118

27 października 2009 Państwowy sektor korupcyjnej pojemności... Ojciec wybrał się z małym synkiem na  sanki. Po 20 minutach dziecko zaczyna  marudzić.- Tatusiu, ja już nie chcę na te sanki. Wracajmy do domu.- Nie marudź, tylko ciągnij! – odpowiada ojciec.My sobie możemy pomarudzić, a sprawy socjalizmu idą w swoją stronę- w stronę marzeń socjalistów- ma się rozumieć. Ciągną nas rodzimi i europejscy demokraci – socjaliści. Prawo i Sprawiedliwość zapowiada, że do następnych bachanalii wyborczych, będzie miało „ pełne szuflady ustaw”(????); Platforma Obywatelska, że utworzy  Zespół ds. Spójnej Komunikacji(???) Tak jak wojna jest przedłużeniem polityki, tak- zaryzykowałbym stwierdzenie, że chaos jest przedłużeniem demokracji. Im więcej demokracji - tym więcej chaosu i demokratycznego burdelu. Chociaż….  jak wyglądałby burdel, gdyby zapanowała w nim demokracja? Jak pisał Walerian Kalinka o ludziach- demokratach:” Policjanci bezrozumnego ludowego wszechwładztwa”(!!!) Boże nas broń, żeby Prawo i Sprawiedliwość przygotowało „ pełne szuflady ustaw” i żeby z tymi pełnymi szufladami przejęło władzę... Dla konserwatywnego – liberała, dobra ustawa, to taka, która kasuje co najmniej dziesięć poprzednich.. Uchwalonych w malignie demokratycznego uniesienia.. Polsce i Polakom nie potrzebne są ustawy, panie  socjaldemokrato, Jarosławie Kaczyński… Polakom potrzebna jest wolność, a nie  korupcyjna zależność od urzędników uczepionych „ pełnych szuflad , w których znajdują się ustawy.. Bo bardziej wypełnione szuflady ustawami ograniczającymi wolność- to dla nas większa niewola. I jeszcze te pomysły o  orwellowskiej inwigilacji.. Że urząd skarbowy ma prawo podsłuchiwać nas przez 5 dni(???) Po jednodniowej przerwie na papierosa w podsłuchiwaniu, będzie mógł nas podsłuchiwać następne 5 dni.. Po kolejnych przerwach, znowu pięć, potem jeszcze pięć.. I będzie mógł nas podsłuchiwać przez cały rok(!!!). Jeszcze do tego orwellowskie teleekrany- i niewola pełna! Potem już tylko rozbudować więzienia dla politycznych, z zaostrzonym rygorem, bo dla kryminalnych wolność. Jak w sowieckich gułagach.. Straże miejskie też starają się o uzyskanie zgody na zakładanie podsłuchów.(????). A gdzie są ci „ doradcy etyczni” w każdym urzędzie, o których swojego czasu wspominał pan Ludwik Dorn, były poseł Prawa i Sprawiedliwości , przez moment niezależny, a obecnie w Polsce XXI- pilotujący ustawę o finansowaniu gangów politycznych z naszych pieniędzy.??On był autorem tej niemoralnej ustawy, żeby biedni i oszukiwanie przez dwadzieścia lat ludzie finansowali zaplecze  fałszu i obłudy tzw. partii politycznych??Wszyscy będą podsłuchiwać wszystkich, a ostatnich aresztuje policja, wcześniej podsłuchiwana.. To już wolałem Platformę Obywatelską Unii Europejskiej, która  nie miała szuflad pełnych ustaw, nawet pani Ewa Kopacz biegała po uzyskaniu nominacji na ministerkę zdrowia, jako jedyna z gabinetu cieni Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, która została ministrem, żeby coś znaleźć w  ministerialnej szufladzie pana profesora Zbigniewa Religi, który całe życie poświęcił idei podnoszenia nam składki niezbędnej na funkcjonowanie komunizmu w państwowej służbie zdrowia… I coś tam znalazła, bo Prawo i Sprawiedliwość było strasznie oburzone, bo był  to ich projekt(???). Jedni drugim podkradają te same projekty, szkodliwe projekty dla nas i dla naszych dzieci.. Na pytanie o podnoszoną składkę pan minister Zbigniew Religa, człowiek o komunistycznych poglądach odpowiadał:” Nie będzie to dodatkowe obciążenie obywateli, bo do leczenia dopłaci budżet państwa”(????) A budżet państwa skąd weźmie pieniądze, panie, nieżyjący już- „ profesorze”(????). A co to ta „Spójna Komunikacja” Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej??? Będą kłamać w jedną trąbę, czy co? I nas robić w trąbę tak jak robią to od dwudziestu lat.? Poniewierają nami, mają nas za bezrozumnie bydło , oszukują, nie mając żadnych skrupułów.. To jest demokratyczna władza! Oszukują, okłamują, rabują. Stworzyli państwo socjalistyczne, którego zasadą jest chciwość, wobec własnych tzw. obywateli., których się gnębi i obskubuje.. I jeszcze w Barczewie tamtejsza przewodnicząca tamtejszej Rady Miasta chciała przepchnąć kandydatury pana Stefana Niesiołowskiego i pana Andrzeja Czumy na honorowych obywateli miasta??? Bo przyczyniali się do „ obalania socjalizmu”(????) Na sto tysięcy demokratów w beczce soli! Obalali socjalizm, a co dzisiaj usilnie budują???? Dzisiaj budują totalitarny- biurokratyczny socjalizm, który będzie jeszcze gorszy od tego , który był? Bo bardziej wyposażony w technikę i nieznaną w historii propagandę! Ale mądrzy radni nie pozwolili.. Odwołali przewodniczącą i nie uczynili obu panów honorowymi obywatelami. Jaki byłby wstyd dla miasta? Przecież to pan Andrzej Czuma, jako minister sprawiedliwości i prokurator generalny, od razu po ogłoszeniu przez spec-służby, że panowie Chlebowski i Drzewiecki są zamieszani w aferę hazardową powiedział, że :” Panowie C” i „ D” są niewinni??? A skąd  minister sprawiedliwości wiedział, nie będąc sędzią, tylko sędzią we własnej sprawie?? A przy okazji: Pan Andrzej Czuma w ogóle nie miał prawa startować w wyborach do Sejmu RP, ponieważ polskie prawo stanowi, że do wyborów może startować osoba, która zamieszkuje terytorium polskie co najmniej 5 lat . Pan Andrzej wrócił do Polski w 2005 roku z USA po 20 letnim tam pobycie, a wybory były  dwa lat później. Więc jakim prawem??? Prawem Kaduka? Został również ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym również niezgodnie z prawem,( ustawa o prokuraturze z 20 czerwca 1985 roku) ,bo żeby nim zostać  trzeba  złożyć egzamin prokuratorski lub sędziowski i pracować w charakterze asesora prokuratorskiego lub sądowego przez minimum rok(???) Ten ostatni warunek nie obowiązuje, jeśli kandydat ma co najmniej tytuł doktora habilitowanego prawa lub przez minimum trzy lata wykonywał zawód prokuratora lub radcy prawnego. Pan Andrzej Czuma jest tylko absolwentem prawa Uniwersytetu Warszawskiego, ale nie zrobił aplikacji i nigdy nie pracował w zawodzie prawniczym.. Bo w socjalizmie biurokratycznym, demokratycznym, partyjnym  i kolesiowskim- są równi i równiejsi. Pan Andrzej powinien być natychmiast pozbawiony mandatu poselskiego. Albo wcześniej należało wyjąć z szuflady ustawę, która by to prawo zmieniała. Ale jeszcze wtedy Prawo i Sprawiedliwość nie miało szuflad pełnych ustaw i nie było na etapie tworzenia Zespołu Pracy Państwowej.. Konduktor sprawdza bilety i trafił na blondynkę: - Pani ma bilet do Krakowa, a jest pani w pociągu do Szczecina. - To maszyniści mogą sobie tak dowolnie zmieniać trasę?. Tak jak nasi  ludzie ” elity”. Dopasowują tak, jak im pasuje. Zmieniają jak im pasuje.. A czy pasuje sprawiedliwości i nam?. Jesteśmy my, albo sprawiedliwość ..Jak jesteśmy my- to nie może być sprawiedliwości ! Zresztą jak my – to po co sprawiedliwość? Jak napisał jeden uczeń o innym uczniu:” Dłubie w zębach cyrklem, a to, co wydłubał układa na ławce”(???) I tu przynajmniej mamy jasność… WJR

Afera stoczniowa - powrót handlarzy bronią. Podsumowanie Informacje przekazane Rzeczpospolitej przez Mariusza Kamińskiego, pozwalają precyzyjnie wskazać najbardziej istotne wątki tzw. afery stoczniowej i dokonać jej finalnego podsumowania. Obraz, jaki wyłania się z relacji szefa CBA świadczy, że mamy do czynienia ze sprawą znacznie poważniejszą, niż chce tego Donald Tusk i osłaniające ten rząd media. Spróbujmy zatem, na podstawie słów Mariusza Kamińskiego uporządkować najważniejsze fakty.

1. „Przy organizacji przetargu na składniki majątkowe Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej zostało ewidentnie złamane prawo. Wbrew zaleceniom Komisji Europejskiej oraz ustawy kompensacyjnej przetarg ten został przeprowadzony z naruszeniem zasad niedyskryminacji i równego traktowania oferentów.” – twierdzi Kamiński. Z raportu CBA wynika między innymi, że przez cały czas trwania przetargu urzędnicy państwowi informowali przedstawiciela katarskiego inwestora o tym, jakie oferty składają pozostałe podmioty. Z materiałów wynika też, że kiedy rzekomy inwestor z Kataru nie dopełnił na czas formalności, mieli wydłużać termin rejestracji do udziału w przetargu i wpłaty wadium, a gdy w pierwszym dniu przetargu „Katarczycy” postanowili wycofać się z transakcji, minister skarbu chciał całą procedurę przerwać. „Wiceprezes ARP S.A. Jacek Goszczyński osobiście zajął się przekazywaniem pełnomocnikowi „Stiching Particulier Fonds Green-rights” najświeższych danych, tak aby ten mógł reagować na nie jeszcze zanim wyświetlą się na jego komputerze a jednocześnie oszczędzić na liczbie postąpień, która była ograniczona. (…)” – wyjaśnia rolę urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu dokument CBA. Czy Jacek Goszczyński mógł nie wiedzieć, że łamie prawo i prowadzi przetarg z naruszeniem zasad niedyskryminacji, wbrew dyrektywom Komisji Europejskiej? W żadnym wypadku. 4 listopada 2008 roku podczas obrad senackiej Komisji Gospodarki Narodowej, w której obradach uczestniczył również wiceprezes ARP Jacek Goszczyński, wystąpił podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa Zdzisław Gawlik, który omówił sytuację polskich stoczni produkcyjnych. Padły wówczas następujące słowa: „Prowadząca postępowanie wyjaśniające Pani Komisarz Kroes, nie wydając decyzji odnośnie złożonych planów, w stosunku do Stoczni Gdynia S.A. oraz SSN zaproponowała stronie polskiej inne rozwiązanie polegające na zbyciu aktywów stoczni w trakcie prowadzenia działalności przez stocznie. Komisja oczekuje sprzedaży majątku stoczni w drodze otwartego, przejrzystego niedyskryminującego i bezwarunkowego przetargu.”

2 .„Podmioty polskie, które były zainteresowane nabyciem majątku stoczni, były przez urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu zniechęcane, wywierano na nie naciski, aby odstąpiły od przetargu” – twierdzi Mariusz Kamiński. Z tą tezą w pełni koresponduje opinia Kamińskiego, iż „ Były podmioty zainteresowane realnym nabyciem części majątku stoczniowego.” Jeszcze dwa lata temu w kolejce chętnych do przejęcia stoczni w Gdyni i Szczecinie stało kilka poważnych firm. Wśród nich m.in. RCC Ltd. izraelskiego armatora Ramiego Ungara, spółka Amber należąca do potentata na rynku stalowym Przemysława Sztuczkowskiego, ukraiński ISD (Związek Przemysłowy Donbasu, drugi pod względem wielkości konglomerat przemysłowy na Ukrainie, właściciel stoczni Gdańsk) oraz Mostostal-Chojnice wraz z norweskim producentem statków, spółką Ulstein Verft. Gdy władzę przejęła PO, inwestorzy badali już kondycję finansową i stan prawny Stoczni Gdynia. Za najpoważniejszego kandydata do przejęcia branża uznała Ramiego Ungara, który wybudował u nas 20 statków. Nowy minister skarbu Aleksander Grad zdecydował jednak, że izraelski armator nie jest brany pod uwagę jako inwestor. Jak twierdzi „Wprost” - Grada do izraelskiego armatora mieli zniechęcić Antoni Poziomski, ówczesny prezes Stoczni Gdynia, oraz Jacek Goszczyński, główny doradca w sprawach przemysłu stoczniowego i dobry znajomy Grada. „Goszczyński cały czas wmawiał Gradowi, że Ungar, Amber oraz ISD to kiepscy inwestorzy dla stoczni, i zapewniał, że ma lepsze rozwiązanie” - informował Arkadiusz Aszyk, były wiceprezes Stoczni Gdynia. Z cytowanej już notatki senackiej Komisji Gospodarki Narodowej z dn.4.11.2008 r. możemy się dowiedzieć, że ten sam Jacek Goszczyński zapewniał senatorów, że „w przypadku Stoczni Gdańsk S.A. proces przekształceń własnościowych realizowany był przez Agencję Rozwoju Przemysłu S.A. Większościowy pakiet akcji Stoczni Gdańsk S.A. znalazł się w rękach Grupy ISD Polska Sp. z o.o. . Od stycznia 2008 r. ISD podjął we współpracy z władzami polskimi kontakty z Komisją Europejską celem przygotowania i przedstawienia Komisji planu restrukturyzacji Stoczni Gdańsk S.A.”, a minister Gawlik informował, jakoby „we wrześniu br. podpisano: - Umowę w sprawie kluczowych warunków sprzedaży udziałów Stoczni Szczecińskiej NOWA Sp. z o.o. inwestorowi Mostostal Chojnice S.A. oraz przekazano Komisji Europejskiej finalną wersję programu restrukturyzacji oraz umowę z ISD Stocznia Sp. z o.o. dotyczącą kluczowych warunków przyszłej umowy prywatyzacyjnej spółki Stocznia Gdynia S.A. i przekazano Komisji Europejskiej finalną wersję planu restrukturyzacji przygotowaną przez tego Inwestora. Plan ten został przygotowany dla projektu połączonych stoczni Gdańsk i Gdynia”. Z „Kalendarium udziału inwestora SPF Greenrights w procesie sprzedaży aktywów postoczniowych” przedstawionego przez MSP wiemy, że niecałe dwa tygodnie później 17 listopada 2008 r. minister Gawlik i Jacek Goszczyński spotkali się z Jaapa C.M. Veermanem dyrektorem z Banku Fortis Intertrust, a tematem rozmów było: zaprezentowanie możliwości inwestycyjnych w nawiązaniu do rządowego Programu Prywatyzacji na lata 2008-2011. 19 grudnia 2008 r. ci sami urzędnicy przyjęli już przedstawicieli inwestora SPF Greenrights - Jaapa Veermana oraz Rahmana El Assira. Raport CBA stwierdza: „W dniach 15-16 maja 209 r. przeprowadzony został przetarg na sprzedaż majątku Stoczni Szczecińskiej Nowa Sp. z o.o. (...) w tych dniach obaj prezesi Agencji skoncentrowali się jednak na podejmowaniu działań zmierzających do wyperswadowania innym inwestorom zamiaru wykupienia kluczowych składników majątku stoczni, tak aby zawczasu zapobiec sytuacji jaka miała miejsce w przypadku Stoczni Gdynia, kiedy to jeden z kluczowych obszarów nabyła spółka Gafako. (...) W tym celu zidentyfikowano te przetargi, w których istniało potencjalne zagrożenie przelicytowania przez innych inwestorów a mianowicie Jana Rosiek oraz Polimex Mostostal S.A. oraz Mostostal Chojnice S.A. (...) postanowili, że trzeba dać Konradowi Jaskóle, prezesowi zarządu Polimex Mostostal jasny sygnał, iż nie powinien on stawać do walki z "inwestorem katarskim".

3. „Już w drugiej połowie maja rząd polski miał pełną informację, że żaden „inwestor katarski“ nie istnieje. Jedynym podmiotem, który realnie występował w tej sprawie i realizował swoje interesy, był el Assir – międzynarodowy handlarz bronią. Wpłacił on wadium z prywatnego konta, gdyż liczył na odzyskanie rzekomych należności od państwowej firmy zbrojeniowej Bumar” – informuje Mariusz Kamiński. To twierdzenie wydaje się najmocniej udowodnione, skoro w części dotyczącej intencji El Assira potwierdza je również minister Grad, mówiąc: „ Odniosłem takie wrażenie w końcówce procesu sprzedaży stoczni, że inwestor próbuje sugerować, iż załatwienie kwestii Bumaru jest warunkiem do sfinalizowania projektu stoczniowego”. Grad jednak zastrzega – „Nie zaakceptowałem tego. Powiedziałem, że nie wolno tych dwóch rzeczy wiązać ze sobą”. Słowom Grada przeczą fakty. To z konta Libańczyka wpłynęło wadium w wys.8 mln euro i na rzecz jego interesu urzędnicy Agencji Rozwoju Przemysłu łamali prawo, informując Assira o tym, jakie oferty składają pozostałe podmioty. Rolę koordynatora działań przetargowych odgrywał Jacek Goszczyński - człowiek, który wcześniej współpracował z Bumarem i przypuszczalnie bardzo dobrze zna El Assira Z materiałów CBA wynika również, że kiedy reprezentowany rzekomo przez Libańczyka inwestor z Kataru nie dopełnił na czas formalności, urzędnicy wydłużali termin rejestracji do udziału w przetargu i wpłaty wadium, a gdy w pierwszym dniu przetargu „Katarczycy” postanowili wycofać się z transakcji, minister skarbu chciał całą procedurę przerwać. Nie sposób wierzyć, by tego rodzaju działania podejmowano na rzecz człowieka, którego propozycję minister Grad odrzucił.

W tym kontekście, niezwykle ważne pytania zadał Gradowi poseł Antoni Macierewicz, podczas konferencji prasowej w dn.15.10 br. pytając: „Czy jest prawdą, że minister skarbu Aleksander Grad przekazał panu El Asirowi dokument podpisany przez siebie, że wadium zostanie mu zwrócone? Czy jest prawdą, że pan minister Grad przekazał El Asirowi dokument, w którym zapewniał, że jeśli majątek stoczni zostanie nabyty przez kapitał katarski, to nie będzie tam prowadzona produkcja statków?” Zdaniem Macierewicza, te właśnie kwestie powinny być jak najszybciej wyjaśnione. Czy możemy wskazać jakąkolwiek przesłankę, która świadczyłaby, że inicjatywa wspólnego interesu z handlarzem bronią wyszła ze strony polskiej? To niewykluczone. Oto 15 lipca 2008 roku ambasada Polski w Kuwejcie zamieściła następujący komunikat: „W siedzibie placówki wizytę złożyła przebywająca w Kuwejcie delegacja Grupy Bumar, której przewodniczył Dariusz Dębowczyk, wiceprezes ds. handlowych firmy. Przedstawiciele Grupy Bumar poinformowali o planach działalności w Kuwejcie i w regionie firmy Bumar Gulf, której Grupa Bumar jest udziałowcem. Zgłoszono udział firmy w kuwejckich targach PROTEX 2008, wraz z grupą polskich przedsiębiorstw z sektora obronnego i bezpieczeństwa, w dn. 3- 6 listopada br. Przedyskutowano możliwości intensyfikacji polsko-kuwejckich relacji gospodarczych i dalszej promocji polskiej oferty eksportowej w regionie”. W czerwcu 2008 roku Dariusz Dębowczyk – nowy wiceprezes Bumaru ds. handlowych zapowiadał zmianę strategii firmy. Wśród priorytetów Bumaru znalazły się konkretne zapowiedzi: „Priorytetem będzie umocnienie i rozszerzenie pozycji Bumaru na rynku indyjskim. Już się to po części udało. Bumar rozpoczyna współpracę z koncernami Tata i Bharat Electronics Limited (ten ostatni jest partnerem WB Electronics). Indie mają być nie tylko klientem, ale partnerem Bumaru. Hindusi są zainteresowani wspólnymi inwestycjami w systemy obronne, nie wykluczają inwestowania w polski przemysł zbrojeniowy. Indie bardzo zainteresowane są naszym sprzętem kolejowym, oferowanym przez Bumar; Indonezja i Malezja pozostaną ważnymi klientami Bumaru. Nowe otwarcie rokuje rynek Wietnamu; Bumar planuje prawdziwą ofensywę eksportową używaną bronią z zapasów Wojska Polskiego w Afryce Północnej i Afryce Zachodniej. Nowymi polami ekspansji będą kraje Ameryki Łacińskiej: Argentyna, Chile, Peru, Kolumbia, a być może także Wenezuela”. Istotną przeszkodą w realizacji tych planów, mogły okazać się procesy wytoczone polskiej firmie z tytułu niezrealizowanych umów z firmami, pośredniczącymi w sprzedaży broni. Sprawa ma związek ze śledztwem, prowadzonym od kwietnia 2008 roku przez Prokuraturę Okręgową w Warszawie , w którym badane są umowy opiewające na miliony dolarów, jakie zawierał zarząd Bumaru kierowany przez Romana Baczyńskiego. Chodzi o wielomilionowe prowizje, wypłacane przez lata spółkom pośredniczącym w zawieraniu kontraktów przez Bumar. W latach 2001-2007 ówcześni członkowie zarządu firmy zawierali niekorzystne umowy „na usługi doradcze i marketingowe” z firmami SUBCI, GOLDEN VISION, BUMAR GULF GENERAL TRADING. Pośrednikiem w tych transakcjach był El-Assir. Pieniądze przekazywano poprzez firmy "słupy", skąd trafiały do właściwego odbiorcy. Zarząd Bumaru, powołany za czasów rządów PiS zdecydował o wstrzymaniu wypłaty należności, a sprawa trafiła do prokuratury. Bez wątpienia, ta sytuacja musiała mieć negatywny wpływ na pozycję firmy. Dotyczyła bowiem spółki Bumar Gulf, poprzez którą Bumar działał na rynkach zagranicznych. Z tej przyczyny plany nowego zarządu, powołanego przez ministra Grada wymagały uregulowania wcześniejszych należności wobec zagranicznych kontrahentów. Zamiar wejścia na nowe rynki i pozyskania intratnych kontraktów może mieć bezpośredni związek z El Assirem. To człowiek doskonale umocowany na rynku handlu bronią, o dużych koneksjach i możliwościach. Jego pomoc była konieczna, by odzyskać utracone i zdobyć nowe rynki zbytu. Oświadczenie zarządu Bumaru z dn.12.10.2009 roku (wydane po ujawnieniu afery stoczniowej) wyraźnie wskazuje, że od roku 2008 prowadzono działania związane z rozliczeniami spółki wobec zagranicznych podmiotów. Czytamy tam m.in.: „Dla uporządkowania funkcjonowania spółki na wielu rynkach zagranicznych nowo powstały Zarząd Bumar Sp. z o.o. rozpoczął w czerwcu 2008 r. procedurę przeglądu istniejących umów agencyjnych. Niektóre z tych umów rozwiązano, w niektórych doszło do zawarcia ugody i rozliczenia zobowiązań. W przypadku umów z obszaru Bliskiego Wschodu reprezentowanych przez spółkę Bumar Gulf General Trading WLL, po wielomiesięcznych negocjacjach udało się zawrzeć ugodę, ale jej treść nie została zatwierdzona przez organ właścicielski, tj. Ministra Skarbu Państwa. "Warto zwrócić uwagę na zadziwiającą zbieżność przedsięwzięć zarządu Bumaru z działaniami rzekomego inwestora SPF Greenrights. W kalendarium MSP dotyczącym udziału SPF w procesie sprzedaży stoczni pod datą 4 grudnia 2008 r. znajdziemy zapis: - „e-mail Pana Jaapa Veermana do Wiceprezesa ARP S.A. Pana Jacka A. Goszczyńskiego, informujący o zainteresowaniu klientów Pana Veermana propozycjami Ministerstwa Skarbu Państwa, w szczególności o zainteresowaniu kontynuowaniem rozmów na temat nabycia stoczni”. W dwa tygodnie później - 19 grudnia 2008 r. – nastąpił przyjazd do Warszawy przedstawicieli inwestora SPF Greenrights i pierwsze spotkanie w MSP. W spotkaniu tym już uczestniczył El Assir. Od tego momentu liczba spotkań urzędników ARP z rzekomym inwestorem wyraźnie wzrasta. Następują one kolejno : 22.01.2009r., 23.01. 28.01. 3 i 4 .02. Skąd to przyśpieszenie? Otóż 20 listopada 2008 r. z wizytą do Kuwejtu i Kataru udał się Donald Tusk. Towarzyszyła mu grupa polskich biznesmenów – w tym prezes zarządu Bumaru Edward Nowak. W komunikacie z tej wizyty, zamieszczonym na stronie internetowej Bumaru możemy przeczytać: „ Kilkudniową wizytę wypełniły przede wszystkim spotkania z najważniejszymi politykami tych państw i sprawy gospodarcze. Głównym punktem wizyty Prezesa Edwarda E. Nowaka i Podsekretarza Stanu ds. Polityki Obronnej MON Stanisława Komorowskiego było spotkanie z Wiceministrem Obrony Narodowej Kuwejtu oraz Szefem Sztabu Armii Kuwejtu. Podczas spotkania przedstawiona została oferta produktowa Grupy Bumar; rozmawiano także na temat ewentualnych dostaw sprzętu produkowanego w spółkach Grupy Bumar. Prezes Nowak złożył również wizytę w spółce zależnej Bumar Gulf, gdzie zapoznał się z jej założeniami i planami na przyszłość oraz przedstawił oczekiwania Bumaru w stosunku do Bumar Gulf wynikające ze Strategii Grupy Bumar na lata 2008-2012. Rozmowy szefów rządów krajów, które odwiedziła polska delegacja skupiły się na sprawach regionalnych i międzynarodowych oraz sposobach poprawy stosunków dwustronnych, w szczególności w dziedzinie inwestycji i handlu.” Jestem przekonany, że aktywność SPF Greenrights i przyśpieszenie rozmów z ARP ma związek z ustaleniami, poczynionymi podczas wizyty Donalda Tuska w krajach arabskich. Świadczy o tym nie tylko przedstawione powyżej kalendarium, ale przede wszystkim bezsporna relacja, istniejąca między planami Bumaru, rolą El Assira i mistyfikacją z zakupem stoczni. Z tak zarysowanej tezy wynikałoby, że to przedstawiciele polskiego rządu byli inicjatorami działań, które doprowadziły do obecnej sytuacji. Mielibyśmy wówczas do czynienia z wielowątkową koncepcją, w której próbowano zrealizować interesy lobby zbrojeniowego i tzw. „grupy trzymającej stocznie”. Pomysł mógł być stosunkowo prosty. Po rozwiązaniu WSI i zmianach personalnych w zarządach firm zbrojeniowych, ludzie „wojskówki” utracili najbardziej dochodowe źródło zysków, jakim było kontrolowanie handlu bronią. Decyzja o zaprzestaniu spłacania długów Bumaru, zaciągniętych w drodze nielegalnych działań poprzedniego zarządu sprawiła zaś, że przed polskimi produktami zamknięte zostały liczne rynki zbytu. Sytuację pogarszał fakt, że Bumar odmówił zapłaty wielomilionowych prowizji jednemu z największych i wpływowych pośredników w światowym handlu bronią. Niewykluczone, że część tych prowizji miała trafić do kieszeni ludzi związanych z WSW/WSI. Po dojściu do władzy Platformy Obywatelskiej, priorytetem działań nowego rządu stała się reaktywacja układu biznesowo – agenturalnego i powrót do gry osób ze środowiska peerelowskich służb wojskowych. Odbudowa wpływów wymagała, by odzyskać utracone źródła zysków i przejąć kontrolę nad najbardziej dochodowymi obszarami gospodarki. Postanowiono zatem podjąć współpracę z międzynarodowymi handlarzami bronią i po przejęciu zarządu Bumaru rozpocząć „nowe otwarcie” na rynki azjatyckie i afrykańskie. W tę samą koncepcję można wpisać próbę zawarcia kontraktów na dostawy arabskiego gazu do gazoportu w Świnoujściu. Obsadzenie „swoimi” ludźmi spółek skarbu państwa – w tym również firm paliwowych dawało gwarancję, że zyski z tych transakcji trafią w odpowiednie ręce. Wpływy El-Assira i tzw. „grupy z Marbelli” - zrzeszającej największych w świecie handlarzy bronią, są w świecie arabskim na tyle mocne, że powodzenie interesów zależało od pośrednictwa Libańczyka, a jego dobra wola – od spłaty zaległych długów i zapewnienia mu zysków w nowych przedsięwzięciach. Okazję do połączenia tych celów dostrzeżono w procesie sprzedaży aktywów stoczniowych. Spodziewano się, że opinia publiczna łatwo zaakceptuje każdego inwestora – dobroczyńcę, który wybawi rząd od kłopotów, zapewni produkcję i rynek pracy. Ten efekt propagandowy został wykorzystany z premedytacją, tuż przed wyborami do parlamentu europejskiego, gdy rzekomego katarskiego inwestora przedstawiano jako najlepszy wybór dla przemysłu stoczniowego. Nie bez znaczenia dla podjęcia decyzji, mogły być naciski ludzi związanych z Bumarem, których interesy mógł reprezentować wiceprezes Agencji Rozwoju Przemysłu Jacek Goszczyński, powołany na to stanowisko w listopadzie 2008. Ta nominacja stanowiła element przygotowań do przeprowadzenia kombinacji. Podobny cel mogło mieć powierzenie Dariuszowi Dębowczykowi funkcji wiceprezesa ds. handlowych w Bumarze, gdzie trafił prosto z firmy NAT Export-Import Leszka Cichockiego – związanej z ludźmi WSW/WSI. O głównych bohaterach tej afery i ich powiązaniach będę jeszcze pisał. Warto zauważyć, że nowa rządowa strategia zakładała szybką wycenę i wniesienie do Bumaru najpóźniej do 2008 roku gdyńskiego Radmoru, znakomicie prosperującego producenta wojskowych radiostacji. Byłby to początek demontażu istniejącej dotąd w Agencji Rozwoju Przemysłu zbrojeniowej grupy lotniczej i radioelektronicznej. Po Radmorze do Bumaru miałyby trafić z Agencji także wrocławski Hydral i spółka handlowa Cenzin, konkurująca niegdyś z Bumarem na rynku uzbrojenia. Ta konsolidacja miała zakończyć się wprowadzeniem silnej Grupy Bumaru na giełdę - co można łączyć z propozycją objęcia przez El Assira akcji spółki – o czym informował minister Grad. Od początku uzgodniono, że El-Assir stanie do przetargów pod „przykryciem” finansowej struktury korporacyjnej SPF, której konstrukcja uniemożliwi późniejsze ustalenie osób i ich powiązań kapitałowych. Jej „gwarantem” miał być Qatar Islamic Bank i jego fundusz Qinvest – którego władze nie musiały nawet znać prawdziwego celu operacji. Zdaniem wielu ekspertów Stichting Particulier Fonds Greenrights powstał jedynie dla sfinalizowania zakupu aktywów stoczni i był tzw. wehikułem koniecznym dla przeprowadzenia skomplikowanej transakcji. Stworzono więc naprędce rzekomego inwestora stoczniowego, którego miał reprezentować Jan Ruurd de Jonge – człowiek kompletnie nieznany w branży stoczniowej. Krzysztof Piotrowski – inżynier, specjalista budowy okrętów, który przygotowywał program prywatyzacji Stoczni Szczecińskiej twierdzi, że Reinhard Lüken, szef CESA (Comunity of European Shipyards Association) - Stowarzyszenia Stoczni Europejskich deklarował, że w ogóle nie zna Jana Ruurd de Jonge, choć polski rząd przedstawił go jako fachowca i budowniczego statków. Nagłe zniknięcie tego człowieka- oficjalnie szefa "Polskich Stoczni”, tuż po ujawnieniu kulisów przetargu stoczniowego, powinno stanowić wskazówkę z kim w rzeczywistości mieliśmy do czynienia. Celem mistyfikacji przetargowej mogło być przejęcie terenów i majątku stoczni, a następnie ich odsprzedaż lub przeznaczenie na dochodowe inwestycje. Dochód z transakcji byłby formą spłaty zobowiązań Bumaru wobec El Assira. Wyłącznie propagandowy wymiar tej transakcji wydaje się mało prawdopodobny, zważywszy na stopień jej skomplikowania. Późniejsze w czasie objęcie akcji giełdowych Grupy Bumar, gwarantowałoby Libańczykowi udział w zyskach płynących z kontraktów zbrojeniowych. O swoje interesy zadbała również „grupa trzymająca stocznie”. Już sama konstrukcja zakupu aktywów stoczniowych przez ludzi nie znających tej branży, gwarantowała dyrektorom stoczni i licznych spółek realny udział w gospodarowaniu tym majątkiem. Taką opinię wyraził m.in. Janusz Szlanta – znany menedżer stoczniowy, twierdząc, że „inwestor katarski” oddałby zarządzanie tej właśnie grupie ludzi. Głównym sposobem na osiągniecie zysków, wydaje się jednak sprzedaż po zaniżonych cenach dochodowych spółek stoczniowych (Europlazma Serwis, Euro-Guard, Eurocynk, Eurorusztowania, Unitrans, Europref, Euromos), wobec których stocznie posiadały zobowiązania płatnicze. Natychmiast po sprzedaży spółek, stocznie spłacały swoje długi, przez co nabywca zyskiwał kilkakrotnie więcej niż wydał na zakup spółki. Jako przykład tego rodzaju transakcji można wskazać zakup spółki Euro- Guard za kwotę 420.000 zł przez Jana Woźniaka – który od czerwca br. był przewodniczącym rady nadzorczej tej spółki oraz spółki Europlazma Serwis. Z przedstawionej powyżej koncepcji wynika, że wszystkie strony tego interesu miały otrzymać zagwarantowane zyski. Wyjaśnia to stopień zaangażowania urzędników Agencji Rozwoju Przemysłu, ludzi służb specjalnych i Bumaru oraz polityków Platformy. Jest również oczywiste, że autorem koncepcji musiała być strona polska - której korzyści, polegające na zwiększeniu dochodów Bumaru (w tym, zysków dla ludzi WSI z handlu bronią) oraz „rozwiązaniu” problemu stoczniowego wydają się wyprzedzać interes El-Assira. Niewykluczone, że końcowe porozumienie w tej sprawie osiągnięto w listopadzie 2008 roku, podczas wizyty w Kuwejcie i Katarze premiera polskiego rządu. Pojawienie się niedługo potem arabskiego handlarza bronią, w niezwykłej dla Assira roli poważnego inwestora stoczniowego, oddaje istotę tej gorzkiej, cynicznej mistyfikacji. Aleksander Ścios

Prokurator, biznesmen i bandyci Kim jest człowiek, któremu Piotr Jasiński ujawnił sekrety śledztwa w sprawie porwania? Prokuratora Jasińskiego z Olsztyna chwalono za postępy w śledztwie dotyczącym porwania Krzysztofa Olewnika. To właśnie olsztyńscy śledczy zajmowali się tą sprawą, gdy w nocy z 27 na 28 października 2006 roku w miejscowości Różan pod Ciechanowem specjalna grupa policjantów z CBŚ wykopała w lesie zawinięte w siatkę zwłoki mężczyzny. Dzień później laboratorium kryminalistyczne potwierdziło, że szczątki należą do porwanego w 2001 roku Krzysztofa. Zbigniew Kozłowski, zastępca prokuratora okręgowego w Olsztynie, szef grupy śledczej, mówił w mediach: – Wiemy, kto brał udział w porwaniu, wiemy, kto zabił Krzysztofa Olewnika. Wiemy, kto był mózgiem całej grupy.Tyle że – jak ustaliliśmy – jeszcze przed przekazaniem sprawy z warszawskiej prokuratury do Olsztyna zatrzymano już herszta grupy porywaczy Wojciecha Franiewskiego (zmarł potem w areszcie) oraz Sławomira Kościuka (także zmarł później w więzieniu), który pomagał zabić uprowadzonego syna Włodzimierza Olewnika. W dodatku okazało się, że prokurator Jasiński miał drugie, ciemne oblicze...

Wpadka na drutach W 2006 roku specjalna grupa funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego z Olsztyna pod nadzorem Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku prowadziła śledztwo wobec jednego z olsztyńskich biznesmenów Wojciecha K. Przedsiębiorca miał założone podsłuchy. CBŚ nagrała m.in. tajemniczego rozmówcę, który informował biznesmena o tym, co dzieje się w prokuraturze. Człowiek ten rozmawiał przez telefon zakupiony na początku 2006 r. przez firmę Comtrans (założoną przez znajomego podsłuchiwanego biznesmena). W kolejnych rozmowach tajemniczy rozmówca się przedstawił. Okazał się nim olsztyński prokurator Piotr Jasiński.

“Rz” dotarła do stenogramów rozmów zarejestrowanych przez CBŚ. Wynika z nich, że Wojciech K. szczególnie interesował się sprawą Olewnika. Jasiński prowadził ją od lipca 2006 roku. Kiedy w maju 2006 roku zapadła decyzja o przekazaniu akt sprawy Olewnika do Olsztyna, Jasiński zadzwonił do biznesmena i poinformował go: – Mamy tę sprawę. Później wielokrotnie zdradzał mu szczegóły śledztwa. W jednej z ostatnich podsłuchanych rozmów Wojciech K. zadzwonił do Jasińskiego, by ten podjechał do niego do domu. – Jest tu kilka czeków do podpisania – powiedział.

Znajomi Wojciecha K. Wojciech K., który wypytywał prokuratora Jasińskiego, to szanowany na Warmii i Mazurach przedsiębiorca. Ale jego nazwisko znaleźliśmy m.in. w aktach zabójstwa groźnego olsztyńskiego gangstera. W 1995 roku w Olsztynie zastrzelono Dariusza R., bandytę kierującego jedną z grup przestępczych z Warmii i Mazur. Prokuratorom nie udało się nigdy znaleźć jego zabójców. Za to przy okazji tej sprawy śledczy szczegółowo opisali gangi działające na terenie Olsztyna w latach 90. Jednym z nich kierował zastrzelony Dariusz R. “Zajmował się wraz z innymi ochroną agencji towarzyskich, rewindykacją długów i innych należności na koszt wierzycieli” – piszą prokuratorzy i zaznaczają: “Równocześnie na terenie Olsztyna prowadziła i prowadzi działalność o podobnym charakterze grupa, której przewodzą Wojciech K. i Zdzisław K., a w skład której wchodzą Piotr M., Rafał M., Andrzej i Jarosław R., Tomasz Z., Radosław P. i Paweł P.”.Śledczy wskazują, że obie grupy powstały z jednej, której na początku lat 90. przewodził Wojciech K.“Rz” dotarła także do policyjnych dokumentów i zeznań świadków, które potwierdzają powiązania Wojciecha K. ze światkiem przestępczym.

