedawno, bo półtora miesiąca temu, Polsat swój program “Interwencje” poświęcił firmie Geo-Kart i jej przekrętom. Film zniknął z sieci. Ślady pozostały w postaci komentarzy:
http://najlepsifachowcy.pl/Opinie.is.zdunczyk.html

“Geo-Kart”Zduńczyk” to firma bardzo niesolidna, w sierpniu 2011,brali w mojej firmie tarcicę, mimo licznych monitów do chwili obecnej tj. luty 2012r.należność nie została uregulowana. Uwaga na firmę Geo-Kart “Zduńczyk” “Zduńczyk to pospolity naciągacz wyrzuca podwykonawców z budowy pod byle pretekstem i im nie płaci i w ten sposób zarabia, bo wyrzucone firmy robią za darmo a więcej można zobaczyć na portalu interwencji polsatu z dnia 31.01.2012 który pokazuje całą prawdę o tej firmie” “hubert zduńczyk to kawał hama, naciągacza, łodzej. Nie płaci firmom za pracę, ma już kilka spraw przegranych na koncie oraz komorników. lepiej unikać tej firmy.” Tutaj więcej:
http://www.interwencja.polsat.pl/forum/DynamicForum?rp=10&hash=c0ba1f7a2e80cc290018ca92d1eeb0ba&ct=182&objectId=1283016&pid=9999

KIM JEST HUBERT ZDUŃCZYK?

http://www.dziennikpolski24.pl/pl/region/region-nowosadecki/1074208-chca-nadac-mlodziencze-tempo.html

GRÓDEK NAD DUNAJCEM – ŁĄCKO. Liczący 30 lat Hubert Zduńczyk z Rożnowa i o pięć lat starszy Jacek Kwit chcą być gospodarzami w swoich gminach. Rzucają wyzwanie wójtom, którzy już się sprawdzili na urzędzie. Hubert Zduńczyk będzie konkurował o fotel wójta ze Stefanem Wolakiem w Gródku nad Dunajcem. Nie ma tremy, nie boi się wyzwań. Zapewnia, że wie, jak rządzić gminą i czego potrzeba mieszkańcom, by żyło im się lepiej niż do tej pory. Do niedawna był na terenie gminy postacią nieznaną. Mieszka w Rożnowie od 3,5 roku. Niektórzy poznali go już osobiście, są tacy, którym nazwisko obiło się o uszy. – To chyba jakiś desant z Warszawy – powiadają. Hubert Zduńczyk nie chce być tak postrzegany. Przybył na sądecką ziemię w celach naukowych, na niej pozostał i traktuje ją jak swoją.

- Urodziłem się w Górze Kalwarii niedaleko Warszawy, podobnej obszarowo i ludnościowo gminie jak Gródek nad Dunajcem – mówi o sobie Hubert Zduńczyk. Tam ukończył szkołę podstawową i liceum ogólnokształcące. Naukę kontynuował w Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie na kierunku geodezji i kartografii, gdzie obecnie kończy doktorat związany z przemieszczaniem się budowli w wyniku osuwisk.

- Już od początku studiów pracowałem na wielu dużych inwestycjach. Wiele z nich było dotowanych przez Unię Europejską. Z czasem zacząłem zajmować kierownicze stanowiska przy dużych projektach unijnych, gdzie poznałem specyfikę pozyskiwania dotacji, ich koordynowania, rozliczania – mówi. Dziś Zduńczyk jest współwłaścicielem firmy geodezyjno-kartograficznej w Warszawie i ma firmę paliwową w Białej Podlaskiej. Poświęca się pracy naukowej.Chciałby, jak mówi, oddać swoje doświadczenie i siły na rzecz społeczności lokalnej, w gminie, w której zamieszkał. – Jestem osobą bardzo ambitną i nie lubię stać w miejscu. Cały czas dążę do rozwoju zarówno osobistego, jak i w życiu codziennym. Potrafię prawidłowo i cel nie dysponować zasobami ludzkimi i finansowymi. Umiem znaleźć rozwiązanie, aby osiągnąć jak najlepszy wynik. Gminę Gródek nad Dunajcem poznałem, prowadząc badania geodezyjno-kartograficzne niezbędne do mojej pracy naukowej. Pierwszym moim wrażeniem było oczarowanie pięknem górskich terenów połączonych z malowniczo położonym jeziorem. Miejsce to w niczym nie ustępuje możliwościami znanym kurortom – uważa. Chce stanąć do wyborów z programem “Ambitnego rozwoju turystyki w gminie”, bo na tym można zarobić duże pieniądze. Wie, jak to zrobić. Swój program przedstawiać będzie na spotkaniach z mieszkańcami. Idzie do wyborów pod sztandarem Komitetu Wyborczego Wyborców “Razem stwórzmy nowoczesną gminę”.

http://sadeczanin.info/aktualnosci-wybory-2010-86/art/7732

Współkieruję firmą budowlano-geodezyjno-kartograficzną oraz mam firmę zajmującą się przewozem i rozlewnią paliw. I wykładam na Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie geodezję inżynieryjną i budowę mostów i wieżowców – przedstawia się Zduńczyk. Przyjechał spod stolicy, z uzdrowiskowej miejscowości Konstancin-Jeziorna. Dlaczego zdecydował się kandydować na wójta gminy sądeckiej?

- Mieszkańcy mnie o to prosili. Pomagałem w pobliskich gminach przy pozyskiwaniu pieniędzy unijnych, znam się na tym i mogę tę wiedzę spożytkować dla tej pięknej gminy, jaką jest Gródek nad Dunajcem. Przecież mamy tu piękne jezioro, malowniczy krajobraz. Na tym terenie można zrobić cuda. Mam wiele pomysłów związanych z programami unijnymi. Trzeba przekonać młodzież, żeby stąd nie wyjeżdżała. Można wyremontować ośrodki, mogę sprowadzić tu firmy warszawskie na wypoczynek, spotkania integracyjne – zapewnia Zduńczyk.

6. Hubert Zduńczyk robił doktorat związany z przemieszczaniem się budowli w wyniku osuwisk. Co jeśli hangar naprawdę nadawał się tylko do rozbiórki, ale trzeba było zrobić remont (oficjalnie hangaru, nieoficjalnie – udrożnienie tunelu). Czy nie mogło być tak, że inspektor nie chciał zgodzić się na oddanie hangaru, Zduńczyk zaoferował wysoką łapówkę, pierwsza rata była bardzo wysoka, druga tylko 40 tys zł, i to wręczenie tej raty nagrał Zduńczyk. Tym samym się oczyścił i wkopał inspektora. Historia z łapówką pojawia się 31.03.2010, na tydzień przed zamachem. Niecałe trzy tygodnie później ogłoszony zostaje przetarg na rozbiórkę hangaru. Niemcy, kiedy przejmowali nasze lotniska podczas wojny (np. Bagicz, Rogowo) budowali pod nimi tajne korytarze, bazy, bunkry. Najprawdopodobniej takie też znajdują się pod wojskowym Okęciem, bo na początku to tylko na tym terenie były hangary i terminal. Zdjęcia sprzed wojny:
http://www.fotohistoria.pl/main.php?g2_itemId=29389
http://www.audiovis.nac.gov.pl/search/f9a2ce542e1618297cea3b5da164690f:15/

Historia z łapówką i odkrycie młodego biznesmena, który zamieszany był w wielką aferę korupcyjną w polskiej armii jest zaskakująca. Zaraz po studiach zostaje prezesem firmy zajmującej się dużymi inwestycjami, oraz firmy zajmującej się przewozem i rozwozem paliw, a także startuje na wójta w wyborach nad Dunajcem. Co więcej jest związany z WAT i odbiera hangar na Okęciu. Na dodatek robił doktorat związany z przemieszczaniem się budowli w wyniku osuwisk. Taka wiedza jest potrzebna przy np. drążeniu tuneli. Afera wychodzi na jaw na tydzień przed Smoleńskiem.

Hubert Z. nagrywa wręczenie drugiej raty łapówki. Dlaczego nie pierwszej? Jeżeli wręczyłby tę łapówkę, to przecież mógłby odebrać hangar. Hangar staje się od 31.03.2010 dowodem w śledztwie prokuratury wojskowej z Przybyłem na czele. Pod koniec kwietnia ogłoszono przetarg na rozbiórkę hangaru. Ile można by zrobić w tak zabezpieczonym hangarze, a później zrównać go z ziemią zacierając ślady?

Za: http://clouds.salon24.pl/399036,byl-sobie-hangar-tajemnicze-okecie-2010

http://www.bibula.com/?p=54521

Plan dla Polski: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze

Dla odzyskania podmiotowości Polski i Polaków konieczna jest deregulacja zawodu polityka

Obóz protestu Polska, a w szczególności Warszawa, od lat jest świadkiem nasilających się protestów najróżniejszych grup zawodowych i związków. Chyba poza bankierami i zawodowymi politykami protestowali już wszyscy. Jedni głośniej, inni ciszej, jedni spokojnie maszerowali, inni szli z hałasem i dymem palonych opon samochodowych i kubłów ze śmieciami. W ogromnej większości były to i są protesty o charakterze egzystencjalnym: protestujący stwierdzają, że pieniądze publiczne są źle dzielone, w związku z tym szwankują wszelkie służby publiczne, a kolejne grupy zawodowe popadają w biedę, nie będąc w stanie ani wykonywać należycie swoich obowiązków, ani nawet zarobić na swoje utrzymanie. Poruszające były też manifestacje protestu o charakterze nie egzystencjalnym, lecz politycznym, w tym, w pierwszym rzędzie, w związku z Katastrofą Smoleńską czy Marsze Niepodległości. Ogólną cechą tych wszystkich akcji protestacyjnych jest to, że są to akcje rozłączne, angażujące w różnym stopniu różne grupy zawodowe i społeczne, nie wywołujące – każda z osobna – większego rezonansu społecznego. I nie mogą one takiego rezonansu wywołać, gdyż stanowią front walki o interesy szczegółowe, a więc nie posiadają potencjału umożliwiającego zaangażowanie szerokich warstw społecznych. Stoczniowcy mało obchodzą dzisiaj górników, i vice versa, rolnicy i lekarze ambiwalentnie odnoszą się do jednych i drugich itd., itp. Społeczeństwo jest podzielone, po roku 1989, po rozbiciu NSZZ Solidarność, zabrakło idei, organizacji i struktur, które mogłyby te różne części Polski scalić ponownie i utworzyć z nich siłę, będąca w stanie przeciwstawić się globalnym planom politycznym, dla których podmiotowość Polski i Polaków może być jedynie kłopotem i zagrożeniem. Wygenerowana w trakcie umów – nazwijmy je umownie Umowami Okrągłego Stołu – klasa zawodowych polityków, otrzymała zadanie dopasowania naszego kraju do tych globalnych planów, pilnowania i pacyfikowania odruchów społecznego protestu. I to zadanie, od 23 lat, z pomocą wszystkich wielkich tego świata, skutecznie wykonuje. Ta skuteczność jest możliwa dzięki ciągłemu kredytowaniu zewnętrznemu, które wpędziło Polskę w pętlę gigantycznego zadłużenia, ale pozwalało na utrzymywanie jako-takiego „pokoju społecznego”, nie dopuszczając do zbyt gwałtownego wybuchu niezadowolenia, takiego, jak np. w Grecji czy na Węgrzech. Aby przeciwstawić się planom globalnym, aby uzyskać podmiotowość Polski i Polaków w europejskich i światowych rozgrywkach, konieczna jest idea jednocząca, ponad wszelkimi interesami partykularnymi poszczególnych grup społecznych, idea, która jest do przyjęcia i akceptacji dla wszystkich, idea, która nikogo nie antagonizuje, ale której realizacja wychodzi naprzeciw słusznym oczekiwaniom społecznym. Naturalnie, ta idea musi mieć w sobie potencjał dający nadzieję na zrealizowanie tego ambitnego, antyglobalistycznego zamiaru: przywrócenia Polsce miejsca podmiotowego w polityce międzynarodowej. W tym Obozie Protestu pojawił się ostatnio na scenie politycznej podmiot aspirujący do zdominowania tej sceny i przejęcia niekwestionowanego i wyłącznego przywództwa. Jest nim partia Jarosława Kaczyńskiego, Prawo i Sprawiedliwość. Uchwała Komitetu Politycznego tej partii z dnia 21 marca 2012 oświadcza:

