Krishnamurti Jiddu Jedyna rewolucja


Jiddu Krishnamurti


JEDYNA REWOLUCJA


przygotowała Mary Lutyens




The Only Revolution, Victor Gollancz 1970


© Krishnamurti Foundation Trust Ltd




przełożył Wojciech Sady


(jest to poprawiona tu i ówdzie wersja przekładu, który ukazał się nakładem


Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań, 1995.)


Na książkę składają się zapiski, jakie Krishnamurti sporządził


pod koniec lat sześćdziesiątych w Indiach, Kalifornii i Europie.


Aczkolwiek prowadzone niesystematycznie, wymagały


- jak zapewnia Mary Lutyens - niewielu zabiegów redakcyjnych.




INDIE


1


Medytacja nie jest ucieczką od świata, działalnością, która izoluje i zamyka w sobie; jest raczej rozumieniem świata i jego zwyczajów. Świat ma niewiele do zaoferowania prócz jedzenia, ubrań, dachu nad głową i przyjemności, którym towarzyszą wielkie cierpienia.


Medytując oddalamy się od tego świata; nie wolno nam się z niczym wiązać. Wtedy świat ma sens, a piękno nieba i ziemi nie przemija. Miłość nie jest wówczas przyjemnością. To stanowi zalążek wszystkich działań, które nie są rezultatem napięć, sprzeczności, poszukiwania samorealizacji czy powabów władzy.


Okno pokoju wychodziło na ogród, a jakieś dziesięć metrów poniżej płynęła szeroko rozlana rzeka, dla jednych święta, dla innych zaś piękna płaszczyzna wody skierowana ku niebu i ku chwale poranka. Widać było jej drugi brzeg, a dalej wioskę, rozłożyste drzewa i niedawno zasianą ozimą pszenicę. Za oknem lśniła gwiazda poranna, słońce łagodnie wschodziło ponad drzewami. I rzeka stała się dla słońca złocistą drogą.


Po zmroku w pokoju panowały głębokie ciemności, a za szerokim oknem rozciągało się całe południowe niebo. Pewnej nocy przez to okno wpadł - z głośnym trzepotem skrzydeł - ptak. Zapaliłeś światło, wstałeś i ujrzałeś go pod łóżkiem. Wysoka na jakieś pół metra sowa, miała niezwykle szeroko rozwarte, ogromne oczy i groźny dziób. Przyglądaliście się sobie z bliska, oddaleni o jeden czy dwa metry. Bała się światła i bliskości człowieka. Dość długo spoglądaliście na siebie bez mrugnięcia powiek; sowa ani na chwilę nie straciła swego dostojeństwa i dzikiej godności. Widziałeś jej okrutne szpony, jasne pióra i ściśle przywarte do tułowia skrzydła. Chętnie byś jej dotknął, pogłaskał, ale by na to nie pozwoliła. Tak więc zgasiłeś światło i czas jakiś w pokoju panowała cisza. Po czym rozległ się trzepot skrzydeł - na twarzy poczułeś powiew - i sowa wyfrunęła przez okno. Nigdy nie wróciła.


Powiadali, że ta starożytna świątynia miała ponad trzy tysiące lat, ale, jak wiadomo, ludzie przesadzają. Z pewnością stała tu od wieków; kiedyś służyła buddystom, a jakieś siedemset lat temu przekształcono ją w świątynię hinduistyczną, umieszczając w miejscu Buddy jakieś indyjskie bóstwo. Wewnątrz panował głęboki mrok i tajemniczy nastrój. W kolumnowych salach, długich korytarzach zdobionych pięknymi płaskorzeźbami, unosił się zapach nietoperzy i kadzideł.


Wierni krążyli pojedynczo lub w małych grupach, świeżo wykąpani, ze złożonymi dłońmi. Chodzili po tych korytarzach, a mijając posążek przyodziany w jaskrawe jedwabie, padali na twarze. Kapłan w centralnym sanktuarium śpiewał; miło było słuchać poprawnego sanskrytu. Nie spieszył się, słowa z głębi świątyni docierały łagodne i dostojne. Przebywały tam dzieci, stare kobiety, młodzi mężczyźni. Ludzie interesu zdjęli swoje europejskie garnitury i włożyli dhoti, a teraz przepojeni wielką czcią siedzieli lub stali ze złożonymi dłońmi, z obnażonymi ramionami.


Do pełnej wody, świętej sadzawki wiodło w dół wiele stopni, a otaczały ją wyrzeźbione w skale kolumny. Wszedłeś do świątyni z zakurzonej drogi, hałaśliwej i zalanej jasnym, ostrym światłem słońca, wewnątrz zaś panowały mrok i cisza. Nie było tam ani świec, ani klęczących wokół ludzi, a tylko pielgrzymi okrążający sanktuarium, bezgłośnie poruszający wargami, pogrążeni w modlitwie.



Tego popołudnia ktoś do nas przyszedł. Przedstawił się jako wyznawca wedanty . Mówił płynnie po angielsku, jako że ukończył jeden z uniwersytetów, miał żywy, przenikliwy intelekt. Jako prawnik zarabiał doskonale, jego bystre oczy spoglądały badawczo, uważnie i jakoś niespokojnie. Okazało się, że bardzo wiele przeczytał, łącznie z pracami zachodnich teologów. Mężczyzna w średnim wieku, dość chudy i wysoki, o godnej postawie prawnika, który wygrał wiele spraw.


"Słuchałem pańskiej mowy - powiedział - i to jest czysta wedanta, uwspółcześniona, ale o prastarej tradycji". Zapytaliśmy go, co rozumie przez wedantę. Odparł: "Twierdzimy, iż istnieje tylko brahman, stwarzający zarówno świat, jak i jego złudny obraz, i że pochodzi też od niego - tkwiący w każdej ludzkiej istocie - atman. Człowiek musi przebudzić się ze stanu tej codziennej świadomości zróżnicowania i świata zjawiskowego, tak jakby budził się ze snu. Podobnie jak ten, który śni, stwarza cały swój sen, tak indywidualna świadomość stwarza cały świat zjawiskowy i innych ludzi. Pan tego wszystkiego nie mówi, ale z pewnością o to właśnie panu chodzi, albowiem urodził się pan i wychował w tym kraju i, mimo spędzenia większości życia za granicą, stanowi pan część tej starożytnej tradycji. Indie pana uformowały, czy pan tego chce, czy nie; jest pan wytworem Indii i ma hinduski umysł. Pańskie gesty, ten posągowy spokój w trakcie mowy i sam wygląd stanowią część tego dziedzictwa. Nauczanie pańskie jest oczywistą kontynuacją tego, czego od niepamiętnych czasów nauczali nasi starożytni".


Pomińmy to, czy mówca jest Hindusem wychowanym w tej tradycji, uwarunkowanym przez tę kulturę i czy jednoczy w sobie to starożytne nauczanie. Przede wszystkim nie jest Hindusem, to znaczy nie należy do tego narodu czy do społeczności braminów, choć się w niej urodził. Odrzuca tę właśnie tradycję, którą mu pan przypisuje. Przeczy temu, by jego nauczanie stanowiło kontynuację owych pradawnych nauk. Nie czytał żadnej ze świętych ksiąg Indii czy Zachodu, ponieważ nie są one potrzebne komuś, kto zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się w świecie - z zachowania ludzi, z ich niezliczonych teorii, z zaakceptowanej propagandy trwającej od dwóch czy pięciu tysięcy lat, która przeobraziła się w tradycję, prawdę, objawienie.


Dla człowieka, który całkowicie i w pełni odmawia zaakceptowania słowa, symbolu wraz z jego uwarunkowaniami, prawda nie jest czymś zapożyczonym. Od samego początku - o ile pan go słuchał - twierdził, że jakakolwiek akceptacja autorytetu jest samym zaprzeczeniem prawdy i podkreślał, iż człowiek musi żyć poza wszelkimi kulturami, tradycjami i społeczną moralnością. Gdyby go pan słuchał, to by pan nie twierdził, iż jest on Hindusem lub że kontynuuje starożytną tradycję we współczesnym języku. On całkowicie odrzuca przeszłość, jej nauczycieli i interpretatorów, jej teorie i formuły.


Prawdy nie ma w przeszłości. Prawda przeszłości to prochy pamięci; pamięć dotyczy czasu, a w martwych prochach dnia wczorajszego nie ma prawdy. Prawda jest czymś żywym, nie należącym do dziedziny czasu.


Pominąwszy więc to wszystko, możemy teraz przejść do problemu zasadniczego, czyli do postulowanego przez was brahmana. Z pewnością, widzi pan, samo to twierdzenie jest teorią wymyśloną przez umysł o bujnej wyobraźni - Śankary czy współczesnego uczonego teologa. Pan może doświadczyć teorii i powiedzieć, że to jest właśnie tak, ale podobnie człowiek, który został wychowany w świecie katolickim i przezeń uwarunkowany, doznaje wizji Chrystusa. Takie wizje stanowią, rzecz jasna, projekcję jego własnych uwarunkowań; zaś ludzie wychowani w tradycji Kriszny mają doznania i wizje zrodzone z ich kultury. A zatem doznania niczego nie dowodzą. Uznanie wizji za Chrystusa lub Krisznę jest rezultatem uwarunkowanej wiedzy; tak więc w ogóle nie jest ona realna, jest wymysłem, mitem spotęgowanym przez doznania, czymś całkowicie nieprawomocnym. Dlaczego w ogóle pragniecie teorii i oferujecie coś, w co należy wierzyć? To nieustanne utwierdzanie się w wierze jest symptomem lęku - przed życiem codzien­nym, przed cierpieniem, przed śmiercią i przed całkowitym bezsensem życia. Widząc to wszystko, wymyślacie teorię, a im bardziej jest ona pomysłowa i uczona, tym większą przywiązujecie do niej wagę. A w wyniku trwającej dwa czy dziesięć tysięcy lat propagandy ta teoria w sposób nieuchronny i głupi staje się "prawdą".


Ale jeśli nie wysuwacie żadnego dogmatu, to stajecie twarzą w twarz z tym, co faktycznie jest. "To, co jest" jest myślą, przyjemnością, cierpieniem i lękiem przed śmiercią. Gdy zrozumiecie strukturę swego codziennego życia - pełnego współzawodnictwa, chciwości, ambicji i dążenia do władzy - pojmiecie nie tylko absurdalność teorii, zbawicieli i guru, ale być może położycie kres cierpieniu, zniweczycie całą tę stworzoną przez myśl strukturę.


Wniknięcie w tę strukturę i zrozumienie jej jest medytacją. Wtedy pojmiecie, że ten świat nie jest złudzeniem, ale straszliwą rzeczywistością, zbudowaną przez człowieka wspólnie z innymi ludźmi. To właśnie musimy zrozumieć, a nie wasze wedantyczne teorie powiązane z rytuałami i wszelkimi akcesoriami zinstytucjonalizowanej religii.


Tylko umysł człowieka wolnego, nie powodowanego lękiem, zazdrością czy cierpieniem, spontanicznie staje się cichy i spokojny. Wówczas nie tylko z chwili na chwilę może on dostrzegać prawdę w życiu codziennym, ale jest w stanie wykroczyć poza wszelkie postrzeżenia; w rezultacie znika obserwujący i to, co obserwowane, i kończy się rozdwojenie.


A poza tym wszystkim - i nie jest to teoria - istnieje, nie związany z tą walką, próżnością i rozpaczą, strumień, który nie ma początku ani końca; niezmierzony ruch, którego umysł nie jest w stanie pochwycić.


Oczywiście, słuchając moich słów, spróbuje pan zrobić z tego teorię, a jeśli się spodoba, będzie ją pan propagował. Jednak to, co propagowane, nie jest prawdą. Prawda pojawia się tylko wtedy, gdy jest się wolnym od bólu, niepokoju i agresji, które teraz wypełniają pańskie serce i umysł. Jeśli pan to wszystko ujrzy i napotka to błogosławieństwo zwane miłością, wtedy pojmie pan prawdę tych słów.


2


W medytacji ważna jest jakość umysłu i serca. Nie to, co zyskujecie, nie przypisywane sobie osiągnięcia, ale umysł, który jest nieskalany i bezbronny. Stan pozytywny pojawia się dzięki negacji. Samo gromadzenie doświadczeń lub życie w ich obrębie niweczą czystość medytacji. Medytacja nie jest środkiem wiodącym do jakiegoś celu. Jest zarówno środkiem, jak i celem. Doznania nie mogą sprawić, by umysł stał się nieskalany. To negacja doznań wywołuje ów pozytywny stan czystości, którego myśl nie jest w stanie kształtować. Myśl nigdy nie jest czysta. Medytacja ucisza myśl; nie dokonuje tego medytujący, on bowiem jest medytacją. Bez medytacji żyjemy niczym ślepcy w cudownym świecie świateł i barw.


Wędruj brzegiem morza i pozwól, by ta medytacja na ciebie zstąpiła. Jeżeli tak się stanie, nie podążaj za nią. To, za czym podążasz, będzie wspomnieniem tego, czym ona była - a to, co było, zabija to, co jest. A kiedy wędrujesz wśród wzgórz, pozwól, by wszystko wokół opowiadało ci o pięknie i bólu życia; w ten sposób uświadomisz sobie własne cierpienie i położysz mu kres. Medytacja jest korzeniem, łodygą, liśćmi, kwiatem i owocem. To słowa oddzielają owoc, kwiat, liście, łodygę i korzeń. Gdy dokona się taki podział, działanie nie rodzi dobra: cnota jest postrzeganiem całościowym.



Ta długa, wąska, cienista droga z drzewami rosnącymi po obu stronach, wiła się wśród zielonych pól porośniętych lśniącym, dojrzewającym zbożem. Słońce rzucało ostre cienie, a mijane wioski były brudne, niechlujne i udręczone biedą. Starsi ludzie wyglądali chorobliwie i smutno, ale dzieci krzyczały, bawiły się w kurzu i rzucały kamieniami w siedzące wysoko na drzewach ptaki. W ten przyjemny, chłodny ranek, wśród wzgórz wiał ożywczy wiatr.


Ptaki od świtu robiły mnóstwo hałasu. Papugi, ledwo widoczne wśród zielonych liści drzew, w tamaryndowcu miały kilka dziupli służących im za mieszkanie. Latały zygzakiem, ochryple skrzecząc. Szpaki siedziały na ziemi. Nie zachowywały się zbyt płochliwie, można było podejść dość blisko, nim odtruwały. A na drutach po przeciwnej stronie drogi siedziała złocistozielona muchołówka. Poranek był piękny, słońce jeszcze zbytnio nie przypiekało. W powietrzu unosiło się błogosławieństwo i ten spokój, jaki panuje, nim człowiek zbudzi się ze snu.


Drogą przejeżdżał, ciągnięty przez konia, dwukołowy wóz; na jego platformie między czterema słupkami rozpięto markizę. Pod nią, owinięte w białe i czerwone sukno, leżały zwłoki, które wieziono nad rzekę, by je spalić na brzegu. Obok woźnicy siedział człowiek, prawdopodobnie krewny zmarłego, a ciało podskakiwało na tym wyboistym trakcie. Przyjechali zapewne z daleka, koń bowiem ociekał potem, a zwłoki wyglądały na zupełnie zesztywniałe.



Mężczyzna, który nas tego dnia odwiedził, był - jak wyznał - instruktorem artyleryjskim w marynarce wojennej. Przyszedł z żoną i dwójką dzieci, biła od niego powaga. Po przywitaniu oznajmił, iż pragnie znaleźć Boga. Był mało elokwentny i chyba nieśmiały. Jego dłonie i twarz świadczyły o pewnych uzdolnieniach, ale w głosie i spojrzeniu dało się wyczuć jakąś surowość - w końcu uczył sztuki zabijania. Zdawało się, że Bóg jest tak odległy od jego codziennych zajęć. Sprawiało to niesamowite wrażenie, siedział tu bowiem człowiek, który twierdził, iż gorliwie poszukuje Boga, a jednocześnie warunki życiowe zmuszały go do instruowania innych, jak zabijać.


Powiedział, że jest człowiekiem religijnym i przeszedł przez wiele szkół różnych tak zwanych świętych ludzi. Żaden z nich go nie zadowolił i oto podjął długą podróż pociągiem i autobusem, aby się z nami spotkać, chciał bowiem dowiedzieć się, jak odnaleźć ten dziwny świat, którego szukali ludzie i święci. Jego żona i dzieci milczeli pełni szacunku, a na gałęzi tuż za oknem, delikatnie sobie gruchając, przysiadł jasnobrązowy gołąb. Mężczyzna ani razu nie spojrzał na ptaka, a dzieci i ich matka siedzieli sztywno, nerwowo i bez uśmiechu.


Nie można znaleźć Boga; nie ma na to sposobu. Człowiek wymyślił wiele dróg, religii, wiar, wielu zbawców i nauczycieli, o których sądzi, że dopomogą mu znaleźć to nieprzemijające szczęście. Niestety, poszukiwanie prowadzi do rozmaitych umysłowych fantazji, do pewnych wizji, które umysł wytworzył i określił za pomocą tego, co zna. Miłość, jakiej człowiek poszukuje, jest niweczona przez sposób jego życia. Nie można w jednej ręce trzymać karabinu, a w drugiej Boga. Bóg jest jedynie symbolem, słowem, które faktycznie straciło swój sens, zniszczyły go bowiem kościoły i miejsca kultu. Oczywiście ten, kto nie wierzy w Boga, przypomina wierzącego; obaj cierpią i przeżywają niedole krótkiego i bezcelowego życia; a gorycze dnia codziennego pozbawiają to życie sensu. Rzeczywistość nie leży u kresu strumienia myśli, a puste serce wypełniają pomyślane słowa. Stajemy się bardzo przebiegli, wymyślamy nowe filozofie, a potem, gdy zawodzą, pogrążamy się w rozpaczy. Wynaleźliśmy teorie mówiące, jak osiągnąć to, co ostateczne, a potem wyznawca idzie do świątyni i pogrąża się w wytworach własnego umysłu. Ani mnich, ani człowiek świątobliwy tej rzeczywistości nie znajdą, bowiem obaj stanowią część tradycji, kultury, która uznaje ich za świętych i mnichów.


Gołąb odfrunął, a nad ziemią unosi się piękno spiętrzonej chmury. Prawda jest tam, gdzie nigdy się nie spogląda.


3


W tym starym ogrodzie władców z dynastii Mogołów rosło wiele ogromnych drzew. Wznosiły się tam wielkie budowle, ich mroczne wnętrza kryły marmurowe grobowce, a deszcze i wiatry sprawiły, że kamienie ścian, a zwłaszcza kopuły, pociemniały. Siedziały na nich setki gołębi walczących z krukami o miejsce. Niżej na kopule pełno było papug zlatujących się zewsząd stadami. Zadbane trawniki starannie strzyżono i podlewano. Panował tam spokój i, o dziwo, nie było zbyt tłocznie. Wieczorem służący z okolicy przyjeżdżali na rowerach, by na trawniku pograć w karty. Oni tę grę rozumieli, ale obserwator spoza ich kręgu nie mógłby się połapać w regułach. W pobliżu innego grobowca bawiły się gromadki dzieci.


Jeden z grobowców wyróżniał się wspaniałością, ogromnymi łukami, znakomitymi proporcjami i asymetrycznym murem w tle. Zbudowano go z cegieł, pod działaniem słońca i deszczu pociemniał, niemal poczerniał. Napis głosił, by nie niszczyć kwiatów, ale nikt się nim chyba nie przejmował, gdyż i tak je zrywano.


Za aleją eukaliptusową rozciągał się ogród różany otoczony popękanym murem. Ten ogród, pełen wspaniałych róż, był pięknie zadbany, świeżo strzyżona trawa zawsze się zieleniła. Przychodziło tam chyba niewielu ludzi i można było spacerować w samotności, spoglądając na słońce zachodzące za drzewami i za kopułą grobowca. Panował tam wielki spokój, zwłaszcza pod wieczór, wśród długich cieni, z dala od zgiełku miasta, od nędzy i od brzydoty ludzi bogatych. Cyganie wyrywali z trawników chwasty. Człowiek stopniowo niszczył to przepiękne miejsce.


W odległym zakątku trawnika siedział w pozycji kwiatu lotosu mężczyzna, za nim stał rower. Miał zamknięte oczy, jego wargi się poruszały. Trwał w tej pozycji przez ponad pół godziny, całkowicie odcięty od świata, od przechodniów i wrzasku papug. Jego ciało ani drgnęło. W dłoniach trzymał różaniec okryty kawałkiem tkaniny. Jedynie palce i wargi wykonywały dostrzegalne ruchy. Przychodził tu co wieczór, zapewne po cało­dniowej pracy. Był dość biedny, lecz nieźle odżywiony. Zawsze pojawiał się w tym zakątku, by pogrążyć się w sobie. Gdyby go spytano, co robi, odparłby, że medytuje, powtarza pewną modlitwę lub mantrę - i to mu wystarczało. Dawało wytchnienie od codziennej monotonii życia. Siedział na trawniku sam. Za nim kwitł jaśmin, wokół rosło mnóstwo kwiatów, otaczało go piękno tej chwili. Jednak on tego piękna nie dostrzegał, pogrążony w pięk­nie, które sam stworzył.



Medytacja nie polega na powtarzaniu jakiegoś słowa, doznawaniu wizji czy pogrążaniu się w ciszy. Różaniec i słowo wyciszają paplaninę umysłu, ale jest to pewna odmiana autohipnozy. Równie dobrze można by zażyć pigułkę.


Medytacja nie polega na przyoblekaniu się w jakieś myślowe schematy, na poddawaniu się czarowi przyjemności. Medytacja nie zaczyna się, a zatem się nie kończy.


Jeśli powiadasz "Od dziś zaczynam kontrolować swe myśli, nieruchomo siedzieć w postawie medytacyjnej, regularnie oddychać", to dajesz się zwieść sztuczkom, za pomocą których oszukujemy sami siebie. Medytacja nie polega na tym, że pochłania nas jakaś wspaniała idea lub obraz: to tylko ucisza nas na moment, tak jak dziecko pochłonięte zabawką na chwilę się uspokaja. Ale gdy tylko zabawka przestaje budzić zainteresowanie, powraca niepokój i zaczynają się psoty. Medytacja nie polega na podążaniu niewidoczną ścieżką wiodącą do jakiegoś wyimaginowanego szczęścia. Medytujący umysł postrzega - patrzy, słucha, bez słów, bez komentarzy, bez opinii - przez cały dzień uważnie śledzi ruch życia we wszystkich jego związkach. A w nocy, gdy cały organizm odpoczywa, medytujący umysł nie śni, czuwał bowiem od świtu do zmroku. Sny miewa tylko człowiek opieszały; tylko ten, kto trwa w półśnie, potrzebuje wskazówek dotyczących jego własnych stanów. Ale w miarę, jak umysł patrzy, słucha poruszeń życia, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego, spływa na niego cisza, która nie jest wytworem myśli.


Nie jest to cisza, jakiej doznać może ten, kto obserwuje. Jeśli jej doznaje i rozpoznaje ją, to ona nie jest już ciszą. Cisza medytującego umysłu nie mieści się w granicach tego, co rozpoznawalne, albowiem nie ma ona granic. Istnieje tylko cisza, w niej niknie przestrzeń podziałów.



Wzgórza okrywały chmury, deszcz zmywał skały i wielkie głazy rozrzucone po okolicy. Szary granit przecinała czarna smuga; tego ranka ta ciemna, bazaltowa skała, obmyta strugami deszczu, pociemniała jeszcze bardziej. Sadzawki napełniały się wodą, żaby wydawały gardłowe odgłosy. Stado papug nadleciało znad pól, szukając schronienia, małpy wdrapywały się na drzewa, a czerwona ziemia ściemniała.


Podczas deszczu panuje szczególna cisza, a tego ranka wydawało się, że wszystkie dźwięki w dolinie umilkły - odgłosy gospodarstw, ścinanych drzew i warkot traktora. Słychać było jedynie krople opadające z dachu i bulgotanie wody w rynnach.


Jak to cudownie czuć na sobie deszcz, przemoknąć do suchej nitki i poczuć, z jaką rozkoszą ziemia i drzewa wchłaniają wodę; nie padało bowiem już od dawna i oto teraz małe pęknięcia w ziemi zwierały się. Deszcz uciszył śpiewy licznych ptaków. Chmury nadciągały ze wschodu, ciemne, ciężkie i odpływały na zachód. Zagarniały ze sobą wzgórza, a zapach ziemi przenikał do każdego zakamarka. Padało przez cały dzień.


Ciszę nocną przerywały pohukiwania sów nawołujących się ponad doliną.



Był nauczycielem szkolnym, braminem, ubranym w czyste dhoti. Miał gołe stopy i europejską koszulę, schludny mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu. W jego zachowaniu dało się wyczuć łagodność, a słowa powitania wyrażały pokorę. Niezbyt wysoki, mówił dość dobrze po angielsku, uczył bowiem w mieście tego języka. Nie zarabiał, jak wyznał, zbyt wiele i, jak wszyscy nauczyciele na świecie, borykał się z problemami finansowymi. Miał oczywiście żonę i dzieci, ale nie wspominał o tym, tak jakby niewiele to dla niego znaczyło. Był dumny nie dlatego, iż coś osiągnął albo się dobrze lub bogato urodził, charakteryzowała go natomiast ta duma starożytnej rasy, przedstawiciela odwiecznej tradycji, systemu intelektualnego i moralnego, który faktycznie nie miał nic wspólnego z tym, kim był naprawdę. Jego duma wiązała się z przeszłością, którą reprezentował, a lekceważenie prze­zeń dzisiejszych komplikacji życia stanowiło gest człowieka, który uważa to wszystko za nieuniknione-ale-jakże-zbędne. Mówił z południowym akcentem, twardo i głośno. Wyznał, że przez wiele lat słuchał mów, tu pod tymi drzewami. Po raz pierwszy, gdy był jeszcze uczniem licealnym, przyprowadził go ojciec, później, odkąd otrzymał obecną, marną pracę, przybywał tutaj co rok.


"Słuchałem pana przez wiele lat. Być może intelektual­nie rozumiem, co pan mówi, ale to chyba nie przenika zbyt głęboko. Podoba mi się sceneria tych drzew, pod którymi wygłasza pan mowy i patrzę na zachód słońca, gdy pan go - tak często w trakcie mów - wskazuje, ale tego nie czuję, nie potrafię dotknąć liścia i odczuć radości cieni tańczących na ziemi. Faktycznie nic nie czuję. Bardzo wiele, rzecz jasna, czytałem, zarówno literaturę angielską, jak i rodzimą. Potrafię recytować wiersze, ale wymyka mi się piękno leżące poza słowem. Staję się coraz surowszy, nie tylko w stosunkach z żoną i z dziećmi, ale ze wszystkimi. W szkole częściej krzyczę. Zastanawiam się, dlaczego przestało mnie cieszyć zachodzące słońce - jeśli kiedykolwiek cieszyło! Zastanawiam się, dlaczego nie oburza mnie już całe zło istniejące na świecie. Postrzegam chyba wszystko intelektualnie i prawie z każdym mogę - tak mi się przynajmniej wydaje - rozumnie dyskutować. A zatem, dlaczego rozwiera się ta przepaść między intelektem a sercem? Dlaczego utraciłem miłość i to uczucie autentycznego współczucia i troski?"


Proszę spojrzeć na to pnącze za oknem. Czy w ogóle pan je widzi? Czy widzi pan na nim odblaski światła, przejrzystość liści, barwę, kształt, charakter tej rośliny?


"Patrzę na nią, ale nic to dla mnie nie znaczy. I takich jak ja są miliony. A zatem wracam do swego pytania - dlaczego rozwiera się ta przepaść pomiędzy intelektem a uczuciami?"


Czy jest tak dlatego , że źle nas wykształcono, rozwijając jedynie pamięć, a nigdy, od najwcześniejszego dzieciństwa, nie pokazano nam drzewa, kwiatu, ptaka lub rozlanych wód? Czy dlatego, że zmechanizowaliśmy życie? Czy z powodu przeludnienia? Na każdą posadę czekają tysiące chętnych. A może jest tak z powodu dumy, dumy z własnej sprawności, dumy rasowej, dumy z myślowego sprytu? Czy sądzi pan, że tak właśnie jest?


Pyta pan, czy jestem dumny - tak, jestem".


To jednak jest tylko jeden z powodów, dla których tak zwany intelekt dominuje. Czy dzieje się tak dlatego , że niesłycha­nej wagi nabrały słowa, a nie to, co kryje się poza czy ponad nimi? Lub dlatego , iż doznał pan niepowodzeń, że na różne sposoby, być może nie zdając sobie z tego sprawy, uległ pan zahamowaniom? We współczesnym świecie panuje kult intelektu, a im ktoś jest bardziej sprytny i przebiegły, tym więcej zyskuje.


"Być może to wszystko prawda, ale co to ma za znaczenie? Oczywiście możemy bez końca analizować, opisywać przyczyny, ale czy to zapełni przepaść pomiędzy umysłem a sercem? To właśnie chcę wiedzieć. Czytałem niektóre książki psychologiczne i naszą rodzimą starożytną literaturę, ale nic mnie nie poruszyło. A zatem przyszedłem teraz do pana, choć dla mnie jest już chyba za późno".


Czy naprawdę zależy panu na tym, aby umysł i serce zlały się w jedno? Czy nie jest pan faktycznie zadowolony ze swych intelektualnych zdolności? Być może pytanie, jak zespolić umysł i serce, ma charakter jedynie akademicki? Dlaczego zależy panu na uzyskaniu tej jedności? To nadal jest problem intelektualny, nie wypływa z autentycznej troski o zanik własnych uczuć, co stanowi część pańskiego ja, nieprawdaż? Podzieliwszy życie na intelekt i serce, obserwuje pan intelektualnie, jak serce więdnie i werbalnie to pana niepokoi. A niech zwiędnie! Niech pan żyje samym intelektem. Czy to możliwe?


"Ależ doznaję uczuć".


A czy te uczucia nie są w rzeczywistości sentymentalnym, emocjonalnym pobłażaniem sobie? O tym, rzecz jasna, nie mówimy. Mówimy: Wyzbądź się miłości, jest nieważna. Żyj bez reszty swym intelektem i werbalnymi sztuczkami, swą przebiegłą argumentacją. I kiedy faktycznie tak pan żyje - co się dzieje? Pański sprzeciw budzi destruktywny charakter tego intelektu, który pan tak czci. Ten destruktywny charakter wywołuje tak wiele problemów. Zapewne dostrzega pan skutki intelektualnych działań w świecie - wojny, współzawodnictwo, arogancja władzy - i może przeraża pana to, co jeszcze się zdarzy, przeraża ludzka niemoc i rozpacz. Dopóki trwa ten podział między uczuciami a intelektem, dominacja jednego nad drugim, dopóty muszą się one wzajemnie niszczyć; nie ma między nimi pomostu. Mógł pan słuchać tych mów przez wiele lat i być może bardzo się pan starał, aby umysł i serce zjednoczyć, ale to umysł podejmuje ten wysiłek, a zatem podporządkowuje sobie serce. Miłość nie należy do żadnego z nich, obca jest jej bowiem dominacja. Nie jest to coś zrodzonego przez myśl czy przez uczucie. Nie jest to ani słowo stworzone przez intelekt, ani zmysłowa reakcja. Powiada pan "Muszę kochać, aby zaś kochać, muszę rozwijać serce". Ale jest to rozwój umysłowy, a zatem zachowuje odrębność serca i umysłu; nie można ich połączyć czy zjednoczyć dla jakiegoś utylitarnego celu. Miłość musi stanowić początek starań, a nie ich kres.


"A zatem, co mam czynić?"


Jego oczy zajaśniały, ciało poruszyło się. Wyjrzał przez okno i powoli coś się w nim rozpalało. Nie można niczego uczynić. Proszę w to nie ingerować! Proszę słuchać. I zobaczyć, jak piękny jest ten kwiat.


4


Medytacja rozwija to, co nowe. Jest poza i ponad powtarzającą się przeszłością - medytacja kładzie tym powtórzeniom kres. Śmierć, wywołana medytacją, unieśmiertelnia to, co nowe. Nie należy ono do dziedziny myśli, a medytacja wycisza myśl.


Medytacja to nie osiągnięcie, pogoń za jakąś wizją czy ekscytacja wrażeniami. Jest niczym nieposkromiona rzeka wartko płynąca i występująca z brzegów. Jest muzyką bez dźwięków; nie da się jej oswoić i spożytkować. Jest ciszą, w której od samego początku nie ma tego, kto obserwuje.


Słońce jeszcze nie wzeszło; między drzewami lśniła gwiazda poranna. Panowała naprawdę niezwykła cisza. Nie cisza oddzielająca dwa dźwięki czy dwie nuty, ale cisza istniejąca bez powodu - cisza, jaka musiała panować na początku świata. Ogarniała całą dolinę i wzgórza.


Dwie duże, nawołujące się sowy, jej nie zakłócały, a pies wyjący w oddali do księżyca stanowił część tego bezmiaru. Gdy słońce ukazało się ponad wzgórzem, wyjątkowo obfita rosa rozbłysła mnóstwem barw i tą poświatą, jaką rzucają jego pierwsze promienie.


Delikatne liście żakarandy uginały się od rosy, ptaki podlatywały, by zażyć porannej kąpieli; trzepotały skrzydłami tak, aby woda z listków zwilżyła im pióra. Kruki ze szczególnym uporem przeskakiwały z gałęzi na gałąź, wciskały głowę między liście, trzepotały skrzydłami i wygładzały pióra dziobem. Było ich na jednej grubej gałęzi z pół tuzina, na całym tym drzewie siedziało też wiele innych kąpiących się ptaków.


A ta cisza rozprzestrzeniała się, zdawała się przekraczać linię wzgórz. Jak zwykle dzieci krzyczały i śmiały się, gospodarstwo budziło się za snu.


Zapowiadał się chłodny dzień. Światło słońca padło teraz na wzgórza, bardzo stare, podobno najstarsze na świecie. Skały o przedziwnych kształtach sprawiały wrażenie bardzo starannie wyciosanych i poustawianych jedna na drugiej; ale żaden wiatr czy pchnięcie nie byłyby w stanie naruszyć ich równowagi.


Przez tę odległą od miast dolinę wiodła droga do innej wioski. Tą wyboistą drogą nie jeździły samochody czy autobusy, które zakłócałyby odwieczny spokój tego miejsca. Woły ciągnęły wozy, ale ich ruch stanowił część wzgórz. Wyschnięte koryto rzeki jedynie po ulewnych deszczach napełniało się wodą o barwie będącej mieszaniną czerwieni, żółci i brązu; lecz i ona wydawała się płynąć wraz ze wzgórzami. Wieśniacy zaś, przechodzący cicho obok, przypominali skały.


Dzień wolno mijał, a pod wieczór, gdy słońce kryło się za pagórki, ponad wzgórzami, przez lasy, nadciągnęła z oddali cisza, otulając małe krzaczki i prastary figowiec. A kiedy gwiazdy rozbłysły, stała się niezwykle intensywna, prawie nie do zniesienia.


Zgaszono małe, wiejskie lampki, a gdy wszyscy zasnęli, intensywność tej ciszy pogłębiła się, poszerzyła i niesłychanie spotęgowała. Nawet wzgórza umilkły jeszcze bardziej, bo i one przerwały swe szepty, zamarły w bezruchu, wydawało się, że tracą swój olbrzymi ciężar.


Powiedziała, że ma czterdzieści pięć lat; starannie ubrana w sari, na przegubach rąk nosiła bransolety. Towarzyszący jej starszy mężczyzna przedstawił się jako wuj. Usiedliśmy wszyscy na podłodze, przed nami roztaczał się widok na duży ogród, w którym rósł krzew pieprzowca, kilka drzew mango, jaskrawo kwitnące pnącza i palmy. Bił od niej straszliwy smutek. Jej ręce wciąż drżały i z trudnością powstrzymywała się, by nie zacząć mówić, a może, by nie wybuchnąć płaczem. "Przyszliśmy porozmawiać z panem o mojej siostrzenicy - rzekł wuj. - Kilka lat temu umarł jej mąż, a potem syn. Od tego czasu wciąż płacze, bardzo się postarzała. Nie wiemy, co robić. Zwykłe rady lekarzy nie pomagają, ona najwyraźniej traci kontakt ze swymi dziećmi. Chudnie. Nie wiemy, czym to się skończy, uparła się, by pana odwiedzić".


"Cztery lata temu straciłam męża. Był lekarzem, umarł na raka. Ukrywał to przede mną, dowiedziałam się o tym dopiero na jakiś rok przed śmiercią. Straszliwie cierpiał, choć lekarze dawali mu morfinę i inne środki znieczulające. Na moich oczach marniał i w końcu umarł".


Przerwała, prawie dławiąc się łzami. Na gałęzi siedział gołąb, cicho gruchając. Był brązowo-szary, miał małą głowę i spory tułów - nie za duży, wszak to gołąb. Akurat odleciał, a poruszona przez ptaka gałąź kołysała się w górę i w dół.


"Jakoś nie mogę znieść mojej samotności, tej bezsensownej egzystencji bez niego. Kochałam swoje dzieci; miałam ich troje, chłopca i dwie dziewczynki. W zeszłym roku chłopiec przysłał ze szkoły list, że nie czuje się dobrze, a kilka dni później dyrektor zatelefonował, by mi powiedzieć, że syn nie żyje".


W tym momencie straciła panowanie nad sobą i zaczęła płakać. Pokazała list od chłopca, który pisał, iż chciałby przyjechać do domu, gdyż niedobrze się czuje i wyrażał nadzieję, że matka jest zdrowa. Syn, jak wyjaśniła, troszczył się o nią; zamiast jechać do szkoły, chciał z nią pozostać. W jakimś stopniu zmusiła go do wyjazdu, obawiając się, by jej żal źle na niego nie wpłynął. A teraz było za późno. Obie dziewczynki, jak powiedziała, były zbyt małe, by zdać sobie w pełni sprawę z tego, co zaszło. Nagle wybuchła:


"Nie wiem, co robić. Ta śmierć podważyła podstawy mego życia. Nasze małżeństwo, tak jak dom, wznosiliśmy starannie na czymś, co uważaliśmy za trwały fundament. A teraz to straszne zdarzenie zniszczyło wszystko".


Wuj, najwyraźniej wierzący tradycjonalista, dodał: "Bóg ją w ten sposób doświadczył. Uczestniczyła we wszystkich niezbędnych ceremoniach, ale to jej nie pomogło. Ja wierzę w reinkarnację, jednak jej to nie przynosi pocieszenia. Nie chce nawet o tym słuchać. Dla niej to wszystko jest bez sensu i nie potrafimy podtrzymać jej na duchu".


Czas jakiś siedzieliśmy w ciszy. Jej chustka do nosa zupełnie już przemokła; świeża z szuflady pomogła otrzeć łzy z policzków. Czerwone pnącze zaglądało przez okno, a na każdym liściu lśniło jasne, południowe światło.


Czy mamy porozmawiać o tym poważnie, sięgnąć do samych korzeni? Czy raczej pragnie pani, by jakieś wyjaśnienie, jakiś rozsądny argument, przyniosły jej pocieszenie, by jakieś miłe słowa rozproszyły jej smutek?


"Chciałabym wniknąć w to głęboko, ale nie wiem, czy starczy mi zdolności lub energii, by stanąć twarzą w twarz z tym, co pan powie - odparła. - Gdy żył mój mąż, przychodziliśmy słuchać niektórych z pańskich mów, ale teraz być może trudno będzie mi się z tym zgodzić".


Dlaczego pani cierpi? Proszę nie podawać wyjaśnień, gdyż będą to jedynie słowne konstrukcje zbudowane z pani uczuć, a nie to, co jest faktem. A zatem, gdy zadajemy pani pytanie, proszę nie odpowiadać. Po prostu proszę słuchać i samodzielnie odkrywać. Dlaczego trwa to cierpienie wywołane śmiercią - w każdym domu, bogatym i biednym, od władców tego kraju do żebraków? Dlaczego pani cierpi? Czy z powodu utraty męża, czy ze względu na siebie samą? Jeśli jego pani opłakuje, to czy te łzy mu pomogą? On odszedł raz na zawsze. Cokolwiek pani zrobi, nie odzyska go. Nie przywrócą go ani łzy, ani wiara, ani żadne ceremonie czy bogowie. To jest fakt, który musi pani zaakceptować; nic na to nie można poradzić. Jednak jeżeli płacze pani nad sobą, nad swą samotnością, pustką życia, nad utratą przyjemności zmysłowych i towarzystwa, to płacz ten jest oznaką wewnętrznej pustki i użalania się nad sobą. Być może po raz pierwszy w życiu zdaje sobie pani sprawę z własnego wewnętrznego ubóstwa. Wiele, jeśli można to delikatnie zauważyć, zainwestowała pani w swego męża, a ta inwestycja zapewniała wygodę, zadowolenie i przyjemność. Czyż wszystko, co teraz pani czuje - bolesna strata, udręka samotności i niepokój - nie jest formą użalania się nad sobą? Proszę się temu przyjrzeć, nie znieczulać na to swego serca i nie mówić "Kochałam swego męża, a zupełnie nie myślałam o sobie. Chciałam go chronić, czasem wprawdzie próbowałam nad nim zapanować, ale robiłam to wszystko dla niego i nigdy o siebie nie dbałam". Teraz, gdy on odszedł, zaczyna pani pojmować swój rzeczywisty stan, nieprawdaż? Jego śmierć stanowiła wstrząs i ukazała faktyczny stan pani serca i umysłu. Być może nie będzie pani chciała się temu przyjrzeć; być może odrzuci pani tę prawdę, gdyż wywołuje ona lęk, ale wystarczy nieco dłuższa obserwacja, by spostrzec, iż płacze pani z powodu własnej samotności, z powodu własnego wewnętrznego ubóstwa - czyli z żalu nad sobą.


"Czy nie jest pan zbyt okrutny? - odrzekła. - Przyszłam do pana, szukając prawdziwego pocieszenia, a co otrzymuję?"