Wynika z nich, że bliskim kolegą dzisiejszego biznesmena był Zdzisław K. ps. Bocian – karany za kradzież i rozbój z gwałtem. Zdzisław K. zeznał: “Przez okres ok. 2 lat grałem z kolegami w trzy karty. W ramach tych gier zarobiłem znaczną ilość pieniędzy. W trzy karty grałem z Piotrem M., a także Darkiem i Krzysztofem R. Chcę powiedzieć, że najczęściej przebywałem wśród następujących osób: Stanisław K., Wojciech K., Rafał M., Andrzej R., Artur G., Piotr M.Wymieniony przez “Bociana” Stanisław K. na początku lat 90. prowadził w Olsztynie agencję towarzyską Lovestory. W prokuraturze mówił: “Kilka lat temu doszło do nieporozumienia pomiędzy Zdzisławem K. a grupą R. Była jakaś bójka w lokalu Joker. Wiem, że z jednej strony był Wojciech K. i Zdzisław K., a z drugiej grupa R. Nie wiem, o co im poszło, ale wydaje się, że o pieniądze, lecz bliżej nie wiem. Mogło też chodzić o to, kto ma dominować w Olsztynie”.“Cały zatarg ze Zdzisławem K. rozpoczął się dwa – trzy lata temu. Wtedy K. i Wojciech K., Rafał M., Grzegorz G. i bracia R. postanowili zlikwidować w Olsztynie wszystkie agencje towarzyskie i założyć jedną, będącą ich własnością. Jedną z metod likwidacji agencji było zastraszanie pracujących tam dziewczyn” – mówił z kolei podczas przesłuchania Krzysztof R. Przedsiębiorcę bardzo interesowała sprawa Olewnika. Jasiński prowadził ją od lipca 2006 r.Sam Wojciech K. przesłuchany w 1995 roku przyznał się do znajomości ze Zdzisławem K., Dariuszem R., Piotrem M., Andrzejem i Jarosławem R. oraz Rafałem M. i Pawłem P. Zdzisław K. ps. Bocian przepadł bez wieści w 1995 roku. Piotr M. i Jarosław R. odsiadują dziś wyrok za prowadzenie grupy przestępczej i sprzedaż narkotyków. Dodatkowo M. odsiaduje wyrok za porwania dla okupu. Biznesmen “przewodzący grupie” Wojciech K. zaczął inwestować w różne firmy od branży chemicznej przez spożywczą po budowlaną. Jego aktywa warte są dziś kilkaset milionów złotych. Paweł P. ma własne firmy. Jest też wspólnikiem Wojciecha K. Śledztwo w sprawie zabójstwa Dariusza R. umorzono. Prowadzący je prokuratorzy stwierdzili m.in., że Wojciech K. “przewodzi” grupie przestępczej. Ale w tej sprawie postępowania nie wszczęli. Dlaczego? Zapytaliśmy o to Piotra Miszczaka, naczelnika V wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Olsztynie. To tam znajdują się dziś akta zabójstwa Dariusza R. – Faktycznie nie było takiego śledztwa – mówi tylko Miszczak. – A jak przez śledczych został określony Wojciech K.? – dopytujemy. – K. to szanowany biznesmen – odpowiada prokurator Miszczak. Dopiero naciskany przyznaje, że w decyzji o umorzeniu śledztwa dotyczącego zabójstwa Dariusza R. “szanowany biznesmen” określony został jako szef grupy przestępczej. Co ciekawe, dwa umorzone śledztwa w sprawie zabójstwa Dariusza R. prowadzili prok. Janusz Płoński i prok. Zbigniew Kozłowski – ten sam, który od 2006 roku nadzorował w Olsztynie śledztwo w sprawie porwania Olewnika. Więcej o dzisiejszym biznesmenie z Olsztyna mówi Jarosław S. pseudonim Masa, najważniejszy świadek koronny w Polsce. W 2001 roku był przesłuchiwany w olsztyńskiej prokuraturze w sprawie zabójstwa Dariusza R. – Wojciech K. mieszka w domu na górce nad jeziorem nieopodal lasu. Jak się jedzie do Olsztyna od strony Warszawy, trzeba minąć w Olsztynie po prawej stronie Hotel Park, następnie jechać do centrum i tam na skrzyżowaniu ze światłami skręcić w lewo. Dalej jedzie się drogą asfaltową przez las i zjeżdża się w polną drogę. Tak jakby się zawracało do centrum Olsztyna – mówi nam “Masa”. – Wojciech K. był rezydentem Pruszkowa w Olsztynie. Bardzo niebezpieczny człowiek.

Porwanie czy porachunki Informacje o Wojciechu K. pojawiają się też w innych aktach śledztw. To sprawy związane z falą porwań dla okupu w Olsztynie na przełomie lat 1999 i 2000. Bandyci porywali biznesmenów albo członków ich rodzin i żądali za uwolnienie pieniędzy. W Olsztynie porwaniami zajmowali się Piotr M. – znajomy Wojciecha K., Grzegorz M. ps. Predator, Norbert S. ps. Monstrum oraz Marek G. ps. Mózg. Wojciech K. był jednym z poszkodowanych biznesmenów. Uprowadzono mu syna. Schwytani bandyci przedstawiali jednak sprawę w sądzie w zupełnie innym świetle.– Wojciech K. był winny pieniądze za transport tira papierosów, które przewieźliśmy mu do Niemiec – mówił Mariusz Ch. ps. Świniak. Papierosy do Niemiec dla K. miał przewieźć Grzegorz M. “Predator”.Ale sąd nie dał wiary wyjaśnieniom oskarżonego. Nie zainteresowały one też prokuratury. Ciekawie wygląda również historia śledztwa olsztyńskich porwań. Postępowanie prowadził początkowo duet śledczych Paweł Łobacz i Arkadiusz Szwedowski. To oni dokonali pierwszych zatrzymań. I to oni zaczęli przygotowywać pisanie aktu oskarżenia. Ale decyzją Jana Przybyłka, wtedy i dziś prokuratora okręgowego w Olsztynie, akta zostały im odebrane i przekazane Piotrowi Jasińskiemu. Dalsza historia jest już znana. Jasiński został w kraju obwołany specjalistą od porwań, mimo że w śledztwie zrobił niewiele. Widać to, gdy przegląda się akta olsztyńskich porwań. Ale ich poza nami nikt nie czytał. Nawet były prokurator krajowy i były szef MSWiA Janusz Kaczmarek, który w swojej ostatniej książce o porwaniach wychwala Piotra Jasińskiego. – Miałem analizę akt i akt oskarżenia. Akt głównych nie czytałem – przyznaje “Rz” Kaczmarek. W 2002 r. po fali olsztyńskich porwań Wojciech K. razem z innymi biznesmenami założył w Olsztynie Warmińsko-Mazurskie Stowarzyszenie na rzecz Bezpieczeństwa. W stowarzyszeniu jest kilkanaście osób ze świata biznesu Warmii i Mazur. Honorowym prezesem został Wojciech Brochwicz, były wiceminister MSWiA. Na organizowane przez stowarzyszenia konferencje przyjeżdżali gen. Sławomir Petelicki, były dowódca GROM, i Janusz Kaczmarek. Związany z nim był też detektyw Krzysztof Rutkowski – odpowiadał za bezpieczeństwo jego członków.

Z dokumentów KRS stowarzyszenia wynika, że jego członkowie zapraszali np. na Wigilię prokuratora okręgowego Jana Przybyłka i prokuratora Piotra Jasińskiego. Stowarzyszenie wpłacało też darowizny dla olsztyńskiej policji: w 2003 i 2004 roku po 8 tys. zł. W sprawozdaniach można wyczytać, że stowarzyszeniu zależało na “dalszym budowaniu dobrej relacji z prokuratorem okręgowym, szefami policji i prezesem sądu”.

Olewnik szuka pomocy w Olsztynie To właśnie do tego stowarzyszenia w 2004 roku zgłosił się Włodzimierz Olewnik, ojciec porwanego w 2001 r. Krzysztofa. Szukał pomocy. Włodzimierz Olewnik nie pamięta dziś dokładnie, kto skierował go do WarmińskoMazurskiego Stowarzyszenia na rzecz Bezpieczeństwa. Raz mówi, że przeczytał o nim w gazecie, innym razem, że dowiedział się od Brochwicza, a jeszcze innym, że od swojego mecenasa Bogdana Borkowskiego. Pewne jest jedno: – Przedstawiciele stowarzyszenia kontaktowali się ze mną, by przekazać sprawę Olewnika do Olsztyna – mówi “Rz” Kaczmarek. Jedną z pierwszych osób, które w stowarzyszeniu poznał Olewnik, był Wojciech K. Biznesmen bardzo interesował się porwaniem Krzysztofa. Olewnikom obiecał pomoc. – Bardzo dobrze wypowiadał się o prokuratorze Jasińskim – mówi dziś mec. Bogdan Borkowski, pełnomocnik Olewnika.

Dziwne decyzje prokuratora Jeszcze w 2006 roku Włodzimierz Olewnik założył w Olsztynie fundację nazwaną imieniem jego syna. Miała zajmować się pomocą osobom, których bliscy zostali porwani. Fundacja mieściła się w tych samych pokojach, w których działa stowarzyszenie. Jesienią 2008 roku Olewnik przeniósł fundację do Płocka. Nasze pytania o powody takiej decyzji zostały bez odpowiedzi. Rodzina Olewników, która od 2004 roku zabiegała, by śledztwo w sprawie uprowadzenia Krzysztofa przenieść do olsztyńskiej prokuratury, dziś o prokuratorze Jasińskim nie wypowiada się już w superlatywach. Mają pretensję, że prowadząc śledztwo, podjął kilka dziwnych decyzji. Najpierw umorzył zarzuty udziału w grupie porywaczy Eugeniuszowi D. ps. Gienek. Kiedy rodzina Olewnika złożyła zażalenie, Jasiński przekonał ich do wycofania pisma. “Gienek” to przestępca z Sierpca. Znajomy miejscowego działacza SLD Grzegorza K. To ten polityk poznał Olewnika z “Gienkiem”. Zapewniał biznesmena, że D. pomoże odnaleźć porwanego syna. Jak wynika z akt sprawy porwania Krzysztofa, “Gienek” rzeczywiście znał Wojciecha Franiewskiego – szefa porywaczy. Ale Olewnikom nie pomógł. Wyłudził tylko od rodziny 180 tys. zł. Przy przekazaniu pieniędzy dla “Gienka” zawsze obecny był działacz SLD. “Gienek” znał też Andrzeja Króla, ps. Gruby. On również pod pozorem pomocy wyłudził pieniądze od rodziny porwanego Krzysztofa.“Grubego” do biznesmena przyprowadzili ludzie Krzysztofa Rutkowskiego. Sam detektyw podczas przesłuchania w sprawie Olewnika twierdził, że “Grubego” nie zna. Piotr Jasiński badał też nieprawidłowości w śledztwie w sprawie Olewnika. Przez pół roku nie wykonał żadnych czynności Tymczasem jeszcze jesienią 2006 roku do prokuratora Jasińskiego zadzwonił detektyw z Hamburga, który chciał przekazać materiały o powiązaniach “Grubego” z Rutkowskim. Ale Jasiński zignorował rozmowę z detektywem. Nigdy go nie przesłuchał. Sprawa wyszła na jaw wiosną 2008 roku, kiedy rozżalony detektyw z Niemiec opisał całe zdarzenie w skardze do ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Również dziwną decyzję Jasiński podjął w sprawie działacza SLD, który poznał Włodzimierza Olewnika z “Gienkiem”. Postawiono mu tylko zarzut nielegalnego posiadania amunicji. Sprawa ta nie miała związku z porwaniem, ale Jasiński nie wyłączył tego wątku do odrębnego śledztwa. Zrobił to dopiero wtedy, kiedy Grzegorz K. zapoznał się z całymi aktami porwania Olewnika. Jasiński uznał też, że za porwaniem stała tylko banda Wojciecha Franiewskiego.

Śledztwo po śledztwie W 2007 roku ówczesny prokurator okręgowy w Olsztynie Cezary Kamiński kazał Jasińskiemu wszcząć śledztwo w sprawie nieprawidłowości w postępowaniu dotyczącym porwania Olewnika. Ten przez prawie pół roku nie wykonał w tej sprawie żadnych czynności. – Przyszedł do szefa i oświadczył, że jest zmęczony. Chce, by tę sprawę wziął kto inny – opowiada jeden z olsztyńskich śledczych. Kaczmarek: – To zachowanie Jasińskiego jest bardzo dziwne. Z punktu widzenia prokuratorskiego to postępowanie było ważniejsze od tego pierwszego. W maju 2008 roku śledztwo zostało przekazane do Gdańska. Jak się dowiedzieliśmy, kilka dni temu tamtejsi śledczy ściągnęli z Olsztyna akta zabójstwa Dariusza R. Z Białegostoku wzięli akta sprawy korupcji w olsztyńskiej prokuraturze.Wobec Jasińskiego toczy się postępowanie dyscyplinarne m.in. za sprawę Olewnika. Prokurator nie chce rozmawiać z “Rz”. – Do czasu zakończenia postępowania dyscyplinarnego nie będę się wypowiadał – ucina. Mariusz Kowalewski , Robert Socha

CIENIE PRZESZŁOŚCI W IPN odnalazły się nowe dokumenty dotyczące Andrzeja Przewoźnika, sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Dotyczą jego rejestracji jako tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Łukasz”. Niewykluczone, że staną się podstawą do przeprowadzenia nowego procesu lustracyjnego Przewoźnika. Materiały odnalazła Cecylia Kuta, historyk krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Opisała je w książce pt. "Działacze" i "Pismaki". Aparat bezpieczeństwa wobec katolików świeckich w Krakowie w latach 1957–1989. – Prace nad książką trwały kilka lat. Przeprowadziłam szeroką kwerendę, w której trakcie dotarłam do nieznanych wcześniej dokumentów – mówi „GP” Kuta. Andrzej Przewoźnik nie chciał odnieść się ani do faktu odnalezienia materiałów, ani do ich treści. – Książki nie czytałem, nie znam tych dokumentów, a poza tym nie rozmawiam z „Gazetą Polską” – powiedział zdenerwowany i odłożył słuchawkę.

Kwerenda w archiwach MSW Wśród materiałów, które zostały przytoczone w publikacji Cecylii Kuty, znalazła się korespondencja Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z końca lat 80. Andrzej Przewoźnik, wówczas działacz krakowskiego oddziału stowarzyszenia PAX, zbierał materiały do swojej rozprawy doktorskiej. Zwracam się z uprzejmą prośbą o umożliwienie mi skorzystania ze zbiorów Waszego archiwum w celu przeprowadzenia kwerendy do przygotowywanej przeze mnie rozprawy naukowej, pisanej pod kierownictwem prof. dr hab. Mariana Zgórniaka na temat "Łączność zagraniczna/pocztowo – kurierska/ Komendy Głównej Armii Krajowej w latach 1039–1945". Nadmieniam, że prace nad opracowaniem powyższego zagadnienia mam już poważnie zaawansowane. M. in. przeprowadziłem dokładna kwerendę w archiwach Wojskowego Instytutu Historycznego, Centralnego Archiwum Wojskowego i CA KC PZPR – pisał Andrzej Przewoźnik 6 stycznia 1989 r. do dyrektora Centralnego Archiwum MSW w Warszawie. Pismo Przewoźnika było poprzedzone listem Mariana Zgórniaka, który prosił centralę MSW o udostępnienie materiałów. Kilka dni później rozpoczęła się tajna korespondencja między wysokimi funkcjonariuszami MSW, w której podkreślano fakt zarejestrowania Przewoźnika jako tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Z korespondencji wynika, że Andrzej Przewoźnik był traktowany jako tajny współpracownik SB, a fakt jego rejestracji stanowił argument, by pozytywnie rozpatrzyć jego podanie o wgląd w tajne archiwa MSW. W piśmie płk. K. Piotrowskiego, dyrektora Biura »C« MSW do gen. Stefana Stochaja, szefa Służby Zabezpieczenia Operacyjnego MSW z 23 lutego 1989 r. czytamy m.in.: Mgr Andrzej Przewoźnik jest zarejestrowany w Wydziale „C” Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Krakowie do Nr 33592 jako tajny współpracownik Wydziału IV. Zastępca Szefa WSW ds. Służby Bezpieczeństwa w Krakowie płk mgr W. Działowski pismem z dnia 14.02.1989 r. poinformował, że nie ma przeciwwskazań co do udostępnienia materiałów mgr Andrzejowi Przewoźnikowi. Przedstawiając powyższe proponuję udostępnić wyżej wymienione materiały zainteresowanemu. Ostatecznie Przewoźnik otrzymał zgodę na wgląd do archiwów MSW i wykonanie kserokopii materiałów dotyczących Oddziału VI Sztabu Generalnego Głównego Naczelnego Wodza w Londynie.

TW „Łukasz” Według dokumentów SB, Andrzej Przewoźnik został zarejestrowany jako tajny współpracownik „Łukasz”. W karcie odtworzeniowej pseudonimów Wydziału C Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych widnieje zapis, że Przewoźnik został zarejestrowany jako kandydat na TW 19 maja 1987 r., a współpraca „Łukasza” z SB miała miejsce od 21 czerwca 1988 r. do 5 listopada 1989 r.
Z dokumentów wynika, że funkcjonariuszem prowadzącym TW „Łukasza” był krakowski esbek starszy kapral Paweł Kosiba, inspektor Sekcji V Wydziału IV. Fakt rejestracji Andrzeja Przewoźnika jako tajnego współpracownika SB ujawniła w lipcu 2005 r. „Rzeczpospolita”, gdy okazało się, że Przewoźnik startuje w konkursie na prezesa IPN. W krakowskim IPN odnaleziono wtedy dokument sporządzony przez kpr. Kosibę 4 października 1990 r. Paweł Kosiba – wówczas inspektor SB – nie przeszedł weryfikacji. Żeby zostać przywrócony do pracy, napisał oświadczenie, które trafiło do Krzysztofa Kozłowskiego, szefa centralnej komisji weryfikacyjnej i ministra spraw wewnętrznych. W dokumencie wymienił swoich tajnych współpracowników wraz z numerami rejestracyjnymi, w tym Andrzeja Przewoźnika, który „miał informować o PAX”. Ostatnim funkcjonariuszem SB, który miał się kontaktować z Przewoźnikiem, była Elżbieta Markowska. „Jest mi wiadomo, że najważniejsze dokumenty i teczki zostały zniszczone w końcu sierpnia i na początku września 1989 r. Oficjalna decyzja wydana przez gen. Kiszczaka o zakazie niszczenia dokumentów nie była przestrzegana. Dokumenty niszczono jeszcze po likwidacji Wydz. IV, a był to już miesiąc [tekst nieczytelny] nie mogę nikogo obarczać winą. Wiem również, że stało się tak z teczką operacyjną Krzysztofa Kozłowskiego. Z teczki tej została tylko charakterystyka postaci, która została wysłana do Warszawy” – napisał w oświadczeniu Paweł Kosiba. Andrzej Przewoźnik potwierdził „Rzeczpospolitej”, że mieszkał w tym czasie w Krakowie na ul. Kościuszki i współpracował z PAX, kontrolowaną przez komunistyczne władze organizacją katolicką. Dziennikarze „Rz” przytoczyli jego oficjalny życiorys, w którym czytamy, że od 1986 do 1990 r. prowadził w Krakowie dyskusyjny Klub Historyczny, „który był bazą dla organizowania niezależnych struktur ruchu kombatanckiego i propagowania nieporuszanych oficjalnie tematów z najnowszych dziejów Polski”. Klub działał przy PAX. – Pani kapitan nachodziła mnie dwukrotnie, interesowała się pracami klubu. Odmówiłem współpracy – powiedział „Rz” w lipcu 2005 r. Przewoźnik.  Jak czytamy w „Rz”, w 1990 r. Przewoźnik był nikomu nieznanym pracownikiem Urzędu Wojewódzkiego w Krakowie. Wówczas nikt nie zwrócił uwagi na jego nazwisko w oświadczeniu esbeka. Dopiero w 2005 r. pracownicy IPN, przeglądając dokumenty z weryfikacji pracowników krakowskiej SB, skojarzyli „Łukasza” z Andrzejem Przewoźnikiem – szanowanym szefem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Na to stanowisko mianowała go 1 września 1992 r. premier Hanna Suchocka. Po publikacji „Rz” rozpętała się burza – kapral Kosiba zakwestionował to, co wcześniej sam napisał, a w obronę Andrzeja Przewoźnika zaangażowała się „Gazeta Wyborcza” i abp Józef Życiński. – Oprawca zostaje podniesiony do rangi autorytetu moralnego, natomiast ofiarę traktuje się jako istotę oskarżoną. Uważam, że przejawem UB-erracji jest przypisywanie jakiejkolwiek wagi dowodowej oskarżeniom, w których jedyny dokument stanowią zapiski funkcjonariuszy UB. Traktowanie serio takich zapisków prowadzi do brutalizacji rozgrywek politycznych – mówił KAI abp Życiński. Bez echa przeszedł fakt, że odnośnie do osób wskazanych przez kpr. Kosibę jako tajni współpracownicy SB zachowały się zapisy rejestracyjne w dziennikach MSW, a w niektórych przypadkach także i inne dokumenty świadczące o fakcie rejestracji, a nawet współpracy z tajnymi służbami PRL.

Proces lustracyjny W 2005 r. Andrzej Przewoźnik wystąpił do sądu lustracyjnego o autolustrację. Początkowo sąd odrzucił wniosek o wszczęcie procesu, ponieważ Przewoźnik jako sekretarz Rady Ochrony Pamięci nie musiał składać oświadczenia lustracyjnego. Kiedy jednak Przewoźnik postanowił ubiegać się o stanowisko prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, postanowiono proces wszcząć (14 września 2005 r. kolegium IPN wykluczyło Andrzeja Przewoźnika z konkursu o stanowisko prezesa. Powołało się na ustawę o Instytucie dyskwalifikującą kandydata, wobec którego zachodzi jakiekolwiek podejrzenie o kontaktach z tajnymi służbami PRL). Wydająca wyrok sędzia Małgorzata Mojkowska powiedziała, że zebrane dowody i zeznania świadków „absolutnie wykluczają tezę, że Przewoźnik w latach 80. zgodził się na współpracę z SB. Wniosek o uznanie, że Przewoźnik nie był tajnym współpracownikiem SB, złożył zastępca rzecznika interesu publicznego Andrzej Ryński. Teraz, cztery lata po wyroku sądu lustracyjnego, w sprawie Andrzeja Przewoźnika okazało się, że przeprowadzona kwerenda była niekompletna – w archiwach odnajdywane są coraz to nowe dokumenty.  

Dorota Kania 

POMÓŻMY KLAUSOWI - DLA NASZEGO BEZPIECZEŃSTWA Vaclav Klaus, prezydent Czech, z obawy przed ewentualnymi roszczeniami ze strony Niemców sudeckich i Węgrów domaga się od Unii Europejskiej gwarancji, jakie wynegocjowała Polska (uchwała Sejmu z 2004 r., przyjęta z inicjatywy Ruchu Katolicko-Narodowego, przy wsparciu PiS) i Wielka Brytania. Warto wykorzystać jego inicjatywę. Za sprawą Vaclava Klausa ponownie na forum unijne powróciła kwestia niemieckich roszczeń. Myślę, że warto tę inicjatywę prezydenta Czech wykorzystać, aby raz na zawsze zakończyć sprawę roszczeń we wzajemnych stosunkach polsko-niemieckich. Pamiętać należy, że nawet jeżeli Unia Europejska się zgodzi i prezydent Klaus uzyska zabezpieczenia mówiące o tym, ze Czechy nie będą zobowiązane do stosowania się do zapisów Karty Praw Podstawowych - nie ma gwarancji na to, że kwestia roszczeń zostanie zamknięta.
Sprawa ta może powrócić w przyszłości nawet mimo wyłączenia zastosowania Karty Praw Podstawowych i pomimo protokołu brytyjskiego. Za przykład może służyć rozporządzenie Rady WE 2201/2003 z 27 listopada 2003 roku ws. "dotyczącej jurysdykcji, rozpoznawania i wykonywania orzeczeń w sprawach małżeńskich oraz sprawach dotyczących odpowiedzialności rodzicielskiej", gdzie pojawił się zapis następującej treści: "Niniejsze rozporządzenie przestrzega praw podstawowych i stosuje się do zasad Karty Praw Podstawowych Unii Europejskiej; zmierza zwłaszcza do zapewnienia przestrzegania praw podstawowych dziecka zgodnie z art 24 KPP UE". Tak więc mimo wykluczenia Karty Praw Podstawowych jako takiej, jej poszczególne zapisy lub nawiązania do nich mogą być wykorzystane w unijnych rozporządzeniach. Nikt nie zagwarantuje, że w innych dokumentach nie pojawią się nawiązania do KPP, a dokładne prześledzenie tego typu informacji jest procesem mozolnym i skomplikowanym. Myślę, że warto by było poprzeć czeską inicjatywę i wspólnie na forum unijnym wezwać Niemcy do zamknięcia sprawy raz na zawsze, tak by strona niemiecka zobowiązała się do wzięcia roszczeń swoich obywateli na siebie. Polska nie jest całkiem bezpieczna ze względu na brak regulacji reprywatyzacyjnych. Przygotowywana przez rząd premiera Tuska tzw. ustawa przewiduje, że osoby, którym będzie przysługiwało prawo do zadośćuczynienia, musiały w trakcie wywłaszczenia posiadać obywatelstwo polskie. Prawo takie jest niezgodne z unijnym prawodawstwem. Traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską, a konkretnie art. 12 mówi bowiem o tym, że nie wolno  dyskryminować nikogo ze względu na przynależność państwową. Dlatego nawet jeżeli planowana ustawa reprywatyzacyjna wejdzie w życie, niewykluczone, że wraz z nią pojawią się kolejne komplikacje wynikające z niezgodności jej zapisów z traktatem reformującym. Trzeba więc pomyśleć nad definitywnym zamknięciem tej sprawy. Warto tu przywołać uchwałę sejmu RP z 10 września 2004 roku ws. praw Polski do niemieckich reparacji wojennych oraz w sprawie bezprawnych roszczeń wobec Polski i obywateli polskich wysuwanych w Niemczech. Sejm RP "apelował do władz Republiki Federalnej Niemiec o uznanie bezzasadności i bezprawności niemieckich roszczeń odszkodowawczych przeciwko Polsce oraz o zaprzestanie kierowania obywateli niemieckich na drogę sądową lub administracyjną przeciwko Polsce". I dalej cytat: "Sejm RP wzywa rząd RP podjęcia zdecydowanych kroków w sprawie definitywnego uznania przez Republikę Federalną Niemiec ewentualnej odpowiedzialności odszkodowawczej za szkody poniesione przez obywateli Niemiec wskutek przesiedleń i utraty majątku ludności po drugiej wojnie światowej wynikających z postanowień umowy poczdamskiej oraz wskutek późniejszych procesów repatriacyjnych." Wniosek jest następujący: Sprawa niemieckich roszczeń pomimo pozytywnego dla Polski orzeczenia Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu nie jest definitywnie zakończona i również inicjatywa prezydenta Czech Vaclava Klausa (jeżeli uzyska zabezpieczenia, jakie uzyskała Polska) nie oznacza, że sprawa tych roszczeń raz na zawsze zostanie zakończona.  Pewne zapisy Karty Praw Podstawowych mogą się pojawić w rozporządzeniach unijnych, będacych w zasadzie ustawami obowiązującymi we wszystkich państwach członkowskich, i de facto wszystkie państwa członkowskie muszą się do nich bezpośrednio stosować. Dlatego zapis KPP dotyczący prawa własności może być pretekstem do powrotu tematu roszczeń niemieckich. Uważam, że inicjatywa, jakiej się podjął prezydent Czech, powinna zainspirować zarówno Polskę, jak i Słowację, która wyraziła zainteresowanie tą kwestią, do stworzenia większej koalicji, mogącej w duchu uchwaly Sejmu RP z 10 września 2004 roku definitywnie zakończyć rozdział roszczeń niemieckich obywateli. Stefan Hambura

ŚP.Maciej Rybiński Jak wkrótce będziecie mogli Państwo usłyszeć na V-BLOGu, byłem w Klubie RONINA na wieczorze poświęconym pamięci śp. Macieja Rybińskiego. Z tej okazji przysłano mi Jego felieton zamieszczony (pod pseudonimem "Maciej Radwan") w Dwutygodniku „Towarzystwa Solidarność”  (Nr 21/94 z 3.11.1985 r.) który niniejszym tu zawieszam: Byłem wasalem Naukowe zasady funkcjonowania polsko-ludowego feudalizmu określił profesor Jan Balcerek z warszawskiej SGPiS, za podstawowe jego cechy uznając istnienie nomenklatury partyjnej, rezerwy kadrowej inwestytury już z przymiotnikiem feudalna. Są to naturalnie zasady umożliwiające sprawowanie władzy i jej utrzymywanie już nie tylko przez partię jako taką, ale przez grupę ludzi w partii, a i poza nią – związanych wspólnotą interesów. Jak każda tego rodzaju niedemokratyczna struktura, komunistyczny feudalizm w Polsce wytworzył własną, odrębną obyczajowość, której ocierając się o rodzime wasalstwo, a i sam poniekąd będąc nieświadomie wasalem, miałem okazję się przyglądać. W świat wasalstwa wszedłem, jak to normalnie bywa w feudaliźmie, drogą dziedziczenia, w roku 1968. Wczesną wiosną tegoż roku, wskutek słusznego oburzenia klasy robotniczej spiskiem syjonistyczno-kosmopolitycznym poddany zostałem pierwszej w życiu weryfikacji i zgodnie z hasłem „studenci do nauki, szczotka do zębów” przedwcześnie zakończyłem karierę słuchacza filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Ponieważ udział mój w zajściach i rozruchach ograniczał się do stania z opaską na rękawie w bramie Uniwersytetu i sprawdzania legitymacji – moim szefem, czyli naczelnym bramkarzem był Janusz Korwin-Mikke, znakomity dziś, choć kontrowersyjny, jak się to określa, publicysta – oraz do wzięcia w pysk od rozjuszonego przedstawiciela aktywu, który ruszył na mnie u stóp balkonu Pałacu Kazimierzowskiego na oczach podziwiającego zdecydowanie klasy robotniczej Senatu. Próbował się jeszcze ratować odwołaniem i tak trafiłem na rozmowę do nowego rektora, profesora Rybickiego, dziś podsekretarza stanu w ministerstwie Bez Teki. Była to jedna z najbardziej niemiłych – obok rozmowy 13 grudnia 1981 roku w Komendzie Dzielnicowej MO przy ulicy Opaczewskiej – rozmowa w moim życiu. Właściwie jeszczem gęby nie otworzył, a już spojrzawszy w zimne, rybie oczy Jego Magnificencji wiedziałem, że nic z tego. Ten rektor nie został powołany, by bronić studentów przed milicją, tylko by bronić socjalistycznej uczelni przed studentami. W dwa dni później miałem w ręku zamiast indeksu wezwanie po odbiór biletu do oddalonej jednostki wojskowej, w którymś z Zielonych Garnizonów, może w Orzyszu, a może w Bartoszycach. Ach, cóż za piękny to był widok na korytarzach Wojskowej Komendy Rejonowej przy ulicy Czerniakowskiej, w pobliżu sławnej „Sielanki”. Na drewnianych, ciągnących się wzdłuż ścian ławach zasiadł kwiat młodzieży z warszawskich uczelni, ale jakże zmieniony. Gdzieś podziała się zwykła arogancja, kancelaryjnej ciszy nie zakłócały pogwarki, żaden niestosowny chichot nie mącił powagi tego sanktuarium Świętego Obowiązku Obrony Ojczyzny. Drzwi, w które wpatrywaliśmy się z szacunkiem i przestrachem wypluwały z niezawodną regularnością kolejnych, pobladłych z dumy i szczęścia rekrutów, szepczących nazwy wprawiające w drżenie ręce i kolana: Morąg, Hrubieszów, Wołów. Wreszcie przyszła kolej i na mnie. Żegnając się w duchu z najbliższymi wszedłem pokornie schylony w drzwi, zza których wyjść miałem z sakramentem pokuty w ręku. Wnętrze, jak na instytucję wojskową przystało, urządzone było ze spartańską surowością. Na ścianie, przybity jednym, za to solidnym gwoździem wisiał Orzeł Biały w otoczeniu – jeszcze Gomułki i jeszcze Spychalskiego w mundurze marszałkowskim. W kącie stała szafa solidnie pancerna, a przez jej uchylone drzwi mogłem dostrzec napoczętą półlitrówkę, szklankę słusznych rozmiarów i kawałek chleba w przetłuszczonej przebitce maszynowej. Środek pokoju zajmowało zawalone papierami biurko, za którym siedział imponującej tuszy mężczyzna, o czerstwej twarzy podbarwionej lekko fioletem i z rozmarzeniem patrzył w zakratowane okno. Promień słońca padał mu na naramienniki, odbijając na twarzy dystynkcje majora. Chrząknąłem. Ruchem, w którym znać było znudzenie codziennej rutyny, wskazał mi krzesło i zażądał książeczki wojskowej. Podałem mu ją, modląc się w duchu o cud, i oto moja bezbożna modlitwa – bo czyż istnieje większa cnota niż piersią własną zasłaniać Ojczyznę przed zakusami nieprzyjaciół – została wysłuchana. Major Fioletówa otworzył książeczkę, z której wysypały się, włożone tam kiedyś i zapomniane, jakieś stare znaczki pocztowe. Fioletówa obejrzał je starannie i nagle powiedział tonem zgoła prywatnym: - Jesteście filatelista? - Nooo, tak – odparłem, niezupełnie zgodnie z prawdą. - Hmm – zadumał się – a te znaczki są wam potrzebne? - Nie, skądże znowu – odrzekłem chytrze – to na wymianę. Acha – stwierdził lakonicznie, odsuwając szufladę i jednym zręcznym ruchem zgarniając do niej marki pocztowe. I natychmiast odezwał się już tonem oficjalnym, odklepując zwykłą formułę. - Czy istnieją jakieś pzreszkody w odbyciu zasadniczej służby wojskowej? Zaskoczony, zacząłem się jąkać. - Boli mnie w krzyżu, łupie w kolanach, a i w boku mam jakieś dziwne kłucia, osobliwie pod wieczór, poza tym... - Znaczy, istnieją – przerwał mi tonem nie znoszącym sprzeciwu. Odszukał mój bilet, coś na nim napisał i zwrócił książeczkę wojskową. - Jesteście wolni – powiedział na pożegnanie. Wyszedłem na Czerniakowską oszołomiony, z niemiłym uczuciem człowieka niepotrzebnego, do którego Władza już drugi raz w ciągu kilku dni odwróciła się zadkiem. Ten nieoczekiwany obrót rzeczy postawił Rodzinę przed trudnym rozstrzygnięciem, co robić ze mną i moją wolnością. Należało mi znaleźć jakieś zajęcie, a ponieważ Ojciec mój był dziennikarzem sportowym postanowiono i ze mnie zrobić sportowego żurnalistę. I tak, drogą dziedziczenia zawodu zasiliłem szeregi postępowego wasalstwa polskiego. Najpierw plątałem się pod Dziale Sportowym Polskiej Agencji Sportowej obsługując mecze ligowe koszykówki. Było to najnudniejsze zajęcie w moim życiu. Dopiero gdy przeszedłem do pracy w tygodniku Sportowiec, ocierać się zacząłem o wielki świat wasalstwa. Zaczęło się w grudniu 1970 roku. Dokładnie 18 grudnia, w niedzielę, w dzień po ogłoszeniu przez Gomułkę bodźców i podwyżek. Wyciągnięto mnie telefonicznie z domu i polecono stawić się o godzinie 9 rano na ulicy Senatorskiej, przed siedzibą Ludowych Zespołów Sportowych. Miał tam na mnie czekać ni mniej, ni więcej tylko członek KC PZPR, przewodniczący Związku Młodzieży Wiejskiej, przewodniczący LZS – późniejszy sekretarz KC – Zdzisław Kurowski. Razem mieliśmy się udać do Siedlec, na obchody jubileuszowe jakiegoś ludowego klubu. Po drodze, ze zdumieniem słuchałem – po raz pierwszy w życiu – wypowiedzi najwyższego reprezentanta władz, z jakim się do tej pory zetknąłem osobiście, na temat Onych: - Boże, Boże – wzdychał członek KC – zupełnie zaskoczony – co Oni wyprawiają. Przecież to się źle skończy. To się musi źle skończyć. Z tego przygnębienia zatrzymywaliśmy się we wszystkich mijanych po drodze knajpach, a Z. Kurowski chciał koniecznie wywiedzieć się ode mnie, co też sądzę o podwyżkach. - Cieszę się – odburknąłem wymijająco. W Siedlcach nastroje były zgoła nie jubileuszowe, wystraszeni przedstawiciele miejscowych władz nie ukrywali wcale, że obawiają się, nawet w tej ich zapadłej mieścinie, strajków. W niewiele dni później redakcja wyznaczyła mi szalone zadanie – kraj był wstrząśnięty krwawą rozprawą na Wybrzeżu, elita władzy rozłamana rozgrywkami wewnętrznymi, a jakiś mędrzec w Centralnej Radzie Związków Zawodowych doszedł do wniosku, iż jedynym sposobem na złagodzenie nastrojów społecznych jest przyznanie po raz pierwszy w dziejach świata nagród im. Michałowskiego – założyciela klubu Warszawianka – wyróżniającym się działaczom sportu robotniczego. Mnie powierzono misję objechania laureatów i zrobienia z nimi wywiadów. Jednym z nagrodzonych był dzisiejszy członek Biura Politycznego KC PZPR, a już wtedy członek KC, budowniczy Polski Ludowej i dyrektor [jednego] z największych zakładów przemysłowych w Polsce – tarnowskich Azotów. Wywiad był głupi, rozmowa się nie kleiła, trudno mówić swobodnie o jeździe na żużlu, w chwili gdy płoną komitety. Ku mojemu zaskoczeniu Stanisław Opałko zaofiarował się odwieźć mnie samochodem do Rzeszowa, skąd miałem odlecieć samolotem do Gdańska na kolejną rozmowę. Jechaliśmy przez pagórki Rzeszowszczyzny, pogoda była wspaniała, słoneczna i w pewnej chwili Opałko polecił kierowcy zatrzymać się na skraju lasu, proponując mi przechadzkę. Wysiedliśmy, a gdyśmy się oddalili dobrze od samochodu, ten starszy już wtedy mężczyzna, wytrawny działacz partyjny zaczął wypytywać mnie, szczeniaka, stażystę w jakimś sportowym piśmidle o nowe konfiguracje „na górze”, o rozgrywki personalne i o moje zdanie na temat, co przyniesie przyszłość. Z młodzieńczą pewnością siebie przyjąłem tę rolę i nie bez pewnej wyższości powtarzałem Opałce jakieś zasłyszane plotki, wypowiadałem opinie, które on chłonął, ponieważ jego zdaniem stałem bliżej tronu. Kolejny laureat nagrody Michałowskiego, która odwrócić miała uwagę społeczeństwa – zdaniem chytrusów z ulicy Kopernika w Warszawie – od przelanej krwi, był robotnik ze Stoczni Gdańskiej. (Niestety, nie zapamietałem jego nazwiska). Kierowca taksówki, z którym jechałem z lotniska na Zaspie obwiózł mnie wokół miasta, pokazując zasłonięty deskami, wypalony Dworzec Główny, spalony Komitet Wojewódzki, ślady kul na murach z taką dumą, jakby to on sam dowodził manifestacją. Do stoczni mnie nie wpuszczono. Z moim laureatem umówiłem się telefonicznie na rozmowę w domu. Nie była to sympatyczna rozmowa, patrzył na mnie jak na głupka i pewnie miał rację. Wyszedłem stamtąd z uczuciem zażenowania i jednocześnie zdziwienia – ten robotnik nie chciał się wcale dowiedzieć ode mnie, co słychać w Warszawie w okolicach Białego Domu, ale i nie chciał mi powiedzieć, co słychać w stoczni. Już w tym momencie należeliśmy do dwóch różnych światów. Ja – wasal, i on – pańszczyźniany. Z tego krótkiego pobytu w Gdańsku zapamiętałem jeszcze jedną scenę. Do tramwaju, którym jechałem wszedł oficer Ludowego Wojska Polskiego. Dobiegł do przystanku w ostatniej chwili, z brązową teczką trzymaną przepisowo w lewym ręku, zduszany stanął na pomoście. A tramwaj nie ruszał. Zapadła martwa cisza, umilkły wszystkie rozmowy i słychać było tylko pośpieszny oddech oficera, który – zajęty rytmem własnego serca – nie dostrzegł w pierwszej chwili, co się dzieje. A cisza trwała, narastała, aż do bólu w uszach. Motorniczy siedział przygarbiony na swoim zydelku, patrząc gdzieś między szyny, przez otwarte drzwi wlatywał mroźny wiatr. I nagle oficer pojął, przygarbił się i ciężkim, zupełnie niewojskowym krokiem wysunął się z wagonu. Drzwi się zamknęły, tramwaj ruszył, ludzie zaczęli znów ze sobą rozmawiać, a ja pojąłem straszliwą potęgę milczenia, groźniejszego od skandowanych okrzyków.