  „Jedynym ugrupowaniem, zdolnym przeciwstawić się planowemu osłabianiu polskiego państwa i demoralizowaniu jego obywateli, jest Prawo i Sprawiedliwość, które scala różne prawicowe oraz centrowe nurty i środowiska. Tylko skupienie się wokół PiS wszystkich, których łączy troska o pomyślną przyszłość niepodległej Polski, gwarantuje możliwość uzyskania realnego wpływu na funkcjonowanie państwa. Łudzenie wyborców mirażami personalnych przetasowań przez grupy, które nie mają szans na wejście do Parlamentu, szkodzi sprawie zwycięstwa prawicy… Wymaga tego dobro Ojczyzny, które musi być traktowane, jako ważniejsze od osobistych interesów i ambicji. Tworzenie organizacji, działających na marginesie politycznych wydarzeń, ale uszczuplających elektorat prawicy choćby o ułamki procentów, jest szkodliwe i służy przeciwnikom Polski silnej, dostatniej, sprawiedliwej i liczącej się w świecie. Kto się na taki krok decyduje nie będzie mógł w przyszłości liczyć ani na zapomnienie błędów, ani na kandydowanie z list Prawa i Sprawiedliwości? Polska potrzebuje zwycięstwa prawicy. Zwycięstwo zapewnić może jedynie Prawo i Sprawiedliwość. To zwycięstwo nastąpi tym szybciej, im więcej sił skupi się we wspólnym wysiłku.” Oczywiście, PiS i Jarosław Kaczyński nie jest jedyną partią, ani ugrupowaniem politycznym, aspirującym do ogólnonarodowego przywództwa i domagającym się zjednoczenia wszystkich pod wywieszonym przez nich sztandarem. Przypisuję tej partii miejsce szczególne, ponieważ jest to dzisiaj najsilniejsza partia polityczna, opozycyjna wobec koalicji rządzącej, dysponująca aktualnie 30% mandatów poselskich i nieukrywająca, że jej celem jest przejęcie władzy w Polsce i to na zasadzie wyłączności. Posługuje się ona sprytną socjotechniką, która wszystkich Polaków, niezgadzających się z Jarosławem Kaczyńskim brutalnie spycha „na miejsce, na którym stało ZOMO”, przypisując im złe, antypatriotyczne i antypolskie intencje, a nawet więcej: zdradę interesów narodowych. Propozycja Jarosława Kaczyńskiego nie jest interesująca Powód jest bardzo prosty: Jarosław Kaczyński jest politykiem Magdalenki i Okrągłego Stołu, pozostającym w najwyższych strukturach władzy nieprzerwanie od roku 1989, także, jako premier rządu polskiego, którego brat sprawował może nawet jeszcze wyższe urzędy i godności, z Urzędem Prezydenta RP włącznie. Z tych powodów nie jest wiarygodna jego argumentacja, stosowany wobec nas szantaż – „staliście tam, gdzie stało ZOMO” – ani nie jest wiarygodny on sam, jako przywódca antyglobalistycznego protestu Polaków. Ciąży na nim, bowiem odpowiedzialność nie tylko za okres rządzenia Polską z pozycji premiera, ale, a la longue, współodpowiedzialność za wszystko to, przy czym współuczestniczył od roku 1989. Nie można wykluczyć, że Jarosław Kaczyński jest dzisiaj innym politykiem niż ten z ostatniej dekady ubiegłego wieku, ale, żeby nas o tym przekonać, zamiast szantażować nas piętnem zdrady interesów narodowych, powinien raczej złożyć jakąś samokrytykę, wskazać wyraźnie, co w jego działaniach politycznych tych 23 lat było złe i szkodliwe dla Polski, co dzisiaj odrzuca i dlaczego. Zamiast takiej samokrytyki, tak jak zawsze do tej pory, domaga się od nas podporządkowania i bezdyskusyjnego przyjęcia jego wykładni politycznej. Nie sądzę, żeby była to, na dłuższą metę, droga właściwa.

Gdzie, więc jest klucz, gdzie szukać skutecznego planu dla Polski? Jako inicjator, przed 20 laty, Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, z satysfakcją i przyjemnością pragnę w tym miejscu przywołać Uchwałę Katowickiej Okręgowej Rady Adwokackiej z dnia 22 marca 2012. Adwokaci stwierdzają w niej: „Zawód polityka stał się zawodem zamkniętym dla aktywnych społecznie obywateli. Ukształtowany system partyjny skutecznie wyeliminował możliwość wpływu na rządy w państwie dla rzeszy osób niezwiązanych z kastą politycznych "celebrytów", monopolizującą życie polityczne ostatniego dwudziestolecia. Nie jest to zgodne ani z zasadami demokracji, ani z interesem państwa. Gry wewnątrzpartyjne często, bowiem powodują, że eksponowane stanowiska w państwie obejmują ludzie jawnie niekompetentni a dorosłych obywateli pouczają osoby, które same niczego nie osiągnęły we własnym życiu zawodowym. Dlatego uznajemy, że argumentacja, związana z postulatem tzw. deregulacji winna mieć w pierwszym rzędzie zastosowanie do grupy zawodowych polityków. Z powyższych względów postanawiamy poprzeć działania, służące realizacji postulatów, niezbędnych dla deregulacji zawodu polityka w Polsce. Są nimi:
- zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu poprzez wprowadzenie okręgów jednomandatowych,
- zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu poprzez ograniczenie minimum liczby podpisów osób, popierających kandydata do 500.”
Deregulacja zawodu polityka: kto to jest polityk? Najprostsza i najbardziej właściwa odpowiedź na to pytanie jest taka:

Polityk, to ten, kto dzieli publiczne pieniądze Z tej definicji polityka wynika od razu najważniejsza rola Sejmu w strukturze władzy państwowej: to w Sejmie dzielone są publiczne pieniądze, to tam uchwala się Budżet Państwa, to tam muszą być uwzględnione wszystkie słuszne oczekiwania różnych grup społecznych i zawodów. Rząd i jego struktury, administracja państwowa, mają jedynie sprawnie wykonywać wolę Sejmu.

Komu normalni ludzie powierzają swoje pieniądze? Jakim kryteriom muszą odpowiadać ci, którym przyznamy prawo dysponowania naszymi pieniędzmi? Oczywiste jest, że muszą to być ludzie, do których mamy zaufanie. Żaden normalny człowiek nie powierzy swoich pieniędzy komuś, kogo nie zna, albo, komu nie ufa. Z tego wynika, że aby komuś zaufać trzeba go najpierw znać.

Jak wygląda Sejm Rzeczypospolitej, jeśli popatrzymy nań przez lupę takiego kryterium? Jacy ludzie w nim zasiadają? Zadałem sobie trud przejrzenia poparcia, jakiego udzielili wyborcy posłom obecnej Kadencji Sejmowej. Na 460 zasiadających w tej Izbie posłów 297, a więc 65%, nie uzyskało poparcia nawet 2% wyborców w ich okręgach wyborczych, a więc nie uzyskało nawet poparcia 1 na 50 wyborców! 85 z nich, a więc prawie 20% całej Izby nie przekroczyło poparcia 1%, a więc 1 na 100 wyborców! Np. wicemarszałek Sejmu, p. Wanda Nowicka, uzyskała w wyborach zaledwie 7065 głosów, a więc znacznie poniżej 1% wyborców. Nie wiele więcej uzyskał inny wicemarszałek, p. Grzeszczak, bo aż 9648, czyli 1,3%. Natomiast zaledwie 6 posłów (dosłownie: sześciu!) może się pochwalić poparciem przekraczającym 10% wyborców w ich okręgach wyborczych. Wśród tych 6 nie ma nawet liderów partii politycznych, które od roku 1989 nieprzerwanie zasiadają w Sejmie i sprawujących urzędy premierów: Waldemar Pawlak uzyskał zaledwie 3,2%, a Leszek Miller jeszcze mniej, bo tylko 2,4% głosów wyborców. Liczby te nie są wyjątkowe: podobnie było we wszystkich poprzednich kadencjach od roku 1991, czyli od tzw. pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborów w RP. Ale czy faktycznie: czy od roku 1991 mamy w Polsce do czynienia z prawdziwie demokratycznymi wyborami? Przede wszystkim nie mamy podstawowego prawa obywatelskiego, jakim jest nieskrępowane prawo kandydowania w wyborach powszechnych, czyli tzw. biernego prawa wyborczego. Szkoda, że od wyartykułowania tego zarzutu uchyliła się ORA, która wymienia tylko ograniczającą nasze bierne prawo wyborcze absurdalnie wysoką liczbę podpisów. Bo nie tylko o liczbę podpisów tu chodzi. Ale jest faktem, że gdy obywatelowi Wielkiej Brytanii (Kanady czy USA) wystarczy kilka, nie więcej niż 10-15 podpisów do zarejestrowania swojej kandydatury, to w Polsce ta liczba urasta do absurdalnego wymogu, co najmniej 110 tysięcy, bez której nie podobna zarejestrować ogólnopolskiego komitetu wyborczego, a w konsekwencji niemożliwe staje się przekroczeniu progu 5% poparcia. Po drugie: od czasów Lenina znane jest powiedzenie „nie ważne, jak kto głosuje, ważne jest, kto liczy głosy?” Kto liczy głosy w Polsce, a kto liczy w głosy np. w Anglii czy Kanadzie? TUTAJ od liczenia głosów są niezliczone komisje wyborcze, obwodowe, okręgowe i centralna, które wielokrotnie liczą, przeliczają, przesyłają tam i na powrót poza wszelką kontrolą społeczną, za zamkniętymi drzwiami, przez które zwykły wyborca nie ma wstępu. Wybory urządza administracja i tylko ona te wybory organizuje i kontroluje. TAM nie ma żadnych komisji wyborczych, ani obwodowych, ani okręgowych, ani centralnych: tam wyborcy SAMI organizują wybory, sami liczą głosy i sami cały przebieg wyborów kontrolują. Oni też ogłaszają, kto te wybory wygrał i kto otrzymuje mandat do ich reprezentowania, komu powierzają prawo dzielenia ich pieniędzy. Nie uzgadniają tego z żadnymi instancjami, ani na górze, ani na dole. W takim systemie nie jest możliwe jest, żeby marszałkiem Sejmu był nie wiadomo, kto, bo kandydat na marszałka musi najpierw zdobyć większość głosów wyborców w swoim okręgu wyborczym (mandat do dzielenia publicznych pieniędzy!), a potem uzyskać bezwzględną większość głosów członków parlamentu w tajnym głosowaniu! Będzie to, więc prawdziwie osoba autentycznego zaufania społecznego, a nie partyjna wydmuszka za nie wiadomo, jakie zasługi i dla kogo? Polska może stać się podmiotem politycznym w polityce światowej dopiero wtedy, gdy nasze, polskie pieniądze, dzielić będą ludzie cieszący się naszym zaufaniem, wyrażonym w prawdziwie demokratycznych powszechnych wyborach. Wtedy także nasze protesty niezadowolenia będą miały rzeczywistych, odpowiedzialnych przed nami adresatów. System, który nam zafundowano, jak pisał filozof polityki Karl Popper: „odziera posła z osobistej odpowiedzialności i czyni zeń maszynkę do głosowania, a niemyślącego i czującego człowieka”. Kierowanie naszych protestów i żałob do maszynek do głosowania urąga zdrowemu rozsądkowi i prowadzi donikąd. Jose Ortega y Gasset, inny światowej sławy filozof polityki, pisał: „zdrowie każdej demokracji zależy od jednego drobnego szczegółu technicznego: od procedury wyborczej. Gdy procedura ta jest właściwa, wtedy wszystko działa jak należy. Gdy procedura ta jest niewłaściwa, wtedy wszystko się wali, nawet gdyby inne instytucje działały bez zarzutu”. W Polsce wszystko się wali. Czas pójść po rozum do głowy. Trzeba się uporać z ordynacją wyborczą do Sejmu.