Oto jedno ze złudzeń, którym ulega większość ludzi: złudzenie, że istnieje coś takiego jak wewnętrzne pocieszenie; iż można je od kogoś otrzymać lub znaleźć w sobie. Obawiam się, że niczego takiego nie ma. Jeśli szuka się pocieszenia, to jest się skazanym na życie wśród złudzeń, a gdy one pryskają, pogrążamy się w smutku, bowiem odebrano nam pocieszenie. A zatem, aby zrozumieć cierpienie i je przezwyciężyć, musimy naprawdę widzieć, co się w naszym wnętrzu dzieje, a nie ukrywać tego przed sobą. Wskazanie na to wszystko nie jest chyba okrucieństwem? Nie jest to coś brzydkiego, czego należałoby unikać. Gdy jasno to wszystko widzimy, natychmiast się z tego wydobywamy, bez rysy, bez skazy, odświeżeni, nietknięci przez wypadki życiowe. Śmierć jest nieunikniona, nie sposób przed nią uciec. Próbujemy znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie, czepiamy się każdej wiary w nadziei wykroczenia poza nią, ale ona i tak wciąż czyha; jutro, tuż za rogiem lub za wiele lat - czyha nieustannie. Musimy z tym olbrzymim, życiowym faktem stanąć twarzą w twarz.


"Ale... - rzekł wuj, i tu wyszła na jaw tradycyjna wiara w atmana, w duszę, trwałą istotę, która nie przemija. Teraz znalazł się na własnym gruncie, na wydeptanych ścieżkach przebiegłych argumentów i cytatów. Nagle wyprostował się, a w jego oczach zabłysła chęć walki, walki na słowa. Współczucie, miłość i zrozumienie znikły. Stał na świętym gruncie wiary, tradycji, przygnieciony ciężarem uwarunkowań. - Ale atman jest w każdym z nas! Odradza się, aż nie pojmie, że jest brahmanem. Musimy przejść przez cierpienia, aby dojść do tej rzeczywistości. Żyjemy wśród złudzeń; ten świat jest złudzeniem. Istnieje tylko jedna rzeczywistość".


I zamknął się w sobie! Kobieta spojrzała na mnie, nie zwracając na wuja zbytniej uwagi, a na jej twarzy zaczął się pojawiać łagodny uśmiech; oboje popatrzyliśmy na gołębia, który akurat powrócił i usiadł na jasnoczerwonym pnączu.


Nie ma nic trwałego, czy to na ziemi, czy w nas samych. Myśl może nadać ciągłość temu, czego dotyczy; utrwalić słowo, ideę, tradycję. Myśl sądzi o sobie, że jest trwała, ale czy naprawdę jest? Jest reakcją pamięci, a czy ta pamięć jest trwała? Może stworzyć obraz i nadać mu ciągłość, trwałość, nazwać go atmanem lub jakoś inaczej; może też pamiętać twarz żony czy męża i trwać przy tym. Wszystko to składa się na aktywność myśli stwarzającej lęk, a lęk ów wywołuje pogoń za trwałością - lęk, że jutro zabraknie nam pożywienia lub domu - lęk przed śmiercią. Ten lęk, podobnie jak brahman, jest wytworem myśli.


"Pamięć i myśl są niczym świeca - wtrącił się wuj. - Gasisz ją i znów zapalasz; zapominasz, a potem znów pamiętasz. Umierasz i odradzasz się w następnym życiu. Płomień świecy jest ten sam i nie ten sam. A zatem płomień cechuje pewna ciągłość".


Ale płomień, który został zgaszony, nie jest tym samym co nowy. Aby nowy mógł zapłonąć, stary musi zgasnąć. Jeśli nieustanne modyfikacje zachowują ciągłość, to w ogóle nie pojawia się nic nowego. Tysiąc dni wczorajszych nie stanie się nowym dniem; nawet świeca się spala. Wszystko musi przeminąć, aby zaistniało nowe.


W tym momencie wuj nie może odwołać się do cytatów, wierzeń lub tego, co powiedzieli inni, a zatem zamyka się w sobie i milknie, zakłopotany, a może raczej zły, odsłonił się bowiem przed sobą, a - podobnie jak jego siostrzenica - nie chce stanąć twarzą w twarz z faktem.


"Nie obchodzi mnie to - powiedziała kobieta. - Jestem w skrajnej rozpaczy. Straciłam męża i syna, zostało mi jeszcze dwoje dzieci. Co mam robić?"


Jeśli troszczy się pani o dzieci, to nie wolno troszczyć się o siebie i swoją rozpacz. Musi się pani nimi opiekować, należycie je wykształcić, wychować, chroniąc przed panoszącą się miernotą. Ale jeśli jest pani pochłonięta użalaniem się nad sobą, nazywając to "miłością do męża" i zamykając się w sobie, to niszczy pani również pozostałą dwójkę dzieci. Świadomie czy nieświadomie jesteśmy wszyscy absolutnymi egoistami i dopóki dostajemy to, czego pragniemy, dopóty uważamy, że wszystko jest w porządku. Ale w chwili, gdy jakieś zdarzenie to niweczy, wydajemy okrzyk rozpaczy, szukając jednocześnie innych pocieszeń, które, rzecz jasna, znów zostaną zniweczone. I tak w kółko. Dlatego, jeśli chce pani dać się temu wszystkiemu usidlić, znając dobrze wszystkie następstwa owego procesu, to proszę postępować tak dalej. Ale jeśli pojmie pani, jak bardzo to wszystko jest absurdalne, to spontanicznie przestanie pani płakać, przestanie się izolować i będzie żyć z dziećmi z nowym światłem i z uśmiechem na twarzy.


5


Cisza ma wiele cech. Jest cisza między jednym hałasem a drugim, cisza między dwoma tonami i cisza rozciągająca się między dwiema myślami. Jest ta osobliwa, pełna spokoju, przenikająca cisza, jaka zapada wieczorem na wsi; jest cisza, w której słychać szczekanie psa w oddali lub gwizd pociągu wjeżdżającego pod górę; cisza panująca w domu, gdy wszyscy zasnęli, szczególnie intensywna, gdy budzisz się w środku nocy i nasłuchujesz sowy pohukującej w dolinie; jest też cisza trwająca zanim odpowie jej inna sowa. Jest cisza starego, opuszczonego domu i cisza gór; cisza panująca między dwojgiem ludzi, kiedy to samo ujrzeli, to samo poczuli i uczynili.


Tej nocy, zwłaszcza w owej odległej dolinie z prastarymi wzgórzami, na stokach których tkwią osobliwie ukształtowane głazy, cisza była równie realna jak ściana, której dotykałeś. Patrzyłeś przez okno na roziskrzone gwiazdy. Ta cisza nie powstała sama przez się dlatego, że ziemia ucichła, a wieśniacy zasnęli, ale nadciągała zewsząd - z odległych gwiazd, z tych ciemnych wzgórz, a także z twego umysłu i serca. Ta cisza wydawała się otulać wszystko, od najmniejszego ziarnka piasku w korycie rzeki - którym woda płynęła jedynie podczas deszczu - do wysokiego, rozłożystego figowca i powiewów wiatru. Jest cisza umysłu, której nie mąci żaden hałas, żadna myśl ani przemijający wicher doznań. Ona właśnie jest nieskalana, a zatem wieczna. Gdy panuje owa cisza umysłu, bierze z niej początek działanie, które nie powoduje zamętu i niedoli.


Medytacja absolutnie cichego umysłu jest tym błogosławieństwem, którego ludzie wciąż szukają. Ta cisza ma wszelkie cechy ciszy.


Jest ta dziwna cisza panująca w świątyni lub w pustym kościele na zabitej deskami wsi, której nie mąci zgiełk turystów i wyznawców. Zaś intensywna cisza rozciągająca się nad wodą jest częścią tej, która nie mieści się w granicach ciszy umysłu.


Medytujący umysł zawiera w sobie całą tę różnorodność, zmiany i poruszenia ciszy. Taki cichy umysł jest umysłem prawdziwie religijnym, a cisza bogów jest ciszą ziemi. Medytujący umysł płynie w tej ciszy, miłość zaś jest jego sposobem bycia. W tej ciszy jest radość i śmiech.


Wuj przyszedł znowu, tym razem bez siostrzenicy. Był staranniej ubrany, bardziej też niespokojny i zafrapowany; w skutek powagi i niepokoju jego twarz pociemniała. Usiedliśmy na twardej podłodze, a czerwone pnącze spoglądało na nas przez okno. Gołąb miał zapewne przyfrunąć nieco później. Zawsze pojawiał się nad ranem o tej porze; siadał na gałęzi w tym samym miejscu, tyłem do okna, z głową zwróconą na południe, jego gruchanie miękko napływało do wnętrza pokoju.


"Chciałbym pomówić o nieśmiertelności i doskonaleniu życia w miarę, jak ewoluuje ono ku ostatecznej rzeczywistości. Z pańskich słów wynika, że ma pan bezpośredni wgląd w to, co jest prawdą, a my, nie wiedząc, zdani jesteśmy na wiarę. Naprawdę niczego o atmanie nie wiemy; znamy jedynie słowo. Symbol stał się dla nas rzeczywistością, a gdy opisuje pan symbol - jak to miało miejsce podczas naszego ostatniego spotkania - nas to przeraża. Ale mimo lęku lgniemy do tego, albowiem faktycznie niczego nie wiemy poza tym, czego nas nauczono, co powiedzieli dawni nauczyciele i tak wciąż żyjemy z brzemieniem tradycji. A zatem, po pierwsze, chcę wiedzieć, czy istnieje ta niezmienna rzeczywistość, ta rzeczywistość - nazwijmy ją atmanem czy duszą - która trwa po śmierci. Nie boję się śmierci. Widziałem, jak umierała moja żona i kilkoro moich dzieci. Pytam o tego atmana jako o rzeczywistość. Czy istnieje we mnie ta trwała istota?"


Gdy mówimy o ciągłości, to czy chodzi nam o coś, co trwa, choć wokół wszystko wciąż się zmienia, trwa wbrew doznaniom, wbrew rozlicznym niepokojom, cierpieniom i okrucieństwom? O coś nieprzemijającego? Po pierwsze, w jaki sposób możemy to stwierdzić? Czy można tego szukać za pomocą myśli, słów? Czy to, co nietrwałe, może odkryć to, co trwałe? Czy to, co nieustannie się zmienia - myśl - może odkryć to, co nie podlega zmianom? Myśl może nadać trwałość idei, atmanowi lub duszy, i powiedzieć: "Oto jest rzeczywistość", albowiem myśl wywołuje lęk przed tą nieustanną zmianą, a z powodu tego lęku szuka czegoś trwałego - trwałej więzi między ludźmi, trwałej miłości. Myśl sama jest nietrwała, zmienna, a zatem wszystko, co wynajduje jako coś trwałego, jest, tak jak i ona sama, nietrwałe. Może przez cale życie lgnąć do wspomnień i utrzymywać, że są trwale, a następnie zadawać pytanie, czy będą one nadal istnieć po śmierci. Myśl tę rzecz stworzyła, nadała jej ciągłość, pielęgnowała ją dzień po dniu i jej się trzyma. Jest to największe ze złudzeń, ponieważ myśl żyje w czasie, a to, czego doświadczyła wczoraj, pamięta dziś i jutro; z tego rodzi się czas. Istnieje zatem niezmienność czasu, a także niezmienność, jaką myśl nadała idei ostatecznego osiągnięcia prawdy. Wszystko to jest wytworem myśli - lęk, czas i osiąganie czegoś, wieczne stawanie się.


"Kim jednak jest ten, kto myśli - ten, kto ma te wszystkie myśli?"


Czy w ogóle istnieje ten, kto myśli, czy też istnieje tylko myśl, która stwarza myślącego? A ustanowiwszy go, wymyśla następnie to, co trwałe, duszę, atmana.


"Czy chce pan powiedzieć, że przestaję istnieć, gdy nie myślę?"


Czy kiedykolwiek przydarzyło się panu w spontaniczny sposób znaleźć się w stanie, w którym nie ma ani śladu myśli? Czy w tym stanie ma się świadomość siebie jako kogoś, kto myśli, obserwuje, doświadcza? Myśl jest reakcją pamięci, a wiązka wspomnień jest tym, kto myśli. Gdy nie ma myśli, to czy w ogóle istnieje to "ja", na temat którego czynimy tyle zamętu i hałasu? Nie mówimy teraz o człowieku w stanie amnezji, o takim, który śni na jawie lub poddaje myśl kontroli, by ją wyciszyć, mówimy o umyśle w stanie pełnej czujności. Jeśli nie istnieje żadna myśl i żadne słowo, to czy umysł nie znajduje się w zupełnie innym wymiarze?


"Oczywiście, gdy jaźń nie działa, gdy nie domaga się uznania, pojawia się coś zupełnie innego; ale to jedynie, że jaźń nie działa, nie musi oznaczać, iż nie istnieje".


Ależ oczywiście istnieje! "Ja", ego, wiązka wspomnień istnieje. Widzimy, że istnieje tylko wtedy, gdy reaguje na wyzwanie, ale jest, może uśpione lub w stanie zawieszenia i czeka na następną okazję, by zareagować. Chciwego człowieka przez większość czasu pochłania jego chciwość; może on przeżywać chwile, gdy ona nie działa, ale przecież trwa zawsze.


"Czym jest ta żywa istota wyrażająca się w chciwości?"


To nadal jest chciwość. Jedno jest nieodłączne od drugiego.


"Doskonale rozumiem, co określa pan mianem ego, »ja« - jego pamięć, jego chciwość, jego pewność siebie, jego wszelkiego rodzaju żądania - ale czy nie istnieje nic więcej poza tym ego? Czy chce pan powiedzieć, że gdy nie ma ego, jest niepamięć?"


Kiedy ustaje krakanie wron, coś istnieje: tym czymś jest paplanina umysłu - problemy, zmartwienia, konflikty, a nawet dociekanie, czy coś pozostaje po śmierci. Na to pytanie można udzielić odpowiedzi jedynie wtedy, gdy umysł nie jest już chciwy lub zazdrosny. Interesuje nas nie to, co pozostaje po zaniku ego, ale raczej to, jak unicestwić wszystkie jego atrybuty. Oto prawdziwy problem - nie czym jest rzeczywistość lub czy istnieje coś trwałego, wiecznego - ale czy umysł uwarunkowany przez kulturę, w której żyje i za którą jest odpowiedzialny - czy taki umysł jest w stanie wyzwolić się i odkrywać.


"Jak zatem mam zacząć się wyzwalać?"


Nie może pan się wyzwolić. Jest pan zarodkiem tej niedoli i gdy pyta pan "jak", jest to pytanie o metodę, która unicestwi "ja", ale w procesie unicestwiania stwarza pan następne "ja".


"Czym więc, jeśli mogę jeszcze o coś spytać, jest nieśmiertelność? Śmiertelność jest śmiercią, śmiertelność jest sposobem życia, pełnym cierpienia i bólu. Człowiek nieprzerwanie szuka nieśmiertelności, stanu wolnego od śmierci".


Znów wrócił pan do pytania o to coś bezczasowego, co nie należy do dziedziny myśli. To, co jest poza dziedziną myśli, jest nieskalane, a myśl, cokolwiek zrobi, nie zdoła się z tym zetknąć, albowiem jest zawsze stara. To właśnie nieskalaność, podobnie jak miłość, jest nieśmiertelna, aby jednak mogła ona zaistnieć, umysł musi uwolnić się od tysięcy wczorajszych dni i związanych z nimi wspomnień. Wolność jest stanem, w którym nie ma nienawiści, gwałtu, okrucieństwa. Jakże, nie wyzbywszy się tego wszystkiego, możemy pytać, czym jest nieśmiertelność, czym jest miłość, czym jest prawda?


6


Jeśli zamierzasz medytować, to nie będzie to medytacja. Jeśli zamierzasz być dobry, to dobro nigdy się nie rozwinie. Jeśli kształtujesz w sobie pokorę, to ona znika. Medytacja jest niczym powiew wiatru, który wpada do pokoju, gdy zostawiasz otwarte okno; ale jeśli czynisz to rozmyślnie, jeśli rozmyślnie ją przywołujesz, to nigdy się nie pojawi.


Medytacja nie jest drogą, po której podąża myśl, myśl bowiem jest przebiegła, dysponuje niezliczonymi możliwościami oszukiwania siebie, a zatem przegapi drogę medytacji. Do medytacji, podobnie jak do miłości, nie można dążyć.


Rzeka tego ranka była bardzo spokojna. Widać było na niej odbicia chmur, pszenicy ozimej i rosnącego za nią lasu. Nawet łódź rybacka wydawała się nie zaburzać jej spokoju. Cisza tego ranka unosiła się nad ziemią. Słońce właśnie wschodziło ponad czubkami drzew, ktoś krzyczał w oddali, a w powietrzu niosła się sanskrycka pieśń.


Papugi i szpaki nie wyruszyły jeszcze w poszukiwaniu pożywienia; wielkie sępy o nagich szyjach siedziały na wierzchołku drzewa, czekając na padlinę niesioną przez rzekę. W nurcie widać było wiele płynących martwych zwierząt, a na nich siedzące sępy, czasem po dwa. Wokół fruwały wrony w nadziei, że także im uda się coś uszczknąć. Czasem pies podpływał do zwłok, ale nie znajdując oparcia dla łap, wracał na brzeg i odchodził. Pociągi z metalicznym łoskotem przejeżdżały przez długi most. Za mostem, w górze rzeki, rozciągało się miasto.


Był to ranek pełen cichej radości. Nędza, choroby i ból nie wyszły jeszcze na drogę. Nad małym strumieniem wisiał chwiejący się most; a teren w pobliżu ujścia tego brunatnobrązowego strumyka do dużej rzeki uważano za najświętsze z miejsc. W świąteczne dni ludzie przychodzili tam się kąpać, mężczyźni, kobiety i dzieci. Było zimno, ale oni najwyraźniej o to nie dbali. Kapłan ze świątyni po drugiej stronie drogi zarabiał mnóstwo pieniędzy. I zaczynała się brzydota.


Nosił brodę i turban. Zajmował się jakimiś interesami, wyglądał na człowieka bogatego, dobrze odżywionego. Chodził powoli i powoli myślał, a reagował jeszcze wolniej. Potrzebował paru minut, by zrozumieć proste stwierdzenie. Powiedział, że ma własnego guru, ale przejeżdżając nieopodal, poczuł pilną potrzebę, by wpaść i porozmawiać o sprawach, które wydawały mu się ważne.


"Dlaczego - zapytał - występuje pan przeciwko wszystkim guru? To chyba nie ma sensu. Oni wiedzą, ja nie wiem. Oni mogą mną pokierować, pomóc mi, mówią, co mam robić i oszczędzają mi wielu kłopotów i bólu. Są niczym światło w ciemności. Musimy poddać się ich kierownictwu, w przeciwnym razie gubimy się, jesteśmy zdezorientowani i bardzo nieszczęśliwi. Powiedzieli, że nie powinienem do pana przychodzić i pouczali mnie, jak niebezpieczni są ci, którzy nie akceptują tradycyjnej wiedzy. Stwierdzili, iż gdybym słuchał innych, zniszczyłbym dom, który oni tak pieczołowicie wznosili. Ale pokusa, by przyjść i spotkać się z panem, była zbyt silna, i oto jestem!"


Chyba był zadowolony z tego, że uległ pokusie.


Czym jest potrzeba guru? Czy on wie więcej od pana? I co takiego on wie? Jeśli mówi, że wie, to tak naprawdę nie wie, a poza tym słowo nie jest stanem faktycznym. Czy ktoś może pana nauczyć tego niezwykłego stanu umysłu? Oni mogą go opisać, obudzić pańskie zainteresowanie, pragnienie, by go posiąść, by go doświadczyć, ale nie mogą go panu dać. Musi pan iść sam, samotnie wyruszyć w tę podróż, a podczas niej być własnym nauczycielem i uczniem.


"Ale to wszystko jest chyba bardzo trudne - powiedział. - A kolejne kroki mogą ułatwić ci, którzy już doświadczyli tej rzeczywistości".


Oni stają się autorytetem i ich zdaniem należy jedynie iść za nimi, naśladować, słuchać, zaakceptować obraz, system, jaki oferują. W ten sposób traci pan całą inicjatywę, całą zdolność bezpośredniego postrzegania. Po prostu idzie pan drogą, o której oni sądzą, iż wiedzie do prawdy. Ale, niestety, do prawdy nie wiedzie żadna droga.


"Co pan przez to rozumie?" - wykrzyknął zgorszony.


Ludzie uwarunkowani są przez propagandę, przez społeczność, w której zostali wychowani. Każda religia twierdzi, że jej własna ścieżka jest najlepsza. I istnieją tysiące guru, którzy uważają, iż ich metoda, ich system, ich sposób medytacji stanowią jedyną drogę wiodącą do prawdy. Proszę zauważyć, że każdy uczeń łaskawie toleruje uczniów innych guru. Tolerancja jest cywilizowaną akceptacją podziałów między ludźmi - politycznych, religijnych i społecznych. Człowiek wynalazł wiele ścieżek niosących każdemu wierzącemu pocieszenie. Dlatego właśnie świat uległ rozpadowi.


"Czy chce pan powiedzieć, że muszę porzucić swego guru? Odłożyć na bok wszystko, czego mnie nauczył? Będę zgubiony!"


Ale czy nie trzeba zagubić się, by odkryć? Boimy się pobłądzić, żyć w niepewności, a zatem gonimy za tymi, którzy obiecują raj religijny, polityczny czy społeczny. W ten sposób faktycznie podsycają lęk i trzymają nas w więzieniu tego lęku.


"Ale czy mogę iść sam?" - spytał tonem pełnym powątpiewania.


Było tak wielu zbawców, mistrzów, guru, przywódców politycznych i filozofów, a żaden z nich nie wybawił pana od pańskich niedoli i konfliktów. Po cóż więc za nimi iść? Być może istnieje zupełnie inne podejście do wszystkich naszych problemów.


"Czy będę jednak dość poważny, by się z tym wszystkim samemu borykać?"


Jest się poważnym tylko wtedy, gdy zaczyna się rozumieć samemu - a nie za pośrednictwem kogoś innego - przyjemności, do jakich się teraz dąży. Żyje pan na poziomie przyjemności. Nie chodzi o to, by przyjemności zakazać, ale jeśli ta pogoń za nimi stanowi, bez reszty, całe pańskie życie, to oczywiście nie starczy panu powagi.


"Sprawił pan, że czuję się bezradny i zrozpaczony".


Ogarnia pana rozpacz, gdyż pragnie pan jednego i drugiego. Chce pan być poważny, a jednocześnie pragnie wszelkich przyjemności, jakie oferuje ten świat. A że są one tak drobne i marne, pragnie pan jeszcze tej przyjemności zwanej "Bogiem". Gdy tę sprzeczność ujrzy się samemu, a nie z czyjąś pomocą czy zgodnie z cudzymi poglądami, to postrzeganie tego wszystkiego uczyni z człowieka i ucznia i mistrza zarazem. O to właśnie chodzi. Wtedy jest się nauczycielem, nauczanym i nauczaniem.


"Ale pan jest guru - stwierdził. - Nauczył mnie pan czegoś tego ranka, a ja uznaję pana za swego guru".


Niczego pana nie nauczyłem, to pan patrzył. Owo patrzenie coś panu ukazało. Patrzenie jest pańskim guru, jeśli mamy to tak wyrazić. Ale to od pana zależy, czy będzie pan patrzył, czy nie. Nikt nie może pana do tego zmusić. Jeśli jednak pan patrzy, gdyż oczekuje nagrody lub lęka się kary, to te pobudki uniemożliwiają widzenie. Aby widzieć, należy uwolnić się od wszelkich autorytetów, od tradycji, od lęku i od myśli pełnej przebiegłych słów. Prawda nie znajduje się w jakimś odległym miejscu, lecz tkwi w patrzeniu na to, co jest. Ujrzenie siebie takim, jakim się jest - uświadomienie wolne od wyborów - stanowi początek i kres wszelkich poszukiwań.


7


Myśl nie jest w stanie pojąć ani wytłumaczyć sobie natury przestrzeni. Wszystko, co wyraża, podlega tym samym co ona ograniczeniom. To nie jest przestrzeń, do której dociera medytacja. Myśl ograniczają zawsze jakieś horyzonty. Medytujący umysł horyzontów nie ma. Umysł nie może przejść od tego, co ograniczone, do tego, co bezgraniczne, ani przekształcić tego, co ograniczone, w to, co ograniczeniom nie podlega. Jedno musi zniknąć, aby mogło zaistnieć drugie. Medytacja otwiera drzwi wiodące w przestwór, którego nie sposób sobie wyobrazić ani uczynić przedmiotem spekulacji. Myśl stanowi ośrodek, wokół którego rozciąga się przestrzeń pojęciowa, którą można rozszerzać, dodając kolejne idee. Ale takie stymulowane w jakikolwiek sposób rozszerzanie to jedno, a przestwór, w którym nie ma ośrodka, to drugie. Medytacja jest rozumieniem tego ośrodka, a zatem wykroczeniem poza jego granice. Cisza i przestwór są nieodłączne. Bezmiar ciszy jest bezmiarem umysłu, w którym nie istnieje ośrodek. Postrzeganie tej przestrzeni i ciszy nie jest dziełem myśli. Myśl może postrzegać jedynie swe własne wyobrażenia, a ich rozpoznawanie stanowi jej granice.


Nad tym strumieniem przechodziło się po rozklekotanym moście z bambusu i gliny. Strumień wpadał do dużej rzeki i nikł w jej bystrych wodach. Mały most był dziurawy i przechodząc przezeń, trzeba było uważać. Po wejściu na piaszczysty stok mijało się niewielką świątynię, a nieco dalej źródło, tak stare jak źródła tej ziemi. Znajdowało się ono na obrzeżach wioski, gdzie żyło wiele kóz oraz głodnych mężczyzn i kobiet, otulonych w brudne łachmany, gdyż panował chłód. Wieśniacy w wielkiej rzece łowili ryby, a jednak wciąż byli bardzo chudzi, wycieńczeni, przedwcześnie podstarzali, a niektórzy również ułomni. Żyli w tej wsi tkacze, którzy w mrocznych, obskurnych pomieszczeniach z niewielkimi oknami wytwarzali piękne sari z brokatu i jedwabiu. Umiejętność tę przekazywano z ojca na syna, a pośrednicy i kupcy na pracy tkaczy zbijali fortuny.


Nie poszedłeś przez wieś, lecz skręciłeś w lewo i podążyłeś dalej ścieżką, która stała się święta, przypuszczano bowiem, że właśnie tędy, jakieś dwa i pół tysiąca lat temu, wędrował Budda. Z całego kraju przybywali pielgrzymi, aby się tą ścieżką przejść. Wiodła ona przez zielone pola, wśród mangowców, drzew gwajakowych i rozrzuconych po okolicy świątyń. Była tam starożytna wieś, pamiętająca zapewne czasy przedbuddyjskie, a także wiele kaplic i miejsc, w których pielgrzymi mogli przenocować. Wszystko znajdowało się w opłakanym stanie; nikt najwyraźniej o to nie dbał. Wszędzie włóczyły się kozy. Rosły tam ogromne drzewa, stary tamaryndowiec z siedzącymi na wierzchołku sępami i stadem papug. Przyfruwały i nikły wśród liści o takiej samej jak one zielonej barwie; choć było je słychać, nie dało się ich dojrzeć.


Po obu stronach ścieżki rozciągały się pola porośnięte ozimą pszenicą; w oddali wieśniacy przyrządzali posiłki na ogniskach, z których unosił się dym. W nieruchomym powietrzu wznosił się prosto w niebo. Potężny, groźnie wyglądający, ale zupełnie nieszkodliwy byk szedł, prowadzony przez chłopa, polem, podskubując zielone źdźbła. W nocy padało i gęsty kurz osiadł na ziemi. W ciągu dnia miał być upał, ale teraz na niebie wisiały ciężkie chmury i miło było spacerować, czuć zapach świeżej ziemi i zachwycać się pięknem okolicy. To bardzo stara kraina, pełna uroku i ludzkich cierpień, nędzy i tych niepotrzebnych świątyń.


"Tak wiele pan mówił o pięknie i miłości, a po wysłuchaniu tego wszystkiego stwierdzam, że nadal nie wiem, czym jest piękno lub czym jest miłość. Jestem zwykłym człowiekiem, ale wiele przeczytałem zarówno z dziedziny filozofii, jak i literatury. Książki te oferują wyjaśnienia najwyraźniej odmienne od tego, co pan mówi. Mógłbym zacytować, co w czasach starożytnych powiadano w tym kraju na temat miłości i piękna, a także, jak te rzeczy ujmowano na Zachodzie; wiem jednak, że nie lubi pan cytatów, gdyż trącą one autorytetem. Ale jeśli ma pan takie nastawienie, to czy moglibyśmy tę kwestię rozważyć? Może wówczas zdołam pojąć, co znaczy piękno i miłość?"


Dlaczego w naszym życiu jest tak niewiele piękna? Dlaczego nie potrafimy się obyć bez muzeów pełnych obrazów i rzeźb? Dlaczego musimy słuchać muzyki? Lub czytać opisy przyrody? Dobrego smaku można się nauczyć, być może bywa on też wrodzony, ale dobry smak nie jest pięknem. Czy piękne są rzeczy wytworzone - lśniący, nowoczesny samolot, mały magnetofon, współczesny hotel lub grecka świątynia, sylwetka skomplikowanej maszynerii lub łuk wspaniałego mostu ponad przepaścią?


"Czy chce pan powiedzieć, że nie ma piękna w rzeczach pięknie zrobionych i doskonale funkcjonujących? Że nie są piękne najznakomitsze dzieła sztuki?"


Oczywiście, że są. Gdy zagląda się do wnętrza zegarka, widać, że jest ono naprawdę delikatne i na swój sposób piękne. Piękne są też starożytne kolumny z marmuru lub słowa poety. Ale jeśli piękno nie jest niczym innym, to jest ono jedynie powierzchowną reakcją zmysłów. Gdy widzi pan samotną palmę na tle zachodzącego słońca, to czy to kolor, nieruchomość palmy, cisza wieczoru sprawiają, że odczuwa pan piękno, czy też piękno, podobnie jak miłość, jest czymś, co leży poza zasięgiem dotyku i wzroku? Czy od wychowania, od uwarunkowań zależy stwierdzenie "To jest piękne, a to nie"? Czy zwyczaj, nawyk i styl każą nam mówić "To jest plugastwo, ale tu panuje ład i kwitnie dobroć"? Jeśli to wszystko zależy od uwarunkowań, to takie postrzeganie piękna i dobra jest wytworem kultury i tradycji, a zatem nie jest to piękno. Jeśli piękno stanowi rezultat lub istotę doznań, będzie ono, zarówno w przypadku ludzi ze Wschodu, jak i z Zachodu, zależeć od wychowania i tradycji. Czy miłość, podobnie jak piękno, stanowi wyłączną własność Wschodu lub Zachodu, chrześcijaństwa lub hinduizmu, państwa lub jakiejś ideologii? Oczywiście, nie ma ono z tym nic wspólnego.


"Czym więc jest?"


Widzi pan, piękne jest wyrzeczenie się, porzucenie siebie samego. Bez wyrzeczeń nie ma miłości, a jeśli nie porzucimy siebie, piękno nie jest realne. Przez wyrzeczenie nie zrozumiemy ani surowej dyscypliny świętych, mnichów czy komisarzy ludowych, którzy z dumą wypierają się siebie, ani dyscypliny, która zapewnia im władzę i uznanie - nie o to chodzi. Wyrzeczenie się nie jest surowością, wyuczonym potwierdzaniem własnej ważności. Rezygnacja z wygód, śluby ubóstwa czy celibat nie mają z nim nic wspólnego. Wyrzeczenie się jest pełnią rozumienia. Jest ono możliwe tylko wtedy, gdy porzucamy siebie samych, a tego nie sposób dokonać aktem woli, wyboru czy w wyniku rozmyślnego zamiaru. To piękny czyn wyrzeka się, a miłość jest źródłem głębokiej wewnętrznej czystości tego aktu. Piękno jest tą miłością, w której nie dokonuje się już żadnych porównań. Wówczas ta miłość - czyń to, co ona - jest pięknem.


"Co pan rozumie przez określenie »czyń to, co ona«? Jeśli porzucimy siebie samych, nic już nie pozostanie nam do zrobienia".


Działanie nie jest odrębne od tego, co jest. Taka odrębność jest źródłem konfliktu i brzydoty. Gdy niknie, samo życie staje się aktem miłości. Głęboka wewnętrzna prostota wyrzeczenia się wiedzie do życia wolnego od rozdwojenia. Oto podróż, w którą musiał wyruszyć umysł, by odnaleźć to piękno bez słów. Ta podróż jest medytacją.


8


Medytacja jest ciężką pracą. Wymaga najwyższej dyscypliny - nie dostosowywania się, nie naśladownictwa, nie posłuszeństwa - ale takiej dyscypliny, która jest efektem nieustannego uświadamiania sobie tego, co otacza nas z zewnątrz, i tego, co dzieje się wewnątrz. Tak więc medytacja nie jest czynnością, która izoluje, a wręcz przeciwnie - jest codzienną działalnością wymagającą współpracy, wrażliwości i inteligencji. Jeśli nie położymy podwalin pod prawe życie, medytacja stanie się ucieczką, a wtedy straci wszelką wartość. Prawe życie nie jest życiem zgodnym z zasadami społecznej moralności, jest to życie wolne od tego, co rodzi wrogość: zazdrości, chciwości i dążenia do władzy. Taką wolność sprowadza nie akt woli, ale zdawanie sobie z tego wszystkiego sprawy dzięki samowiedzy. Jeśli nie znamy działań własnej jaźni, medytacja staje się zmysłową podnietą, a zatem jej wartość jest znikoma.


Na tej szerokości geograficznej nie ma prawie zmroku ani świtu. Tego ranka rzeka, szeroka i głęboka, miała barwę płynnego ołowiu. Słońce nie ukazało się jeszcze ponad horyzontem, ale na wschodzie jaśniała już łuna. Ptaki nie rozpoczęły jeszcze swych porannych treli i nie słychać było nawoływań wieśniaków. Gwiazda poranna świeciła wysoko na niebie i w miarę, jak patrzyłeś, bladła coraz bardziej i bardziej, aż słońce ukazało się ponad drzewami, a rzeka zalśniła kolorami srebra i złota.


Odezwały się ptaki, a wioska zbudziła się ze snu. Właśnie wtedy, nieoczekiwanie, na parapecie okiennym pojawiła się ogromna małpa, szara, o czarnym pysku, ze sterczącymi nad czołem krzaczastymi włosami. Miała czarne dłonie, długi ogon zwisał z parapetu do środka pokoju. Siedziała spokojnie, prawie nieruchomo, patrząc na nas bez najmniejszego drgnienia. Dzieliło nas ledwie parę stóp. Nagle małpa wyciągnęła do nas łapę. Przez pewien czas trzymaliśmy się za ręce. Jej szorstką dłoń pokrywał kurz, ponieważ zwierzę wspięło się na dach, potem na okap nad oknem, zlazło w dół i usiadło tutaj. Małpa zachowywała się zupełnie swobodnie i, o dziwo, była niezwykle wesoła, bez cienia lęku czy niepokoju. Sprawiała wrażenie, jakby znajdowała się u siebie. Po prostu była. Jak rzeka, która teraz lśniła złociście, jak jej drugi brzeg, jak drzewa w oddali. Trzymaliśmy się za dłonie dłuższą chwilę; a potem, jakby od niechcenia, zwierzę cofnęło łapę, choć nadal siedziało w tym samym miejscu. Przyglądaliśmy się sobie. Czarne, lśniące, małe oczy pełne były dziwnej dociekliwości. Chciała wejść do pokoju, ale wahała się, w końcu rozprostowała ręce i nogi, wspięła się na okap, na dach i odeszła. Wieczorem znów pojawiła się wysoko na drzewie. Coś jadła. Pomachałeś do niej, ale nie zareagowała.


Ten człowiek był sannjasinem, mnichem o dość przyjemnej, delikatnej twarzy i wrażliwych dłoniach. Czysty, ubrany w szaty pomięte, ale wyglądające na świeżo wyprane. Przybył, jak powiedział, z Rishikesh, gdzie spędził wiele lat u pewnego guru, który niedawno odszedł w wysokie góry i żył samotnie. Odwiedził, jak wyznał, liczne aszramy. Porzucił dom dawno temu, w wieku bodaj dwudziestu lat, już dobrze nie pamiętał kiedy. Z rodzicami i kilkorgiem rodzeństwa zupełnie stracił kontakt. Przebył całą tę drogę, ponieważ posłyszał od różnych guru, że powinien się z nami zobaczyć, a poza tym czytał tu i ówdzie różne nasze teksty. Niedawno też rozmawiał z innym sannjasinem i oto przybył. Trudno było odgadnąć, ile ma lat, przekroczył już wiek średni, ale jego głos brzmiał młodo i tak samo wyglądały jego oczy.


"Taki już los przypadł mi w udziale, że wędrowałem po Indiach, odwiedzając centra, w których nauczali różni guru. Część z nich to ludzie uczeni, inni to ignoranci, choć niektóre z ich cech świadczą o tym, iż jednak coś w nich jest; jeszcze inni to zwykli rozdający mantry naciągacze. Ci ostatni często wyjeżdżają za granicę i tam zdobywają popularność. Bardzo niewielu wzniosło się ponad to wszystko, ale należał do nich mój ostatni guru. Teraz zaszył się w odległej, odciętej od świata części Himalajów. Cała nasza grupa odwiedza go raz do roku, aby otrzymać błogosławieństwo".


Czy izolowanie się od świata jest niezbędne?


"Oczywiście, należy wyrzec się tego świata, bo nie jest on rzeczywisty. Niezbędny jest też guru, by nauczał, gdyż on doświadczył rzeczywistości i pomoże osiągnąć ją także tym, którzy za nim pójdą. On wie, my nie wiemy. Zdumiewają nas pańskie twierdzenia, że guru nie jest niezbędny, gdyż przeczą one tradycji. Pan sam dla wielu stał się guru, prawdy nie sposób znaleźć samemu. Potrzebujemy pomocy - rytuałów i wskazówek udzielanych przez tych, którzy wiedzą. Być może u kresu trzeba będzie radzić sobie samemu, ale nie teraz. Jesteśmy jak dzieci i potrzebujemy tych, którzy daleko zaszli na tej ścieżce. Uczymy się tylko wtedy, gdy siedzimy u stóp tych, którzy wiedzą. Ale pan najwyraźniej temu przeczy, a więc przyszedłem, by dowiedzieć się dlaczego".


Proszę popatrzeć na tę rzekę - na to światło poranka odbijające się od jej powierzchni, na połyskujące, zielone, soczyste pola pszenicy i te drzewa w oddali. Oto wielkie piękno, a oczy, które to widzą, muszą być pełne miłości, by je ogarnąć. Słuchanie turkotu pociągu przejeżdżającego przez żelazny most jest równie ważne jak słuchanie śpiewu ptaka. Proszę więc patrzeć i jednocześnie słuchać gruchania gołębi. Proszę patrzeć na ten tamaryndowiec i dwie siedzące na nim papugi. Aby oczy mogły to wszystko ujrzeć, musi istnieć jakaś więź - z rzeką, z przepływającą łodzią pełną wieśniaków, którzy wiosłując śpiewają. To jest część tego świata. Wyrzekając się tego, odwracamy się od miłości i piękna - od samej ziemi. Pan wyrzeka się społeczeństwa, ale nie tego, co ludzie ze świata uczynili. Nie odrzuca pan kultury, tradycji, wiedzy - wszystko to panu towarzyszy, gdy wycofuje się pan z tego świata. Wyrzeka się pan piękna i miłości z powodu lęku, który wywołują te dwa słowa i to, co się za nimi kryje. Piękno wiąże się ze światem zmysłów, kojarzy się z seksem i z uwikłaną w seks miłością. Takie wyrzeczenie się sprawia, że tak zwani ludzie religijni przeobrażają się w egocentryków - przewyższają może zwykłych ludzi, ale nadal skoncentrowani są na sobie. Gdy brak piękna i miłości, nie sposób dotrzeć do tego, co bezgraniczne. Proszę zauważyć, jak odległe są piękno i miłość od społeczności sannjasinów i ludzi świątobliwych. Mogą oni o tym mówić, ale są zwolennikami surowej dyscypliny, niepohamowani w narzucaniu ograniczeń i wymogów. Tak więc w istocie, choć przywdziewają pomarańczową szatę, czarną sutannę czy kardynalską purpurę, wszyscy są w wielkiej mierze ludźmi należącymi do tego świata. Ich zawód, jak każde inne zajęcie, z pewnością nie jest tak zwaną działalnością duchową. Niektórzy z nich powinni być ludźmi interesu, a nie otaczać się atmosferą duchowości.


"Ale może właśnie pan jest zbyt surowy?"


Nie. My po prostu stwierdzamy fakt, a fakt nie jest ani surowy, ani przyjemny lub nieprzyjemny - jest, jaki jest. Większość z nas nie chce widzieć rzeczy takimi, jakimi są. Ale to wszystko jest dość oczywiste i jasne. Izolowanie się jest sposobem życia typowym dla tego świata. Każdy człowiek w wyniku swych egocentrycznych zachowań izoluje się, niezależnie od tego, czy jest żonaty, czy nie, czy mówi o współpracy, o narodzie czy o osiągnięciach i sukcesach. W pewnych przypadkach, gdy izolacja przybiera formy skrajne, rozwija się nerwica, która niekiedy - jeśli ma się talent - owocuje dziełami sztuki, dobrą literaturą lub w jakiś inny sposób. Takie wycofywanie się ze świata, ucieczka od jego zgiełku, okrucieństw, nienawiści i przyjemności stanowi część procesu izolowania się, nieprawdaż? Tyle tylko, że sannjasin postępuje tak w imię religii, Boga, zaś człowiek uwikłany we współzawodnictwo akceptuje taką ucieczkę jako część struktury społecznej.