Tymczasem feudalizm, symbolicznym gestem Gierka zjadającego robotnikowi stoczni szczecińskiej śniadanie wchodził w swoją najbardziej rozpasaną fazę. La belle epoque rozwiniętego socjalizmu, gdyśmy – Postępowe Wasalstwo Polskie – przeżerali Ojczyznę pobekując z lubości. Nigdy przedtem sama istota feudalizmu nie była wyraźniej i głośniej propagowana niż wówczas, gdy oficjalne recepty propagandowe zalecały wyniesienie do rangi cnoty dziedziczenia zawodów, a co za tym idzie, pozycji społecznej. Syn górnika powinien być górnikiem, hutnika – hutnikiem, chłopa – chłopem, a syn sekretarza jeśli już nie sekretarzem, to przynajmniej profesorem zwyczajnym i laureatem Nagród Państwowych. Gierek podróżował po kraju obcałowując ręce kobiet, które wychowały sześciu synów i wszystkich na górników albo przynajmniej żołnierzy zawodowych. Natomiast obydwaj synowie Gierka, rok po roku otrzymali Nagrody Państwowe za wybitne zasługi położone na niwie. Przewodniczącym Komitetu Nagród Państwowych był wówczas profesor Janusz Groszkowski, zaszczuty potem przez pewnego Węgra, agenta KGB, cieszącego się w PRL absolutną bezkarnością. Ale to inna historia. Gdy w rok po Adamie Gierku do nagrody zgłoszono jego młodszego brata, w Komitecie powstała dyskusja, nawet nie nad zasadnością przyznania nagrody, ale nad komentarzami, jakie w społeczeństwie musi wywołać taki zbieg okoliczności. I Komitet doszedł do wniosku, że jest w sytuacji bez wyjścia – nikt nie ośmieli się głosować przeciwko gierkowej latorośli. W zasadzie był tylko jeden człowiek,, który mógł zapobiec propagandowo niekorzystnej koincydencji – sam Gierek. Trudnej misji przekonania I sekretarza, że nie wypada zbyt faworyzować dzieci podjął się sam Groszkowski. Odwiedził (jak to nazwać?) towarzyszostwo Gierków w ich willi w Konstancinie i tam, popijając herbatkę, w trakcie towarzyskiej pogwarki wykrztusił: Towarzyszu sekretarzu, tak się złożyło, wiecie, że do nagrody państwowej zgłoszono obu waszych synów, więc trzeba to by jakoś może rozstrzygnąć, bo tak obaj... Gierek zamyślił się, rozjaśnił, spojrzał na małżonkę i rzekł: - Widzisz, Stasiu, ciężkie mieliśmy życie, ale za to dzieci udały się nam nadzwyczajnie. Groszkowski dopił w milczeniu herbatę. Nagrody przyznano. I tak to szło w dół, szczeblami, każdy, kto mógł, korzystał z przywilejów, jakie dawało wasalstwo, pod warunkiem, że wierne i bezwarunkowe. I ja tam byłem, miód i wino piłem, załatwiałem pralki automatyczne, zniżki celne na samochody, zezwolenia na wwóz literatury emigracyjnej, ale przede wszystkim jadłem, piłem i popuszczałem pasa. W Białymstoku, podczas Igrzysk Młodzieży Szkolnej spotkałem się znów z Kurowskim, już I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego, przysłanym tu wykańczać tak zwaną mafię białoruską i zakładać własną. To już nie był ten wystraszony Kurowski z podróży do Siedlec, to już nie był skromny wasalik żywiący się resztkami z pańskiego stołu. To był już feudał całą gębą, łaskawy pan, dobroduszny i wesoły. Kilkanaście osób uczestniczących w tej imprezie dla młodzieży, trzymanej pod namiotami i żywionej z kotła dostało osobiste zaproszenie od Kurowskiego na wspólny wieczór – kilku dziennikarzy, kilku artystów biorących udział w imprezach towarzyszących. Wsadzono nas w autokar i wywieziono do jakiejś leśniczówki, na wielogodzinną ucztę, której ozdobą była dziczyzna, wędzone węgorze i bimber, pędzony osobiście przez leśniczego na potrzeby Komitetu Wojewódzkiego. A takie imprezy, bankiety, konferencje prasowe z upominkami odbywały się w Polsce codziennie. Świadczono sobie usługi wzajemne, ugoszczeni żurnaliści roztaczali tęczowy obraz Polski lepszej, niż nakazywały to dyrektywy Wydziału Prasy. Dochodziło do sytuacji żenująco bezwstydnych. W znanym wszystkim brydżystom Pińczowie (to tam, gdzie świta) zawieziono nas nad jakiś staw, zarybiony przed trzema laty przez miejscowe koło wędkarskie, ogrodzony i pilnie strzeżony. Przez te trzy lata nikt w stawie nawet nie umoczył haczyka. Nad stawem oczekiwali na nas wędkarze ze sprzętem, każdy otrzymał przydziałowego wędkarza i rozegraliśmy zawody w łowieniu ryb. Osobisty wędkarz zakładał robaka na haczyk, uczestnik konkursu zarzucał wędkę i po paru sekundach wyciągał dorodną rybę, którą natychmiast ważono, zapisywano wagę do karty i przekazywano żonie wędkarza, czekającej z nożem. Wędkarzowa rybę skrobała i natychmiast smażyła na rozstawionych turystycznych kuchenkach gazowych. Między mną a moim wędkarzem z przydziału odbył się nastepujący dialog: - Przepraszam, czy nie ma pan ochoty na kieliszek wódki? - Owszem, a co? - Bo nam powiedzieli, że dziennikarze lubią sie napić i przykazali, żeby każdy miał ze sobą pół litra i kieliszek. Była to najbardziej niesmaczna wódka, jaką piłem w życiu. Znacznie później, kiedy blask sukcesu przygasł, pojawiły się kolejki po mięso i sklepy komercyjne, miałem okazję być w pewnych zakładach mięsnych. Dyrektor poczęstował nas kiełbasą prosząc, byśmy zgadli, jaki to gatunek. Nikt nie zgadł, bo to była zwyczajna, tylko przygotowana ściśle według receptury z przeznaczeniem dla bufetu w miejscowym komitecie. Ostatek mojej kariery w dziennikarstwie sportowym odbywał się w Dzienniku Ludowym, organie sojuszniczego Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego. Naczelny Komitet ZSL to miłe miejsce, w którym mali ludzie załatwiają swe drobne interesy, a osobista pozycja i awans zależy od tego, kto i z kim jeździ na polowania. Brak jakichkolwiek możliwości decyzyjnych – nawet o wyjazdach zagranicznych działaczy Stronnictwa czy dziennikarzy prasy ludowej decyduje komisja KC – korytarzami snuje się tam nuda, rozpraszana jedynie czasami przez wiceprezesa, poetę ludowego Józefa Ozgę – Michalskiego, specjalistę od porównań mogących konkurować jedynie z machejkowymi. Sam na jakimś spotkaniu, na którym z polecenia zwierzchności pełniłem rolę frekwencji, słyszałem jak Ozga krzyczał: Płomieniem naszych serc roztopimy lody zimnej wody i w tej wodzie ugotujemy bombę atomową na twarde jajko nie pozwalając, by nasi przeciwnicy w dymach wojennych wędzili swoje półgęski ideowe. Jest to zupełnie autentyczna wypowiedź polityka - inna rzecz, iż nie całkiem trzeźwego. Ta oaza figuranctwa, wioska patiomkinowską politycznego krajobrazu PRL, była całkiem solidnie umocowana w systemie feudalnym. Zaczynając od marszałka i prezesa Stanisława Gucwy, któremu nie zaszkodziło nawet ujawnienie oszustw wyborczych i machlojek jakich dopuścił się na Nadzwyczajnym Kongresie już w czasach „Solidarności”. Tajemnica jego pozycji jest prosta – żona Gucwy i żona Barcikowskiego są rodzonymi siostrami. Podobnie mój naczelny redaktor, Piotr Ziarnik, który karierę zaczynał w Polskiej Agencji Prasowej i o którym jego ówczesna szefowa, Mincowa powiada w książce Teresy Torańskiej Oni, jak o użytecznym głupcu, został naczelnym redaktorem w związku z korzystnym zamążpójściem córki, wydanej za syna Jaroszewiczowej z pierwszego małżeństwa. Ziarnik uwielbiał popisywać się przed podwładnymi parantelą, a jego ulubionym powiedzeniem było:

- Piotr mi mówił... Obsypywany wszystkimi możliwymi orderami, nagrodami dziennikarskimi, zaszczytami, spławiony został krótko po Piotrze. To niezależne stronnictwo, w którym kandydaci na wszystkie stanowiska zatwierdzani są przez sekretariat KC, które nie zdobywa się na głos protestu, gdy wydział prasy sojuszniczej partii beszta jego organ za zamieszczenie nie dość prawomyślnego artykułu jest wasalem zbiorowym. Ale tylko w stolicy. Na prowincji warszawski wasal, który się tam wybrał, staje się udzielnym feudałem, odbierającym wiernopoddańcze hołdy. Opowiadał mi jeden z kolegów redakcyjnych, towarzyszących marszałkowi Gucwie salonką do Szczecina, że pociąg przyjechał o 5 rano, ale marszałek zakazał budzić się przed ósmą. Wobec tego władze wojewódzkie stały na peronie przez trzy godziny czekając, aż kolega marszałek się wyśpi. Podczas tejże podróży Gucwa wypytywał dziennikarzy, czy najniższą rentę dla rolników ustalić na 500 czy na 600 złotych. Gucwa był zdania, ze 500 zupełnie wystarczy. Podczas rozmowy jedzono kanapki z kawiorem i popijano Sauterne. To, że Gucwa i Barcikowski są szwagrami, to nie jest żaden wyjątek. Każdy w elicie władzy jest do kogoś podłączony, łańcuszki wasalne są nieraz pokręcone i zagmatwane, toteż zawsze, w towarzystwie, zupełnie na miejscu i eleganckie było pytanie: - Powiedzcie, czyj to właściwie jest człowiek? Taka wiedza, jak znajomość heraldyki, nobilituje i ułatwia bezbłędne poruszanie się w korytarzach władzy, korzystanie z przywilejów pośrednich i bezpośrednich. Czasami umożliwia nam nawet puszczenie w ruch tak zwanej plotki samorealizującej się. Do tego sprytnego zabiegu trzeba mieć wyczucie i przewidzieć, kto pójdzie w górę. Trzeba wtedy rozpuszczać o sobie pogłoski, że się jest człowiekiem nowej gwiazdy na firmamencie układu wasalnego i po pewnym czasie, po uporczywym utrzymywaniu, że tak jest istotnie, plotka sama się realizuje. Zostajemy wasalem wybranego feudała nawet, gdy nie widział nas na oczy. Tak doszło do adopcji kilku moich znajomych, co zmilczę z litości, bo to było na poprzednim etapie. A mnie system wasalny odrzucił. Z Dziennika Ludowego przeniosłem się do tygodnika studenckiego ITD, z którym wcześniej jako felietonista współpracowałem. Wkrótce zdarzyło mi się napisać tekst, uznany za obrazę samego towarzysza Edwarda. Naczelny wezwał mnie ze łzami w oczach by mi powiedzieć, że tego się po mnie nie spodziewał.- Przecież jesteś człowiekiem Gierka – rzekł – jak mogłeś to zrobić

W ten sposób i ja wreszcie dowiedziałem się czyim jestem człowiekiem. Szefowi polecono wyrzucić mnie z pracy, czego nie zrobił i za co do dziś jestem mu wdzięczny. Ale odebrano mi przywilej bycia wasalem pod własnym nazwiskiem i musiałem odtąd wasalić pod pseudonimem. I już jako wasal tych, którzy mnie w tym zabawnym podziemiu przechowywali. Ale to już inna opowieść. Ja zaś czasami rozglądam się ze zdumieniem wokół siebie, z niedowierzaniem konstatując, jak wielu jest ludzi, którzy zostawiwszy wszystko w Polsce to jedno na Zachód wywieźli – przywiązanie do systemu wasalnego” JKM

Ile dali w łapę właściciele kasyn? Po wybuchu „afery hazardowej” właściciele kasyn wyczuli, że mogą pozbyć się „nieuczciwej konkurencji” - w postaci „automatów o niskich wygranych” (w rzeczywistości często „...o średnich wygranych”). Teraz pod płaszczykiem "walki z hazardem"  „Rząd” JE Donalda Tuska zaproponował ustawę, (która ma być zgłoszona w ciągu tygodnia  - i uchwalona "w trybie natychmiastowym" - by uniemożliwić kontr-akcję pismakom, prawnikom i politykom!!!), a która w ciągu pięciu lat ma uczynić z kasyn absolutnych monopolistów. „Liberalny” „Rząd” proponuje (i przeprowadzi, bo przecież PiS i SLD też są za tym!): - zakaz video-loterii - zakaz gier na pieniądze w Sieci (ciekawe, jak „rządy” będą go egzekwowały?!) - zakaz „jednorękich bandytów”... poza kasynami (wprowadzany konserwatywnie przez pięć lat...) a ponadto: - podwyższony ma być ryczałt od „jednorękiego bandyty”: z €180 na €480 (!!) - na założenie kasyna konieczna będzie koncesja (a nie, jak dotąd, zwykłe zezwolenie) - zakazana ma być wszelka reklama hazardu – i jest to jedyny punkt, który od biedy liberał (ale tylko konserwatywny) może ścierpieć. Ja mam tylko jedno pytanie do P. Premiera: „Który z Pana ministrów lub totumfackich, na jakim cmentarzu, i w jakiej wysokości - wziął łapówkę od właścicieli kasyn?” ! JKM

28 października 2009 Albo koperta, albo dynamit... Podczas swojej krótkiej wizyty w Polsce , wiceprezydent USA , Joe Biden powiedział, że:” Polska jest ważnym sojusznikiem Waszyngtonu”(???). Rozśmieszyło mnie to troszeczkę, bo jeśli jesteśmy ważnym sojusznikiem, to powinno się nas traktować poważnie, jako sojuszników wielkiej światowej „ misji”. Udziału w dwóch wojnach o demokrację i prawa człowieka, kosztujących nas krocie i  życie żołnierzy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że siła krytyki zależy od słabości rzeczy krytykowanych, ale… Odnoszę wrażenie , że Polacy przez USA są traktowani,  nie jak partnerzy, ale jak frajerzy.. Do tej pory nie możemy się doprosić  na przykład  zniesienia wiz , żeby Polacy swobodnie mogli podróżować w jedną i drugą stronę. Nie dość, że rząd Stanów Zjednoczonych popiera roszczenia  w wysokości 65 miliardów dolarów Światowego Kongresu Żydów wobec Polski , zawraca Polaków z lotniska w Nowym Yorku z powrotem do Polski,  nie podając  żadnych przyczyn, to jeszcze - jak dowiedziało się Polskie Radio, Polska nie została dopuszczona do loterii wizowej na wyjazd do Stanów Zjednoczonych.(????) Polska nie będzie brana pod uwagę  w loterii wizowej kolejny rok z rzędu, ponieważ” zbyt wielu Polaków co roku emigruje do Stanów Zjednoczonych”(????). Nawet nie możemy sobie , drogą hazardu zapewnić wjazdu do  otwartych kiedyś Stanów Zjednoczonych.. Rząd amerykański limituje hazard, tak jak rząd polski. To znaczy Amerykanie mogą do nas przyjeżdżać bez ograniczeń i nie ma dla nich  żadnych corocznych loterii.. Natomiast rząd pana Donalda Tuska limituje hazard tzw. jednorękich bandytów, którym wydał  walkę na śmierć i życie. Na śmierć- w związku z konkurencją dla kasyn, ale  na życie- właścicieli kasyn.. W ramach oczywiście wolnego rynku hazardu., którego  nawet  przed „wygaszaniem hazardu” nie było. Przecież nie każdy mógł sobie wstawić do pomieszczenia  maszynę hazardową i grać nią do woli  oraz pozwalać grać innym. Były na to licencje, a teraz będą koncesje To znaczy będzie drożej,. Bo rząd potrzebuje pieniędzy na gwałt, tak jak pewien rolnik, który sprzedawał byka też  na gwałt. Bo potrzebował pieniędzy.. Wczoraj z wielkim przejęciem, pan premier  ogłosił, że w ciągu pięciu lat zostaną zlikwidowane maszyny do gry, w ramach „ wygaszania hazardu”(???) Nie powiedział tylko, które zostaną zlikwidowane, a które zostawione, w ramach wolnego rynku ręcznie sterowanego  – ma się rozumieć- i administracyjnie  wygaszanego hazardu. No i według jakich kryteriów będzie postępowało to  „ wygaszanie hazardu”; czy według hazardu  rzucania  kart na stół, czy według hazardu- orzeł czy reszka.? Ponieważ stawki  podatku od posiadania maszyny hazardowej mają wzrosnąć trzy- krotnie, to oznacza, że nie wszystkie zostaną skomasowane  w zaprzyjaźnionych , pardon- wytypowanych kasynach.. Część pozostanie po staremu. , tylko zapłacą więcej, to znaczy więcej zapłacą grający i ilość pieniędzy do budżetu z hazardu- wzrośnie. Pan premier wielokrotnie zapewniał publicznie, że nie będzie  żadnej podwyżki podatków, bo w państwie” liberalnym”,  a także permanentnie „solidarnym” nie ma miejsca na podnoszenie podatków.(!!!) Bo ostatecznie przez ostatnich dwadzieścia lat było tego podnoszenia dostatecznie dość, żeby wszystkim już się sprzykrzyło. Oprócz decydentów, którzy z podatków  żyją,  niczego nie tworząc. Bo niczego potrzebnego konsumentom nie potrafią zapewnić. Zresztą podnoszenie podatków w ramach niemoralnego hazardu, jest jakby mniej niemoralne- z samej natury rzeczy.  Bo robi to niemoralny, pardon moralny rząd Co innego podnoszenie podatków pośrednich i ukrytych przed konsumentem: vatu, akcyzy czy ceł. To  zupełnie  co innego. To jest moralne. Natomiast hazard? Tak jak podatki od burdeli, czyli  agencji towarzyskich.. Jeszcze niedawno prostytucja była niemoralna, teraz już jest moralna, bo przegłosowana, więc moralnym jest pobieranie od niej podatków.. Majestat rządu i władzy publicznej pozostaje nienaruszony, bo w końcu chodzi o budżet, w którym pieniądze nie śmierdzą od niczego. W rządowej kasie zostają wyprane z niemoralności, jeśli takowa jeszcze gdzieś się tli i jeśli oczywiście- pieniądze w państwowej kasie są moralne. A są moralne ,skoro wszystkie pochodzą z kradzieży???. Wygląda na to, że rząd prowadzi pralnię brudnych pieniędzy na olbrzymią , rządową skalę i ma za sobą demokratyczne prawo, które na ogół jest niemoralne. Bo  w jaki sposób większość ma zapewnić moralność? Dziesięć Przykazań jest moralne, bo pochodzi  od Boga, a nie od Ludu.. Lud jest grzeszny, często niemoralny, chwiejny i kapryśny.. „ Nie chwiejne wahania ludu lecz prawda i sprawiedliwość”- mówił Pius XII. Czy państwo wyobrażacie sobie,  jak wyglądałoby uchwalenie demokratycznie dziesięciu przykazań przez niemoralny Sejm?? Pominąwszy już fakt, że byłoby to nie dziesięć, ale 1000 przykazań, i do tego 10 000 poprawek, w pierwszych, drugich i trzecich czytaniach?? Zgubilibyśmy się w tych przykazaniach sejmowych, tak jak gubimy się w prawie stanowionym dzisiaj przez Sejm, władzę ustawodawczą, ale obecnie  bardziej  śledczą. Bo tyle już mamy komisji śledczych ,ile przykazań, a to nie koniec! Może zresztą i dobrze, że  zamiast uchwalać bzdety  ubawią nas chociaż po pachy komisjami śledczymi z których nic nie wynika, tak jak ze  spoconych  pach pani Edyty Herbuś, która postanowiła robić karierę w pornograficznej „ sztuce” w Teatrze Ochota w Warszawie, teatrze finansowanym z pieniędzy tzw. publicznych, a więc odebranych „ obywatelom” pod przymusem. I to już od najbliższego piątku! Ładna dziewczyna, będzie więc miała  ładne powodzenie!.

 Bo na przykład moralnym jest, żeby pan Waldemar Pawlak , wicepremier polskiego rządu, zakupił dla gmin w województwie lubuskim, żarówki energooszczędne, za pieniądze podatników z innych województw, bo jako minister całej  gospodarki dysponuje takowymi???

I nikogo już to nie dziwi, bo niemoralność stała się normą! I podniesiona została do rangi cnoty! A czy one są naprawdę energooszczędne? Pocieszającym jest jednak fakt, że pani Małgorzata Foremniak, znana gwiazda , a kiedyś skromna aktorka Teatru Radomskiego im. Jana Kochanowskiego,  powiedziała,  że nie będzie się  rozbierała do naga dla gazet? Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że gdzieś , w jakimś filmie , widziałem  ją rozebraną, ale może mi się przewidziało? Za mało płacą, czy co?? Pan Waldemar Pawlak,  minister gospodarki, jeszcze niedawno  procesujący się ze swoją byłą   żoną o wysokość alimentów, ukrywający swój stan posiadania, fundując żarówki energooszczędne, nie ze swoich pieniędzy, nie wie, ze efektem radosnej twórczości demokratycznego Sejmu  III Rzeczpospolitej ,gwałcącego prawo naturalne każdego człowieka do wolności i swojej własności – jest  625 rodzajów ograniczeń gospodarczych(?????), a obowiązek uzyskania koncesji w 400 przypadkach prowadzonej działalności gospodarczej, reguluje 168 uchwalonych demokratycznie ustaw.(!!!), natomiast dochodzenie należności z tytułu rozliczeń zajmuje około 2,5 roku i wymaga 38 czynności administracyjnych(????) Przedsiębiorców ratuje, albo gruba koperta wręczana urzędnikowi, albo…. dynamit! Nie wiem kto wynalazł kopertę, ale dynamit wynalazł Alfred Nobel. I nie dostał za jego wynalezienie Nobla! Wielkie niedopatrzenie… Ale zostawił testament.. Obecnie nagrodę dostają jacyś podejrzani ludzie o ideologicznej proweniencji, na ogół komunistycznej..  Komuniści, wojujące feministki, tropiciele antysemityzmu i nacjonalizmu, kronikarze holokaustu i utopijni wyznawcy chorych teorii Freuda.. Dario Fo, E. Jelinek, Imre Kertesza, Doris Lessing, Herta Mueller, G. Grass,   Al Gore, Barak Obama.. Czy można być geniuszem nie posiadając talentu?... ale czy wystarczy dynamitu? WJR

Tabu Gazeta „Seul Times” doniosła, że w jednej restauracji w Chinach, konkretnie – w Kantonie, podają zupę „z ludzkich płodów”. Wprawdzie, jak mogłem się przekonać, w Azji ludzie jedzą wszystko, zaś kuchnia chińska jest pod tym względem jeszcze bardziej wyrafinowana, niż, dajmy na to, wietnamska, czy tajska – ale wiadomość ta może być również rodzajem „faktu prasowego”, jaki w swoim czasie wynalazł „drogi Bronisław”, czyli prof. Bronisław Geremek. Chiny stanowią dla Korei Południowej groźną konkurencję, więc nie można wykluczyć, że jacyś tamtejsi niezależni dziennikarze mogli dostać rozkaz obsmarowania Chińczyków, a cóż może do tego celu nadawać się lepiej, niż wspomniana zupa? Ale czy to fakt prasowy, czy prawda – wiadomość ta wywołała na świecie zrozumiałe poruszenie, a właściwie zgorszenie, żeby nie powiedzieć – zgrozę, że coś takiego może się wydarzyć. W wydawaniu okrzyków zgrozy współzawodniczą ze sobą zarówno środowiska konserwatywne, jak i postępowe, co z kolei budzi zdziwienie z mojej strony. O ile bowiem dla środowisk konserwatywnych, a zwłaszcza religijnych, dziecko jeszcze nie narodzone jest człowiekiem, tyle, że bardzo małym, o tyle dla środowisk postępowych, a zwłaszcza przodujących w postępie, dziecko jeszcze nie narodzone żadnym człowiekiem przecież nie jest, a jedynie „płodem”, więc czegóż właściwie takiego strasznego dopatrują się w pomyśle kantońskiego restauratora? Cóż to w końcu za różnica, czy zupę sporządzić z dodatkiem mięsa cielęcego, czy „płodziego” – bo przecież nie ludzkiego, no nie? Skoro „płód” nie jest człowiekiem, to i spożywanie „płodziny” nie jest kanibalizmem. Skąd więc te pawie okrzyki zgrozy i oburzenia? Bo jeżeli „płód” jest człowiekiem, tylko bardzo małym, to sprawa wygląda zupełnie inaczej. Wtedy nie tylko pomysł gotowania zupy na ludzkim mięsie wydaje się przerażający, ale podobnie przerażające muszą być również pomysły prowadzenia hodowli takich małych ludzi na części zamienne dla rozmaitych starców-wampirów, pragnących przedłużyć sobie tym kosztem swoją nędzną wegetację jeszcze o parę miesięcy, czy lat. Ciekawe, że ten rodzaj kanibalizmu technologicznego nie wzbudza takiej powszechnej zgrozy, jak kantońska zupa. Być może dlatego, że kanibalizm technologiczny odbywa się w sterylnych warunkach, które nikomu nie kojarzą się z konsumpcją, tylko z szlachetną misją ratowania ludzkiego życia. Ale jeśli przymkniemy oko na ten chromoniklowy entourage, to miedzy ćwiartowaniem bardzo małego człowieka na części zamienne, czy kantońską zupkę, aż tak wielkiej, a prawdę mówiąc – żadnej różnicy nie ma! Bo – powiedzmy sobie szczerze – dlaczego właściwie kanibalizm napawa nas taką odrazą? Racjonalnie wytłumaczyć się tego nie da, przeciwnie – rozsądek nakazywałby wykorzystanie nie tylko bardzo małych dzieci, ale nawet starszych wiekiem nieboszczyków dla konsumpcji. Jak pamiętamy, za komuny działacze polityczno-gospodarczy używali takiego niby fachowego żargonu w którym ważną rolę odgrywała „pula mięsna”, składająca się z „mięsnej masy”. Permanentny deficyt owej „mięsnej puli” powodował nawet różne polityczne katastrofy – bo cóż właściwie innego zgubiło zarówno towarzysza Wiesława, jak i towarzysza Gierka, jeśli nie permanentny niedobór „mięsnej masy”, mimo wprowadzenia kartek na „woł-ciel z kością”? Ale i oni, nawet w obliczu nadciągającej nieubłaganie katastrofy, nie zdecydowali się na uzupełnienie owych niedostatków „mięsnej puli” „mięsną masą” pozyskaną z nieboszczyków. Być może obawiali się gwałtownego sprzeciwu społecznego, zwłaszcza ze strony rodzin nieboszczyków pozyskanych w ten sposób dla konsumpcji, chociaż z drugiej strony, w grudniu 1970 roku, czy w sierpniu 1980 roku nie miało to już specjalnego znaczenia. Zresztą nie chodzi w tej chwili o ocenianie zasadności takich czy innych decyzji przywódców PZPR, tylko o oczywisty fakt, że nieprzezwyciężona odraza do kanibalizmu panowała również w najszerszych warstwach społeczeństwa. Wydaje się, że tej odrazy niepodobna wytłumaczyć inaczej, jak przy pomocy tabu. Tabu określane jest jako zakaz o podłożu kulturowym, którego złamanie traktowane jest jako uderzenie w same fundamenty cywilizacji. Przykładem tabu jest właśnie zakaz ludożerstwa, czy kazirodztwa. Można próbować racjonalizować takie zakazy, ale w gruncie rzeczy ich korzenie tkwią głęboko w religii, która – obok technologii – jest składnikiem kręgosłupa cywilizacji. I z tego punktu widzenia warto spojrzeć na szalenie dzisiaj modne przełamywanie konwenansów. Ludzie przełamujący konwenanse są z tego bardzo dumni, podczas gdy tak naprawdę zasługują z jednej strony na współczucie, bo „nie wiedzą, co czynią”, ale z drugiej – na okrutne, przerażające i odstraszające kary, ponieważ ich niefrasobliwa działalność niesie ze sobą wielkie niebezpieczeństwo dla cywilizacji. Często uzasadniają oni przełamywanie konwenansów potrzebą naturalności. Ale – chociaż np. potrzeba wypróżniania się jest jak najbardziej naturalna – żadnemu normalnemu człowiekowi nie przyjdzie do głowy pomysł zadośćuczynienia jej na środku dywanu w recepcyjnym salonie prezydenta podczas uroczystości dekorowania generałów orderami. Takie zachowanie, o ile nie położono by go na karb umysłowej choroby sprawcy, uznano by za objaw barbarzyństwa, a więc – wykroczenia przeciw cywilizacji. Konwenans w ogóle umożliwia życie w społeczeństwie. Gdyby nie on, nie mielibyśmy pewności, czy np. wchodząc do czyjegoś mieszkania i uprzejmie pozdrawiając zebrane tam osoby, zamiast równie uprzejmej odpowiedzi, nie zostaniemy na powitanie ugodzeni nożem w serce. Konwenans czyni życie w miarę przewidywalnym, dzięki czemu – możliwym. Spróbujmy sobie tylko wyobrazić, ile codziennych czynności wykonujemy na zasadzie bezgranicznego zaufania do innych ludzi. Czy to siadając do posiłku w restauracji, czy kupując żywność w sklepie, czy poddając się operacji, czy wsiadając do samolotu, a nawet – wchodząc do budynku. Robimy to wszystko w zasadzie bez lęku, ponieważ ufamy, że ci wszyscy nieznani ludzie, którzy ugotowali posiłek, wyprodukowali żywność, będą wykonywali operację, czy pilotowali samolot, zachowają się zgodnie z konwenansem, a nie będą akurat wtedy robić z siebie oryginałów, jakich świat nie widział. I normalni ludzie instynktownie czują, że nie wolno obalać tabu, bo wtedy życie stanie się nieznośne, o ile w ogóle możliwe. Niestety obecnie ludzie nienormalni, wykorzystując ideologię marksizmu kulturowego, czyli politycznej poprawności, wspierani przez wrogów łacińskiej cywilizacji, zaczynają narzucać własny punkt widzenia ludziom normalnym, co w konsekwencji musi prowadzić do takich ekscesów, jak owa kantońska zupka z płodu ludzkiego, która również i w nich budzi zgrozę, chociaż przecież to właśnie oni pośrednio są temu wszystkiemu winni. SM

Gafa w sprawie askarysów Z obfitości serca usta mówią – powiada Pismo Święte. I rzeczywiście; diaspora żydowska nie może już doczekać się ostatecznego zwycięstwa w Afganistanie, gdzie – jak wiadomo – i nasz „wódz taliby gromi, a wzdycha do kraju”. Okazało się, że temu szczytnemu celowi służą również fakty prasowe. Tak samo bywało i za komuny; kiedy partia chciała ruszyć z kampanią przeciwko zdemaskowanemu właśnie nowemu wrogowi klasowemu, za pomocą agentury w zachodnich, najczęściej komunistycznych mediach, inspirowała demaskatorski artykuł, który potem był przedrukowywany przez „Trybunę Ludu” i „Żołnierza Wolności” z komentarzem, że nawet na Zachodzie poznali się na tych gadach, więc... i tak dalej. Identyczny schemat zastosował wybitny przedstawiciel diaspory żydowskiej JE Lee Feinstein, rezydujący od niedawna w Warszawie na zmyłkowym stanowisku ambasadora Stanów Zjednoczonych. W ubiegły piątek „Gazeta Wyborcza” poinformowała, że polski rząd zamierza wysłać na wojnę o pokój do Afganistanu dodatkowych 600 askarisów, a wkrótce potem JE Lee Feinstein złożył za to polskiemu rządowi telewizyjne podziękowanie. Najwyraźniej liczył na to, że tubylczy mężykowie stanu podważyć tego faktu prasowego już się nie ośmielą i askarisów wyślą naprawdę. Tymczasem minister Klich ujawnił, że nikt jeszcze takiej decyzji nie podjął, z czego wynika, iż przede wszystkim Nasza Pani Aniela jeszcze nie zdecydowała, czy kontyngenty askarisów w Afganistanie będą zwiększane, czy nie. SM

SKARB Z RISTORANTE ITALIANO To, co dzieje się w skarbówkach za rządów PO, wywołuje szok także wśród działaczy tej partii. Wylatują z nich fachowcy, nawet ci związani z... PO. Wracają natomiast ludzie Leszka Millera, w tym byli pracownicy służb specjalnych.

Konstantemu Miodowiczowi lokalna prasa w jego wyborczym okręgu zarzuca od lat lenistwo w kwestii aktywności w Sejmie. Poseł rzadko zabiera głos, praktycznie nie wnosi interpelacji w sprawach swoich wyborców. Wśród polityków Platformy Obywatelskiej krąży plotka o tym, jak partyjni koledzy zarzucili mu brak zaangażowania. „Jak to? Ja nie jestem aktywny? Przecież 12 razy byłem w Ministerstwie Finansów!” – odparł poseł. 