(*)Wystąpienie na Kongresie Protestu, Warszawa, 31 marca 2012 Jerzy Przystawa

UJAWNIAMY. Jak władze Uniwersytetu Warszawskiego rzucają kłody pod nogi tym naukowcom, którzy chcą szukać prawdy w sprawie Smoleńska Na początku artykuł grupy naukowców Uniwersytetu Warszawskiego, który wysłali do uczelnianego kwartalnika "UW". Warto przeczytać, bo sam w sobie jest tego wart:

prof. dr hab. Lucjan Piela (WCh), dr hab. Leszek Plaskota (WMatIM), dr Piotr Romiszowski (WCh), prof. dr hab. Rafał Siciński (WCh), dr hab. Andrzej Sikorski (WCh), dr hab. Janusz Stępińsk (WFiz), dr hab. Leszek Z. Stolarczyk (WCh), prof. dr hab. Henryk Woźniakowski (WMatIM), prof. dr hab. Krzysztof Woźniak (WCh), mgr Adam Chajewski (WCh), prof. dr hab. Zbigniew Czarnocki (WCh), prof. dr hab. Edward Darżynkiewicz, (WFiz),   prof. dr hab. Jan S. Jaworski, (WCh), prof. dr hab. Marek K. Kalinowski (WCh), prof. dr hab. Tadeusz M. Krygowski (WCh), prof. dr hab. Krzysztof Meissner (WFiz), dr Krzysztof Pecul (WCh), dr hab. Marek Pękała (WCh)

Polska nauka ma obowiązki względem społeczeństwa polskiego, obowiązki, w których nikt jej nie może wyręczyć. Bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej śledztwo prowadzono, jak powiedział były premier p. Włodzimierz Cimoszewicz, tak jakby była to sprawa włamania do garażu na Pradze. Teraz, po dwóch latach, ta ocena wydaje się niezasłużonym komplementem. Nie wykonano oczywistych procedur, nie przedstawiono wyników badań kinematycznych i laboratoryjnych, unika się jak ognia konfrontacji z wynikami niezależnych badań naukowych, za to ogłasza się domniemania, nawet bez żadnych podstaw, licząc na naiwność lub/i brak wiedzy obywateli. Nie ma to nic wspólnego z metodologią naukową. Nie możemy się na to zgodzić, bo to obraża nas przede wszystkim, jako uczonych - przyzwolenie na to byłoby kompromitacją polskiej nauki, obraża nas także, jako obywateli Rzeczypospolitej i Unii Europejskiej, obraża nas jako wolnych ludzi. Uczeni z dziedziny fizyki i wielu specjalności technicznych, widząc skrajny brak profesjonalizmu dotychczasowych postępowań, podjęli inicjatywę organizacji poprawnych metodologicznie i wykonalnych badań naukowych nad mechaniką zniszczenia samolotu. Nie interesuje ich polityka, ani wielka ani mała, sympatie polityczne takie czy inne, oni chcą zbadać metodami naukowymi coś, co od polityki w ogóle nie zależy: jak z punktu widzenia praw fizyki przebiegało to zdarzenie. Tej chęci wyświetlenia sprawy nie da się zatrzymać, także ze względu na niezwykłe możliwości dzisiejszej techniki. Nie może być tak, że w swojej pracy możemy badać najsubtelniejsze efekty i widzieć pojedyncze atomy, a nie jesteśmy w stanie zobaczyć i zidentyfikować mikrośladów... farby lotniczej na przekroju drzewa. Po prostu, zobaczmy, najstaranniej jak to możliwe, jak działały te same prawa przyrody, które codziennie wykorzystujemy w naszych badaniach. Nie wyobrażamy sobie uczonego, który powiedziałby, że te badania nie powinny być prowadzone. A dlaczego nie miałoby być wolno prowadzić takich badań? Każda katastrofa, jeśli jej przyczyny są wyjaśniane, jest nie tylko tragedią, ale także lekcją i bezcennym materiałem mogącym przyczynić się do poprawy bezpieczeństwa przyszłych lotów. Dla tych wszystkich, którzy bez badań naukowych wiedzieli już po kilku minutach, co się stało, będzie pouczającą obserwacja, jak naprawdę wygląda metodologia badań naukowych, zasady wnioskowania, jak następuje wyjaśnianie wątpliwości na drodze empirycznej, itd. Grupa inicjatywna profesorów mechaniki i fizyki z całej Polski chce zintensyfikować i skoordynować już prowadzone kompleksowe badania naukowe i poszukuje jak najszerszego poparcia profesorów i doktorów habilitowanych z zakresu nauk technicznych i ścisłych. To deklaratywne poparcie kompetentnego środowiska jest potrzebne dla uzyskania finansowania badań w wyspecjalizowanych jednostkach badawczych. Deklaracja profesorów i doktorów habilitowanych nauk ścisłych z UW (można zgłaszać się p. prof. Piotra Witakowskiego z AGH (...) byłaby bardzo ważna, bo pokazywałaby, że uczeni uważają, iż zdarzenie mechaniczne trzeba badać metodami naukowymi, a nie zostawiać ustalanie praw  fizyki politykom.

"Każdy ma w życiu swoje Westerplatte" - to słowa Jana Pawła II. To jest Westerplatte polskiej nauki, także nasze własne, osobiste Westerplatte badaczy: czy opowiadamy się za rozwiązywaniem problemów z dziedziny mechaniki czy chemii za pomocą badań naukowych czy prawda nas w ogóle nie interesuje. A jednak... Publikacji w kwartalniku UW odmówiono pod wymyślonym powodem. Sprawa jakże symboliczna, pokazująca zarówno wciąż żywe niebezpieczeństwo cenzury, jak i wrogość części środowiska akademickiego do szukania prawdy o 10/04. Już po odmowie publikacji autorzy artykułu, który padł ofiarą cenzury, skierowali do Senatu Do Senatu Uniwersytetu Warszawskiego list protestacyjny.

 Warszawa, dn. 22 marca 2012 r.

Do Senatu Uniwersytetu Warszawskiego

na ręce Delegata Wydziału Chemii do Senatu

p.prof.dra hab. Grzegorza Chałasińskiego

Wysoki Senacie, sprawa, którą pragniemy przedstawić, dotyczy samej istoty uniwersytetu: wolności wypowiedzi w naszej społeczności. Dlatego decyzja Senatu Uniwersytetu Warszawskiego będzie miała znaczenie podstawowe nie tylko dla UW, będzie także na pewno punktem odniesienia w przyszłych historycznych ocenach wolności słowa w Polsce/ Grupa osiemnastu pracowników z trzech wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego (Chemii, Fizyki oraz Matematyki, Informatyki i Mechaniki)) wysłała do redakcji naszego uniwersyteckiego kwartalnika "UW" krótki artykuł. Artykuł dotyczył inicjatywy profesorów różnych uczelni w Polsce, także naszej uczelni, aby oderwać się od jakiejkolwiek polityki, i wielkiej, i małej, i po dwóch latach zbadać mechanikę katastrofy smoleńskiej rzetelnymi metodami fizyki. Poinformowano nas, że nie możemy w ogóle liczyć na opublikowanie tego artykułu, gdyż "nie wpisuje się on w tematykę pisma", która jakoby ma dotyczyć "rozmaitych aspektów funkcjonowania Uniwersytetu i zmian w szkolnictwie wyższym". To stwierdzenie jest nieprawdziwe: po pierwsze, w piśmie znajdziemy artykuły spoza tej tematyki, po drugie, artykuł, podnosząc sprawy ważkie ogólnie, dotyczy roli naszej akademickiej społeczności, (która również poniosła ofiary w tej katastrofie) wobec tych ważkich spraw, zgodnej z Misją UW. Odmowa publikacji tego artykułu (nie otrzymaliśmy odpowiedzi na nasz list - w załączniku) i to pod tak błahym i wątpliwym pretekstem, nie może być odczytana inaczej, niż jako blokada swobody wypowiedzi na forum Uniwersytetu Warszawskiego (w tym przypadku profesorów, doktorów habilitowanych i innych pracowników, wśród nich kilki byłych dziekanów i prodziekanów). Naturalną droga postępowania, zwłaszcza w środowisku akademickim, jest dyskusja na argumenty ("nie argument siły, ale siła argumentów"). Jest oczywiste, że można się z naszymi poglądami nie zgadzać, ale zarówno zgadzający się, jak i nasi koledzy niezgadzających się z nami mają prawo do wolności wypowiedzi w UW, to podkreśla z największą mocą oficjalny dokument uchwalony przez Senat: Misja UW. Oto jej fragmenty:

"Uniwersytet jest wspólnotą dialogu. Wymiana poglądów, ścieranie się argumentów, otwartość na nowe idee i pomysły wiążą się tutaj nieodłącznie z respektowaniem odmienności i poszanowaniem godności osobistej. W ten sposób Uniwersytet rozwija umiejętności współpracy niezależnie od różnic politycznych, ideowych i wyznaniowych, tworzy też wzory debaty publicznej. (...)