Izolując się zyskujemy pewne cechy - stajemy się surowi i wstrzemięźliwi, a to daje nam poczucie mocy. Moc, wszystko jedno - mistrza olimpijskiego, premiera czy przywódcy kościoła - pozostaje tą samą mocą. W każdej postaci, jeśli można posłużyć się tym słowem, jest ona zła, a człowiek pełen mocy nigdy nie otworzy drzwi do rzeczywistości. Dlatego izolowanie się nie jest właściwą drogą.


Po to, by w ogóle żyć, niezbędne jest współdziałanie; a nie można współdziałać z wyznawcą lub z guru. Guru niszczy ucznia, a uczeń niszczy guru. Jakże możliwe są współdziałanie, wspólna praca, wspólne dociekania i wspólna podróż, jeśli pozostajemy w zależności nauczyciel-uczeń? Ten hierarchiczny podział, stanowiący część struktury społecznej, zarówno w łonie tak zwanych wspólnot religijnych, jak i w armii czy w świecie interesów, z istoty należy do tego świata. Gdy tego świata się wyrzekamy, nadal usidla nas wszystko, co do niego należy.


Pozaświatowość nie polega na noszeniu przepaski na biodrach, jedzeniu jednego posiłku dziennie czy na powtarzaniu jakiejś bezsensownej, choć pobudzającej mantry. Jeśli porzuca się świat, a wewnętrznie nadal należy się do tego świata zawiści, chciwości, lęku, uznanych autorytetów i podziałów na tych, którzy wiedzą, i tych, którzy wiedzy nie posiadają, to i tak wiedzie się życie światowe. Jeśli próbuje się coś zdobyć - sławę lub coś, co można by nazwać ideałem, Bogiem czy jakkolwiek inaczej - to nadal należy się do tego świata. Zaakceptowana tradycja kulturowa jest tym, co z istoty swej światowe, a wycofanie się w odludne góry od tej światowości nie uwalnia. W żadnym wypadku nie w ten sposób należy szukać rzeczywistości.


Człowiek musi być sam, lecz taka samotność nie izoluje, tylko wyzwala od świata zawiści, nienawiści i gwałtu, od wszystkich przebiegłych sposobów ich przejawiania się, od bolesnego osamotnienia i rozpaczy.


Być samemu, znaczy z nikim i niczym się nie wiązać, nie uznawać żadnej religii, nie mieć narodowości, w nic nie wierzyć i nie przyjmować żadnych dogmatów. Taka samotność wiedzie do czystości nie zbrukanej przez ludzi. Czystość ta może żyć w świecie pełnym zgiełku, a jednak do niego nie należeć. Nie przywdziewa ona żadnych szczególnych szat. Dobroć nie rozkwita, gdy stąpamy jakąś drogą, albowiem żadna droga nie wiedzie do prawdy.


9


Nie należy sądzić, że medytacja jest kontynuacją i rozszerzaniem doznań. W doznaniach zawsze uczestniczy związany z przeszłością świadek. Medytacja, przeciwnie, jest doskonałym niedziałaniem, które kładzie kres wszelkim doznaniom. Oddziaływanie doznań jest zakorzenione w przeszłości, a zatem wiąże się z czasem; wiedzie do działania będącego niedziałaniem i wywołującego chaos. Medytacja jest absolutnym niedziałaniem, którego źródło stanowi umysł widzący to, co jest, umysł nie uwikłany w przeszłość. To działanie nie stanowi reakcji na jakieś wyzwanie, ale jest wolną od rozdwojenia aktywnością samego wyzwania. Medytacja oczyszcza nas z doznań i trwa przez cały czas, świadomie lub nieświadomie, a zatem nie jest ona działaniem ograniczonym do pewnej pory dnia. Jest działaniem trwającym nieprzerwanie od rana do wieczora - patrzeniem obywającym się bez udziału tego, kto patrzy. Nie następuje więc podział między życiem codziennym a medytacją, między życiem religijnym a świeckim. Ten podział następuje jedynie wtedy, gdy ten, kto patrzy, jest związany z czasem. Takie rozdwojenie jest przyczyną nieładu, niedoli i zamętu, czyli stanu, w jakim żyje społeczeństwo.


A zatem medytacja nie ma charakteru ani indywidualnego, ani społecznego; przekracza jedno i drugie, tak więc jedno i drugie w sobie mieści. To jest miłość: rozkwit miłości jest medytacją.


Nad ranem było chłodno, ale potem zrobiło się dość upalnie. Jadąc przez miasto wąską ulicą, zatłoczoną, brudną, zakurzoną i hałaśliwą, pojąłeś, że wszystkie ulice są podobne. Niemal ujrzałeś gwałtowny przyrost zaludnienia. Samochód musiał jechać bardzo wolno, ludzie szli bowiem środkiem jezdni. Robiło się coraz goręcej. Metr po metrze, bez przerwy używając klaksonu, z ulgą wydostawałeś się z miasta. Minąłeś fabryki i nareszcie znalazłeś się wśród pól.


Panowała susza. Nie padało już od dawna, drzewa czekały na następny deszcz - i długo jeszcze miały czekać. Mijałeś wieśniaków, bydło, wozy, bawoły, które nie chciały zejść ze środka szosy; przejechałeś obok starej, zaniedbanej świątyni, która jednak nie straciła owego charakterystycznego wyglądu starożytnego sanktuarium. Paw wyszedł z lasu. Jego błękitny kark lśnił w słońcu. Najwyraźniej nie obchodził go samochód, z wielką godnością bowiem przeszedł przez drogę i znikł wśród pól.


Rozpocząłeś wspinaczkę na strome wzgórza, niekiedy po obu stronach drogi rozpościerały się głębokie wąwozy. Robiło się chłodniej, drzewa ożywały. Wreszcie dotarłeś tą wijącą się wśród wzgórz drogą do domu. Było już całkiem ciemno. Roziskrzyły się gwiazdy. Czułeś, że wyciągnąwszy rękę, mógłbyś prawie ich dotknąć. Cisza nocy ogarniała ziemię. Tutaj nikt nie zakłócał człowiekowi spokoju, mógł być sam i bez końca obserwować gwiazdy i siebie.


Ten człowiek powiedział, iż poprzedniego dnia tygrys zabił bawołu i z pewnością do niego wróci. Spytał, czy chcielibyśmy wszyscy późnym wieczorem go zobaczyć? Przystaliśmy na to z rozkoszą. "A zatem pójdę i przygotuję kryjówkę na drzewie nie opodal padliny, przywiążę też do drzewa żywą kozę - powiedział. - Tygrys najpierw podejdzie do kozy, a potem wróci do poprzedniej ofiary". Wyjaśniliśmy mu, że w takim razie zrezygnujemy z oglądania tygrysa. Wreszcie, wymieniwszy jeszcze parę zdań, człowiek ów odszedł. Nasz przyjaciel tego wieczora rzekł "Wsiądźmy do samochodu i pojedźmy do lasu, a może spotkamy tego tygrysa". Wyruszyliśmy przed zachodem słońca, przebyliśmy lasem kilka kilometrów, a zwierzęcia oczywiście nie było. Wracaliśmy, oświetlając drogę reflektorami. Utraciliśmy wszelką nadzieję na zobaczenie tygrysa i jechaliśmy, nie myśląc o tym. Nagle, gdy minęliśmy zakręt, ujrzeliśmy go. Stal na samym środku drogi, ogromny, z nieruchomymi, lśniącymi oczami. Samochód zatrrymał się, a to wielkie i groźne zwierzę, warcząc, podeszło bliżej. Znalazło się bardzo blisko nas, tuż przed maską auta, wtedy zmieniło kierunek i przeszło wzdłuż samochodu. Wysunęliśmy rękę, by go w tym momencie dotknąć, ale przyjaciel złapał za ramię i szarpnął do tyłu, znał bowiem tygrysy. Ten był bardzo duży, a że okna były uchylone, czuliśmy jego zapach, który jednak nie wywoływał wstrętu. Tygrys był wściekle dziki, ogromnie silny i piękny. Bez przerwy warcząc, odszedł w las, a my ruszyliśmy w drogę powrotną.


Przyszedł ze swoją rodziną, żoną i kilkorgiem dzieci. Najwyraźniej nie wiodło im się najlepiej, choć byli dość dobrze ubrani i odżywieni. Dzieci przez jakiś czas siedziały spokojnie, aż nie padła propozycja, by wyszły na dwór się pobawić, a wtedy ochoczo poderwały się i wybiegły. Ojciec zajmował jakąś urzędniczą posadę. Traktował ją jak pracę, którą musiał wykonywać, i tyle. "Czym jest szczęście i dlaczego nie może ono trwać przez cale życie? - zapytał. - Przeżyłem chwile wielkiego szczęścia, a także, rzecz jasna, wielkiego cierpienia. Starałem się żyć szczęśliwie, ale cierpienie nigdy mnie nie opuszczało. Czy to możliwe, żeby zatrzymać szczęśliwe chwile?"


Czym jest szczęście? Czy wówczas, kiedy jesteśmy szczęśliwi, zdajemy sobie z tego sprawę? Czy może spostrzegamy to dopiero po chwili, gdy ono minęło? Czy szczęście jest przyjemnością i czy przyjemność może trwać bez przerwy?


"Cóż, proszę pana, przynajmniej w moim przypadku przyjemność stanowi część tego szczęścia, jakiego zaznałem. Nie mogę wyobrazić sobie szczęścia bez przyjemności. Człowiek instynktownie dąży do przyjemności, a gdy jej zabraknie, jakże można mówić o szczęściu?"


Rozważamy problem szczęścia, prawda? Jeżeli przyjmie pan jakieś założenia lub sformułuje w trakcie dociekań jakieś opinie lub sądy, to zbyt daleko pan nie zajdzie. Aby rozważać złożone ludzkie problemy, od samego początku trzeba być wolnym. Nie będąc wolnym, jest pan niczym zwierzę uwiązane do słupka, a długość linki określa zakres pańskich ruchów. Tak jest zawsze. Mamy pojęcia, formuły, wierzenia i doznania, które narzucają nam ograniczenia; zaczynając od nich, próbujemy badać, poszukiwać, a to naturalnie nie pozwala nam zgłębić problemu. A zatem, jeśli można coś zasugerować, proszę unikać założeń i przekonań, natomiast bardzo wyraźnie widzieć. Jeśli szczęście jest przyjemnością, to jest również bólem. Nie sposób oddzielić przyjemności od bólu. Czy jedno nie towarzyszy zawsze drugiemu?


Czym więc jest przyjemność, a czym szczęście? Jeśli badając kwiat, odrywamy, jeden po drugim, wszystkie płatki, to nic z niego nie pozostaje. Trzymamy w ręku kawałki, a one już nie mają w sobie piękna kwiatu. Tak więc, przyglądając się temu problemowi, nie dokonujmy intelektualnej analizy, która by to wszystko wyjałowiła, pozbawiła sensu i treści. Przyglądajmy się temu ze zrozumieniem, z troską, tak by dotykając nie niszcząc. Proszę więc tego nie rozrywać i nie odchodzić z pustymi rękami. Proszę nie używać analitycznego umysłu.


Myśl zachęca do przyjemności, prawda? Myśl może nadać jej ciągłość, pozór trwania, który nazywamy szczęściem; i podobnie może utrwalić cierpienie. Myśl powiada "To lubię, a tego nie lubię. Chciałbym to zatrzymać, a tamto wyrzucić". Ale to ona stworzyła jedno i drugie, a szczęście stało się sposobem myślenia. Kiedy powiada się "Chcę pozostać w tym szczęśliwym stanie", jest się myślą, jest się wspomnieniem niegdysiejszych doznań, które określa się mianem przyjemności i szczęścia.


A zatem przeszłość, wczorajsza czy dawno miniona, będąca myślą, powiada "Chciałabym żyć w tym szczęśliwym stanie, jakiego zaznałam". Przeobrażamy martwą przeszłość w teraźniejszą rzeczywistość i boimy się jutro ją utracić. Tak więc tworzymy łańcuch ciągłości. Ta ciągłość zakorzeniona jest w prochach dnia wczorajszego, dlatego też jest martwa. Nic nie rozkwitnie wśród prochów, a myśl jest prochem. A zatem uczynił pan ze szczęścia przedmiot myśli i jest ono dla pana jej przedmiotem.


A może istnieje coś innego niż przyjemność, ból, szczęście i cierpienie? Może istnieje radość, ekstaza, pozostająca poza zasięgiem myśli? Myśl jest przecież niesłychanie trywialna, nie ma w niej nic oryginalnego. Zadając to pytanie, musi ona samej siebie zaniechać. Gdy tak się. dzieje, ten akt rodzi dyscyplinę zaniechania będącą łaską wyrzeczenia. Wyrzeczenie nie jest wówczas surowe czy brutalne. Surowe wyrzeczenia są wytworem myśli, są buntem przeciw przyjemności i pobłażaniu sobie.


To dogłębne zaniechanie siebie - polegające na tym, że myśl z siebie rezygnuje, postrzega bowiem jasno niebezpieczeństwa, które sama rodzi - sprawia, że cała budowla umysłu uspokaja się. To naprawdę jest stan czystej czujności rodzący radość, ekstazę, której nie sposób wyrazić słowami. To, co wyraża się słowami, nie jest rzeczywistością.


10


Medytacja jest ruchem w bezruchu. Cisza umysłu to sposób działania. Działanie, biorące początek z myśli, jest niedziałaniem rodzącym chaos. Ta cisza nie jest wytworem myśli, nie nastaje wtedy, gdy milknie paplanina umysłu. Umysł może trwać w bezruchu tylko wówczas, gdy sam mózg jest cichy. Jedynie widzenie tego, co naprawdę jest, ucisza komórki mózgowe, od tak dawna przyuczane do tego, by reagować, planować, bronić, domagać się. Biorące z tej ciszy początek działanie, które nie wywołuje chaosu, jest możliwe tylko wtedy, gdy niknie centrum, ten, kto obserwuje, doświadcza - a wówczas widzenie jest działaniem. Widzenie jest możliwe tylko wtedy, gdy panuje owa cisza, w której znikły wszelkie oceny i wartości moralne.


Ta świątynia jest starsza od swych bogów. Bogowie w niej uwięzieni trwają, ale ona sama pamięta czasy jeszcze dawniejsze. Ma grube ściany, korytarze pełne kolumn pokrytych płaskorzeźbami przedstawiającymi konie, bogów i anioły. Są one w pewien sposób piękne. Przechodząc obok zastanawiałeś się, co by było, gdyby te rzeźby, łącznie z centralnym bóstwem, ożyły.


Powiadali, że tę świątynię, a zwłaszcza jej centralne sanktuarium, wzniesiono w niepamiętnych czasach. Przemierzając liczne korytarze oświetlone porannym słońcem i pełne ostrych cieni, zastanawiałeś się nad sensem tego wszystkiego - w jaki sposób człowiek za pomocą własnego umysłu stworzył bogów, a potem własnymi rękami ich wyrzeźbił i umieścił w świątyniach i kościołach, by oddawać im cześć.


Starożytne świątynie mają w sobie jakieś dziwne piękno i siłę. Sprawiają wrażenie, jakby zrodziła je sama ziemia. Ta świątynia była prawie tak stara jak ludzkość, a mieszkających w niej bogów, przystrojonych w jedwabie i girlandy kwiatów, ze snu budziły śpiewy, kadzidła i dzwony. Wydawało się, że palone tu przez wieki kadzidła przenikają całą ogromną, zajmującą kilka akrów, budowlę.


Ludzie, bogaci i biedni, przybywali tu zapewne z całego kraju, ale tylko członkowie pewnej kasty wpuszczani byli do wnętrza sanktuarium. Wszedłeś do środka przez niskie, kamienne drzwi, przekraczając próg, w którym w ciągu wieków powstało wgłębienie. Sanktuarium otaczały kamienne rzeźby wartowników, a po wejściu do środka ujrzałeś śpiewających kapłanów, obnażonych do pasa, pełnych godności i powagi. Wszyscy, dobrze odżywieni, mieli wystające brzuchy i delikatne dłonie. Ich głosy były zachrypnięte, śpiewali bowiem od wielu lat. Bóstwo - trudno powiedzieć męskie czy żeńskie - było prawie bezkształtne. Niegdyś zapewne miało twarz, lecz teraz rysy prawie się zatarły. Klejnoty były z pewnością bezcenne.


Kiedy śpiew umilkł, zapanowała taka cisza, jak gdyby sama Ziemia przestała wirować. Do wnętrza nie docierało słońce, oświetlały je tylko lampki oliwne. Sufit od nich poczerniał, panował w tym miejscu tajemniczy mrok.


Wszystkim bogom należy oddawać cześć w ciemności i oparach tajemnicy, w przeciwnym razie nie istnieją.


Gdy wyszedłeś na zewnątrz, gdzie ostro świeciło słońce i spojrzałeś na błękitne niebo oraz na wysokie, kołyszące się palmy, ogarnęło cię zdumienie, dlaczego człowiek czci samego siebie pod postacią, którą stworzył własnymi dłońmi i umysłem. Lęk i to piękne niebo wydawały się tak od siebie odległe.


Był młodym, schludnym mężczyzną, o ostrych rysach twarzy, jasnych oczach i żywym uśmiechu. Siedzieliśmy na podłodze w niewielkim pokoju, za oknem rozciągał się mały ogród, pełen różnokolorowych róż, od białych do prawie czarnych. Na gałęzi, głową w dół, wisiała papuga o błyszczących oczach i czerwonym dziobie. Patrzyła na innego, o wiele mniejszego ptaka.


Mężczyzna mówił dość dobrze po angielsku, ale używając słów często się wahał. W pewnym momencie spoważniał. "Na czym polega życie religijne? - zapytał. - Pytałem o to różnych guru, oni zaś udzielali mi standardowych odpowiedzi. Jeśli można, chciałbym zadać to pytanie także panu. Miałem dobrą pracę, ale nie będąc żonaty, porzuciłem ją, albowiem głęboko pociąga mnie religia i chciałbym dowiedzieć się, co znaczy wieść życie religijne w świecie, który jest tak niereligijny".


Jeśli wolno mi coś zaproponować, to czy zamiast pytać, czym jest życie religijne, nie byłoby lepiej spytać, czym jest samo życie? Wtedy może zrozumiemy, co znaczy żyć w sposób prawdziwie religijny. Tak zwane życie religijne zmienia się w zależności od kraju, sekty, wierzeń; a człowiek staje się ofiarą propagandy związanej ze zorganizowanymi, usankcjonowanymi interesami religijnymi. Jeśli potrafimy to wszystko odrzucić - nie tylko wierzenia, dogmaty i rytuały, ale także ową atmosferę szacowności, która towarzyszy kulturze religijnej - to być może zdołamy odkryć, czym jest nietknięte przez ludzkie myśli życie religijne.


Nim jednak tego dokonamy, stwierdźmy najpierw, czym jest samo życie. Realne życie to ciągła, monotonna praca i związane z nią walki i konflikty; to ból samotności, niedola i nędza biedaków i bogaczy, ambicja, pogoń za spełnieniem, sukcesy i cierpienia. To wszystko wypełnia całe nasze życie. Życiem nazywamy owe zwycięstwa, porażki i nieustanne dążenie do przyjemności.


Przeciwieństwem lub zaprzeczeniem tego wszystkiego jest tak zwane życie religijne lub duchowe. Ale ono z kolei zawiera w sobie samo jądro tego, czemu się przeciwstawia, a zatem, choć oba te sposoby życia mogą sprawiać wrażenie odmiennych, faktycznie takimi nie są. Można zmienić zewnętrzną szatę, ale wewnętrzna istota tego, co było i co być musi, pozostaje ta sama. Takie rozdwojenie jest wytworem myśli, a zatem wywołuje ono jeszcze większy konflikt, który ciągnie się bez końca. Wszystko to znamy - powiedzieli nam to inni i sami to odczuliśmy - i to właśnie nazywamy życiem.


Życie religijne nie toczy się na drugim brzegu rzeki, toczy się tutaj - na brzegu, na którym człowiek trudzi się w pocie czoła. Właśnie to musimy zrozumieć, a aktem religijnym jest proces rozumienia, nie zaś posypywanie się popiołem, noszenie przepaski na biodrach lub infuły, zasiadanie na tronie czy na grzbiecie słonia.


Najważniejsze jest spostrzeganie tych wszystkich okoliczności, ludzkich przyjemności i niedoli, a nie spekulowanie, jak powinno przebiegać życie religijne. To, co powinno być, jest mitem; to jest moralność stworzona przez myśl i wyobraźnię. Trzeba odrzucić tę moralność - społeczną, religijną i zawodową - nie intelektualnie, ale faktycznie wyrywając się z systemu tej moralności, która jest niemoralna.


A zatem pytanie naprawdę brzmi: czy można wykroczyć poza ten system? To myśl stworzyła ów przerażający chaos i niedole, to ona staje na przeszkodzie religii i religijnemu życiu. Myśl sądzi, że potrafi poza ten system wykroczyć, ale gdy to uczyni, będzie to nadal akt myśli, ona zaś nie jest prawdziwym bytem i dlatego też stworzy kolejne złudzenie.


Wykraczanie poza ten system nie jest aktem myślowym. Trzeba to jasno zrozumieć, w przeciwnym razie znów zostaniemy uwięzieni przez myśl. Koniec końców "ja" jest wiązką wspomnień, tradycji i wiedzy tysięcy minionych dni. A zatem można wykroczyć poza granice świata wojny, nienawiści, zawiści i okrucieństwa jedynie wtedy, gdy niknie cierpienie, ono bowiem jest wytworem myśli. Taki akt jest życiem religijnym, które nie opiera się na żadnej wierze, albowiem nie zna jutra.


"Czy nie żąda pan rzeczy niemożliwej? Czy nie domaga się pan cudu? W jaki sposób miałbym poza to wszystko wykroczyć bez pomocy myśli? Myśl jest samym moim istnieniem!"


Właśnie! Samo to istnienie, będące myślą, musi się skończyć. Sam ten egocentryzm i jego działalność muszą w naturalny i prosty sposób obumrzeć. Jedynie z chwilą tak rozumianej śmierci zaczyna się nowe, religijne życie.


11


Jeśli, aby medytować, rozmyślnie przyjmujesz jakiś sposób podejścia, przybierasz jakąś postawę, wówczas medytacja przeobraża się w rozrywkę, umysłową zabawę. Jeśli postanawiasz wyrwać się z zamętu i życiowych niedoli, pojawiają się wyimaginowane doznania, które nie są medytacją. Świadomy lub nieświadomy umysł nie może w tym uczestniczyć, nie wolno im nawet zdawać sobie sprawy z zakresu i piękna medytacji, a jeśli tak się dzieje, to równie dobrze mógłbyś pójść i kupić jakąś romantyczną powieść.


W medytacyjnym stanie pełnej uwagi nie ma wiedzy, nie zachodzi rozpoznawanie czy wspominanie czegoś, co było. Czas i myśl nikną całkowicie, stanowią one bowiem ośrodek ograniczający naszą zdolność widzenia.


W błysku światła myśl ginie, a świadomy wysiłek, by doznawać, a także wspomnienie o nim, staje się tylko minionym słowem. A słowo nigdy nie jest tym, co rzeczywiste. W tym momencie - który nie ma związku z czasem - to, co ostateczne, jest tym, co najbliższe, ale nie ma ono symbolu, nie wiąże się z żadną osobą, z żadnym bogiem.


Tego ranka, zwłaszcza tak wcześnie, dolina była niesłychanie cicha. Pohukująca sowa umilkła, a jej towarzysz znad odległych wzgórz nie odpowiadał. Żaden pies nie szczekał, a wieś jeszcze nie zbudziła się ze snu. Na wschodzie rozbłysła łuna, obietnica, ale Krzyż Południa jeszcze nie zbladł. Spośród liści nie dochodził żaden szelest, wydawało się, że Ziemia przestała wirować. Ta przenikająca do głębi cisza była odczuwalna, dotykalna, mogłeś ją wręcz powąchać. To nie była cisza panująca na zewnątrz, wśród wzgórz i nieruchomych drzew; ty byłeś tą ciszą. Ty i ona nie byliście od siebie oddzieleni. Rozróżnienie zgiełku i ciszy nie miało sensu. Wzgórza, ciemne i nieruchome, były tą samą ciszą.


Ta cisza, nie będąca zaprzeczeniem zgiełku, była bardzo aktywna. Tego ranka, o dziwo, napłynęła przez okno niczym jakaś woń, a wraz z nią pojawiło się poczucie absolutu. Gdy wyjrzałeś przez okno, dystans dzielący wszystkie rzeczy znikł, a o świcie twoje oczy otwarły się i ujrzały wszystko na nowo.


"Interesuje mnie seks, równość społeczna i Bóg. Tylko to się w życiu liczy, nic więcej. Polityka, religie z ich kapłanami i obietnicami, rytuałami i wyznaniami wiary wydają się nas znieważać. Naprawdę nie udzielają odpowiedzi, nigdy faktycznie nie rozwiązały żadnych problemów, pomagały jedynie je odwlekać. Na różne sposoby potępiały seks, utrwalały społeczne nierówności, a wymyślony przez nie Bóg to kamień, który przyodziały w szatę miłości i wzruszeń. Osobiście nie dostrzegam w tym żadnego pożytku. Wspominam o tym tylko dlatego, abyśmy mogli wszystko to pominąć i skoncentrować się na tych trzech kwestiach - seksie, społecznej nędzy i tym, co nazywamy Bogiem.


Moim zdaniem seks jest w równym stopniu nieodzowny jak jedzenie. Przyroda stworzyła mężczyznę i kobietę oraz ich nocne rozkosze. Dla mnie to równie ważne jak odkrycie tej prawdy, którą można nazwać Bogiem. A współczucie dla bliźniego jest nie mniej ważne jak miłość do kobiety mieszkającej w twoim domu. Seks nie stanowi problemu, lubię go. A jednak jest we mnie lęk przed czymś nieznanym. Ten właśnie lęk i ból muszę zrozumieć - nie jako problem do rozwiązania, ale raczej jako coś, w co powinienem wniknąć tak, by naprawdę się z tego oczyścić. Chciałbym zatem, jeśli ma pan czas, te kwestie z panem rozważyć".


Może zacznijmy od kwestii ostatniej, nie od pierwszej, a wtedy, być może, inne sprawy zdołamy lepiej zrozumieć; wtedy, być może, nabiorą one innego charakteru niż to, co łączy się z przyjemnością.


Czy pragnie pan utwierdzić się w swoich przekonaniach, czy naprawdę ujrzeć rzeczywistość; nie doświadczać jej, ale faktycznie ją ujrzeć umysłem i sercem, które są bardzo czułe i czyste? Przekonanie to jedno, a widzenie to drugie. Przekonania wiodą w mrok, podobnie jak wiara. Wiodą do kościołów, do mrocznych świątyń i rytuałów dostarczających przyjemnych wrażeń. Wzdłuż tej drogi nie ma rzeczywistości, lecz jedynie złudzenia, fantazyjne sprzęty wypełniające kościoły.


Jeśli odrzuca się lęk, wiara staje się zbędna, natomiast gdy lgnie się do wiary i dogmatów, lęk działa. Wiara nie zawsze jest usankcjonowana przez konkretną religię; powstaje, choć człowiek żadnej religii nie wyznaje. Można mieć swoją własną, indywidualną, unikalną wiarę - ale nie stanie się ona światłem, które rozjaśnia. Myśl przyobleka się w wiarę, aby się bronić przed lękiem, który sama wywołała. Sposób działania myśli nie ma nic wspólnego z niczym nie skrępowaną uwagą widzącą prawdę.


Myśl nie może szukać tego, czego nie da się zmierzyć, ponieważ myśl nieustannie dokonuje porównań. To, co najwyższe, nie mieści się w strukturze myśli i rozumu, nie jest też wytworem emocji i wzruszeń. Uwaga jest negacją myśli; tak jak negacja myśli jest miłością. Jeśli szukasz tego, co najwyższe, to nie znajdziesz; ono musi, o ile ci się poszczęści, przyjść do ciebie - a twą szansę stanowi otwarte okno serca, nie myśli.


"To dość trudne. Prosi mnie pan, bym zanegował całe swoje jestestwo, to »ja«, które tak troskliwie rozwijałem i pielęgnowałem. Sądziłem, że przyjemność płynąca z tego, co nazwać by można Bogiem, jest wieczna. On jest moim schronieniem, w nim cała moja nadzieja i radość; a pan każe mi to wszystko odrzucić. Czy to możliwe? I czy rzeczywiście tego pragnę? A poza tym, czy nie obiecał mi pan jakiejś nagrody, jeśli to odrzucę? Oczywiście wiem, że żadnej nagrody mi pan faktycznie nie oferuje, ale czy naprawdę potrafię całkowicie odrzucić - nie tylko werbalnie - to, czym zawsze żyłem?"


Jeśli spróbuje pan dokonać tego rozmyślnie, to narodzą się konflikt, ból i wieczna niedola. Ale jeśli ujrzy pan, czym to naprawdę jest - tak jak widzi pan tę lampę, drgające światło, knot i mosiężną podstawę - to wkroczy pan w inny wymiar. W tym wymiarze miłość nie rodzi społecznych problemów; nie ma tam podziałów rasowych, klasowych czy intelektualnych. Tylko ludzie nierówni odczuwają potrzebę równości. Człowiek uprzywilejowany chce zachować ów podział, swą klasę, swój sposób życia. Poddany zaś walczy nieustannie o to, by stać się uprzywilejowanym; ciemiężony chce przeobrazić się w ciemięzcę. A zatem, samo wprowadzanie odpowiednich aktów prawnych - choć jest niezbędne - nie likwiduje podziałów i związanych z nimi okrucieństw; nie znosi też podziału między pracą a statusem społecznym. Praca służy nam do zdobywania społecznego statusu - i cały cykl nierówności zaczyna się na nowo. Problemów społecznych nie likwiduje moralność przez to społeczeństwo wymyślona. Miłość nie zna moralności, miłość nie jest reformą. Kiedy miłość staje się przyjemnością, ból jest nieunikniony. Miłłość nie jest myślą, a to myśl sprawia przyjemność - przyjemność seksualną i tę płynącą z osiągania czegoś. Myśl potęguje i utrwala chwilową przyjemność. Rozmyślając o niej, przedłużamy jej żywotność o kolejną chwilę. Czyż to nie owo pożądanie przyjemności nazywamy seksem? Towarzyszą mu wprawdzie silne uczucia - wrażliwość, troska, przyjaźń i cała ta reszta - ale przewija się przez to wszystko nić bólu i lęku. To aktywność myśli sprawia, że nie sposób zerwać tej nici.


"Ale nie można pozbawiać seksu przyjemności! Żyję tą przyjemnością, lubię ją. Jest ona dla mnie o wiele ważniejsza niż posiadanie pieniędzy, stanowiska czy społecznego prestiżu. Widzę też, że przyjemność niesie ze sobą ból, ale ponieważ ona przeważa, nie dbam o to".


Kiedy przyjemność, którą się pan tak rozkoszuje, przeminie - z powodu starości, nieszczęśliwego wypadku, upływu czasu - wtedy wpadnie pan w sidła; cierpienie stanie się nieodłączne. Ale miłość nie jest przyjemnością, nie jest wytworem pragnień i dlatego właśnie, widzi pan, musimy wkroczyć w inny wymiar. W nim wszystkie nasze problemy - i wszystkie kwestie - ulegają rozwiązaniu. Bez niego, cokolwiek byśmy uczynili, trwają cierpienie i zamęt.


12


W górze fruwały chmary ptaków, niektóre przelatywały nad szeroką rzeką, inne, unosząc się wysoko na niebie, zataczały wielkie kręgi, prawie nie poruszając skrzydłami. Wśród tych szybujących najwyżej przeważały sępy, w jasnych promieniach słońca wyglądające niczym sunące pod wiatr plamki. Na ziemi niezgrabne, miały nagie szyje i szerokie, ciężkie skrzydła. Parę z nich siedziało na czubku tamaryndowca, lecz wrony nie dawały im spokoju. Jedna z nich próbowała nawet się na sępie usadowić. Ten w końcu, zniecierpliwiony, odleciał, ale uparta wrona podfrunęła od tyłu i usiadła mu na karku. Lecący sęp z siedzącą na grzbiecie wroną wyglądał naprawdę niesamowicie. Ją najwyraźniej to cieszyło, on zaś próbował pozbyć się intruza. W końcu wrona odleciała i znikła w lesie po drugiej stronie rzeki.


Papugi zygzakiem przyfrunęły z drugiego brzegu. Wrzeszcząc oznajmiały całemu światu swoje przybycie. Kilka z nich, jasnozielonych, z czerwonymi dziobami, mieszkało na tym tamaryndowcu. Nad ranem odtruwały w dół rzeki, czasem wracały z wrzaskiem, ale częściej nie było ich przez cały dzień, aż nie wracały późnym popołudniem, kiedy już nakradły ziarna z pól i wszelkich owoców, które zdołały znaleźć. Przez parę sekund uwijały się wśród listowia, a potem znikały. Nie sposób ich było dojrzeć między małymi, zielonymi liśćmi. Mieszkały w jakiejś dziupli w pniu tego drzewa, samiec i samica, a wyglądały na bardzo szczęśliwe, gdy odtruwając wykrzykiwały swą radość. Wieczorem i wczesnym rankiem słońce kreśliło na rzece ścieżkę - złotą nad ranem, a srebrną pod wieczór. Nic dziwnego, że ludzie oddawali rzekom cześć; lepsze to niż oddawanie czci wizerunkom i wszystkie związane z tym rytuały i wierzenia. Ta rzeka była żywa i głęboka, płynęła nieprzerwanie. Małe zaś sadzawki nieopodal jej brzegów trwały w zupełnym bezruchu.


Każdy człowiek izoluje się w takiej "sadzawce" i tam chyli się ku upadkowi; nigdy nie włączając się w główny nurt rzeki. Ta rzeka, tak bardzo zanieczyszczana przez ludzi żyjących w jej górnym biegu, w jakiś sposób niżej oczyszczała się i płynęła niebieskozielona, głęboka. Wyglądała wspaniale, zwłaszcza przed wschodem słońca, cicha, nieruchoma, w kolorze stopionego srebra. W miarę, jak słońce wznosiło się ponad drzewami, stawała się złota, potem znów przekształcała się w srebrzystą drogę i woda na powrót ożywała.


W tym pokoju z widokiem na rzekę panował chłód, było prawie mroźno, jak to wczesną zimą. Mężczyzna z żoną, siedzący naprzeciwko, był młody, ona zaś jeszcze młodsza. Spoczęliśmy na dywanie rozłożonym na chłodnej, twardej podłodze. Nie interesował ich widok rzeki, a gdy wskazano im, jak jest szeroka, piękna, jak zielony jest przeciwległy brzeg, tylko grzecznie skinęli głowami. Przyjechali z północy, przebyli długą drogę autobusem i pociągiem i bardzo chcieli porozmawiać o sprawach, które ich nurtowały; rzeka była czymś, na co mogli popatrzeć później, gdy będą mieli czas.


"Człowiek nie może być wolny; jest związany z rodziną, dziećmi, pracą - rzekł mężczyzna. - Póki żyje, ma obowiązki. Chyba że zostaje sannjasinem, mnichem".


Pojmował, jak niezbędna jest wolność, a jednak czuł, że jest ona czymś, czego nie da się osiągnąć w tym brutalnym świecie, rządzonym przez zasady współzawodnictwa. Żona słuchała go z wyrazem lekkiego zdumienia, zadowolona, że jej mężczyzna potrafi zachować się poważnie i zupełnie prawidłowo wypowiada się po angielsku. Dawało jej to poczucie dumy, takiej jaka płynie ze świadomości posiadania. On zupełnie tego nie dostrzegał, siedziała bowiem nieco z tyłu.


"Czy w ogóle można być wolnym? - zapytał. - Niektórzy polityczni pisarze i teoretycy, na przykład komuniści, twierdzą, że wolność jest pojęciem burżuazyjnym, jest nieosiągalna i nierealna, podczas gdy świat demokratyczny wciąż o niej mówi. Podobnie kapitaliści. Oczywiście, także każda religia ją głosi i obiecuje, choć dba o to, by człowiek stał się więźniem swej własnej wiary i ideologii, przecząc własnymi działaniami składanym obietnicom. Przybyłem, by dociec - nie tylko intelektualnie - czy człowiek może w tym świecie być prawdziwie wolny, czy ja mogę. Wziąłem urlop, aby tu przyjechać; na dwa dni jestem wolny od swej pracy - od biurowej rutyny i codziennego życia w małym miasteczku. Gdybym miał więcej pieniędzy, miałbym więcej wolności, mógłbym pojechać tam, gdzie bym zechciał, robiłbym to, na co mam ochotę, może bym malował lub podróżował. To jednak jest niemożliwe, bowiem moja pensja jest niewielka, a ja mam obowiązki; jestem więźniem własnych obowiązków".


Jego żona nie była w stanie tego wszystkiego zrozumieć, ale nadstawiła uszu na słowo "obowiązki". Być może zaniepokoiła się, czy on nie zechce porzucić domu i wyruszyć w świat.


"Te obowiązki - kontynuował - odbierają mi wolność, zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną. Rozumiem, że człowiek nie może całkowicie uwolnić się od świata, biur, sklepów i tak dalej. Nie tam szukam wolności. Przyjechałem, aby dowiedzieć się, czy w ogóle możliwa jest wolność wewnętrzna?"


Gołębie na werandzie gruchały i trzepotały skrzydłami, papugi skrzeczały za oknem, a słońce lśniło na ich jasnych, zielonych skrzydłach.


Czym jest wolność? Czy to jakaś idea lub uczucie pielęgnowane przez myśl, gdyż usidlają ją liczne problemy, niepokoje i tak dalej? Czy wolność jest rezultatem, nagrodą, czymś, co stanowi zakończenie pewnego procesu? Czy wolność to oswobodzenie się od gniewu? A może polega ona na tym, że można robić to, co się chce? Czy wolnością jest stwierdzenie, że obowiązek jest dla ciebie ciężarem i odsunięcie go na bok? Czy wolnością jest przeciwstawianie się czy może uleganie? Czy tę wolność mogą nam dać myśl lub jakieś działanie?


"Proszę, niech pan mówi trochę wolniej".


Czy wolność jest przeciwieństwem niewoli? Czy to jest wolność, gdy będąc w więzieniu i zdając sobie sprawę z tego i ze wszystkich związanych z tym ograniczeń, wyobrażamy ją sobie? Czy wyobraźnia może dać wolność, czy też będzie to tylko myślowa fantazja? To, co faktycznie znamy i co faktycznie jest, to zniewolenie, przywiązanie do rzeczy zewnętrznych - do domu, rodziny, do pracy, a również wewnętrzne przywiązanie - do tradycji, zwyczajów, do przyjemności, jakie niosą ze sobą władza i własność, do lęku, osiągnięć i tylu innych rzeczy. Gdy sukces sprawia nam wielką przyjemność, nie mówimy i nie myślimy o tym, by się od niego uwolnić. Mówimy o wolności tylko wtedy, gdy pojawia się ból. Wszystkie te rzeczy pętają nas zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie, a to zniewolenie jest tym, co jest. Sprzeciwianie się temu, co jest, nazywamy wolnością. Opieramy się temu, co jest, uciekamy od tego, staramy się to stłumić, mając nadzieję, że w ten sposób zyskamy pewnego rodzaju wolność. Znamy wewnętrznie tylko dwie rzeczy - zniewolenie i sprzeciw; to sprzeciw stwarza zniewolenie.


"Przykro mi, ale w ogóle tego nie rozumiem".


Co faktycznie się dzieje, gdy sprzeciwia się pan złości lub nienawiści? Wznosi pan wokół nienawiści mur, ale ona trwa; mur jedynie ją przed panem skrywa. Albo postanawia pan nigdy się nie złościć, ale owo postanowienie stanowi część złości, a sam sprzeciw jeszcze ją wzmacnia. Można to ujrzeć we własnym wnętrzu, gdy się ten fakt obserwuje. Gdy się pan sprzeciwia, kontroluje, tłumi lub próbuje przezwyciężyć - a wszystko to jest tożsame ze sobą, są to bowiem bez wyjątku akty woli - tylko wzmacnia pan ten obronny mur, a w rezultacie coraz bardziej pogrąża się w niewoli, umysłowej ciasnocie, małostkowości. I właśnie od tej małostkowości, od tej ciasnoty chce się pan uwolnić, a samo to pragnienie jest reakcją, która stwarza inne bariery i jeszcze małostkowość potęguje. W ten sposób przechodzimy od sprzeciwu do sprzeciwu, od bariery do bariery - czasem malując mury obronne na inne kolory, nadając im odmienny charakter czy określając je jakimś wzniośle brzmiącym słowem. Ale opór jest zniewoleniem, zniewolenie zaś cierpieniem.


"Czy to oznacza, że w życiu zewnętrznym mamy pozwolić innym pomiatać sobą do woli? I że we własnym wnętrzu nie powinniśmy niczym krępować swej złości i temu podobnych?"


Wygląda na to, że nie słuchał pan tego, co zostało powiedziane. Kiedy coś sprawia nam przyjemność, nie protestujemy, że nam się to rozkoszne uczucie przytrafiło. Jednak gdy staje się to bolesne, zaczynamy stawiać opór. Chce pan uwolnić się od bólu, a jednocześnie zachować przyjemność. Trwanie przy przyjemności jest sprzeciwem.


Reakcja jest czymś naturalnym; jeśli ktoś nie reaguje fizycznie na ukłucie szpilką, to znaczy, że jest pozbawiony czucia. Wewnętrznie również, jeśli się nie reaguje, to coś jest nie w porządku. Ale ważna jest nie sama reakcja, lecz sposób, w jaki się reaguje, oraz natura owej reakcji. Gdy ktoś nam schlebia, reagujemy. Reagujemy także, gdy ktoś nas obraża. Jedno i drugie jest sprzeciwem przejawiającym się w postaci przyjemności lub bólu. To zachowujemy, tamto ignorujemy lub pragniemy pomścić. Ale jedno i drugie jest stawianiem oporu. Zarówno zachowywanie, jak i odrzucanie są formami sprzeciwu, wolność natomiast sprzeciwem nie jest.


"Czy potrafię reagować, nie stawiając oporu w postaci przyjemności lub bólu?"