Zdarzenie na Uroczysku Kielce, Osiedle Uroczysko, peryferie miasta. Restauracja Ristorante Italiano to jeden z najlepszych lokali w mieście. Elegancki wystrój, świetne jedzenie. Jak na lokal tej klasy nawet niedrogo. Stałym bywalcem jest tu poseł Platformy Obywatelskiej – Konstanty Miodowicz. Na początku lutego otrzymaliśmy z wiarygodnego źródła informację, że w zamkniętej kolacji wezmą udział poseł Miodowicz i urzędnicy świętokrzyskich instytucji skarbowych – opowiada Łukasz Wilczkowski z lokalnego portalu Telegraf24.pl. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że za trzy tygodnie miały odbyć się... konkursy na kluczowe stanowiska w owych urzędach. Tymczasem pracownicy „skarbówki” twierdzili, że właśnie ich obsada miała być głównym tematem rozmów przy stole. Miodowicz, dzięki „kontaktom w Ministerstwie Finansów”, miał obiecać stanowiska ludziom z układu związanego przed laty z posłem Henrykiem Długoszem, bohaterem afery starachowickiej.
Tajemniczy bejsbolista Ekipa portalu Telegraf24 przyglądała się sytuacji na miejscu. Lokal był jeszcze pusty, zaczęły się jednak dziać dziwne rzeczy. Łukasz Wilczkowski wspomina: – Najpierw, gdy szedłem ulicą, pojawił się samochód, zdaje się, że seat toledo – jechał bardzo wolno, jakby kierowca próbował dostosować prędkość do moich kroków. Gdy zawróciłem, włączył wsteczny bieg. W samochodzie znajdowały się dwie osoby. Rozpoznałem pasażera – to facet, który obserwował mnie podczas spotkania z informatorem.
Wilczkowski to niejedyny reporter przyglądający się sytuacji: – Chwilę potem otrzymałem informację od kolegi, który był ze mną, stał 200 metrów dalej. Zauważył, że nieopodal lokalu, w miejscu, gdzie zaczynają się łąki, zatrzymał się bus, z którego wysiadło kilku mężczyzn. Jeden z nich miał kij bejsbolowy – wspomina. Po pojawieniu się dziwnego samochodu i „ekipy bejsbolistów” dziennikarze otrzymali od przełożonych polecenie natychmiastowego oddalenia się. Skwapliwie je wykonali. Teren był czysty – impreza mogła się rozpocząć. W niedzielę, 8 lutego, reporterzy pojawili się w lokalu ponownie. Chcieli ustalić, co stało się dzień wcześniej. I znów zaczęły dziać się bardzo dziwne rzeczy. Wilczkowski wspomina: – Gdy kolega wszedł do lokalu, zostałem sam w samochodzie. Wtedy zajechał mi drogę bordowy lexus. Kierowca, facet w garniturze, mówił do rękawa, jak do mikrofonu – wyglądało to tak, jakby podawał komuś nasze numery rejestracyjne. Chwilę potem odjechał. Jeszcze kilka dni po imprezie mężczyźni czuli, że są obserwowani. O przebieg imprezy zapytaliśmy Konstantego Miodowicza. – Nie. Nie spotykałem się z nikim z jakiejkolwiek firmy bądź instytucji w restauracji. Ani w tej, ani w żadnej innej, którą będziecie państwo sklonni wymyśleć. To jest po prostu skandliczne pomówienie! Po raz kolejny to słyszę. Korzystacie z kiepskich kryminalnych źródeł – ucina parlamentarzysta. – Nie czuję się kryminalnym źródłem, byłem na miejscu, sytuacja wygłądała co najmniej dziwnie. Szkoda, że pan poseł używa inwektyw zamiast argumentów – nie kryje oburzenia Wilczkowski. Właścicielka lokalu Ristorante Italiano Dominika Witkowicz w rozmowie z „Gazetą Polską” nie chciała komentować obecności w jej lokalu Konstantego Miodowicza. – A czy pan by chciał, żeby ujawniać, co pan robi w wolnym czasie? Na pewno nie! To prywatna sprawa pana posła. Serdecznie zapraszam natomiast do skorzystania z naszych usług – usłyszeliśmy.
Osiem unieważnionych konkursów Co tak naprawdę wydarzyło się 7 lutego w Kielcach? Czy jest tak, jak twierdzą nasi rozmówcy ze skarbówki, że ustalano wówczas wyniki konkursów na stanowiska w urzędach skarbowych? Czy może wszystko jest urojeniem badających sprawę dziennikarzy? Na te i wiele innych pytań próbowaliśmy odpowiedzieć. W wyniku wielomiesięcznego śledztwa ustaliliśmy, że układ w lokalnych instytucjach skarbowych, którego Kielce są drastycznym przykładem, działa dzięki silnemu umocowaniu w Ministerstwie Finansów. Impreza w Kielcach rzeczywiście się odbyła. Nie znamy jej przebiegu. Nie wiemy, kto w niej uczestniczył ani czy impreza miała jakikolwiek związek z obsadzeniem stanowisk w US, jednak cała otoczka towarzysząca imprezie jak również przebieg konkursów muszą zastanawiać. Na podstawie ich wyniku należy stwierdzić, że żadna z osób spoza „układu”, pomimo zaliczenia testów pisemnych, nie została przyjęta na stanowisko. Sprawa kielecka, do której za chwilę wrócimy, naprowadziła nas na trop dziwnych praktyk związanych z obsadą urzędów skarbowych w całym kraju. Według naszych informatorów konkursy na wysokie stanowiska w instytucjach skarbowych, które trwają od lutego 2009 r., są zwykłą fikcją. Jak ustaliliśmy, decyzją Ministerstwa Finansów część kandydatów, którzy zdali trudny egzamin, nie będzie pełnić funkcji. Resort uznał bowiem, że zwycięzcy konkursów „nie gwarantują obiektywnego wypełniania obowiązków dyrektora izby skarbowej lub naczelnika urzędu skarbowego”, i powołał własnych kandydatów. Chodzi o stanowiska naczelników w Białymstoku, Radomiu, Brzesku, Gostyniu, Grójcu, Opatowie, Wrocławiu i Zabrzu. Informację tę potwierdzają także związkowcy. – Nie wiem, jak resort rozumie „brak obiektywizmu”. Dla urzędnika takie oskarżenie to „pocałunek śmierci” – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską” Tomasz Ludwiniak, przewodniczący Sekcji Krajowej Pracowników Skarbowych NSZZ „Solidarność”. – Wśród „nieobiektywnych” znajduje się niedoszła naczelnik urzędu w Brzesku, która zdała konkurs najlepiej spośród wszystkich kandydatów w Polsce – nie kryje oburzenia Ludwiniak. Szczególnie zaskakująca jest nominacja Andrzeja Konewki, nowego naczelnika US w Zabrzu, który o stanowisko się... nie ubiegał! Co charakterystyczne, nowo mianowany naczelnik pełnił podobną funkcję w Sosnowcu od czasu rządów Leszka Millera, w latach 2004–2006. Jego bezpośrednim przełożonym był wówczas Henryk Świniarski, dyrektor Izby Skarbowej w Katowicach. Dziś Świniarski jest... szefem Departamentu Administracji Podatkowej w Ministerstwie Finansów. A jego bezpośrednim przełożonym jest wiceminister Andrzej Parafianowicz. Według naszych informatorów to właśnie kontakty z Parafianowiczem pozwalają Miodowiczowi wpływać na obsadzanie stanowisk w instytucjach skarbowych. Co łączy Konewkę, Świniarskiego i Parafianowicza? O tym za chwilę, na razie wróćmy do Kielc.
Układ się odradza O „czerwonej kamorze” pisaliśmy rok temu. Przypomnijmy: do pracy w świętokrzyskich urzędach skarbowych wróciły osoby związane z układem świętokrzyskiego barona SLD – Henryka Długosza. Jest wśród nich m.in. Tadeusz Daszkiewicz – filar układu, były lektor PZPR, który został naczelnikiem Urzędu Skarbowego w Kielcach w stanie wojennym. Funkcję pełnił za Leszka Millera, do 2006 r. W 2008 r., za rządów PO, kieleccy towarzysze wrócili. Szefem Izby Skarbowej został Andrzej Sipta; Daszkiewicz, jako wicenaczelnik, ma pozycję równie silną jak dawniej. Nowe (stare) rozdanie zostało ostatecznie przypieczętowane w wiosennych konkursach. Przy tej okazji stanowiska stracili tu ludzie związani z... PO. Do czego wykorzystują swą władzę byli towarzysze ze skarbówki? Latem serwis Telegraf24.pl ujawnił nowe fakty dotyczące patologii w kieleckich instytucjach skarbowych. Dotyczą one m.in. szczególnej pobłażliwości, jaką Ministerstwo Finansów darzy młodego kieleckiego biznesmena, Roberta Daszkiewicza. Do prokuratury trafiło zawiadomienie, według którego ojciec Roberta, Tadeusz Daszkiewicz, wicenaczelnik urzędu, miał dopuścić się przestępstwa, przetrzymując tytuły wykonawcze ZUS swojego syna, w wysokości 30 tys. złotych. Doniesienie w tej sprawie trafiło do CBA oraz Prokuratury Krajowej. To niejedyny przykład szczególnego traktowania familii Daszkiewiczów. W 2004 r. młodemu przedsiębiorcy umorzono zaległy podatek w wysokości 11 tys. złotych. Warto zaznaczyć, że może to nastąpić tylko w ważnym społecznym interesie. Oprócz wymienionych Daszkiewicza i Sipty, nominację otrzymał też Artur Jarosiński, były funkcjonariusz ABW związany z SLD. Teraz będzie kierował Urzędem Skarbowym w Starachowicach. Mechanizm obsadzania stanowisk w Kielcach przypomina ten na Śląsku. Na stanowisko naczelnika Urzędu Skarbowego w Zabrzu mianowano wspomnianego Andrzeja Konewkę. Jak ustalił „Głos Zabrza”, Konewka, były naczelnik Urzędu Skarbowego w Sosnowcu, był trzy lata temu bohaterem skandalu: „W pierwszej połowie 2006 roku Izba Skarbowa w Katowicach przeprowadziła kilkumiesięczną, kompleksową kontrolę wewnętrzną za minione lata. Chodziło m.in. o bliższe wyjaśnienie głośnej wówczas w całej Polsce afery związanej z Krzysztofem E., którego prokuratura podejrzewała o wyłudzenie nienależnych zwrotów podatku VAT, a nawet korumpowanie znanego śląskiego sędziego. Wnioski z działań kontrolnych były druzgocące dla urzędników Konewki. Z dokumentów, do których dotarł reporter GŁOSu, wynika, iż kontrolerzy naliczyli blisko trzydzieści nieprawidłowości. Z kilkustronicowego protokołu można dowiedzieć się o szeregu podejrzanie dziwnie nieprofesjonalnych zachowań sosnowieckich urzędników, którymi kierował Konewka od 2000 r. (także jako wicenaczelnik odpowiedzialny za egzekucję zobowiązań podatkowych)” („Głos Zabrza”, nr 37/2009). Opisywane przez zabrzański tygodnik nieprawidłowości to m.in. celowe gubienie dokumentów, niewszczynanie procedur wobec wybranych biznesmenów. Straty w wyniku zaniechań i błędów Konewki i jego urzędników opiewać mają na kilka milionów złotych. Wspomniany Henryk Świniarski był dyrektorem Śląskiej Izby Skarbowej w czasach rządów SLD. W 2006 r. został, decyzją Ministra Finansów, odwołany ze stanowiska. Był jednym z czterech najgorzej ocenionych dyrektorów IS w Polsce. Zarzucano mu nieefektywność, krytykowano politykę kadrową, oskarżano o nepotyzm. Jak pisała „Rzeczpospolita” (5.02.2008.): „Kierownikiem oddziału kadr, szkolenia i informacji niejawnych została np. prawniczka, była tłumaczka Świniarskiego. Wymagane do awansu szkolenie pod kątem spraw kadrowych przeszła już po wyborze na to stanowisko”. Po nominacji Świniarskiego za rządów PO na stanowisko dyrektora departamentu w ministerstwie skarbowcy ze Śląska podjęli protest. Zarzucali swemu byłemu przełożonemu, że jako szef izby „siał terror, wprowadził 19 mierników ocen pracowników, które były niezgodne z prawem. Pracowników poddawał rygorystycznym, krzywdzącym ocenom” – twierdziła w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Tatiana Pawlik ze skarbowej „Solidarności” („Rzeczpospolita”, 5.02.2008). Kim jest człowiek, który stoi za tymi nominacjami? Wiceminister Andrzej Parafianowicz w przeszłości pracował w Krajowym Centrum Informacji Kryminalnej MSWiA, zajmował się m.in. problematyką przeciwdziałania „praniu brudnych pieniędzy”. Jak czytamy na stronie Ministerstwa Finansów, obecny wiceminister zasiadał w radzie nadzorczej holdingu Mostostal Zabrze, był też dyrektorem Departamentu Polityki Personalnej w Polskiej Telefonii Cyfrowej. Jako wiceminister Finansów nadzoruje kontrolę skarbową. To on odpowiada za przebieg konkursów w skarbówce. Jest uważany za człowieka szefa ABW, Krzysztofa Bondaryka. Z kolei poseł Miodowicz, który według naszych informatorów właśnie poprzez Parafianowicza miał załatwiać stanowiska ludziom Henryka Długosza, to były szef kontrwywiadu UOP. Mechanizm działający przy ustawianiu konkursów opisywał już serwis Telegraf24.pl: „Zasada jest prosta – mówi jeden z pracowników ministerstwa. – Lokalna sitwa ma swoich ludzi, którymi chce obsadzić urzędy. Dyrektor Izby Skarbowej powołany jest przez Ministerstwo. Przygotowuje listę osób, które mają wygrać w konkursie. Jest też druga lista – są na niej osoby, które w żadnym razie nie mogą przejść konkursu, najlepiej, by zostały wyrzucone z pracy. Konkurs przeprowadza ministerstwo, jednak cała procedura jest fikcją” (telegraf24.pl, 5 sierpnia 2009 r.). Zwróciliśmy się do Ministerstwa Finansów z pytaniem, jak wyglądały procedury konkursów przy ich rozstrzyganiu, jaką rolę w sprawie odgrywa wiceminister Andrzej Parafianowicz, a także o kontakty tego ostatniego z Konstantym Miodowiczem. Zapytaliśmy też o sprawę nieawansowania osób, które najlepiej zdały konkursy. Na wysłany e-mail nie dostaliśmy jak dotąd odpowiedzi, telefon rzecznik resortu milczał. Redaktorzy serwisu Telegraf24.pl, który również opisywał tę sprawę, na odpowiedź ministerstwa czekają od... sierpnia. Przemysław Harczuk 

Więcej śmierci – albo wymrzemy Nie tak dawno zdarzył się szeroko opisywany w prasie wypadek: kierowca ciężarówki, powiedzmy: Kowalski – wjechał w grupę ludzi stojących na chodniku. Kilka – bodaj siedem, nie pamiętam – zmarło. To, że kierowcę aresztowano i skazano – to wszyscy wiedzą. Mniej ludzi wie, że nie był on pod wpływem alkoholu, lecz – niezbyt dużej dawki zresztą –narkotyków. Ale jeszcze mniej ludzi wie, że ów Kowalski był solidnie leczony, odtruwany – i właściwie przywrócony do życia. Przypuśćmy, że żylibyśmy w Rurytanii, w której nie istnieje komunizm ani socjalizm. Nie ma też zakazu posiadania i używania narkotyków. W wyniku czego p. Kowalski już na dwa lata przed wypadkiem zaćpałby się na śmierć. A zatem – jeśli liczyć liczbę ofiar – bylibyśmy o sześć do przodu. Oczywiście: nie można stawiać lekarzom, którzy odtruwali i przywracali do życia p. Kowalskiego (który bronił się przed tym rękami i nogami!), zarzutu pomocy w spowodowaniu wypadku! Lekarz robi to, co powinien. Równie dobrze mogłoby się okazać, że uratował jakiegoś przyszłego wybitnego, np., matematyka. Tym, co kwestionuję, to styl myślenia, że dobrze jest, jak się wszystkim robi dobrze. Nawet wbrew ich woli. Zwolennicy życia w środowisku naturalnym powinni zauważyć, że żyjemy w bardzo nienaturalnym środowisku. Wcale nie dlatego, że jemy pomidory zmodyfikowane genetycznie. Otóż naturalnym środowiskiem człowieka jest środowisko, w którym istnieje śmierć. Istnieje wskutek tego selekcja naturalna: część ludzi umiera. Z powodu rozmaitych chorób, z powodu tego, że głupio postępowali, z powodu ataku mamuta lub wojny. W tej chwili żyjemy w środowisko skrajnie nienaturalnym: prawie nikt nie umiera. Wskutek tego, że ludzkość zjadła owoc z Drzewa Wiedzy, wskutek rozmaitych technik anty–koncepcyjnych poczętych jest znacznie mniej dzieci, niż normalnie. Jest ich tak mało, że mimo postępów medycyny, która ratuje już niemal każdego, przyrost naturalny jest praktycznie zerowy. Jest nawet ujemny – w krajach, w których śmiertelność wśród noworodków jest praktycznie zerowa!!! Natomiast w normalnym kraju przeciętnej parze rodzi się pięcioro dzieci – z czego trójka dożywa do wieku, w którym może mieć własne dzieci. Pozostała dwójka jest wyeliminowana: z powodu wad genetycznych, słabszego zdrowia i słabszej psychiki. Mamuty już nie szarżują, od 60 lat w Europie nie było żadnej wojny – więc selekcja zanikła. I jest zdumiewające, że w świecie, w którym dzieci już w gimnazjum uczy się (nie wiem, po co) Teorii Ewolucji – jednocześnie ludzie cieszą się, że śmiertelność spada!!! Tymczasem w braku wojen i epidemii powinniśmy się cieszyć, gdy jakiś alkoholik lub inny narkoman zmarł. Kto wie, co by narozrabiał, gdyby przeżył? W najlepszym wypadku spłodziłby kilkoro dzieci – które odziedziczyłyby po tacie takie skłonności. Uwaga: ja NIE twierdzę, że skłonność do narkotyków jest zła – i narkomanów trzeba eliminować. Selekcja naturalna – w odróżnieniu od uprawianej w Szwecji, w III Rzeszy i proponowanej obecnie w UE „eugeniki” – polega właśnie a tym, że nie wiemy, jaka cecha jest korzystna – a jaka niekorzystna!! Gdyby okazało się, że narkomani cieszą się lepszym zdrowiem, ich potomstwo lepiej sobie radzi w życiu – a inni umierają jak muchy – to znaczyłoby, że abstynencja jest szkodliwa, chlanie i ćpanie jest korzystne! Nie jest korzystne – ale nie dlatego, że my „wiemy”, że jest niekorzystne – a nasza wiedza jest poparta 170 tomami naukowych opracowań. Jest niekorzystne, bo tak pokazuje życie. A te opracowania należy spalić, bo otwierają drogę do eugeniki właśnie. Do eliminacji śmierci poprzez świadome dobieranie genów u dzieci. A usunięcie śmierci skutkuje praktycznym wymieraniem Europy. Tyczy to nie tylko ćpunów; Ja kocham motocykle, podziwiam motocyklistów – za to, że tak odważnie jeżdżą i ryzykują życiem. Dziewczyny słusznie takich kochają – i powinny dawać im dzieci (czemu, niestety, zapobiega anty–koncepcja…). Ale jeśli taki wyrżnie w drzewo i zginie – to DOBRZE. Bo ryzykanci to świetni ludzie. Ale z kolei nadmierni ryzykanci powinni być eliminowani. By potem, już jako kierowcy ciężarówek… JKM

Śniło im się LGBT Według ostatnich sondaży The Pew Research Center (Associated Press – AP, 10 października 2009 r.), 53% Amerykanów jest przeciwnych „małżeństwom gejowskim”. Popiera je 39% ludności. Natomiast 57% obywateli zgadza się na tzw. związki cywilne. Ciekawe, że tylko 9% twierdzi, iż homoseksualizm jest moralnie do zaakceptowania, podczas gdy 49% potępia to zjawisko, a 35% stwierdza, że nie dotyczy ono sfery moralności (http://people-press.org/report/553/same-sex-marriage). Czyli Stany Zjednoczone pozostają krajem konserwatywnym. Klimatu do „wesołkowatych” eksperymentów w zakresie inżynierii społecznej nie ma. Jednak według wstępniaka w „The Washington Post” (13 października 2009 r.), „pełna równość dla gejów i lesbijek jest główną sprawą naszych czasów w dziedzinie praw obywatelskich” (full equality for gays and lesbians is the civil rights issue of our time). A w USA jest to bardzo znacząca frazeologia. „Prawa obywatelskie” to szczytne hasło, przywołujące zmagania o równość mniejszości, szczególnie Murzynów, w latach sześćdziesiątych. Przez stulecia w Nowym Świecie czarni Amerykanie doświadczali dyskryminacji, uprzedzeń i prześladowań. Najpierw byli zniewoleni de iure, a potem de facto. Do lat pięćdziesiątych, a nawet później obowiązywała segregacja rasowa (separate but equal). To nie propaganda komunistyczna! Buntowali się przeciw niesprawiedliwości. Ich hasła były na wskroś wolnościowe: traktujcie nas jak jednostki, równe wobec prawa, a nie jako kolektyw zdefiniowany rasowo. Jednym słowem: jako współobywatele traktujcie nas indywidualnie. Najlepiej wyraził to w swoim kazaniu-mowie pt. „Śniło mi się” („I have a dream”) przywódca ruchu walki o swobody obywatelskie Martin Luther King Jr.: „Śniło mi się, że czwórka moich małych dzieci będzie żyć w państwie, gdzie nie będzie się ich oceniać wedle koloru ich skóry, ale wedle tego, co sobą reprezentują jako jednostki”. Parafrazując i adaptując to do czasów dzisiejszych: „Śniło mi się, że… nie będzie się ich oceniać według preferencji seksualnych, ale wedle tego, co sobą reprezentują jako jednostki”. Wychodząc z chrześcijańskiego założenia o godności ludzkiej, pastor King bardzo mocno popierał indywidualizm przeciwko kolektywizmowi. Współcześni działacze „wesołkowscy” robią dokładnie przeciwnie (http://www.hrc.org). Odrzucają ogół cech jednostki jako wyznacznik jej wartości. Chcą, aby oceniać ich kolektywnie, tak jak oni sami siebie oceniają i identyfikują – według ich preferencji seksualnych. Na tej podstawie domagają się zbiorowo przywilejów jako samookreślona, osobna grupa ludności. Podkreślmy: homoseksualiści jako jednostki mają takie same prawa jak reszta ich współobywateli. Natomiast „wesołkowie” jako samookreślony kolektyw (czy „alternatywny sposób życia”) domagają się praw, które byłyby kompatybilne nie z ich wewnątrzgrupowymi preferencjami homoseksualnymi, ale z zaprzeczającymi im zwyczajami niehomoseksualnej większości. Ponieważ żyjemy w liberalnej demokracji i dobie moralnego relatywizmu, każdy „alternatywny sposób życia” domaga się uznania za pełnoprawny. Co więcej – twierdzi się, że heteroseksualizm nie jest normą, lecz również „wyborem” z całej gamy „alternatywnych stylów życia”. W pewnym sensie jest jakaś logika w semantycznej ofensywie „wesołków”. Otóż indywidualistyczny „sen” Kinga zamienił się w kolektywistyczną zmorę. Państwo zaczęło bowiem na siłę wcielać w życie założenia równości, w kolektywistyczny sposób odnosząc się do całej społeczności afroamerykańskiej. Stąd punkty za pochodzenie na uczelniach, ułatwienia w szkoleniu zawodowym oraz preferencje w znajdowaniu pracy w sektorze publicznym, a coraz częściej również prywatnym. Na tym wszystkim zyskują nie Murzyni jako grupa, ale głównie ich lewicowa elita. Mimo potężnych subsydiów państwowych i straszliwej dawki inżynierii społecznej, duża część czarnego ludu nadal żyje w podłych warunkach.

Jasna sprawa, że zarówno czarni, jak i „wesołkowaci” głosowali zgodnie na Obamę. I elity obu kolektywów popierają się na wzajem, o czym z dumą pisze jeden z adiutantów pastora Kinga, profesor Julian Bond z University of Virginia („The Washington Post”, 9 października). Dla Bonda wręcz nie ma różnicy między walką o równouprawnienie Murzynów a walką o takie same prawa dla „wesołków”. „Dołączę się do nich, gdyż wiem, że sprawiedliwość nadejdzie tym prędzej, im prędzej heteroseksualiści powstaną i zawołają o sprawiedliwość razem ze swoimi gejowskimi, lesbijskimi, biseksualnymi i transseksualnymi braćmi i siostrami”. Jednak podczas gdy czarni Amerykanie w większości nadal zgodnie popierają Obamę, aktywiści LGBT (Lesbian, Gay, Bisexual, Transgender) zaczęli dąsać się na nowego prezydenta. Niedawno nawet na Waszyngton najechało kilkadziesiąt tysięcy „wesołków” i ich zwolenników Według Associated Press (11 października) demonstrowali m.in. pod hasłem „Hej, Obama, pozwól mamie poślubić mamę” (Hey, Obama, let mama marry mama). Są niezadowoleni, bowiem nowy prezydent nie wypełnił swoich obietnic wyborczych. Są też źli, gdyż Obama opowiedział się przeciwko „małżeństwom” dla „wesołków”. Zgadza się na tzw. związki cywilne. Ale obiecał im, że zlikwiduje „nie mów, nie pytaj” (don’t ask, don’t tell) – obowiązującą w siłach zbrojnych regułę, według której homoseksualiści mogą służyć, ale „wesołkowie” nie. I obiecał obalić przegłosowany przez Republikanów Akt Obrony Małżeństwa (Defense of Marriage Act – DOMA). Według „wesołków”, to dyskryminacja. Don’t ask, don’t tell zapobiega afiszowaniu się ze swoimi preferencjami homoseksualnymi w wojsku. A przecież w armii służą Amerykanie, a nie czarni, latynoscy, żółci czy biali heteroseksualiści. „Wesołkowie” argumentują jednak, że reguła dyskrecji uniemożliwia im życie w „stadłach rodzinnych” w bazach i nie pozwala na jawne chodzenie na randki po służbie ani na otwartą afi rmację swojego „stylu życia”. Ich maszyna propagandowa nagłaśnia, iż rzekomo najbardziej cierpią na tym lesbijki – jak podała Lisa Leff (AP, 8 października). Tym sposobem urabia się ludzi, że reguła dyskrecji skierowana jest nie tylko przeciwko „wesołkom”, ale jeszcze i kobietom. „Wesołkowie” jednak chcą „równouprawnienia”, czyli – wbrew stale i kolektywnie podkreślanej „inności” i radykalnego zerwania z tradycją – domagają się wszystkiego tego, co dotyczy reszty społeczeństwa. Wypaczają tym samym sens instytucji i działań społecznych, które przecież odzwierciedlają tradycyjne potrzeby ludzkie. Na przykład sakrament małżeństwa w świetle wiary chrześcijańskiej łączy na zawsze parę pragnącą dziecka, chroniąc kobietę jako słabszą w tym związku. Według prawa świeckiego, małżeństwo jest umową zawieraną między kobietą a mężczyzną w celu prawnego zabezpieczenia procesu prokreacji i wspólnego pożycia. Według „wesołków”, „małżeństwo” jest to po prostu dopuszczenie ich kolektywu (wbrew jego „inności”) do uczestniczenia prawnego w rytuałach głównego nurtu życia społecznego. Problemem nie są sprawy dziedziczenia (człowiek ma przecież prawo zapisać swój majątek, komukolwiek mu się podoba) ani inne kwestie wynikające z praw jednostek (zakaz dyskryminacji w pracy etc.). Podkreślmy: problemem są właśnie prawa unormowania „inności” w sposób kolektywny, szczególnie przez „małżeństwa”, których domaga się samookreślona wedle preferencji seksualnych mniejszość – ponieważ niesie to ze sobą szalone implikacje prawne dla większości. Problem leży bowiem w łamaniu praw innych jednostek podczas egzekwowania przywilejów „wesołków”. Na przykład, bodaj w Nowym Meksyku, fotograf odmówił robienia zdjęć parze „wesołków” na ich „weselu”. Został skazany za „dyskryminację”. Albo w San Francisco: gdy lokalna archidiecezja katolicka odmówiła swoim „wesołkowatym” pracownikom charytatywnym przyznania „mężo-żonom” identycznych praw pracowniczych, jakimi cieszyły się małżeństwa heteroseksualne z dziećmi, aktywiści „wesołkowscy” natychmiast zaatakowali przy pomocy prawników (à la Adam Michnik) i arcybiskup musiał zlikwidować katolicką organizację społeczną, aby pozostać w zgodzie z nauką Kościoła (zresztą na tej samej zasadzie „tolerancyjni” przymuszają antyaborcyjnych, czyli chrześcijańskich zwykle lekarzy do przeprowadzania aborcji lub wytaczają szpitalom procesy, które kończą się albo zwalnianiem chrześcijańskich lekarzy, albo horrendalnymi odszkodowaniami „za dyskryminację”, albo zamknięciem oddziałów ginekologicznych – bo trzeba oferować całą gamę usług, łącznie z aborcją, inaczej to dyskryminacja!). Co na to Obama? Na pewno nie pobłogosławi „wesołkowatych” ślubów. Przynajmniej w najbliższym czasie. Jest zbyt zajęty „zabawą” z gospodarką i opieką medyczną. Z armią też chwilowo zadzierać nie będzie ze względu na wojnę w Afganistanie i Iraku. Na razie więc głaszcze „wesołków” miłymi gestami. Na przykład mianował ambasadorem w Nowej Zelandii otwarcie „wesołkowatego” Davida Huebnera z radykalnej organizacji Gay & Lesbian Alliance Against Defamation („The Washington Post”, 8 października). Oprócz tego wymusił na ministerstwie sprawiedliwości, aby przywróciło biuro do spraw zwalczania „antywesołkowatej” dyskryminacji, które powstało za czasów Billa Clintona, a które zamknął George Bush (AP, 14 października). W końcu Obama i jego Demokraci obiecują wprowadzenie praw skierowanych przeciw „zbrodniom nienawiści” (hate crimes), aby LGBT mogli spać spokojnie – jak podaje Jim Abrams (AP, 8 października). Ale na razie pełnej „wesołkowatej” rewolucji nie będzie. Zostanie ona rozłożona na raty. Marsz przez prawodawstwo, marsz przez instytucje. Amerykanie są bowiem wciąż bardzo osadzeni w kulturze i tradycji chrześcijańskiej. Szokują ich rewelacje, które nadchodzą z Unii Europejskiej, na przykład pamiętnikarskie wyznania ministra kultury Francji, Frédérica Mitteranda, o jego figlach z chłopcami-prostytutkami w Tajlandii – o czym pisał londyński „Times” (9 października). W USA taka „tolerancja” jeszcze nie jest do zaakceptowania – przynajmniej publicznie. Marek Jan Chodakiewicz

Jak zlikwidować korupcję? Ech! Jak dobrze było za okupacji Polski przez PRL. Jak pięknie! Jak biliśmy brawo p. Bohdanowi Łazuce śpiewającemu piosenkę (tekst sprzed cenzury): „…chcę do domu wracać już, nagle, patrzę: w sklepie są cytryny! Trzy godziny człowiek stał, Obok Ona – Bóg tak chciał, ja nie widzę w tym niczyjej winy”. Jak dzisiejszemu dziecku wytłumaczyć, dlaczego ten człowiek stał trzy godziny? Po cytryny?!? Właśnie: dlaczego wtedy stało się w kolejce po cytryny? Dlaczego czasem cytryny były – a na ogół nie było? I dlaczego dziś kupno cytryn zajmuje od trzydziestu sekund do jednej minuty? Odpowiedź brzmi: bo wtedy Władza troszczyła się o człowieka. Dbano o to, by zaspokoić jego potrzeby – w tym i potrzebę kupna cytryn. Istniały odpowiednie departamenty w Ministerstwie Handlu Zagranicznego, Minister Finansów przeznaczał na to odpowiednie kwoty, MHZ sprowadzało (na ogół z Kuby), Ministerstwo Handlu Wewnętrznego rozprowadzało według starannie opracowanych rozdzielników… no i było tak, jak było. O okupacji Polski przez III Rzecząpospolitą można powiedzieć wiele złego – ale cytryn (i wielu innych rzeczy) nie brakuje. Dlaczego?BO NIKT SIĘ TYM NIE ZAJMUJE! Nie istnieje żaden Departament badający Potrzeby Ludności, nikt nie Planuje liczby cytryn, nikt nie kontroluje wykonania Planu, nikt nie sprawdza, czy ekspedientka nie sprzedała aby znajomym kilograma spod lady… NIKT! Działa po prostu Niewidzialna Ręka Rynku. Jak cytryn brakuje, cena troszkę idzie w górę, jakiś cwaniak czym prędzej chce zarobić, sprowadza cytryny, cena troszkę idzie w dół… i cytryny – po niewygórowanej przecież cenie – są! ONI (te Czerwone Pijawki, które nadal, pod innymi nazwami, rządzą) odpuścili cytryny – i sporo artykułów. Twierdzą natomiast, że towary Poważne, Strategiczne – nie mogą być regulowane przez Niewidzialną Rękę Rynku, tylko muszą być sterowane przez Widzialną Ręką Łapownika. To znaczy: ONI tak tego nie mówią. ONI mówią, że są to sprawy zbyt poważne, by pozostawić je Rynkowi. W tłumaczeniu na polski oznacza to: Na tym można się solidnie nakraść (np. lecznictwo i edukacja to połowa budżetu!!!), a największe konfitury stoją na półkach z napisem „Zamówienia wojskowe”. I nie ma siły, by ONI takie pieniądze odpuścili! Pamiętam, jak za PRLu miałem Władzę: zostałem Członkiem Zarządu W-wskiego Okręgu Polskiego Związku Brydża Sportowego. Wybrano mnie, bo obiecałem skończyć z korupcją przy wysyłaniu reprezentacyj za granicę: miał być obiektywny system ustalania punktów – i za granicę jadą pierwsze pary – a jak która nie chce, to następna (zawsze chciały! Za granicą można było wygrać i $500 – a wtedy za $100 sprzedane na czarnym rynku można było żyć cały rok!). Wszyscy Członkowie Zarządu mówili, że mam rację. Ale mijało zebranie Zarządu za zebraniem – a mój wniosek „jakoś” nie mógł zostać uchwalony… i wtedy się dowiedziałem, że gdy reprezentacyjne pary typują Członkowie Zarządu – to reprezentanci przy powrocie zawsze im jakiś prezencik przywiozą… I przekonawszy się o NIEMOŻLIWOŚCI zmiany tego stanu rzeczy – podałem się do dymisji. PRLu już nie ma. Ale ten sam system nadal trwa. Zamiast śmiesznych prezencików wchodzą teraz w grę milionowe – albo idące w setki milionów – łapówki. Najgorsze jest to, że tłumy uczciwych, porządnych ludzi klną na tych złodziei i łapowników na czym świat stoi – ale gdy ktokolwiek zaproponuje, by wprowadzić proste prawo: „O WSZYSTKIM decyduje Niewidzialna Ręka Rynku”, to wtedy ONI mówią w telewizjach z wytresowaną przez ubecję troską w głosie, że przecież ktoś musi się troszczyć o Tak Ważne sprawy – i ci ludzie przytakują… JKM

Rozwiązać „polskie” tajne służby! Jaki jest sens istnienia tajnych służb? Otóż mają one, dysponując szczególnymi przywilejami i możliwościami działania, chronić państwo przed sprzedawczykami i zdrajcami miejscowymi, obcymi agentami oraz inspirowanymi z zewnątrz ruchami wywrotowymi i terrorystycznymi. I teraz pytanie? Czy słyszeli Państwo o złapaniu jakiegokolwiek zdrajcy lub sprzedawczyka, czy wpadł w ręce naszego wywiadu jakiś obcy agent bądź przedstawiciel ruchu wywrotowego? Wydaje mi się, że nie. O, przepraszam – kiedyś podobno złapano szpiega białoruskiego czy rosyjskiego. Zresztą nic dziwnego, że prawie nikogo nie schwytano. Przecież w związku z naszym wejściem do UE zobowiązaliśmy się, że nie będziemy szpiegować ani obejmować działalnością kontrwywiadowczą innych krajów unijnych. Zlikwidowaliśmy z tego powodu, przynajmniej oficjalnie, nawet komórkę zajmującą się Niemcami – co zakrawa na zdradę stanu. Bo przecież trzeba być pierwszym naiwnym, by wierzyć, że w Polsce nie ma niemieckiego wywiadu – słynnego. Nie szpiegujemy też Stanów Zjednoczonych, bo to nasz sojusznik, chociaż najważniejszy sojusznik USA, czyli Izrael szpieguje Amerykanów aż miło. Nie szpiegujemy też oczywiście Izraela. Któżby nawet śmiał pomyśleć o czymś takim! Czym więc zajmują się nasze służby? Po pierwsze: walką wewnętrzną – co opisujemy w tym numerze. Prócz tego walką partyjną, a ostatnio, jakby na dodatek, także zwalczaniem „antysemitów” i „narodowców”. Oj, jak bardzo ci panowie chcieliby stać się policją polityczną! Czy znaczy to, że zdrajców i sprzedawczyków oraz obcych agentów w Polsce nie ma? Oczywiście jest ich aż zbyt wielu – to przecież ta grupa doprowadziła w efekcie Polskę do zlikwidowania jej suwerenności na rzecz Unii Europejskiej. Co z takiego ciągu rozumowego wynika? Tylko tyle i aż tyle, że te wszystkie służby trzeba jak najszybciej zlikwidować. I powołać nowe, których celem nie będzie wojna wewnętrzna, lecz obrona niezależności Polski. A jeśli na tej niepodległości nam nie zależy, to tym bardziej razwiedki trzeba rozwiązać, bo skoro nie walczą o suwerenność, są po prostu legalnymi mafiami i w żaden rozsądny sposób ich dalszego funkcjonowania nie da się uzasadnić.

Tomasz Sommer

Jak uregulować hazard? Najlepiej oczywiście nie regulować w ogóle. Bo pisząc krótko: hazard zorganizowany polega na tym, że ktoś ma nadzieję na ogranie kogoś drugiego, a tak naprawdę ten pierwszy i ten drugi są oczyszczani z gotówki przez trzeciego – organizatora hazardu. W sumie więc jest to działalność z jednej strony dla ludzi niezbyt mądrych (tych, którzy grają), a z drugiej dla, nazwijmy to umownie, bezwzględnych (tych, którzy organizują) – ale przecież głupoty nikomu zabraniać nie można. Jednak państwo, wchodząc w takie sprawy, tylko naraża na szwank swój autorytet i stawia się na poziomie właścicieli kasyn i ich klientów. A często wygłaszany przy takich okazjach argument, który, gdyby go obrać z frazeologii, brzmi mniej więcej tak: „lepiej niech głupków doi urzędas niż prywaciarz” – jest, przyznają Państwo, żenujący. Jednak tam, gdzie brzęczy moneta – zaraz pojawia się biurokrata, by sprawę uregulować. Obecne regulacje polegają głównie na tym, że oprócz tego trzeciego pojawia się jeszcze ktoś czwarty w kolejności dziobania – a mianowicie urzędnik. I to on chce przejąć największą część hazardowej gotówki. Spór, w który tak mocno zaangażowani byli minister Miro Drzewiecki z posłem Zbysiem Chlebowskim, polegał właśnie na tym, jak to dziobanie ustrukturyzować. Zdziwienie Mira i Zbysia, gdy im sprawę wyciągnięto, jest więc uzasadnione, bo przecież czy w ustawie znalazłaby się wersja promowana przez ich znajomego, czy ta, której zwolennikami są tajemniczy pracownicy Ministerstwa Finansów, nie zmieniłoby to jednego: hazardujący się obywatel byłby dojony w tym samym mniej więcej stopniu. Tak więc hazardu najlepiej po prostu w ogóle nie regulować i państwa do niego nie mieszać. Rozumiem jednak, że naszą wszechogarniającą biurokrację i w tej sprawie rączki świerzbią i nie jest ona w stanie pozostawić tej dziedziny życia samej sobie. Jeśli tak jest – a raczej nie ma co do tego wątpliwości – to rzeczywiście można by wprowadzić przepisy, które hazard by nieco ucywilizowały. Chodzi mi konkretnie o zobowiązanie organizatorów hazardu do jasnego określenia w każdym przypadku, jaka część pieniędzy klientów idzie bezpośrednio do ich kieszeni. By ludzie mieli nieco większą świadomość, o co tak naprawdę grają i ile ich ta gra kosztuje. Oczywiście ani Miro, ani Zbysio, ani nawet Ministerstwo Finansów w takie sprawy nie wchodzą. Bo ich obchodzi tylko dziobanie. A frajer bardziej świadomy, jak się go doi, może być przecież mniej rozrzutny.

Tomasz Sommer

Wylewny prokurator Olsztyński prokurator Piotr Jasiński miał przekazywać informacje o śledztwie w sprawie uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika biznesmenowi Wojciechowi K. powiązanemu z mafią z Pruszkowa. W drugiej połowie listopada prokurator ma stanąć przed sejmową komisją śledczą badającą nieprawidłowości prac organów wymiaru sprawiedliwości prowadzących śledztwo w sprawie Olewnika. Sam Jasiński nie ma sobie nic do zarzucenia. Natomiast Prokuratura Apelacyjna w Białymstoku skierowała wniosek do ministra sprawiedliwości o sprawdzenie oskarżeń wobec Jasińskiego. Prokurator Piotr Jasiński prowadził sprawę zabójstwa Krzysztofa Olewnika, kiedy wykryto sprawców porwania, oraz śledztwo dotyczące nieprawidłowości w postępowaniu po porwaniu Olewnika. Jednak postępowanie przeprowadzone w olsztyńskiej prokuraturze wykazało, że Jasiński podczas pierwszego śledztwa wprowadził rodzinę Olewników w błąd. Sprawę opisała wczorajsza "Rzeczpospolita", według której Jasiński przekazywał informacje ze śledztwa biznesmenowi Wojciechowi K., który miał być rezydentem pruszkowskiej mafii w Olsztynie. O Wojciechu K. mówi się, że był szczególnie zainteresowany sprawą Olewnika. Gdy w maju 2006 roku zapadła decyzja o przekazaniu akt sprawy Olewnika do Olsztyna, Jasiński miał zadzwonić do biznesmena z informacją: - Mamy tę sprawę. Jasińskiemu postawiono zarzuty dotyczące nieprawidłowości popełnionych podczas śledztwa w czerwcu 2008 roku, a postępowanie w jego sprawie trwa. Jak informuje "Rzeczpospolita", rodzina Olewników, której od 2004 roku miało zależeć, by śledztwo w sprawie uprowadzenia Krzysztofa przenieść do olsztyńskiej prokuratury, o samym prokuratorze Jasińskim nie wypowiada się już pozytywnie, ponieważ ten, prowadząc śledztwo, podjął kilka dziwnych decyzji - najpierw umorzył zarzuty udziału w grupie porywaczy Eugeniuszowi D. ps. "Gienek", a kiedy rodzina Olewnika złożyła zażalenie, Jasiński przekonał ich do wycofania pisma. "Gienek" to przestępca z Sierpca i znajomy miejscowego działacza SLD Grzegorza K. "Gienek" znał Wojciecha Franiewskiego - szefa porywaczy, ale Olewnikom nie pomógł. Miał wyłudzić tylko od rodziny 180 tys. złotych. Sam prokurator Jasiński nie chciał wczoraj komentować artykułu w "Rzeczpospolitej" i mówił, że są tam kłamstwa. Wczoraj, jak zwykle, stawił się do pracy w prokuraturze w Olsztynie. Paweł Tunia

Jasiński stanie przed komisją w listopadzie Z posłem Zbigniewem Wassermannem (PiS), wiceprzewodniczącym sejmowej komisji śledczej badającej nieprawidłowości pracy prokuratorów i policjantów po uprowadzeniu i zamordowaniu Krzysztofa Olewnika, rozmawia Paweł Tunia Sprawa olsztyńskiego prokuratora to kolejny przykład niebezpieczeństw, z jakimi może się zetknąć obywatel, gdy szuka sprawiedliwości. Jak się przed tym bronić? - Gdy mamy do czynienia z prokuratorem, który przechodzi na drugą stronę - co oczywiście wymaga udowodnienia - to jest to nie tylko kompromitacja prokuratury, ale w ogóle powstaje pytanie, do kogo pójść, aby się obronić przed tak działającymi organami ścigania. Będę wnosił, co już wcześniej sygnalizowałem, aby efektem prac komisji było zaostrzenie odpowiedzialności karnej dla funkcjonariuszy prowadzących śledztwa, którzy jednocześnie je utrudniają lub udaremniają. Mam na myśli m.in. policjantów i prokuratorów. Sytuacja ta daje także powód do zastanowienia się, czy tak działająca prokuratura jest zdolna do samodzielnego funkcjonowania. Podkreślamy już od jakiegoś czasu, że prokuratura jeszcze nie dorosła do tego, aby unieść ciężar korporacji, która nie musi mieć nad sobą nikogo z zewnątrz. Tak działająca prokuratura nie może zostać pozbawiona nadzoru i kontroli prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości, dlatego idea polityczna rozłączenia tych funkcji może stwarzać zagrożenie.
Prokurator Piotr Jasiński zostanie przesłuchany przez komisję? - Komisja pracuje etapami. Najpierw przesłuchiwaliśmy funkcjonariuszy warszawskich, teraz mamy etap przesłuchiwania prokuratorów krajowych. Następny etap to prokuratura olsztyńska, później białostocka. Prokurator Jasiński niewątpliwie stanie przed komisją. Może to nastąpić w drugiej połowie listopada. Sprawa jest oczywiście bulwersująca, bo to oznacza, że nie tylko Włodzimierz Olewnik nie miał szans z tak funkcjonującą prokuraturą, ale chyba żaden obywatel w Polsce nie dałby sobie z tym rady. To jest sytuacja głębokiej patologii, a wręcz wynaturzenia.
Jasiński nie czuje się odpowiedzialny i odpiera zarzuty. - To byłby ewenement, gdyby w sprawie Olewnika któryś z prokuratorów poczuł się odpowiedzialny. Tu brakuje nawet takiej przyzwoitości następczej, że jednak stała się rzecz fatalna i skandaliczna, w związku z czym należałoby chociaż przeprosić. Niestety w tej sprawie ludzie, którzy popełniali rażące błędy, nie byli karani, ale awansowali.
W ramach obecnego sytemu prawnego można ukarać prokuratorów łamiących prawo? - Tu są dwie kwestie. Jedna to odpowiedzialność dyscyplinarna, która - jak pokazały statystyki - pozostawia wiele do życzenia i sprowadza się albo do upomnień i nagan, albo kończy na umorzeniach postępowań. A druga odpowiedzialność ma charakter karny, ale ona jest możliwa po uchyleniu immunitetu, a niestety sprawy o uchylenie trwają kilka lat i niekoniecznie musi do niego dojść. Dziękuję za rozmowę.