Przyjęta przez Senat Misja Uniwersytetu Warszawskiego jest zobowiązaniem dla wszystkich członków naszej akademickiej wspólnoty. Jest drogowskazem naszych działań oraz podstawą programową Uniwersytetu. Do niej winny się odnosić plany jego rozwoju oraz decyzje władz." Zamiast dyskusji i dialogu z Misji UW otrzymaliśmy zapis cenzury wewnątrzuniwersyteckiej. Ten groźny precedens jest śmiertelnym zagrożeniem samej idei uniwersytetu, jest także bardzo wielkim zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Ten przypadek to tylko papierek lakmusowy wolności wypowiedzi w Uniwersytecie. Jeśli taki sposób postępowania przejdzie w UW, jako norma działań właściwych, to bez żadnej wątpliwości pojawią się zagrożenia na znacznie poważniejszą skalę, być może taką, jaką znamy z przeszłości. Bardzo prosimy Wysoki Senat o wyrażenie swojego stanowiska nie tyle w sprawie tego niezwykłego incydentu, (bo już ze względu na presję czasu skierowaliśmy publikację gdzie indziej), ale przede wszystkim w sprawie generalnej: odrzucenia cenzury w Uniwersytecie Warszawskim, jako metody postępowania fundamentalnie niezgodnej z Misją UW.

prof. dr hab. Lucjan Piela, były dziekan Wydziału Chemii UW

dr hab. Leszek Plaskota, profesor UW, prodziekan Wydziału Matematyki, Inf. i Mech. UW

dr Piotr Romiszowski - Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Rafał Siciński, Wydział Chemii UW

dr hab. Andrzej Sikorski , Wydział Chemii UW

dr hab. Janusz Stępiński, Wydział Fizyki UW

dr hab. Leszek Z. Stolarczyk, Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Henryk Woźniakowski, były dziekan Wydziału Matematyki, Inf. i Mech UW

prof. dr hab. Krzysztof Woźniak, Wydział Chemii UW

mgr Adam Chajewski, Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Zbigniew Czarnocki, były prodziekan Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Edward Darżynkiewicz, Wydział Fizyki UW

prof. dr hab. Jan S. Jaworski, Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Marek K. Kalinowski, były prodziekan Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Tadeusz M. Krygowski, były prodziekan Wydział Chemii UW

prof. dr hab. Krzysztof Meissner, Wydział Fizyki UW

dr Krzysztof Pecul, Wydział Chemii UW

dr hab. Marek Pękała, Wydział Chemii UW

Publikujemy także list prof. Lucjana Pieli do Jej Magnificencji Rektor UW prof. Katarzyny Chałasińskiej-Macukow:

Warszawa, 7 III 2012 r.Droga Kasiu, Chciałbym Cię serdecznie prosić, żebyś jeszcze raz rozważyła Twoją decyzję, co do niepublikowania naszych artykułów w kwartalniku UW, póki sprawy stoją jeszcze w miejscu, póki jeszcze mamy do siebie przyjacielskie uczucia, póki jeszcze możemy wszystko włożyć w tory normalności i zapomnieć, że był jakikolwiek problem. Twoja decyzja to decyzja o ważnym charakterze ogólnym, a nie szczegółowym (dotyczących jednego czy dwóch artykułów):

CZY WOLNO CENZUROWAĆ W UW WYPOWIEDZI (W TYM PRZYPADKU PROFESORÓW, DZIEKANÓW, PRODZIEKANÓW, POLSKICH NOBLISTÓW, ETC.) CZY NIE? Przecież to byłoby jak spoliczkowanie tych ludzi. Nasze wypowiedzi mogą Ci się nie podobać, choć dalibóg, chciałbym od Ciebie, jako fizyka usłyszeć, z którym fragmentem naszego artykułu się nie zgadzasz. Jeśli tylko zechcesz, możemy to spokojnie przedyskutować. Ty czy także inni mogą nie podzielać naszych stwierdzeń, ale to jest całkiem inne zagadnienie: wtedy właściwą drogą jest polemika z nami na artykuły, nie możesz zabronić nam wygłaszania w UW naszych poglądów. Nawet więcej, nie wolno Ci tego robić. Przecież: "Siła argumentów a nie argument siły", to dla Ciebie nie są chyba puste słowa? W "Solidarności" walczyliśmy przecież o to, aby cenzury nie było. Przypomnę, co zapisano w Misji UW:

"Uniwersytet jest wspólnotą dialogu. Wymiana poglądów, ścieranie się argumentów, otwartość na nowe idee i pomysły wiążą się tutaj nieodłącznie z respektowaniem odmienności i poszanowaniem godności osobistej. W ten sposób Uniwersytet rozwija umiejętności współpracy niezależnie od różnic politycznych, ideowych i wyznaniowych, tworzy też wzory debaty publicznej. (...) Przyjęta przez Senat Misja Uniwersytetu Warszawskiego jest zobowiązaniem dla wszystkich członków naszej akademickiej wspólnoty. Jest drogowskazem dla wszystkich członków naszej akademickiej wspólnoty. Jest drogowskazem naszych działań oraz podstawą programową Uniwersytetu. Do niej winny się odnosić plany jego rozwoju oraz decyzje władz." Jeśli taki sposób postępowania, który zarysowałaś, przeszedłby w UW, jako norma właściwych działań, to bez najmniejszej wątpliwości pojawią się w UW i poza UW zagrożenia na dużo poważniejszą skalę, potem i Ty będziesz miała zakneblowane usta. Na UW patrzą oczy całej Polski. Jeśli Ty wprowadzisz cenzurę na UW, to nie przejdzie to bez echa, będzie huk w Polsce i Europie, także sygnał dla całego życia społecznego w Polsce. Po co masz występować w historii, jako autorka cenzury? Nie bój się, Ty jesteś Rektorem tej uczelni, w uczelni ma być swoboda wypowiedzi, a Ty jesteś najważniejszą osobą w UW na jej straży. Mam nadzieję, że zrozumiesz wagę tego, o czym mówię, i że spokojnie wrócimy do normalności i zapomnimy o incydencie.

Pozdrawiam Cię serdecznie

Jak widzimy, metody działania władzy centralnej zainfekowały także najważniejszą polską uczelnię i niszczą uniwersytecki etos wolności i swobody wypowiedzi. Pat

Kaczyński za likwidacją postkomunistycznej konstytucji III RP „Polska potrzebuje nowej konstytucji To, co zdarzyło się przeszło 23 lata temu, to powstał system, który prof. Jadwiga Staniszkis określiła, jako postkomunizm - powiedział Kaczyński. Jak dodał, jest to system antyrozwojowy, spetryfikowany przez Precz z Komuną? Tak niedawno skandował klub PiS w Sejmie po wygraniu głosowania. Rymkiewicz trafnie napisał, że socjalizm nie umarł, że on się tylko przepoczwarzył. I Komuna PRL przepoczwarzyła się w II Komunę zwana III RP. Konstytucja II Komuny jest bękartem Okrągłego Stołu. Popłuczyna Układu, jaki w czasie układów Okrągłego Stołu powstał Kaczyński powiedział wyraźnie „Polska potrzebuje nowej konstytucji”. Nie powiedział zmiany, poprawy, nowelizacji, czy dodania czegoś. Jest to bardzo ważne Powiedział. Nowa Konstytucja. Jako akt prawny, najwyższy akt prawny konstytuujący nową Rzeczpospolitą, konstytuujący IV RP? Jest to ambitne wyzwanie. Mało, kto sobie zdaje sprawę, jak ważne jest obalenie konstytucji III RP. Aktu prawnego, który ukonstytuował patologiczny system II Komuny. Kaczyński trafnie uzasadnił tą konieczność przywołując między innymi spostrzeżenie Staniszkis „To, co zdarzyło się przeszło 23 lata temu, to powstał system, który prof. Jadwiga Staniszkis określiła, jako postkomunizm - powiedział Kaczyński. Jak dodał, jest to system antyrozwojowy, który został spetryfikowany przez obecnie obowiązującą konstytucję? „Targowica nie chciał zmian, pomimo tego, że prawny status quo był śmiertelnym zagrożeniem dla Rzeczpospolitej. Współczesna Targowica podobnie jak jej poprzedniczka dąży do zahamowania modernizacji ustrojowej, społecznej, ekonomicznej i naukowej Polski. Twardo broni prymitywnej, szkodliwej postkomunistycznej konstytucji Od dawna podnoszę konieczność likwidacji konstytucji, przy pichceniu, której zasadniczy udział mieli socjaliści spod znaki Kwaśniewskiego i Milera. Tak zwana lewica rosyjska.Pod adresem Ojca Konstytucji II Komuny, czyli Kwaśniewskiego padały zarzutu agenturalności (IPN) i prania brudnych pieniędzy (CBA), czyli ordynarnie mówiąc pieniędzy z łapówek. Nie trzeba jednak zastanawiać się, w jakich okolicznościach i przez kogo postkomunistyczna konstytucja została stworzona. Wystarczy popatrzeć na strukturę relacji najważniejszych urzędów w państwie, zasady tworzenia partii politycznych, reguł wyboru i kontroli władzy ustawodawczej, wykonawczej, sądowniczej, czy pozycji nowoczesnego narzędzia demokracji, zwanej też demokracją bezpośrednia, jakim jest referendum. Jest to potworek, Frankenstein, cuchnący rozkładem państwa, słabością struktur politycznych, degeneracją funkcji urzędniczych, ubezwłasnowolnieniem politycznym Polaków i blokadą rozwoju otwartego społeczeństwa obywatelskiego. Teraz czekam na konkrety. Spodziewam się, że zostanie rozdzielona władza wykonawcza, czyli zostanie wprowadzony system prezydencki, że posłowie będą wybierani w okręgach jednomandatowych, że referendum stanie się głównym instrumentem tworzenia prawa i jego interpretacji, że system sadowniczy zostanie poddany kontroli polskiego społeczeństwa. Mam nadzieję, że nowa konstytucja, która być może zostanie nazwana konstytucja Kaczyńskiego zagwarantuje wolności obywatelskie, wolności gospodarcze i prawa człowieka. Z których najważniejsze to bezwarunkowa ochrona życia istoty ludzkiej, prawo do owoców swojej pracy, czyli niskie podatki, ochrona praw i przywilejów dzieci i młodzieży, czyli szczególna ochrona rodziny, wolność słowa i nauczania, wolność wyznania, zakaz nakładania nowych podatków i zadłużania państwa bez zgody społeczeństwa wyrażonej w referendum. Upadek Tuska to tylko kwestia. Jedynie, czego się obawiam, to tego, że sutenerzy polityczni, ( że wpisze się w poetykę Dudy opisującego Pawlaka i PSL) stojący za obecnym układem rządowym podmienią Tuska na kogoś innego. Wyraźnie widać, że do roli tej pretenduje Schetyna. Coś musi się wydarzyć, coś władcy marionetek muszą zrobić, bo jeśli i dojdzie do rozruchów to w wyborach, jakie po nich nastąpią znienawidzony Kaczyński może miażdżąco wygrać wybory i na czele swojej politycznej husarii opanować Sejm tak jak Orban. Sam samowładnie będzie mógł zmienić Konstytucję. Lub też uchwalić całkiem nową. Bo poprawki do starej to pudrowanie trupa. Odór komunizmu, postkomunizmu i sponiewierania politycznego Polaków nadal będzie nadal przyprawiał o zawroty głowy. Pod spodem źródło wypowiedzi Kaczyńskiego. „Polska potrzebuje nowej konstytucji- ocenił prezes PiS Jarosław Kaczyński podczas konferencji poświęconej 15-leciu polskiej ustawy zasadniczej

W ocenie Kaczyńskiego, są przesłanki, by w obecnej kadencji parlamentu wrócić do kwestii zmiany konstytucji. Jego zdaniem, świadczy o tym sytuacja Polski w Unii Europejskiej i zmiany zachodzące we wspólnocie, które "trzeba oceniać negatywnie". - To, co zdarzyło się przeszło 23 lata temu, to powstał system, który prof. Jadwiga Staniszkis określiła, jako postkomunizm - powiedział Kaczyński. Jak dodał, jest to system antyrozwojowy, który został spetryfikowany przez obecnie obowiązującą konstytucję? Jak mówił, usytuowanie władzy wykonawczej w ustawie zasadniczej uniemożliwia m.in. zmianę tego systemu? Jego zdaniem, kształt konstytucji "utrudnia realizację części praw obywateli".Jak przekonywał, Polska potrzebuje nowej konstytucji? - Musimy tego dokonać– podkreślił.”...(źródło)