A co pan o tym sądzi? Co pan czuje? Czy zadaje pan to pytanie mnie czy sobie? Jeśli ktoś z zewnątrz, jakiś zewnętrzny pośrednik, odpowie na to pytanie, pan mu zaufa, a to zaufanie przeobrazi się w autorytet, który jest pewną formą sprzeciwu. A wtedy znów będzie pan chciał uwolnić się od tego autorytetu! A zatem, jakże można zadawać to pytanie komuś innemu?


"Pan mógłby mi to wskazać, a gdybym to później ujrzał, autorytet nie odegrałby chyba roli?"


Ale myśmy panu wskazali to, co faktycznie jest. Proszę patrzeć na to, co faktycznie jest, nie reagując uczuciem przyjemności lub bólu. Wolność jest widzeniem. Widzenie jest wolnością. Można widzieć jedynie będąc wolnym.


"To widzenie jest, być może, aktem wolności, ale jaki ono wywiera wpływ na moje zniewolenie, które jest tym, co jest, tym, co widzę?"


Kiedy powiada pan, że widzenie, być może, jest aktem wolności, jest to przypuszczenie, a zatem przypuszczeniem jest również pańskie widzenie. To znaczy, że nie widzi pan naprawdę tego, co jest.


"Nie wiem, proszę pana. Widzę, że moja teściowa znęca się nade mną; czy ona przestanie dlatego, że ja to widzę?"


Proszę obserwować zachowania swojej teściowej i własne reakcje, ale nie reagując uczuciami przyjemności lub bólu. Proszę obserwować to w sposób nieskrępowany. Być może będzie pan potem zupełnie ignorował jej słowa, a może wyjdzie pan z domu. Ale to wyjście lub nie zważanie na nią nie będzie stawianiem oporu. To niewybiórcze uświadomienie jest wolnością. Działania wypływającego z tej wolności nie sposób przewidzieć, usystematyzować czy wtłoczyć w ramy społecznej moralności. To niewybiórcze uświadomienie nie ma charakteru politycznego, nie przynależy do żadnego "izmu"; nie stanowi wytworu myśli.


13


"Chcę poznać Boga" - rzekł porywczo, prawie krzycząc. Sępy siedziały na tym samym drzewie co zwykle, pociąg terkotał na moście, a rzeka płynęła w dal. W tym miejscu była bardzo szeroka, głęboka i spokojna. Wczesnym rankiem z daleka, stojąc na wysokim brzegu, czuło się zapach wody - jej czystość, jej świeżość. Dzień jeszcze tego zapachu nie popsuł. Za oknem skrzeczały papugi lecące w stronę pól, później miały powrócić na tamaryndowiec. Stada wron, wysoko w górze, przelatywały nad rzeką, siadały na drzewach i wśród pól na jej drugim brzegu. W ten czysty, zimowy poranek, mroźny, lecz jasny, na niebie nie było ani jednej chmury. Gdy tak patrzyłeś na światło wschodzącego słońca kładące się na rzece, medytacja trwała. Samo to światło należało do niej, gdy, w ten cichy poranek, patrzyłeś na roziskrzone, tańczące wody - nie umysłem, który wszystkiemu nadaje pewien sens, ale oczami, które widziały światło i nic poza tym.


Światło, podobnie jak dźwięk, jest czymś nadzwyczajnym. Istnieje światło, które artyści próbują utrwalić na płótnie, albo takie, które rejestruje kamera, jest też światło samotnej lampy w ciemnościach nocy, lub to rozjaśniające czyjąś twarz, światło, które kryje się w oczach. Światło, które widzą oczy, nie jest tym, które lśni na wodzie; ono jest zupełnie inne, zbyt rozlegle, by mogło pomieścić się w wąskim polu widzenia. Światło, niczym dźwięk, pozostawało wciąż w ruchu - na zewnątrz i do wewnątrz - niczym przypływy i odpływy morza. I gdy tak trwałeś w wielkiej ciszy, podążałeś za nim, nie w wyobraźni czy za pomocą zmysłów, ale nie wiedząc o tym, nie licząc chwil.


Piękna tego światła, tak jak miłości, nie da się z niczym porównać, nie można wyrazić go słowami. Jednak było tam - w cieniu, na otwartej przestrzeni, w domu, w oknie, po drugiej stronie drogi i w śmiechu dzieci. Bez tego światła to, co widzisz, jest prawie bez znaczenia, gdyż światło jest wszystkim. Światło medytacji lśniło na wodzie. Miało tam znów pojawić się pod wieczór, w ciągu nocy i o świcie, gdy słońce wzejdzie ponad drzewa, złociście barwiąc rzekę. Medytacja jest tym światłem w umyśle, które rozjaśnia drogę naszych działań; bez niego nie ma miłości.


Potężny mężczyzna, starannie ogolony i z wystrzyżoną głową, usiadł na podłodze w tym małym pokoju z widokiem na rzekę. Podłoga była chłodna, trwała bowiem zima. Odznaczał się godnością kogoś, kto niewiele posiada i nie dba o to, co ludzie powiedzą.


"Chcę poznać Boga. Wiem, że dziś to niemodne. Studenci, nadchodzące pokolenie buntowników, aktywistów politycznych, formułujące rozsądne i nierozsądne żądania, szydzi ze wszystkich religii. I mają też całkowitą słuszność, bo spójrzmy, co z tego zrobili księża! Naturalnie, młodsze pokolenie niczego takiego nie chce. Ich zdaniem, świątynie i kościoły popierają wyzysk człowieka. Młodzi zupełnie nie ufają poglądom hierarchów, nie dają wiary propagowanym przez księży zbawcom, ceremoniom i wszelkim tym niedorzecznościom. Zgadzam się z nimi. Pomagałem niektórym z nich w walce z tym wszystkim. Ale nadal chcę poznać Boga. Byłem komunistą, lecz dawno już wystąpiłem z tej partii, albowiem jej członkowie również mają swoich bogów, swe dogmaty i teoretyków. Byłem komunistą naprawdę gorliwym, gdyż początkowo oni coś obiecywali - wielką, prawdziwą rewolucję. Ale teraz cechują się tym wszystkim co i kapitaliści; poszli drogami tego świata. Interesowały mnie reformy społeczne, prowadziłem działalność polityczną, ale wszystko to porzuciłem, ponieważ widzę, że za pomocą nauki i techniki człowiek nigdy nie uwolni się od rozpaczy, niepokoju i lęku. Być może istnieje tylko jeden sposób. Nie ulegam przesądom i nie sądzę, bym bał się życia. Przeszedłem, jak pan widzi, przez to wszystko i nadal mam wiele lat przed sobą. Chcę wiedzieć, czym jest Bóg. Pytałem kilku wędrownych mnichów, zarówno tych, którzy wiecznie powiadają »Bóg jest, musisz tylko patrzeć«, jak i tych, którzy tajemniczo milkną i oferują pewną metodę. Wystrzegam się tych wszystkich pułapek. A zatem przyszedłem do pana, czuję bowiem, że muszę to odkryć".


Czas jakiś siedzieliśmy w milczeniu. Papugi, skrzecząc, przelatywały za oknem, a na ich zielonych skrzydłach i czerwonych dziobach połyskiwało światło.


Czy sądzi pan, że można to odkryć? Że natrafi się na to szukając? Czy uważa pan, że można tego doświadczyć? Że ograniczony umysł zdoła ogarnąć to, co bezgraniczne? W jaki sposób? Skąd będzie pan to wiedział? Jak pan zdoła to rozpoznać?


"Doprawdy nie wiem - odparł - Ale będę wiedział, gdy stanie się to rzeczywistością".


Czy to ma znaczyć, że pozna to pan za pomocą swego umysłu, swego serca, swej inteligencji?


"Nie. Poznanie od żadnego z nich nie zależy. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak zwodnicze są zmysły. Wiem, jak łatwo powstają złudzenia".


Wiedzieć znaczy doświadczać, prawda? Doświadczać, znaczy rozpoznawać, a rozpoznawanie to pamięć i skojarzenia. Jeśli przez "wiedzę" rozumie pan rezultat przeszłego zdarzenia, wspomnienia, czegoś, co wydarzyło się niegdyś, to jest to wiedza o tym, co było. A czy zna pan to, co się teraz dzieje, co jest faktem? A może poznaje pan to dopiero po chwili, gdy już minęło? To, co dzieje się teraz, jest poza czasem; a wiedza zawsze istnieje w czasie. Patrzy pan na to, co się dzieje, oczami czasu, które to nazywają, przekładają i zapisują. Oto co nazywa się wiedzą powstałą zarówno w wyniku analizy, jak i natychmiastowego rozpoznawania. W zakres tej wiedzy chce pan wprowadzić to, co znajduje się po drugiej stronie wzgórza lub za tym drzewem. I upiera się pan, że musi wiedzieć, iż musi tego doświadczyć i zatrzymać. Czy można w swym umyśle lub w dłoni zatrzymać te rozlegle wody? To, co pan zatrzymuje, jest słowem i tym, co widziały pańskie oczy, a także widzeniem wyrażonym słowami i wspomnieniem o tych słowach. Ale wspomnienie nie jest tą wodą i nigdy nią nie będzie.


"Zgadzam się - powiedział. - Jak zatem do tego dotrę? W ciągu swego długiego i wypełnionego różnymi zainteresowaniami życia stwierdziłem, że nic człowieka nie zbawi - żadna instytucja, żaden system społeczny, nic. Dlatego przestałem czytać. A przecież człowiek musi zostać zbawiony, musi się jakoś z tego wydobyć i moje usilne pragnienie znalezienia Boga jest krzykiem wielkiego niepokoju o ludzkość. Szerzący się gwałt pochłania człowieka. Znam wszystkie argumenty za i przeciw. Niegdyś miałem nadzieję, ale teraz jestem z wszelkiej nadziei odarty. Znajduję się naprawdę u kresu wytrzymałości. Zadaję to pytanie z rozpaczy, a może po to, by wskrzesić nadzieję. Po prostu nie widzę żadnego światła. Tak więc przyszedłem, by zadać to jedno pytanie: Czy może mi pan pomóc odkryć rzeczywistość, o ile taka w ogóle istnieje?"


Znów czas jakiś siedzieliśmy milcząc. W pokoju słychać było pogruchiwanie gołębi.


"Pojmuję, o co panu chodzi. Nigdy dotąd nie siedziałem w tak całkowitym milczeniu. To pytanie jest tam, poza tą ciszą, a gdy spoglądając na nie, wykraczam poza nią, ona się oddala. A zatem chodzi panu o to, że jedynie w tej ciszy, w tej całkowitej i nie zaplanowanej ciszy, istnieje to, co bezgraniczne?"


Kolejny pociąg zaturkotał na moście.


To przywołuje całą tę głupotę i histerię mistycyzmu - mętne, niewyraźne wzruszenia będące źródłem iluzji. Nie, proszę pana, nie o to nam chodzi. Pozbycie się wszystkich złudzeń - politycznych, religijnych i tych związanych z przyszłością - to ciężka praca. Nigdy nie odkrywamy niczego dla siebie, choć tak właśnie sądzimy - a to stanowi jedno z największych złudzeń, czyli myśl. Zobaczyć jasno ten zamęt, ten obłęd, który człowiek wokół siebie uprządł, to ciężka praca. Aby widzieć i być wolnym, potrzeba bardzo, bardzo zdrowego umysłu. Widzenie i wolność są absolutnie niezbędne. Wolność od pragnienia, by widzieć, wolność od nadziei, jaką człowiek nieustannie pokłada w nauce, technice i odkryciach religijnych. Ta nadzieja rodzi złudzenia. Widzenie tego jest wolnością, a gdy jest się wolnym, o nic się nie prosi. Wtedy sam umysł staje się bezgraniczny.


14


Był starym mnichem poważanym przez tysiące ludzi. Ubrany w tradycyjną, żółtą szatę sannjasina, z wygoloną głową, trzymał się dobrze. Dźwigał ogromny kij, który mu służył od wielu lat, na nogach miał znoszone sandały. Usiedliśmy na ławce, wysoko po prawej mieliśmy most kolejowy, po lewej zataczającą szeroki łuk rzekę. Tego ranka jej drugi brzeg tonął w gęstej mgle, widać było jedynie wierzchołki drzew sprawiające wrażenie, jak gdyby płynęły po rozlanej wodzie. Powietrze trwało w bezruchu, jaskółki latały nisko, tuż przy brzegu. Rzeka była bardzo stara i święta, ludzie przybywali z odległych stron, by umrzeć nad jej brzegami i by tam ich spalono. Czczono ją, wysławiano w pieśniach, uważano za najświętszą z rzek. Wrzucano w nią wszelkie nieczystości; ludzie kąpali się w niej, pili z niej wodę, prali ubrania; na brzegach widywało się osoby siedzące bardzo prosto i nieruchomo, z zamkniętymi oczami, pogrążone w medytacji. Rzeka tyle ludziom dawała, a oni ją zanieczyszczali. Podczas pory deszczowej jej wody podnosiły się od siedmiu do dziesięciu metrów, zabierały wszystkie nieczystości i pokrywały ziemię warstwą mułu, dzięki czemu wieśniacy mieszkający wzdłuż brzegów zbierali obfite plony. Płynęła wielkimi zakolami, niekiedy widywało się przepływające drzewa, wyrwane z korzeniami przez silny prąd, a także martwe zwierzęta, na których siedziały walczące ze sobą sępy i wrony, czasem ukazywała się ludzka ręka, noga, a nawet całe ciało.


Tego ranka rzeka była piękna, bez choćby zmarszczki. Drugi jej brzeg ginął w oddali. Słońce świeciło już od paru godzin, ale mgła jeszcze się nie podniosła, rzeka zaś, jak jakaś tajemnicza istota, płynęła w dal. Mnich doskonale ją znał, wiele lat spędził nad jej brzegami, w otoczeniu swych uczniów; uważał za rzecz oczywistą, że płynąć będzie zawsze, póki żyć będą ludzie. Na nieszczęście przyzwyczaił się do niej. Teraz spoglądał na rzekę oczami, które widziały ją tysiące razy. Przyzwyczajamy się do piękna i do brzydoty, a wtedy ginie świeżość dnia.


"Dlaczego - zapytał głosem dość apodyktycznym - występuje pan przeciw moralności, przeciw księgom, które my uważamy za najświętsze? Najprawdopodobniej zepsuł pana Zachód, gdzie synonimem wolności jest wyuzdanie, a prawie nikt nie wie, co znaczy prawdziwa dyscyplina. Oczywiście nie czytał pan żadnej z naszych świętych ksiąg. Słuchałem parę dni temu pańskiej mowy i przeraziło mnie to, co posłyszałem o bogach, kapłanach, o ludziach świętych i guru. Jak człowiek mógłby bez nich żyć? Bez nich staje się materialistą goniącym za powabami tego świata, żyje jak zwierzę. Pan najwyraźniej odrzuca całą tę wiedzę, którą my uważamy za najświętszą. Dlaczego? Wiem, że jest pan człowiekiem poważnym. Od wielu lat z oddali śledzimy pańskie nauczanie. Traktowaliśmy pana jak brata, myśleliśmy, że pan należy do nas. Ale skoro wyrzekł się pan tego wszystkiego, staliśmy się sobie obcy. Strasznie to przykre, że kroczymy po różnych ścieżkach".


Co jest święte? Czy święty jest obraz w świątyni, symbol, słowo? Gdzie szukać świętości? W tym drzewie, w tej wieśniaczce dźwigającej ciężki tobół? Przypisujecie świętość rzeczom, które uważacie za święte, wartościowe, znaczące. Ale jakąż wartość ma wizerunek wyrzeźbiony ludzką ręką lub stworzony przez umysł? Dla was najwyraźniej ta kobieta, to drzewo, ten ptak, te żywe istoty mają wartość jedynie przemijającą. Dzielicie życie na to, co jest święte, a co święte nie jest, na to, co niemoralne, a co moralne. Ten podział to źródło niedoli i okrucieństw. Albo wszystko jest święte, albo nic święte nie jest. Albo to, co mówicie, wasze słowa, wasze myśli, wasze pieśni są poważne, albo służą tylko omamianiu umysłu, wprawianiu go w stan zachwytu, który staje się złudzeniem, a zatem najmniejszej powagi w nich nie ma. Istnieje coś świętego, ale nie w słowie, nie w posążku, nie w wizerunku stworzonym przez myśl.


Wyglądał na zakłopotanego, a nie bardzo wiedząc, dokąd to prowadzi, przerwał: "Nie rozmawiamy teraz o tym, co jest święte, a co nie jest, chciałbym raczej dowiedzieć się, dlaczego szydzi pan z dyscypliny?"


Dyscyplina w potocznym rozumieniu polega na przestrzeganiu pewnego systemu głupich nakazów politycznych, społecznych lub religijnych. To pociąga za sobą naśladownictwo, tłumienie popędów lub jakąś formę wykraczania poza aktualny stan rzeczy, nieprawdaż? Taka dyscyplina wiąże się oczywiście z nieustanną walką, konfliktem, które wypaczają umysł. Dopasowujemy się mając na względzie obiecaną lub wymarzoną nagrodę. Narzucamy sobie dyscyplinę, aby coś otrzymać. Żeby coś osiągnąć, jesteśmy posłuszni i ulegli, a system - komunistyczny, religijny czy własny - urasta do rangi autorytetu. Nie ma w tym żadnej wolności. Dyscyplina oznacza uczenie się, a ucząc się odrzucamy wszelkie autorytety i posłuszeństwo. Widzenie tego wszystkiego to nie proces analityczny. Postrzeganie, do czego prowadzi cała ta struktura dyscypliny, samo jest dyscypliną polegającą na uczeniu się wszystkiego, co struktury tej dotyczy. Takie uczenie się nie oznacza gromadzenia informacji, ale jest bezpośrednim postrzeganiem owej struktury i jej natury. Oto prawdziwa dyscyplina, ponieważ uczymy się, a nie dopasowujemy. Aby się uczyć, niezbędna jest wolność.


"Czy z tego wynika - zapytał - że robi pan to, na co po prostu przyjdzie panu ochota? Że lekceważy pan autorytet państwa?"


Oczywiście nie. Naturalnie musimy akceptować prawa państwowe lub policyjne regulaminy, dopóki się nie zmienią. Musimy jeździć tylko jedną stroną szosy, są bowiem inne samochody, a zatem trzeba przestrzegać kodeksu drogowego. Gdyby każdy robił to, co zechce - co, tak czy inaczej, ukradkiem czynimy - zapanowałby zupełny chaos. I tak właśnie się dzieje. Biznesmen, polityk i prawie każdy człowiek pod płaszczykiem szacowności próbuje zaspokoić swe ukryte pragnienia i żądze, a to wywołuje w świecie chaos. Chcemy to opanować, ustanawiając prawa, sankcje i tak dalej. To nie jest wolność. Na całym świecie żyją ludzie mający swe święte księgi, współczesne i starożytne. Czytają je w kółko, piszą do nich muzykę i cytują bez końca, ale ich serca pełne są okrucieństwa, chciwości i żądzy władzy. Czy te tak zwane święte księgi mają w ogóle jakieś znaczenie? Faktycznie - nie. Istotne są absolutny ludzki egoizm, nieustanne okrucieństwo, nienawiść i wrogość, a nie księgi, świątynie, kościoły, meczety.


Ukryty pod szatą mnich jest przerażony. Ma własne pragnienia, płonie pożądaniem, a jego szata to jedynie sposób ucieczki od tego faktu.


Usiłując wznieść się ponad tę ludzką niedolę, spędzamy czas na dziecinnych kłótniach, które księgi są bardziej święte od innych.


"A zatem odrzuca pan także tradycję... Czyż nie?"


Przenoszenie przeszłości w teraźniejszość, przekładanie ruchu teraźniejszości na język przeszłości, niweczy żywe piękno chwili obecnej. Ten kraj, podobnie jak prawie każdy inny, ugina się pod brzemieniem tradycji mocno zakorzenionej zarówno w wyższych warstwach społecznych, jak i w wiejskich chatach. W tradycji, jakkolwiek starożytna czy współczesna by ona była, niema nic świętego. Mózg dźwiga wspomnienia przeszłości będące tradycją i boi się je utracić, nie potrafi bowiem stanąć twarzą w twarz z czymś nowym. Tradycja staje się naszą opoką, a gdy umysł jest bezpieczny, niszczeje. Trzeba wyruszyć w podróż bez obciążeń, radośnie, bez wysiłku, nie zatrzymując się w żadnym sanktuarium, przy żadnym pomniku czy z powodu jakiegoś społecznego lub religijnego bohatera. Trzeba wyruszyć samemu, z poczuciem piękna i miłości.


"Ale czy my, mnisi, nie jesteśmy zawsze samotni? - zapytał. - Wyrzekłem się świata i złożyłem śluby ubóstwa i czystości".


Nie jest pan samotny, ponieważ wiąże pana ów ślub, tak jak wiąże człowieka, który żeniąc się, składa przysięgę małżeńską. Nie jest pan, jeśli wolno zauważyć, sam, ponieważ jest pan hinduistą, tak jak nie byłby pan sam, będąc buddystą, muzułmaninem, chrześcijaninem czy komunistą. Do czegoś się pan zobowiązał. Jak ktoś taki może być sam, skoro w coś się zaangażował, skoro poświęca się określonej idei, a ta skłania go do pewnych działań? Samo słowo "samotny" oznacza to, co oznacza: niezależny, czysty, wolny, integralny, nie rozdwojony. Gdyby był pan wolny, mógłby pan żyć w tym świecie, nigdy się z nim jednak nie wiążąc. Jedynie w samotności możliwe są całościowe działanie i współpraca; bowiem miłość jest zawsze pełna.


15


Tego ranka rzeka wyglądała niczym zmatowiałe srebro, było bowiem pochmurno i zimno. Wszystko pokrywała cienka warstwa kurzu - liście, pokój, werandę, krzesła. Robiło się coraz mroźniej; zapewne w Himalajach padał gęsty śnieg. Wiał ostry, północny wiatr, nawet ptaki zdawały sobie z tego sprawę. Ale rzeka owego ranka płynęła we własny, osobliwy sposób. Jej powierzchni nie marszczył wiatr, sprawiała wrażenie niemal nieruchomej, było w niej coś bezczasowego, co zdaje się stanowić cechę wszystkich wód. Jakże była piękna! Nic dziwnego, że ludzie uznali ją za rzekę świętą. Można było siedzieć tam, na tej werandzie, i bez końca ją obserwować medytując. Nie śniłeś na jawie; twoje myśli nie biegły w żadnym kierunku, po prostu w ogóle nie myślałeś.


Gdy tak obserwowałeś światło na rzece, jakoś się chyba zatraciłeś; a kiedy zamknąłeś oczy, przeniknąłeś w próżnię pełną błogosławieństwa. To była rozkosz.


Tego ranka znów przyszedł, razem z jakimś młodzieńcem. Ten mnich, który mówił o dyscyplinie, świętych księgach i autorytecie tradycji. Miał świeżo ogoloną twarz i wypraną szatę. Młodzieniec wyglądał na zdenerwowanego. Przyszedł w towarzystwie mnicha, zapewne swego guru i czekał, by tamten przemówił pierwszy. Patrzył na rzekę, ale myślał o czymś innym. Wreszcie sannjasin rzekł:


"Przyszedłem jeszcze raz, ale tym razem, by porozmawiać o miłości i zmysłowej naturze człowieka. My, którzy ślubowaliśmy czystość, borykamy się ze swymi zmysłami. Ślub jest jedynie środkiem służącym powstrzymaniu naszych niekontrolowalnych popędów. Ja jestem starym człowiekiem i te pragnienia już mnie nie dręczą. Zanim złożyłem śluby, byłem żonaty. Moja żona umarła, a ja porzuciłem dom. Przeżyłem okres męki, nieznośnych biologicznych żądz; walczyłem z nimi dniem i nocą. Był to bardzo trudny czas, wypełniony samotnością, frustracją, lękiem przed chorobą umysłową i atakami nerwowymi. Nawet teraz nie odważam się głębiej o tym myśleć. A ten młodzieniec przyszedł ze mną, sądzę bowiem, iż dręczy go identyczny problem. Chciałby porzucić ten świat i złożyć śluby ubóstwa i czystości, tak jak ja. Rozmawiałem z nim przez wiele tygodni i pomyślałem, że byłoby dobrze, gdybyśmy obaj mogli omówić z panem problem seksu i miłości. Mam nadzieję, że zechce pan porozmawiać o tym zupełnie szczerze".


Jeśli mamy się tą kwestią zająć, to po pierwsze, o ile można coś zasugerować, nie zaczynajmy od rozważań opartych na jakimś poglądzie, sposobie podejścia czy jakiejś zasadzie, to bowiem uniemożliwi wam poszukiwania. Jeśli jesteście wrogami seksu lub jeśli uparcie twierdzicie, iż jest on w życiu niezbędny, że stanowi część życia, to każde takie założenie uniemożliwi prawdziwą percepcję. Powinniśmy odrzucić wszelkie wnioski i w ten sposób zyskać swobodę patrzenia, badania.


Spadło kilka kropel deszczu. Ptaki umilkły, zanosiło się bowiem na prawdziwą ulewę, po której liście znów będą świeże i zielone, pełne światła i barw. Pachniało deszczem, zapanowała ta dziwna cisza, jaka nastaje przed burzą.


Tak więc mamy dwa problemy - miłość i seks. Jedno jest abstrakcyjną ideą, drugie to faktyczna, codzienna, biologiczna żądza - fakt, który istnieje i któremu nie sposób zaprzeczyć. Stwierdźmy może najpierw, czym jest miłość, nie jako abstrakcyjna idea, ale - czym ona jest faktycznie. Czym? Czy jest po prostu zmysłową rozkoszą kultywowaną przez myśl jako przyjemność, wspomnienie doznania, które niosło ze sobą wielką radość i zaspokojenie płciowe? Czy jest pięknem zachodu słońca lub tym liściem, który dotyka się i widzi, lub zapachem tego kwiatu? Czy miłość jest przyjemnością lub pożądaniem? A może nie jest niczym takim? Czy należy ją dzielić na świętą i grzeszną? A może jest ona czymś niepodzielnym, całością, czego myślom nie wolno rozkładać na części? Czy istnieje ona bez swego przedmiotu? Czy też pojawia się jedynie ze względu na przedmiot? Czy dlatego rodzi się w nas miłość, że widzimy twarz kobiety? Taka miłość będzie wrażeniem, pragnieniem, przyjemnością, utrwalonymi przez myśl. A może miłość jest panującym w nas stanem, który na piękno reaguje czułością? Czy miłość to coś kształtowanego przez myśl, tak że jej przedmiot staje się ważny, czy też nie ma ona żadnego związku z myślą, a zatem jest niezależna, wolna? Jeśli nie zrozumiemy tego słowa i tego, co się za nim kryje, będziemy cierpieć męki, popadniemy w nerwicę seksualną lub też seks nas zniewoli.


Niech myśl nie rozbija miłości na kawałki. Gdy dzieli się miłość na bezosobową i osobową, zmysłową i duchową, kiedy mówi się o mojej ojczyźnie i waszej ojczyźnie, o moim bogu i waszym bogu, wtedy nie jest to Już miłość, ale coś zupełnie innego - wytwór pamięci, propagandy, wyrachowania, dobrobytu i tak dalej.


Czy seks jest wytworem myśli? Czy seks - związana z nim przyjemność, rozkosz, poczucie bliskości kogoś drugiego, czułość - czy to jest wspomnienie spotęgowane przez myśl? Podczas stosunku płciowego zapominamy o sobie, zatracamy się, znikają wtedy lęki, niepokoje, życiowe troski. Wspominając ów stan czułości i zapomnienia o sobie i pożądając, by się powtórzył, przeżuwa się go niejako aż do następnego razu. Czy to jest czułość, czy może tylko wspomnienie o czymś, co minęło, a co mamy nadzieję znów osiągnąć? Czy powtarzanie czegoś, jakkolwiek by było przyjemne, nie jest procesem destruktywnym?


Młodzieniec nagle odzyskał mowę: "Seks jest, jak pan sam powiedział, potrzebą biologiczną, a jeśli ma on charakter destruktywny, to czy równie szkodliwe nie jest jedzenie? Ono przecież też stanowi biologiczną potrzebę."


Jeśli się je, będąc głodnym - to jedno. Ale gdy jest się głodnym, a myśl powiada "Muszę zakosztować smaku tego a tego rodzaju pożywienia", wtedy myślimy i to właśnie ma charakter destruktywnych powtórzeń.


"A skąd pan wie - zapytał młodzieniec - co w seksie stanowi biologiczną potrzebę, taką jak głód, a co psychologiczne pożądanie, takie jak chciwość?"


Dlaczego odróżniasz biologiczną potrzebę od psychologicznego pożądania? Powstaje też jeszcze jedno, zupełnie inne, pytanie: dlaczego oddzielasz seks od postrzegania piękna góry czy urody kwiatu? Dlaczego tak niesłychaną wagę przywiązujesz do jednego, a zupełnie pomijasz to drugie?


"Jeśli seks, jak pan zdaje się powiedział, jest czymś zupełnie innym niż miłość, to czy w ogóle konieczne jest, by coś z nim robić?" - zapytał młodzieniec.


Nigdy nie twierdziliśmy, że miłość i seks to dwie rzeczy odrębne. Mówiliśmy, iż miłość jest całością niepodzielną, myśl zaś, z samej swej natury, jest fragmentaryczna. Gdy myśl dominuje, oczywiście nie ma miłości. Ludzie na ogól znają - i może nie znają nic więcej - seks myślowy polegający na przeżuwaniu przyjemności i jej powtarzaniu. Dlatego właśnie musimy postawić pytanie: czy istnieje jakiś inny rodzaj seksu nie związany z myślą i pożądaniem?


Sannjasin milcząc, słuchał tego wszystkiego w skupieniu, po czym powiedział: "Stawiałem seksowi opór, złożyłem przeciw niemu śluby, albowiem tradycja i rozum kazały mi sądzić, że życie oddane religii wymaga energii. Ale teraz dostrzegam, że właśnie ten opór wielką jej część pochłonął. Więcej czasu spędziłem na stawianiu oporu, straciłem na to więcej energii, niż bym stracił na sam seks. A zatem rozumiem teraz pańskie twierdzenie, iż każdego rodzaju konflikt niweczy energię. Konflikt i walka pozbawiają nas większej ilości energii niż widok kobiecej twarzy, a może nawet sam seks".


Czy istnieje miłość bez pożądania, bez przyjemności? Czy istnieje seks bez pożądania, bez przyjemności? Czy istnieje miłość całościowa, w którą nie wtrąca się myśl? Czy seks jest czymś minionym, czy też jest on za każdym razem nowy? Myśl oczywiście jest stara, dlatego też zawsze przeciwstawiamy sobie to, co stare i to, co nowe. Zadajemy pytania związane z przeszłością i oczekujemy odpowiedzi w kategoriach tego, co było. Tak więc kiedy pytamy: czy istnieje seks niezależny od funkcjonowania całego mechanizmu myślowego, to czy nie znaczy to, iż nie wykroczyliśmy poza granice tego, co stare? Tak silnie warunkuje nas to, co minione, że nie wyczuwamy drogi wiodącej ku temu, co nowe. Powiedzieliśmy, że miłość jest całością i że zawsze jest nowa - nie w przeciwieństwie do tego, co stare, bo samo to przeciwieństwo należy do przeszłości. Każde twierdzenie, że istnieje seks bez pożądania, jest kompletnie bezwartościowe, ale jeśli prześledzicie całe znaczenie myśli, to być może napotkacie to, co inne. Jeśli jednak będziecie pożądać przyjemności za wszelką cenę, to miłość się nie pojawi.


Młodzieniec rzekł: "Ta biologiczna potrzeba, o której pan mówi, jest właśnie takim pożądaniem, bo choć może ono być czymś innym niż myśl, to jednak ją wzbudza".


"Być może zdołam mojemu młodemu przyjacielowi udzielić odpowiedzi - rzekł sannjasin - gdyż sam przez to wszystko przeszedłem. Całe lata ćwiczyłem się, by nie spoglądać na kobiety. Bezlitośnie tłumiłem to biologiczne pożądanie. Ten cielesny popęd nie wzbudza myśli; to myśl przejmuje nad nim kontrolę, zużytkowuje go, przekształca w wyobrażenia, w obrazy - a wtedy staje się on jej niewolnikiem. To myśl przez większość czasu wzbudza popęd. Jak powiedziałem, zaczynam dostrzegać tę przedziwną naturę naszego własnego zakłamania i nieuczciwości. Jest w nas tak wiele hipokryzji. Nigdy nie widzimy rzeczy takimi, jakimi są, ale zawsze musimy tworzyć złudzenia, które ich dotyczą. Pan mówi nam, byśmy spojrzeli na wszystko wzrokiem jasnym, wolnym od wspomnień o przeszłości. Tak często pan to w trakcie swych mów powtarza. Wtedy życie nie staje się problemem. Na starość zaczynam właśnie to rozumieć".


Młodzieniec nie wyglądał na całkiem usatysfakcjonowanego. Chciał żyć zgodnie ze swymi pojęciami, według reguły, którą tak starannie sformułował.


Oto dlaczego tak ważne jest poznanie siebie samego, ale nie poznanie zgodne z jakąś formułą czy poglądami jakiegoś guru. To nieustanne niewybiórcze uświadomienie usuwa wszystkie złudzenia i całą hipokryzję.


Deszcz lał jak z cebra, powietrze trwało w bezruchu, słychać było tylko odgłosy kropli uderzających o dach i liście.



KALIFORNIA


1


Medytacja nie jest po prostu doświadczaniem czegoś, co by wykraczało poza zakres codziennych myśli i uczuć, nie jest też dążeniem do przeżywania wizji i doznawania rozkoszy. Niedojrzały i mierny, mały umysł, może mieć i miewa wizje rozszerzającej się świadomości, ma też doznania, które identyfikuje zgodnie z własnymi uwarunkowaniami. Ta niedojrzałość ma wszelkie szansę po temu, by odnieść w tym świecie sukcesy, zyskać sławę i rozgłos. Owi guru, którzy ją przejawiają, są ludźmi tego właśnie rodzaju. Medytacja nie przynależy do takich jak oni. Nie znajduje jej ten, kto szuka, albowiem znajduje on to, czego pragnie. A pocieszenie, które z niej czerpie, jest moralnością jego własnych lęków.


Człowiek wierzący i dogmatyk, choćby nie wiem co czynił, nie wstąpi do królestwa medytacji. By medytować, konieczna jest wolność. Nie sposób najpierw medytować, a później stać się wolnym; wolność - całkowite odrzucenie społecznej moralności i wartości - stanowi pierwszy ruch w medytacji. To nie jest impreza publiczna, w której - zanosząc modły - może uczestniczyć wielu. Medytuje się w samotności, zawsze przekraczając granice społecznych zachowań. Nie ma bowiem prawdy w tym, czego myśl dotyczy, lub w tym, co myśl stworzyła i nazwala prawdą. Pełne zanegowanie całej tej myślowej struktury jest tym, co w medytacji pozytywne.


Tego ranka morze było bardzo spokojne, błękitne, prawie jak jezioro, a niebo czyste. Mewy i pelikany latały wzdłuż wybrzeża. Ciężkoskrzydłe pelikany frunęły wolno, niemal dotykając wody. Niebo było niezwykle błękitne, a wzgórza w oddali, z nielicznymi krzakami, wypalone słońcem. Od tamtej strony nadleciał czerwony orzeł, poszybował nad żlebem i zniknął wśród drzew.


Światło w tej części świata jest jaskrawe i przenikliwe, a jednak nie oślepia. W powietrzu unosił się zapach sumaku, pomarańczy i eukaliptusów. Od wielu miesięcy nie padał deszcz, spieczona ziemia wyschła i popękała. Niekiedy na wzgórzach ukazywały się jelenie, a pewnego razu pojawił się wspinający się pod górę, pokryty kurzem, rozczochrany niedźwiedź. Po ścieżkach często pełzały grzechotniki, a niekiedy widywało się rogatą ropuchę. Idąc tędy, prawie nikogo nie spotykałeś. Pełen kamieni szlak pokrywał kurz, panowała na nim zupełna cisza.


Tuż przed tobą siedziała przepiórka z młodymi. Było ich zapewne ponad tuzin, nieruchomych, udających, że nie istnieją. Im wyżej się wspinałeś, tym okolica stawała się dziksza, albowiem z powodu braku wody nikt tu nie mieszkał. Nie było ptaków, rosło też bardzo niewiele drzew. Słońce świeciło bardzo mocno, jego promienie kłuły cię w oczy.


Nagle, na tej dużej wysokości, pojawił się tuż obok grzechotnik; potrząsając ogonem, wydawał przenikliwe, ostrzegawcze dźwięki. Uskoczyłeś do tyłu. Wąż miał trójkątny łeb, był zwinięty w spiralę, ze środka której sterczała grzechotka. Zwrócił się w twoją stronę. Dzieliło was kilka metrów, nie mógł cię ukąsić. Przyglądałeś mu się, a on wpatrywał się w ciebie swymi nieruchomymi oczami. Przez pewien czas nie mogłeś oderwać wzroku od jego prężnego, tłustego ciała. Wiedziałeś, jak był niebezpieczny, a mimo to nie budził w tobie lęku. Po chwili grzechotnik rozprostował się i kierując ku tobie głowę i ogon, oddalił się nieco. Gdy się do niego zbliżałeś, znów zwijał się w spiralę, z ogonem w środku, gotów do ataku. Zabawiałeś się tak przez jakiś czas, aż wąż się zmęczył, a wtedy zostawiłeś go w spokoju i zszedłeś ku morzu.



Okna tego ładnego domu wychodziły na trawnik. W środku pomalowany był na biało, miał znakomite proporcje. Podczas zimnych nocy rozpalano ogień na kominku. Jak miło patrzeć w ogień, na tysiące płomyków i cieni. Słychać było jedynie odgłosy niespokojnego morza.


W pokoju siedziało dwoje czy troje ludzi. Rozmawiali o współczesnej młodzieży, o kinie i na inne ogólne tematy. Nagle ktoś z nich rzekł "Czy mogę o coś zapytać?" Miało się wrażenie, że szkoda niepokoić to błękitne morze i góry. "Chcielibyśmy wiedzieć, czym jest dla pana czas. Mamy pewne pojęcie o tym, co mówią na jego temat naukowcy i autorzy powieści fantastycznonaukowych. Wydaje mi się, że człowiek zawsze był uwikłany w problem czasu - tych niekończących się dni wczorajszych i jutrzejszych. Od najdawniejszych epok aż po dzień dzisiejszy czas absorbował ludzki umysł. Spekulowali na jego temat filozofowie, religie oferowały własne wyjaśnienia. Czy możemy o tym porozmawiać?"


Czy mamy wniknąć w to głęboko, czy też zadowolą was powierzchowne uwagi? Jeśli chcemy pomówić o tym poważnie, musimy zapomnieć, co powiedziały religie czy filozofie, gdyż naprawdę nie można żadnej z nich ufać. Nie ufamy im nie dlatego, że jesteśmy nieczuli lub aroganccy, ale dlatego, iż pojmujemy, że aby coś odkryć, trzeba odłożyć na bok wszelkie autorytety. Jeśli jesteśmy na to gotowi, być może wnikniemy w ten problem bez większych trudności.


Czy czas, pominąwszy wskazania zegara, w ogóle istnieje? Tak wiele rzeczy akceptujemy; tak bardzo przyuczono nas do posłuszeństwa, że akceptacja wydaje się nam czymś naturalnym. Ale czy czas w ogóle istnieje, jeśli pominiemy te wszystkie dni wczorajsze? Czy czas jest ciągiem dni wczorajszych, dzisiejszych i jutrzejszych? I czy istnieje czas bez dnia wczorajszego? Co nadaje ciągłość tysiącom minionych dni?


Przyczyna wywołuje swój skutek, a skutek staje się kolejną przyczyną; nie ma między nimi różnicy - jest to jeden ruch. Nazywamy go czasem i wszystko, oczami i sercem, postrzegamy w jego ramach. Widzimy przez okulary czasu i przekładamy teraźniejszość na język przeszłości. Po czym ten przekład napotyka dzień jutrzejszy. To jest łańcuch czasu.


Uwikłana w ten proces myśl pyta "Czym jest czas?" Już samo to pytanie jest efektem działania maszynerii czasu. A zatem nie ma ono sensu, myśl bowiem jest czasem. Dni wczorajsze wytworzyły myśl, a ona dzieli przestrzeń na wczoraj, dziś i jutro. Albo powiada "Istnieje tylko teraźniejszość", zapominając, że sama teraźniejszość jest wytworem przeszłości.


Nasza świadomość zbudowana jest z tego czasowego łańcucha i w jego granicach pytamy "Czym jest czas? A jeśli go nie ma, to co się dzieje z dniem wczorajszym?" Takie pytania powstają w świecie czasu, a nie istnieje odpowiedź na pytanie, które myśl zadaje o czas.


A może nie ma dnia jutrzejszego i wczorajszego, jest zaś tylko chwila obecna? Tego pytania nie stawia myśl. Zostaje zadane wówczas, gdy postrzega się strukturę i naturę czasu, ale nie oczami myśli.


Czy naprawdę istnieje jutro? Oczywiście istnieje, jeśli mam zdążyć na pociąg; ale czy wewnętrznie istnieje jutro bólu i przyjemności, jutro osiągnięć? Może istnieje tylko chwila obecna, nie związana z dniem wczorajszym? Czas zatrzymuje się tylko wtedy, gdy zatrzymuje się myśl. Z chwilą tego zatrzymania się nastaje chwila obecna. Ona nie jest pojęciem, jest rzeczywistym faktem, jednak wyłącznie wtedy, gdy cały mechanizm myśli zanika. Poczucie chwili obecnej nie ma nic wspólnego ze słowem, które ma naturę czasową. A zatem nie dajmy się usidlić słowom: wczoraj, dziś i jutro. Chwila obecna urzeczywistnia się jedynie w wolności, wolność zaś nie jest wytworem myśli.