Wałdajskie kłamstwo Putina W piątkowy wieczór 11 września moskiewska TV RTR Planeta nadała relację ze spotkania premiera Putina z tzw. grupą wałdajską złożoną ze znanych politologów i dziennikarzy z różnych krajów. Władimir Putin co roku spotyka się z nimi i odpowiada na ich pytania. W tym roku po raz pierwszy do ich grona dołączył były postkomunistyczny premier rządu polskiego Leszek Miller, który zapytał Putina o nauki płynące z genezy II wojny światowej. TV moskiewska pokazała Leszka Millera słuchającego w napięciu odpowiedzi moskiewskiego gospodarza i Putina odczytującego (jak to u niego w zwyczaju) odpowiedź z uprzednio przygotowanej ściągawki. Czynniki propagandowe w Moskwie przywiązywały zapewne wielką wagę do tej wypowiedzi, gdyż scenę tę transmitowano w RTR Planeta zarówno w dzienniku piątkowym "Wiesti", jak i w sobotnim oraz niedzielnym przeglądzie wydarzeń. Putin ponownie, jak i na obchodach w Polsce, bronił paktu Stalina z Hitlerem, usiłując pomniejszyć odpowiedzialność Kremla za rozpętanie II wojny światowej. W tym celu sprowadził on owe porozumienie złoczyńców do paktu o nieagresji, pomijając zawarty wtedy tajny protokół o podziale Europy Środkowej na niemiecką i sowiecką strefę wpływów. Mocno podkreślał Putin okoliczność, że Sowiety dopiero w sierpniu 1939 roku podpisały pakt o nieagresji z Niemcami jako ostatni kraj w długiej kolejce krajów europejskich paktujących z Niemcami. Tłumaczył, że Sowiety były w sytuacji przymusowej, gdyż odrzucenie propozycji pokojowych Hitlera oznaczałoby demonstrowanie agresywnych zamiarów wobec Niemiec. Premier Putin ma gruntowne wykształcenie prawnicze i ekonomiczne. Choć nie jest zawodowym historykiem, trudno go posądzać o tak bezbrzeżną ignorancję, by nie wiedział, iż w 1939 roku Sowiety nie miały wspólnej granicy z Niemcami i dopiero wspólny rozbiór Polski we wrześniu 1939 roku dał Hitlerowi sposobność do zaatakowania Związku Rad w 1941 roku. To Stalin zgotował milionom Rosjan i innych mieszkańców Kraju Rad ich tragiczny los, zachęcając Hitlera do wojny na Zachodzie. Ta intryga obróciła się jak bumerang przeciwko Stalinowi. W naiwnej chęci pomniejszenia sowieckiego grzechu premier Putin podkreślał okoliczność, że pakt Ribbentrop - Mołotow został podpisany na szczeblu ministrów spraw zagranicznych, gdy konferencja w Monachium odbywała się na szczeblu premierów. Zapomina on, że Wiaczesław Mołotow też był przewodniczącym Rady Komisarzy Ludowych, czyli premierem sowieckiego rządu i dla potrzeb paktu z Hitlerem przejął stanowisko komisarza spraw zagranicznych w miejsce "nieczystego rasowo" M. Litwinowa. Najwyraźniej premier Putin niczym szemrany kryminalista idzie w zaparte i nie chce uznać win Stalina. Więc kręci, coraz bardziej brnąc w kłamstwa. A przecież wystarczyłoby powiedzieć, że to są grzechy dawnego systemu, który on potępia. Najwyraźniej w świecie Putin liczy na to, że jego pozycja mocarstwowa umożliwi mu mówienie na czarne białe i na odwrót. Ciekawe, a co na to Leszek Miller, który go o to wszystko zapytał? TV moskiewska nie informowała jakoś o jego sprzeciwie i proteście, co gorsza - polskie środki przekazu również o tym milczą. Międzynarodowy Klub Dyskusyjny "Wałdaj" działa od września 2004 roku. Pierwsze posiedzenie na temat "Rosja na przełomie stuleci: nadzieje oraz realia" odbyło się nad brzegami jeziora Wałdaj koło Nowogrodu. Stąd nazwa klubu. Posiedzenia klubu odbywają się co roku we wrześniu. W tym roku do liczącego około stu osób grona uczestników klubu został po raz pierwszy zaproszony ekspremier polskiego rządu Leszek Miller. Oprócz niego do grona wybitnych ekspertów zostali zaproszeni m.in. prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow oraz prezydent Południowej Osetii Eduard Kokojty. Tematem tegorocznego posiedzenia były zagadnienia bezpieczeństwa międzynarodowego. Obok premiera W. Putina z uczestnikami klubu spotkał się prezydent Dmitrij Miedwiediew. Antoni Zambrowski

Euro-soc w praktyce Obserwacja Tomka W.: Opowiadano mi, że widziano zadowolonego menela. Kiedy go zapytano skąd pochodzi jego euforia, powiedział: „Byłem dwa dni w wiezieniu za nie zapłacenie 50 zł. kary. Tam dobrze zjadłem (schabowy, rosół, itp) i dali na odchodne 30 zł. To było na parę alpag."Kiedy to mówił, słuchający ludzie kiwali z niedowierzaniem głową i mówili: „My musimy pracować, a taki łachmyta za nic ma tak dobrze” Była u nich widoczna tylko zazdrość - o ustroju nic nie mówili. Ten ustrój nazywa się „euro-soc”. Napisałem właśnie o nim krótki felietonik: Euro-socjalizm w rozkwicie Za Stalina wprowadzono w Polsce setki tysięcy bzdurnych ograniczeń. m.in. absolwenci szkół aktorskich musieli najpierw odbywać staże w teatrach, zanim pozwolono im grać w kinach lub - nie daj Boże – w TV. Ponieważ nie było wtedy d***kracji, Władzuchna po trochu te absurdy likwidowała - aż wreszcie w 1988 roku tow.Mieczysław Wilczek jedną ustawą usunął socjalizm (z gospodarki tylko...) niemal całkowicie. Od tamtych czasów całe pokolenie aktorów żyło niemal jak w normalnym kraju – gdy oto JE Bogdan Zdrojewski, Minister "Kultury", rzekomy "liberał", postanowił przywrócić PRL: chce zakazać aktorom zatrudnionym w teatrach państwowych grać w filmach, a zwłaszcza w serialach! "Nowe" wraca coraz szybciej. P.Wilczek zlikwidował socjalizm jedną ustawą - a ONI dziennie wydają po pięć przepisów przywracających "Nowe". W tej chwili wracamy już nie do epoki Gierka, lecz do epoki oszczędnego Gomułki - bo czymże innym jest oszczędzanie prądu przez zakaz używania żarówek? (Za Gomułki kursowało wśród studentów hasło: „Obywatelu! W godzinach szczytu – oszczędzaj mocy!”) Znają Państwo taką zabawę: "Mamy liczby 2, 4, 6, 8, 10 – jaka będzie następna?". Następnym stadium w tym powrocie "Nowego" będzie stalinizm - a potem niemiecka okupacja... JKM

29 października 2009 Przybijanie galarety do ściany.. Mały Antoś podczas kąpieli pyta mamę: - Mamo, a jak dziewczyna się rozbierze, to też jest w stroju Adama? No właśnie – to jest problem co najmniej na pracę doktorską A jak dobrze  poszłoby, to  na habilitację… Tak jak z kopaniem grobów zmarłym. W Unii Europejskiej jest dyrektywa, że kopiący grób musi mieć specjalny certyfikat (????), o czym dowiedziałem się niedawno i są nawet egzaminy państwowe(!!!)  No, no… Taki grób będzie wygrobowany  doskonale.. Jak wpadną mi w ręce przepisy unijne dotyczące wymogów  jego wykopywania, to z pewnością się z państwem podzielę… Na razie  sprawa jest głośna w Czechach… O ile pamiętam bolszewicy wschodni, w odróżnieniu od zachodnich, kazali swoim przyszłym ofiarom kopać groby samodzielnie, beż żadnych certyfikatów, a potem strzelali do nich w tył głowy! Też bez certyfikatów. Był tylko rozkaz! I nie było, żadnych egzaminów państwowych.! Było zabijanie do własnoręcznie wykopanych grobów. Bo czym różni się socjalista od komunisty? Komunista zabija od razu, a socjalista męczy całe życie.. Myślę, że sama idea podobna jest do tej, z  chyba 2000 roku, kiedy Komisja nam panująca i Europejska zajęła się sprawami prezerwatyw, bo chciała zrobić dobrze „obywatelom” Unii Europejskiej. W tym celu Komisja Europejska powołała Podkomisję, a ta  w mig, zleciła „ naukowcom „ zbadanie” naukowo”, jakie rozmiary kondomów będą najlepsze dla mieszkańców  socjalistycznej Unii Europejskiej, gdzie nawet krzywizna banana jest w sposób biurokratycznie wyregulowana…(???) Nie nie, nie są prostowane.. Na to na razie nie ma sił przetwórczych, chociaż pomysł jest zawieszony w próżni, ale jak uporają się z reformą Wspólnej Polityki Realnej, pardon  Rolnej, czyli komunizmu  w czystej postaci-która pochłania połowę budżetu Unii - to z pewnością się tym zajmą. Co prawda czerwoni  komisarze dopuścili ostatnio na „ wolny rynek” pomidory w innych rozmiarach, niż te, które do tej pory były zarejestrowane jako” legalne” do sprzedaży na wolnym rynku regulowanym i  onanizowanym, pardon  oczywiście organizowanym. Bo wolny rynek jest najlepszy, gdy jest zorganizowany odgórnie. Wtedy każdy wie czego można się spodziewać po wytworzonym burdelu, jak to w gospodarce planowej. Warto porzeglądać prasę z okresu panowania i planowania  oraz  wprowadzania planowania przez Hilarego Minca. Zawsze mam problem, czy pisać” towarzysza” , czy „pana” Minca. „Pana” – za wiele; a „towarzysza”- na razie nie modnie! Natomiast prezerwatyw dopuszczono  na wolny rynek trzy rozmiary, i pamiętam, że krnąbrni Duńczycy bardzo protestowali, bo nawet największy rozmiar nie był dostatecznie duży, żeby móc realizować wytyczne komisarzy w zakresie zorganizowanego popędu, zorganizowanego- ma się rozumieć- na wolnym rynku europejskim.. Było to dla  Duńczyków  hamletowskie „ być albo nie być”- oto, to pytanie postawione zostało rzeczniczce Podkomisji ds. Prezerwatyw, która jak pisze pan Janusz Korwin – Mikke w jednym w swoich felietonów, cytując jej wypowiedź  , powiedziała:” Było to konieczne, ponieważ zbyt małe uciskają, a zbyt duże spadają”(????) Natomiast o opaskach na  mózg- nie ma  też na razie mowy, bo mogą być za duże , lub za małe… I mogą uciskać- lub nie! Ciekawe jakich  orgazmów, pardon rozmiarów używa wyżej opisana rzeczniczka Komisji ds. Prezerwatyw? Tępy egoizm, czy fałszywa filantropia? Pani Brigitte Bardot też nie próżnuje, choć nie zajmuje się prezerwatywami, bardziej zwierzętami. Ale przy tym jest wegetarianką. Nie wiem czy była wegetarianką w młodości, gdy paradowała nago w filmach i uprawiała” sztukę” erotyczną na oczach wszystkich i czy wtedy tak bardzo kochała zwierzęta, że brzydziła  się je jeść.. Natomiast wiem, że obecnie wezwała pana prezydenta Sarkozy’ego do- uwaga!- „wprowadzenia w instytucjach publicznych dnia wegeteriańskiego” ,w celu- uwaga!- „walki z globalnym ociepleniem „(???) i  chce by pan prezydent” nadał sens deklaracjom szczytu klimatycznego i wykazał się konsekwencją, skoro wprowadzono opłaty od emisji dwutlenku węgla.”Pani Bardot uważa również, że rezygnacja ze spożywania mięsa jest także” najlepszym sposobem zaprotestowania przeciwko nieludzkim i barbarzyńskim warunkom we wszystkich hodowlach oraz podczas transportu czy uboju miliardów zwierząt przeznaczonych co roku do zjedzenia”(????). No tak, człowiek w ogóle jest „ cmentarzyskiem zwierząt”. przez całe swoje dorosłe życie.. Nic , tylko gromadzi w sobie te setki kurczaków, świń i kaczek.. No i powoduje globalne ocieplenie, który to zabobon ostatnio powtarzają do zarzygania,” pożyteczni idioci” w mediach elektronicznych i innych. Aktorce Bardot, gdy na planie, że tak powiem  filmowym uprawiała seks i  pociła się przy tym nieprzytomnie, nie przyszło wtedy do głowy,  że wydziela z siebie więcej dwutlenku węgla powodując dodatkowo globalne ocieplenie. No.. wtedy była młoda- a teraz? Teraz jest starsza, więc pozostaje jej jedynie propagowanie kanibalizmu, pardon wegetarianizmu. Może i dobrze, że na razie tylko wśród urzędników, że tak powiem państwowych. Schudną trochę, spadną na wadze, mniej będą wydzielać dwutlenku węgla, oziębi się trochę  dookoła; zarobią producenci kożuchów i czapek. Znowu będziemy mogli przez Bałtyk, saniami do Szwecji.. Kiedyś co prawda  królewskiej, dzisiaj socjalistycznej... Taka współczesna  socjal- demokracja, ale Królestwa Szwecji.. Bo kwadratowych kół jeszcze socjaliści nie produkują, ale chrześcijańscy demokracji już są i żonaci kawalerowie też się trafiają…. takie Demokratyczne Królestwo Szwecji(???). Szczególnie w środowisku postępowców  zwanych aktorami ,są żonaci kawalerowie, wystarczy przejrzeć czołówki brukowców, żeby zobaczyć co się dzieje w tym zafekaliowanym środowisku, propagującym nihilizm,  wolną miłość, hippinnizm. Taki swoistego rodzaju komunizm erotyczny oparty na wspólnocie i wymianie partnerek.. Wspólnota partnerek.. Gdzie to już było? W Sowietach! Pani minister bolszewicka Kołłontaj Michajłowa  Aleksandra, ta już  wtedy propagowała wolną miłość. ”Apostołka wolnej miłości” – jak ją nazwał Norman Davies. W odróżnieniu od Lenina, który był” Apostołem piekła”. Utworzyła, jako komisarz ludowy ds. społecznych -”Ministerstwo Kobiet”(???).. My w Polsce mamy na razie feministyczną Partię Kobiet, ale mamy już Ministerstwo Wolnej Miłości, pardon Ministerstwo Spraw Socjalnych i Socjalizmu, pardon Pracy..  Towarzyszce Kołłontaj chodziło o poprawienie warunków pracy kobietom,  wtedy jeszcze nie były  one dyskryminowane.. Dzisiaj już są! Była nawet ambasadorem Związku Radzieckiego w Szwecji, ale nie wiem, czy tam propagowała wolną miłość..??? W Każdym razie  coś tam działała, bo dzisiaj Szwecja rządzona przed demokratów socjalistycznych cierpi na uwiąd  rodziny, rozpad związków małżeńskich,  chorobę zwaną związkami partnerskimi.. Ale wracając  do środowiska wolnych, nieskrępowanych obyczajowo, wyuzdanych i chorych  na erotykę ” aktorów i „ aktorek”... Może w tym środowisku,, rząd powinien działać  przeciwko uzależnieniu od seksu? A nie zajmować się uzależnieniem od hazardu, stając po stronie kasyn, a nie jednorękich bandytów.. Może to co zamierza zrobić pan minister od kultury i dziedzictwa narodowego, pan Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej, będzie krokiem w tym kierunku.. Panu ministrowi chodzi o to, żeby aktorzy teatralni  pracujący na etacie w państwowym teatrze, czyli  wożący się na naszych plecach, coraz bardziej obciążonych,  że tak powiem podatkowo- nie mogli pracować w filmie, a szczególnie w serialach.(???) Ma pan rację panie ministrze, te seriale są wyjątkowo głupawe i idiotyczne… Ale żeby zaraz zakazywać? Najlepiej byłoby, żeby wrócić do normalności, czyli sprywatyzować teatry, a przy okazji zlikwidować niepotrzebne nikomu ministerstwo tzw. kultury, czyli propagandy marksizmu kulturowego i innych kultur, obcych kulturze polskiej.. Każda kultura najlepiej rozwija się bez pomocy urzędników ministerstwa kultury. Czy Mickiewicz pisał „Pana Tadeusza” przy wydatnej pomocy ministerstwa kultury i dziedzictwa narodowego??? W USA do tej pory nie ma ministerstwa kultury i dziedzictwa USA i jakoś żyją i tworzą.. W tym większość tandetę. A Hollywood jest prywatny.  I robi tandetę, za którą się nagradzają sami wśród swoich.. Czasami trafi się jakiś rodzynek.. Ale nie mieszają do tego państwa amerykańskiego, co prawda na razie i tymczasem, bo marksizm kulturowy dotrze i tam! Ale na razie.. Jaki pisał Wielki Fryderyk Bastiat, na  której to międzynarodowej konferencji jemu poświęconej miałem przyjemność być : ”Socjalista jest święcie przekonany, że ta sama odległość dzieli jego osobę od ludzkości”(!!!!) Miałbym tylko zastrzeżenie do słowa „ święcie”.(???). Nie nienawidzą świętości, jak diabeł  święconej wody! I dlatego tak walczą ze wszystkim co przyniosła nam cywilizacja łacińsko- chrześcijańska.. WJR

Kiedy Padyszachowi wiozą zboże… Mimo pozornego chaosu i zamieszania, sytuacja cały czas pozostaje pod kontrolą starszych i mądrzejszych. Kontrola ta jest, ma się rozumieć, bardzo dyskretna, żeby broń Boże nie zdradzić sekretu, że ci wszyscy mężowie stanu, to tylko marionetki w teatrze lalek, zwanym III Rzecząpospolitą. Ale, chociaż dyskretna, to przecież daje o sobie znać – przede wszystkim poprzez widoczne gołym okiem konsolidowanie afer. Przypomina to konsolidowanie długów – kiedy banki z wielu różnych długów robią jeden – najczęściej o podstawie zupełnie innej, niż długi, z których został skonsolidowany. Tak samo z aferami. Jak wiadomo, mieliśmy trzy afery: hazardową, stoczniową i podsłuchową. Obecnie te wszystkie trzy afery, na polecenie starszych i mądrzejszych, zostały skonsolidowane w jedną – w aferę Centralnego Biura Antykorupcyjnego, której głównym i w dodatku – negatywnym bohaterem został były szef CBA, Mariusz Kamiński. Aż tak bardzo winny to on oczywiście nie jest, ale osobiście wcale go nie żałuję. Nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Od początku byłem przeciwny tworzeniu Centralnego Biura Antykorupcyjnego, gdyż widziałem w nim dowód na dwie skłonności naszych okupantów. Po pierwsze – dowód niechęci do rzeczywistego eliminowania korupcji z naszego życia publicznego metodą likwidowania okazji do przekupstwa, stworzonych w licznych ustawach i rozporządzeniach. Po drugie - widziałem w nim dowód skłonności naszych okupantów do rozciągania nad nami coraz to ściślejszej kontroli w postaci podsłuchiwania, podglądania i prowokowania. Zwłaszcza ta ostatnia metoda jest wyjątkowo plugawa, a ponieważ CBA chętnie się nią posługiwało, to nic dziwnego, że jego były szef pada obecnie ofiarą tej metody. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało, więc nie ma czego żałować. Najzabawniejsze jest w tym wszystkim to, że w charakterze listka figowego do przykrywania tej plugawej operacji, kierownictwo Platformy Obywatelskiej używa pobożnego posła Jarosława Gowina, który z dużą naturalnością udaje, że to wszystko naprawdę. Zaiste, pobożny poseł Jarosław Gowin jest żywym dowodem trafności spostrzeżenia, że jak ktoś politykuje, to jego sumienie politykuje także. Ale mniejsza o pobożnego posła Gowina, chociaż, jak nadal będzie się tak podkładał, to kto wie – może nawet pójść do piekła, gdzie przez cały czas będzie bolało. Być może właśnie dlatego w niektórych kręgach taka popularnością cieszy się pogląd, że piekła nie ma, a jeśli nawet gdzieś tam jest, to jest niezamieszkałe. Być może i premier Donald Tusk też tak myśli, bo właśnie ruszył do ofensywy przeciwko hazardowi. To znaczy – stworzył takie pozory, jak to ma w zwyczaju – bo tak naprawdę, to prawdopodobnie odwdzięcza się starszym i mądrzejszym za dobrodziejstwo skonsolidowania afer. Zwróćmy bowiem uwagę, iż afery premieru Tusku konsolidują tak zwane niezależne media, a niezależne media, jak wiadomo, nic nie zrobią bez zgody, czy polecenia starszych i mądrzejszych. No dobrze, ale w jaki sposób premier Tusk odwdzięcza się starszym i mądrzejszym, stwarzając pozory walki z hazardem? Ano, zwróćmy uwagę, ze delegalizując automaty do gier i hazardników drobniejszego płazu, premier Tusk po prostu likwiduje konkurencję kasynom gry, wśród których największym potentatem jest firma Casinos Poland. Powstała ona jeszcze za komuny, w 1988 roku z udziałem Polskich Linii Lotniczych, a więc – komunistycznej nomenklatury. Gotów jestem się założyć, że w te kasyna gry komunistyczny wywiad wojskowy, czyli razwiedka, zainwestowała pieniądze ukradzione państwu między innymi za pośrednictwem Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego PEWEX, nad którym sprawowała kontrolę. Nawiasem mówiąc, w lipcu bieżącego roku LOT sprzedał wszystkie swoje udziały w Casinos Poland i w ten oto sposób razwiedka kontroluje cały rynek hazardu. To znaczy – kontrolowałaby, gdyby nie wcinali się tam hazardnicy drobniejszego płazu ze swoimi „jednorękimi bandytami”. Więc premier Tusk, pod pretekstem chronienia moralności publicznej przed hazardem, w podskokach wyświadcza starszym i mądrzejszym przysługę w postaci oczyszczenia rynku z konkurencji, a przy okazji wywiera zemstę na „Rychu”, że przez swoją gadatliwość i urządzanie bliskich spotkań III stopnia ze „Zbychem” na cmentarzach, napędził mu tyle strachu i zgryzoty. I patrzcie Państwo! Nikt się nawet nie zająknie, ile to milionów budżet „straci” na tej delegalizacji! Bo gdzieżby tam śmiał się zająknąć. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – zauważył Franciszek Maria Arouet. Nawiasem mówiąc, „Zbycho” też już przyszedł do siebie, przestał wypacać z siebie tłuszcz i zaczął kreować się na ofiarę politycznej nagonki. Jeśli pobożny poseł Gowin i jego sumienie wytrzymają te wszystkie fikołki, to tylko patrzeć, jak „Zbycho” dołączy do grona autorytetów moralnych, razem z byłą posłanką Platformy Obywatelskiej panią Sawicką oraz Weroniką Marczuk-Pazurą. I to będzie jedna z figur wesołego oberka, ku jakiemu, zgodnie z wola starszych i mądrzejszych, zmierzają skonsolidowane afery. Kiedy tak wesołe towarzystwo wyprawia fikołki, zaś niezależne media, na polecenie starszych i mądrzejszych, próbują z powodzeniem skupiać na nich uwagę gawiedzi, prawie nikt nie interesuje się sytuacja na odcinku finansów publicznych. Tymczasem we wrześniu rząd premiera Tuska przejął projekt ustawy budżetowej na rok przyszły. Dochody państwa zostały określone na poziomie 245, 5 miliarda złotych, a wydatki – na poziomie prawie 300 miliardów. Przyszłoroczny deficyt budżetowy wyniesie zatem 52 miliardy 200 milionów złotych, a więc dwukrotnie więcej, niż w roku bieżącym. W tej sytuacji rząd będzie musiał zaoferować lichwiarzom bardziej korzystne oprocentowanie, bo inaczej kupią inne papiery i rząd będzie miał problem. Ale to oznacza, że w roku 2011 wzrosną koszty obsługi długu publicznego, osiągając poziom równy, albo prawie równy wpływom ze sprzedaży majątku państwowego. Oznacza to, że intensywna wyprzedaż majątku państwowego służy już tylko wywiązaniu się lichwiarzom, a zadłużanie państwa – już tylko stworzeniu wrażenia, że Mężykowie stanu panują nad sytuacją. Tymczasem prawda jest taka, że nie panują – ani oni, ani razwiedka, która od kilkudziesięciu lat dzierży nieprzerwanie rzeczywistą władzę nad Polską. Bo co będzie, kiedy majątek państwowy zostanie w ten sposób roztrwoniony? Pierwszy sygnał tego, co może być, dała pani minister pracy i polityki socjalnej Jolanta Fedak. Dała do zrozumienia, że wprawdzie składki emerytalne się nie zmniejszą, za to emerytury – owszem. Chodzi o to, że w przyszłym roku ZUS-owi zabraknie około 50 miliardów złotych. Żeby jakoś te pieniądze pozyskać, ZUS będzie wypuszczał obligacje – pewnie z jeszcze wyższym oprocentowaniem od rządowych – podobnie jak Fundusz Drogowy. W ten filuterny sposób minister Rostowski fałszuje wskaźniki, dzięki czemu projekt budżetu, chociaż budzi grozę, to i tak nie pokazuje całej prawdy. I to jest jeszcze jedna przyczyna, dla której nasi okupanci tak przebierają nogami, żeby wreszcie pozbyć się ciężaru niepodległości i zasłużyć na bezpieczny odpoczynek w Unii. SM

Ryzyko – i zagrożenie epidemią Hazard JE Donald Tusk idzie w ślady dwóch Wielkich ludzi: Józefa Stalina i Adolfa Hitlera - którzy w rządzonych przez siebie krajach zawzięcie tępili hazard. W imię zdrowia moralnego. Tylko dlaczego p.Tusk nazywany jest "liberałem"? Ani Hitler, ani Stalin nie używali tego określenia... Projekt wepchania całego hazardu do kasyn, wniesiony przez "Rząd" zdominowany przez PO, budziłby podejrzenie, że ci "liberałowie" upadli na główkę - gdyby nie prosta konstatacja: "Jak nie wiadomo, o co chodzi - to znaczy, że chodzi o pieniądze". Wyjaśniam to na swoim portalu: ONI nie upadli na główkę - ONI znów chcą skręcić paręnaście milionów. A głupia publika będzie IM jeszcze bić brawo. W szczególności bawi mnie pozycja senatorów i posłów z PiS. Ci wiedzą, że to ordynarny kant- ale, ponieważ elektorat PiS głęboko wierzy, że nic tak nie uzdrawia społeczeństwa jak zakazy, a hazard jest złem wcielonym - będą musieli za projektem PO i PSL zagłosować! Niech żyje d***kracja! SM

Wirus Za wschodnią granicą mamy poważniejszy problem: Na Ukrainie ponoć szaleje tajemniczy wirus: 1000 osób choruje, 37 już zmarło. Panika. Jedna miała wirusa „świńskiej grypy” - pozostałe ponoć nie. (Zjadliwy wirus zabija na Ukrainie Na Ukrainie rozprzestrzenia się szczególnie zjadliwy wirus powodujący zapalenie płuc, który tylko w ciągu ostatniej doby spowodował śmierć 14 osób. Tragiczne statystyki mogą się zmienić, bo w czwartek rano było już 326 chorych. Ukraińska Straż Graniczna zaostrzyła kontrole na granicy z Polską, włączając do nich lekarzy. W warszawskim Rządowym Centrum Bezpieczeństwa zebrali się eksperci, by sprawdzić, czy wirus nie zagraża naszym terenom przygranicznym. - Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, najpierw będą kontrolowani przez lekarzy, a dopiero potem przejdą kontrolę graniczną i celnąWołodymyr Szeremeta, rzecznik oddziału ukraińskiej Straży Granicznej Ludzie, którzy do nas przyjeżdżają, najpierw będą kontrolowani przez lekarzy, a dopiero potem przejdą kontrolę graniczną i celną - powiedział Wołodymyr Szeremeta, rzecznik zachodniego oddziału SG we Lwowie, cytowany przez portal informacyjny Zaxid.net. Jak poinformował, pracujący na ukraińsko-polskich przejściach granicznych funkcjonariusze noszą maski ochronne. 34 ofiary, ponad 300 zakażonych Ukraińskie władze poinformowały, że liczba ofiar śmiertelnych wirusowego zapalenia płuc i powikłań pogrypowych, które rozprzestrzeniają się na zachodniej Ukrainie, wzrosła w ciągu ostatniej doby do 34. Dzień wcześniej informowano o 20 zmarłych. Zakażonych jest 326 ludzi. Jak podaje RMF FM największą liczbę śmiertelnych przypadków powikłań pogrypowych odnotowano w obwodach lwowskim i tarnopolskim. W związku z epidemią ogłoszono kwarantannę, a także zamknięto przedszkola i placówki oświatowe. Z telewizji płyną apele do mieszkańców, by nie wychodzili z domów, jeśli nie jest to konieczne. Podobna sytuacja panuje w obwodzie iwanofrankowskim i na Zakarpaciu. Ałła Mironenko kierująca oddziałem chorób płuc i wirusowych infekcji tarnopolskiego szpitala powiedziała telewizji TV INTER, że w tej chwili trudno jasno określić, jaki wirus wywołał epidemię. Oprócz wirusowego zapalenia płuc stwierdzono bowiem przypadek A/H1N1. Uruchomiono 25 grup szybkiej pomocy, działa gorąca linia i przez telefon lekarze prowadzą konsultację. Wasilij Kniaziewicz, szef resortu zdrowia, wezwał do natychmiastowego zgłaszania się do lekarzy i izolowania chorych oraz zaapelował, by nie wpadać w panikę. Ukraińskie media pełne są jednak doniesień o ludziach, którzy uciekają przed epidemią na wschód. Polscy eksperci: monitorujemy sytuację przy granicy Według zespołu eksperckiego, który spotkał się w Warszawie, w polskich województwach przygranicznych nie odnotowano nietypowego wzrostu zachorowań grypopodobnych. Sytuację na zachodniej Ukrainie i w rejonach przygranicznych Polski omówiono na spotkaniu zespołu w Rządowym Centrum Bezpieczeństwa w Warszawie. W spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele Głównego Inspektoratu Sanitarnego, Straży Granicznej i MSZ. Jak głosi komunikat ze spotkania, z informacji uzyskanych od wojewódzkich inspektorów sanitarnych w Rzeszowie i Lublinie wynika, że w województwach przygranicznych nie odnotowano nietypowego wzrostu zachorowań grypopodobnych. W komunikacie zapewnia się, że polskie służby sanitarne monitorują sytuację na terytorium kraju, a w zależności od rozwoju sytuacji epidemiologicznej podjęte zostaną adekwatne działania.). Przypominam, że już czterdzieści lat temu ostrzegałem: stan równowagi zostanie przywrócony. Jeśli wskutek interwencji medycyny zamiast 2 miliardów ludzi żyje na Ziemi 6,5 – to prędzej czy później pojawi się czynnik – najpewniej epidemia – która zabije nie tylko 4,5 mld, ale (na zasadzie wahadła) raczej 5 lub 5,5. Możemy to odwlekać: im dłużej odwleczemy, tym więcej będzie ofiar. W czym nie ma nic złego, przeciwnie. Dla gatunku lepiej jest, gdy urodzi się milion i umrze połowa – niż gdy urodzi się 550.000 i umrze 50.000. Lepsza selekcja naturalna...

A w ogóle to wszyscy kiedyś i tak musimy umrzeć. Jeśli dodatkowe pół miliona pożyło sobie czas jakiś na świecie – to co w tym złego?