Postkomuna i postkomunistyczna oligarchia bardzo poważnie obawia się Kaczyńskiego i zmian konstytucyjnych, które pozbawia ich przywilejów. Zacytuję tutaj pełne przerażenia słowa Kuczyńskiego, fanatyka konstytucji II Komuny „Waldemar Kuczyński „Jeśli prezes PiS zostanie wybrany na prezydenta, będzie przysięgał na Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej. Pytam, więc, czy ciągle uważa, że jest ona "konstytucją formacji państwowej oligarchicznej. W istocie za tymi przepisami kryje się oligarchia" (słowa wypowiedziane 2 września 2007 roku w programie TVN "Kawa na ławę”), „…”Jeżeli Jarosław Kaczyński zostanie prezydentem, wówczas będzie najwyższym przedstawicielem państwa III Rzeczypospolitej, jak nazywa ją konstytucja. Pytam, więc, czy nadal uważa on, że III Rzeczpospolita jest Rywinlandem (to są słowa szefa PiS wypowiedziane 28 maja 2005 roku na wiecu wyborczym partii), że jest "postkomunistycznym monstrum" (to słowa na kongresie PiS 4 czerwca 2006 roku), że u jej podstaw tkwi Ubekistan (to z wywiadu dla "Rzeczpospolitej" 29 września 2006 roku), że jest ona "jakimś gigantycznym skandalem, takim, powiedzmy sobie postkolonialnym, miękkim tworem" (to słowa z rozmowy w radiowych "Sygnałach dnia", 2 kwietnia 2007 roku).Jak prezydent mający taki pogląd o państwie może je reprezentować zgodnie z dobrą wiarą, wolą i sumieniem? A więc, panie prezesie, czym jest dla pana III Rzeczpospolita? „..(więcej)

Warto również przypomnieć, że sam Smolar za największy sukces Tusk uznał fakt, że konstytucja III RP obowiązuje bez zmian. Marek Mojsiewicz

01 kwietnia 2012 "IM dłużej będziemy pracowali, tym wyższą będziemy mieli emeryturę” - słyszę, co jakiś czas, ten nowy slogan - mający przekonać niewolników przymusowego systemu emerytalnego, że będzie im lepiej - może nawet lepiej, chociaż lepiej już było. A lepsze i tak pozostanie wrogiem dobrego. Kiedy w ogóle- niewolnikowi było dobrze? Niewolnictwo oparte jest na przymusie, z niewolnika nie ma człowieka wolnego, który swobodnie mógłby podejmować wolne wybory. Starożytny Rzym - oparty na niewolnictwie – upadł - między innymi, dlatego, że był oparty na niewolnictwie i rozdawnictwie. Bo żeby rozdawać - to trzeba mieć, co. Rządzący Polską rozdają to, o co jeszcze nie zostało wytworzone, a dopiero wytworzone będzie, ale przez następne pokolenia. Jeśli oczywiście następne pokolenia będą.. Bo na razie nie wygląda to różowo. Różni tacy, poprzebierani za dziennikarzy, wykonują swoje zadanie zlecone i próbują stworzyć wrażenie, że wszystko jest w rękach przyszłych emerytów. Zgodnie z „logiką” rozsiewaną po różnych środkach masowej dezinformacji, im będą dłużej pracował- tym większa otrzymam emeryturę. Czyli jak będą pracował do lat 75 dostanę dużą, a jak do 100 lat - to o ho, ho, ho…! Bardzo dużą! Pod warunkiem, że dożyję., Bo jak nie dożyję- to mój pech! Pieniądze przepadają, a miały być dziedziczone... Bo jak tu dziedziczyć coś czego – tak naprawdę nie ma.. Są papierki na pieniądze, których nie ma.. I jeszcze do tego, czego nie ma - budżet państwa, czyli my twórcy tego budżetu - dopłacamy ponad 70 miliardów złotych, do systemu przymusowych ubezpieczeń. Skoro przymusowe ubezpieczenia są takie dobre- ciśnie się pytanie - to, dlaczego pod przymusem ustawowym? Widać wyraźnie, że rządzącym i ich pomocnikom z propagandy, chodzi o to, żebyśmy pracowali do śmierci i umierali, chociaż dzień przed przejściem na emeryturę, oczywiście, nie pobierając ani grosza z tego nieludzkiego systemu eksploatującego człowieka w ciągu dorosłego życia. Nie myślcie Państwo, że mi chodzi o to, żeby człowiek nie pracował do końca życia.. Chodzi mi o to, żeby pracował- jak chce, a nie pracował- jak nie chce... Ale jak nie chce, to niech nie płaci haraczu za to, że chce pracować.. Bo żeby w socjalizmie móc pracować- to trzeba najpierw zapłacić haracz, zwany eufeministycznie „ składką emerytalną”. To jest jeden z filarów socjalizmu.. Przymus ubezpieczeń! Żeby wyjść z socjalizmu, trzeba ten element usunąć.. I dlatego socjaliści bronią go jak kiedyś niepodległości, którą oddali na rzecz nowego państwa - Unii Europejskiej.. I dlatego wicepremier Waldemar Pawlak, zdając sobie sprawę z kruchości tego wariactwa powiedział niedawno, że każdy z nas powinien uwzględnić przy systemie przymusowych ubezpieczeń” rodzinne możliwości”(???) Tak powiedział! Słowo honoru!” Rodzinne możliwości”. No dobrze, tak powinno być od samego początku, bez powoływania rabunkowego systemu przymusowych upokorzeń.. Jeszcze komunista Bierut powoływał to wariactwo, a jego syn przez wiele lat pracował na placówce dyplomatycznej w Atenach.. Chyba teraz korzysta z dobrodziejstw tego systemu.. A „rodzinne możliwości” oznaczają nic innego, jak utrzymywanie starszego człowieka przez rodzinę, też obrabowywaną przez socjalistyczne państwo.. Ale gdzie są pieniądze zabrane wszystkim pracującym ludziom przez ostatnich pięćdziesiąt lat? Państwo wyżęło człowieka z pieniędzy a teraz próbuje podrzucić go na starość rodzinie.. Oczywiście jestem, „za”, ale razem z pieniędzmi, które mu odebrało przez ostatnich 40 lat.. To wielkie zakłamanie, to tez fundament socjalizmu. Bez propagandy i zakłamania socjalizm nie jest możliwy do utrzymania. I zamieniać pojęcia na nasze. Chodzi o to, żeby ludzi żyjących w socjalizmie wprowadzać codziennie w błąd, a przy tym straszyć, żeby nie mogli w żaden sposób osiągnąć spokoju ciała, i ducha.. Wieczna rewolucja w sferze ducha i ciała. Permanentna rewolucja, którą wymyślił Trocki.. Żeby masy trzymać w wiecznym napięciu.. Żeby nie miały chwili czasu na zamyślenie Sensacja, erotyka, wypadki i zwierzęta, bo człowiek najbardziej upokarza zwierzęta.. No i wyeliminować przeszłość i prawdę.. Jadąc kilka dni temu samochodem na trasie Mińsk Mazowiecki-Warszawa, słuchałem tzw. radia publicznego, audycji, którą prowadził pan redaktor Chajzer.. Znany głównie z reklamowania białości proszków, chodzi mu o to, że istnieje biel jeszcze bielsza od tej poprzedniej, za którą to biel poprzednią – również wziął pieniądze.. A była naprawdę ciemniejsza od bieli obecnej, którą reklamował.. I za którą również wziął pieniądze.. Tej prawdziwej bieli pan redaktor jeszcze nie odkrył - odkryje ją przy następnej edycji propagowania bieli. Pan redaktor prowadził audycję poświęconą zbliżającym się Świętom Wielkiej Nocy.. Przez cztery godziny gadania i przeplatania „muzyką” niemającą nic wspólnego z Wielką Nocą Zmartwychwstania Pańskiego, zapraszał gości, którzy opowiadali różne rzeczy w związku z Wielką Nocą, ale…niemające nic wspólnego z Wielką Nocą..(!!!) Opowiadali o wakacjach, o weekendzie, o jedzeniu, o wypoczynku. O jedzeniu głównie: gdzie, co kupić, na jakim bazarze jest najlepszy mak, po ile są jajka, zaproszeni nawet zostali mistrzowie sztuki kulinarnej, a którzy opowiadali o jedzeniu.. Bo napisali książkę kucharską o jedzeniu.. „Relaks Wielkanocny”, „Weekend Wielkanocny”, „Wakacje Wielkanocne”.. Podczas gdy Chrześcijanie obchodzą swoje największe Święto - zmartwychwstanie Pańskie - ten facet opowiada cztery godziny o jedzeniu i wypoczynku, i tak prowadzi audycję, żeby nikt się nie połapał, że jest to audycja o Zmartwychwstaniu Pańskim, chociaż na początku powiedział, że rzecz dotyczy Wielkiej Nocy.. Obżarstwo jest oczywiście grzechem, o czym pan redaktor chyba nie wie.. Skoro główny propagandowy nacisk położył na jedzenie.. Powinna to być raczej audycja kulinarna, a niepoświęcona Świętom Wielkanocnym.. Jak na kulinarną przeplataną muzyka - jak najbardziej.. Ale niepoświęconą największemu Świętu Chrześcijan.. Nic o Camino de la Gruz, nic o Chrystusie, nic o Triduum, nic o Wielkim Tygodniu.. Wszystko o jedzeniu, gdzie, jaki mak, gdzie, jakie jajka.. Wielkie jaja sobie robił pan redaktor w audycji poświęconej Wielkiej Nocy.. Już raz go pisowcy wyrzucili z tego propagandowego radia, i popatrzecie Państwo - znowu wrócił.. Stary komunista znowu na posterunku.. Zygmunt Chajzer nadaje.. W Wikipedii jego życiorys zaczyna się od pracy w mediach w latach dziewięćdziesiątych.. A gdzie lata osiemdziesiąte? Jedyne, co robił - to grywał w siatkówkę.. Ukończył Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych, w okresie tym samym, co ja - Pomagisterskie Dzienne Studium Dziennikarskie.. Mój szwagier kończył te studia razem z nim.. Jest drugi raz żonaty.. Syn pracuje w TVN Warszawa.. Bardzo dobra lewicowa stacja propagandowa! I tak obśmiewają i przemilczają w radio ”publicznym” Święto Chrześcijan.. Sprowadzając je do parteru jedzenia i odpoczynku.. Co to są ”Wielkanocne Wakacje”? Co to za kabaret kręcą w „publicznym „ radio..? Wciskając chrześcijanom kit.. Rozrywka z obżarstwem.. Podczas zbliżającego się Święta.. Tak będziemy mieli większą emeryturę, gdy będziemy dłużej pracować, jak będziemy mieli prawdę w „publicznym „ radio, jak prowadził będzie audycje pan redaktor Zygmunt CHajzer.. Ale glos ma miły i budzący zaufanie.. Tak się robi propagandę! WJR

Chciano uderzyć w śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w rocznicę jego śmierci. Adam Bielan opowiada, jak "Newsweek" zmanipulował jego wypowiedzi wPolityce.pl: Newsweek zapowiada na poniedziałek wywiad z Panem na temat Lecha Kaczyńskiego. Pan wydal kilka godzin temu oświadczenie, że żadnego wywiadu pan nie udzielał. O co chodzi? Adam Bielan: Jestem w prawdziwym szoku i byłbym nawet gdyby historia nie dotyczyła mnie. To jest zdarzenie, a mówię to, jako polityk, który przez lata zajmował się relacjami media-polityka, które nikomu się jeszcze nie przytrafiło. Zamieszczenie bez wiedzy rozmówcy zmanipulowanych kawałków rozmowy wbrew jego woli. Nigdy nie udzielałem takiego wywiadu Newsweekowi.

