CZY TRUDNO JEST POPEŁNIĆ GRZECH ŚMIERTELNY

CZY TRUDNO JEST POPEŁNIĆ GRZECH ŚMIERTELNY?


Ksiądz, żeby zachęcić do częstej komunii, mówił na kazaniu, że niełatwo jest popełnić grzech śmiertelny, że grzechy takie zdarzają się ludziom bardzo rzadko. Na katechizmie uczono mnie inaczej. Czuję się tak, jakby mnie któryś z tych dwóch księży oszukał. Czy nauka Kościoła na temat grzechów śmiertelnych ostatnio się zmieniła?


Nauka Kościoła, w swojej istocie, nie mogła się zmienić, bo przecież słowo Boże powiada wyraźnie: "Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący ze sobą, ani złodzieje, ani chciwi, ani pijacy, ani oszczercy, ani zdziercy nie odziedziczą królestwa Bożego" (1 Kor 6,9n; por. Ga 5,21; Ef 5,5). W Apokalipsie wśród tych, którzy nie zostaną dopuszczeni do Miasta Bożego, został ponadto wymieniony "każdy, kto kocha kłamstwo i nim żyje" (22,15).


W kazaniu, o którym Pan wspomina, ksiądz -- w zbożnym zamiarze przekonania do praktyki częstej komunii -- mógł się zagalopować. Ale jego argumentacja mogła być również jak najbardziej zgodna ze słowem Bożym. Mógł mówić -- pozwalam sobie na różne domysły, bo przecież nie słyszałem tego kazania -- na przykład tak: "Słuchajcie, jeśli ktoś karmi się Ciałem Pańskim i stara się, aby ten sakrament naprawdę był źródłem jego postawy życiowej, to właściwie jest rzeczą niemożliwą, aby zdarzył mu się grzech śmiertelny. Taki człowiek jest zbyt głęboko związany z Chrystusem, aby dopuścić się jakiejś istotnej niewierności".


Mógł ów ksiądz chcieć rozproszyć niesłuszne lęki, powstrzymujące ludzi przed komunią i mówić choćby oto tak: "Nie może przystąpić do komunii żaden krzywdziciel, cudzołożnik, siewca niepokoju, dopóki nie porzuci swego złego postępowania i nie oczyści się w sakramencie pokuty. Jednak my często dopatrujemy się grzechu śmiertelnego tam, gdzie go nie ma. Czasem człowiek powie jakieś <psiakrew> albo przyjdzie mu nie chciana i nie aprobowana myśl nieczysta, i już mu się wydaje, że nie wolno mu przystąpić do komunii".


Ewangelia uczy nas, że tylko w jednym wypadku można jakby bagatelizować swój grzech: jeśli to jest sposób, dzięki któremu rozpoznamy w sobie grzech daleko większy, na który dotychczas byliśmy zaślepieni. Każdy z nas winien sobie stawiać pytanie: czy przypadkiem w swoich rozliczeniach z własnym sumieniem nie zatrzymuję się na komarach, podczas gdy nie zauważam wielbłądów? I trudno się dziwić, że w takim kontekście raczej się lekceważy owe komary. Wszakże sądzić o sobie, że w mojej studni na pewno żaden wielbłąd się nie utopił, że nic niedobrego na pewno mojej duszy nie zatruwa, świadczy jednak o nadmiarze dobrego samopoczucia. To tak jakby powiedzieć Chrystusowi, że gdyby na świecie wszyscy byli tak sprawiedliwi jak ja, wówczas nie musiałby On przychodzić na ten świat ani umierać na krzyżu.


Załóżmy jednak, że ktoś nigdy nie dopuścił się żadnego z tych czynów śmierci, które niestety popełniamy w skali masowej. Że nie nadużywa alkoholu i w żaden sposób nie przyczynia się do rozpijania innych, że nie wykorzystuje swojego stanowiska do osiągnięcia korzyści materialnych ani dla siebie, ani dla swoich znajomych, zwłaszcza kosztem ludzi biednych, że nigdy i w żaden sposób nie przyczynił się do zniszczenia życia ludzkiego w łonie matki, że nigdy nie dał się przymusić do czynów wbrew sumieniu, że nie milczał, gdy w jego kręgu kogoś krzywdzono, że nie obciąża go niewierność małżeńska i nie usprawiedliwiał swoich bliskich, kiedy ci wyraźnie łamią prawo Boże. Jeśli znajdzie się ktoś taki, kłaniam mu się ze czcią.


Otóż nawet takiemu człowiekowi nie miałbym odwagi powiedzieć: "Człowiecze, ty jesteś święty! Ty na pewno nie nosisz w sobie śmierci!" Bojowaniem bowiem jest życie ludzkie, a zbawienia musimy szukać z bojaźnią i drżeniem. Takiemu człowiekowi pokażę raczej tekst Pisma: "Przyjrzyj się dobroci i surowości Bożej. Surowości wobec tych, co upadli, a dobroci Bożej wobec ciebie, jeśli tylko w tej dobroci wytrwasz. W przeciwnym razie i ty będziesz wycięty" (Rz 11,22). Korzeń zła tkwi w każdym z nas niestety głęboko i nawet jeśli -- patrząc na dobre czyny człowieka -- wydaje się, że korzeń ów już obumarł, należy zachować czujność. Czasem wystarczy jakaś nieoczekiwana zmiana okoliczności, żeby korzeń ten zaczął wypuszczać pędy i wydawać swoje niedobre owoce.