Zwracam natomiast uwagę na wypowiedź p.Aleksandra Turczinowa, v-premiera Republiki, który „... komentując wzrost cen leków na zachodzie Ukrainy, zwrócił się do właścicieli aptek. - Nie żerujcie na problemach mieszkańców. Za to będziecie musieli odpowiedzieć, a my będziemy reagować ostro”. Otóż: jeśli gwałtownie rośnie popyt, to cena, by pozostać „ceną równowagi”, powinna wzrosnąć. P.Turczinow pokazuje po raz kolejny, że dzisiejsi „politycy” albo nie mają pojęcia o gospodarce – albo gadają głupoty pod (głupią) publiczkę. Jeśli by cena nie wzrosła, ludzie wykupowaliby leki na zapas, leki braliby również ci, którzy wcale ich brać nie muszą... I umieraliby ludzie, którzy ich naprawdę potrzebują... a także ci, którzy przeziębili się i zarazili stojąc w długich kolejkach. Cena równowagi oznacza, że tyle samo jest leków, co ludzi gotowych je kupić. Bardzo mało się wtedy marnuje. A na argument, że "wtedy tylko bogatsi mieliby lekarstwa", mamy trzy odpowiedzi: 1) Tak: ludzie po to zarabiają więcej, by mieć za to więcej, ni z ci, co zarabiają mniej; byłoby nonsensem zarabiać więcej po to, by mieć te same możliwości, co inni!! 2) Gdy cena idzie w gorę, producentom natychmiast chce się zatrudnić ludzi na drugą i trzecią zmianę – i od razu rusza podaż lekarstw; jest ich już na trzeci dzień więcej – a za parę dni i cena się wyrówna... 3) jeśli mają decydować nie zarobki, lecz to, kto pierwszy jest w kolejce, to bogaci i tak wynajmą „staczy”... JKM

ARCHITEKT RZECZPOSPOLITEJ AFERALNEJ Zdarzenia, jakich jesteśmy świadkami w ostatnich dniach ukazują prawdziwy obraz dwuletnich rządów Donalda Tuska. Obraz przerażający – szczególnie dla tej części naszego społeczeństwa, która zwiedziona medialnym fałszem uwierzyła, że politycy Platformy mogą zbudować nową, polityczną jakość. Zamiast niej ujrzeliśmy pogardę dla prawa, ordynarne oszustwo i całkowitą degrengoladę – w wykonaniu najwyższych urzędników państwowych i partyjnych przyjaciół premiera. Prawdziwym obliczem Platformy jest odtąd spocona twarz Chlebowskiego, a językiem przekazu - prymitywne i pełne wulgaryzmów rozmowy partyjnych macherów. Niezależnie od dalszego rozwoju zdarzeń i politycznych następstw afer ujawnionych przez CBA, nie można obecnej sytuacji uznać za incydentalną. Nie jest też ona – jak chce tego Donald Tusk - „soczewką w której ukazuje się kilka kluczowych bolączek Rzeczpospolitej” – chyba, że za najgroźniejszą z tych bolączek uznamy rządy obecnego premiera.Nikt inny, tylko Donald Tusk i stworzone przez niego patologiczne podłoże, na jakim oparty jest układ powstały po wyborach 2007 roku są źródłem narodzin wszystkich afer i faktyczną przyczyną obecnych problemów. Nikt w większym stopniu nie ponosi odpowiedzialności za dzisiejszy stan państwa, jak ten, kto świadomie doprowadził do zniszczenia naturalnych mechanizmów regulujących życie publiczne; do ograniczenia roli opozycji, zawłaszczenia spółek skarbu państwa, czystek w służbach specjalnych, politycznych nagonek i medialnych manipulacji. Przejęcie władzy przez ludzi Platformy zapoczątkowało niebywały – nawet jak na polskie standardy - czas instrumentalnego traktowania służb specjalnych i powrotu do peerelowskich metod sprawowania władzy. Nigdy wcześniej służby nie stały się „sprawą publiczną” - jak w czasie obecnych rządów. Nigdy wcześniej, na taką skalę nie stosowano w walce politycznej przecieków ze służb oraz medialnych „wrzutek" – użytecznych w ukryciu prawdziwych problemów. Nigdy też, bezpieczeństwo i interesy państwa polskiego nie były w podobnym stopniu zagrożone korupcją urzędników państwowych, samowolą służb i partyjną prywatą. Aktem oskarżenia wobec obecnego rządu staje się nawet przedwyborczy program Platformy, dotyczący reform w zakresie służb specjalnych. Dość wspomnieć wystąpienia Pawła Grasia z 19.05.2007 na konferencji "Bezpieczna Polska w Bezpiecznym Świecie”, gdzie przedstawiono pomysły PO na reformę służb i skonfrontować je z późniejszymi działaniami rządu Donalda Tuska, by zrozumieć, że polityczna schizofrenia jest jedną z najgroźniejszych chorób toczących to ugrupowanie. Począwszy od „raportów” Reszki i Pitery, „audytu Bondaryka”, sprawy laptopa Ziobry, śledztw przeciwko funkcjonariuszom CBA i ujawnieniu przez „Gazetę Wyborczą” danych szefostwa tej służby, poprzez aferę marszałkową, nagonkę na członków Komisji Weryfikacyjnej WSI i zaszczucie Sumlińskiego, po działania ABW wobec dziennikarzy „Misji specjalnej”, przecieków z rozmowy o tarczy Sikorskiego z prezydentem i telefonicznej rozmowy z Tuskiem, czy raportu na temat incydentu gruzińskiego – we wszystkich tych sprawach mieliśmy do czynienia z wykorzystaniem służb specjalnych w walce politycznej. Ten sam cel rzutował na wiele działań prokuratury, podległej ministrowi Ćwiąkalskiemu. W kontekście tej wiedzy, niedawne słowa premiera, iż - „Przez dwa lata służby mi podległe, odpowiedzialne za walkę z korupcją, nie użyły żadnego najmniejszego instrumentu, aby walkę z korupcją przekształcić w walkę z opozycją" – brzmią jak kpina z naszej pamięci i zdrowego rozsądku. To po objęciu rządów przez Donalda Tuska, podstawowych celem służb specjalnych stała się walka z pisowską ekipą, dezawuowanie osiągnięć poprzedników oraz odbudowa wpływów ludzi komunistycznej policji politycznej. To obecny premier odpowiada za bezprecedensową „wojnę służb”- w której ABW zostało użyte do poszukiwania haków na CBA, a nowopowstały kontrwywiad wojskowy poddano represjom i ograniczeniom. Skutki tej wojny polskie służby będą odczuwały jeszcze przez długie lata. Zablokowano bowiem jakąkolwiek realną ich współpracę, co z pewnością niezwykle ucieszyło agenturę obcych państw. Wytworzona celowo sytuacja chaosu i anarchii miała sprawić, że służby będą narzędziem w rękach rządzącej grupy – nigdy zaś – strażnikiem naszego bezpieczeństwa. Nie przypadkiem Donald Tusk, dokonując czystek w służbach specjalnych postawił na stary, sprawdzony „aparat” , wywodzący się z czasów PRL-u i rządów lewicy. Przez lata ludzie tacy jak Miodowicz, Bondaryk, Sienkiewicz, Brochwicz, Czempiński czy Petelicki oraz przyjaciel wielu z nich - Andrzej Olechowski byli aktywnymi, choć zwykle mało widocznymi uczestnikami życia politycznego Platformy Obywatelskiej, a niektórych można zaliczyć do założycieli tej partii. Do służb wróciła „stara kadra” – Janusz Bojarski, Andrzej Barcikowski, Marian Janicki, Leszek Elas czy Zdzisław Skorża Nie przypadkiem również priorytetem stało się przywrócenie wpływów żołnierzy i agentów zlikwidowanych WSI oraz reaktywacja układu stworzonego przez to środowisko. Kto dziś pamięta, że jedną z największych trosk rządu Tuska na jesieni 2007 roku była nowelizacja ustawy o ABW, pozwalająca tej służbie na „rozpoznawanie, zapobieganie i wykrywanie przestępstw korupcji osób pełniących funkcje publiczne, jeśli te przestępstwa godzą w bezpieczeństwo państwa.”? Przedstawiając w grudniu 2007 uzasadnienie projektu nowelizacji, Grzegorz Dolniak z PO argumentował, że „uchwalając ustawę o powołaniu CBA, posłowie odebrali ABW możliwość zwalczania korupcji godzącej w bezpieczeństwo państwa. O ile ściganie korupcji, poza CBA, pozostało jedną z ważniejszych kompetencji policji i Straży Granicznej, służb celnych i skarbowych, to ABW została tych uprawnień pozbawiona” - dowodził Dolniak. Już wówczas myślano nad ograniczeniem roli CBA, by jednocześnie móc wykorzystać służbę Bondaryka do działań przeciwko opozycji i niewygodnym dla władzy środowiskom. Od chwili objęcia władzy przez Donalda Tuska można obserwować proces niszczenia jedynej profesjonalnej służby antykorupcyjnej, przy jednoczesnym budowaniu partyjnego „zbrojnego ramienia”. Już na początku maja 2008 roku rząd PO-PSL postanowił zwiększyć uposażenie funkcjonariuszy ABW, podwyższając tzw. wielokrotność kwoty bazowej z 2,92 do 3,34, z mocą wsteczną od stycznia 2008r. Jednocześnie wskaźnik ten obniżono dla CBA z 3,96 do 3,5. Ta „urawniłowka” miała w zamyśle PO „skończyć z przywilejami CBA”. Styczniowe obcięcie budżetu CBA aż o 40 mln zł było już wyraźnym sygnałem, jaką wagę rząd Tuska przykłada do walki z korupcją. W lutym 2008 roku Tusk deklarował: „Wolę mieć przesadnie zdeterminowanego szefa CBA, który będzie nawet w sposób przesadny kontrolował moją władzę, niż kogoś, kto będzie wpatrywał się we mnie jak w swojego szefa i omijał szerokim łukiem ludzi obozu władzy” i dodawał - „Oczekuję jednak bezwzględnej walki z korupcją przez Biuro. Być może wykaże się w nowej sytuacji politycznej większą niezależnością.” Jak fałszywe były to słowa, mogliśmy przekonać się w czasie następnych miesięcy, gdy przy pomocy oszczerstw, medialnych przecieków i postępowań prokuratorskich prowadzono ciągłą wojnę z jedyną służbą, która patrzyła władzy na ręce. Gdyby ktoś chciał odkryć źródło nienawiści, jaką Platforma Obywatelska darzy CBA, powinien zajrzeć do tzw. „Mapy Korupcji w Polsce”, opracowanej w roku 2003 przez Julię Piterę, gdzie postuluje się powołanie specjalnej formacji o nazwie Centralny Urząd Antykorupcyjny. Zakres działań, celów i uprawnień CUA odpowiadał dokładnie służbie Mariusza Kamińskiego. Problem polegał na tym, że CBA powołał PIS i służba ta od samego początku zajmowała się ściganiem korupcji na najwyższych szczeblach władzy. W wydaniu Platformy miał to być kolejny fasadowy urząd, strzegący interesów rządzącego establishmentu. Taki, jakim uczyniono ABW - której uprawnienia antykorupcyjne, nadane przez partię Tuska nigdy nie zostały użyte przeciwko członkom tego rządu, a w tym obszarze próżno szukać choćby jednego sukcesu służby pana Bondaryka. W ten scenariusz - osłabiania mechanizmów kontrolnych wpisuje się decyzja premiera z listopada.2007 roku, gdy Donald Tusk zapowiedział likwidację stanowiska koordynatora ds. służb specjalnych i oświadczył, iż odtąd on sam ponosi za nie odpowiedzialność. Taką samą deklarację premier powtórzył w styczniu ubiegłego roku, informując, że będzie sprawował osobisty nadzór nad służbami. Absurdalność tego rozwiązania jest oczywista dla każdego, kto zdaje sobie sprawę, czym jest koordynacja działań 5 służb i nadzór nad ich funkcjonowaniem. Ma natomiast głęboki sens, gdy traktuje się służby instrumentalnie i chce uczynić z nich narzędzie dla ochrony własnych interesów. Jedynym słabym punktem tej koncepcji była formacja Mariusza Kamińskiego, zbudowana według profesjonalnych zasad, nieuwikłana w układy, odporna na naciski i wpływy polityczne. Gdy w połowie 2008 roku byliśmy świadkami licznych ataków na CBA, zapewne niewiele osób miało świadomość, że w tym samym czasie minister zdrowia Ewa Kopacz realizowała słynny „program Sawickiej”, o którym skorumpowana posłanka PO mówiła na taśmach ujawnionych przez CBA w październiku 2007 roku. To także czas, gdy za sprawą tej służby powróciła sprawa esbeckiej spółki EkoTrade, której kolejny raz powierzono ochronę obiektów administracji państwowej. Jej prezes Jacek Jerschina od dawna chwalił się, że ma niejawny etat w ABW. Od momentu, gdy CBA zaczęło interesować się tą spółką i przetargami na ochronę obiektów rządowych, poziom agresji i szykan wobec Mariusza Kamińskiego wzrósł z dnia na dzień. Strategia przyjęta przez Donalda Tuska miała swoje przełożenie na konkretne decyzje w wielu innych obszarach życia publicznego. To dlatego ludziom służb i powiązanych z nimi firmom umożliwiono włączenie się w proces prywatyzacyjny, otwarto drogę do spółek skarbu państwa, pozwolono podejmować decyzje w wielu kluczowych sprawach. Prywatyzacja ENEI, w której ważną rolę odegrała powiązana ze służbami spółka TFS, wskazuje na prawdziwych dysponentów polskich procesów gospodarczych. Czemu miała służyć ta strategia, możemy przekonać się obecnie, gdy ujawnienie przez CBA kulisów afer z udziałem prominentów Platformy obnażyło prawdziwe oblicze tego ugrupowania i rolę premiera. Kazus Chlebowskiego, Drzewieckiego czy Grada, był możliwy ponieważ w rządzie Donalda Tuska panowało przyzwolenie na tego rodzaju praktyki, zbudowane na poczuciu aroganckiej bezkarności – ta zaś, wynikała ze świadomości zawłaszczenia wszystkich newralgicznych miejsc życia politycznego i gospodarczego. W poczuciu tej bezkarności, podejmowano działania mające na celu zabezpieczenie finansowania partii poprzez wpływy z gier hazardowych oraz uwłaszczenia na majątku upadających stoczni. Kontakty polityków PO z biznesem hazardowym, który w ogromnym zakresie jest własnością środowisk przestępczych i ludzi peerelowskich służb, nie byłyby możliwe, gdyby urzędujący premier nie rozmontował demokratycznych mechanizmów kontrolnych i nie oparł swoich rządów na środowisku wywodzącym się z tych służb. W jeszcze większym stopniu, zatrważające skutki tej polityki widzimy w sprawie tzw. afery stoczniowej. Wbrew temu co mówią sami zainteresowani i wtórujące im dyspozycyjne media – mamy do czynienia z przykładem bezprawia i udziałem polskiego rządu w kombinacji operacyjnej, przygotowanej przez międzynarodowego handlarza bronią. Nie chodzi bowiem jedynie o to, że za wiedzą ministra skarbu najwyżsi urzędnicy ministerstwa i Agencji Rozwoju Przemysłu przeprowadzili fikcyjny przetarg na sprzedaż majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie, łamiąc przy tym wszelkie zasady procesu prywatyzacyjnego. Istotą sprawy jest fakt, że wszczęto te działania i prowadzono je pod dyktando człowieka ściganego za liczne przestępstwa, podejrzewanego o współpracę z Hezbollahem oraz o związki z terrorystami z al Kaidy, członka nieformalnej organizacji zrzeszającej czołowych handlarzy bronią z całego świata – grupy z Marbelli –nadzorowanej przez służby sowieckie, a obecnie rosyjskie. Przez lata organizacją z Marbelli kierował Monser Al-Kassar, szkolony przez GRU terrorysta, skazany ostatnio w USA na 30 lat więzienia za zabójstwa, pranie brudnych pieniędzy, nielegalny handel bronią i narkotykami. Warto pamiętać, że jeszcze w 2007 roku oferta zakupu stoczni złożona przez Abdula Rahmana el Assira została odrzucona, bo polscy urzędnicy nie chcieli negocjować z kontrowersyjnym pośrednikiem. Co zatem wydarzyło się w ostatnich miesiącach, że rząd Tuska postanowił przyjąć ofertę katarskiego inwestora i pośrednictwo El Assira? Fakt ten ma związek z dokonaną przez Donalda Tuska reaktywacją przestępczo-agenturalnego układu, na którego czele stali ludzie WSW/WSI. Przywrócenie wpływów tego środowiska stało się priorytetem rządu PO-PSL. W ślad za nimi, do służb specjalnych powrócili ludzie komunistycznej policji politycznej lub ich wierni protegowani, wyselekcjonowani na początku lat 90-tych w szkole wywiadu w Kiejkutach.  Tu docieramy do drugiej, kluczowej kwestii w aferze stoczniowej – czyli osłony kontrwywiadowczej procesu prywatyzacyjnego, ustanowionej, jak twierdzi Paweł Graś "na wyraźne polecenie premiera Donalda Tuska". Jest oczywiste, że w tego rodzaju transakcjach musi istnieć nadzór ze strony służb specjalnych, a w sprawę była zaangażowana Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencja Wywiadu. Jaką rolę spełniały te służby i czyje interesy chroniły, jeśli nie ustalono nawet kim jest tajemniczy inwestor, na rzecz którego miał pośredniczyć El-Assir i nie przekazano informacji na temat ustawionego przetargu? Trudno przypuszczać, by wiedza na ten temat była niedostępna dla ABW i AW szczególnie, gdy w grę mogły wchodzić działania obcych służb. Medialna nagonka na CBA i ataki na Mariusza Kaminskiego dowodzą, że władza stara się ukryć rzeczywistą rolę służb ustawowo odpowiedzialnych za ochronę kontrwywiadowczą. Plan tak złożonej operacji nie mógł powstać w głowach urzędników ministerialnych, a tym bardziej był niemożliwy do realizacji bez udziału służb specjalnych i przyzwolenia politycznego na najwyższym szczeblu. Czym innym wytłumaczyć fakt, że najwyżsi w państwie urzędnicy paktują potajemnie z El-Assirem oraz są gotowi złamać prawo i wszelkie procedury na rzecz tajemniczego podmiotu, który miał rzekomo reprezentować Libańczyk? Skąd wynika to poczucie bezkarności? Wygląda na to, że pod dyktando człowieka związanego z międzynarodową mafią handlarzy bronią, rząd Platformy opracował plan spłacenia zobowiązań El Assira aktywami polskich stoczni, nie dbając o zabezpieczenie majątku narodowego przed wpływem przestępców i obcych agentur. Pamiętne słowa premiera rządu, że jest mu obojętne kto kupi stocznie – oddają tu rzeczywiste intencje. Koncepcję tę przedstawiłem obszernie w tekście AFERA STOCZNIOWA- POWRÓT HANDLARZY BRONIĄ.PODSUMOWANIE Tego rodzaju sytuacja byłaby złowrogą fikcją, gdyby Donald Tusk nie stworzył korupcjogennego, patologicznego systemu sprawowania władzy, opartego na ludziach peerlowskich służb oraz niemal feudalnej zasadzie „dworu” i „dworzan”, strzeżonych przez wiernych pretorianów. Służby – a w szczególności ta największa, o wciąż poszerzanych uprawnieniach miała chronić interesy władzy, a CBA poddane marginalizacji i ostracyzmowi być wygodnym alibi antykorupcyjnych intencji rządu. Wściekłość Donalda Tuska wywołał już sam fakt, że ta niedofinansowana i wciąż atakowana służba okazała się sprawnym i profesjonalnym organem, zdolnym przeniknąć „sekrety” władzy. Wszyscy chyba pamiętamy zdanie Wałęsy z 4 czerwca 1992, podczas narady w kuluarach Sejmu – „Wy nie wiecie, jak daleko oni zaszli, dlatego trzeba ich błyskawicznie. Natychmiast, dzisiaj!”. W tym jednym zdaniu zawiera się cała koncepcja obecnych działań Donalda Tuska – uczestnika ówczesnej „nocnej zmiany”. Ujawnia ono bezmiar lęku przed odkryciem prawdy i nienawiści do tych, którzy ośmielają się ją ujawnić. W tej koncepcji nie ma miejsca na troskę o oczyszczenie życia publicznego, czy wciąż obecne na ustach premiera – standardy polityczne. Usuwając Mariusza Kamińskiego, Tusk działa według zasady „natychmiast, dzisiaj!”, w panicznym lęku przed wiedzą tych, którzy „daleko zaszli”. To dlatego tej dymisji nie próbuje się nawet uzasadniać, czy  wskazywać jej podstawy prawnej. Udział w tej ponurej farsie prokuratury i ABW dowodzi, że przeciwko Kamińskiemu użyto tych samych narzędzi, jakimi Donald Tusk rozgrywał dotąd wszystkie sprawy swoich politycznych oponentów. Tym razem, nie chodzi jednak o racje polityczne. Na Donaldzie Tusku ciąży poważne podejrzenie i wszystko co robi premier, by zaciemnić obraz afer służy nie tylko jego partyjnym kolegom, ale jemu samemu. Sprawy, o których tu przypomniałem powinny uzmysłowić, że oskarżenia wysuwane pod adresem premiera, dotyczące bezprawnego ujawnienia informacji na temat śledztwa prowadzonego przez CBA - nie są pozbawione podstaw. Liczne przykłady wykorzystywania niejawnych informacji w akcjach przeciwko politycznym adwersarzom, czy w obronie własnych, zagrożonych interesów są dowodem, że obecnego premiera stać na tego rodzaju zachowania – szczególnie w sytuacji, gdy groźba dotyczy najbliższego mu środowiska. Dogłębnie wyjaśniona musi zostać również rola premiera w procesie prywatyzacyjnym stoczni, jego potajemnych spotkań z El-Assirem i ustaleń, jakie wówczas poczyniono. Zachowanie Tuska po ujawnieniu materiałów CBA świadczy, że nie może być postrzegany jako mąż stanu i strażnik interesów państwa. Żadne roszady personalne i inne, pozorowane działania nie będą miały znaczenia, póki premier polskiego rządu nie oczyści się z bardzo poważnych, kryminalnych zarzutów.

W przeciwnym wypadku trzeba uczynić wszystko, by cyniczne słowa z wystąpienia w sprawie afery hazardowej, w których Donald Tusk deklarował, iż „dobiegł końca czas tych, którzy z wykorzystywania służb wobec konkurentów politycznych, z nienawiści i z represji zrobili filozofię rządzenia" – obróciły się przeciwko ich autorowi. Ścios

Raport Cichockiego potwierdza wersję Kamińskiego Mariusz Kamiński: Na początku roku otrzymałem listę kilkuset przedsiębiorstw, które miały być prywatyzowane, z prośbą, aby przyglądać się tym przetargom. (...) Mimo tego, co mówi premier Tusk i minister Grad, nikt nigdy do CBA nie zwrócił się o objęcie kontrolą antykorupcyjną tego przetargu. Miałem informacje, że minister Grad zwrócił się bezpośrednio do ABW o objęcie kontrolą tego przedsięwzięcia. (...)   Hasło [tarczy] rzeczywiście pojawia się w dokumentach urzędowych. Ale dokumentu rządowego, uchwały rady ministrów, ws. tarczy antykorupcyjnej nie ma. Aleksander Grad: Jak usłyszałem wypowiedź szefa CBA, mało z krzesła nie spadłem. Kamiński kłamie. Sprzedaż stoczni była jedną z 79 prywatyzacji objętych ochroną służb. W tych działaniach brało udział również CBA. Raport Cichockiego potwierdza, że Kamiński nie kłamie, dokument, który usiłuje się nam wcisnąć jako wyraźne polecenie ochraniania przetargów stoczniowych może tylko rozśmieszyć. W dokumencie tym, w momencie przekazywania go Kamińskiemu już mocno nieaktualnym, znajdują się bowiem następujące informacje dotyczące Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej Nowej: Stocznia Gdynia. Przewidywany tryb prywatyzacji - rokowania i podwyższenie udziału. Przewidywany termin prywatyzacji - 2008. Stocznia Szczecińska Nowa. Przewidywany tryb prywatyzacji - rokowania. Przewidywany termin prywatyzacji - 2008. Dokument ten był załącznikiem do pisma z 1 grudnia 2008, w którym Cichocki informuje Kamińskiego o uruchomieniu "tarczy" i  przedstawia listę 230 podmiotów o szczególnym znaczeniu. Stocznie są na krótszej liście, zawierającej dane 79 podmiotów przeznaczonych do prywatyzacji. Przesłane 1 grudnia 2008 pismo, w którym jest ogólnikowa informacja o planowanych na rok 2008 rokowaniach w sprawie obu stoczni w żadnym razie nie może być uznane za wyraźne polecenie ochraniania przetargów. Kamiński powiedział prawdę, dostał starą listę kilkuset nazw, z ogólnym zaleceniem przyglądania się, a nie polecenie ochraniania przetargów, których pismo nawet nie wymienia, bo przy stoczniach widnieje informacja o "rokowaniach" planowanych na  rok, który się za niecały miesiąc kończył. Z kalendarium przedstawionego przez Cichockiego wynika, że jest to jedyny dokument dotyczący "tarczy", w którym nazwy stoczni padają. Gdzie więc jest to polecenie ochraniania przetargów? Lista 79 spółek przeznaczonych do prywatyzacji Kolejnym dowodem na to, że CBA nie miało ochraniać wszystkiego z listy i właściwie mogło z nią zrobić co chciało, a na temat stoczni nie dostało żadnego polecenia, są comiesięczne sprawozdania z działań w ramach "tarczy", przesyłane Cichockiemu przez CBA i pozostałe służby. W swoim podsumowaniu sporządzonym na podstawie tych raportów, Cichocki sprawę "tarczy" CBA nad stocznią opisuje tak:
Luty 2009. Szefowie służb rozpoczęli nadsyłanie miesięcznych sprawozdań dotyczących działań prowadzonych w ramach „tarczy antykorupcyjnej”, uwzględniających informacje, o które zwrócił się sekretarz stanu Jacek Cichocki pismem z 16 stycznia 2009 r. Równolegle zaczęły się pojawiać informacje od służb dotyczące konkretnych spraw związanych z „tarczą”. (...) (Od maja 2009 r. CBA informowało, w formie bardzo zdawkowej i ogólnikowej, o swoim zainteresowaniu prywatyzacją stoczni w Gdyni i Szczecinie, upublicznienie tych sprawozdań nie jest możliwe ze względu na nadaną im klauzulę tajności). Gdyby CBA w grudniu dostało wyraźne polecenie ochraniania przetargów stoczniowych, to brak wzmianki o jakichkolwiek działaniach z tym związanych w lutowym, marcowym i kwietniowym raporcie musiałby Cichockiego zaniepokoić i sprowokować jakieś monity w tej sprawie. Podobnie jak bardzo zdawkowa i ogólnikowa forma informowania go o zainteresowaniu stocznią w raportach późniejszych. "CBA informowało o swoim zainteresowaniu prywatyzacją stoczni". "O swoim zainteresowaniu"? Myślałam, że to nie było własne zainteresowanie CBA, tylko realizowane przez nie polecenie, wydane wyraźnie i wprost. Jeśli Cichocki chce utrzymywać, że CBA miało obstawiać wszystkie przetargi z listy, ze szczególnym uwzględnieniem stoczni, musi się chyba wytłumaczyć dlaczego jako koordynator pozwalał się lekceważyć i nie reagował na wielomiesięczną bezczynność CBA.
We fragmencie dotyczącym ABW, jej działania w ramach "tarczy" zostały przedstawione następująco: ABW przeanalizowało pod kątem rzetelności, uczciwości i ewentualnych powiązań z zamawiającymi działalność blisko 90 firm doradzających przy przetargach publicznych i procesach prywatyzacyjnych oraz ponad 240 podmiotów biorących udział w przetargach organizowanych przez różne ministerstwa.(...) ABW prowadzi 16 śledztw dotyczących nieprawidłowości w przetargach publicznych oraz 24 śledztwa w sprawach nadużyć w podmiotach przeznaczonych do prywatyzacji. W powyższych śledztwach zarzuty przedstawiono dotychczas 54 osobom. Tymczasem gdy mowa o działaniach CBA, Cichocki wymienia tylko podręcznik i Orliki. To znaczy, że albo CBA nie dostało w ramach "tarczy" żadnych konkretnych analitycznych i operacyjnych zadań związanych z przetargami i prywatyzacjami, albo przez blisko rok sobie ostentacyjnie bimbało i nie robiło tego co do niego należało. Tyle, że nikt tu nikomu nic konkretnego nie wyznaczył, dostarczona lista miała charakter czysto informacyjny i żadnym poleceniem nie była, każda służba sama decydowała czym się zajmie, nie było żadnej poważnej koordynacji, trudno by było zresztą "tarczę" koordynować, bo raporty były bardzo ogólnikowe, półroczny raport ABW mieści się raptem na trzech stronach i jest tylko statystyką. Cichocki nie pisze też o żadnym systemie komunikacji poziomej, więc pewnie poza spotkaniem inauguracyjnym i podsumowującym poszczególne służby ze sobą nie współpracowały. Gdy Tusk po nagłośnieniu skargi Antykorupcyjnej Koalicji Organizacji Pozarządowych obiecał upublicznienie dokumentów dotyczących "tarczy", miałam nadzieję, że odtajni także ten fragment posiedzenia Kolegium ds. Służb Specjalnych, na którym zainaugurowano działalność "tarczy". Bo to jedyne źródło informacji o tym jak faktycznie została ona służbom przedstawiona, jak określono ich role, i jak podzielono zadania. Niestety, na ten dokument przyjdzie poczekać, aż do odtajnienia go zmusi premiera sąd. Już dzisiaj jednak widać, że opis Kamińskiego bardzo dobrze oddaje charakter "tarczy", a kłamstwa próżno tu szukać. A taka była fajna narracja. Redaktor Fąfara (Polska): Teraz okazuje się, że afera stoczniowa nabiera nowego wymiaru. Jeśli jest, polega być może przede wszystkim na tym, że mimo próśb ze strony ministerstwa CBA nie zapewniło skutecznej ochrony kontrwywiadowczej. I więcej, że być może - choć trudno to wczoraj było zweryfikować, bo komórka Mariusza Kamińskiego uporczywie milczała - szef CBA kłamał w niektórych swoich wypowiedziach odnośnie do sprawy prywatyzacji stoczni. Dokumenty przedstawione przez ministra skarbu i kancelarię premiera w tej sprawie nie pozostawiają wątpliwości.

Raport Cichockiego Szczegółowe informacje dotyczące "tarczy antykorupcyjnej" Co to jest „tarcza antykorupcyjna”? „Tarcza antykorupcyjna” jest mechanizmem określającym działania służb specjalnych w zakresie zapobiegania korupcji. Służby, działając w ramach swoich ustawowych kompetencji, powinny podejmować działania wyprzedzające możliwość pojawienia się nieprawidłowości w najważniejszych procesach prywatyzacji i zamówień publicznych. Po stwierdzeniu możliwości pojawienia się takich zagrożeń odpowiedni ministrowie powinni otrzymać informacje, które umożliwią zapobieganie tym nieprawidłowościom. Wskazany przez Premiera cel służby realizują poprzez sprawdzanie osób zaangażowanych w prywatyzacje lub przetargi pod kątem ewentualnego konfliktu interesów, sprawdzanie firm doradczych i ewentualnych kontrahentów oraz analizowanie praktyki prywatyzacji i przetargów w celu usunięcia wadliwych rozwiązań mogących skutkować stratami dla Skarbu Państwa.„Tarcza antykorupcyjna” stała się jednym z najważniejszych zadań wskazanych służbom specjalnym przez Prezesa Rady Ministrów do realizacji 2009 r. W przypadku Centralnego Biura Antykorupcyjnego było to zadanie najważniejsze. Jaka jest specyfika „tarczy antykorupcyjnej”? Specyfiką „tarczy antykorupcyjnej” jest jej profilaktyczny charakter, bowiem służby w ramach rutynowej realizacji swoich ustawowych obowiązków dążą przede wszystkim do zgromadzenia dowodów uprzednio popełnionych przestępstw. W ramach „tarczy antykorupcyjnej” chodzi przede wszystkim o zapobieganie przestępstwom, a ewentualna waloryzacja procesowa zgromadzonych informacji ma następować dopiero w przypadku niepowodzenia działań profilaktycznych. Specyficzną cechą „tarczy antykorupcyjnej” jest też tryb współpracy miedzy resortami a służbami specjalnymi. Ministrowie i szefowie służb, na prośbę sekretarza stanu w KPRM, wyznaczyli swoich przedstawicieli odpowiedzialnych za bieżącą roboczą współpracę. Listę osób wyznaczonych przez kierowników resortów przekazano właściwym służbom. Osoby te na bieżąco współpracują z wyznaczonymi przedstawicielami służb specjalnych. Udzielają im informacji o przebiegu prywatyzacji lub przetargu, aktualizują dane na ich temat prywatyzacji i przetargów, informują o zmianach w ich organizacji lub składzie komisji przetargowych, udzielają pomocy w kontaktach z osobami odpowiedzialnymi za przebieg ochranianych projektów lub w przygotowaniu szkoleń. Ta forma oficjalnego utrzymywania kontaktów między resortami a służbami poprzez wyznaczonych przedstawicieli jest radykalnie nowym rozwiązaniem w stosunku do wcześniejszych obyczajów w tym zakresie. Podstawowe elementy „tarczy antykorupcyjnej”: Zakres „tarczy antykorupcyjnej” Premier polecił objęcie osłoną antykorupcyjną najważniejszych procesów prywatyzacji i zamówień publicznych. W związku z tym latem 2008 r. wyselekcjonowano 161 procedur zamówień publicznych oraz 79 podmiotów przeznaczonych do prywatyzacji. Zebrano podstawowe dane dotyczące szacunkowej wartości zamówień, osób i komórek odpowiedzialnych za organizację przetargów, udziału skarbu państwa w prywatyzowanych podmiotach, przewidywanego trybu prywatyzacji oraz przewidywanych terminów prywatyzacji lub wszczęcia postępowań. Wszystkie te dane zostały przekazane szefom służb specjalnych podczas roboczych spotkań organizowanych przez sekretarza stanu w KPRM Jacka Cichockiego we wrześniu i w październiku 2008 r. Ponieważ, szczególnie w związku z kryzysem, lista ta częściowo się zdezaktualizowała, służby uzupełniają i aktualizują otrzymane wówczas informacje podczas roboczych kontaktów z przedstawicielami resortów. Oprócz przetargów i prywatyzacji uwzględnionych na opracowanych w okresie przygotowań do wdrożenia „tarczy” listach tych przedsięwzięć „tarcza korupcyjna” obejmuje procesy i programy wprost wskazane służbom przez Prezesa Rady Ministrów, np. Premier bezpośrednio zlecił Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu osłonę programu „Orliki”. Obieg informacji W toku działań związanych z realizacją „tarczy antykorupcyjnej” funkcjonariusze służb uzyskują informacje o osobach zaangażowanych w organizację przetargów lub prywatyzacji, w tym członkach komisji przetargowych, o zatrudnionych firmach doradczych oraz o potencjalnych kontrahentach. Informacje te są analizowane pod kątem ewentualnych zagrożeń o charakterze korupcyjnym. W działaniach tych służby wykorzystują przewidziane odpowiednimi ustawami środki pracy operacyjnej, dlatego uzyskane informacje oraz efekty ich analizy podlegają ochronie na podstawie ustawy o ochronie informacji niejawnych nierzadko stanowiąc tajemnice państwową oznaczoną nawet najwyższą klauzula tajności. Konkretne informacje dotyczące wyników działania służb w odniesieniu do konkretnych przetargów lub prywatyzacji nie mogą być więc udostępniane na podstawie przepisów o dostępie do informacji publicznej.Na potrzeby „tarczy antykorupcyjnej” wypracowano sformalizowany mechanizm przekazywania informacji. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Służba Kontrwywiadu Wojskowego przekazują uzyskane informacje oraz sporządzone analizy bezpośrednio do zainteresowanych resortów, natomiast Centralne Biuro Antykorupcyjne informuje Prezesa Rady Ministrów, który następnie decyduje o przekazaniu informacji do odpowiednich odbiorców. Taki system przekazywania informacji wynika z odmiennych regulacji zawartych w ustawach dotyczących poszczególnych służb. Inne działania W ramach „tarczy antykorupcyjnej” odbywają się organizowane przez służby szkolenia antykorupcyjne dla przedstawicieli instytucji prowadzących prywatyzacje i przetargi. Zaplanowano przygotowanie przez CBA „podręczników” postępowania w tych procedurach – jeden taki podręcznik został już opracowany i przekazany do osób odpowiedzialnych za realizację zamówień publicznych. W Kancelarii Prezesa Rady Ministrów odbywają się spotkania szefów służb z wybranymi ministrami w celu omówienia bieżącej współpracy w ramach „tarczy antykorupcyjnej” oraz spotkań przedstawicieli służb poświęconych funkcjonowaniu tarczy i pojawiającym się w związku z tym problemom. Służby przekazują do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów comiesięczne sprawozdania dotyczące swoich działań. Na prośbę sekretarza stanu Jacka Cichockiego zostały ponadto opracowane sprawozdania dotyczące realizacji zadań w ramach „tarczy antykorupcyjnej”. Sprawozdania te zawierają szczegółowe informacje dotyczące konkretnych kierunków zainteresowań służb, podlegają one ochronie na podstawie ustawy o ochronie informacji niejawnych. Działania służb specjalnych w ramach „tarczy antykorupcyjnej” Z przekazywanych do KPRM comiesięcznych sprawozdań służb oraz ze sprawozdań sporządzonych za pierwsze półrocze 2009 r., a także z wielu szczegółowych informacji dotyczących konkretnych kwestii wynika, że służby podjęły wskazane im zadania. Z informacji, które nie są chronione na mocy ustawy o ochronie informacji niejawnych, wynika, że: - CBA monitorowało ponad 1300 zamówień publicznych związanych z programem „Moje Boisko – Orlik 2012”; w wyniku prowadzonych działań CBA opracowało rekomendacje dotyczące zmian w zasadach realizacji programu w celu poprawienia swobody konkurencji. Zdaniem CBA przyjęcie proponowanych rozwiązań spowodowało w 2009 r. wzrost konkurencji i obniżenie ceny wykonania obiektu średnio o 25% w stosunku do 2008 r. Ponadto wykryte w związku z tym programem nieprawidłowości skutkowały skierowaniem do Prokuratora Generalnego wniosku o wszczęcie postępowania przygotowawczego; - ABW przeanalizowało pod kątem rzetelności, uczciwości i ewentualnych powiązań z zamawiającymi działalność blisko 90 firm doradzających przy przetargach publicznych i procesach prywatyzacyjnych oraz ponad 240 podmiotów biorących udział w przetargach organizowanych przez różne ministerstwa; - SKW weryfikowała prawidłowość realizacji ponad 40 projektów związanych z zakupem, modernizacją i remontem uzbrojenia lub sprzętu wojskowego, pracami rozwojowymi i wdrożeniowymi, inwestycjami NSIP (Natowski Program Rozbudowy Infrastruktury) na terenie Polski oraz przetargów organizowanych przez Agencję Mienia Wojskowego; - efektem pracy CBA związanej z realizacją „tarczy antykorupcyjnej” jest opracowanie: „Rekomendacje postępowań antykorupcyjnych przy stosowaniu procedury zamówień publicznych” – podręcznik dla osób odpowiedzialnych za realizację zamówień publicznych. Podręcznik ten został przekazany wszystkim resortom oraz opublikowany na internetowej stronie www.antykorupcja.edu.pl. Planowane jest opracowanie analogicznego podręcznika dotyczącego procedur prywatyzacyjnych. CBA przygotowuje również propozycje rozwiązań prawnych mających na celu poprawę skuteczności działań w walce z korupcją;

- ABW w związku z „tarczą” opracowała i przekazała odbiorcom zewnętrznym 16 informacji monograficznych o stwierdzonych nieprawidłowościach i zagrożeniach oraz 5 biuletynów „Tarcza Antykorupcyjna”; - ABW prowadzi 16 śledztw dotyczących nieprawidłowości w przetargach publicznych oraz 24 śledztwa w sprawach nadużyć w podmiotach przeznaczonych do prywatyzacji. W powyższych śledztwach zarzuty przedstawiono dotychczas 54 osobom; - w ramach cyklu szkoleń „Bezpieczeństwo Wewnętrzne” ABW zorganizowała dla jednostek administracji rządowej 12 kursów obejmujących łącznie 49 wykładów na temat wybranych zagadnień związanych z zabezpieczeniem urzędów przed korupcją i lobbingiem oraz przestępczością zorganizowaną, w których uczestniczyło ok. 500 słuchaczy;

- realizując zadania wynikające z założeń „tarczy antykorupcyjnej” SKW skierowała swoich przedstawicieli jako obserwatorów do prac w kilkudziesięciu komisjach działających w MON w związku z koniecznością renegocjacji umów wieloletnich. W 2009 r. SKW przesłała do prokuratury 11 zawiadomień o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, które były tematycznie powiązane z zagadnieniem zwalczania korupcji.
Kalendarium działań służb specjalnych w ramach „tarczy antykorupcyjnej”:

8 maja 2008 r. Podczas posiedzenia Kolegium do Spraw Służb Specjalnych Prezes Rady Ministrów wydał szefom ABW, CBA i SKW polecenie stworzenia „tarczy antykorupcyjnej” osłaniającej najważniejsze prywatyzacje i zamówienia publiczne.

Czerwiec – sierpień 2008 r. Sekretarz stanu w KPRM Jacek Cichocki zwrócił się do wszystkich ministrów i kierowników urzędów centralnych o wskazanie najważniejszych przetargów, które powinny zostać objęte „tarczą antykorupcyjną”. Na podstawie odpowiedzi sporządzono listę 79 podmiotów przeznaczonych do prywatyzacji oraz 161 procedur zamówień publicznych z 10 resortów (Załącznik 1).

27 września 2008 r. Robocze spotkanie sekretarza stanu w KPRM z szefami służb specjalnych na temat wdrożenia „tarczy antykorupcyjnej”. Dyskutowano o podstawowych kierunkach i formach działania, a także o koordynacji i podziale zadań. Szefom służb przekazano w trybie roboczym listy wybranych prywatyzacji i zamówień publicznym. Sprawa wdrożenia „tarczy antykorupcyjnej” była też poruszana przy okazji innych roboczych spotkań sekretarza stanu Jacka Cichockiego z szefami służb w październiku i listopadzie 2008 r. (Załącznik 2 – prezentacja dotycząca „tarczy antykorupcyjnej”, Załącznik 3 – informacja dotycząca działań w sprawie „tarczy antykorupcyjnej”).

15 października 2008 r. Sekretarz stanu Jacek Cichocki skierował do 11 ministrów pismo o wyznaczenie ich przedstawicieli odpowiedzialnych za współpracę ze służbami w sprawie „tarczy antykorupcyjnej”.

20 listopada 2008 r.Sekretarz stanu Jacek Cichocki przekazał szefom służb listy osób odpowiedzialnych za współpracę ze służbami w sprawie „tarczy antykorupcyjnej” z poszczególnych ministerstw.

1 grudnia 2008 r. Sekretarz stanu Jacek Cichocki skierował do szefów służb pismo w sprawie rozpoczęcia działań wynikających z założeń tarczy antykorupcyjnej. (Załącznik 4).

2 grudnia 2008 r. Kolegium do Spraw Służb Specjalnych omawiało rozpoczęcie działań w ramach „tarczy antykorupcyjnej”. Premier Donald Tusk podkreślił wagę tego zadania.
Druga połowa grudnia 2008 r. Szefowie służb nadesłali sprawozdania dotyczące stanu przygotowań do wdrożenia „tarczy antykorupcyjnej”.

16 stycznia 2009 r. Sekretarz stanu Jacek Cichocki skierował do szefów służb pismo z prośbą o informacje na temat liczby funkcjonariuszy zaangażowanych bezpośrednio w realizację programu, liczby jednostek organizacyjnych, z którymi nawiązano bezpośredni kontakt, liczby odbytych spotkań, liczby osób poddanych sprawdzeniom, liczby firm poddanych sprawdzeniom, ujawnionych nieprawidłowości.
Luty 2009 r. Szefowie służb rozpoczęli nadsyłanie miesięcznych sprawozdań dotyczących działań prowadzonych w ramach „tarczy antykorupcyjnej”, uwzględniających informacje, o które zwrócił się sekretarz stanu Jacek Cichocki pismem z 16 stycznia 2009 r. Równolegle zaczęły się pojawiać informacje od służb dotyczące konkretnych spraw związanych z „tarczą”. Zarówno sprawozdania, jak i informacje szczegółowe są opatrzone klauzulami tajności ze względu na to, że zawierają informacji dotyczące konkretnych zainteresowań i działań służb. (Od maja 2009 r. CBA informowało, w formie bardzo zdawkowej i ogólnikowej, o swoim zainteresowaniu prywatyzacją stoczni w Gdyni i Szczecinie, upublicznienie tych sprawozdań nie jest możliwe ze względu na nadaną im klauzulę tajności).