- Po kolei… Jedyne, co się zdarzyło to odbyta ponad rok temu rozmowa z panią Teresą Torańską do książki o tragedii smoleńskiej. Pani Torańska poinformowała mnie, iż pisze książkę o tej katastrofie i bardzo prosiła o rozmowę. Ponieważ zależy mi na jak najszerszym propagowaniu wiedzy o 10 kwietnia 2010 roku, gdzie zginęła elita państwowa ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, zgodziłem się. Zagwarantowano mi pełne prawo autoryzacji moich wypowiedzi, także poznania kontekstu, w jakim zostaną umieszczone. Co więcej, pani Torańska przedstawiała projekt książki, jako zaawansowany, twierdziła, iż uzyskała wypowiedzi także innych obecnych lub byłych polityków PiS.

Co się działo potem? Przez wiele miesięcy pani Torańska nie odzywała się do mnie. Na początku marca poinformowała mnie, że chce opublikować część tej rozmowy w prasie, a książka ukaże się za trzy lata. Nie zgodziłem się. Nie udzielałem wywiadu prasowego. To sytuacja, w której do pana panie redaktorze przyszedłby ktoś z propozycją rozmowy do książki o polskich mediach, a potem stwierdził, iż wydrukuje to w tygodniku „NIE”.

Dostał pan jakiś tekst? Tak, pani Torańska mimo mojej niezgody wysłała mi zapis tej rozmowy. Wtedy o mało nie dostałem zawału. Tekst ma niewiele wspólnego z naszą rozmową i w ogóle niemal nie jest poświęcony tragedii smoleńskiej. Tak zmanipulowanego wywiadu nie widziałem w życiu, choć byłem przez wiele lat rzecznikiem prasowym i wiele tekstów przechodziło przez moje ręce.

Powiedział pan jednoznacznie, że nie zgadza się na publikację? Tak, wyraźnie i jednoznacznie. Najpierw przez telefon, a potem podczas bezpośredniego spotkania, które odbyło się dwa tygodnie temu. Co ciekawe, pani Torańska nie powiedziała mi nawet, iż chodzi o „Newsweek”. Dowiedziałem się o tym z plotek, okazały się niestety prawdziwe.

Próbował pan kontaktować się z redakcją „Newsweeka”? Tak, wielokrotnie. Bez skutku. Informowałem tę redakcję, że opublikują coś, co ma być wywiadem ze mną a nie jest i naruszą moje dobra osobiste. Dzwoniłem, zostawiałem wiadomości, wysyłałem esemesy, nie było odpowiedzi. Czuję się jak bohater „Procesu” Kafki. Ktoś tam beze mnie decyduje o tym, jakie wypowiedzi zostaną mi przypisane w mediach. To po prostu żałosne, ale i smutne.

- A z panią Torańską próbował Pan nawiązać kontakt? - To podobna sytuacja. Od samego początku wyraźnie zaznaczyłem, że nie zgadzam sie na publikację oraz autoryzację przedstawionego mi tekstu. 21 marca wysłałem również maila (mail poniżej – red.), że na publikację w Newsweeku się nie zgadzam. Potem wiele razy wysyłałem esemesy, dzwoniłem. I mimo że pani Torańska odbierała w tym samym czasie telefony od innych dziennikarzy ja nie mogłem się z nią w żaden sposób skontaktować. W pewnym momencie dostałem odpowiedź od jej męża, że jego żona jest w szpitalu i żebym jej nie nękał. Współczuję, życzę powrotu do zdrowia, ale jeśli autorka wywiadu znika i nie jest gotowa na jakąkolwiek rozmowę o nim, ten wywiad nie powinien się ukazać. W pewnym momencie zorientowałem się, że to skądinąd element taktyki Newsweeka: drukują materiał znanej dziennikarki i nie muszą wiedzieć, czy jest autoryzowany czy nie.

- Skąd Pan to wie? - Z nieoficjalnych sygnałów od dziennikarzy, do których zwracałem się z prośbą o pośrednictwo. Ostatecznie wnioskuję to i z odpowiedzi Newsweeka na moje pismo wysłane za pośrednictwem kancelarii adwokackiej. Bo odpowiedź jednak nadeszła, ale wysłana dopiero w piątek, w dzień, kiedy numer był już zamknięty. Zawierała tezę, że przecież pani Torańska przesłała mi tekst do autoryzacji. O tym, że potem zanikła, i o moich próbach kontaktu z samą redakcją, nic w nim nie ma.

- Wiele osób może odebrać Pana wywiad, jako atak na braci Kaczyńskich nieomal w dzień drugiej rocznicy smoleńskiej katastrofy. - I to jest w tym najbardziej obrzydliwe: usiłowanie, aby uderzyć w Lecha Kaczyńskiego w rocznicę jego śmierci. To, dlatego zadano sobie tyle trudu. Oto portal powiązany z red. Lisem już cytuje fragmenty mojego wywiadu, nota bene te, których nie umieścił na swoich stronach sam "Newsweek”, (co z prawem autorskim?). I opatruje je absurdalnymi komentarzami. Do mojego opowiadania o wieczorze na dwa dni przed katastrofą smoleńską, kiedy żona prezydenta o północy przerwała jego spotkanie, bo było późno, dodaje się komentarz, że Maria Kaczyńska zawsze przerywała takie spotkania i to jest dowód na to, że jej mąż nie nadawał się na prezydenta. Przecież to absurd.

- Ale skoro Pan mówi, że to pana opowiadanie, to znaczy, że są w tym wywiadzie Pana słowa. - Jakieś są, tyle, że wyjęte z kontekstu. Ja opowiadam ciepłą scenę pokazującą relacje prezydenta z żoną, a znaczenie polityczne nadają temu najpierw redaktor Torańska, a potem manipulatorzy z portalu. Możemy porozmawiać na dowolny temat, potem ja potnę pana wypowiedź, posklejam i sam jej pan nie pozna. Gwarantuję.

Jakiego finału całej historii należy się spodziewać? Będzie oczywiście proces sądowy. Ale mamy do czynienia z jakimś niesamowitym spiętrzeniem złej woli i manipulacji. I pewnie szukaniem skandalu moim kosztem. Nie godzę się na to i proszę całe środowisko dziennikarskie by zatrzymało próby wprowadzenia tak barbarzyńskich obyczajów. Powtarzam: nie udzielałem wywiadu prasowego pani Torańskiej, nie udzielałem wywiadu „Newsweekowi”. Swoją drogą wiem, że inni politycy mieli z panią Torańską podobne przygody, że przysyłała im podobnie spreparowane teksty wywiadów. Przestrzegam wszystkich przed kontaktami z tą osobą i przed kontaktami z "Newsweekiem", pod obecnym kierownictwem. Rozmawiał: Mar

Mail Adama Bielana do Teresy Torańskiej z 21 marca 2012 roku

Od: Adam Bielan Temat: Oświadczenie Data: 21 marca 2012 20:03:30 CET

Do: Torańska Teresa

Pani Redaktor, Ponad rok temu rozmawialiśmy dwukrotnie w celu uzupełnienia Pani materiału do książki o katastrofie smoleńskiej. Był to wyłączny cel naszych spotkań. Nigdy nie zgodziłem się na udzielenie Pani wywiadu prasowego, o czym w ostatnich tygodniach przypominałem Pani wiele razy. Tym samym, jestem zaskoczony informacją, że po upływie kilkunastu miesięcy zamierza Pani opublikować w prasie, w formie wywiadu, strzępy z wielogodzinnej rozmowy, pozbawione kontekstu, zupełnie nieoddające charakteru moich wypowiedzi. Jeżeli Pani zamiarem nie jest naruszenie mojego dobrego imienia, proszę uszanować moją decyzję. Nie wyraziłem i nie wyrażam zgody na tego rodzaju publikacje. Z wyrazami szacunku Adam Bielan

Zaremba: przemysł pogardy w najczystszej postaci. Jeśli Torańska i Lis to dziennikarze, wstydzę się, że wykonuję ten zawód Zacznę od swojej osobistej przygody. Wiele miesięcy temu dostałem list od Teresy Torańskiej. Wysłano go na adres „Rzeczpospolitej”. Znana ongiś dziennikarka groziła mi w nim sądowym procesem. Za co? Za to, że w swojej biografii Jarosława Kaczyńskiego wyraziłem przypuszczenie, że jego słynny wywiad dla Torańskiej z początku lat 90, zamieszczony w zbiorze „My”, mógł zostać opublikowany bez autoryzacji. Torańska napisała, że podważam jej zawodową wiarygodność. Niczego nie podważałem. Napisałem, że tak przypuszczam, a nie, że jestem pewien, a dodatkowym punktem odniesienia było twierdzenie samego Kaczyńskiego (klasyczne słowo przeciw słowu). Tak też miałem zamiar jej odpowiedzieć, tyle, że redaktor Torańska nie podała żadnego swojego telefonu ani adresu mailowego. Owszem był adres zamieszkania na kopercie, ale napisany częściowo nieczytelnie. W efekcie nasz kontakt wygasł, nim się rozpoczął. Tyle, że tamten epizod ma swoje zakończenie. Jeśli potrzebowałem smacznej, choć i ponurej historii pokazującej jak Teresa Torańska uprawia dziennikarstwo, jak podchodzi swoich rozmówców, to ją właśnie dostałem. Byłem jednym z jak słyszałem licznych dziennikarzy, do których europoseł Adam Bielan, którego znam, jako wieloletniego rzecznika jednej z partii, zwrócił się z prośbą o radę, a być może i pośrednictwo, kiedy dowiedział się, że Torańska ma zamiar opublikować coś, co ona sama nazywała wywiadem. Prawie półtora roku temu przeprowadziła z nim rozmowę, podobno do książki o Smoleńsku. Po wielu miesiącach przesłała mu tekst oznajmiając, że jej fragmenty pojawią się, jako wywiad prasowy. Naturalnie pomóc mu nie mogłem, nikt zresztą nie mógł. Mogłem tylko obserwować szamotaninę. Bielan uznał, że czym innym rozmowa do książki, czym innym do gazety, a samą treść wywiadu opisywał, jako zmanipulowaną. Był przekonany, że autoryzacja oznacza przede wszystkim to, czy osoba uznana za bohatera wywiadu godzi się na publikację. Miał do tego, moim zdaniem, pełne prawo. Mówię to z premedytacją: najszersze wolności dziennikarskie nie mogą oznaczać stosowania wobec ludzi przez nas opisywanych groteskowych podstępów. Torańska uznała inaczej, nie chciała mu nawet ujawnić, w jakim piśmie ma zamiar ów rzekomy wywiad umieścić. Potem zanikła, nie reagowała na maile (jeden z nich Bielan opublikował w portalu Polityce.pl, był wysłany 11 dni przed terminem publikacji), także na esemesy ani telefony. Podobno jest w szpitalu. Jak widać skłonność do poważnego rzetelnego traktowania swoich rozmówców pozostała jej naturalną cechą. Oczywiście ironizuję. Drugim adresatem kołatań Bielana był Newsweek, bo w końcu sam bohater zdarzeń dowiedział się, jakie pismo uznało się prawem kaduka za gospodarza wywiadu z nim. Pracuję w dziennikarstwie od ponad 20 lat. Taka sytuacja – wywiad opublikowany bez jakiejkolwiek współpracy z autorem, wbrew jego sprzeciwom, zdarza się po raz pierwszy. Owszem Wyborcza parę razy zamieszczała wywiady nieautoryzowane, ale przecież z osobami, które przynajmniej wiedziały, że rozmawiają z tą a nie inną gazetą, tyle, że widząc tekst, zmieniły zdanie. Bielan dowiedział się, że nie ma wpływu nawet na miejsce publikacji. I że nie może zakwestionować całego wywiadu, a jedynie go poprawiać. Nie było do tej pory przypadku, że rozmowa z kimś jest traktowana przez silną gazetę własność obcego koncernu, wyposażoną w tabun prawników, jak wydarta mu własność. Jak coś wykradzionego przez drobnych złodziejaszków, którzy następnie ukrywają się przed tym, kogo skrzywdzili? Tak było w tym przypadku. Tomasz Lis, a także jego wspólnicy, poprzednia krótkotrwała naczelna Aleksandra Karasińska, czy publikujący przed czasem fragmenty „wywiadu” szef portalu Lisa Tomasz Machała, wybrali taką a nie inną swoją rolę w tych zdarzeniach. Podobnie kolejna ukrywająca się - Teresa Torańska. Postąpili tak z dwóch powodów. Po pierwsze liczą na rozgłos wywołany takim sporem, ma to podbić nakład podupadającego Newsweeka. Opowiadający komunały o dziennikarskich standardach, krytykujący tabloidy kilkukrotny dziennikarz roku, zrobił coś, na co nie poważyła się najbardziej bulwarowa gazeta w Polsce. Okradł kogoś, okpił, podszedł. Możliwe, że przyjaciel premiera Tuska, Kulczyka i szefów firmy JNS nie ma się, czego obawiać. Ale fakt pozostaje faktem. Drugim motywem, jeszcze bardziej skandalicznym, jest zamiar zrobienia krzywdy pamięci Lecha Kaczyńskiego w drugą rocznicę jego śmierci. Zmanipulowane, wyjęte z kontekstu kawałki wspomnień o nim już służą ludziom Lisa i Machały do formułowania tezy, że nie nadawał się na prezydenta. Zanim jeszcze wywiad się ukazał. To oczywiście konsekwencja tego, o czym piszę od dwóch lat: przemysł pogardy w najczystszej postaci. Co nie zmienia faktu, że nawet inne media o podobnej do Lisa opcji politycznej niekoniecznie by się na coś takiego poważyły? Nie sądzę na przykład, aby tak postąpiło poprzednie kierownictwo Newsweeka. Prawdę mówiąc nie znam wielu chętnych do przeprowadzenia takiej akcji. Aczkolwiek tak prominentni i być może bezkarni sprawcy mogą skusić naśladowców. Możliwe, że oni złamali prawo – orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z 2008 roku stwierdza, że autoryzacja równa się prawu odmowy bohatera wywiadu do jego publikacji. Na ile weźmie to pod uwagę sąd wydający wyrok w tej sprawie, nie wiem. Ale jest jeszcze coś takiego jak przyzwoitość. Dzień w dzień czytam w Internecie inwektywy wymierzone w nieraz demonizowanych dziennikarzy. Po takiej wspaniałej operacji, godnej, powtórzę drobnych złodziejaszków, nasza zawodowa reputacja bynajmniej nie wzrośnie. Nawet część haterów, ludzi nienawidzących Kaczyńskich, będzie prawdopodobnie zakłopotana. Apeluję do kolegów dziennikarzy o refleksję. Zabrnęliśmy już bardzo daleko. Co będzie następnym krokiem? Nagranie kogoś przy stole i puszczenie tego, jako wywiadu? Jeśli Tomasz Lis i Teresa Torańska będą nadal po tym zdarzeniu nazywani dziennikarzami, to ja wstydzę się, że wykonuję ten zawód. Piotr Zaremba