Powstaje zatem pytanie "Jak działa chwila obecna?" Znamy tylko działanie, które jest wytworem czasu i pamięci, dokonywane w chwili oddzielającej przeszłość od teraźniejszości. W obrębie tego interwału lub przerwy zaczyna się cały zamęt i konflikt. Nasze pytanie w rzeczywistości brzmi:


"Jeśli w ogóle nie ma odstępu, to jak przebiega działanie?" Świadomy umysł powie może "Uczyniłem coś spontanicznie", ale faktycznie tak nie jest; nie ma czegoś takiego jak spontaniczność, albowiem umysł jest uwarunkowany. To, co teraźniejsze, jest jedynym faktem; jest to chwila obecna, a myśl, nie mogąc jej pojąć, buduje na jej temat wyobrażenia. Odstęp między wyobrażeniem a tym, co jest, jest niedolą tworzoną przez myśl.


Widzieć to, co jest, bez udziału dnia wczorajszego, jest chwilą obecną. Ta chwila jest milczeniem przeszłości.


2


Medytacja jest ruchem, który trwa bez końca. Nie jesteś w stanie stwierdzić, że medytujesz, nie możesz też zostawić sobie na medytację wolnego czasu. Ona nie jest na twoje rozkazy. Jej błogosławieństwa nie spływają na ciebie dlatego, że wiedziesz usystematyzowane życie albo przestrzegasz pewnych form postępowania lub zasad moralnych. Medytacja nastaje tylko wtedy, gdy twe serce jest naprawdę otwarte. Nie otwarte za pomocą klucza myśli, nie chronione przez intelekt, ale wówczas, gdy jest otwarte niczym bezchmurne niebo. Medytacja wtedy nastaje, choć o tym nie wiesz, choć jej o to nie prosiłeś. Jednak nie sposób jej upilnować, zatrzymać, oddawać jej czci. Jeśli spróbujesz to uczynić, już nigdy nie powróci: cokolwiek zrobisz, będzie cię unikać. W medytacji ty się nie liczysz, nie odgrywasz w niej żadnej roli; jej piękno nie jest twoim pięknem, ona jest piękna sama w sobie. Ty nie możesz niczego tu dodać. Nie wyglądaj oknem w nadziei, że ją znienacka pochwycisz, nie czekaj na nią, siedząc w zaciemnionym pokoju; pojawia się ona jedynie wtedy, gdy w ogóle nie istniejesz; a radość, jaką ze sobą niesie, nie ma dalszego ciągu.


Góry przeglądały się w bezkresnym, błękitnym morzu ciągnącym się całymi kilometrami. Niemal nagie, wypalone słońcem wzgórza, porastały tu i ówdzie niewielkie krzaki. W kotlinach rosły drzewa, zniszczone przez słońce i ogień, ale nadal tam stały, bardzo ciche i ukwiecone. Rosło tam jedno szczególne drzewo, niesłychanie stary dąb, który wydawał się górować nad wszystkimi okolicznymi wzgórzami. Na szczycie innego wzniesienia stało martwe drzewo, spalone przez ogień; sterczało nagie, szare, bez liści. Kiedy patrzyło się na te góry, na ich piękno, na ich zarysy na tle błękitu, tylko to jedno drzewo zdawało się sięgać nieba. Miało liczne gałęzie, wszystkie martwe. Nigdy więcej nie poczuje już tchnienia wiosny. A jednak było niesłychanie żywe, miało tyle wdzięku i piękna; czułeś, że stanowisz jego część, że stoisz sam, bez punktu oparcia, poza czasem. Wydawało się, że będzie tak stało zawsze, jak ten wielki dąb w dolinie. Jedno drzewo żyło, drugie - nie, a tylko one miały jakieś znaczenie wśród tych wzgórz wypalonych przez słońce i ogień, czekających na zimowe deszcze. W tych dwóch drzewach - żywym i martwym - ujrzałeś całość życia i życie własne. Osłaniana przez te drzewa dojrzewała niewidzialna miłość, miłość, która niczego się nie domaga.


Pod domem z czwórką swych młodych mieszkała samica szopa. W dniu naszego przyjazdu cała ich rodzina siedziała na werandzie. Natychmiast się z nami zaprzyjaźniły. Małe miały bystre, czarne oczka i miękkie łapki, wciąż domagały się jedzenia, a jednocześnie były niespokojne. Matka trzymała się z boku. Następnego wieczora znów przyszły, jadły ci z ręki, czułeś dotyk ich miękkich łapek, pewnie łatwo byłoby je oswoić. Zadziwiało cię ich piękno i ruchy. Gdyby z nimi obcować, za parę dni baraszkowałyby wszędzie, czuło się w nich bezmiar życia.


W ten piękny, bezchmurny dzień, wszystkie drzewa i krzaki ostro rysowały się na tle oślepiającego słońca. Ów człowiek przyszedł z doliny, wspiął się na wzgórze do domu stojącego nad wąwozem. Po przeciwnej stronie rozciągało się pasmo gór. Wokół domu rosło parę sosen i wysokie bambusy.


Młodzieniec, pełen nadziei, nie skażony jeszcze brutalnością cywilizacji, pragnął jedynie posiedzieć w milczeniu, chłonąć ciszę płynącą nie tylko z tych wzgórz, ale również z jego wewnętrznej potrzeby.


"Jaką rolę odgrywam w tym świecie? W jakim stosunku pozostaję do całego istniejącego porządku? Jaki jest sens tego nieustannego konfliktu? Mam dziewczynę, sypiamy ze sobą. A jednak to nie wystarcza. Wszystko to sprawia wrażenie mglistego snu, który znika i znów powraca, czasem przeszywa dreszczem, a po chwili traci sens. Widziałem, jak niektórzy z moich kolegów biorą narkotyki. Stali się głupi, tępi. Może ja też, nawet bez narkotyków, stępieję pod wpływem codziennej rutyny i bólu wywołanego przez samotność. Nic nie znaczę wśród tych milionów ludzi wokół. Pójdę drogą, którą poszli inni, i nigdy nie znajdę tego klejnotu, który nie niszczeje, nie traci blasku, którego nikt nie ukradnie. Dlatego, pomyślałem, przyjdę z panem porozmawiać, o ile będzie pan miał chwilę czasu. Nie oczekuję żadnych odpowiedzi na pytania. Czuję zamęt; a choć jestem bardzo młody, już ogarnia mnie zniechęcenie. Widzę wokół siebie starsze pokolenie, ludzi zdesperowanych, zgorzkniałych, widzę okrucieństwo, hipokryzję, kompromisy, asekuranctwo. Oni niczego nie mają do zaoferowania i, o dziwo, niczego od nich nie chcę. Nie wiem, czego chcę, ale wiem, że muszę żyć życiem bogatym, pełnym treści. Z pewnością nie chcę pracować w biurze i stopniowo zdobywać pozycję, wiodąc tę bezkształtną, bezsensowną egzystencję. Czasem płaczę nad samotnością i pięknem odległych gwiazd".


Czas jakiś siedzieliśmy w ciszy, a powiew wiatru poruszył sosny i bambusy.


Lot skowronka czy orła nie pozostawia śladów; naukowiec, podobnie jak każdy specjalista, ślad pozostawia. Można iść za nimi krok za krokiem i dodać kolejne kroki do tego, co oni odkryli i zgromadzili. Wiadomo, lepiej lub gorzej, dokąd to wszystko prowadzi. Ale prawda to coś zupełnie innego; ona rzeczywiście jest krainą bez dróg; być może leży na następnym zakręcie szosy, a może tysiące kilometrów stąd. Musisz iść nieprzerwanie, a wówczas znajdziesz ją tuż obok. Jeśli jednak zatrzymasz się, by wytyczyć drogę dla innych lub po to, by zaplanować własną drogę życia, to prawda nigdy się do ciebie nie zbliży.


"Czy to poezja, czy rzeczywistość?"


A jak uważasz? Dla nas wszystko musi być stereotypowe, tak byśmy mogli zrobić z tego jakiś praktyczny użytek, coś z tego zbudować, oddać temu cześć. Jeśli przyniesiesz do domu patyk, położysz go na półce, będziesz co dzień kładł przed nim kwiat, to po paru dniach nabierze on dla ciebie ogromnego znaczenia. Umysł może nadać sens wszystkiemu, ale sens, jaki on nadaje, jest sensu pozbawiony. Pytanie o cel życia jest niczym oddawanie czci patykowi. Tragedia polega na tym, że umysł wciąż wymyśla nowe cele, nowe sensy, nowe radości i ciągle je niszczy. Nigdy się nie uspokaja. Umysł, który ma w sobie bogactwo ciszy, nigdy nie szuka czegoś poza tym, co jest. Trzeba być jednocześnie orłem i naukowcem, wiedząc, że jeden z drugim nigdy się nie spotkają. To nie znaczy, że żyją w różnych światach. Obaj są niezbędni. Ale gdy naukowiec chce stać się orłem, a orzeł pozostawia odciski pazurów, świat pogrąża się w niedoli.


Jesteś młody. Zachowuj zawsze swą czystość i związaną z nią bezbronność. To jest jedyny skarb, który człowiek mieć może i musi.


"Czy ta bezbronność jest najważniejszym i jedynym celem życia? Czy jest to jedyny bezcenny klejnot, który można znaleźć?"


Nie ma bezbronności bez czystości. Choćbyś miał tysiące doznań, tysiące razy się uśmiechał i wylał tysiące łez, to jakże umysł może być czysty, jeśli nie umrzesz i tego wszystkiego się nie wyzbędziesz? Tylko czysty umysł - pomimo tysięcy swych doznań - może ujrzeć prawdę. A jedynie prawda czyni umysł bezbronnym, czyli wolnym.


"Powiada pan, że nie można ujrzeć prawdy, nie będąc czystym, a nie można być czystym, nie ujrzawszy prawdy. Czy to nie jest błędne koło?"


Czystość może zaistnieć tylko wtedy, gdy umiera dzień wczorajszy. Ale my nigdy nie umieramy, nie wyzbywamy się przeszłości. Zawsze pozostaje nam jakaś resztka, strzęp dnia wczorajszego. Właśnie to sprawia, że umysł pozostaje więźniem czasu. A zatem czas jest wrogiem czystości. Człowiek musi każdego dnia umierać, wyzbywać się wszystkiego, co umysł pochwycił i czego się trzyma. W przeciwnym razie nie ma wolności. Gdy istnieje wolność, istnieje bezbronność. One nie następują po sobie - to wszystko stanowi jeden ruch, zarówno pojawianie się, jak i przemijanie. Naprawdę czysta jest pełnia serca.


3


Medytacja jest opróżnianiem umysłu z tego, co znane. To, co znane, jest przeszłością. Opróżnianie nie następuje na zakończenie procesu gromadzenia, oznacza ono raczej, że w ogóle niczego się nie gromadzi. To, co było, usuwane jest natychmiast nie przez myśl, ale przez działanie tego, co jest. Przeszłość to przechodzenie od jednego wniosku do drugiego i orzekanie o tym, co jest, na podstawie tych konkluzji. Każde orzeczenie jest wnioskiem, czy to dotyczącym przeszłości, czy teraźniejszości. Właśnie te wnioski uniemożliwiają nieustanne opróżnianie umysłu z tego, co znane. Albowiem to, co znane, jest zawsze wnioskiem, określeniem.


To, co znane, jest działaniem woli, a wola w działaniu stanowi kontynuację tego, co znane; tak więc akt woli nie może w żaden sposób opróżnić umysłu. Pustki umysłu nie osiągnie się na ołtarzu żądz, osiąga się ją wtedy, gdy myśl zdaje sobie sprawę z własnych działań - a nie, gdy myślący zdaje sobie sprawę ze swych myśli.


Medytacja jest to czystość teraźniejszości, a zatem jest zawsze samotna. Umysł, który jest całkowicie samotny, nietknięty myślą, przestaje gromadzić. Tak więc opróżnianie go zachodzi zawsze w teraźniejszości. Dla umysłu, który jest sam, przyszłość - która związana jest z przeszłością - przestaje istnieć. Medytacja jest ruchem, a nie wnioskiem, nie celem, jaki należy osiągnąć.


W tym ogromnym lesie rosły sosny, dęby, rozmaite krzewy i sekwoje. Po zboczu wzgórza, szemrząc nieprzerwanie, spływał mały strumień. Fruwały motyle, niebieskie i żółte. Najwyraźniej nie mogły znaleźć kwiatów, by spocząć, odlatywały więc w dół, ku dolinie.


Ten las był bardzo stary, a sekwoje - drzewa ogromne, niesłychanie wysokie - jeszcze starsze. Panowała tam owa szczególna atmosfera, która powstaje wtedy, gdy nie ma ludzi ze strzelbami, gadających i popisujących się wiedzą. Nie wiodła tędy żadna droga. Musiałeś zostawić w dole samochód i pójść ścieżką usłaną sosnowymi igłami.


Sójka ostrzegła wszystkich, że nadchodzi człowiek, widać skutecznie, albowiem miało się wrażenie, iż zwierzęta zamarły w bezruchu i uważnie patrzą. Promienie słońca prawie tu nie przenikały. Panował niemal dotykalny spokój.


Dwie czerwone wiewiórki, o długich, gęstych ogonach, zeszły z sosny, popiskując i chrobocząc pazurkami. Goniły się wokół pnia, w dół i w górę, oszalałe z radości. Panowało między nimi szczególne napięcie, jakby połączenie zabawy, seksu i figli. Naprawdę radowały się sobą. Ta na górze nagle się zatrzymała i spojrzała na drugą, która nadal biegła, a wtedy i ona zatrzymała się. Spojrzały na siebie, unosząc ogony w górę, kierując zmarszczone noski ku sobie. Ich bystre oczka śledziły siebie nawzajem i każde poruszenie wokół. Fuknęły na siedzącego pod drzewem obserwatora i natychmiast o nim zapomniały. Były zaabsorbowane sobą, niemal czuć było ogromną rozkosz, którą czerpią z bycia razem. Ich gniazdo zapewne znajdowało się gdzieś wysoko. Wreszcie wiewiórki zmęczyły się; jedna wdrapała się na górę, a druga pobiegła po ziemi i zniknęła za pniem innego drzewa.


Sójka, czujna i ciekawska, przyglądała się wiewiórkom i człowiekowi siedzącemu pod drzewem, wreszcie i ona odfrunęła, głośno krzycząc.


Pojawiły się chmury. Zapewne za godzinę lub dwie miała nadejść burza.


Pracowała jako psychoanalityk w dużej klinice, miała jakiś stopień naukowy. Młoda, modnie ubrana, nosiła minispódniczkę. Sprawiała wrażenie bardzo napiętej, widać było, że jest ogromnie zdenerwowana. Przy stole wciąż bez potrzeby coś mówiła, wypowiadając w kategorycznej formie swoje opinie, a chyba ani razu nie spojrzała przez duże okno na kwiaty, na podmuchy powietrza wśród liści i na wysoki, potężny eukaliptus łagodnie kołyszący się na wietrze. Jadła co popadło, nie interesując się zbytnio stojącymi na stole potrawami.


W pokoiku obok powiedziała "My, psychoanalitycy, pomagamy chorym ludziom przystosować się do społeczeństwa, które jest chore jeszcze bardziej. Czasem, choć bardzo rzadko, to się nam udaje. Ale faktycznie każdy sukces jest dziełem samej natury. Przebadałam wielu ludzi. Nie lubię tego, co robię, ale muszę zarabiać na życie, a tylu ludzi jest chorych. Nie wierzę, że można im wiele pomóc, choć, oczywiście, wciąż sięgamy po nowe leki, metody i teorie. Ale, nie mówiąc już o chorych, ja sama usiłuję być inna - inna niż zwykli, przeciętni ludzie".


A czy w samej tej walce o własną odmienność nie jest pani podobna do innych? I czemu to ma służyć?


"Jeśli nie będę walczyć, nie będę się starać, to stanę się zwykłą, drobnomieszczańską żoną. Pragnę być inna i dlatego nie chcę wychodzić za mąż. Ale naprawdę jestem bardzo samotna i ta moja samotność właśnie skłoniła mnie do podjęcia takiej pracy".


Tak więc samotność wiedzie panią, krok za krokiem, do samobójstwa, prawda?


Kiwnęła głową; prawie płakała.


Czyż wszelkie poruszenia świadomości nie prowadzą do izolacji, do lęku i do tej nieustannej walki o własną inność? Wszystko to stanowi część owego dążenia do dokonania czegoś, do utożsamienia się z czymś innym lub z tym, czym się jest. Większość psychoanalityków postępuje zgodnie z teoriami swych nauczycieli lub wpływowych szkół, modyfikując je jedynie lub dodając nowe akcenty.


"Należę do nowej szkoły; obywamy się bez symboli i faktycznie stajemy twarzą w twarz z rzeczywistością. Odrzuciliśmy dawnych mistrzów oraz ich symbole i widzimy człowieka takim, jakim jest. Ale to wszystko znów przeobraża się w nowego rodzaju szkołę, ja zaś nie przyszłam tu po to, aby omawiać te wszystkie typy szkół, teorii i mistrzów, ale raczej by pomówić o sobie. Nie wiem, co robić".


Czy nie jest pani równie chora jak pacjenci, których próbuje pani leczyć? Czy nie należy pani do społeczeństwa, które jest może jeszcze bardziej chore, które znajduje się w stanie jeszcze większego zamętu niż pani? A zatem chodzi o kwestię o wiele bardziej podstawową, prawda?


Jest pani wytworem ogromnej społecznej presji, kultury i religii społeczeństwa, w którym pani żyje i to ono panią kieruje, zarówno pod względem ekonomicznym, jak i duchowym. Musi pani albo pogodzić się ze społeczeństwem, czyli żyć w nim, akceptując jego choroby, albo całkowicie je odrzucić i znaleźć nowy sposób życia. Jednak niemożliwe jest odnalezienie nowego sposobu bez porzucenia starego.


Tym, czego pani faktycznie pragnie, jest bezpieczeństwo, prawda? Oto czego poszukuje myśl - być innym, sprytniejszym, bardziej bystrym i pomysłowym. Czyż w trakcie tego procesu nie próbuje pani znaleźć trwałego bezpieczeństwa? A czy coś takiego w ogóle istnieje? Nie można pogodzić bezpieczeństwa i ładu. Bezpieczeństwa nie sposób znaleźć we wzajemnych związkach, w wierze, w działaniach, a ponieważ wciąż go poszukujemy, wywołujemy chaos. Bezpieczeństwo rodzi nieład, a gdy stwierdzamy, że w nas on wciąż narasta, chcemy z tym wszystkim skończyć.


W obszarze świadomości, w obrębie jej zewnętrznych i wewnętrznych granic, myśl nieustannie próbuje znaleźć bezpieczne miejsce. A zatem myśl stwarza chaos; ład nie jest wynikiem myślenia. Ład nastaje, gdy chaos niknie. Miłości nie ma w regionach dostępnych dla myśli. Tak jak piękna, miłości nie odda pędzel artysty. Musimy porzucić cały swój wewnętrzny chaos.


Umilkła, zamknęła się w sobie. Nie mogła powstrzymać łez, które płynęły jej po policzkach.


4


Sen jest równie ważny jak czuwanie, a może nawet ważniejszy. Jeśli w ciągu dnia umysł czuwa, jeśli uzmysławia sobie, obserwuje wewnętrzne i zewnętrzne poruszenia życia, to w ciągu nocy medytacja pojawia się jako błogosławieństwo. Umysł budzi się, a z głębi ciszy płynie magia medytacji, której nie wytworzy żaden wzlot wyobraźni czy fantazji. Nastaje, choć umysł jej o to nie prosi: wyłania się z ciszy świadomości - nie w jej obrębie, ale spoza niej, nie na peryferiach myśli, ale poza jej zasięgiem. A zatem nie pozostawia wspomnień, pamięć bowiem należy zawsze do przeszłości, a medytacja przeszłości nie wskrzesza. Jej źródłem jest pełnia serca, a nie zdolności intelektualne. Może pojawiać się noc po nocy, ale za każdym razem, jeśli to błogosławieństwo na ciebie spłynie, jest nowa - nie nowa w tym sensie, że odmienna od starej, ale dlatego, że nie pojawia się na tle tego, co było; nowa w swej różnorodności i niezmiennej zmienności. A zatem sen nabiera niesłychanej wagi, nie sen ze zmęczenia, wywołany przez tabletkę czy fizyczne zaspokojenie, ale sen, który jest tak lekki i czujny jak wrażliwe jest ciało. Ciało zyskuje wrażliwość dzięki czujności. Czasem medytacja jest równie lekka jak podmuch wiatru; kiedy indziej jej głębia jest niezmierzona. Ale jeśli umysł jedno lub drugie zatrzymuje jako wspomnienie, aby się nim upajać, to ekstaza medytacji ginie. Ważne jest, by jej nie posiadać i by tego posiadania nie pragnąć. Nie wolno, by żądza posiadania przeniknęła do medytacji, medytacja nie ma bowiem ani korzeni, ani treści, do której umysł mógłby przylgnąć.


Wspinaliśmy się niegdyś ocienionym kanionem, po obu jego stronach wznosiły się spalone słońcem góry, a wokół krążyło mnóstwo ptaków i owadów oraz małych zwierzątek, krzątających się w ciszy. Wędrując łagodnym zboczem wciąż pod górę, znalazłeś się na dużej wysokości, a stamtąd ujrzałeś wszystkie okoliczne wzgórza, i góry, teraz oświetlone zachodzącym słońcem. Wyglądało to tak, jakby rozświetlało je coś od wewnątrz i nigdy nie miały pogrążyć się w mroku. Ale w miarę, jak patrzyłeś, światło gasło, a na zachodzie gwiazda wieczorna świeciła coraz jaśniej i jaśniej. W ten piękny wieczór w jakiś sposób czułeś, że oto przed tobą rozpościera się cały wszechświat. Otoczyła cię dziwna cisza.


Nie ma w nas światła: korzystamy ze sztucznego światła dostarczonego przez innych; światła wiedzy, światła, wytwarzanego przez talent i zdolności. Wszystkie te rodzaje świateł bledną i przeobrażają się w ból. Światło myśli staje się własnym cieniem. Ale nie sposób ukazać innym światła, które nigdy nie blednie, głębokiego, wewnętrznego blasku, którego nie można kupić lub sprzedać. Nie da się go szukać, troskliwie rozniecać, nie sposób go sobie wyobrazić czy spekulować na jego temat, ono znajduje się bowiem poza zasięgiem umysłu.


Ten powszechnie poważany mnich mieszkał jakiś czas w klasztorze, a także samotnie poza nim, głęboko i szczerze szukając.


"To, co mówi pan o medytacji, wydaje się prawdą; jest ona nieosiągalna. To znaczy zapewne, że nie wolno jej szukać, pragnąć jej, że zakazane są jakiekolwiek gesty ku niej wiodące, czy to będzie rozmyślne siedzenie w jakiejś pozycji, czy przyjmowanie pewnego podejścia do życia lub do siebie samego. A zatem, co należy czynić? Po co w ogóle używamy słów?"


Powodem pańskich poszukiwań jest pustka, szuka pan czegoś poza sobą, aby ją zapełnić lub uciec od niej. Ta zewnętrzna krzątanina, która jest wyrazem wewnętrznego ubóstwa, ma charakter pojęciowy, spekulatywny, dualistyczny. Oto konflikt, który trwa bez końca. A zatem, niech pan nie szuka poza sobą! Kiedy jednak energia, która dotąd kierowała się na zewnątrz, zwraca się do wewnątrz, to nadal szuka i docieka, tropi coś, o czym powiada, że jest "wewnętrzne". Oba te ruchy są w istocie tożsame. Jeden i drugi musi ustać.


"Czy radzi pan nam po prostu zadowolić się tą pustką?"


Oczywiście, nie.


"A zatem pustka trwa nadal, trwa także rozpacz. A ta rozpacz jeszcze się powiększa, jeśli nie można już nawet szukać!"


Czy to jest rozpacz, jeśli dostrzega się, że naprawdę ruch do wewnątrz i na zewnątrz nie ma sensu? Czy oznacza to zadowolenie z tego, co jest? Czy oznacza to akceptację tej pustki? Nie. A zatem: unicestwione zostało wychodzenie poza siebie i wracanie do własnego wnętrza, akceptowanie. Odrzucono wszelkie poruszenia umysłu stojącego twarzą w twarz z pustką. Wówczas sam umysł jest pusty, albowiem ten ruch jest samym umysłem. Umysł został opróżniony z jakichkolwiek poruszeń, tak więc nie ma żadnej istoty, która by mogła jakiś ruch zainicjować. Niech pozostanie pusty. Niech będzie pusty. Umysł uwolnił się od przeszłości, przyszłości i teraźniejszości; oczyścił się ze stawania się, a stawanie się jest czasem. A zatem nie ma czasu; nie ma porównań. Tak więc, czy to jest pustka?


"Ten stan często pojawia się i przemija. Nawet jeśli nie jest to pustka, to z pewnością nie jest to ta ekstaza, o jakiej pan mówi".


Proszę zapomnieć o tym, co zostało powiedziane. Także o tym, że taki stan pojawia się i przemija. Jeśli tak jest, to wiąże się on z czasem; a w takim razie istnieje obserwator, który stwierdza "Trwa, przeminął". Obserwator jest tym, kto porównuje, kto ocenia, a zatem nie jest to ta pustka, o której mówimy.


"Czy pan mnie znieczula?" I roześmiał się.


Kiedy nie ma porównań i nie ma czasu, to czy pustka ma jakieś granice, jakiś zarys? Czy wtedy w ogóle da się to nazwać pustką lub nicością? Wtedy wszystko w niej się mieści i nie mieści się w niej nic.


5


W nocy nieźle padało i kiedy wczesnym rankiem wstałeś z łóżka, poczułeś silny zapach sumaku, szałwi i mokrej ziemi. Gleba miała czerwony kolor, a taka pachnie chyba silniej niż brązowa. Słońce oświetlało już wzgórza o owej niezwykłej barwie palonej sjeny, a wszystkie drzewa i krzaki iskrzyły się umyte nocnym deszczem do czysta. Wszystko rozsadzała radość. Nie padało może sześć, a może osiem miesięcy i można sobie wyobrazić, jak radowała się ziemia, i nie tylko ona, ale wszystko, co na niej żyło: wielkie drzewa, wysokie eukaliptusy, pieprzowce i dęby. Ptaki zdawały się śpiewać tego ranka pieśń inną niż zwykle. Kiedy tak patrzyłeś na wzgórza i błękitne góry w oddali, jakoś się w tym zatraciłeś. Nie istniałeś, nie istniało też wszystko, co cię otaczało. Było tylko to piękno, ten ogrom, jedynie ta rozpościerająca się ziemia. Tego ranka ze wzgórz ciągnących się przez wiele kilometrów napłynął spokój, który zlał się z twą własną ciszą. Jak gdyby ziemia zetknęła się z niebem. A ta ekstaza była błogosławieństwem.


Tego samego wieczora, gdy wędrowałeś w górę kanionem w stronę wzgórz, mokra czerwona ziemia pod stopami była miękka, żyzna, obiecująca. Przez wiele kilometrów szedłeś ostro pod górę, a potem nagle w dół. Za zakrętem stanąłeś twarzą w twarz z tą absolutną ciszą, która już na ciebie zstępowała, a gdy zszedłeś w głęboką dolinę, stała się jeszcze przenikliwsza, bardziej natrętna, natarczywa. Nie było żadnych myśli, tylko ta cisza. W miarę jak schodziłeś w dół, cisza zdawała się ogarniać całą ziemię; wszystkie ptaki i drzewa trwały w przedziwnym milczeniu. Powietrze nieruchomo stało wśród drzew, a z nastaniem mroku poczęły one pogrążać się we własnej samotności. To dziwne, że w ciągu dnia serdecznie cię witały, a teraz te drzewa o fantastycznych kształtach stały odległe, samotne i zamknięte w sobie. Obok przeszło trzech myśliwych niosących potężne łuki i strzały, na czołach mieli umocowane latarki elektryczne. Szli zabijać nocne ptaki, chyba zupełnie nieczuli na piękno wokół i na tę ciszę, która tu panowała. Bez reszty pochłaniało ich zabijanie; wydawało się, że cała okolica, pełna lęku i współczucia, śledzi ich ruchy.


Tego ranka do domu przyszła grupa młodych ludzi, studentów z różnych uniwersytetów, chyba ze trzydzieścioro. Wyrośli w tym klimacie, silni, dobrze odżywieni, wysocy i pełni entuzjazmu. Tylko jedno czy dwoje z nich usiadło na krzesłach, większość zajęła miejsca na podłodze, dziewczętom w minispódniczkach było niewygodnie. Jeden z chłopaków mówił. Jego wargi drżały, głowę opuścił.


"Chcę żyć w inny sposób. Nie chcę, by usidlił mnie seks, narkotyki, wyścig szczurów. Chcę żyć poza tym światem, a jednak on mnie zniewala. Idę z dziewczyną do łóżka, a na drugi dzień popadam w depresję. Wiem, że chcę żyć w pokoju, z miłością w sercu, ale jestem rozdarty przez swe popędy i presję społeczeństwa, w którym przyszło mi żyć. Chcę ulegać swoim popędom, a jednak buntuję się przeciw nim. Chcę żyć na szczycie góry, a jednak wciąż schodzę w dolinę, albowiem tam toczy się moje życie. Nie wiem, co robić. Wszystko zaczyna mnie nudzić. Rodzice nie są w stanie mi pomóc, nie mogą mi też pomóc profesorowie, z którymi czasem próbuję na te tematy dyskutować. Są równie zagubieni i nieszczęśliwi jak ja, a faktycznie jeszcze bardziej, są bowiem dużo starsi".


Ważne jest, by nie wyciągać jakichś wniosków, by nie podejmować jakichś decyzji za lub przeciw seksowi, by nie dać się usidlić pojęciowym ideologiom. Przypatrzmy się całemu obrazowi naszej egzystencji. Mnich ślubował celibat, albowiem sądzi, że aby dostać się do nieba musi wystrzegać się kontaktów z kobietami; ale przez resztę życia walczy ze swymi cielesnymi popędami, znajduje się w ciągłym konflikcie z niebem i z ziemią; i spędza resztę swoich dni w mroku, szukając światła. Każdy z nas, podobnie jak ów mnich, wpadł w sidła tej ideologicznej walki: płoniemy z pożądania i próbujemy je stłumić w zamian za obietnicę nieba. Mamy ciało fizyczne, a ono ma swoje potrzeby. Społeczeństwo, w którym żyjemy, jeszcze je wzmacnia i kształtuje poprzez reklamy, półnagie dziewczyny, nacisk, jaki kładzie na rozrywkę, zabawę, a także za pomocą moralności społecznej - moralności społecznego ładu, który jest nieładem i niemoralnością. Fizycznie pobudzają nas obfitsze i smaczniejsze pożywienie, alkohol, telewizja. Całość współczesnej egzystencji koncentruje waszą uwagę na seksie. Pobudza się was na wszelkie sposoby - przez książki i rozmowy, przez to, że społeczeństwo na tyle wam pozwala. To wszystko was otacza; nie pomoże zamknięcie oczu. Musicie widzieć cały ten sposób życia, ze wszystkimi jego absurdalnymi wierzeniami i podziałami; widzieć, jak zupełnie bezsensowne jest życie spędzone w biurze czy fabryce. Zaś u kresu tego wszystkiego czeka śmierć. Musicie bardzo jasno widzieć cały ten zamęt.


A teraz spójrzcie przez okno i przyjrzyjcie się tym wspaniałym górom, świeżo umytym przez deszcz, który padał tej nocy, i temu niesamowitemu, kalifornijskiemu światłu, jakiego nigdzie indziej nie ma. Zobaczcie, jak piękne jest światło na tych wzgórzach. Wdychajcie zapach czystego powietrza i świeżej ziemi. Im bardziej jesteście tego świadomi, im wrażliwsi na całe to ogromne, niewiarygodne światło i piękno, tym więcej was z tym łączy, tym bardziej wzmaga się wasza percepcja. To ma też charakter zmysłowy, podobnie jak patrzenie na dziewczynę. Nie można reagować zmysłowo na te góry, a potem odciąć się od zmysłów, widząc kobietę; w ten sposób dzieli się życie, a w tym podziale kryje się cierpienie i konflikt. Oddzielając szczyt góry od doliny, popadacie w stan niezgody. To nie znaczy, że macie konfliktów unikać czy uciekać od nich, lub tak zatracać się w seksie czy jakiejś innej żądzy, aby się od nich odciąć. Zrozumienie konfliktu nie oznacza, że wegetujecie lub upodobniacie się do krów.


Zrozumieć to wszystko - znaczy nie dać się temu usidlić, nie być od tego zależnym. Znaczy to - nigdy niczego nie odrzucać, nie dochodzić do żadnych wniosków, nie zajmować werbalnego czy ideologicznego stanowiska, nie przyjmować żadnej zasady, zgodnie z którą próbuje się żyć. Samo postrzeganie całego tego rozwijającego się schematu już jest rozumieniem. To właśnie rozumienie będzie działać, a nie wnioski, decyzje czy ideologiczne reguły.


Nasze wykształcenie, przystosowywanie się do wzorca ustanowionego przez społeczeństwo, w którym brak miejsca na wrażliwość uczuć, stępiły nasze ciała, podobnie jak stępiły nasze umysły i serca. Ten system posyła nas na wojnę, niszczy całe nasze piękno, wrażliwość i radość. Obserwacja tego wszystkiego, nie werbalna czy intelektualna, ale faktyczna, sprawia, że nasze ciało i umysł zyskują ogromną wrażliwość. Wówczas ciało domaga się właściwego rodzaju pokarmu; umysł nie daje się zniewolić przez słowa, symbole, myślowe frazesy. Wtedy pojmiemy, jak żyć jednocześnie w dolinie i na górskim szczycie, a między jednym i drugim znikną podziały lub sprzeczności.




EUROPA


1



Medytacja jest ruchem w stanie uwagi. Uwaga nie jest osiągnięciem, nie ma bowiem charakteru osobowego. Element osobowy występuje jedynie wtedy, gdy istnieje obserwator jako ośrodek koncentracji lub panowania nad czymś; a zatem wszelkie osiągnięcia mają charakter fragmentaryczny i ograniczony. Uwaga nie ma granic, żadnych barier do przekraczania: jest ona klarownością oczyszczoną z wszelkich myśli. Myśl nie jest w stanie dążyć do klarowności, zakorzeniona jest bowiem w martwej przeszłości; a zatem myślenie jest działaniem odbywającym się w mroku. Uświadomienie sobie tego wszystkiego oznacza uwagę. Uświadomienie nie jest metodą, dzięki której można stać się uważnym; taka uwaga należy do dziedziny myśli, a zatem podlega kontroli i modyfikacji. Uświadomienie sobie tej nieuwagi jest uwagą. Medytacja nie jest procesem intelektualnym, bo i ten należy do dziedziny myśli. Medytacja to uwolnienie się od myśli, jest ona ruchem w ekstazie prawdy.


Tego ranka padał śnieg. Wiał ostry wiatr, a drzewa, kołysząc się, wolały o wiosnę. Pnie wielkiego buka i wiązu miały tę osobliwą szarozieloną barwę, jaką widuje się w starych lasach rosnących na ziemi miękkiej i pokrytej jesiennymi liśćmi. Spacerując wśród drzew, czułeś ten las - nie każde drzewo z osobna, ich swoiste kształty i formy - ale raczej charakter wszystkich tych drzew razem wziętych.


Nagle wyjrzało słońce; na wschodzie jaśniało czyste, błękitne niebo, na zachodzie zaś zasnuwały je ciężkie chmury. W owej chwili, gdy zalśniło to słoneczne światło, zaczęła się wiosna. W cichym bezruchu wiosennego dnia ujrzałeś piękno ziemi, poczułeś, że ona i wszystko, co się na niej znajduje, stanowią jedność. Nic nie oddzielało cię od drzewa i od migoczących, zdumiewających barw światła połyskującego na ostrokrzewie. Ty, obserwator, przestałeś istnieć, a zatem znikł podział będący czasem i przestrzenią.


Powiedział, że jest człowiekiem religijnym, naprawdę tak czuł, choć nie należał do żadnej konkretnej wspólnoty wyznaniowej. Oczywiście toczył nieustanne debaty z różnymi przywódcami religijnymi. Pozostało mu z tych rozmów jedynie uczucie rozpaczy, a mimo to nie popadł w cynizm. Nie znalazł tej radości, której szukał. Był profesorem uniwersytetu, ale porzucił pracę, by poświęcić się medytacji i dociekaniom.


"Widzi pan - powiedział - zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, jak bardzo fragmentaryczne jest życie. Sam stanowię jego cząstkę - rozbitą, odmienną od innych, nieustannie walczącą o to, by stać się całością, integralną częścią wszechświata. Próbowałem znaleźć własną tożsamość, gdyż współczesne społeczeństwo niszczy wszelkie objawy tożsamości. Zastanawiam się, czy można w jakiś sposób wyjść poza te wszystkie podziały, aby osiągnąć coś niepodzielnego, co nie da się wyodrębnić".


Podzieliliśmy życie na rodzinę i społeczeństwo, rodzinę i naród, rodzinę i biuro, na życie polityczne i religijne, na wojnę i pokój, ład i chaos; ta lista przeciwieństw nie ma końca. Chadzamy wzdłuż tego korytarza, usiłując zestroić umysł i serce, próbując zachować równowagę między miłością a zawiścią. Zbyt dobrze znamy te wszystkie sprzeczności, a jednak usiłujemy jakoś je ze sobą zharmonizować.


Co wywołuje ten podział? Oczywiście, istnieje podział, przeciwieństwo - czerń i biel, mężczyzna i kobieta i tak dalej - ale co stanowi źródło, istotę tej fragmentacji? Jeśli tego się nie dowiemy, będzie ona nieunikniona. Jak pan sądzi, co stanowi podstawową przyczynę owego rozdwojenia?


"Potrafię podać wiele przyczyn tych najwyraźniej nie kończących się podziałów, a także wiele sposobów, za pomocą których ludzie próbowali przeciwieństwa te przezwyciężyć. Intelektualnie mogę przedstawić przyczyny tego podziału, ale to nigdzie nie prowadzi. Często zajmowałem się tym sam i z innymi. Próbowałem, poprzez medytację, dzięki ćwiczeniom woli, odczuć tę jedność rzeczy, zjednoczyć się ze wszystkim - ale na próżno".


Oczywiście, zwykle odkrycie przyczyny podziału nie musi go likwidować. Znamy przyczynę lęku, ale nadal się boimy. Skoro liczy się jedynie jasność myślenia, zatem w rozumowych poszukiwaniach ginie bezpośredniość działań. Podstawową przyczyną tego podziału jest z pewnością oddzielenie "ja" od "nie-ja", choć owo "ja" próbuje utożsamić się z "nie-ja", którym może być żona, rodzina, społeczeństwo lub stworzone przez myśl pojęcie Boga. "Ja" nieustannie usiłuje zyskać jakąś tożsamość, ale to, z czym się identyfikuje, nadal jest pojęciem, wspomnieniem, konstrukcją myślową.


A czy dwoistość w ogóle istnieje? W sensie przedmiotowym, jak choćby światło i mrok, tak, ale czy istnieje w sensie psychologicznym? Akceptujemy dualizm psychologiczny, tak jak akceptujemy dualizm przedmiotowy; należy to do naszych uwarunkowań. Nigdy tego rodzaju uwarunkowań nie kwestionujemy. Ale czy, w sensie psychologicznym, istnieje podział? Istnieje tylko to, co jest, nie to, co powinno być. To, co powinno być, jest podziałem stworzonym przez myśl unikającą lub przeciwstawiającą się realności tego, co jest. I stąd walka między faktami a abstrakcją. Abstrakcja jest fantazją, marzeniem, ideałem. Fakty są tym, co jest, a wszystko inne jest nierealne. Właśnie to, co nierealne, jest przyczyną fragmentacji, nie fakty. Ból jest faktem; brak bólu jest myślową przyjemnością wywołującą podział pomiędzy bólem a stanem, w którym bólu brak. Myśl zawsze dzieli; jest to podział czasowy, przestrzenny, zachodzący między tym, kto obserwuje, a obserwowaną rzeczą. Istnieje tylko to, co jest, a postrzeganie tego, co jest, bez udziału myśli będącej tym, kto obserwuje, usuwa fragmentację.


Myśl nie jest miłością; ale myśl jako przyjemność otacza miłość murem i wprowadza do niej ból. Negacja tego, czego nie ma, pozostawia to, co jest. Gdy neguje się to, co nie jest miłością, wyłania się miłość, w której nikną "ja" i "nie-ja".


[tekst poniżej nie przejrzany i nie poprawiony]


2


Medytacja rozkwita w czystości i ogromnej przestrzeni. Bez przestrzeni nie ma czystości. Czystość nie jest niedojrzałością. Można być fizycznie dojrzałym, ale ta ogromna przestrzeń, pojawiająca się wraz z miłością, nie jest dostępna, jeśli umysł nie uwolnił się od licznych śladów pozostałych po przeżytych doznaniach. To te blizny niweczą czystość. Uwolnienie umysłu od tej nieustannej presji doznań jest medytacją.


W miarę jak słońce zachodzi, pojawia się ta przedziwna cisza i uczucie, że wszystko wokół ciebie znikło, choć samochody jadą dalej, a zgiełk nadal trwa. To poczucie oddalenia wydaje się przenikać cały wszechświat. Zapewne i wy to kiedyś odczuliście. Często pojawia się zupełnie nieoczekiwanie; przedziwny spokój i cisza zdają się spływać z nieba i okrywać ziemię. To jest błogosławieństwo, a sprawia ono, że piękno wieczoru staje się bezgraniczne. Droga lśniąca po deszczu, stojące samochody, pusty park, wszystko to robi wrażenie, jakby stanowiło jego część; a śmiech przechodzącej obok pary w najmniejszym stopniu nie zakłóca ciszy tego wieczoru.