Zresztą cóż to znaczy, że ktoś jest uczciwy? Czyż znaczy to, że nie jest grzeszny? Trzeba być pozbawionym samokrytycyzmu, żeby nie zauważać, jak bardzo nasze dobre czyny są robaczywe egocetryzmem, lenistwem, takim czy innym wyrachowaniem. A ileż dobra już nigdy nie pojawi się na tej ziemi, gdyż to właśnie ja miałem je spełnić, a nie spełniłem? Owszem, uczciwość to wielka rzecz, za mało jej na ziemi, ale nawet nasza uczciwość nosi w sobie jakieś znamiona śmierci.


Nie sądzę, żebym się mijał z tematem. Pyta mnie Pan, jakie zło jest grzechem śmiertelnym albo też jakie czyny zamykają człowiekowi dostęp do komunii. Odpowiedziałem na to słowami Pierwszego Listu do Koryntian. Zarazem jednak rozwijam myśl, że w gruncie rzeczy każdy z nas nosi w sobie groźny zarodek śmierci. Niekiedy śmierć buszuje sobie w moim wnętrzu, jej pustoszące skutki widać w moim postępowaniu, a ja się tym niewiele przejmuję, no bo przecież nie jestem pijakiem ani cudzołożnikiem, ani nie porzuciłem starych rodziców.


Nie, nie zmierzam do tego, aby zniechęcać do częstej komunii. Wręcz przeciwnie, nam wszystkim jest bardzo potrzebny ten Pokarm, mocą którego wychodzi się z krainy śmierci i otrzymuje się uczestnictwo w życiu Bożym, które już śmierci nie podlega. My niestety o wiele za mało żywimy się Chlebem Bożym.


Zarazem jednak bardzo nam potrzebna jakaś święta bojaźń, powstrzymująca przed komunią. O tym za mało się mówi na dzisiejszych ambonach. Nie o to chodzi, żeby do komunii przystępować mniej, bo trzeba przystępować więcej. Chodzi o to, żeby przystępować z bojaźnią: przecież ja jestem tak niegodny, taki leniwy w wypełnianiu woli Bożej, dopuszczam się tylu niewierności! Bojaźń, o której mówię, nie powinna paraliżować nas w drodze do Stołu Chrystusa, ona ma nas mobilizować do duchowego wysiłku, aby do tego Stołu przystępować z całą uczciwością. Przepraszam, że użyję nieco drastycznego porównania: Eucharystia jest źródłem życia, a więc powinniśmy się zbliżać do tego źródła, żeby z niego pić, a nie żeby się w nim chlapać i je zanieczyszczać.


Bardzo głęboką intuicję tej świętej bojaźni, o której tu mówimy, miała św. Małgorzata Maria Alacoque (1647-1690). Kogo jak kogo, ale tej zakonnicy nie można posądzać o żaden jansenizm ani o zamiar powstrzymywania ludzi przed komunią. Jest ona, jak wiadomo, wielką promotorką częstej komunii, właśnie od niej wywodzi się praktyka dziewięciu pierwszych piątków miesiąca. Otóż św. Małgorzata tak oto opisywała swój głód komunii, a zarazem lęk przed jej przyjęciem: "Odczuwałam tak wielki głód, by przyjmować Pana, że nie wiedziałam, co czynić, chyba zaprosić swoje oczy do płaczu, co znów powiększało tylko moją udrękę... Mimo tego palącego pragnienia, które mnie trawiło, mój Boski Mistrz dawał mi poznawać, jak bardzo jestem niegodna przyjmować Go w gościnę do swego serca. Była to dla mnie nie mniejsza udręka aniżeli pierwsza, która mię przynaglała, by się do Niego zbliżać. Ta druga kazała mi zapominać o swoich interesach, a oglądać się tylko na chwałę Boga mojego. Toteż pragnęłam raczej tysiąc razy być rzucona pod nogi Lucyfera, aniżeli być dla Pana świątynią, w której miałby być znieważony. Były to dwa cierpienia, które mię ustawicznie dręczyły... Nieraz ten Boski Mistrz zasłaniał obraz mojej nędzy, by mi ukazać obraz swej miłości. Wówczas pragnęłam, by mi pozwolono przyjąć Go w komunii świętej, choćbym musiała iść bosymi nogami po rozpalonych węglach... Taką czułam udrękę, by ten Chleb Żywota nie był pożywany niegodnie. Odtąd zwłaszcza, kiedy Pan mi pokazał, jak był źle traktowany przez pewną duszę. Widziałam Go w niej jakby skrępowanego, deptanego nogami i znieważanego, i mówiącego do mnie: Patrz, jak się grzesznicy ze mną obchodzą!"1


Zastanawiam się, jak rozróżnić zdrowy, natchniony przez Ducha Świętego lęk przed komunią od lęku fałszywego. Kryterium rozróżnienia jest chyba następujące: Jeśli wskutek owego lęku człowiek zaczyna przystępować do komunii coraz rzadziej, jest to lęk fałszywy. Słuszny lęk przed komunią po tym poznać, że im więcej człowiek boi się swoją niegodnością bezcześcić Ciało Pańskie, tym bardziej widzi, jak mu jest potrzebny ten duchowy pokarm i stara się go przyjmować jak najczęściej.


Taka właśnie jest logika liturgii. Mówimy: "Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie" -- nie po to, aby uciec od komunii, ale właśnie żeby do niej przystąpić.


1 Pamiętnik duchowny, Kraków 1947, ss. 135-137.


Wyszukiwarka