PODZIĘKOWANIA DLA PANA ARTYMOWICZA Temat wysłuchania w Brukseli został sprytnie przykryty przez „gorące” newsy z MSZ, jak widać operacja odwrócenia uwagi od kluczowych ustaleń ekspertów Zespołu Parlamentarnego powiodła się znakomicie, bo już nikt nie dyskutuje o wynikach badań przedstawionych w PE. Gdzieniegdzie pojawiają się nieudolne próby dezawuowania prac profesorów Wiesława Biniendy, Kazimierza Nowaczyka, podważania ich kompetencji, a nawet sugerowania, że uczniowie szkół zawodowych, dłubiąc w nosie, są w stanie obalić te tezy jednym splunięciem. No cóż, taka polemika, jacy dyskutanci. Jednak członkowie sekty Pancernej Brzozy i Świętej Beczki, tudzież płatne szczekaczki, mają jeden poważny problem. Ten problem nazywa się: doktor inżynier Grzegorz Szuladziński, który jest autorem części analiz ZP przedstawionych przez profesora Nowaczyka w Brukseli. Z badań doktora Szuladzińskiego wyłoniła się teza, że skrzydło i kadłub zostały rozerwane przez dwie eksplozje. I nagle nastała cisza, konsternacja, a cios okazał się niezwykle mocny i bolesny. O ile łatwo było wyszydzić, obśmiać i odesłać na badania psychiatryczne Nowaczyka, Biniendę, Macierewicza, o tyle trudniej jest powtorzyć ten manewr w stosunku do Szuladzińskiego. Skąd ta trudność, u co poniektórych? Oto profesor Paweł Artymowicz, znany krytyk prac i ustaleń ZP, będący również blogerem Salonu24, wystawił doskonałą laurkę doktorowi Szuladzińskiemu w jednym z wywiadów, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, co do kompetencji:

"specjalista dziesiątki lat spędził zarówno przegryzając sie przez teorie jak i praktykę obliczeniowa, (czyli MES), w istocie SWR napisał o tym książkę, która wydano na tak pięknym gładkim papierze o dużym ciężarze właściwym, ze gdyby stała na drodze Tupolewa, przecięłaby go wzdłuż na dwie połówki." Co najciekawsze, doktor Grzegorz Szuladziński właśnie za sprawą Pawła Artymowicza został ekspertem Zespołu Parlamentarnego, co ujawnił w wywiadzie dla Naszego Dziennika:

„Dopiero na początku tego roku napisał do mnie prof. Paweł Artymowicz z Kanady, chcąc uzyskać opinię o symulacjach prof. Wiesława Biniendy. Zgodziłem się przyjrzeć jego pracy i wyraziłem swoją opinię. Chodzi o symulację rzekomego uderzenia skrzydła samolotu w brzozę. Przy tej okazji dostrzegłem pewne szczegóły, które bardzo mnie zainteresowały. Zgłosiłem się do pana posła Antoniego Macierewicza i powiedziałem, że znam się na takich rzeczach jak dynamika konstrukcji i rozpadanie się konstrukcji pod wpływem skrajnych obciążeń. Stwierdziłem, że z ciekawością i zainteresowaniem na to popatrzę, żeby dojść do tego, co się naprawdę stało. Pan poseł przyjął to z zadowoleniem. Po długiej wymianie informacji, moim długim myśleniu na ten temat, doszedłem do wniosków, które spisuję w raporcie, jako doradca zespołu parlamentarnego”. Dalej możemy przeczytać także opinię doktora Szuladzińskiego o inicjatorze całej historii, Pawle Artymowiczu:

„Nie bardzo rozumiem Artymowicza i jego postawę. To mądry człowiek, ale wykazuje więcej motywacji politycznej niż logiki fizycznej”. Chciałoby się rzec, kto mieczem wojuje od miecza ginie. Niemniej jednak profesorowi Artymowiczowi należą się gorące podziękowania, że wbrew swoim intencjom przyczynił się do uświetnienia grona eksperckiego ZP osobą doktora Szuladzińskiego. Panie Pawle – dziękuję

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120331&typ=po&id=po15.txt

Martynka

Likwidacja państwa Rząd PO-PSL nie tylko nie wyrównuje dysproporcji rozwojowych pomiędzy poszczególnymi regionami naszego kraju, a także wewnątrz ich, ale degraduje tzw. Polskę powiatową na niespotykaną skalę.

1. We wczorajszej Rzeczpospolitej w dodatku „Plus Minus” zamieszczono aż kilka artykułów poświęconych, degradacji obszarów Polski poza wielkimi miastami, która w ostatnich latach następuje w wyjątkowo szybkim tempie. Tak się dziwnie składa, że wszystkie zmiany nazywane szumnie reformami, jakich dokonuje rząd Platformy i PSL-u albo podporządkowane mu instytucje oznaczają ni mniej ni więcej tylko wycofywanie się państwa z kolejnych obszarów świadczenia usług i zostawianie obywateli na pastwę losu. Dokonuje się tego wszystkiego bez specjalnego rozgłosu, tylko samorządy gminne czy powiatowe, które próbują się tym decyzjom przeciwstawić, protestują, ale najczęściej bez żadnego pozytywnego efektu.

2. Od 1 marca poprzedniego roku Narodowy Fundusz Zdrowia poszukując oszczędności zdecydował się zlikwidować ponad 300 (z ponad 800 istniejących) nocnych i świątecznych punktów opieki lekarskiej. Była to likwidacja sięgająca blisko 40% istniejącego stanu tych punktów i to oznacza, że pacjenci wymagający takiej pomocy, będą musieli przemierzać dziesiątki kilometrów, żeby z takiej pomocy skorzystać. Uzyskanie w tym stanie rzeczy bezpłatnej pomocy lekarskiej, w porze nocnej i w święta szczególnie na terenach pozamiejskich jest w zasadzie niemożliwe, co w 40 mln państwie położonym w środku Europy, jest sytuacją wręcz kuriozalną. Podobne skutki polegające na znaczącym utrudnieniu dostępu do pomocy medycznej tym razem w nagłych wypadkach, spowodowała przeprowadzona przez poszczególnych wojewodów na wiosnę poprzedniego roku restrukturyzacja ratownictwa medycznego. Polegała ona na zmniejszeniu liczby miejsc w województwie, w którym stacjonują karetki pogotowia ratunkowego, a tym samym na znaczącym wydłużeniu drogi tych karetek do potencjalnych pacjentów.

3. Także w poprzednim roku Komenda Główna Policji, kierując się także chęcią oszczędzania, zaczęła likwidację posterunków policji w mniejszych miejscowościach, a nawet w siedzibach niektórych gmin wiejskich.

Nerwowo zareagowali na to samorządowcy, którzy często współfinansują koszty utrzymania budynków policyjnych w małych miejscowościach, współfinansują zakupy radiowozów dla policjantów, a nawet współfinansują zakupy paliwa do nich. Po likwidacji kilkudziesięciu takich posterunków skali kraju i po nerwowej reakcji sejmowej komisji administracji i spraw wewnętrznych, Komendant Główny operację likwidacyjną przerwał, uzasadniając to koniecznością przeprowadzenia dodatkowych analiz. Zdano sobie sprawę, że tego rodzaju działania mogą spowodować klęskę kandydatów Platformy i PSL-u w ostatnich wyborach parlamentarnych [to p. Kuźmiuk juz wie, że one będą „ostatnie”? MD] i na razie działalność likwidacyjną w policji przerwano. Podobnie było z przedsiębiorstwem Poczta Polska. Jeszcze pod koniec 2010 roku poprzedni prezes tego przedsiębiorstwa planował likwidację 3 tys. placówek pocztowych szczególnie w środowisku wiejskim. Wiązało się to ze zwolnieniami przynajmniej 5 tys. pracowników. Na wiosnę 2011 roku rozpoczętą już operację przerwano, zmieniono prezesa, a nowy ogłosił, że musi w ciągu kilkunastu miesięcy przeprowadzić dodatkowe analizy planu likwidacji placówek. Można się spodziewać, że teraz procesy likwidacyjne placówek pocztowych będą dalej kontynuowane.