Nagie drzewa o delikatnych gałęziach, czerniące się na tle nieba, czekały na wiosnę, ona zaś była tuż obok, spiesząc na spotkanie z nimi. Wzeszła już nowa trawa, a drzewa owocowe zaczęły kwitnąć. Cała okolica z wolna raz jeszcze budziła się do życia, a ze szczytu wzgórza roztaczał się widok na miasto pełne kopuł, z których jedna przewyższała pozostałe. Widać też było płaskie wierzchołki sosen, a promienie zachodzącego słońca rozjarzały chmury. Wydawało się, że wypełniają one całe niebo aż po horyzont, pasmo za pasmem, tworząc ponad wzgórzami najbardziej fantastyczne kształty - nie wzniesione ludzką ręką zamki, głębokie przepaście i niebotyczne szczyty. Wszystkie te chmury pło­nęły ciemnoczerwonym żarem, a kilka z nich sprawiało wrażenie, jak gdyby nie oświetlały ich promienie słońca, ale jakby jarzyły się od wewnątrz.


Chmury nie tworzyły przestrzeni, one w niej istniały. Sprawiały wrażenie, że ciągną się tak bez końca, od wiecz­ności w wieczność.


Na pobliskim krzaku śpiewał kos, i to było nieprzemijające błogosławieństwo.


Było ich trzech lub czterech, przyszli z żonami, usiedliśmy wszyscy na podłodze. Okna znajdowały się zbyt wysoko, by z tego miejsca dostrzec ogród lub znajdujący się po drugiej stronie mur. Wszyscy przybysze wykonywali wolne zawody. Przedstawili się jako naukowiec, matematyk i inżynier; byli specjalistami nie wykraczającymi poza granice swych dyscyplin. Trudno byłoby ich porównać do rzeki, która po ciężkich deszczach wylewa i użyźnia glebę.


"Często mówił pan o przestrzeni i wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, co pan przez to rozumie - zaczął inżynier. - Most zamyka przestrzeń między dwoma brzegami lub dwo­ma wzgórzami. Zapora wodna tworzy przestrzeń wypełnioną wodą. Istnieje przestrzeń między nami a rozszerzającym się wszechświatem. Przestrzeń dzieli mnie od pana. Czy to pan ma na myśli?"


Inni przyłączyli się do tego pytania; najwyraźniej rozmawiali o tym przed przyjściem tu. Jeden z nich powiedział "Mógłbym to ująć inaczej, bardziej naukowo, ale chodziło­by mniej więcej o to samo".


Istnieje przestrzeń, która dzieli i obejmuje, ale jest także przestrzeń bezgraniczna. Przestrzeń między ludźmi, w której rodzi się niezgoda, jest ograniczoną przestrzenią podziałów; istnieje podział między tobą takim, jakim jesteś, a wyobrażeniem, jakie masz o sobie; między tobą a twoją żoną; istnieje podział między tym, kim jesteś, a ideałem mówiącym, kim być powinieneś; między jednym a drugim wzgórzem. Istnieje też piękno przestrzeni, w której nie ma żad­nych linii granicznych i barier czasowych.


Czy istnieje przestrzeń między jedną myślą a drugą? Między wspomnieniami? Między działaniami? Czy może w ogóle nie ma przestrzeni między myślami? Między argumentami? Między zdrowiem a chorobą - przyczyną stającą się skutkiem i skutkiem stającym się przyczyną?


Gdyby istniała przerwa między jedną myślą a drugą, to myśl byłaby zawsze nowa, ale ponieważ brak takowej, brak przestrzeni, to każda myśl jest stara. Można nie zdawać sobie sprawy z tej ciągłości; można porzucić myśl, a w tydzień później podjąć ją na nowo; ale ona tymczasem dzia­łała w obrębie starych barier.


A zatem cała świadomość - zarówno to, co świadome, jak i to, co nieświadome, jeśli musimy używać tego niefortunnego określenia - mieści się w ograniczonej, wąskiej przestrzeni tradycji, kultury, zwyczajów i wspomnień. Technika może nas przenieść na Księżyc albo wznieść most wygięty ponad przepaścią, możemy także zaprowadzić ład w ramach ograniczonej przestrzeni społecznej, jednak wszystko to znów przerodzi się w chaos.


Przestrzeń istnieje nie tylko poza czterema ścianami tego pokoju, jest także przestrzeń stwarzana przez ten pokój. Istnieje obszar, ograniczająca przestrzeń, jaką tworzy wokół siebie ten, kto obserwuje, i poprzez którą widzi to, co obserwowane - a co z kolei stwarza pewien obszar wokół siebie.


Kiedy ten, kto obserwuje, patrzy na wieczorne gwiazdy, jego przestrzeń jest ograniczona. Przez teleskop zdoła dojrzeć obszary odległe o wiele tysięcy lat świetlnych, ale to on jest twórcą przestrzeni; a zatem ta przestrzeń ma kres. Pomiar odległości pomiędzy tym, kto obserwuje, a tym, co obserwowane, jest przestrzenią, a także czasem potrzebnym na jej przebycie.


Oprócz przestrzeni fizycznej istnieje również wymiar psychologiczny - wczoraj, dziś, jutro - w którym sytuuje się myśl. Dopóki istnieje ten, kto obserwuje, dopóty przestrzeń jest ciasnym, więziennym dziedzińcem, gdzie nie ma śladu wolności.


"Ale my chcielibyśmy dowiedzieć się, czy pan próbuje jakoś opisać przestrzeń wolną od tego, kto obserwuje? Czy to w ogóle możliwe? A może to tylko pański wymysł?"


W więzieniu, panowie, nie ma wolności, choćby było ono nie wiem jak wygodne i przyozdobione. Jeśli prowadzi się dialog z wolnością, to nie można odbywać go w granicach wspomnień, wiedzy i doznań. Wolność domaga się zburzenia murów więziennych, choćby ograniczony chaos, ograniczone zniewolenie, praca w obrębie tych barier sprawiały nam przyjemność.


Wolność nie jest czymś względnym - albo jest, albo jej nie ma. Jeśli jej nie ma, to musimy pogodzić się z życiem ciasnym, ograniczonym, zaakceptować jego konflikty, cierpienia i bóle, i ograniczyć się do wprowadzania tu i ówdzie jakichś niepozornych zmian.


Wolność to nieskończona przestrzeń. Niedostatek przestrzeni rodzi przemoc - tak jak w przypadku drapieżnika lub ptaka roszczącego sobie prawo do pewnego obszaru, do terytorium, o które podejmie walkę. Ta przemoc, którą reguluje prawo, a nadzoruje policja, może mieć charakter względny, tak jak ograniczona jest przemoc, do której uciekają się drapieżniki i ptaki, walcząc o swoje ograniczone terytorium. Waśnie z powodu tej ograniczoności przestrzeni między człowiekiem a człowiekiem musi zaistnieć agresja.


"Czy próbuje nam pan powiedzieć, że człowiek będzie nieustannie znajdował się w stanie konfliktu z sobą samym i ze światem, dopóki żyje w obszarze, który sam stworzył?"


Tak, panowie. W ten sposób dotarliśmy do kluczowej kwestii dotyczącej wolności. W obrębie wąskiej kultury społecznej nie ma wolności, a ponieważ jej nie ma, panuje chaos. Żyjąc w stanie tego chaosu, człowiek poszukuje wolności w ideologiach, w teoriach, w tym, co nazywa Bogiem. Taka ucieczka nie jest wolnością. To znów ten sam więzienny dziedziniec, który oddziela człowieka od człowieka. Czy myśl, która narzuciła sobie to uwarunkowanie, jest w stanie umilknąć, zniweczyć tę strukturę i wyjść poza i ponad nią? Oczywiście, nie, i to jest pierwsza kwestia, którą trzeba zrozumieć. Intelekt nie potrafi przerzucić pomostu pomiędzy sobą a wolnością. Myśl - będąca reakcją pamięci, doznań i wiedzy -jest zawsze stara, podobnie jak intelekt, i też nie potrafi wznieść mostu wiodącego ku temu, co nowe. Myśl jest w istocie tym, kto obserwuje, wraz z jego uprzedzeniami, lękami i obawami. To myślowe wyobrażenie - z powodu jego izolacji - oczywiście tworzy wokół siebie obszar. Tak więc tego, kto obserwuje i to, co obserwowane, dzieli pewna odległość. Ten, kto obserwuje, usiłuje ustanowić związek zachowujący ten dystans; w ten sposób rodzi się konflikt i przemoc.


To wszystko nie jest fantazją. Wyobraźnia w każdej postaci niweczy prawdę. Wolność znajduje się poza granicami myśli; oznacza ona nieskończoną przestrzeń nie stworzoną przez tego, kto obserwuje. Odkrywanie tej wolności jest medytacją.


Nie ma przestrzeni bez ciszy, a cisza, w przeciwieństwie do myśli, nie jest wytworem czasu. Czas nie przyniesie nam wolności; ład może zaistnieć tylko wtedy, gdy serce nie jest pogrzebane w słowach.


3


Medytujący umysł jest cichy. To nie jest cisza zrozumiała dla myśli ani cisza spokojnego wieczoru; to jest cisza, która nastaje, gdy myśl - ze wszystkimi swymi koncepcjami, słowami i spostrzeżeniami - bez reszty milknie. Medytujący umysł jest umysłem religijnym - ta religia pozostaje nie skażona przez kościoły, świątynie lub przez święte pieśni.


Religijny umysł eksploduje miłością, która nie zna podziałów. Dla niej to, co odległe, jest bliskie. Nie ma ani jedności, ani wielości; w owym stanie miłości znikają wszelkie podziały. Nie da się jej, podobnie jak piękna, określić słowami. Działania medytującego umysłu biorą początek w tej ciszy.


Padało przez cały dzień, pod wieczór na niebie zebrało się dużo chmur. Wzgórza w oddali, otulone obłokami radości pełnymi światła, przybierały najprzeróżniejsze kształty.


Zachodzące słońce rozjaśniało złotym blaskiem tylko jeden lub dwa zwały chmur, ale sprawiały one wrażenie tak niewzruszonych jak ciemne cyprysy. Gdy spoglądałeś na nie, w sposób naturalny ogarnęła cię cisza. Ogromna przestrzeń, samotne drzewo na wzgórzu, kopuła w oddali, tocząca się wokół rozmowa - wszystko to stanowiło część owej ciszy. Wiedziałeś, że jutro będzie piękny poranek, na zachodzie bowiem niebo zalewało się purpurą. W istocie wschód był piękny: na błękitnym niebie ani jednej chmurki, żółte kwiaty i biało kwitnące drzewo na tle ciemnego, cyprysowego żywopłotu. Zapach wiosny unosił się nad całą okolicą.


Powiedział, że właśnie stracił syna, który miał bardzo dobrą pracę i wkrótce awansowałby na stanowisko jednego z dyrektorów w dużym przedsiębiorstwie. Nadal był w sta­nie szoku, ale doskonale nad sobą panował. Nie należał do ludzi, którzy płaczą. Przez całe życie ciężko pracował w jakiejś branży wykorzystującej praktyczną technologię. Nie miał zbyt wielkiej wyobraźni ani pojęcia o złożonych, subtelnych, psychologicznych problemach życiowych.


Niedawna śmierć syna była dla niego ciosem nie do odparcia. Powiedział "To smutne wydarzenie".


Ten smutek był czymś strasznym dla jego żony i dzieci. "Jak zdołam wyjaśnić im ów kres cierpienia, o którym pan mówił? Ja to studiowałem i być może potrafię to pojąć, ale co z tymi, którzy są w to uwikłani?"


Cierpienie jest obecne w każdym domu, za każdym rogiem. Wszystkich ludzi pochłania ten smutek wywołany licznymi wypadkami i nieszczęściami. Cierpienie przypomina falę, która bez końca zalewa człowieka, niemal go zatapia; a udręka cierpienia rodzi gorycz i cynizm.


Czy żal panu syna czy siebie? A może zerwania ciągłości, którą upatrywał pan w synu? Czy pańskie cierpienie jest użalaniem się nad sobą? A może cierpi pan, gdyż syn zapowiadał się tak obiecująco w sensie doczesnym?


Jeśli jest to użalanie się nad sobą, to owa troska o siebie, ten izolujący czynnik w życiu - choć na zewnątrz sprawia wrażenie więzi - musi nieodwołalnie wywołać cierpienie. Proces wyodrębniania się, codzienna krzątanina związana z niepokojem o siebie, ambicja, dążenie do utwierdzenia się w poczuciu własnej ważności, sposób życia polegający na izolowaniu się, niezależnie od tego, czy zdajemy sobie z tego sprawę czy nie - to wszystko musi wywoływać poczucie samotności, od którego próbujemy uciec na tak wiele różnych sposobów. Użalanie się nad sobą jest bólem osamotnienia, a ten ból nazywamy cierpieniem.


Istnieje także cierpienie wywołane niewiedzą - nie tą związaną z brakiem książek lub wiedzy technicznej, ale niewiedzą, którą zaakceptowaliśmy, nazywając ją czasem, ewolucją, procesem wiodącym od tego, co jest, do tego, co być powinno. Ta niewiedza konformizmu z jego niebezpieczeństwami i bólami, niewiedza dotycząca całej struktury nas samych sprawia, że akceptujemy autorytety i wszystkie wiążące się z tym okrucieństwa. Oto cierpienie, które człowiek rozsiewa, gdziekolwiek się pojawi.


A zatem musimy jasno zdać sobie sprawę z tego, czym jest to, co nazywamy cierpieniem - cierpienie będące żalem, wywołane utratą tego, co uważaliśmy za dobro, niepewnością i nieustannym pragnieniem bezpieczeństwa. Co pana usidla? Póki tego jasno nie pojmiemy, cierpienie będzie trwać.


Tej jasności nie osiąga się w wyniku wyjaśnień werbalnych czy pomysłowych intelektualnych analiz. Musi pan zdawać sobie sprawę z tego, czym jest pańskie cierpienie, tak jasno, jak - za pomocą zmysłów - zdaje sobie pan sprawę z tego, że dotyka pan kwiatu.


Jak można położyć kres cierpieniu, nie rozumiejąc wszystkich dróg, po jakich ono chadza? Można uciec przed nim do świątyni, do kościoła, znaleźć ulgę w piciu alkoholu, ale wszystkie ucieczki, czy to do Boga, czy w seks, są do siebie podobne - nie likwidują one cierpienia.


A zatem musi pan sporządzić mapę swego cierpienia i prześledzić każdą jego ścieżkę i drogę. Jeśli potrzebuje pan czasu, by tę mapę ogarnąć, to czas jeszcze spotęguje dotkliwość cierpień. Musi pan ogarnąć całą mapę jednym spojrzeniem - widząc całość, a potem szczegóły, nie zaś najpierw szczegóły, a całość potem. Czas musi zniknąć wraz z cierpieniem.


Myśl nie może położyć kresu cierpieniu. Gdy czas się zatrzymuje, myśl - jako sposób cierpienia - niknie. To myśl i czas dzielą i odseparowują, miłość zaś nie jest ani myślą, ani czasem.


Nie patrz na mapę cierpienia oczami pamięci. Słuchaj jej wszystkich pomruków; bądź nią, jesteś bowiem zarówno tym, kto obserwuje, jak i tym, co obserwowane. Tylko wtedy cierpienie może ustać. Innego sposobu nie ma.


4


Medytacja nie jest modlitwą. Modlitwy i błagania są wytworem użalania się nad sobą. Modlimy się, gdy popadamy w tarapaty, kiedy cierpimy; ale gdy jesteśmy szczęśliwi i radośni, to o nic nie błagamy. Użalanie się nad sobą, tak głęboko zakorzenione w człowieku, jest podstawą odrębności. To, co odrębne lub co za takowe się uważa, dążąc nieustannie do identyfikacji z czymś, co odrębne nie jest, powiększa jeszcze bardziej podziały i ból. Pogrążeni w tym chaosie zanosimy wołania do nieba, do męża, do jakiegoś wymyślonego bóstwa. Takie wołanie może doczekać się odpowiedzi, ale jest ona echem użalania się nad sobą w stanie tej odrębności.


Powtarzanie słów, modlitw, jest odmianą destruktywnej autohipnozy, która powoduje zamykanie się w sobie. To wyodrębnienie myśli zachodzi zawsze w obrębie tego, co znane, a to, co znane, udziela odpowiedzi na modlitwę.


Medytacja nie ma z tym nic wspólnego. Ta dziedzina dla myśli jest niedostępna; tam nie ma podziałów, nie ma więc też tożsamości. Medytacja toczy się na otwartej przestrzeni, obce są jej wszelkie tajemnice. Wszystko jest widoczne, jasne. Istnieje wtedy piękno miłości.


Był wczesnowiosenny poranek, z zachodu łagodnie nad­pływało po niebie parę pierzastych chmur. Rozległo się pianie koguta, tak niezwykłe w tym zatłoczonym mieście. Zaczął piać wcześnie i przez blisko dwie godziny ogłaszał nadejście dnia. Drzewa były jeszcze nagie, ale na tle czystego, porannego nieba, widniały już cienkie, delikatne listki.


Jeśli trwało się w zupełnej ciszy, bez żadnej przemykającej przez umysł myśli, to słychać było głęboki dźwięk dzwonu jakiejś katedry. Świątynia musiała stać bardzo daleko; w krótkich chwilach ciszy między jednym pianiem koguta a drugim docierały fale tego dźwięku, napływające i mknące dalej - unosiłeś się niemal na nich, odpływając w dal, niknąc w bezmiarze. Pianie koguta i głęboki dźwięk odległego dzwonu wywoływały dziwny skutek. Zgiełk miasta jeszcze się nie zaczął. Nic nie zakłócało tego czystego tonu. Nie słuchałeś tego uszami, myślą, która wie, że to jest "kogut", a to "dzwon", słyszałeś to sercem i był to czysty dźwięk. Wydobywał się z ciszy, a twe serce go chwytało i płynęło wraz z nim z wieczności w wieczność. Nie był to dźwięk przyobleczony w formę na podobieństwo muzyki ani brzmienie ciszy między dwoma tonami; nie był to dźwięk, jaki można posłyszeć, przerywając rozmowę. Wszystkie takie odgłosy są odbierane przez umysł lub ucho. Kiedy słyszy się sercem, świat napełnia się tym dźwiękiem, a oczy widzą jasno.


Była dość młodą kobietą, ładnie ubraną, z krótko ostrzyżonymi włosami, zdolną i kompetentną. Z tego, co mówiła wynikało, że nie ma złudzeń na swój temat. Miała dzieci, sprawiała wrażenie poważnej. Może była młoda i nieco romantyczna, ale Wschód stracił już w jej oczach aurę mistycyzmu. Tym lepiej. Mówiła prosto, bez wahania.


"Dawno temu, jak sądzę, popełniłam samobójstwo, gdy coś mi się przytrafiło. Od tej chwili moje życie skończyło się. Oczywiście pozornie nadal trwam, zajmuję się dziećmi i całą tą resztą, ale przestałam żyć".


Czy nie sądzi pani, że większość ludzi, świadomie lub nieświadomie, nieustannie popełnia samobójstwo? Skrajną jego formą jest wyskoczenie przez okno. Ale pierwszy krok zapewne wykonuje się już wtedy, gdy po raz pierwszy sprzeciwiamy się czemuś i spotyka nas zawód. Wznosimy wokół siebie mury, za którymi wiedziemy nasze odrębne żywoty, choć miewamy mężów, żony i dzieci. Takie wyobcowanie jest formą samobójstwa, a przecież jest zgodne z przyjętą moralnością religijną i społeczną. Akty wyodrębniania się tworzą ciągły łańcuch i wiodą do wojen oraz samozniszczenia. Odseparowywanie się jest samobójstwem - jednostkowym, wspólnotowym czy narodowym. Każdy pragnie żyć, zachowując własną tożsamość, koncentrując swe działania na sobie, w kręgu rodzącego cierpienie konformizmu. Popełniamy samobójstwo, gdy wpadamy w sidła wiary i dogmatów. Zanim to się przydarzyło, hołdowała pani zasadzie: jedno przeciw całej reszcie. A kiedy owo jedno ginie albo gdy Bóg zostaje zniszczony, wraz z nim przemija pani życie i nie ma już po co istnieć. Jeśli ma się dość sprytu, wymyśla się sens życia (co jest zawsze domeną specjalistów), ale angażując się w tę koncepcję, już popełnia pani samobójstwo. Każda forma zaangażowania jest samozniszczeniem, niezależnie od tego, czy nastąpi w imię Boga, socjalizmu czy czegokolwiek innego.


Pani - a nie ma w tych słowach okrucieństwa - prze­stała istnieć, ponieważ nie mogła otrzymać tego, czego pragnęła lub odebrano to pani; albo chciała pani przejść przez szczególne drzwi, które okazały się szczelnie zamknię­te. Tak jak cierpienie i przyjemność powodują zamknięcie się w sobie, tak też akceptacja i upór wpędzają w mrok własnego odosobnienia. My nie żyjemy, my nieustannie popełniamy samobójstwo. Życie zaczyna się dopiero wtedy, gdy samobójcze działania ustają.


"Rozumiem, o co panu chodzi. Widzę, co uczyniłam. Ale co mam teraz robić? Jak mam powrócić do życia po długich latach śmierci?"


Nie może pani powrócić, bo gdyby tak się stało, powieli pani stary schemat, cierpienie podąży za panią tak jak gnana wiatrem chmura. Jedyne, co może pani uczynić, to dostrzec, iż spędzać swe życie w odosobnieniu, w ukryciu, domagając się trwania przyjemności - znaczy przywoływać odrębność, która niesie ze sobą śmierć. W odosobnieniu nie ma miłości. Miłości obca jest tożsamość. Przyjemność i dążenie do niej wznoszą wokół mur odrębności. Gdy niknie wszelkie zaangażowanie, nie ma śmierci. Samowiedza to otwarte drzwi.


5


Medytacja to zaniechanie słów. Słowo będące myślą nie wywołuje ciszy. Działanie wypływające z ciszy nie ma nic wspólnego z działaniem zrodzonym przez słowo; medytacja jest uwalnianiem umysłu od wszelkich symboli, koncepcji i wspomnień.


Tego wiosennego ranka wysokie topole okryte świeżymi liśćmi tańczyły na wietrze. Na wzgórzach kwitło mnóstwo migdałowców, wiśni i jabłoni. Cała ziemia tętniła życiem. Cyprysy stały majestatyczne i powściągliwe, ale kwitnące drzewa dotykały się gałęziami, a rzędy topoli rzucały migotliwe cienie. Po drugiej stronie szosy połyskiwała woda, która w końcu miała się stać starą rzeką.


Powietrze pachniało, a każde ze wzgórz było inne od pozostałych. Na niektórych stały otoczone drzewami oliw­kowymi domy, do których wiodły cyprysowe aleje. Wśród tych łagodnych wzgórz wiła się droga.


Mocny samochód jakoś pasował do tego roziskrzonego poranka, pełnego wielkiego piękna. Wydawało się, że pośród tych wzgórz panuje nadzwyczajny lad, ale oczywiście wewnątrz każdego z domostw trwał chaos - ludzie spiskujący przeciw sobie, dzieci plączące lub śmiejące się; cały niewidzialny łańcuch niedoli ciągnął się od domu do domu. Nie przerywały go wiosna, jesień i zima.


Jednak tego ranka nastąpiło odrodzenie. Te delikatne listki nie znały zimy ani nadchodzącej jesieni; były bezbronne, a zatem niewinne.


Za oknem widniała stara kopuła katedry zbudowanej z pręgowanego marmuru i wielobarwna dzwonnica; wewnątrz znajdowały się mroczne symbole cierpienia i nadziei. Był to naprawdę piękny poranek, ale, o dziwo, fruwało niewiele ptaków, w tej okolicy bowiem ludzie zabijają je dla rozrywki. Dlatego ich śpiew był bardzo cichy.


Był artystą, malarzem, mężczyzną z długimi włosami i delikatnymi dłońmi. Jak powiedział, miał talent malarski, tak jak inni miewają talent do budowy mostów. Żył w kręgu marzeń o własnych zdolnościach. Czasem się z niego wydostawał - rozmawiał, wyjaśniał - a potem wracał do swej kryjówki. Powiedział, że jego obrazy dobrze się sprzedają i że miał wiele indywidualnych wystaw. W jego głosie wyczuwalna była nutka dumy.


Jest armia zamknięta w kręgu własnych spraw, są ludzie interesu otoczeni stalą i szkłem, a także żony krzątające się po domach i oczekujące na swych mężów i dzieci. Istnieje kustosz muzeum, dyrygent orkiestry, każdy z nich funkcjonuje w obrębie pewnego fragmentu życia. Każdy taki fragment nabiera niesłychanej wagi, pozostając nie związany, sprzeczny z innymi fragmentami. Każdy oferuje swoiste zaszczyty, w jego obrębie istnieją społeczne hierarchie, każdy ma własnych proroków. Fragment religijny nie ma związku z fabryką, a fabryka z artystą; generał nie ma kontaktu z żołnierzami, tak jak ksiądz z ludźmi świeckimi. Te fragmenty tworzą społeczeństwo, aktywiści zaś i reformatorzy próbują te rozbite kawałki jakoś poskładać. A właśnie dzięki tym odizolowanym, rozbitym, wyspecjalizowanym cząstkom człowiek trwa nadal, wraz ze swymi niepokojami, poczuciem winy i obawami. To nas łączy, a nie nasze specjalistyczne dyscypliny.


Ludzi łączy wspólna chciwość, nienawiść i agresja. Z tej przemocy wyrasta kultura, społeczeństwo, w którym żyjemy. Umysł i serce dokonują podziałów - Bóg i nienawiść, miłość i gwałt - a cala ludzka kultura rozszerza się i kurczy w stanie tego rozdwojenia.


Jedności między ludźmi nie zaprowadzi żadna struktura wymyślona przez człowieczy umysł. Współpraca nie leży w naturze intelektu. Niemożliwa jest jedność miłości i nienawiści, a właśnie taki związek umysł próbuje znaleźć i ustanowić. Jedność leży bez reszty poza tym obszarem, a myśl nie jest w stanie jej osiągnąć.


Myśl stworzyła tę kulturę agresji, współzawodnictwa i wojny, a jednak to ona sama po omacku szuka ładu i pokoju. Jest to zadanie niewykonalne. Myśl musi zamilknąć, aby mogła zapanować miłość.


6


Umysł uwalniający się od tego, co znane, jest medytacją. Modlitwa wiedzie od znanego do znanego; może ona wywołać pewne skutki, ale zawsze będzie się mieściła w obrębie tego, co znane - czyli konfliktu, niedoli i zamętu. Medyta­cja jest całkowitym zaprzeczeniem wszystkiego, co umysł nagromadził. To, co znane, jest obserwatorem, a obserwator postrzega tylko przez pryzmat tego, co znane. Obraz dotyczy przeszłości, a medytacja przeszłość unicestwia.


Z tego dużego pokoju roztaczał się widok na ogród otoczony cyprysami, a dalej na klasztor pokryty czerwonym dachem. Wczesnym rankiem, nim słońce wzeszło, zapaliło się tam światło i można było dostrzec przechadzających się mnichów. W ten mroźny poranek wiatr nadciągał z północy, a wielki eukaliptus - górujący nad wszystkimi drzewami i domami - chwiał się bezwolnie w jego podmuchach. Lubił wiatry wiejące znad morza, ponieważ nie były zbyt silne, a rozkosz sprawiał mu łagodny ruch własnego piękna. Rósł tam wczesnym rankiem, rósł tam oblany wieczornym światłem o zachodzie słońca; stanowił jakiś wyraz niezmienności przyrody. Był ostoją dla wszystkich drzew, krzewów i małych roślinek. Musiał być bardzo stary. Ale ludzie nigdy na niego nie patrzyli. Gdyby zaszła potrzeba, wykorzystali­by go do budowy domu i nigdy nie odczuliby jego straty; w tym kraju bowiem drzew nie darzy się szacunkiem, a przyroda odgrywa niewielką rolę, chyba że służy za ozdobę. W ogrodach otaczających wspaniałe wille rosną drzewa, podkreślające zgrabne sylwetki budynków. Jednak ten eukaliptus żadnego domu nie zdobił, stał sam, cudownie spokojny i pełen cichego ruchu; jego cień padał na budynek klasztoru z należącym do niego ogrodem i na ten otoczony zielenią pokój. Rósł tam, rok za rokiem, pełen własnego dostojeństwa.


W pokoju siedziało kilka osób. Przyszli, by kontynuować rozmowę, którą zaczęliśmy przed paroma dniami. Większość stanowili ludzie młodzi, niektórzy chłopcy nosili drugie włosy, inni brody, obcisłe spodnie, dziewczyny miały bardzo krótkie spódniczki, umalowane usta i upięte włosy.


Początkowo mówiliśmy o sprawach błahych; nie byli wystarczająco pewni siebie albo nie wiedzieli, dokąd ich ta rozmowa zaprowadzi. "Oczywiście nie możemy przestrze­gać ustalonego porządku - powiedział jeden z nich - a mimo to w nim tkwimy. Na czym polega nasza więź ze starszym pokoleniem i jego działaniami?"


Zwykły bunt nie stanowi chyba rozwiązania? Bunt jest reakcją, odzewem, który zrodzi swe własne uwarunkowania. Każde pokolenie zostaje uwarunkowane przez pokolenia wcześniejsze i pospolity bunt przeciw temu nie wyzwala uwarunkowanego umysłu. Każda forma posłuszeństwa również stanowi opór, który rodzi gwałt. Gwałt w środowisku studentów, zamieszki w miastach, wojna tocząca się w jakimś odległym miejscu lub w waszych wnętrzach - to wszystko w żaden sposób niczego nie wyjaśni.


"W takim razie, jak mamy działać w ramach społeczeństwa, do którego należymy?"


Jeśli postępujecie niczym reformatorzy, to łatacie społeczeństwo ulegające nieustannej degeneracji, a zatem podtrzymujecie istnienie systemu, który doprowadził do wojen, podziałów i separacji. Faktycznie reformator zagraża fundamentalnej zmianie człowieka. Nie wolno wam wiązać się z żadną społecznością, z żadną religią i społeczną moralnością, w przeciwnym razie usidli was ten sam stary schemat, może tylko nieco zmodyfikowany.


Pozostajecie z niczym nie związani tylko wtedy, gdy wyzbywacie się zawiści i złośliwości, gdy przestajecie czcić sukces albo dążenie do władzy. Możecie z niczym psychologicznie się nie wiązać jedynie pod warunkiem, że rozumiecie siebie. Stanowicie zaś część środowiska naturalnego, część struktury społecznej, którą sami zbudowaliście - wy, którzy jesteście licznymi "wy" wielu żyjących w ciągu tysięcy lat pokoleń, które wytworzyły chwilę obecną. Pojmując siebie jako istoty ludzkie, odkryjecie swą więź z minionymi pokoleniami.


"Ale w jaki sposób można się wyzwolić z silnych uwarunkowań katolickich? To jest tak głęboko w nas zakorzenione, tak głęboko tkwi w nieświadomości".


Niezależnie od tego, czy jesteście katolikami, muzułmanami, wyznawcami hinduizmu czy komunistami, propaganda trwająca od stu, dwustu czy pięciu tysięcy lat stanowi część tej werbalnej struktury wyobrażeń, która tworzy waszą świadomość. To, co jemy, warunkuje nas podobnie jak naciski wywierane przez ekonomię, kulturę i społeczeństwo, w którym żyjemy. Jesteśmy tą kulturą, jesteśmy tym społeczeństwem. Zwykły bunt przeciw niemu jest buntem przeciwko sobie samym. Jeśli powstajecie przeciw sobie, nie wiedząc kim jesteście, to wasza walka jest całkowicie daremna. Ale zdawanie sobie sprawy z tego, kim jesteście - bez potępiania czegokolwiek - taka samoświadomość daje początek działaniu, które nie ma nic wspólnego z działalnością reformatora czy rewolucjonisty.


"Ależ, widzi pan, nasza nieświadomość stanowi wspólne rasowe dziedzictwo i, zdaniem psychoanalityków, to trzeba zrozumieć".


Nie pojmuję, dlaczego przywiązujecie taką wagę do nieświadomości. Jest ona równie trywialna i tandetna jak umysł świadomy, a przydawanie jej znaczenia jedynie ją wzmacnia. Jeśli dostrzegacie jej prawdziwą wartość, więdnie ona niczym jesienny liść. Uważamy, że jedne rzeczy warto zachować, a inne można wyrzucić. Wojna wytwarza pewne marginalne udoskonalenia, ale sama stanowi największe z nieszczęść, jakie nas dotykają. Intelekt w żaden sposób nie rozwiąże naszych ludzkich problemów. Myśl na wiele sposobów próbowała przezwyciężyć nasze udręki i niepokoje i wyjść poza nie. Wybudowała kościoły, wymyśliła zbawców, guru, wynalazła narodowości, podzieliła ludzi w obrębie jednego narodu na różne wspólnoty, klasy, znajdujące się w stanie wzajemnej wojny. Myśl oddzieliła człowieka od człowieka, a doprowadziwszy do anarchii i wielkich cierpień, zaczyna następnie wymyślać strukturę, która miałaby ludzi na powrót zjednoczyć. Wszystkie myślowe dokonania nieuniknienie powodują powstawanie zagrożeń i niepokojów. Nazwanie siebie Włochem, Hindusem czy Amerykaninem stanowi oczywiście objaw choroby umysłowej, a jest to dzieło myśli.


"Miłość udziela na to wszystko odpowiedzi, prawda?"


Znów błądzicie! Czy jesteście wolni od zawiści, od ambicji czy też po prostu używacie słowa "miłość", któremu myśl nadała pewien sens? Jeśli ona mu sens nadała, to nie jest to miłość. Słowo "miłość" nie jest miłością, bez względu na to, co przez nie rozumiecie. Myśl jest przeszłością, wspomnieniem, doświadczeniem, wiedzą, z której pochodzi reakcja na każde wyzwanie. A zatem taka reakcja zawsze jest nieadekwatna i stąd bierze się konflikt. Albowiem myśl jest nieodmiennie stara; nigdy nie bywa nowa. Współczesna sztuka stanowi myślową, intelektualną reakcję, a chociaż udaje, że jest nowa, tak naprawdę jest równie stara, choć nie równie piękna jak te wzgórza. To właśnie całą tę wzniesioną przez myśl konstrukcję - miłość, Boga, kul­turę, ideologię biura politycznego - musimy całkowicie zanegować, aby pojawić się mogło to, co nowe. Nie sposób tego, co nowe, dopasować do starego schematu. Faktycznie boicie się bez reszty ten schemat odrzucić.


"Tak, proszę pana, boimy się. Jeśli go odrzucimy, to co pozostanie? Czym go zastąpimy?"


To pytanie jest wytworem myśli, która dostrzega za­grożenie, a zatem obawia się i pragnie zapewnień, że znaj­dzie coś, czym zastąpiłaby to, co stare. Tak więc znów wpadacie w myślowe sidła. Ale gdybyście faktycznie - a nie werbalnie lub intelektualnie - odrzucili całą tę myślową budowlę, być może znaleźlibyście to, co nowe - nowy sposób życia, widzenia, działania. Negacja jest najbardziej pozytywnym z działań. Negowanie fałszu, nie wiedząc, co jest prawdą, negacja pozornej prawdy w fałszu i negacja fałszu jako fałszu jest natychmiastowym aktem umysłu wolnego od myśli. Widzenie tego kwiatu przez pryzmat wyobrażenia, jakie myśl na jego temat stworzyła, niema nic wspólnego z widzeniem go w sposób bezpośredni. Więź między obserwatorem a kwiatem jest wyobrażeniem, które obserwujący ma o tym, co obserwuje, zaś to wyobrażenie tworzy między nimi olbrzymi dystans.


Gdy nie ma wyobrażeń, interwał czasowy niknie.


7


Medytacja jest zawsze czymś nowym. Nie jest to proces ciągły, a zatem przeszłość nie pozostawia na niej śladów. Jest niczym płomień świecy zgaszony i zapalony raz jeszcze. Nowy płomień nie jest płomieniem poprzednim, choć świeca pozostaje ta sama. Medytacja zyskuje ciągłość jedynie wtedy, gdy myśl ją zabarwia, kształtuje i wyznacza dla niej cel. Cel i sens, przypisywane jej przez myśl, zamykają ją w niewoli czasu. Ale medytacja nie tknięta myślą biegnie własną drogą, która nie ma nic wspólnego z czasem. Czas implikuje to, co stare, i to, co nowe, jako ruch od wczoraj­szych korzeni do jutrzejszego rozkwitu. Ale medytacja kwitnie zupełnie inaczej. Ten kwiat nie jest wytworem wczorajszych doznań, a zatem w ogóle nie jest zakorzeniony w czasie. Jego trwanie nie ma z czasem nic wspólnego. Słowo "ciągłość" w odniesieniu do medytacji jest zwod­nicze, gdyż to, co było - dzień wczorajszy - dziś się nie pojawia. Dzisiejsza medytacja jest nowym przebudzeniem, nowym rozkwitem piękna dobroci.


Samochód jechał wolno przez zatłoczone, wąskie ulice wielkiego miasta, wśród autobusów, ciężarówek, aut i całe­go tego zgiełku. Zewsząd otaczało go morze domów zaj­mowanych przez rodziny mieszkań, morze sklepów; miasto rozrastało się we wszystkich kierunkach, niszcząc okolicę. W końcu wydostaliśmy się na tereny wiejskie pełne zielo­nych pól porośniętych pszenicą i wielkich zagonów po­krytych żółtymi kwiatami gorczycy. Kontrast między inten­sywnymi barwami zieleni i żółci był równie uderzający jak ten między zgiełkiem miasta a ciszą tej okolicy. Szosa, wznosząc się i opadając, wiodła na północ. Wokół były lasy, strumienie, a nad nami piękne, błękitne niebo.


Był wiosenny poranek. W lesie rosło mnóstwo niebieskich kwiatów, a dalej, niemal aż po horyzont, ciągnął się łan żółtej gorczycy. Potem prawie bez końca rozciągały się pola zielonej pszenicy. Szosa mijała wsie i miasta, wreszcie bocz­na droga zaprowadziła nas do pięknego lasu pełnego mło­dych, wiosennych liści i zapachu wilgotnej ziemi; panował tam ten szczególny nastrój wiosny, czuło się powiew nowe­go życia. Patrząc na ten skrawek ziemi - na drzewa, delikatne listowie i przepływający strumień - zlałeś się niemal w jedno z przyrodą. Nie było to romantyczne uczucie czy wyobrażone doznanie, ty faktycznie byłeś tym wszyst­kim - błękitnym niebem i rozkwitającą ziemią.


Droga wiodła do starego domu z aleją wysokich buków pokrytych młodymi, świeżymi liśćmi; popatrzyłeś przez nie na błękitne niebo. Był piękny poranek. Czerwony buk, choć bardzo wysoki, wciąż jeszcze był młody.


Wysoki, potężny mężczyzna o wielkich dłoniach wypełnił sobą olbrzymi fotel. Miał życzliwą twarz, był skory do śmiechu. Nudne życiowe sprawy, rutyna i monotonia co­dziennej egzystencji nazbyt dręczą i otępiają nasze serca. Dowcip lub żartobliwe powiedzonka rozśmieszają nas, lecz nie ma śmiechu w naszych wnętrzach; najwyraźniej po­wszechnie panuje dojrzewająca w ludziach gorycz. Nie do­strzegamy płynącej wody i nie śmiejemy się z nią razem; to przykre widzieć, jak blask naszych oczu z dnia na dzień blednie. Wydaje się, że nawał udręk i rozpaczy zabarwia całe nasze życie obietnicą nadziei i przyjemności, ukształ­towaną przez myśl.


Interesował się tą szczególną filozofią narodzin i akcep­tacji ciszy, której nigdy zapewne nie zaznał. Nie można kupić ciszy, tak jak kupuje się dobry ser. Nie można jej wyhodować niczym piękną roślinę. Nie wywołują jej żadne działania umysłu lub serca. Cisza powstająca w miarę słu­chania muzyki, spowodowana przez nią, jest jej wytworem. Cisza nie jest doznaniem, poznaje się ją dopiero wtedy, gdy już minęła.


Usiądź czasem na brzegu rzeki i popatrz na wodę. Nie pozwól, by zahipnotyzował cię jej ruch, światło, przejrzys­tość i głębia nurtu. Patrz bez żadnych poruszeń myśli. Cisza jest wokół ciebie, w tobie, w wodzie i w tych jakże nieru­chomych drzewach. Nie można zabrać jej do domu, za­trzymać w umyśle lub w dłoni, nie wolno sądzić, że osiąg­nęło się jakiś nadzwyczajny stan, bo w takim razie nie jest to cisza, lecz tylko wspomnienie, fantazja, romantyczna ucieczka od codziennego zgiełku życia.


Wszystko istnieje dzięki ciszy. Muzyka, którą słyszałeś dziś rano, z ciszy do ciebie dotarła, a posłyszałeś ją, ponie­waż byłeś cichy, a ona cicho popłynęła dalej.


Jednak my tej ciszy nie słuchamy, nasze uszy bowiem wypełnia myślowa paplanina. Kiedy kochasz, a nie ma ciszy, myśl przeobraża uczucie w społeczną rozrywkę, a kul­turę tego społeczeństwa stanowi zazdrość, jego bogowie zaś są wytworem umysłu i rąk. Cisza jest tam, gdzie ty jesteś, w tobie i poza tobą.


8


Medytacja koncentruje w sobie całą energię. Nie groma­dzi się jej po trochu, odrzucając to i tamto, chwytając coś, trzymając się czegoś innego; raczej, nie dokonując żadnych wyborów, bez reszty odrzuca się energię jałową. Wybór jest rezultatem zamętu; istotą jałowej energii zaś jest zamęt i konflikt. By nieustannie widzieć jasno to, co jest, trzeba skupić całą energię, nie ma w tym sprzeczności czy roz­dwojenia. Pełnej energii nie zyskuje się dzięki abstynencji, dzięki ślubom czystości i ubóstwa, albowiem każde po­stanowienie i akt woli energię trwoni, gdyż uczestniczy w tym myśl, a jest ona, w przeciwieństwie do percepcji, energią jałową. Widzenie nie jest rozmyślnym wysił­kiem. Nie istnieje "zobaczę", jest tylko widzenie. Obserwacja likwiduje tego, kto obserwuje, i wówczas nie trwoni się energii. Gdy ten, kto myśli, próbuje obserwować, marno­trawi energię. Miłość nie jest energią jałową, ale gdy myśl przekształca ją w przyjemność, wtedy ból tę energię roz­prasza. Energia - medytacja - nieustannie się rozprze­strzenia, a codzienne czynności stają się jej częścią.