18 marca 2009 r. Sekretarz stanu Jacek Cichocki przesłał do kierowników resortów „Rekomendacje postępowań antykorupcyjnych przy stosowaniu procedury udzielania zamówień publicznych” – podręcznik opracowany w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym w ramach działań związanych z realizacją „tarczy”. Ministrowie zostali zobowiązani do zapoznania z tym podręcznikiem wszystkich osób zaangażowanych w procedury zamówień publicznych w danym ministerstwie.

16 czerwca 2009 r. Wdrożenie i funkcjonowanie „tarczy antykrupcyjnej” omówiono podczas posiedzenia Kolegium do Spraw Służb Specjalnych, przy okazji dyskusji na temat sprawozdań z pracy służb w 2008 r. Premier ponownie podkreślił wagę, którą przykłada do sprawnej realizacji „tarczy antykorupcyjnej”, a szef CBA stwierdził, że „tarcza antykorupcyjna” jest najważniejszym zadaniem realizowanym przez kierowaną przez niego służbę.

9 lipca 2009 r. Sekretarz Stanu Jacek Cichocki skierował do szefów służb pismo z prośbą o przedstawienie sprawozdania podsumowującego dotychczasowe działania służb w ramach „tarczy”.

Przełom lipca i sierpnia 2009 r. Wpływają półroczne sprawozdania od szefów służb.

Sierpień 2009 r. Do KPRM wpływają od służb specjalnych jawne materiały dotyczące ich działań w ramach „tarczy antykorupcyjnej”.

Kataryna

Eksperci się budzą ws. projektu Tuska Centrum im. Adama Smitha ostrzega i mówi dokładnie to, o czym wczoraj pisała Kataryna - pomysł Tuska jest ukłonem w stronę Sobiesiaka. Rząd chce przede wszystkim delegalizacji gry na automatach poza kasynami, a to idealny krok dla biznesmena, który jest główną postacią w aferze hazardowej. Andrzej Sadowski, Centrum im. Adama Smitha:Ustawa ta działa na rzecz pewnego segmentu hazardu w Polsce. Stąd wcale nie mówimy wcale o wyeliminowaniu jednorękich bandytów,tylko o o przekazywaniu tego segmentu instytucjom, które zawiadują hazardem związanym z kasynami. Dziennikarze i niektórzy politycy uwierzyli w szczere intencje Tuska - szeryfa, niszczącego wpływy ludzi hazardu. Dzisiejszy materiał Katarzyny Kolendy-Zaleskiej w "Faktach" był już szczytem naiwności. Dla uwiarygodnienia działań premiera, w narrację wplotła nawet wątek psychologiczny - o szkodliwej działalności hazardu i uzależnieniach. A nie o to tutaj zupełnie chodzi. Ryszard Sobiesiak jest prezesem spółki Casino Polonia Wrocław, właściciela 7 kasyn w Polsce. Co ciekawe, na liście KRS możemy sprawdzić, że współpracownikami biznesmena są jego dzieci - Magdalena i Marcin. Córce posadę w Totalizatorze Sportowym załatwić miał Rosół, ale - po prawdopodobnym przecieku - nagle się wycofała z okazji. Jak informuje tvn24.pl: Wspólnikami Casino Polonia Wrocław poza 31-letnim synem Sobiesiaka Markiem są firmy: Baina Investment, Silber Investments i Olympic Entertainment Group AS. Ta ostatnia, z Estonii, w 2007 roku odkupiła według "Rzeczpospolitej" od Sobiesiaka i jego córki 31-letniej Magdaleny udziały w CPW za 3,2 mln zł.Nazwisko Sobiesiaka widnieje także w dokumentach spółki mającej salony gier – Golden Play. Jej udziałowcami są: CPW, Golden Play-Bis i Magdalena Sobiesiak. Eksperci biją na alarm. Zastanawia mnie, szczerze mówiąc, motywacja do takich działań u Donalda Tuska. Bo nawet wdrażając w życie ten "radykalny" projekt, idzie takimludziom jak Kosek i Sobiesiak na rękę. Chęć pokazania przed opinią publiczną oblicza szeryfa czy dogadany układ już po wybuchu afery? Warto więc jeszcze raz przeczytać opinię eksperta dziennikarskiego w tej sprawie, który od lat zajmuje się problemami branży hazardowej, tj. Wojciecha Czuchnowskiego: Tym pomysłem delegalizacji automatów Tusk wymierza cios branży, która w ostatnich latach rozwijała się wyjątkowo bujnie. Na ulicach polskich miast jak grzyby po deszczu rosną "salony gier". Godzinami siedzą tam ludzie wpatrzeni w symbole migające na ekranach, łudzeni mirażem łatwej wygranej tracą codziennie małe fortuny.Dziesiątki tysięcy automatów w całej Polsce przynosiło tak kolosalne zyski ich właścicielom, że zamiast mniej lub bardziej skutecznie lobbować u polityków, powinni siedzieć cicho.Przekaz Tuska do tej branży jest jasny: nie da się was ucywilizować, ciągle stwarzacie problemy, psujecie polityków. No to was zlikwidujemy. gw1990

Spoza fikołków i bijatyk I znowu okazało się, że Mickiewicz wszystko przewidział. Może niezbyt dokładnie, niemniej jednak. „Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” – czytamy w „Panu Tadeuszu”. Na pierwszy rzut oka nie wygląda to na żadne proroctwo, ale kiedy trochę to strawestujemy, od razu widać niesłychaną aktualność: Gdy na Wiejskiej w Warszawie łobuzeria fika, w Poznaniu się zaczyna znowu bijatyka. A zaczyna się znowu, podobnie jak w czerwcu 1956 roku, od Zakładów Cegielskiego, którym grozi katastrofa między innymi z powodu próby rozkradzenia majątku postyczniowego, podjętą przez tubylczą razwiedkę, przy okazji realizacji programu likwidacji przemysłu ciężkiego w Polsce. Jak wiadomo, likwidacja przemysłu ciężkiego w Polsce, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Rosji, które, jeszcze za czasów sowieckich, wyraził był ówczesny minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze, uzależniając zgodę na zjednoczenie Niemiec od ustanowienia między zjednoczonymi Niemcami, a Związkiem Radzieckim „strefy buforowej”, a więc – obszaru rozbrojonego i pozbawionego przemysłu ciężkiego, który w razie czego można by przestawić na produkcję zbrojeniową. Rozpad Związku Radzieckiego niczego tu nie zmienił. Przeciwnie - strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie umożliwiło sprawną realizację tego programu, która wyraźnie przyspieszyła od maja 2004 roku, tzn. od przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej. Skoro zatem starsi i mądrzejsi tak czy owak postanowili przekształcić Polskę w strefę półprzemysłowej-półrzemieślniczej produkcji, to wysługująca się im po staremu tubylcza razwiedka, rękoma rozmaitych mężyków stanu, którym w tym celu powierza zewnętrzne znamiona władzy, decyzję tę w podskokach wykonuje, przy okazji rozkradając sobie na boku to, co da się rozkraść. Tak właśnie było ze stoczniami, a kamuflowanie tego procederu poruczono ministru Gradu, który w tym celu wymyślał niesamowite opowieści o szejkach z tysiąca i jednej nocy. Dlatego też i premieru Tusku, który odgrażał się, że zdymisjonuje ministra Grada, jeśli mu stoczni nie sprzeda do końca sierpnia wytłumaczono, że ministru Gradu żadnej krzywdy robić mu nie wolno i w ogóle – żeby nie zapominał, skąd wyrastają mu nogi. I teraz, kiedy w ramach obrony Mariusza Kamińskiego przed zdymisjonowaniem, tygodnikowi „Wprost” udało się „dotrzeć” do stenogramów rozmów prywatyzatorów stoczni, niezależne media ze stacją telewizyjną TVN na czele, dostały rozkaz, by – skoro już mleko się rozlało – całą sprawę sprowadzić do sporu między premierem Tuskiem, a Mariuszem kamińskim o to, który z nich kłamie w jakichś szczegółowych sprawach. Ale likwidacja przemysłu ciężkiego to tylko jeden z elementów programu przekształcania Polski w „strefę buforową”. Drugim elementem jest rozbrajanie państwa. W tej dziedzinie ministru Klichu, prywatnie psychiatrze i właścicielowi Instytutu Studiów Strategicznych, finansowanego przez Fundację Adenauera, która 95 procent swoich pieniędzy czerpie z subwencji rządu niemieckiego, udało się osiągnąć niebywały postęp. Jak wcześniej alarmował komandor Bilski i inni porządni wojskowi, a teraz opisał w raporcie również Rzecznik Praw Obywatelskich, armia polska znalazła się w stanie zapaści i to nie tylko w zakresie uzbrojenia i sprzętu, ale nawet butów i portek. Kamaryla skupiona wokół MON i mnożących się „dowództw” praktycznie już rozłożonej armii, ignoruje potrzeby obronne państwa na rzecz znanej jeszcze z dawnych czasów „pokazuchy”, to znaczy – kierowania resztek posiadanych środków i zasobów do oddziałów askarisów, statystujących w rozmaitych egzotycznych wojnach o pokój. Jest w tym pewna logika, bo – jak się okazało po wizycie amerykańskiego wiceprezydenta Józefa Bidena – Amerykanie oczekują od Polski już tylko darmowych askarisów – jeśli oczywiście nie brać pod uwagę haraczu dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu – więc wychodzący naprzeciw tym oczekiwaniom mogą liczyć na awanse i stanowiska w operetkowych „dowództwach” – ale z rzeczywistymi potrzebami państwa nie ma to oczywiście nic wspólnego. Zresztą wystarczy rzucić okiem na dane statystyczne, żeby się zorientować w jakim kierunku wszystko zmierza. Na koniec lipca br. Wojsko Polskie liczyło 93 tys. żołnierzy, w tym 112 generałów, 22 tys. oficerów, 42 tys. podoficerów, 16,5 tys. szeregowców zawodowych i 10 tys. żołnierzy nadterminowych. Na jednego oficera przypada jeden szeregowiec i dwóch podoficerów – podobnie jak w czasach saskich, których recydywę właśnie przeżywamy, oczywiście nie tylko dlatego, że w 310 lat po wstąpieniu na tron Augusta II, zewnętrzne znamiona władzy w Polsce przejął Donald Tusk, tylko dlatego, że tubylcza razwiedka, traktuje Polskę tak samo, jak ten król i z takimi samymi następstwami. Tym procesom nie potrafi, albo nie zamierza przeciwstawić się zwierzchnik Sił Zbrojnych, który 10 października, sprzeniewierzając się prezydenckiej przysiędze, podpisał traktat lizboński. Wprawdzie klakierzy dopatrują się w tym najwyższej próby patriotyzmu, ale wystarczy nawet pobieżnie zapoznać się z jego istotnymi postanowieniami, by pozbyć się wszelkich złudzeń. Dodatkową poszlaką, wskazującą na niewielką, albo wręcz żadną wagę rozmaitych uroczystych zastrzeżeń do tego traktatu, jest skwapliwość, z jaką przedstawiciele biurokratycznego internacjonału zgodzili się poprzednio na irlandzkie, a obecnie na czeskie postulaty. Gdyby te zastrzeżenia rzeczywiście miały znaczenie, ta skwapliwość byłaby mniejsza, albo nie byłoby jej w ogóle. O co zatem chodzi? A o cóżby innego, jeśli nie o jedno z najważniejszych postanowień traktatu lizbońskiego, mianowicie tzw. zasadę lojalnej współpracy. Głosi ona, jak wiadomo, że państwo członkowskie musi powstrzymać się przed każdym działaniem, jakie m o g ł o b y z a g r o z i ć (podkr. SM) urzeczywistnieniu celów Unii Europejskiej. Powołując się na tę, b e z w a r u n k o w o sformułowaną zasadę, władze UE będą mogły, przy pomocy orzeczeń Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, mających charakter źródła prawa dla państw członkowskich, zablokować każde działanie i złamać opór każdego państwa członkowskiego – oczywiście z wyjątkiem Niemiec, które przy pomocy swego Trybunału Konstytucyjnego zabezpieczyły sobie prawne możliwości nieprzyjęcia unijnych regulacji na swoim terytorium, a przy pomocy swego potencjału – możliwości polityczne – oraz Wielkiej Brytanii, mającej - ze względu na liczbę i charakter wyłączeń – bardziej status obserwatora, niż uczestnika UE, no a poza tym – posiadającą armię zniechęcającą do stosowania wobec niej jakichś przymusów. Jeśli zatem czeski prezydent Wacław Klaus ulegnie w końcu przemożnym naciskom, będzie to oznaczało wejście w życie traktatu lizbońskiego a więc – proklamowanie Unii Europejskiej ze swoim prezydentem i ministrem spraw zagranicznych – co oznacza zakończenie niepodległego bytu państwa polskiego i otwarcie drogi do jego pokojowego rozbioru – bo z takich samych przyczyn wynikają takie same skutki. SM

Czas przejść od słów do czynów Redaktor Adam Leszczyński z „Gazety Wyborczej” skrytykował dra Tomasza Terlikowskiego ogólnie za wstecznictwo, a konkretnie – za obskuranckie poglądy na aborcję i eutanazję. Dr Terlikowski twierdzi bowiem, że aborcja i eutanazja powinny zostać zakazane, podczas gdy red. Leszczyński, podobnie jak całe ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej”, nie mówiąc już o Obozie Postępu i Demokracji uważa, iż aborcja i eutanazja powinny być nie tylko dozwolone, ale uważane za radosny przywilej. Postępowi radykałowie twierdzą nawet, że aborcja i eutanazja powinny być finansowane z pieniędzy publicznych. Red. Adam Leszczyński ma oczywiście rację, jak zresztą we wszystkim, co mówi. Niestety doświadczenie życiowe poucza nas, iż zawsze umiera kto inny. Dlatego red. Leszczyński i cały Obóz Postępu i Demokracji naraża się na łatwy zarzut gołosłowności. Czym innym bowiem jest samo głoszenie słusznych poglądów, a czym innym – osobisty przykład. Zatem, żeby Ciemnogrodowi wytrącić ten demagogiczny argument, byłoby wskazane, by personel „Gazety Wyborczej” urządził publiczny pokaz abortowania własnego potomstwa, zaś w przypadkach nie nadających się już do aborcji – żeby zastosował eutanazję. Jestem przekonany, że dzięki powszechnie znanym umiejętnościom perswazyjnym ścisłego kierownictwa „GW”, uzyskanie zgody na eutanazję od zainteresowanych nie przedstawiałoby trudności zwłaszcza, gdyby osobisty przykład na początek dał sam redaktor naczelny Adam Michnik. A gdyby w ślady swojej awangardy poszedł cały Obóz Postępu i Demokracji, to w ten sposób można by połączyć piękne z pożytecznym zwłaszcza, że chyba nikt nie pożałowałby na taki cel publicznych pieniędzy. SM

Mafijny klan oligarchów Obserwując polskie aktualia, nie mam złudzeń: więcej uczciwości i honoru mają w sobie moje sznurowadła niż nadwiślańskie tak zwane elity. Toć to stado kłamliwych hien. Banda pijawek, przyssanych do koryta z publicznym pieniądzem. Mataczą. Knują. Medialnym łgarstwem przysłaniają oczywistą prawdę o nich samych i własnej nikczemności. Zakłamują heroiczną przeszłość, tytłając teraźniejszość w szambie koniunkturalizmu. I pichcą Polsce przyszłość pełną manipulacji, iluzji oraz kompromitujących przeinaczeń. Zawsze powiedzą nam to, co każą im mówić ich faktyczni mocodawcy. Nie dysponują żadną porywającą wizją. Nie mają nic do zaoferowania. Poza sobą. I wodospadem pustych (bo wyjałowionych z treści) słów. Napychają nas za to medialną faramuszką, na dodatek metodą, wedle której w przełyk gęsi wtłacza się mieloną kukurydzę. Obarczają bagażem zbędnych (bo banalnych) przekonań - a na każde z nich znajdują milion i sto następnych.
PRZYWILEJE NA WIECZNOŚĆ Zarazem niezdolni są wykrzesać z siebie interesującej obserwacji dotyczącej aktualnej kondycji Polski, Polaków, Europy czy świata. Nie potrafią przedstawić hipotezy, wyjaśniającej przyczyny atomizacji współczesnego, "demokratycznego" społeczeństwa. Nie umieją zdiagnozować, co dzieje się z ludźmi opętanymi "postępem" oraz "nowoczesnością" i do jakich zawirowań mentalnych prowadzi aksjologiczne rozprężenie. Nie chcą zaprezentować przejrzystego planu, kreującego nam szczęśliwszą przyszłość w państwie warstwa za warstwą odzieranym z suwerenności niczym cebula, ani intrygującego projektu restytucji polskości. W zamian otrzymujemy brak polotu, intelektualne wtórności oraz wyjaśnienia cokolwiek infantylne, za to znakomicie dostosowane do poziomu percepcji fanów serialu o blaskach i cieniach rodziny Kiepskich. Czy i kiedy Polacy powiedzą wreszcie swoim pseudoelitom twarde "stop!", jedynie dobry Bóg wie. A i to nie na pewno. Bez wątpienia jednak Polacy zasługują na elitę z prawdziwego zdarzenia, a nie na rządy mafijnego klanu oligarchów z korzeniami sięgającymi komunistycznej nomenklatury, oparte na majątkach ustanowionych przez służby specjalne PRL. Warto też pamiętać, że sitwa ukonstytuowana na kłamstwie nie zbuduje przyszłości innej niż własna. Na innej niż kształtowana aspiracjami z gruntu merkantylnymi tym ludziom nigdy nie zależało i nigdy zależeć nie będzie. Oni chcą tylko przywilejów. Na wieczność.
MEDIALNE CIENIE Bądźmy szczerzy: polskie elity państwowe praktycznie nie istnieją w głównym nurcie naszej polityki, natomiast uzurpatorzy, którzy ów nurt wypełniają niemal bez reszty, nie identyfikują się z polskością. Obca jest im kategoria polskiej racji stanu, bądź też definiują ją na opak, właśnie koniunkturalnie. Nasze "elity", nie umiejąc dostrzec konsekwencji odłożonych w czasie, ciągle stawiają na Unię Europejską, choć ta akurat struktura chwieje się coraz mocniej, coraz energiczniej obezwładniana przez najsilniejsze politycznie i gospodarczo państwa narodowe. Nie wiem, jaka przyszłość czeka Polskę. Jaka przyszłość czeka samo pojęcie polskości. Owszem, wolno mi obawiać się najgorszego: póki co, zatrważająca większość Polaków zachwyca się bowiem medialnym cieniem, biorąc pustotę za sedno, za istotę rzeczy. By to przekonanie potwierdzić, wystarczy spojrzeć na wyniki sondaży, nadal dające Platformie Obywatelskiej pięćdziesięcioprocentowe poparcie.
UŚPIONY POTENCJAŁ Tym bardziej gorzko brzmi pytanie, jakim sposobem ludzie świadomi tego, co się z nami dzieje, mogą złemu zaradzić, skoro większości moich rodaków na dążeniu do prawdy zależeć przestało? Skoro prawdę mają za nic, utożsamiając ją z przekazem atakującym nas z drugiej strony szklanego ekranu? A przecież intuicyjnie czuję, że w tym Narodzie - w moim Narodzie - nadal drzemie potencjał. Że jest on niewykorzystany wyłącznie przez to, iż media głównego nurtu tak bardzo uwikłane są w okrągłostołową zmowę. Że przestały rzeczywistość prezentować, zabierając się za jej kreację. I że tę sytuację uda się jeszcze zmienić, albowiem grono ludzi rozumnych stale rośnie. Na razie to nie oni kreują reguły gry, którą nazwałbym grą o perspektywę, o nowe otwarcie, o przyszłość Polski, Polaków oraz kształt polskości. Wszelako są to ludzie w dalszym ciągu odróżniający to, co dla nas dobre, od tego, co inni za takie każą nam uważać. Dopóki tej umiejętności nie zatracimy, jest nadzieja. Nadzieja na to, że przyszłość wpadnie wreszcie w ręce ludzi z charakterem. Takich, którym nie wypłukano szpiku z kręgosłupów ze szczętem. Że nadejdzie jeszcze ich - nasz - czas. I że trawa w końcu zamieni się w mleko. Krzysztof Ligęza

Po ugodzie czas na umorzenie Śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU, prowadzone od 2005 roku przez gdańską prokuraturę apelacyjną, choć formalnie cały czas jest prowadzone, w rzeczywistości utknęło w martwym punkcie. Po zawarciu przez Skarb Państwa ugody z Eureko i decyzji o wypłacie na rzecz holenderskiej spółki wielomiliardowego odszkodowania nikt już nie jest zainteresowany wyjaśnieniem afery. Obecnie śledztwo - przedłużone do końca bieżącego roku - prowadzi tylko jeden prokurator, podczas gdy dwa lata wcześniej zajmował się nim cały zespół. - Realizowane są czynności w dwóch zasadniczych wątkach - urzędniczym i finansowym - poinformował nas prokurator Zbigniew Niemczyk, zastępca prokuratora apelacyjnego w Gdańsku. - Wątek urzędniczy jest finalizowany, tj. podejrzany jest zaznajamiany z aktami śledztwa. Zakończenie wątku finansowego uzależnione jest od uzyskania międzynarodowej pomocy prawnej, m.in. z USA - dodaje prokurator Niemczyk. Jedynym podejrzanym jest minister skarbu w rządzie AWS - UW Emil W. Prokuratura przedstawiła mu zarzuty ponad dwa lata temu po spektakularnym aresztowaniu i przewiezieniu na przesłuchanie do Gdańska. Od tego czasu były minister zapoznaje się z aktami sprawy. Nie wiadomo, ile jeszcze miesięcy, a może lat to potrwa. Co do wątku finansowego - już ponad dwa lata temu ówczesny prokurator krajowy Janusz Kaczmarek informował, że podczas badania źródeł pochodzenia środków na zakup akcji PZU prokuratorom udało się ustalić - na podstawie opinii biegłych - że pieniądze, zanim trafiły do Polski, przepłynęły przez 18 banków zagranicznych. Śledztwo miało na celu wykrycie, kto był ich pierwotnym dysponentem. Warunkiem nabycia akcji ubezpieczyciela, zastrzeżonym w umowie prywatyzacyjnej z 1999 r., było posiadanie przez inwestora środków własnych, nieobciążonych kredytem bankowym. Jednym z wątków postępowania była głośna sprawa lokaty PZU w funduszu Skarbiec Kasa II, która nasuwała podejrzenie, iż PZU zostało kupione przez inwestora za pieniądze... PZU. Prokuratura w ramach toczącego się śledztwa zapowiadała w 2007 r. wystąpienie o zagraniczną pomoc prawną, m.in. w celu uzyskania od każdego z osiemnastu zagranicznych banków informacji potrzebnych do ustalenia źródeł zapłaty za akcje ubezpieczyciela. - W zakresie wątku finansowego prokuratura nie posiada jeszcze kompletnych materiałów - mówi nam prokurator Niemczyk. Śledztwo w sprawie prywatyzacji PZU - oprócz wątku urzędniczego i finansowego - obejmowało także wiele innych. Część z nich została już umorzona. Nie udało się prokuratorom zebrać wystarczających dowodów na potwierdzenie, że przy prywatyzacji PZU doszło do korupcji - dowiedzieliśmy się w gdańskim Wydziale ds. Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Krajowej. Małgorzata Goss

Nieudana gra o zwycięstwo Hitlera przeciwko Stalinowi Siedemdziesiąt lat po wybuchu Drugiej Wojny Światowj istnieje wśród historyków przekonanie, że we wszystkich działaniach militarnych, rząd Hitlera miał na celu zdobycie dla Niemiec przestrzeni życiowej, drogą ekspansji terytorium niemieckiego na wschód. Wynikiem realizacji tych planów była gra o zwycięstwo Hitlera przeciwko Stalinowi mająca na celu przyłączenie Ukrainy do Niemiec i zaludnienie terenów od Renu do Dniepru „rasowymi” Niemcami przy jednoczesnym programie usunięcia ludności słowiańskiej z historycznych terenów polskich i z Ukrainy. Ważna i podstawowa jest wypowiedź Hitlera z 11go sierpnia 1939 roku, skierowana do Komisarza Ligi Narodów, Jacob’a Burkhardt’a, który chciał nakłonić Hitlera do zaniechania planów wojennych: „Wszystkie moje plany i przedsięwzięcia są skierowane przeciwko Rosji; jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to pojąć, będę musiał ułożyć się z Rosją, wspólnie pokonać Zachód, a po jego klęsce, zaatakuję Sowiety wszystkimi moimi siłami. Konieczna mi jest Ukraina, tak żeby nie mogli mnie wziąć głodem, jak to się stało w ostatniej wojnie.” (Roy Dennan: „Missed Chances,” Indigo, Londyn 1997, str. 65). Terytorium państwa polskiego blokowało bezpośredni dostęp sił niemieckich do terenów Związku Sowieckiego tak, że optymalną strategią rządu Hitlera w ramach Paktu Anty-Kominternowskiego, było uzyskanie udziału Polski w ataku Niemiec z zachodu przy jednoczesnym ataku Japonii na Rosję ze wschodu. Wojna na dwa fronty była koszmarem rządu Stalina, który wiedział, że Hitler nakłaniał Polskę do podpisania paktu anty-sowieckiego od 5go sierpnia, 1935 roku jak również, że taki pakt z Niemcami podpisała Japonia 25 listopada 1936 roku i wkrótce rozpoczęła działania wojenne przeciwko Sowietom Józef Piłsudski rozumiał śmiertelne zagrożenie bytu narodu polskiego na jego historycznych ziemiach i dlatego podsumował polską doktrynę obronną w słowach: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można. Jak nie będzie to możliwe wciągnijcie do wojny cały świat.” Piłsudski uważał za zgubne dla niepodległej Polski łączenie sił armii polskiej tak z Niemcami jak i z Sowietami i stworzył polską doktrynę obronną, dzięki której, państwo polskie nadal istnieje na polskich ziemiach historycznych. Stalin zorientował się, że nadeszła jego szansa narzucenia Hitlerowi wojny na dwa fronty, kiedy dowiedział się, że w dniu 26 stycznia 1939 roku w Warszawie, minister von Rbbentrop otrzymał ostateczną odpowiedź, że Polska nie przystąpi do Paktu Anty-Kominternowskiego z Niemcami. Faktycznie wielu uważa, że wówczas Polska uratowała Związek Sowiecki od klęski. Bardzo ważnym i mało znanym jest fakt, że 19go marca, 1939, Stalin przemawiał do 18go zjazdu sowieckiej partii komunistycznej i przemowa jego była nadana przez radio moskiewskie. Stalin wówczas oskarżył Wielką Brytanię i Francję o podjudzanie Niemców i Japończyków do ataków na Związek Sowiecki, w celu wyczerpania stron walczących tak, żeby alianci zachodni mogli dyktować warunki pokoju po walce. Wówczas Stalin wspomniał możliwość współpracy Rosji Sowieckiej z niemieckimi nazistami. Oferta Stalina była niespodzianką dla Berlina. Dała ona możliwość osiągnięcia bezpośredniej granicy Niemców ze Sowietami, przez wspólne dokonanie zaboru ziem polskich. Stalinowi udało się wówczas narazić Niemcy na powstanie frontu zachodniego oraz zyskać czas na likwidację frontu sowiecko-japońskiego. W tym celu Stalin posłał genarała Żukowa, żeby niespodzianie uderzył na Japończyków, za pomocą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Stalin wiedział o planowanym ataku Niemiec na Polskę i dlatego kazał generałowi Żukowowi zaatakować 20go sierpnia, 1939 roku i zadać wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów. Było to pierwsze zastosowanie blitz-krieg’u w historii. Ponad 18,000 Japończyków wówczas poległo (P. Snow: Nomohan – the Unknown Victory,” History Today, lipiec, 1990). Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border:  Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia, 1939, był uważny przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego. W konkluzji Japończycy uważali, że mogą Hitlerem manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu nie ufać. Pakt Niemców ze Sowietami był ogłoszony w czasie klęski wojsk japońskich... Formalnie walki japońsko-sowieckie skończyły się zawieszeniem broni 16go września 1939.”Sowieci po zakończeniu walk przeciwko Japonii, 17go września uderzyli na Polskę w pełnej świadomości, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec, w czasie, kiedy 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała wówczas więcej czołgów niż Niemcy. Warto wspomnieć, że dwa lata po ataku na Polskę, sztab niemiecki po klęsce Niemców pod Moskwą, w grudniu 1941 roku oceniał, że bitwę tą Niemcy mogli wygrać, gdyby mieli po swojej stronie dodatkowe siły 45 do 50 dywizji, czyli wielkości armii polskiej w 1939 roku. Hitler planował zaatakować Rosję siłą 600 dywizji, w tym 220 niemieckich, 200 japońskich, 100 polskich (po mobilizacji w Polsce pond trzech milionów żołnierzy) i 80 dywizji innych członków Paktu Anty-Kominternowskiego przeciwko siłom sowieckim, które wynosiły 170 dywizji w 1939 roku, 225 w 1941 roku, kiedy dodatkowo zaczęto formować nowych 170 dywizji. Po wycofaniu się Japonii z walk przeciwko Sowietom, Niemcom brak było rocznie milion żołnierzy na froncie wschodnim, mimo faktu, że w czasie wojny służyło w mundurach 22 milionów Niemców, którym brak było paliwa, etc. Siły sowieckie wspomagane przez USA miały w sumie ponad 30 milionów ludzi w mundurach i mimo wielkich strat w zabitych i rannych, wojnę wygrały. Hitler wojnę przegrał przeciwko Stalinowi w dużej mierze dzięki odmowie Polski przystąpienia do paktu z Niemcami w styczniu 1939 roku. Iwo Cyprian Pogonowski

Przybyłowicz ostrzegł Tuska Pod poprzednim wpisem ktoś przypomniał (dziękuję!) o liście jaki 14 lipca 2009 Marek Przybyłowicz wysłał do premiera. Nie zwróciłam wcześniej na ten list uwagi, wiedziałam, że jest i że jest w nim wzmianka o piśmie Drzewieckiego wycofującym się z dopłat. Teraz przyjrzałam mu się bliżej, i okazuje się, że jest o wiele ciekawiej niż myślałam. W "Teraz My" zobaczyliśmy tylko jedną stronę tego listu, a cytowany był tylko fragment dotyczący pisma Drzewieckiego. Tymczasem jak się wczytać w pełną treść tej jednej strony, widać wyraźnie, że list Przybyłowicza wcale nie dotyczył tylko wycofania dopłat, ale zwracał uwagę także na inne elementy "projektu", w tym ten całkowicie ignorowany przez media, czyli wątek córki Sobiesiaka. Mam nadzieję, że docenicie moje poświęcenie, spisałam z ekranu resztę, którą dziennikarze zlekceważyli, dopiero ona pozwala ocenić wagę tego listu w kontekście innych wydarzeń. A jeśli ktoś ma pełny list Przybyłowicza, będę wdzięczna za podrzucenie mi go. Marek Przybyłowicz: "Przypadkowo", w tym samym dniu 30 czerwca minister sportu pan Mirosław Drzewiecki wystosował pismo do pana Jacka Kapicy, wiceministra finansów, w którym niewątpliwie pod wpływem działań lobbingowych wycofał się z propozycji objęcia dopłatą zasilającą Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej innych gier, niż gry objęte monopolem państwowym"Skutecznie wprowadzona przez ministra Grada "niepisana zasada", iż do władz spółki Totalizator Sportowy spółka z o.o. powoływać należy wyłącznie osoby, które nigdy nie miały nic wspólnego z zakładami wzajemnymi została i tym razem zachowana. I chociaż żadna z powołanych osób nie spełnia wymogów postawionych przez Ministra Skarbu, który - jak czytamy w ogłoszeniu o naborze - posiadałyby zarówno znajomość przepisów o grach i zakładach, jak i znajomość rynku hazardu w Polsce - to ich powołanie stało się faktem. Szanowny Panie Premierze! Wydaje się, iż w tak trudnej sytuacji budżetu naszego państwa czas najwyższy zakończyć to żenujące pasmo niekompetencji Członków Pańskiego Rządu w zakresie sprawowania nadzoru właścicielskiego nad spółką Skarbu Państwa Totalizator Sportowy. Do czego odnosi się Przybyłowicz pisząc o "przypadkowej" zbieżności pisma Drzewieckiego z innym wydarzeniem, które miało miejsce 30 czerwca 2009? Z dalszej części listu wynika niezbicie, że chodziło mu o decyzję Grada, który tego dnia wykonując uprawnienia właściciela, powołał do Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego "dziewczynę od Drzewka", czyli Monikę Rolnik, i odwołał członka zarządu ds. sprzedaży i marketingu, na które to stanowisko później wystartowała Magdalena Sobiesiak, a której CV już kilka dni wcześniej asystent Drzewieckiego Marcin Rosół wysłał do Ministerstwa Skarbu Państwa, z adnotacją, że to osoba rekomendowana przez Ministerstwo Sportu i pytaniem kiedy może nastąpić jej wybór (odsyłam do moich wcześniejszych wpisów na ten temat, tam będzie dokładne kalendarium "projektu" i cytaty). 14 lipca premier nie został poinformowany o dziwnej rezygnacji z dopłat, ale o całym kontekście, został ostrzeżony przed "projektem". Przybyłowicz nie wiedział, i prawdopodobnie nie pisał o zakulisowych przygotowaniach do wprowadzenia Magdaleny Sobiesiak do Totalizatora Sportowego, ale dostarczył wystarczająco dużo niepokojących informacji, żeby premier miał powód aby szczegółowo odpytać Grada z jego decyzji dotyczących zmian personalnych w Totalizatorze, a Drzewieckiego o dopłaty. Przypuszczam zresztą, że w niepokazanych opinii publicznej częściach listu, Przybyłowicz rozwija swoje wątpliwości, a zatem premier wiedział (lub mógł i powinien podejrzewać) dużo więcej. Pytanie o reakcję na list Przybyłowicza jest  kolejnym z coraz dłuższej listy pytań, na które Tuskowi trudno byłoby przekonująco odpowiedzieć. Gdyby oczywiście ktoś je zadał. Z tego co się wokół Totalizatora działo w lipcu i sierpniu, wyraźnie widać, że premier nie podjął żadnych kroków, żeby niepokojący ilst Przybyłowicza zweryfikować u Drzewieckiego i Grada (a przecież przeczytał on całość, nie tylko ten znany nam fragment, choć on sam powinien wystarczyć do podjęcia działań). Plan wprowadzenia wtyki branży hazardowej do Totalizatora Sportowego był spokojnie realizowany przez Sobiesiaka i Rosoła, a umożliwiła to decyzja Grada, który dla Sobiesiakówny zrobił miejsce odwołując poprzednika, a do Rady mającej dokonać ostatecznego wyboru powołując "dziewczynę od Drzewka". Jeszcze 24 sierpnia Magda Sobiesiak spokojnie przygotowywała się do rozmowy kwalifikacyjnej. 25 sierpnia, dzień przed szczęśliwym finałem, Magdalena Sobiesiak "wycofała się z projektu". Marcin Rosół tłumaczył to tak: Marcin Rosół: Powiedziałem jej, żeby się wycofała. Że zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej, że jeśli wystartuje, to ten Marek Przybyłowicz zrobi z tego aferę. I ona się wycofała. List Przybyłowicza leżał u Tuska już ponad miesiąc i do tej pory nikt się nim nie przejmował, Sobiesiakówna papiery złożyła, wszystko było na najlepszej drodze. Jeśli więc dopiero 25 sierpnia Rosół zaczął się niepokoić, że osoba Sobiesiakówny posłuży Przybyłowiczowi do powiązania z mafią hazardową Rosoła i jego szefa (tak rozumiem obiekcje Rosoła), to znaczy chyba, że właśnie tego dnia dowiedział się o liście Przybyłowicza, który w dopiero kontekście węszącego wokół Sobiesiaka CBA był prawdziwym zagrożeniem. Jutro w "Polsce" Zbigniew Chlebowski będzie wypłakiwał swoje krzywdy. W dzisiejszym wydaniu jest zajawka, a w niej cytat, który tu chyba świetnie pasuje, jeśli ktoś jeszcze nie rozumie o co chodziło w walce o stanowisko członka zarządu ds. sprzedaży i marketingu dla wybitnie uzdolnionej i niebiednej Magdaleny Sobiesiak, której tato wymarzył dla niej nudną posadę objętą ustawą kominową. Zbigniew Chlebowski: Nie wiem, jakie były ich [Sobiesiaka i Koska] intencje. Ale wiem, że dopłaty są jedynie zasłoną dymną. Rzecz idzie o wideoloterie, one są właśnie największym zagrożeniem.W nowelizowanej ustawie hazardowej prawdziwa gra toczyła się o organizację wideoloterii. Totalizator Sportowy chciał takiego sformułowania przepisów, które pozwalałoby na nieograniczony rozwój wideoloterii. (...) Znam szczegóły umowy z 2001 roku zawartej między amerykańską firmą a Totalizatorem na dostarczenie systemu umożliwiającego przyjmowanie zakładów w czasie rzeczywistym i dostarczenie lottomatów. Ta umowa jest bardzo niekorzystna, bo daje amerykańskiej firmie prowizję od dochodów Totalizatora. Była ona akceptowana i forsowana przez polityków lewicy i prawicy. Umowa obowiązuje do 2011 roku, czyli niebawem wygasa. Gdyby nowa ustawa hazardowa o wideoloteriach weszła w życie, to amerykańska firma, która obsługuje Totalizator, mogłaby dostać nowy kontrakt opiewający na 2-3 mld zł. To za tym kontraktem chodzą prawdziwi lobbyści (...) Sprawa jest znacznie poważniejsza niż to, że Chlebowski powiedział Sobiesiakowi, że coś mu załatwi i te nieszczęsne dwa zdania. Chlebowski ma rację, sprawa jest dużo poważniejsza niż te dwa nieszczęsne zdania. Gdyby nie Kamiński, to Magdalena Sobiesiak zajmowałaby się dzisiaj w Totalizatorze Sportowym przygotowywaniem tej nowej umowy, a kto będzie lepszym gwarantem, że nowa wieloletnia umowa będzie dla Totalizatora niesamowicie korzystna, jak nie jego bezpośrednia konkurencja? Najpóźniej 14 lipca Tusk dostał sygnał tak poważny, że absolutnie nic nie usprawiedliwia jego późniejszej bierności. Całkowita bezradność wobec tego co za sprawą jego podwładnych działo się w ustawie i w spółce Skarbu Państwa jest naprawdę porażająca. Tak porażająca, że zaczyna wyglądać na przyzwolenie.