4. Już po wyborach nowy minister sprawiedliwości ogłosił likwidację 122 sądów powiatowych (1/3 istniejących), co jeżeli zostanie w tym roku przeprowadzone, pociągnie za sobą likwidację w tych miastach prokuratur i powiatowych komend policji. Z kolei samorządy w związku z dramatycznym ograniczeniem subwencji oświatowej, zgłosiły do końca lutego zamiar likwidacji 2,5 tys. szkół, tzn. 8 krotnie więcej niż to miało miejsce corocznie do tej pory. A szkoły te były często nie tylko ośrodkami edukacji, ale ostatnimi miejscami gdzie toczyło się życie kulturalne i społeczne lokalnych społeczności. Jeżeli dołożymy do tego likwidację kursów autobusów PKS do małych miejscowości, a także kursów pociągów i przystanków kolejowych, odcinających ludzi nieposiadających własnych samochodów od kontaktów z większymi ośrodkami miejskimi, to dopełni to tylko obraz degradacji terenów poza dużymi miastami. Dzieje się tak, mimo postawienia naszemu krajowi przez UE do dyspozycji w latach 2007-2013 około 70 mld euro na politykę regionalną i kolejnych 15 mld euro na rozwój obszarów wiejskich, a także dokładania do tych środków tzw. wkładów własnych, które miały być wydatkowane w ten sposób, aby wyrównywać dysproporcje rozwojowe pomiędzy poszczególnymi regionami naszego kraju, a także wewnątrz ich. Rząd PO-PSL nie tylko tych dysproporcji nie wyrównuje, ale degraduje tzw. Polskę powiatową wręcz na niespotykaną skalę. Zbigniew Kuźmiuk

Ostatni cesarz i król 1 kwietnia mija dziewięćdziesiąt lat od śmierci na portugalskiej Maderze ostatniego cesarza Austrii i ostatniego koronowanego króla Węgier Karola I (IV) Habsburga. Umierał w wieku niespełna 34 lat, w otoczeniu najbliższej rodziny, tysiące kilometrów od swojej austriackiej i węgierskiej stolicy. Jego ostatnie słowa wypowiedziane na łożu śmierci brzmiały: „Niech się stanie wola Twoja!” i na koniec: „Jezus! Jezus!”. Postać ostatniego cesarza austriackiego i ostatniego władcy, który nosił Koronę św. Stefana – nie uległa zapomnieniu. Niemała w tym zasługa jego małżonki (od 1911 roku) – cesarzowej i królowej Zyty z Domu Burbon–Parma, która przez ponad sześćdziesiąt lat po śmierci męża nieustannie przypominała jego osobę i broniła jego polityki z okresu jego dwuletniego panowania (1916-1918).  Już w 1925 roku zawiązała się Liga Modlitewna, której głównym celem były starania na rzecz wyniesienia na ołtarze zmarłego na Maderze Habsburga, jako patrona pokoju i pojednania między narodami. W 1949 roku rozpoczął się proces beatyfikacyjny Sługi Bożego Karola Austriackiego. W grudniu 2003 roku Stolica Apostolska oficjalnie uznała cud uzdrowienia dokonany dzięki jego wstawiennictwu (uzdrowiona została siostra Zyta Gradowska z Brazylii, z pochodzenia Polka), co otworzyło drogę do uroczystej beatyfikacji w dniu 3 października 2004 roku. Była to ostatnia uroczystość beatyfikacyjna w historii pontyfikatu Jana Pawła II. Przypominano potem, że chrzcielne imię, które otrzymał przyszły papież było wyrazem głębokiego szacunku ojca Karola Wojtyły do osoby żyjącego na wygnaniu cesarza. Karol obejmował tron, jako niespełna trzydziestolatek po trwającym niemal 70 lat panowaniu cesarza Franciszka Józefa I (1848-1916). 21 listopada 1916 roku nie doszło do zwyczajnej zmiany jednego władcy na drugiego. Ze starym cesarzem odchodziła cała epoka, a monarchia austro-węgierska od dwóch lat toczyła najcięższą w swoich dziejach wojnę. W przeddzień swojej śmierci Franciszek Józef miał powiedzieć: Obejmowałem tron w najbardziej trudnych warunkach [Wiosna Ludów], a przekazuję go w okolicznościach jeszcze gorszych... Chciałbym oszczędzić tego Karolowi. Ale on jest ulepiony z dobrej gliny i będzie wiedział, jak sobie radzić.   Podczas swojego krótkiego panowania Karol I podejmował szereg inicjatyw dyplomatycznych, by nawiązać kontakty z przedstawicielami państw Ententy i następnie wykorzystać je do podjęcia rozmów pokojowych. Najważniejsze z tych przedsięwzięć miało miejsce wiosną 1917 roku, gdy z inspiracji Karola I rozmowy z Ententą podjęli jego dwaj szwagrowie służący w armii belgijskiej, książęta Sykstus i Ksawery Burbon-Parma.  Jednak wszystkie te starania nie spotkały się z pozytywnym odzewem, ani ze strony państw Ententy, ani ze strony niemieckiego sojusznika Austro-Węgier. Berlin z oburzeniem przyjął pogląd Karola I, że Niemcy powinny – jako warunek zawarcia pokoju – zwrócić Francji Alzację i Lotaryngię (Karol I ze swojej strony gotów był na ustępstwa terytorialne na rzecz Włoch). Drugim najważniejszym zadaniem, jakie stanęło przed Karolem I była konieczność wewnętrznej przebudowy monarchii austro-węgierskiej. Według młodego władcy, powinna ona przyjąć kształt federalistyczny. Ideę tę zawierał manifest Karola I z 16 października 1918 roku. Jednak w momencie publikacji tego dokumentu Austro-Węgry już się rozpadały.  Również i te plany spotykały się z ostrą opozycją ze strony Niemców – zarówno nad Dunajem jak i nad Sprewą. Dzisiaj już wiadomo, że niemiecki wywiad wojskowy organizował kampanię dyfamacyjną wymierzoną w cesarza Karola I i jego małżonkę Zytę. W nacjonalistycznej i protestanckiej prasie niemieckiej w Austrii i w Rzeszy, co rusz ukazywały się artykuły przedstawiające Karola, jako nałogowego alkoholika, a Zytę, jako „Francuzkę” (czyt. zdrajczynię).  Można powiedzieć, że paradoksalnie stanowisko niemieckich szowinistów pod względem niechęci do monarchii Habsburgów i jej ostatniego władcy znajdowało swoją analogię w stanowisku elit rządzących państw Ententy. Tutaj również panowało przekonanie, że zniszczenie tego tworu państwowego powinno być jednym z priorytetowych celów politycznych aliantów. Na przykład w przypadku Francji odzywały się tutaj dawne, sięgające jeszcze XVIII wieku uprzedzenia wobec „zacofanej, klerykalnej monarchii Habsburgów” zestawianej z „postępowymi, protestanckimi Prusami”. Odosobnione były głosy takich publicystów jak Jacques Bainville – obok Maurrasa pierwsze pióro „Action Francaise” – wzywające do różnicowania polityki względem Berlina i Wiednia. 11 listopada 1918 roku Karol I jako cesarz Austrii ogłosił manifest, w którym nie deklarował swojej abdykacji, ale „rezygnację z udziału w prowadzeniu spraw rządowych”. Dwa dni później analogiczną deklarację ogłosił, jako Karol IV - król Węgier. Od marca 1919 roku wraz ze swoją najbliższą rodziną przebywał w Szwajcarii. Tam snuł plany „spojenia całości obszaru naddunajskiego”. Wstępem do tego miała być restauracja jego władzy królewskiej na Węgrzech.    Karol był ostatnim koronowanym władcą Węgier. Dokonana w Budapeszcie koronacja Karola i Zyty była zresztą ostatnią w Europie taką uroczystością, dokonaną według tradycyjnego, katolickiego ordo coronationis. Podjęte przez Karola w marcu i październiku 1921 roku dwie próby odzyskania władzy królewskiej na Węgrzech rozbiły się o faktyczną zdradę admirała Horthy’ego, który odmówił przekazania władzy prawowitemu władcy. Po drugiej z tych prób Karol I (IV) na mocy decyzji przedstawicieli państw Ententy został zesłany na Maderę. W powojennych planach Karola I poczesne miejsce zajmowała Polska. W jednym ze swoich memoriałów pisanych pod koniec 1920 roku w Szwajcarii, stwierdzał: Odrodzenie się państwa polskiego było jedynie aktem sprawiedliwości, ponieważ nie ma bardziej patriotycznego narodu od narodu polskiego, a w dziejach nie było większej niesprawiedliwości od rozbiorów Polski. Wrogowie Polski – Rosjanie i Prusacy – są również wrogami Ententy, a Ententa nie ma bezpieczniejszej forpoczty na Wschodzie aniżeli rzeczywiście nadzwyczajnych polskich żołnierzy. Z katolickiej perspektywy, również nie ma bardziej wierzącego narodu od narodu polskiego i żaden naród w ostatnim czasie tyle nie wycierpiał dla swojej wiary, co Polacy.   W tym spojrzeniu na znaczenie sprawy polskiej wiele zmieniło się u Karola I, który jeszcze dwa lata wcześniej, w lutym 1918 roku w Brześciu nad Bugiem wraz z Niemcami firmował „pokój chlebowy” państw centralnych z marionetkowym państwem ukraińskim, oddając mu polską Chełmszczyznę. Pokój brzeski okazał się ciosem śmiertelnym zadanym ostatecznie opcji austriackiej w społeczeństwie polskim. Jeszcze wcześniej, bo wiosną 1917 roku podczas pokojowej misji księcia Sykstusa de Burbon-Parma władca austriacki godził się, by kadłubowe państwo polskie, powstałe z Kongresówki i Galicji było trwale podporządkowane politycznie, wojskowo i gospodarczo Niemcom. W 1989 roku w wiedeńskiej krypcie kapucynów spoczęło ciało cesarzowej i królowej Zyty. Niedawno trafiły tam również doczesne szczątki najstarszego syna Karola i Zyty, arcyksięcia Ottona. Nic nie wskazuje na to, by sarkofag z ciałem – a właściwie z relikwiami – błogosławionego Karola I opuścił katedrę w Funchal na Maderze.  Pod tym względem nic się nie zmienia od lat. W 1938 roku, krótko po anszlusie Austrii do narodowo-socjalistycznej Rzeszy Niemieckiej, usunięto z krypty kapucynów stojące tam popiersie Karola I. Po II wojnie światowej wróciło ono na swoje miejsce, ale na to, by ostatni cesarz spoczął obok swoich przodków w wiedeńskiej nekropolii, nie zanosi się.  Zastanawiająca jest ta konsekwencja w oporze Austriackiej Republiki przed zezwoleniem na powrót zmarłego przed dziewięćdziesięciu laty władcy. Chociaż Erich von Kuehnelt-Leddihn mawiał, że nic w tym dziwnego, skoro jest to republika spod znaku sierpa i młota (przypatrzcie się dobrze austriackiemu godłu). Grzegorz Kucharczyk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Automatyka i robotyzacja id 733 Nieznany
(Sciaga silniki dobra)id 733 Nieznany
I CSK 733 12 1
733 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
733
733
733
733
732 733
733
733
733
Nuestro Circulo 733 ENTREVISTA A GRANDES CAMPEONES 3 de septiembre de 2016
733 DUO Colter Cara Srebrny wiatr
733
733 t freischneider oleomac
2SA 733
60 733

więcej podobnych podstron