Tego ranka nadciągający z zachodu wiatr kołysał topolą. Każdy liść szeptał coś do niego; każdy liść tańczył, drżąc z radości, jaką wzbudzał w nim ten wiosenny poranek. Było bardzo wcześnie. Na dachu śpiewał kos. Siadywał tam zawsze nad ranem i pod wieczór, czasem rozglądając się wokół w milczeniu, innym razem nawołując i czekając na odpowiedź. Siedział przez kilka minut, a potem odtruwał. Teraz jego żółty dziób połyskiwał w porannym świetle. Gdy odleciał, chmury nadciągnęły i wypełniły całą okolicę aż po horyzont, piętrząc się jedna nad drugą, tak jakby ktoś je starannie poukładał. Płynęły w dal i wyglądało to tak, jakby unosiły ze sobą całą ziemię - kominy, anteny telewizyjne i bardzo wysoki budynek stojący po przeciwnej stronie drogi. Wreszcie chmury oddaliły się i wiosenne niebo znów było błękitne, czyste; taką beztroską świeżość miewa ono tylko o tej porze roku. Jego błękit zdumiewał, a na ulicy za oknem panowała prawie zupełna cisza. Słychać było stukot obcasów o chodnik i przejeżdżającą w oddali ciężarówkę. Dzień miał się wkrótce zacząć. Gdy tak patrzyłeś przez okno na tę topolę, ujrzałeś wszechświat w całym jego pięknie.


"Czym jest rozumienie? - zapytał. - Bardzo wiele pan o tym mówi i chciałbym poznać pańskie na ten temat poglądy".


Pogląd i jego wyjaśnienie nie są prawdą. Bez końca można dyskutować na temat rozmaitości poglądów, mówić o ich poprawności albo wykazywać ich błędność, ale żaden pogląd, choćby był nie wiadomo jak dobry i uzasadniony, nie jest prawdą. Jest zawsze stronniczy, zabarwiony kulturowo, zależny od wychowania i posiadanej wiedzy. Dla­czego umysł w ogóle ma być obciążony poglądami, opiniami o tej czy o tamtej osobie, książce czy idei? Dlaczego nie miałby być pusty? Tylko pusty umysł może jasno widzieć.


"Ale my wszyscy mamy mnóstwo poglądów. Moja opinia o obecnym przywódcy politycznym została ukształtowana przez to, co on powiedział i uczynił, a bez niej nie mógłbym na niego głosować. Czyż poglądy nie są niezbędne do tego, by działać?"


Poglądy można rozwijać, kształtować i utrwalać, a więk­szość działań zależy od tego, czy coś się lubi lub nie. Utrwalanie doświadczeń i wiedzy wyraża się w działaniu, ale takie działanie dzieli i odseparowuje człowieka od czło­wieka; pogląd i wiara uniemożliwiają obserwację tego, co faktycznie jest. Widzenie tego, co jest, stanowi część takiego rozumienia, o które pan pyta. Nie ma rozumienia, jeśli ciało i umysł nie są wrażliwe - gdy brak wrażliwości uczuć i jasności obserwacji. Emocjonalizm i sentymentalizm stę­piają wrażliwość uczuć. Wrażliwość w jednej dziedzinie, a jej brak w innej wiodą do sprzeczności i konfliktów, a to przeczy rozumieniu. Rozumienia nie wywołuje zespolenie wielu rozbitych części w całość. Wrażliwość jest uwagą, a ta jest rozumieniem. Rozumienie nie ma nic wspólnego z wie­dzą lub informacją. Wiedza jest zawsze przeszłością; można ją przywołać po to, by działać w teraźniejszości, ale ona teraźniejszość ogranicza. Rozumienie odbywa się zawsze w chwili obecnej i nie ma nic wspólnego z czasem.


9


Medytacja uwalnia umysł od wszelkiej nieuczciwości. Myśl nieuczciwość rodzi. Myśl, próbując być uczciwa, do­konuje porównań, a zatem staje się nieuczciwa. Jest tak dlatego, że każde porównanie prowadzi do stosowania wykrętów. Uczciwość nie jest przeciwieństwem nieuczciwo­ści. Nie jest zasadą. Nie polega na stosowaniu się do jakiegoś wzorca, jest raczej całościowym postrzeganiem tego, co jest. Medytacja zaś to ruch tej uczciwości w ciszy.


Nad ranem było pochmurno i mroczno. Nagie drzewa w lesie stały w milczeniu. Między nimi rosły krokusy, żonkile ijasnożółte forsycje. Z oddali wyglądały one niczym żółte plamy na zielonym trawniku. Gdy podszedłeś bliżej, zostałeś oślepiony jaskrawością tej żółci; ona była Bogiem. Nie utożsamiałeś się z tą barwą ani nie czułeś, że z prze­strzenią wypełniającą świat żółcią tworzycie jedność - nie było ciebie, który by na nią patrzył. Istniała tylko ta barwa i nic poza nią. Znikły wszelkie odgłosy, nie było kosa śpiewającego swą poranną pieśń, głosów przechodniów, hałaśliwego samochodu, który przemknął tuż obok. Ona istniała, nic więcej. W tym istnieniu było piękno i miłość.


Wróciłeś do lasu. Spadło parę kropel deszczu i las opus­toszał. Właśnie nadeszła wiosna, ale tu na północy drzewa nie miały jeszcze liści. Stały jakby zamroczone przez chłody zimy w oczekiwaniu na słońce i cieplejszą pogodę. Obok przejechał jeździec na koniu, z którego lał się pot. Pełen gracji i ruchu wierzchowiec był ważniejszy niż człowiek; jeździec w bryczesach, wypolerowanych butach i dżokejce na głowie wyglądał niepozornie. Koń był rasowy i unosił wysoko głowę. Człowiek, mimo że jechał konno, sprawiał w tym świecie wrażenie intruza, ale koń wydawał się częścią tej przyrody, niszczonej z wolna przez ludzi.


Ogromne drzewa, dęby, wiązy i buki, stały bezgłośnie. Podłoże zaścielały zeszłoroczne liście, a ziemia sprawiała tutaj wrażenie bardzo starej. Prawie nie było słychać pta­ków. W pewnej chwili ozwał się kos, a niebo się przejaśniało.


Gdy pod wieczór wróciłeś, niebo było bardzo czyste, a te olbrzymie drzewa zalewało dziwne światło pełne cichego ruchu.


Światło to rzecz niezwykła; im dłużej na nie patrzysz, tym staje się głębsze i rozleglejsze. Drzewa pochwycił jego ruch. Widok był wstrząsający, żadne płótno malarskie nie mogło­by oddać jego piękna. Było to coś więcej niż promienie zachodzącego słońca; więcej niż to, co widziały twoje oczy. Tak jakby na ziemi spoczęła miłość. Znów ujrzałeś tę żółtą plamę forsycji, a ziemia się weseliła.


Przyszła z dwiema córkami, ale zostawiła je przed domem, aby bawiły się na świeżym powietrzu. Była młodą kobietą, ładną i dobrze ubraną; sprawiała wrażenie dość niecierpliwej, ale i utalentowanej. Powiedziała, że jej mąż pracuje w jakimś biurze, a ona czuje, że życie upływa. Jej szczery uśmiech mącił jakiś szczególny smutek. Zapytała: "Na czym polega więź? Od kilku lat jestem zamężna. Chyba kochamy się wzajemnie, ale czegoś strasznie w naszym związku brakuje".


Czy naprawdę chce pani głęboko w to wniknąć?


"Chcę, przebyłam długą drogę, by o tym z panem pomó­wić".


Mąż pracuje w biurze, a pani w domu, oboje macie swoje ambicje, przeżywacie własne frustracje, bóle i lęki. On chce zostać ważnym kierownikiem i obawia się, że nie zdoła tego osiągnąć, bo inni go wyprzedzą. Porusza się w swoim kręgu ambicji, frustracji, pogoni za spełnieniem, a pani - w swo­im. On wraca zmęczony, poirytowany, z lękiem w sercu, i wnosi to napięcie do domu. Pani po długim dniu także jest zmęczona dziećmi i całą tą resztą. Oboje wypijacie po kieliszku wina, by uspokoić nerwy i zaczynacie wymuszoną rozmowę. Potem posiłek, a wreszcie, jakżeby inaczej, łóżko. To właśnie nazywamy wzajemną więzią - każde z was żyje w kręgu swych egocentrycznych działań, a spotykacie się w łóżku. Oto co nazywamy miłością. Jest w tym, rzecz jasna, nieco czułości, trochę rozmów, czasem któreś z was poglasz-cze po główkach dzieci. A wreszcie nadejdzie starość i śmierć. Oto co nazywamy życiem. Wy ten sposób życia akceptujecie.


"A cóż innego można robić? Tak nas wychowano, wy­kształcono. Potrzebujemy bezpieczeństwa, trochę tych dob­rych rzeczy, które może dać życie. Nie pojmuję, jak można postępować inaczej?"


Czy wiąże nas pragnienie bezpieczeństwa? Czy może zwyczaj, akceptacja społecznych wzorców - idei męża, żony i rodziny? W tym wszystkim chyba bardzo niewiele jest szczęścia?


"Jest nieco szczęścia, ale zbyt wiele trzeba zrobić, zbyt licznych spraw dopilnować. Tak wiele trzeba przeczytać, by zyskać należytą wiedzę. Brakuje czasu na namysł. Oczywiś­cie nie jestem naprawdę szczęśliwa, ale jakoś żyję".


Wszystko to nazywa się życiem we wzajemnej więzi - choć oczywiście żadnej więzi w tym nie ma. Fizycznie można być przez chwilę razem, ale każde z was żyje we własnym, odrębnym świecie, ze swymi niedolami, a prawdziwe spot­kanie - nie tylko fizyczne, ale o wiele głębsze i szersze - nigdy nie następuje. Czy nie jest to wina społeczeństwa, kultury, w której nas wychowano i która tak łatwo nas pęta? To społeczeństwo - zepsute, skorumpowane i niemoral­ne - stworzyli ludzie. Trzeba je zmienić, a nie można tego dokonać, dopóki ludzie, którzy je wznieśli, nie zmienią samych siebie.


"Być może rozumiem to, co pan mówi, i może się zmienię, ale co z nim? Walka, osiągnięcia, stawanie się kimś spra­wiają mu wielką przyjemność. On nie zamierza się zmienić i w ten sposób wracamy do punktu wyjścia -ja, nieśmiało próbująca wyrwać się ze swego zamknięcia, i on, coraz bardziej wzmacniający swą ciasną życiową celę. Jaki to wszystko ma sens?"


Tego rodzaju egzystencja w ogóle nie ma sensu. Myśmy stworzyli to życie, jego codzienne okrucieństwo i brzydotę, a także rzadkie chwile radości; a zatem my musimy dla tego wszystkiego umrzeć. Widzi pani, naprawdę nie istnieje jutro. Myśl wynalazła jutro, aby realizować swe tandetne ambicje i osiągać spełnienie. Myśl tworzy wiele jutrzejszych dni, ale faktycznie jutra nie ma. Umrzeć jutro, znaczy żyć dziś pełnią życia. Jeśli pani to uczyni, cała pani egzystencja się zmieni. Albowiem nie kocha się jutro, miłość nie jest przed­miotem myśli, nie ma przeszłości i przyszłości. Jeśli dziś żyje się pełnią życia, staje się ono niesłychanie intensywne, a jego piękno - nie skażone przez ambicję, zazdrość czy czas - wiąże nas nie tylko z ludźmi, ale także z przyrodą - z kwiatami, ziemią i niebem. Jest w tym intensywna czys­tość. A życie wówczas nabiera zupełnie innego sensu.


10


Nie można przystąpić do medytacji; ona musi nastać, choć się jej nie szuka. Jeśli próbujesz ją znaleźć lub pytasz, jak medytować, to metoda nie tylko jeszcze bardziej cię uwarunkuje, ale wzmocni też uwarunkowania obecne. Me­dytacja naprawdę jest odrzuceniem całej myślowej struk­tury. Myśl ma strukturę, jest racjonalna lub nieracjonalna, obiektywna lub chora, a kiedy spróbuje medytować, za­czynając od argumentów lub od stanu neurotycznego i peł­nego sprzeczności, to z pewnością, na skutek działania mechanizmu projekcji, uzna swą własną strukturę za istotną rzeczywistość. Podobnie wierzący, który medytuje nad swą wiarą, wzmacnia i uświęca to, co sam, powodowany lękiem, stworzył. Słowo jest obrazem lub wyobrażeniem, a gdy oddajemy mu cześć, następuje śmierć.


Dźwięk tworzy własną klatkę, a następnie zgiełk myśli łączy się z nią i właśnie to słowo i ten dźwięk oddzielają tego, kto obserwuje, i to, co obserwowane. Słowo jest nie tylko jednostką językową, nie tylko dźwiękiem, ale również symbolem, przypomnieniem zdarzenia wyzwalającym wspomnienia i myśli. W medytacji słowo w ogóle się nie pojawia. Korzenie lęku tkwią w maszynerii słów. Wczesną wiosną w Bois panował dziwny spokój. Mło­dych liści było niewiele, niebo też nie było jeszcze tak intensywnie błękitne, jak to się zdarza z nastaniem radosnej wiosny. Kasztanowce nie zdążyły rozkwitnąć, ale powietrze przesycone było świeżością. W tej części Bois trudno byłoby kogoś spotkać, dochodziły tu tylko odgłosy przejeżdżają­cych w oddali samochodów. Wczesnym rankiem przecha­dzaliśmy się wśród tej łagodnej, wczesnowiosennej świeżo­ści. On dyskutował, kwestionował i pytał, co ma robić.


"Ta nieustanna analiza, introspekcyjne dociekania, ta czujność trwają chyba bez końca. Próbowałem tak wielu rzeczy; wygolonych guru i brodatych guru, rozmaitych systemów medytacji - zna pan te wszystkie sztuczki - a w końcu odczuwa się tylko niezaspokojenie i pustkę".


Dlaczego nie zacząć z drugiego końca, o którym nicze­go się nie wie - od drugiego brzegu, którego stąd dojrzeć nie sposób? Zacząć od nieznanego raczej niż od znanego, albowiem nieustanne badania i analizy jedynie wzmacnia­ją i dodatkowo uwarunkowują to, co znane. Jeśli umysł żyć będzie na drugim końcu, to takie problemy się nie pojawią.


"Ale w jaki sposób mam zacząć z drugiego końca? Nie znam go, nie dostrzegam".


Pytając "w jaki sposób mam zacząć z drugiego końca?", nadal zadaje się pytanie z miejsca, w którym pan się teraz znajduje. Proszę zatem nie pytać, ale wyruszyć z drugiego brzegu, o którym nie wie pan niczego, z innego wymiaru, którego przebiegła myśl nie zdoła pojąć.


Przez jakiś czas milczał. Nie opodal przefrunął bażant. Zalśnił w słońcu i znikł pod krzakami. Gdy za chwilę znów się pojawił, otaczało go jakieś pięć lub sześć samic o barwie suchych liści, on zaś władczo stał pośród nich.


Mężczyzna był tak zafrapowany, że nie zauważył bażan­ta, a gdy mu go wskazaliśmy, rzekł "Jaki piękny!" Były to tylko słowa, gdyż jego umysł bez reszty zajmował problem, w jaki sposób zacząć od czegoś, czego się nie zna. Na kamieniu młoda jaszczurka, długa i zielona, wygrzewała się w słońcu.


"Nie pojmuję, jak mam zacząć od tamtego końca. W ogó­le nie rozumiem tego mętnego stwierdzenia, tego zdania które, przynajmniej dla mnie, w ogóle nie ma sensu. Mogę zmierzać jedynie ku temu, co znam".


A cóż takiego pan zna? Zna pan wyłącznie to, co już się skończyło, minęło. Zna pan tylko dni wczorajsze, a my mówimy: zacznij od tego, czego nie znasz i żyj tam. Pytając "Jak mam tam żyć?", przywołuje pan wczorajsze schematy. Ale żyjąc z tym, co nieznane, żyjemy wolni. Z takiej wolno­ści wypływają nasze działania i ostatecznie - to jest miłość. Jeśli powiada się "Wiem, czym jest miłość", to nie wie się, czym ona jest. Oczywiście, nie jest ona pamięcią, wspo­mnieniem o przyjemności. A skoro tak, to żyjmy z tym, czego nie znamy.


"Naprawdę nie wiem, o czym pan mówi. Jeszcze bardziej gmatwa pan ten problem".


Proszę o rzecz bardzo prostą. Powiadam, że im dłużej się kopie, tym więcej ma się do wykopania. Samo kopanie uwarunkowuje, a każde machnięcie łopatą to krok wiodący donikąd. Pragnie pan nowych szczebli dla siebie skonstru­owanych lub pragnie pan wykonać swe własne szczeble, które zaprowadzą w zupełnie inny wymiar. Ale jeśli nie wie pan, czym ten nowy wymiar jest - faktycznie, a nie w do­mysłach - to jakiekolwiek szczeble lub kroki pan wykona, zawiodą one jedynie do tego, co już znane. Proszę zatem to wszystko porzucić i zacząć z drugiego końca. Proszę zamil­knąć, a odkryje pan.


"Ale ja nie wiem, jak zamilknąć!"


Wrócą pan znów do owych "jak", którym nie ma końca. Wszelka wiedza jest szkodliwa. Jeśli się wie, już się jest we własnym grobie. Istnienie nie jest wiedzą.


11


W świetle medytacji wszystkie problemy nikną. Tego światła nie zrodził odwieczny ruch myśli. Nie zrodziła go także samowiedza. Nie zapala go czas ani akty woli. Rozbłyska w medytacji. Medytacja nie jest sprawą prywat­ną; nie jest osobistym poszukiwaniem przyjemności; przyje­mność zawsze dzieli i izoluje. W medytacji linia oddzielają­ca ciebie i mnie niknie; w niej światło ciszy unicestwia wiedzę dotyczącą "ja". Owo "ja" można badać bez końca, zmienia się ono bowiem z dnia na dzień; a jednak jego zasięg jest zawsze ograniczony, choćbyśmy uważali go za nie wiadomo jak bardzo rozległy. Cisza jest wolnością, a wolność nastaje wraz z zaprowadzeniem raz na zawsze całkowitego ładu.


W lesie nad morzem nieustanny wiatr powykręcał sosny, dlatego były niskie, a na ich gałęziach brakowało igieł. Zaczęła się wiosna, ale nie dla tych sosen. Trwała, ale jakże odległa od nich, jakże daleka od tego nieustannego wiatru i powietrza o słonym smaku. Wszystkie źdźbła traw i wszys­tkie liście krzyczały świeżą zielenią, każdy kasztan kwitł zalany słonecznym światłem. Można tu było dostrzec i ka­czki z pisklętami, i tulipany, i narcyzy. Ale sosny stały nagie, nie rzucały cieni, każde drzewo trwało w agonii, poskręcane, skarłowaciałe, nagie. Morze było zbyt blisko. Panowało w tym miejscu swoiste piękno, ale drzewa spoglądały na tamte lasy w oddali z milczącą udręką, gdyż tego dnia wiał bardzo silny, zimny wiatr; wznosiły się ogromne fale, a wi­chura odepchnęła wiosnę w głąb lądu. Nad morzem unosiły się mgły, a pędzące chmury okryły ziemię, kanały, lasy i okoliczne równiny. Nawet tulipany rosnące tuż przy ziemi chwiały się, a ich intensywne barwy tworzyły wstęgę jasnego światła pośród pól. W lasach mieszkały ptaki, ale nie wśród tych sosen; może tylko dwa kosy z jasnożóltymi dziobami, jeden lub dwa gołębie. To cudowne widzieć takie światło na wodach.


Wielki mężczyzna, potężnie zbudowany, o ogromnych dłoniach był zapewne bardzo bogaty. Kolekcjonował współczesne obrazy i szczycił się swoimi zbiorami, które wysoko oceniali krytycy. Gdy opowiadał o tym, w jego oczach jaśniała duma. Miał wielkiego, ruchliwego psa sko­rego do zabawy; żywszego niż jego pan. Pies chętnie pobiegł­by wśród wydm, po trawie pod wiatr, ale usiadł posłusznie tam, gdzie pan mu rozkazał, i wkrótce znudzony zasnął.


Posiadane przez nas rzeczy bardziej posiadają nas niż my je. Zamek, dom, obrazy, książki, wiedza stają się o wiele ważniejsze, bardziej istotne niż sam człowiek.


Powiedział, że bardzo dużo przeczytał, a w jego bibliotece stały książki wszystkich współczesnych autorów. Rozpra­wiał o duchowym mistycyzmie i o dręczącym kraj nar­kotycznym szaleństwie. Był typowym, bogatym człowie­kiem sukcesu, ale za tym wszystkim kryła się pustka i po­wierzchowność, której nigdy nie zapełnią książki, obrazy czy znajomość zasad handlu.


Właśnie taki jest smutek życia - pustka, którą próbuje­my zapełnić każdą umysłową sztuczką, jaką zdołamy wymy­ślić. Ale ta pustka trwa. Jej smutek wyraża się w daremnych próbach, aby coś posiadać. One z kolei wiodą do dominacji i utwierdzania swego "ja", jego pustych słów i bogatych wspomnień o rzeczach, które minęły i nigdy już nie wrócą. A myśl, która izoluje, tę właśnie pustkę i samotność rodzi i podtrzymuje dzięki stworzonej przez siebie wiedzy.


To właśnie ów smutek daremnych wysiłków niszczy czło­wieka. Jego myśl nie dorównuje komputerom, ale stanowi jego jedyne narzędzie służące borykaniu się z problemami życia. Dlatego one go niszczą. Najprawdopodobniej w chwi­li śmierci człowiek będzie uświadamiał sobie wyłącznie ów smutek zmarnowanego życia, lecz wtedy będzie za późno.


Tak więc posiadane rzeczy, charakter, osiągnięcia, za­mknięta w domu żona - nabierają ogromnej wagi, a ów smutek odsuwa miłość na dalszy plan. Można mieć albo jedno, albo drugie; obu naraz posiąść nie sposób. Jedno rodzi cynizm i gorycz, a to są jedyne owoce, które człowiek zbiera; drugie znajduje się daleko, za wszystkimi lasami, za wszystkimi górami.


12


Wyobraźnia i myśl nie odgrywają w medytacji żadnej roli. One zniewalają, a medytacja wyzwala. Dobro nie ma nic wspólnego z przyjemnością; pierwsze niesie wolność, drugie prowadzi do zniewolenia przez czas. Medytacja to wyzwolenie się z czasu. Czas jest tym, kto obserwuje, doświadcza, myśli - czas jest myślą; w medytacji wykracza się poza i ponad zakres jego działania.


Wyobraźnia zawsze działa i będzie działać w obrębie czasu, choćby nie wiadomo w jak bardzo ukryty i sekretny sposób. Myślowa aktywność nieuchronnie będzie wieść do konfliktu i do zniewolenia przez czas. Medytowanie oczysz­cza nas z czasu.


Jezioro było widoczne z odległości wielu kilometrów. Prowadziła do niego kręta droga biegnąca wśród łanów zboża i sosnowych lasów. Panował w tej okolicy wzorowy porządek. Drogi lśniły czystością, porządnie utrzymane były też farmy pełne bydła, koni, kurczaków i świń. Wśród pofałdowanych wzgórz zjeżdżałeś w kierunku je­ziora, po obu stronach pięły się ośnieżone szczyty. Wczes­nym rankiem niebo było czyste, a śnieg lśnił tysiącem iskier.


W tym kraju od wielu wieków nie było wojen, czuło się solidne bezpieczeństwo i nie zakłóconą niczym rutynę życia codziennego prowadzącą do otępienia i obojętności ustatkowanego, dobrze rządzonego społeczeństwa.


Droga była gładka, porządnie utrzymana, dość szeroka na to, aby samochody mogły się łatwo mijać. Wjechawszy na wzgórze, znalazłeś się wśród sadów. Nieco dalej zieleniła się wielka plama plantacji tytoniu. Podjechawszy bliżej, poczułeś silny zapach tytoniowych liści.


Tego ranka, w miarę jak zjeżdżałeś z dużej wysokości, temperatura rosła, a powietrze stawało się coraz cięższe. Spokój tej krainy przeniknął do twego serca, a ty stałeś się jej częścią.


Trwała wczesna wiosna. Nad ranem z północy wiał zimny wiatr, a słońce już zaczęło rzucać ostre cienie. Wysoki, potężny eukaliptus chwiał się łagodnie na tle domu, samotny kos śpiewał; siedząc na krześle, przypatrywałeś mu się. Zapewne czuł się dość osamotniony, tego ranka bowiem niewiele było ptaków. Wróble siedziały rzędem na murze biegnącym wokół zaniedbanego ogrodu, którego trawnik wymagał strzyżenia. Po południu dzieci wybiegły i bawiły się, słychać było ich krzyki i śmiech. Ganiały wśród drzew, bawiły się w chowanego, ich głośny śmiech napełniał powietrze.


Podczas obiadu wokół stołu zasiadło bodaj osiem osób. Był tam reżyser filmowy, pianista, a także młody student jakiegoś uniwersytetu. Mówili o polityce, zamieszkach w Ameryce i o wojnie, która zdawała się trwać bez końca. Rozmawiali o niczym. Nagle reżyser rzekł "Dla nas, ludzi starszego pokolenia, nie ma w nadchodzącym, współczes­nym świecie miejsca. Znany autor przemawiał niedawno na uniwersytecie, a słuchacze go zmiażdżyli, rozłożyli na obie łopatki. To, co mówił, nijak nie miało się do tego, czego studenci oczekiwali, o czym myśleli, czego się domagali. On głosił swoje poglądy, prezentował swój sposób życia, pod­kreślał ważność własnej osoby, a oni na to zupełnie nie zważali. Znam go i wiem, co czuł. Zupełnie się pogubił, choć się do tego nie przyznał. Pragnął, by młodsze pokolenie go zaakceptowało, oni zaś nie uznali jego szacownego, trady­cyjnego sposobu życia, choć przecież w swoich książkach pisał o zorganizowanej zmianie... Sam widzę- ciągnął reżyser - że nie ma żadnej więzi ani kontaktu między mną a kimś z młodszego pokolenia. Czuję, że jesteśmy hipo­krytami".


Powiedział to człowiek, który ma w dorobku wiele zna­nych filmów awangardowych. Mówił to bez goryczy. Po prostu stwierdzał fakt, uśmiechając się i wzruszając przy tym ramionami. Szczególnie rozczulająca była jego szcze­rość wraz z towarzyszącą jej zwykle domieszką pokory.


Młody pianista porzucił dobrze zapowiadającą się karie­rę, sądził bowiem, że cały ten świat impresariów, koncertów, publiczności i związanych z tym pieniędzy to pełne splen­doru oszustwo. On sam pragnął wieść życie inne, religijne.


"To samo dzieje się na całym świecie - powiedział. - Wróciłem właśnie z Indii. Tam przepaść między przeszłoś­cią a teraźniejszością jest chyba jeszcze większa. Tradycja w tym kraju ma niesłychane znaczenie, a przeszłość jest bardzo żywotna i zapewne w końcu wchłonie także młodsze pokolenie. Mam jednak nadzieję, że znajdzie się paru ta­kich, którzy oprą się tradycji i zapoczątkują nowy proces. Zauważyłem też, gdyż sporo podróżowałem -mówił dalej pianista - że młodsi ludzie (a ja jestem w porównaniu z nimi stary) coraz bardziej wyłamują się z ustalonego porządku. Być może zagubili się w świecie narkotyków i wschodniego mistycyzmu, ale to oni niosą z sobą obietnicę, nową żywotność. Odrzucają Kościół, opasłych księży, roz­budowaną hierarchię religijnego świata. Nie chcą mieć nic wspólnego z polityką i wojnami. Być może z nich wyłoni się zarodek tego, co nowe".


Student cały czas milczał, jadł spaghetti i wyglądał przez okno; ale też przysłuchiwał się rozmowie. Był dość wstyd­liwy i choć nie lubił nauki, poszedł na uniwersytet i słuchał profesorów, którzy nie potrafili go należycie uczyć. Bardzo wiele czytał; lubił zarówno literaturę angielską, jak i rodzi­mą, opowiadał o tym przy innych okazjach.


"Choć mam dopiero dwadzieścia lat, to już, w porównaniu z piętnastolatkami, jestem stary - oznajmił. - Ich mózgi pracują szybciej, są bystrzejsi, widzą jaśniej i prędzej ode mnie pojmują, o co chodzi. Wiedzą chyba o wiele więcej, w porów­naniu z nimi czuję się stary. A jednak całkiem zgadzam się z tym, co dotąd powiedziano. Czujecie się hipokrytami, mówicie jedno, a robicie drugie. Można to zrozumieć w przy­padku polityków i księży, zdumiewa mnie jednak, dlaczego inni przyłączają się do tego świata hipokryzji? Wasza moral­ność cuchnie; wy chcecie wojen. Jeśli o nas chodzi, to nie czujemy nienawiści do Murzynów, do ludzi czerwonych czy żółtych. Utrzymujemy z nimi przyjazne kontakty. Wiem to, ponieważ wśród nich przebywałem. Ale wy, ludzie starszego pokolenia, stworzyliście świat rasowych podziałów i wojen, który nam jest obcy. Dlatego buntujemy się. Cóż, kiedy nasza rewolta z kolei staje się modna i nawet różni politycy ciągną z niej własne korzyści, wskutek czego nasz pierwotny sprzeciw gdzieś ginie. Być może my też kiedyś staniemy się szacownymi, moralnymi obywatelami. Ale teraz wasza mora­lność budzi w nas wstręt, a własnej moralności nie mamy".


Przez minutę lub dwie panowała cisza; eukaliptus stal bez ruchu, jakby słuchając słów wypowiadanych przy stole. Kos odfrunął, wróble również.


Powiedzieliśmy: Brawo! Macie całkowitą rację. Odrzucać wszelką moralność, znaczy być moralnym, albowiem uzna­na moralność jest moralnością szacowności, a - obawiam się - wszyscy łakniemy szacunku, czyli inaczej mówiąc - pragniemy być uznani za dobrych obywateli w zepsutym społeczeństwie. Opinia szacowności przynosi ogromne ko­rzyści, zapewnia dobrą pracę i stały dochód. Powszechnie uznana moralność chciwości, zazdrości, nienawiści jest spo­sobem życia ludzi statecznych.


Kiedy całkowicie to wszystko odrzucacie, nie tylko wer­balnie, ale i sercem, wtedy stajecie się naprawdę moralni, wasza bowiem moralność wypływa z miłości, a nie z egois­tycznych pobudek, nie wiąże się z osiągnięciami, z miejscem zajmowanym w społecznej hierarchii. Nie sposób tak ko­chać, jeśli należy się do społeczeństwa, w ramach którego pragnie się zdobyć sławę, uznanie, stanowisko. A skoro nie ma w tym społeczeństwie miłości, zatem jego moralność jest niemoralnością. Jeśli się to wszystko z głębi serca odrzuca, to pojawia się cnota przyobleczona w miłość.



13


Medytować - znaczy wykraczać poza czas. Czas to odległość, którą przebywa myśl, coś osiągając. Porusza się ona nieustannie po starej drodze pokrytej nową nawierzch­nią, z nowymi widokami, ale to jest zawsze ta sama droga, która wiedzie donikąd - nie licząc bólu i cierpienia.


Jedynie wtedy, gdy umysł wykracza poza czas, prawda przestaje być abstrakcją. Wówczas radość nie jest ideą wywiedzioną z przyjemności, ale rzeczywistością, która nie ma charakteru werbalnego.


Opróżnianie umysłu z czasu jest ciszą prawdy, a widzenie tego jest działaniem; tak więc nie istnieje podział na po-strzeżenie i na czynność. W chwili oddzielającej widzenie od działania rodzą się konflikt, niedola i zamęt. To, co nie zna czasu, jest wieczne.


Na każdym stole stały żonkile, młode, świeże, prosto z ogrodu, wciąż jeszcze pachnące wiosną. Na stoliku pod ścianą ustawiono lilie, kremowobiałe, jasnożółte w środku. Patrząc na tę kremową biel i jaskrawą żółć, widziało się błękitne niebo rozszerzające się, bezgraniczne, ciche.


Przy prawie wszystkich stołach siedzieli ludzie, bardzo głośno rozmawiali i śmiali się. Jakaś kobieta ukrad­kiem karmiła psa mięsem, którego sama nie mogła zjeść. Wszyscy mieli na talerzach wielkie porcje, widok tych je­dzących ludzi nie był przyjemny. Być może to barbarzyńs­two jeść w obecności innych. Mężczyzna po drugiej stronie sali napełnił już brzuch winem i mięsem, a teraz zapalał olbrzymie cygaro; jego tłusta twarz przybrała błogi wyraz. Jego równie otyła żona zapaliła papierosa. Oboje wyglądali tak, jakby zapomnieli o bożym świecie.


A żółte żonkile sobie stały i nikogo to chyba nie ob­chodziło. Umieszczono je tam dla ozdoby, bez żadnego sensu. Kiedy tak na nie patrzyłeś, ich żółta jasność wypeł­niła hałaśliwą salę. Barwa wywiera na oko ów przedziwny wpływ. Oko jej nie wchłania, ale zdaje się ona wypełniać całe twoje istnienie. Byłeś tą barwą; nie stałeś się nią, lecz byłeś nią, nie utożsamiając się i nie nazywając; taka bez­imienność jest nieskalana. Gdy brak bezimienności, poja­wiają się rozmaite formy przemocy.


Ty zaś zapomniałeś o świecie, o zadymionej sali, ludzkich okrucieństwach i o czerwonym, wstrętnym mięsie; wdzięcz­ne żonkile zdawały się unosić cię poza granice czasu.


Taka jest miłość. Nie ma w niej czasu, przestrzeni i toż­samości. Tożsamość rodzi przyjemność i ból; to ona wywo­łuje nienawiść i wojny, a także wznosi wokół ludzi mury, wokół każdej jednostki, każdej rodziny, każdej wspólnoty. Człowiek ponad murem wyciąga dłoń do drugiego człowie­ka, ale tamten również jest zamknięty w obrębie swego muru; moralność jest słowem łączącym ich obu, szpetnym i daremnym.


Miłość jest zupełnie inna - niczym ten las po drugiej stronie drogi, który nieustannie się odradza, albowiem bez przerwy umiera. Nie ma w niej nic trwałego, czegoś, czego szuka myśl; jest ruchem, którego myśl nigdy nie pojmie, nie dotknie, nie odczuje. Uczucia myśli i uczucia miłości nie mają ze sobą nic wspólnego; pierwsze wiodą do zniewolenia, drugie - do rozkwitu dobroci. Miłość rozwija się poza ramami społeczeństwa, kultury czy religii, natomiast znie­wolenie jest cechą wszystkich społeczeństw, doktryn re­ligijnych i wiary w odrębność. Miłość jest bezimienna, tak więc obca jest jej przemoc. Przyjemność ucieka się do przemocy, gdyż jej czynnikami napędowymi są pra­gnienie i wola. Ani myśl, ani dobre uczynki nie mogą zrodzić miłości. Odrzucenie całego procesu myślowego przeobraża się w piękno działań będące miłością. Bez niego nie istnieje radość prawdy. A tam, na stole, stały żonkile.



14


Medytacja budzi radość zarówno zmysłową, jak i pozazmysłową. Nie trwa ona, albowiem nie ma nic wspólnego z czasem. Szczęście i radość wzajemnej więzi, widok chmury unoszącej ze sobą ziemię czy wiosennego światła na liściach sprawiają rozkosz oku i umysłowi. Myśl może kształtować tę rozkosz, utrwalać ją w obszarze pamięci, ale nie jest to radość medytacji ożywiająca również zmysły. Zmysły muszą być przenikliwe, w żaden sposób nie zniekształcone przez myśl, konformistyczną dyscyplinę i moralność społeczną. Swoboda zmysłów nie oznacza folgowania im: pobłażliwość to myślowa przyjemność. Myśl przypomina dym, który powstaje, gdy płonie ogień, a radość to ogień bez odrobiny wyciskającego z oczu łzy dymu. Przyjemność to jedno, a radość to co innego. Przyjemność jest myślowym zniewo­leniem, radość zaś znajduje się poza i ponad obszarem myśli. Podstawą medytacji jest zrozumienie myśli i przyjemności oraz związanych z nimi moralności i dyscypliny, które przynoszą pocieszenie. Radość medytacji nie trwa, nie ma charakteru czasowego; wykracza poza jedno i drugie, a za­tem jest niezmierzona. Ekstazy medytacji nie znajdziesz w oku tego, kto patrzy, nie stanowi ona doznania tego, kto myśli.


Tego pięknego poranka na czystym, błękitnym niebie pojawiły się przelotne chmury. Niedawno padało i powiet­rze było czyste. Każdy liść lśnił świeżością, ponura zim a już minęła; wszystkie liście, zalane słonecznym światłem, wie­działy, że nic ich nie wiąże z ubiegłoroczną wiosną. Słońce przeświecało przez młode pędy, rzucając łagodne, zielone światło na wilgotną ścieżkę wiodącą przez lasy do głównej drogi, która biegła w stronę wielkiego miasta.


Wokół bawiły się dzieci, ale nie zauważyły tego pięknego, wiosennego dnia. Nie potrzebowały patrzeć, same były bowiem wiosną. Ich śmiech i zabawy stanowiły część tego drzewa, tego liścia i tego kwiatu. Nie fantazjowałeś, czułeś to. Liście i kwiaty jak gdyby uczestniczyły w tym śmiechu, krzyku, jakby stanowiły część balonu, który przeleciał obok. Każde źdźbło trawy, każdy żółty mlecz i delikatny, bezbronny listek, wszystko to stanowiło część dzieci, a one stanowiły część ziemi. Linia oddzielająca człowieka od przy­rody znikła, ale ani mężczyzna jadący sportowym samo­chodem, ani kobieta wracająca ze sklepu nie zdawali sobie z tego sprawy. Zapewne nigdy nawet nie spojrzeli na niebo, na drżący liść, na biały bez. Dźwigali w sercach własne problemy, a ich serca nigdy nie spoglądały na dzieci ani na rozsłoneczniony, wiosenny dzień. Nieszczęście polegało na tym, że oni wychowywali właśnie te dzieci, które wkrótce miały być takie same jak mężczyźni w sportowych samo­chodach i kobiety wracające ze sklepów. I świat znów pogrąży się w mroku. W tym tkwi nie kończące się cier­pienie. Miłość tego liścia zdmuchnie nadchodząca jesień.


Młody, szczupły mężczyzna miał żonę i dzieci. Skończył chyba studia, był intelektualistą. Gdy mówił, starannie dobierał słowa. Rozsiadł się wygodnie w fotelu, założył nogę na nogę i oparł dłonie na brzuchu. Jego okulary lśniły w świetle wpadającego przez okno słońca. Powiedział, że zawsze szukał nie tylko prawd filozoficznych, ale również tej prawdy, która wykracza poza słowa i systemy.


Szuka pan, jak przypuszczam, ponieważ odczuwa pan gorycz?


"Nie, nie czuję właściwie goryczy. Tak jak każda istota ludzka jestem niezadowolony, ale nie to stanowi powód moich poszukiwań. To nie jest szukanie czegoś za pomocą mikroskopu czy lunety, nie postępuję też jak kapłan pró­bujący odnaleźć swego Boga. Nie umiem powiedzieć, czego szukam; nie potrafię wskazać tego palcem. Wydaje mi się, że z tym problemem przyszedłem na świat i choć ożeniłem się szczęśliwie, moje poszukiwanie trwa nadal. Nie jest ono formą ucieczki. Doprawdy nie wiem, co pragnę znaleźć. Dyskutowałem o tym z kilkoma inteligentnymi filozofami i z religijnymi misjonarzami ze Wschodu; wszyscy mi po­wiedzieli, bym trwał w poszukiwaniach i nie zaprzestawał ich. Minęło tyle lat, a ten nieustanny niepokój trwa".


Czy w ogóle należy szukać? Poszukujemy zawsze czegoś, co znajduje się na drugim brzegu, w dali zakrytej czasem, do której zmierza się wielkimi krokami. Szuka się czegoś i znajduje to w przyszłości, o tam, tuż za tym wzgórzem. Taki jest istotny sens poszukiwań. Istnieje chwila obecna i coś, co należy znaleźć w przyszłości. Teraźniejszość nie ma w sobie pełni życia, a to, co znajduje się za wzgórzem, jest o wiele bardziej ponętne i upragnione. Naukowiec z oczami przyklejonymi do mikroskopu nigdy nie ujrzy pająka na tej ścianie, choć wątek jego losu ciągnie się nie pod mikro­skopem, ale w teraźniejszym życiu.


"Czy twierdzi pan, że wszelkie poszukiwania są daremne, że w przyszłości nie ma żadnej nadziei, że cały czas jest chwilą obecną?"


Całe życie toczy się w chwili obecnej, nie w cieniu dni wczorajszych ani w blasku jutrzejszych nadziei. By żyć w teraźniejszości, trzeba uwolnić się od przeszłości i od jutra. W przyszłości niczego się nie znajduje, gdyż jutro jest chwilą obecną, a dzień wczorajszy jest tylko wspomnieniem. A zatem poszukiwanie powiększa tylko odległość między tym, co jest, a tym, co należy znaleźć, bez względu na to, jak jest ono przyjemne i pocieszające.


Nieustanne poszukiwanie celu życia jest jedną z osobliwych ludzkich ucieczek. Jeśli człowiek znajdzie to, czego szuka, nigdy nie będzie to warte tego kamyka ze ścieżki. By żyć w teraźniejszości, umysł nie może być rozdarty przez wspo­mnienia przeszłości lub świetlane nadzieje na przyszłość: nie wolno mu znać dni jutrzejszych i wczorajszych. Nie jest to poetycka przenośnia, lecz stwierdzenie faktu. W żywej teraź­niejszości nie ma miejsca dla poezji i wyobraźni. Nie znaczy to, iż odrzuca się piękno, ale że miłość jest pięknem chwili obecnej, takim, jakiego nie znajdzie się szukając.