List Przybyłowicza Premier wiedział już w lipcu, że coś jest nie tak TO NIE SZEF CBA POWIEDZIAŁ TUSKOWI O AFERZE HAZARDOWEJ To nie szef CBA Mariusz Kamiński poinformował jako pierwszy premiera Donald Tuska, że w pracach nad ustawą hazardową dzieje się coś złego - wynika z dokumentu, do którego dotarli dziennikarze "Teraz My!". Do kancelarii szefa rządu pismo o lobbingu prowadzonego na rzecz biznesmenów z branży hazardowej dotarło już 14 lipca, a więc miesiąc przed tym, jak Kamiński spotkał się w tej sprawie z Tuskiem. Pismo, do którego dotarli dziennikarze TVN, datowane jest na 14 lipca 2009 roku. Napisał je do kancelarii premiera Marek Przybyłowicz, były prezes spółki Służewiec Tory Wyścigów Konnych. W piśmie czytamy: "Przypadkowo", w tym samym dniu 30 czerwca minister sportu pan Mirosław Drzewiecki wystosował pismo do pana Jacka Kapicy, wiceministra finansów, w którym niewątpliwie pod wpływem działań lobbingowych wycofał się z propozycji objęcia dopłatą zasilającą Fundusz Rozwoju Kultury Fizycznej innych gier, niż gry objęte monopolem państwowym".

Miesiąc hazardowej ciszy Były prezes toru na warszawskim Służewcu nie doczekał się odpowiedzi na swoje pismo mimo, że na poprzednie, które wysyłał, dostawał odpowiedzi w ciągu kilku dni. Premier Donald Tusk powiedział niedawno, że pracom nad ustawą zaczął przyglądać się dopiero po sygnale szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusza Kamińskiego, który 12 sierpnia 2008 roku poinformował go, że "zagrożony jest interes państwa". Szefowi rządu tłumaczyli się wówczas kolejno wiceminister finansów Jacek Kapica, któremu prace nad nowelizacją podlegają, oraz były już minister sportu Mirosław Drzewiecki.
Niewygodny Przybyłowicz Jak pisze "Rzeczpospolita", wiosną tego roku Ryszard Sobiesiak, jeden z biznesmenów, który kontaktował się z Chlebowskim i Drzewieckim ws. usunięcia z nowelizacji ustawy artykułu o dopłatach, przekazał Drzewieckiemu CV swojej córki z prośbą o znalezienie intratnej posady. Stanęło na tym, że odpowiednia byłaby posada w Powiedziałem jej (Magdalenie Sobiesiak - red.), żeby się wycofała. Że zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej, że jeśli wystartuje, to ten Marek Przybyłowicz zrobi z tego aferę. I ona się wycofała Marek Rosół, szef gabinetu politycznego Mirosława Drzewieckiego Totalizatorze Sportowym. W efekcie Magdalena Sobiesiak złożyła aplikację jako kandydatka na członka zarządu TS. Rozmowa kwalifikacyjna miała się odbyć 26 sierpnia. W końcu jednak do niej nie doszło. Szef gabinetu politycznego Drzewieckiego Marcin Rosół poradził jej, żeby zrezygnowała. - Powiedziałem jej, żeby się wycofała. Że zostaniemy doklejeni do jakiejś mafii hazardowej, że jeśli wystartuje, to ten Marek Przybyłowicz zrobi z tego aferę. I ona się wycofała - mówił "Rz" Rosół. A kim jest sam Przybyłowicz? Jak pisze "Dziennik Gazeta Prawna", to były wiceprezes Związku Tenisa Stołowego. Na własną rękę tropi nieprawidłowości w grach losowych. Donosi służbom, że w Ministerstwie Sportu pisma tworzą lobbyści od hazardu, informował też o tym minister Julię Piterę. Kataryna

Czterdziesta i dwudziesta rocznica w życiu "Czerwonego Caratu" Nazwa „Czerwony Carat” pochodzi z książki pod tytułem „Od Białego do Czerwonego Caratu” Jana Kucharzewskiego (1876-1952), byłego premiera rządu regencyjnego w czasie Pierwszej Wojny Światowej (1917-1918), historyka, prawnika i polityka. Ostatnie wydanie tej książki, słynnej w całym świecie naukowym „kremlinologów,” zostało opublikowane przez: Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1998, (464 stron, ISDN 1-83-01-12453-9). Minęła czterdziesta rocznica „doktryny Breżniewa,” której autorem był Michał Suzłow i która powstała w 1968 roku, w celu uzasadnienia akcji zbrojnej wojsk Układu Warszawskiego, w Czechosłowacji w celu likwidacji „wiosny praskiej.” Wiosna ta trwała krótko (1968-1969) pod wodzą Aleksandra Dubczek’a.  Dubczek został zabity 23 lata później, w dniu 7go listopada, 1992, w czołowej kolizji z ciężarówką, w drodze na śledztwo, dotyczące prowokacji oficerów KGB, w zorganizowaniu „wiosny czeskiej.” Dokumenty kompromitujące KGB wówczas znikły wraz z teczką Dubczek’a. Szefem KGB w latach 1967-82, był Żyd, Jirij Andropow (Lieberman), który potępiał Izrael za wojnę w 1967 roku i manipulował Mieczysławem Moczarem, w celu dokonaniu czystki Żydów we władzach komunistycznych w Polsce. Wówczas ważnym faktem w formowaniu strategii sowieckiej czterdzieści lat temu było przekonanie, że „doktryna Breżniewa” będzie respektowana przez Waszyngton. Pod przykrywką sowieckiej pacyfikacji „wiosny czeskiej,” sowieci ustalili gruntowną kontrolę wojskową nad terenem Czech i ustawili wyrzutnie rakiet z głowicami nuklearnym na granicy Czech i Bawarii. Dubczek wówczas działał pod nadzorem KGB. Zeznania Dubczek’a w tej sprawie, według prasy słowackiej, miały być powodem jego śmierci w 1992 roku. „Czerwony Carat” Breżniew’a działał jako ważny przeciwnik USA w Zimnej Wojnie tak, że niektórzy obserwatorzy ówczesnej sceny politycznej uważają, że z postępem czasu w czasie Zimnej Wojny, Związek Sowiecki był utrzymywany przy życiu przez amerykańską pomoc gospodarczą i polityczną w miarę potrzeb amerykańskiego kompleksu wojskowo-zbrojeniowego. Zbigniew Brzeziński, architekt polityki zagranicznej prezydenta Jimmy Carter’a przyczynił się do upadku „Czerwonego Caratu” za pomocą sprowokowania sowieckiej inwazji Afganistanu 24go grudnia 1979 roku. Inwazja ta była spowodowana amerykańską pomocą dla radykalnych muzułmanów, gotowych do „świętej wojny przeciwko Sowietom.” Wkrótce wśród wojowników popieranych przez USA, znalazł się Osama bin Laden późniejszy wódz AlQaidy. W dniu 3go lipca, 1979 prezydent Carter podpisał rozkaz zredagowany przez doktora Brzezińskiego, nakazujący tajną pomoc dla przeciwników pro-sowieckiego reżymu w Kabulu. Wcześniej, tego samego dnia, Zbigniew Brzeziński podpisał memorandum wyjaśniające prezydentowi Carter’owi, jak projektowana przez niego gra doprowadzi do zgubnej dla Sowietów inwazji Afganistanu i spowoduje załamanie się ekonomii Związku Sowieckiego. Inwazja Afganistanu faktycznie doprowadziła do śmierci „Czerwonego Caratu.”Dziesięć lat po fiasku w Afganistanie, jakoby miała toczyć się debata w dowództwie sowieckich sił zbrojnych, jak wykorzystać sowiecką przewagę nad amerykańską siłą ogniową, żeby mimo zapaści gospodarczej, Związek Sowiecki zwyciężył USA. Wówczas, jednak tak jak obecnie, uznano fakt gwarantowanego obopólnego zniszczenia w razie wymiany salw nuklearnych i rozumiano w Moskwie i w Waszyngtonie, że nieuniknione zniszczenie USA i Rosji byłoby wynikiem próby wygrania wojny nuklearnej przez jedno z tych dwóch państw. Dwadzieścia lat temu w okresie agonii sowieckiej wersji Czerwonego Caratu odwrót sowiecki na wschód z nad Łaby był w dużej mierze reżyserowany i nadzorowany przez sowiecki aparat terroru KGB i GRU. Mimo tego, że atutów strategicznych wówczas Rosji brakowało, to jednak sowieckie służby specjalne potrafiły przypilnować ustalenie wymiany marki zachodniej i marki wschodniej w stosunku jeden do jednego, podczas gdy na wolnym rynku wymiana ta była cztery do jednego na korzyść marki zachodniej. Co ważniejsze, Rosjanie potrafili zatrzymać strategiczny region Kaliningradu, jako teren Rosji i nie zwrócić tego terenu Polsce, która miała wystarczające powody historyczne żeby, Królewiec znalazł się w granicach Polski. Nikt nie spodziewał się zjednoczenia Niemiec dwadzieścia lat temu. Gdy sprawa ta wynikła z powodu wycofywania się Rosjan na wschód, Anglicy byli bardzo niechętni zjednoczeniu Niemiec, a ekonomiści niemieccy pisali, że na integrację gospodarki Niemiec Wschodnich i Zachodnich trzeba około dwudziestu lat. Pod przymusem gry rosyjskich służb specjalnych KGB i GRU stało się inaczej. Ciekawe jest, że członkowie sowieckiego wojskowego wywiadu GRU, na długo przed zburzeniem muru berlińskiego, wspominali dziennikarzom z Niemiec Zachodnich możliwość zburzenie tego muru w ramach przetargów. Niemcy Zachodnie miały dobrze rozwinięty i bardzo kosztowny system opieki społecznej, z którego to systemu korzystali uciekinierzy z Niemiec Wschodnich. Pierwsze zastosowanie presji na tym odcinku, Sowieci zaczęli na granicy węgiersko-austriackiej, przez którą coraz więcej niby turystów z Niemiec Wschodnich dostawało się do Niemiec Zachodnich, gdzie natychmiast zgłaszali się oni po wypłaty z programu opieki społecznej. Z chwilą powodzi uciekinierów z Niemiec Wschodnich przez Berlin, wypłaty uciekinierom z funduszów zachodnioniemieckiej opieki społecznej wzrosły astronomicznie. Pod presją sowiecką Niemcy Zachodnie zgodziły się w korzystną dla Rosjan, wyżej wspomnianą, wymianę marki wschodniej, po cenie czterokrotnie wyższej niż ówczesna kurs rynkowy. Warto zauważyć, ze mimo zapaści gospodarczej Związku Sowieckiego, jego aparat dwóch służb wywiadu, KGB i GRU nadal funkcjonował na korzyść Rosji, mimo tego, że komunizm upadając dwadzieścia lat temu, przestał być skutecznym narzędziem imperializmu rosyjskiego.

Iwo Cyprian Pogonowski

Jednak będą rozmowy z Berlinem Polskie MSZ: Zasadne jest oczekiwanie, że władze RFN jednoznacznie potwierdzą fakt usunięcia reliktu bezprawia - rozporządzenia z 27 lutego 1940 roku - z niemieckiego systemu prawnego Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych dostrzegło wreszcie potrzebę podjęcia rozmów z niemieckim rządem na temat anulowania nazistowskich rozporządzeń, które zlikwidowały polską mniejszość narodową w tym kraju. W najnowszym piśmie skierowanym do senator Doroty ArciszewskiejMielewczyk resort przyznaje też, że "zgodnie z niemieckim prawem, obywatele niemieccy polskiego pochodzenia, którzy zwarcie i tradycyjnie (od pokoleń) zamieszkują na terytorium Niemiec, mogą ubiegać się o status mniejszości narodowej". Środowiska polonijne wystosowały apel do kanclerz Angeli Merkel, aby Niemcy anulowały nazistowskie rozporządzenia o likwidacji polskiej mniejszości w III Rzeszy z 1940 roku. Zdaniem Polaków mieszkających w tym kraju, uchylenie tego rozporządzenia oprócz wymiernych korzyści miałoby też symboliczne znaczenie w stosunkach polsko-niemieckich. Kilka tygodni temu poseł PiS Gabriela Masłowska wystosowała w tej sprawie interpelację poselską, apelując do polskiego MSZ o podjęcie rozmów na ten temat ze stroną niemiecką. Wtedy resort sugerował, że wspomniane rozporządzenia już dawno w Niemczech nie obowiązują, nie ma więc potrzeby prowadzenia z Berlinem negocjacji w tej sprawie. Po ostrzejszym liście otwartym do premiera Donalda Tuska autorstwa senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk (PiS), polskie MSZ zmieniło zdanie. Przyznało, że zasadne jest, aby obywatele pochodzenia polskiego mieszkający w Niemczech dochodzili praw do uznania ich za mniejszość narodową. Cieszy zmiana stanowiska w tej materii, tym bardziej że w piśmie czytamy, iż w tych zabiegach obywatele ci mogą liczyć na wsparcie państwa polskiego. Ponadto MSZ informuje, że prowadzi działania zmierzające do ustalenia na drodze ekspertyzy prawnej: sukcesora organizacji polskiej mniejszości narodowej w RFN z okresu przed wydaniem w roku 1940 rozporządzeń, możliwości odszkodowawczych ewentualnego sukcesora polskich organizacji mniejszościowych w RFN przed ich rozwiązaniem, adresata tych roszczeń i drogi prawnej roszczeń w RFN. MSZ stwierdza ponadto, że ewentualne powodzenie zabiegów o uzyskanie statusu mniejszości dla Polonii nie zmieni sytuacji przytłaczającej większości osób polskiego pochodzenia w tym kraju, gdyż z jednej strony, często są to obywatele polscy, z drugiej - nie zamieszkują tradycyjnie (od pokoleń) na terytorium Niemiec, a z trzeciej - duża ich część zadeklarowała niemieckie pochodzenie. Dlatego podstawą starań o kultywowanie przez nich związków z polskością pozostaną zapisy artykułów 20-22 traktatu między Rzecząpospolitą a Republiką Federalną Niemiec o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Resort zapewnia, że jest w pełni świadomy wagi problemu, jakim jest zaspokajanie potrzeb licznej i zróżnicowanej społeczności polskiej w Niemczech, udzielanie jej pomocy oraz umacnianie jej pozycji w państwie i społeczeństwie niemieckim. Zobowiązał polską ambasadę do działań w tym zakresie. Kierownictwo ministerstwa prowadzi przygotowania do bezpośrednich rozmów z odpowiednimi partnerami ze strony niemieckiej. "Biorąc pod uwagę wszystkie aspekty problemu, zasadne jest oczekiwanie, że władze RFN jednoznacznie potwierdzą fakt usunięcia reliktu bezprawia - rozporządzenia z 27 lutego 1940 roku - z niemieckiego systemu prawnego" - informuje MSZ.W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk przyznała, że jest to ruch w dobrym kierunku, ale należy zrobić dużo więcej, aby poprawić status Polaków mieszkających w Niemczech. - Zdecydowanie należy renegocjować traktat między Rzecząpospolitą a Republiką Federalną Niemiec o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, gdyż wiele sfer dotyczących naszych rodaków w ogóle jest niezałatwionych - powiedziała Arciszewska-Mielewczyk. Jest ku temu szereg poważnych powodów. Senator wskazuje m.in. na to, że prawa Polaków w Niemczech są nierespektowane przez niemieckie władze, nie ma osób odpowiedzialnych za wprowadzanie w życie tego traktatu, ciągle występują problemy związane z nauczaniem języka polskiego (są też problemy z dyskryminacją języka polskiego przez urzędników Jugendamtów), sprawa roszczeń zostaje niezałatwiona. - Moim zdaniem, obecny rząd do tej pory, czyli przez dwa lata, nie zrobił zupełnie nic, aby sprawy Polonii posunąć do przodu - powiedziała Dorota Arciszewska-Mielewczyk. Zadowolenia ze zmiany stanowiska MSZ nie krył także w rozmowie z nami dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu prof. dr hab. Andrzej Sakson. - Obecne stanowisko ministerstwa wskazuje na to, że problem mniejszości polskiej w Niemczech jest bardzo ważny - powiedział. Jak dodał, to pozytywny sygnał, gdyż rozstrzygnięcie tej kwestii jest istotne dla poprawy stosunków polsko-niemieckich, a ponadto leży w interesie tak Polonii, jak i mniejszości niemieckiej w Polsce. Sakson jest zdania, że Polakom mieszkającym w Niemczech należy się status mniejszości narodowej. - Patrząc z punku widzenia pewnej logiki dziejów, to jeżeli do 1940 roku Polacy mieli status mniejszości narodowej, to co takiego się stało po roku 1945 czy 1949, że nagle Polacy żyjący w Niemczech utracili ten status? - pytał retorycznie. Jego zdaniem, dążenia do uzyskania statusu mniejszości polskiej w Niemczech powinny zostać poparte przez mniejszość niemiecką w Polsce. - Osobiście oczekuję, że mniejszość niemiecka wesprze starania Polaków w Niemczech do uzyskania statusu mniejszości narodowej - powiedział prof. Sakson. - Przecież niemiecka mniejszość w Polsce posiada wszelkie uprawnienia mniejszościowe, korzysta z publicznych pieniędzy, więc mogłaby na zasadzie pewnego solidaryzmu wesprzeć starania Polaków żyjących w Niemczech - wyjaśnił. W 70. rocznicę podpisania przez Hermanna Goeringa rozporządzenia z 27 lutego 1940 r. rozwiązującego polskie stowarzyszenia w Niemczech i nakazującego konfiskatę ich mienia w Warszawie odbędzie się sympozjum naukowe, którego tematem będzie historia Polaków w Niemczech i ich organizacji. Profesor Sakson potwierdził, że zainteresowanie tą konferencją wykazuje także strona niemiecka. W tej sprawie kontaktowali się z nim jako jednym z organizatorów przedstawiciele Ambasady RFN w Warszawie. Również berliński adwokat Stefan Hambura, który w imieniu organizacji polonijnych w Niemczech wystosował do kanclerz Angeli Merkel apel, aby Niemcy anulowały nazistowskie rozporządzenia o likwidacji polskiej mniejszości w III Rzeszy z 1940 r., nie ukrywał w rozmowie z nami zadowolenia. - Bardzo ważną deklaracją polskiego MSZ jest chęć podjęcia bezpośrednich rozmów z odpowiednimi partnerami niemieckimi na ten temat - powiedział Hambura. - Tylko przez bezpośrednie rozmowy sprawy te mogą zostać omówione i przygotowane do tego, aby mniejszość polska w Niemczech mogła swobodnie żyć i działać - dodał mecenas.

Waldemar Maszewski

Nowa przyzwoitość Czy można być etycznym, a nie wierzyć w Boga? Odpowiedź, że można, wydaje się banałem, lecz nie w Polsce XXI w. Monopol na etykę ma u nas Kościół katolicki i mało kto z tym dyskutuje. Kiedy media potrzebują jakiegoś etycznego komentarza, zapraszają do studia duchownych i to prawie zawsze tylko katolickich, tak jakby nie żyli u nas chrześcijanie innych wyznań, wyznawcy innych religii, a także niewierzący. No, chyba że rzecz dotyczy konkretnego wyznania, wtedy jest szansa, że o sprawie, powiedzmy, prawosławnej wypowie się prawosławny. Ta tendencja do segregacji interpretacyjnej zuboża i wypacza nie tylko nasze dyskusje, lecz także duchowy obraz Polski. Bo jeśli w telewizji nie ma przedstawicieli innych punktów widzenia na kwestie etyczne, to w społeczeństwie umacnia się wrażenie, że jest tylko jedna słuszna etyka – etyka Kościoła rzymskiego. A przecież nie ma żadnego racjonalnego powodu, by niekatolicy mieli milczeć na przykład na temat in vitro. Byłoby to ożywcze dla poziomu debaty, bo uświadomiłoby, że można być chrześcijaninem i popierać tę metodę leczenia. Stan obecny ma korzenie w czasach PRL. Kościół nie był do państwowych mediów wpuszczany, za to szerzył swoją wizję etycznego społeczeństwa poza oficjalnym obiegiem. Publiczna propaganda jedynie słusznej etyki socjalistycznej przy jednoczesnym pomijaniu innych opcji, na czele z chrześcijańską, wygoniła z naszego kraju pojęcie pluralizmu etycznego.

Etyka według kościoła W każdym społeczeństwie typu zachodniego jest dziś oczywiste, że tworzący je ludzie wyznają różne systemy wartości. Rola państwa polega na tym, by mogły one funkcjonować w obiegu publicznym na tych samych prawach, pod warunkiem, że nie godzą w ład i porządek. Do takich zaburzeń nie dochodzi za często, bo z wyjątkiem ekstremistów wyznawcy różnych wiar i  światopoglądów są takimi samymi normalnymi ludźmi, pragnącymi żyć w spokoju i zgodzie. Zresztą systemy etyczne wielkich religii mają wiele punktów wspólnych. Bez problemu mogą też ze sobą współdziałać – jeśli tylko jest dobra wola – wierzący z niewierzącymi, agnostykami czy ateistami. Ale ten optymistyczny scenariusz wymaga, by był respektowany właśnie pluralizm etyczny, a społeczeństwo potrafiło wypracowywać w swobodnej debacie stanowisko możliwe do przyjęcia ponad podziałami ideologicznymi czy wyznaniowymi. U nas jest to jeszcze marzenie przyszłości. Kiedy biskup dzwoni do posła z instrukcją, jak ma głosować w sprawie in vitro, a na ponad 30 tys. polskich szkół zaledwie w 300 można chodzić na lekcje etyki zamiast na katechezę, to mamy zasadniczy kłopot i ze standardami demokratycznymi, i z ideą społeczeństwa otwartego, a przecież do nich aspirujemy. To nie jest pogoda dla pluralizmu, lecz dla monopolu. I Kościół ten monopol na etykę realizuje w szkołach, mediach i polityce, wykorzystując konformizm większości klasy politycznej i znacznej części społeczeństwa. Czy to źle? Czy społeczeństwo nie potrzebowało jakiegoś oczyszczenia po dekadach państwowego monopolu socjalistycznego? Katolikom w Polsce trudno nieraz zrozumieć, że ktoś może mieć zastrzeżenia wobec obecnego stanu rzeczy: przecież Kościół głosi etykę, pod którą chyba każdy może się podpisać. Ale tak nie jest, bo etyka katolicka rozchodzi się w wielu istotnych społecznie sprawach nawet z poglądami wielu katolików, a co dopiero z innymi systemami wartości. Żaden monopol nie jest dobry. Dobry nie jest też monopol ateizmu. Modny teraz na Zachodzie ruch tak zwanych nowych ateistów, głoszących radykalne usunięcie religii ze sfery publicznej, konfliktuje wewnętrznie społeczeństwo i hoduje w efekcie nowy quasi-religijny fundamentalizm, równie agresywny i wykluczający. Wojny na tle religijnym, nawet tylko w sferze dysputy, są niszczące, bo obie strony wywołują negatywną energię społeczną. Inna sprawa, że w Polsce zdeklarowanym ateistom bywa w życiu ciężko – na przykład kiedy mają dzieci w wieku szkolnym – ale też we własnym dorosłym życiu zawodowym czy publicznym. Zresztą nie tylko ateistom. Wystarczy, że ktoś odejdzie z Kościoła. Doświadczyli tego byli księża profesorowie Tomasz Węcławski (dziś używający nazwiska Polak) i Stanisław Obirek. Pierwszemu odmawia się kierowania pracownią, którą sam stworzył na Uniwersytecie Poznańskim, drugiemu uniemożliwiono zajęcia ze studentami w prywatnej krakowskiej szkole wyższej w żaden sposób niezwiązanej z Kościołem.

Moralność bez wiary Szczere wyznanie, że się nie ma wyznania, wciąż bulwersuje. Zamiar urządzenia przez środowiska ateistyczne pochodu pod hasłem „Moralność bez wiary” w papieskim Krakowie uznano za prowokację. Przeciwnicy wytykali organizatorom, że są resztówką po lansującej ateizm Polsce Ludowej. Nic dziwnego, że ateiści czują się dyskryminowani i pragną przeciwko temu publicznie protestować. A przecież istnieje w Polsce długa i bogata tradycja myśli laickiej, racjonalizmu i humanizmu, nieodwołująca się do źródeł religijnych: Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz, Maria i Stanisław Ossowscy, Henryk Elzenberg, a dziś Helena Eilstein, Jacek Hołówka, Jan Woleński, Jan Hartman, Magdalena Środa. Po śmierci filozof i etyka Barbary Skargi Adam Michnik przypomniał w „Gazecie Wyborczej” jej słowa: „Mam przekonanie, że istnieją wartości bezwzględne, a więc niepodważalne. Takimi wartościami są na pewno prawda i dobro. Zawsze wartością był człowiek jako człowiek, a więc ten, który nie tylko wartości wyznaje, ale przede wszystkim usiłuje je realizować”. Profesor Skarga wychowywała się w domu luterańskim, ale nie była wierząca. Jest wspaniałym przykładem, że świat wartości nie kończy się na katolicyzmie, że można myśleć, przeżywać i tworzyć niezależnie od doktryny religijnej. Wtłaczanie ludziom przeświadczenia, że poza Kościołem i religią musi się być relatywistą i wrogiem prawdziwych wartości, jest moralnym skandalem. Dyskusja o niedawnym katowickim wyroku sądowym na korzyść Alicji Tysiąc pokazuje absurdy, do jakich może prowadzić kościelny monopol etyczny. Ksiądz katolicki obraża godność Alicji Tysiąc i de facto wyklucza ją ze wspólnoty ludzi etycznych. Znajduje w tym poparcie części biskupów i publicystów. Działa w poczuciu siły instytucji, którą reprezentuje. Nie pojmuje, dlaczego sąd zarzuca mu używanie mowy nienawiści. Piętnowanie człowieka uważa za spełnianie obowiązku kapłana i publicysty. Inni bronią z tej okazji prawa do wolności słowa, które rzekomo zostało zagrożone wyrokiem sądu. Tymczasem bezpodstawna kampania zniesławiania nie jest zamachem na wolność słowa, tylko nękaniem, i sąd słusznie zwraca uwagę mediom, by tych rzeczy nie mieszały. Być może wyrok w sprawie pani Tysiąc jest sygnałem, że młodsze pokolenie wykształconych Polaków uwalnia się od katolickiej dominacji. Szantaż, że bez Boga – a w praktyce znaczy to: bez Kościoła – nie ma zdrowego moralnie społeczeństwa i zdrowej etycznie osoby, przestaje działać. Benedykt XVI podczas wrześniowej wizyty w Czechach przekonywał ten mocno laicki kraj do powrotu do chrześcijaństwa. Jednak chyba niewiele się tam zmieni. Czesi nie chodzą do kościoła, tak jak Skandynawowie, Francuzi czy Brytyjczycy, i nie są od tego mniej szczęśliwi niż masowo praktykujący Polacy. Może nawet są szczęśliwsi, co widać w pierwszej lepszej czeskiej piwiarni. Nie podlegają takiemu ciśnieniu wewnątrznarodowej agresji i frustracji, jak Polacy zapełniający co niedziela kościoły. Istnienie głęboko zsekularyzowanych i rozwiniętych społeczeństw zadaje kłam propagandzie kościelnej. Rzeczy złych jest tam tyle, ile w społeczeństwach tradycyjnie religijnych, a dobrych chyba więcej, skoro przyciągają one jak magnes także przybyszy ze świata „mocnych wartości religijnych”.

Twórcza siła wolności Kaznodzieje lubią powtarzać, że człowiek popełnia ciężki grzech, stawiając siebie w miejsce Boga. Nie wiadomo, co to właściwie znaczy, bo dla kogoś niewierzącego jest to frazes. Dzięki temu, że człowiek stawia siebie w centrum rzeczywistości, ludzkość idzie naprzód, gdyż ostatecznym celem ludzkości jest osiąganie coraz wyższego poziomu życia, także duchowego i moralnego. Ze stawiania Boga w centrum wynikały zaś w dziejach wojny i prześladowania, ilekroć Bóg ów był rozumiany jako przeciwnik innych bogów, żądający od wyznawców bezwzględnego posłuszeństwa. Stawianie takiego Boga w centrum jest grzechem pychy i nienawiści, podobnie jak stawianie w centrum życia jakiejś doktryny totalnej, czym zhańbili się naziści i stalinowcy. Człowiek może czuć się częścią wspólnoty i dobrze, jeśli tak się widzi, ale nie jest niczyją własnością – rodziny, narodu, Kościoła, państwa czy partii. Ta wolność jest trudna, ale to ona jest źródłem ludzkiej godności. Dorobiliśmy się już w Polsce pokolenia, które dobrze rozumie, czym jest ta twórcza siła wolności. To ci ludzie udzielają się chętnie w akcjach i zrzeszeniach społecznych, zgłaszają się na wolontariuszy, ustawicznie się kształcą. Podpisaliby się zapewne pod słowami prof. Kotarbińskiego: „Że prawość, męstwo, dobre serce godne są szacunku, a  oszukaństwo, głoszenie kłamstw ze strachu, znęcanie się nad słabszym – godne pogardy, to jest równie oczywiste, jak to, że cukier jest słodki, a sól słona. I nie potrzeba żadnych uzasadnień pozaludzkich”. Tak powstaje, nazwijmy to, nowa przyzwoitość: chcę być potrzebny innym, ale i szukać własnego szczęścia tak, jak ja je pojmuję. Sam wybieram swoje autorytety i busole etyczne. To nowe wykształcone pokolenie nie ma problemu z pytaniem: czy niewierzący może być moralny. Oczywiście, że tak, odpowiedziało 79 proc. osób z tej warstwy w międzynarodowym badaniu systemów wartości amerykańskiego instytutu Pew. Na razie to mniejszość, ale czas – a przede wszystkim postęp cywilizacyjny i swoboda przepływu idei – pracuje na jej korzyść. Poza tym przyczółkiem, w Polsce jak w krajach Trzeciego Świata, dominuje podejście tradycyjne, czyniące wiarę w Boga (czy autorytet religii) warunkiem dobrego, etycznego życia jednostki i społeczeństwa. Wyjątkiem od reguły, że społeczeństwa wysoko rozwinięte ulegają laicyzacji, są Stany Zjednoczone oraz państwa arabskie żyjące z ropy naftowej. W Europie sprawy potoczyły się inaczej: najważniejsze kulturowo i ekonomicznie społeczeństwa zatraciły dawny teokratyczny charakter. Można przypuszczać, że jeśli Polska nie zostanie dotknięta jakimś kolejnym historycznym nieszczęściem ani oderwana od Zachodu przez jakichś szalonych polityków u władzy, dołączy jeszcze wyraźniej do społeczeństw, w których nikt nie przeszkadza ludziom religijnym, ale dominuje system wartości laicko-racjonalnych. Słowem przeświadczenie, że przyzwoitość nie jest wyłącznie domeną wierzących. Adam Szostkiewicz

Czytając przyzwoitych Któż inny, jak nie A. Szostkiewicz, zasługuje na miano przyzwoitego? Nie tylko z tego powodu, że pracuje już tyle lat w komunistycznej „Polityce”, gdzie jest całe zatrzęsienie przyzwoitych, ale i dlatego, że pisze zawsze tak, jakby chciał powiedzieć to, co zwykle komunistyczna „Polityka” mówiła od lat - ale nie po komunistycznemu. No i takie pokazy na trapezie ja sobie cenię, bez względu na to, ile razy taki akrobata spada na zawieszoną nad piaskiem areny siatkę. Cóż zatem przyzwoitego Szostkiewicza boli? No to, co zwykle bolało redaktorów komunistycznej „Polityki”, czyli Kościół. Bolączka to stara i pradawna, ale że już „komunizm upadł” i nie można stosować metod J. Urbana & G. Piotrowskiego Co., tedy trzeba na te bóle jakieś nowe lekarstwa znaleźć. I Szostkiewicz poczciwina szuka. Jego tekst zaczyna się zresztą od razu z wykopem takim, że palaczowi papieros może z ust wypaść: „Czy można być etycznym, a nie wierzyć w Boga? Odpowiedź, że można, wydaje się banałem, lecz nie w Polsce XXI w.”Tekst nosi w dodatku tytuł „Nowa przyzwoitość”, więc od razu przyklękamy na jedno przynajmniej kolano, że nareszcie ktoś z komunistycznej „Polityki” się o coś takiego upomniał. Już tam M. F. Rakowski ręką z grobu kiwa. Kiwa. Przyznam wprawdzie, że to sformułowanie „być etycznym” wygląda mi na jakiś intelektualny przekładaniec, bo zwykle mawia się, że można być moralnym lub niemoralnym, no ale domyślamy się przecież, że poczciwemu Szostkiewiczowi chodzi o to, że człowiek może posiadać jakieś poglądy etyczne, a nie być wierzącym. Czymś takim kiedyś zajmowało się Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej, a dzisiaj rozmaici „racjonaliści.pl” czy inni „ateiści.pl” - Szostkiewicz zaś, z redakcją komunistycznej „Polityki” załapał się akurat do „przyzwoitych.pl” i też ładnie. „Monopol na etykę ma u nas Kościół katolicki i mało kto z tym dyskutuje. Kiedy media potrzebują jakiegoś etycznego komentarza, zapraszają do studia duchownych i to prawie zawsze tylko katolickich, tak jakby nie żyli u nas chrześcijanie innych wyznań, wyznawcy innych religii, a także niewierzący. No, chyba że rzecz dotyczy konkretnego wyznania, wtedy jest szansa, że o sprawie, powiedzmy, prawosławnej wypowie się prawosławny.”No, a jak powinno być? Jeśli jest np. dyskusja o zabijaniu nienarodzonych (w języku postępowców: „o ingerowaniu w zawartość czyjegoś brzucha”), to powinna być cała ława ekspertów wydelegowanych przez wszystkie wspólnoty wyznaniowe, obok przedstawiciele „racjonalistów.pl”, „ateistów.pl” oraz „przyzwoitych.pl” - wtedy dopiero przeciętny zjadacz chleba miałby panoramę stanowisk. Ja bym jeszcze dla porządku dodał paru mundurowych. I to tych ze starszyzny. Taki Kiszczak z Jaruzelem, co już wokół swoich miejsc w alei zasłużonych się powoli krzątają, bo za chwilę upiorny żniwiarz w okno zastuka, z tego właśnie powodu, iż ze śmiercią za pan brat są jako komunistyczni zbrodniarze, mogą coś o sprawach ostatecznych dopowiedzieć, a nie tylko osoby wierzące lub niewierzące, a przyzwoite i poczciwe. Oczywiście, żeby było jasne, trafiają się – rzadko bo rzadko - ale trafiają, osoby naprawdę uczciwe, przyjazne, porządne, choć niekoniecznie wierzące (sam takie w życiu swym spotkałem), te osoby jednak rozpoznaje się po tym, że religijność, a szczególnie katolicyzm i Kościół wcale im nie przeszkadzają. Inaczej zupełnie ma się sprawa z tymi niewierzącymi poczciwcami, którym akurat Kościół i katolicy jakoś ciągle zawalają drogę do doskonalenia moralnego: „To nie jest pogoda dla pluralizmu, lecz dla monopolu. I Kościół ten monopol na etykę realizuje w szkołach, mediach i polityce, wykorzystując konformizm większości klasy politycznej i znacznej części społeczeństwa.” O to to. Jak znacznej części, to już przyzwoity Szostkiewicz nie dodaje. Ja zresztą w takich chwilach zastanawiam się, a co szkodzi niewierzącym własne szkolnictwo powoływać? Nawiasem mówiąc, to przecież za peerelu dbano o to, by indoktrynacja ateistyczna ciągnęła się przez wszystkie lata edukacji (od „przedszkoli TPD” na „WUML”-ach kończąc), czyżby Szostkiewicz tak krótką miał pamięć? Ejże, komuna tak dawno się nie skończyła (pomijając już to, że trwa w najlepsze nadal, unowocześniona, jak diabli). Dla równowagi jednak Szostkiewicz dostrzega „drugą stronę medalu”: „Dobry nie jest też monopol ateizmu. Modny teraz na Zachodzie ruch tak zwanych nowych ateistów, głoszących radykalne usunięcie religii ze sfery publicznej, konfliktuje wewnętrznie społeczeństwo i hoduje w efekcie nowy quasi-religijny fundamentalizm, równie agresywny i wykluczający.”A jaj jaj jaj jaj. A czemuż od razu do „nowych ateistów” się odwoływać, to nie ma jakiegoś ruchu „przyjaznych ateistów”, takiego, co za wzór można podać tutejszym pożytecznym instytucjom? Dalejże jakiegoś dawnego członka TKKŚ czy po prostu „racjonalistę” wziąć i niech organizuje coś takiego. Dotacje unijne gwarantowane. Może nawet jeden z redaktorów komunistycznej „Polityki” mógłby to poprowadzić, tak jak Urban zorganizował „ruch społeczny” z hasłem „NIE”. Coś takiego na szczęście już się rodzi – choć oczywiście w potężnych bólach: „Szczere wyznanie, że się nie ma wyznania, wciąż bulwersuje. Zamiar urządzenia przez środowiska ateistyczne pochodu pod hasłem „Moralność bez wiary” w papieskim Krakowie uznano za prowokację. Przeciwnicy wytykali organizatorom, że są resztówką po lansującej ateizm Polsce Ludowej. Nic dziwnego, że ateiści czują się dyskryminowani i pragną przeciwko temu publicznie protestować. A przecież istnieje w Polsce długa i bogata tradycja myśli laickiej, racjonalizmu i humanizmu, nieodwołująca się do źródeł religijnych: Tadeusz Kotarbiński, Władysław Tatarkiewicz, Maria i Stanisław Ossowscy, Henryk Elzenberg, a dziś Helena Eilstein, Jacek Hołówka, Jan Woleński, Jan Hartman, Magdalena Środa.” Oczywiście, Woleński i Hartman, jako związani z B'nai B'rith, z żadnymi źródłami religijnymi nie mają nic wspólnego. Poza tym, jakoś wąsko zrozumiana jest ta tradycja ateistyczna, a T. Kroński, A. Schaff, wczesny L. Kołakowski, Z. Cackowski... - by wymienić zaledwie parę nazwisk? Czemu nie sięgnąć do wszystkich źródeł, tylko tak z nieśmiałością, niepewnie, płyciutko? Jeszcze wszystko nie zginęło z bibliotecznych piwnic. Na szczęście (bo przecież nie napiszę „dzięki Bogu”) jest dla niewierzących nadzieja:„Można przypuszczać, że jeśli Polska nie zostanie dotknięta jakimś kolejnym historycznym nieszczęściem ani oderwana od Zachodu przez jakichś szalonych polityków u władzy, dołączy jeszcze wyraźniej do społeczeństw, w których nikt nie przeszkadza ludziom religijnym, ale dominuje system wartości laicko-racjonalnych. Słowem przeświadczenie, że przyzwoitość nie jest wyłącznie domeną wierzących.” Grunt, żeby tylko tych szalonych polityków, co odrywają Polskę od Zachodu trzymać w jakimś szczelnym zamknięciu.

Free Your Mind


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
118, 119
118 Model poliarchii wg R Dahla i ego implikacje pragmatyczne w nauce o polityceid033
118 ROZ R M warunki zajecia pasa drogowego
mat bud 118 (Kopiowanie) (Kopiowanie)
118 130 test wifi
118. Wojska OT w SZ państw NATO, STUDIA EDB, Obrona narodowa i terytorialna
Estymacja paremetrów; Gruszczynski 115 118 (2)
K 118 11 id 229276 Nieznany
106 118
118 2 poprawki
KSH, ART 295 KSH, II CSK 118/08 - wyrok z dnia 24 września 2008 r
118 - Kod ramki, RAMKI NA CHOMIKA, Miłego dnia
118 Sprawozdanie z praktyk, ETI SUM, sem 1
118 WIĘCEJ OFIAR, NIŻ WALCZĄCYCH
118
118 119
118-120 LAN BUDOWA
118 141 gumy '12
118 141 USTAWA o planowaniu i Nieznany (2)
118 126

więcej podobnych podstron