"Sądzę, że zaczynam dostrzegać, jak daremne były te lata spędzone na poszukiwaniach, na pytaniach, które zadawa­łem sobie i innym, i jak powierzchowne były odpowiedzi".


Koniec jest początkiem, początek jest pierwszym kro­kiem, a pierwszy krok jest krokiem jedynym.



15


Ten człowiek, dość otwarty, energiczny i pełen pasji, bardzo wiele czytał, władał kilkoma językami. Przebywał na Wschodzie i znal nieco filozofię indyjską, przeczytał tak zwane święte księgi i pobierał nauki u jakiegoś guru. A teraz siedział tutaj, w tym małym pokoju z widokiem na zieloną dolinę śmiejącą się w porannym słońcu. Szczyty gór lśniły, właśnie nadciągały wielkie chmury. Zapowiadał się piękny dzień. Na tej wysokości powietrze było czyste, a światło przenikliwe. Zaczynało się lato, w powietrzu wciąż jeszcze czuć było wiosenny chłód. Spokojną dolinę, zwłaszcza o tej porze roku, wypełniała cisza, dźwięki krowich dzwonków, zapach sosen i świeżo skoszonej trawy. Mnóstwo dzieci bawiło się krzycząc; wczesnym rankiem w powietrzu unosiła się radość, a zmysły syciły się pięknem tej okolicy. Urado­wane oczy widziały błękitne niebo i zieloną ziemię.


"Prawość jest słusznym postępowaniem, tak przynaj­mniej pan kiedyś powiedział. Słuchałem pana przez kilka lat, w różnych częściach świata i rozumiem pańskie nau­czanie. Nie próbuję wcielić go w życie, albowiem wtedy przekształciłoby się ono w kolejny schemat, w inną formę naśladownictwa, nową formułę, którą należałoby zaakcep­tować. Dostrzegam kryjące się w tym niebezpieczeństwa. Wchłonąłem bardzo wiele z tego, o czym pan mówił, i stało się to niemal częścią mnie samego. To może szkodzić wol­ności działań, przed czym pan tak uparcie przestrzega. Życie ludzkie nie bywa wolne i spontaniczne. Muszę wieść swoją codzienną egzystencję, ale zawsze pamiętam o tym, aby nie powielać po prostu jakiegoś nowego schematu, który sam dla siebie stworzyłem. Wygląda zatem na to, że prowadzę podwójne życie; z jednej strony - te zwykle czynności, rodzina, praca i tak dalej, z drugiej - pańskie nauczanie, które mnie głęboko interesuje. Jeśli będę postępował zgod­nie z pana wskazaniami, to upodobnię się do katolika wiernego dogmatom. A zatem, jeśli wciela się nauczanie w życie, nie stosując się po prostu do niego, to co stanowi podstawę codziennych czynności?"


Nie wolno zważać na nauczanie i na nauczyciela, a także na ucznia, który próbuje wieść życie innego rodzaju. Istnieje tylko uczenie się: w nim zawarte jest działanie. Uczenie się i działanie nie są od siebie odrębne, a jeśli tak się dzieje, to uczenie się przekształca się w ideę lub zbiór ideałów, według których się postępuje. A tymczasem uczenie się jest działa­niem wolnym od konfliktów. Jeśli to się rozumie, to o co jeszcze chodzi? Uczenie się nie jest abstrakcją, ideą, ale faktycznym uczeniem się o czymś. Nie można się uczyć nie działając; można uczyć się o sobie wyłącznie w działaniu. Nie chodzi o to, by najpierw uczyć się o sobie, a potem na podstawie tej wiedzy działać, wtedy bowiem to działanie staje się odtwórcze, polega na dopasowywaniu się do na­gromadzonej wiedzy.


"Ale, widzi pan, w każdej chwili staję wobec wyzwania, które pojawia się z tej czy tamtej strony, a reaguję na nie tak, jak to zawsze czyniłem. Często moja reakcja rodzi konflikt. Chciałbym zrozumieć, co pan ma na myśli, mó­wiąc o uczeniu się w tych codziennych sytuacjach".


Wyzwania zawsze muszą być nowe, w przeciwnym razie nie są wyzwaniami, ale starymi, nieadekwatnymi reakcjami i właśnie dlatego następuje konflikt. Pyta pan, czego można się na ten temat uczyć. Można się uczyć, jak powstają reakcje, jakie jest ich tło i uwarunkowania, można więc uczyć się o całej strukturze i naturze reagowania. Takie uczenie się nie prowadzi do gromadzenia, które z kolei stanowiłoby podstawę reakcji na wyzwanie. Uczenie się jest ruchem nie zakotwiczonym w wiedzy. Jeśli jest zakotwiczo­ne, to nie jest ruchem. Maszyna, komputer są zakotwiczone. Uczenie się jest patrzeniem, widzeniem. Jeśli patrzysz z pun­ktu widzenia nagromadzonej wiedzy, to takie widzenie jest ograniczone i nie ma w nim nic nowego.


"Powiada pan, że uczymy się o całej strukturze reakcji. Oznacza to zapewne, że wszystko, czegośmy się nauczyli, tworzy pewną nagromadzoną treść. Z drugiej strony twier­dzi pan, że to uczenie się, o którym pan mówi, jest tak płynne, że niczego w ogóle ono nie gromadzi".


Nasze wykształcenie polega na zebraniu pewnej ilości wiedzy, a komputer robi to szybciej i dokładniej. Cóż za pożytek płynie z takiej edukacji? Maszyny zapewne przejmą większość z ludzkich zajęć. Gdy powiada pan - tak jak to się zwykle mówi - że uczenie się polega na gromadzeniu pewnej ilości wiedzy, to przeciwstawia się pan ruchowi życia, na które składają się wzajemne więzi i postępowanie, prawda? Jeśli nasze więzi i postępowanie oparte są na wcześniej zdobytych doświadczeniach i wiedzy, to czy takie więzi są autentyczne? Czy wspomnienia i wszystkie związa­ne z nimi skojarzenia tworzą prawdziwą podstawę wzajem­nych związków? Pamięć to obrazy i słowa, a jeśli opieramy nasze związki na symbolach, obrazach i słowach, to czy w ten sposób mogą powstać autentyczne więzi?


Życie, jak powiedzieliśmy, jest ruchem we wzajemnych związkach, a jeśli owe więzi pęta przeszłość, pamięć, to jego ruch jest ograniczony i przeobraża się w udrękę.


"Doskonale rozumiem pańskie słowa i jeszcze raz pytam, co ma stanowić podstawę działań? Czy nie przeczy pan sobie, mówiąc, że uczymy się, obserwując całą strukturę własnych reakcji i twierdząc zarazem, iż uczenie się wy­klucza gromadzenie?"


Widzenie tej struktury jest czymś żywym, ruchomym; ale jeśli ją ono rozbudowuje, to struktura staje się o wiele ważniejsza od widzenia, które jest samym życiem. Nie ma w tym sprzeczności. Twierdzimy, że widzenie jest o wiele ważniejsze niż natura owej struktury. Kiedy przywiązuje się wagę do zdobywania wiedzy o tej strukturze, a nie do uczenia się jako do widzenia, wtedy jest w tym sprzeczność; wtedy widzenie to jedno, a uczenie się o strukturze to drugie.


Pyta pan, skąd wówczas wypływa działanie? Jeśli istnieje jakieś źródło działań, to jest nim pamięć, wiedza, a zatem przeszłość. Powiedzieliśmy, że widzenie jest działaniem; jed­no nie jest odrębne od drugiego. Widzenie jest zawsze nowe, tak więc i działanie jest zawsze nowe. Widzenie codziennych reakcji rodzi to, co nowe, a co zwykliśmy nazywać spon­tanicznością. W samej chwili gniewu nie rozpoznaje się go jako takiego. Rozpoznanie "bycia zagniewanym" następuje w kilka chwil później. Czy takie postrzeganie gniewu jest niewybiórczym uświadomieniem go sobie, czy też jest to znów wybór oparty na tym, co minęło? Jeśli oparte to jest na tym, co stare, to wszelkie reakcje na ów gniew - stłumienie, kontrola, uleganie mu - są działaniami o cha­rakterze tradycyjnym. Ale gdy widzenie jest niewybiórcze, istnieje tylko to, co nowe.


Z tego wszystkiego wyłania się inny interesujący problem: w jaki sposób wyzwania - takie jak rozlew krwi, rewolucja czy inny wstrząs - pomagają nam zachować przytomność, wytrącają nas z rutyny, tradycji, ustalonego porządku.


"Czy jest możliwe, by umysł w ogóle nie zależał od wyzwań?"


To możliwe pod warunkiem, że umysł podlega nieustan­nym zmianom, nie znajduje miejsca spoczynku, bezpiecznej przystani, nie trzyma się niewzruszonych praw i w nic się nie angażuje. Czyż umysł przebudzony, oświecony potrze­buje jakichkolwiek wyzwań?



16


Medytacja jest działaniem ciszy. Działamy na podstawie opinii, wniosków i wiedzy, zgodnie z wydumanymi zamia­rami. To nieuchronnie wiedzie w działaniu do powstawania sprzeczności między tym, co jest, a tym, co powinno być, lub tym, co było. Takie działanie motywowane przeszłością, zwaną wiedzą, jest mechaniczne, a choć podlega ulepsze­niom i modyfikacjom, zawsze jego korzenie tkwią w czasie minionym. Tak więc cień przeszłości pada nieodmiennie na teraźniejszość. Takie działanie we wzajemnym związku sta­nowi wytwór obrazu, symbolu, wniosku; więź nie jest wtedy rzeczą żywą, ale czymś minionym, wspomnieniem. Działal­ność wypływająca z tego zgiełku, zamętu, z tej sprzeczności rozpada się na kulturowe wzorce, na wspólnoty, instytucje społeczne i religijne dogmaty. W tym nieustannym zgiełku rewolucja tworząca nowy ład społeczny sprawia wrażenie czegoś naprawdę nowego, ale ponieważ wiedzie od tego, co znane, ku temu, co znane, więc niczego w ogóle nie zmienia. Zmiana, staje się możliwa wyłącznie wtedy, gdy odrzucamy to, co znane; działanie nie przebiega wówczas według sche­matu, ale wypływa ze stale odnawiającego się rozumienia.


Rozumienie nie polega na ferowaniu trafnych sądów i formułowaniu krytycznych ocen, ale na widzeniu tego, co jest. To, co jest, podlega nieustannym zmianom, a gdy widzenie jest zakorzenione w przeszłości, rozumiejące wi­dzenie zanika. Wówczas działaniem rządzi nie rozumność percepcji, lecz martwe brzemię pamięci. Medytując ogar­niamy to wszystko jednym spojrzeniem. Aby widzieć, nie­zbędna jest cisza, z niej zaś wypływa działanie, które nie ma nic wspólnego z działalnością myśli.


Padało przez cały dzień, wszystkie liście i płatki kwiatów ociekały wodą. Strumień wezbrał, zmętniał, błotnista woda płynęła teraz wartko. Tylko wróble, wrony i duże, biało--czarne sroki uwijały się pracowicie. Góry skryły się za chmurami, a niskie wzgórza były ledwo widoczne. Przez wiele dni nie padało, i dlatego świeży deszcz na suchej ziemi rozkosznie pachniał. Kto był kiedyś w tropikalnych kra­jach, gdzie przez kilka miesięcy nie spada ani jedna kropla dżdżu i co dzień świeci jasne, gorące, wysuszające glebę słońce, ten wie, jaką przenikającą do głębi serca rozkosz sprawia zapach deszczu ożywiającego starą, nagą ziemię. Ale tu, w Europie, zapach był inny, łagodniejszy, nie tak silny, mniej przenikliwy. Przypominał łagodny powiew, któ­ry szybko przemija.


Następnego dnia nad ranem niebo było czyste, błękitne; wszystkie chmury odpłynęły, na górskich szczytach skrzył się śnieg, na łąkach zieleniła się trawa i kwitło tysiące nowych, wiosennych kwiatów. Tego ranka pełnego niewypowiadalnego piękna każde źdźbło trawy jaśniało miłością.


Ów znany reżyser filmowy, o dziwo, wcale nie był próżny. Przeciwnie, miał bardzo przyjazne usposobienie i często się uśmiechał. Nakręcił wiele udanych filmów które stały się wzorem dla innych. Podobnie jak wszyscy co wrażliwsi reżyserzy interesował się podświadomością, dziwnymi sna­mi, konfliktami, które wyrażał w swych obrazach. Studio­wał bóstwa psychoanalizy i sam, w celach eksperymentalnych, zażywał narkotyki.


Kultura -jej tradycje, warunki ekonomiczne, a zwłasz­cza jej propaganda religijna - głęboko warunkuje żyjący w jej ramach ludzki umysł. Z uporem walczy on, by nie popaść w niewolę jakiegoś dyktatora lub państwowej tyra­nii, ale chętnie poddaje się tyranii Kościoła, meczetu czy najnowszych, najmodniejszych dogmatów głoszonych przez psychiatrów. Przebiegle obmyśla - w obliczu tak powsze­chnej, beznadziejnej niedoli - nowego Ducha Świętego lub nowego atmana, który wkrótce przeobrazi się w obiekt bałwochwalczej czci.


Umysł, który dokonał w świecie takiego spustoszenia, lęka się przede wszystkim sam siebie. Zdaje sobie sprawę z materialistycznego światopoglądu nauki, z jej osiągnięć, z jej rosnącej dominacji nad umysłem, a zatem zaczyna wymyślać nową filozofię; dawniejsze filozofie ustępują miej­sca nowym teoriom, ale podstawowe ludzkie problemy nadal pozostają nie rozwiązane.


Wśród całej tej wojennej zawieruchy, swarów i skrajnego egoizmu stoimy wobec zasadniczego problemu śmierci. Re­ligie, zarówno starożytne, jak i najnowsze, uwarunkowały ludzi zgodnie z pewnymi dogmatami, nadziejami i wierze­niami, które dają w tej kwestii gotową odpowiedź; ale ani myśl, ani intelekt nie potrafią rozwiązać problemu śmierci. Jest ona faktem, nie sposób go uniknąć.


Trzeba umrzeć, aby się dowiedzieć, czym jest śmierć, a tego najwyraźniej człowiek uczynić nie jest w stanie, przeraża go bowiem umieranie, utrata wszystkiego, co zna, najskrytszych, głęboko zakorzenionych nadziei i wy­obrażeń.


W rzeczywistości nie ma jutra, ale wiele jutrzejszych dni oddziela obecną chwilę życia od przyszłej śmierci. Człowiek żyje w tej luce, pełen lęku i niepokoju, nieustannie rozmyś­lając o tym, co nieuniknione. Nie chce nawet o tym mówić, a grób zwykł zdobić wszystkim, o czym tylko ma pojęcie.


Umrzeć dla wszystkiego, co się wie - nie dla pewnych form wiedzy, ale dla wiedzy w ogóle - oto jest śmierć. Przywoływanie przyszłości - śmierci - aby objęła cały dzień dzisiejszy, to umieranie całkowite; a wówczas pomię­dzy życiem a śmiercią nie ma rozłamu - śmierć staje się życiem, a życie śmiercią.


Tego najwyraźniej żaden człowiek uczynić nie chce. A je­dnak wciąż szuka tego, co nowe; nieustannie trzymając w jednej ręce to, co stare, drugą wyciąga po omacku w nieznane, szukając nowego. Nieuchronnie następuje więc konflikt płynący z rozdwojenia - "ja" i "nie-ja", ten, kto obserwuje, i to, co obserwowane, fakt i to, co być powinno.


Ów zamęt ustaje całkowicie, gdy zanika to, co znane. Ten zanik to śmierć. Śmierć nie jest wyobrażeniem, symbolem, ale straszliwą rzeczywistością. W żaden sposób nie umknie się jej, czepiając się dzisiejszych rzeczy, które należą do przeszłości, bądź ubóstwiając symbol nadziei.


Musimy umrzeć dla śmierci; tylko wtedy rodzi się czys­tość, tylko wtedy pojawia się to, co bezczasowo nowe. Miłość jest zawsze nowa, a wspomnienie miłości jest jej śmiercią.



17


Rozległa, bujna łąka wśród zielonych wzgórz tego ranka lśniła, roziskrzona rosą, a ptaki śpiewały niebu i ziemi. Na tej łące, tak pełnej kwiatów, rosło samotne, majestatyczne drzewo, wysokie i kształtne. Tego ranka nabrało szczególnej wymowy. Rzucało długi, głęboki cień, a pomiędzy nim a cieniem panowała niezwykła cisza. Porozumiewały się ze sobą - realność i nierealność, symbol i fakt. Wszystkie późnowiosenne liście tego naprawdę wspaniałego, maje­statycznego drzewa drżały w powiewach wiatru, zdrowe, nie zżarte jeszcze przez robactwo. Nie zdobiły go królewskie szaty, ono samo było wspaniałe, imponujące. Wieczorem zamykało się w sobie, ciche i obojętne, nie zważając na nadciągający wicher; budziło się wraz ze wschodem słońca i szczodrze obdarzało swym błogosławieństwem łąkę, wzgó­rza i całą ziemię.


Niebieskie sójki śpiewały, a wiewiórki od świtu krzątały się zapobiegliwie. Piękno samotnego drzewa ujęło cię za serce. Nie było to piękno tego, coś widział; drzewo było piękne samo w sobie. Choć twoje oczy widziały rzeczy piękniejsze, jednak nie oczy pełne nawyków patrzyły na to drzewo, samotne, ogromne i zadziwiające. Było zapewne bardzo stare, ale w ten sposób o nim nie myślałeś. Kiedy podszedłeś i usiadłeś w cieniu, opierając się plecami o pień, poczułeś ziemię, moc tego drzewa i jego wielką powściąg­liwość. Mogłeś z nim niemal rozmawiać, a ono opowiedzia­ło ci wiele rzeczy. Ale choć dotykałeś jego chropowatej kory, którą przemierzało mnóstwo mrówek, nieustannie czułeś, że jest bardzo odległe. Tego ranka drzewo rzucało cień bardzo ostry i czysty, który zdawał się sięgać poza wzgórza, ku innym okolicom. To było prawdziwe miejsce medytacji - o ile się wie, jak medytować. Panowała tu wielka cisza i umysł, jeśli był przenikliwy i czysty, również ucichł, unie­zależnił się od otoczenia, stal się częścią tego lśniącego poranka, wiszącej wciąż na trawach i trzcinach rosy. To piękno zawsze tam będzie, na łące pod drzewem.


Mężczyzna w średnim wieku, zadbany, ubrany starannie i ze smakiem, powiedział, że bardzo wiele podróżował, choć nie po to, by robić jakieś konkretne interesy. Odziedziczyw­szy po ojcu trochę pieniędzy, zwiedził kawałek świata, zobaczył nie tylko różne okolice, ale również co cenniej­sze, rzadkie okazy zgromadzone w najbogatszych muze­ach. Stwierdził, że lubi muzykę i niekiedy sam grywa. Sprawiał także wrażenie oczytanego. W trakcie rozmowy rzekł "Jest tyle okrucieństw, złości i nienawiści między ludźmi. Najwyraźniej utraciliśmy miłość, a w naszych sercach brak piękna; zapewne nigdy go tam nie było. Miłość stała się tanim towarem, a sztuczne piękno zaczęto przedkładać nad urodę wzgórz, drzew i kwiatów. Piękno dzieci szybko blednie. Zastanawiałem się nad pięknem i miłością. Porozmawiajmy o tym, jeśli ma pan nieco czasu".


Siedzieliśmy na ławce nad strumieniem. Za nami biegły tory kolejowe i wznosiły się wzgórza usiane pensjonatami i wiejskimi domami.


Nie sposób oddzielić miłości od piękna. Bez miłości nie ma piękna; są one splecione, nierozdzielne. Do tego stopnia wytrenowaliśmy nasze umysły, nasz intelekt i spryt, wypo­sażyliśmy je w taką niszczycielską siłę, że one dominują, zadając gwałt temu, co można by nazwać miłością. Oczy­wiście słowo nie jest tym, co rzeczywiste, podobnie jak cień nie jest drzewem, które go rzuca. Nie zdołamy odkryć, czym jest miłość, jeśli nie zstąpimy z wyżyn naszego sprytu, intelektualnego wyrachowania, jeśli nie poczujemy tej lśnią­cej wody i nie zauważymy tej nowej trawy. Czy można miłość znaleźć w muzeach, w kwiecistym pięknie kościel­nych rytuałów, w kinie lub w kobiecej twarzy? Czy nie powinniśmy zastanowić się nad tym, jak bardzo wyob­cowaliśmy się z powszednich, życiowych spraw? Nie chodzi o to, byśmy neurotycznie czcili przyrodę, ale jeśli utracimy z nią kontakt, to czyż nie utracimy także kontaktu z ludźmi i ze sobą? Szukamy piękna i miłości poza nami, w ludziach, w posiadanych rzeczach. One stają się o wiele ważniejsze niż sama miłość. Posiadanie oznacza przyjemność, a ponie­waż lgniemy do przyjemności, miłość zostaje skazana na banicję. Piękno jest w nas, a niekoniecznie w otaczających nas rzeczach. Kiedy one stają się ważniejsze i w nich lokujemy piękno, to w nas ono maleje. Tak więc im bardziej świat staje się okrutny i materialistyczny, tym bardziej usiłujemy okryć własną nagość i wypełnić własną pustkę zbiorami muzeów i wszystkimi posiadanymi rzeczami.


"Dlaczego twierdzi pan, że gdy odkrywamy piękno w lu­dziach i w otaczających nas rzeczach, a także gdy do­znajemy przyjemności, słabną piękno i miłość tkwiące w nas?"


Wszelka zależność wywołuje w nas pragnienie posiadania i stajemy się posiadaną rzeczą. Posiadam ten dom - jes­tem tym domem, ów mężczyzna, przejeżdżający nie opo­dal na koniu, jest dumą z posiadania wierzchowca, choć piękno i dostojeństwo konia są od tego człowieka o wiele ważniejsze. Tak więc zależność od piękna sylwetki lub urody twarzy nieuchronnie musi zubożyć samego obser­watora, co nie znaczy, że musimy wyrzec się tego wszyst­kiego. Chodzi o to, że gdy rzeczy zewnętrzne nabierają wielkiego znaczenia, nas dręczy wewnętrzne ubóstwo.


"Twierdzi pan, że jeśli reaguję na tę piękną twarz, to jestem wewnętrznie ubogi. Jeśli jednak nie reaguję na tę twarz czy na sylwetkę budynku, to jestem wyobcowany i niewrażliwy".


Tak, gdy jest się wyobcowanym, musi pojawić się zależ­ność, zależność zaś rodzi przyjemność, a zatem lęk. Jeśli w ogóle się nie reaguje, świadczy to albo o paraliżu, albo o obojętności, albo o uczuciu rozpaczy wywołanym przez nieosiągalność ciągłego zaspokojenia. A zatem wiecznie wpadamy w pułapkę rozpaczy i nadziei, lęku i przyjemności, miłości i nienawiści. Gdy panuje wewnętrzne ubóstwo, pojawia się usilne pragnienie wypełnienia go. To jest bez­denne piekło przeciwieństw wypełniających nasze żywoty i wywołujących codzienną walkę. Wszystkie te przeciwień­stwa są tożsame, są bowiem gałęziami wyrastającymi z jednego korzenia. Miłość nie jest wytworem zależności, nie ma ona swego przeciwieństwa.


"Czyż w świecie nie istnieje brzydota? I czyż nie jest ona przeciwieństwem piękna?"


Oczywiście brzydota w świecie istnieje, tak jak istnieją na przykład nienawiść i okrucieństwo. Dlaczego porównywać to do piękna, do łagodności? Dokonujemy takich porów­nań, ponieważ posiadamy skalę wartości, na szczycie której umieszczamy to, co nazywamy pięknem, brzydotę zaś sytu­ujemy na dole. A czy można patrzeć na okrucieństwo bez uciekania się do porównań? A jeśli tak się patrzy, to co się dzieje? Stwierdza się, że ma się do czynienia jedynie z fak­tami, a nie z opiniami lub z tym, co być powinno, nie z porównaniami. Możemy zająć się tym, co jest i działać natychmiast. To, co być powinno, przeradza się w ideologię, w fantazję, a zatem traci wszelką użyteczność. Piękna, podobnie jak miłości, nie można z niczym porównać, a gdy powiada się "Kocham tego bardziej niż tamtego", przestaje to być miłością.


"Gdy ktoś jest wrażliwy - by wrócić do tego, o czym mówiłem - szybko i bez zastanowienia reaguje na ładną twarz, na piękną wazę. Taka bezmyślna reakcJa niepo­strzeżenie przeobraża się w uzależnienie i przyjemność oraz wywołuje te wszystkie powikłania, które pan opisuje. Tak więc wydaje mi się, że nie sposób zależności uniknąć".


Czy istnieje coś nieuniknionego poza, być może, śmiercią?


"Jeśli nie można tego umknąć, to znaczy, że mogę upo­rządkować moje postępowanie, a zatem jest ono mecha­niczne".


Widzenie nieuniknionego procesu ma nie być mechanicz­ne. To umysł, który odmawia widzenia tego, co jest, ulega zmechanizowaniu.


"Jeśli ujrzę to, co nieuniknione, nadal będę się zastana­wiał, gdzie i w jaki sposób wytyczyć linię graniczną".


Nie wytycza się takiej linii, ale widzenie wywołuje własne działanie. Gdy powiada się "Gdzie mam wytyczyć linię graniczną?", jest to oznaka wtrącania się myśli, która boi się, że wpadnie w sidła, chce zaś być wolna. Widzenie nie jest procesem myślowym; widzenie jest zawsze nowe, świeże, czynne. Myślenie jest zawsze stare, zużyte. Widzenie i myś­lenie należą do dwóch różnych porządków, jednego z dru­gim nie sposób połączyć. A zatem miłość i piękno nie mają swych przeciwieństw, nie są wytworem wewnętrznego ubós­twa. I dlatego miłość pojawia się na początku, nie na końcu.



18


Dźwięk kościelnych dzwonów niósł się przez lasy, ponad wodą i nad łąką pośród gór. Różnił się w zależności od tego, czy płynął przez las, czy ponad otwartymi łąkami, czy też przez wartki, hałaśliwy strumień. Dźwięk, podobnie jak światło, kształtowany jest przez ciszę; im ona głębsza, tym lepiej słyszalne jest jego piękno. Tego wieczoru, gdy słońce wędrowało właśnie ponad zachodnimi wzgórzami, dźwięk kościelnych dzwonów miał zgoła niezwykły ton. Było to tak, jakbyś słyszał dzwony po raz pierwszy. Nie były one tak stare jak te wiszące w średniowiecznych katedrach, ale wyrażały nastrój tego wieczoru. Po niebie nie płynęła ani jedna chmurka. Tego najdłuższego dnia w roku słońce zachodziło w miejscu wysuniętym najdalej na północ.


Prawie nigdy nie słuchamy szczekania psa, płaczu dziecka czy śmiechu mijającego nas człowieka. Odseparowujemy się od wszystkiego, a potem patrzymy na każdą rzecz i słucha­my jej z perspektywy tego odosobnienia. Właśnie takie izolowanie się ma destruktywny charakter, w nim bowiem tkwi cały konflikt i zamęt. Gdybyś słuchał dźwięku tych dzwonów w całkowitej ciszy, to unosiłbyś się na nim, a raczej ten dźwięk przeniósłby cię ponad doliną i wzgórza­mi. Można odczuć jego piękno, gdy nie jest się od tego dźwięku odrębnym, gdy stanowi się jego część. Medytacja kładzie kres rozszczepieniu, nie w wyniku aktów woli lub pragnień, nie poprzez poszukiwanie przyjemności w czymś, czego jeszcze nie posmakowaliśmy.


Medytacja nie jest czymś odrębnym od życia; jest samą jego istotą, jest jądrem codziennej egzystencji. Słuchać dzwonów, słuchać śmiechu wieśniaka przechodzącego z żo­ną nie opodal, słuchać odgłosu dzwonka roweru, na którym jedzie mała dziewczynka: medytacja otwiera pełnię życia, a nie tylko jego część.


"Czym jest dla pana Bóg? We współczesnym świecie - wśród studentów, robotników, polityków - Bóg umarł. Dla księży jest to wygodne słowo umożliwiające im za­chowanie posad, nabytych praw, zarówno fizycznych, jak i duchowych; natomiast przeciętnego człowieka, jak sądzę, Bóg niewiele obchodzi, może tylko od czasu do czasu, gdy przydarza mu się jakieś nieszczęście lub gdy chce uchodzić za godnego szacunku wśród swych godnych szacunku są­siadów. Poza tym odgrywa On bardzo niewielką rolę. Tak więc przybyłem tu z dość daleka po to, by dowiedzieć się, w co pan wierzy lub - jeśli nie lubi pan tego słowa - by dowiedzieć się, czy w pańskim życiu Bóg istnieje. Byłem w Indiach, odwiedziłem różnych nauczycieli, mieszkających ze swymi uczniami, a wszyscy oni wierzą lub tak czy inaczej głoszą, że Bóg istnieje, wskazują też wiodącą ku Niemu drogę. Chciałbym, jeśli można, przedyskutować z panem to dość ważne pytanie, które dręczy ludzi od wielu tysięcy lat".


Wiara to jedno, a rzeczywistość to drugie. Jedno wiedzie do zniewolenia, drugie jest możliwe jedynie, gdy jest się wolnym. Nie wiążą się one ze sobą. Nie można wiary odrzucić lub odłożyć, aby zyskać wolność. Wolność nie jest nagrodą, nie jest marchewką wiszącą przed oślim pyskiem. Ważne jest, by od samego początku to rozumieć: sprzecz­ność między wiarą a rzeczywistością.


Wiara nigdy nie doprowadzi nas do rzeczywistości. Wiara jest rezultatem uwarunkowań, wytworem lęku, wynikiem wpływu zewnętrznego lub wewnętrznego autorytetu niosą­cego pocieszenie. Rzeczywistość nie ma z tym nic wspól­nego. Jest czymś zupełnie innym, a nie istnieje przejście pomiędzy jednym a drugim. Punktem wyjścia teologa jest jakieś ustalone stanowisko. Wierzy on w Boga, w Zbawcę, w Krisznę lub w Chrystusa, a następnie przędzie teorie zgodnie ze swymi uwarunkowaniami i pomysłowością. Po­dobnie jak teoretyk komunistyczny uwiązany jest do pew­nego pojęcia, pewnej formuły, a to, co przędzie, jest wy­tworem jego własnych dociekań.


Nierozważni ludzie wpadają w to tak, jak nieostrożna mucha wpada w pajęczą sieć. Wiara rodzi się z lęku i tra­dycji. Dwa lub dziesięć tysięcy lat propagandy tworzy religijną budowlę słów, rytuałów, dogmatów i wierzeń. Słowo nabiera wówczas ogromnej wagi, a powtarzanie go hipnotyzuje łatwowiernych. Tacy ludzie zawsze chcą wie­rzyć, akceptować, wykonywać rozkazy, niezależnie od tego, czy to, co im się oferuje, jest dobre czy złe, zgubne czy zbawienne. Umysł wierzący nie jest umysłem dociekliwym, a zatem pozostaje on zamknięty w granicach formuły lub zasady. Podobny jest do zwierzaka, który uwiązany do słupa może poruszać się tylko w zasięgu linki.


"Ale prócz wiary nie mamy niczego! Wierzę w dobroć; wierzę w świętość małżeństwa, wierzę w życie pośmiertne i w ewolucyjny rozwój ku doskonałości. Dla mnie te wie­rzenia są niesłychanie ważne, albowiem utrzymują mnie w ryzach, dzięki nim postępuję moralnie. Jeśli odbierze mi pan wiarę, będę zgubiony".


Bycie dobrym, a stawanie się dobrym to nie to samo. Rozkwit dobroci nie jest jej osiąganiem. Stawanie się dob­rym jest zaprzeczaniem dobroci. Stawanie się lepszym jest zaprzeczaniem temu, co jest. To, co lepsze, psuje to, co jest. Dobrym jest się teraz, w tej chwili; stajemy się zaś dobrzy w przyszłości, którą wymyśla umysł usidlony przez wiarę, przez zasadę porównań i czasu. Gdy dokonuje się porów­nań, dobro ginie.


Ważne jest nie to, w co pan wierzy, jak brzmią pańskie formuły, zasady, dogmaty i opinie, ale to, dlaczego pan je w ogóle posiada, dlaczego pański umysł jest nimi obar­czony. Czy one są istotne? Jeśli postawi pan sobie na serio takie pytanie, to stwierdzi pan, że są one wytworem lęku lub przyzwyczajenia do akceptacji. To właśnie ów pod­stawowy lęk uniemożliwia uczestniczenie w tym, co faktycz­nie jest. Ten lęk prowadzi do zaangażowania. Uczestnictwo jest rzeczą naturalną. Bierze pan udział w życiu, w swych działaniach, uczestniczy pan w życiu, w całym jego ruchu. Ale angażowanie się jest rozmyślnym działaniem umysłu, który funkcjonuje i myśli w sposób fragmentaryczny; an­gażujemy się tylko w pewną cząstkę. Nie sposób rozmyślnie zaangażować się w coś, co uważa się za całość, albowiem ów namysł stanowi część procesu myślowego, a myśl zawsze dzieli, funkcjonuje wyłącznie w obrębie fragmentów.


"Tak, nie sposób zaangażować się, nie nazywając tego, w co się angażujemy, a nazywanie ogranicza".


Czy to pańskie stwierdzenie jest tylko ciągiem słów czy też rzeczywistością, którą pan teraz pojął? Ciąg słów jest jedynie wiarą, a zatem nie ma najmniejszej wartości. Nato­miast jeśli jest to faktyczna prawda, którą pan teraz odkrył, to jest pan wolny, bo neguje pan. Negacja fałszu nie jest twierdzeniem. Każda propaganda jest fałszem, a ludzie żyją propagandą, która zachwala wszystko, od mydła po Boga.


"Swoimi spostrzeżeniami zapędza mnie pan w kozi róg, ale czy to również nie jest jakaś forma propagandy - głoszenia tego, co pan widzi?"


Z pewnością, nie. To pan sam siebie zapędza w kozi róg, gdzie musi pan stawić czoło rzeczom takim, jakie są, bez żadnych przekonań, bez ulegania wpływom. Sam za­czyna pan zdawać sobie sprawę z tego, co znajduje się tuż przed panem, dlatego jest pan wolny od innych, wolny od wszelkich autorytetów - od słowa, osoby, idei. Wiara nie jest niezbędna, by widzieć. Przeciwnie, by widzieć, konieczny jest brak wiary. Można widzieć tylko wtedy, gdy jest się w stanie negatywnym, a nie w pozytywnym stanie wiary. Widzenie jest stanem negatywnym, w którym oczywiste jest tylko to, "co jest". Wiara jest formułą bierności rodzącą hipokryzję. Właśnie z tą hipokryzją walczy i przeciw niej buntuje się młode pokolenie. Ale hipokryzja usidli je póź­niej. Wiara to niebezpieczeństwo, którego musimy się pilnie wystrzegać, jeśli mamy ujrzeć prawdę tego, co jest. Polityk, kapłan, szacowny obywatel zawsze będą funkcjonować zgo­dnie z pewną formułą, zmuszając innych do zgodnego z nią życia, a ludzi bezmyślnych, głupców nieustannie oślepiają ich słowa, ich obietnice, ich nadzieje. Autorytet formuły staje się o wiele ważniejszy niż miłość tego, co jest. Dlatego autorytet - zarówno wiary, jak i tradycji czy zwyczaju zwanego moralnością - jest złem.


"Czy mogę wyzwolić się z tego lęku?"


Oczywiście zadaje pan niewłaściwe pytanie. Pan jest lękiem; pan i lęk to jedno. Ten podział jest lękiem, prowa­dzącym do stwierdzenia "Ja go pokonam, stłumię go, uciek­nę od niego". Oto tradycja dająca fałszywą nadzieję na przezwyciężenie lęku. Gdy się widzi, że jest się lękiem, że pan i lęk to jedno, wówczas lęk niknie. Formuły i wiary stają się w ogóle niepotrzebne. Wtedy żyje się jedynie w tym, co jest i widzi się, jakie ono jest naprawdę.


"Ale nie odpowiedział pan chyba na pytanie o Boga?"


Proszę się wybrać do jakiegoś miejsca kultu. Czy tam jest Bóg? W kamieniu, w słowie, w rytuale, w uczuciach wywo­łanych widokiem czegoś, co zostało pięknie wykonane? Religie podzieliły Boga na bogów twoich i moich, na bogów Wschodu i bogów Zachodu, a każdy Bóg zabił innego Boga. Gdzie Go można znaleźć? Pod liściem, na niebie, w sercu, a może istnieje tylko słowo, symbol oznaczający coś, czego słowami wyrazić nie sposób? Oczywiście należy odrzucić symbole, miejsca kultu, pajęczynę słów, którą człowiek wokół siebie uprządł. Dopiero gdy się to uczyni, a nie wcześniej, można będzie przystąpić do dociekań, czy istnieje rzeczywistość bez granic, czy nie.


"Ale gdy się to wszystko odrzuciło, jest się całkowicie zagubionym, pustym, samotnym. Jak, będąc w takim stanie, można prowadzić dociekania?"


Taki stan powoduje użalanie się nad sobą, a użalanie się jest obrzydliwością. Człowiek znajduje się w takim stanie, ponieważ faktycznie nie ujrzał, że fałsz jest fałszem. Gdy to dostrzega, zyskuje ogromną energię i swobodę widzenia prawdy jako prawdy, a nie jako iluzji czy umysłowej fan­tazji. Właśnie taka swoboda jest konieczna, by z jej punktu widzenia ujrzeć, czy istnieje, czy też nie, coś, czego słowami wyrazić nie sposób. Ale nie jest to doświadczenie, osobiste osiągnięcie. Wszelkie doświadczenia, w tym sensie, prowa­dzą do odseparowanej, rozdartej egzystencji. Waśnie taka odrębna egzystencja domaga się - jak ten, kto myśli, kto doświadcza - wciąż nowych i bogatszych doświadczeń. I otrzyma to, czego się domaga, ale to nie będzie prawda.


Prawda nie należy do pana ani do mnie. To, co stanowi pańską własność, można zinstytucjonalizować, wynieść na ołtarze, jakoś wykorzystać. Właśnie tak dzieje się na tym świecie. Ale prawdy nie sposób ująć w organizacyjne ramy. Tak jak piękno i miłość nie należy ona do dziedziny tego, co można posiąść.



19


Jeśli powędrujesz przez to małe miasto jego jedyną ulicą pełną sklepów, miniesz piekarnię, sklep fotograficzny, księ­garnię i czynną restaurację, a potem przejdziesz pod mos­tem, obok zakładu krawieckiego, i przez kolejny most, obok tartaku, a następnie wejdziesz do lasu i powędrujesz dalej wzdłuż strumienia, oglądając wszystkie mijane rzeczy, twe oczy zaś i wszystkie zmysly będą czujne, choć przez głowę nie przemknie ani jedna myśl - dowiesz się, co znaczy żyć, nie izolując się. A gdy pójdziesz kilometr lub dwa wzdłuż strumienia - znów bez choćby jednego poruszenia my­śli - patrząc na wartko płynącą wodę, słuchając jej szumu, widząc barwę tego szarozielonego górskiego potoku, pat­rząc na drzewa, na błękitne niebo widoczne wśród gałęzi i na te zielone liście - znów bez jednej myśli, bez jednego słowa - wtedy dowiesz się, jak to jest, gdy nie istnieje przestrzeń pomiędzy tobą a tym źdźbłem trawy.


Jeśli przejdziesz przez łąki pokryte tysiącami kwiatów o wszystkich wyobrażalnych barwach, od jasnoczerwonej do żółtej i szkarłatnej, porośnięte jasnozieloną, bujną trawą umytą do czysta deszczem, który padał ostatniej nocy - znów bez jednego poruszenia myślowej maszynerii - do­wiesz się, czym jest miłość. Patrz na błękitne niebo, na odległe, kłębiaste chmury, na zielone wzgórza wyraźnie rysujące się na tle nieba, na bujną trawę i na więdnący kwiat - patrz bez minionego słowa. Gdy umysł jest ab­solutnie cichy, gdy jego milczenia nie zakłóca żadna myśl, gdy nie ma ani śladu obserwatora, wtedy następuje zjed­noczenie. Nie znaczy to, że się zjednoczyłeś z tym kwiatem, z tą chmurą lub z tymi rozległymi wzgórzami. Pojawia się raczej uczucie całkowitego nieistnienia, w którym znika podział między tobą a wszystkim innym. Kobieta niosąca towary zakupione na targu, wielki, czarny owczarek alza­cki, dwoje dzieci grających w piłkę - gdybyś umiał patrzeć na to wszystko bez słowa, bez porównań, bez skojarzeń, to spór pomiędzy tobą a resztą świata by ucichł. Taki stan - bez słów, bez myśli - jest dziedziną umysłu bez granic, w obrębie których mogłyby istnieć ,ja" i "nie-ja". Nie sądź, że to jest fantazja lub wzlot wyobraźni czy może jakieś upragnione doznanie mistyczne; nie. To jest tak samo realne jak pszczoła na kwiecie, jak mała dziewczynka na rowerze albo człowiek wchodzący po drabinie, by pomalować dom - wszystkie konflikty wyodrębnionego umysłu znikły. Twoje spojrzenie nie było spojrzeniem tego, kto obserwuje, patrzyłeś bez pośrednictwa werbalnych wartościowań i wczorajszych porównań. Spojrzenie miłości nie przypomi­na spojrzenia myśli. Pierwsze wiedzie w kierunku, w jakim myśl podążać nie jest w stanie; drugie prowadzi do odręb­ności, konfliktu i cierpienia. Nie sposób od takiego cier­pienia przejść do tego, co inne. Myśl tworzy dzielącą je przestrzeń i nie potrafi wkroczyć do tego, co inne.


Gdy wracając, będziesz mijał małe gospodarstwa, łąki i linię kolejową, ujrzysz, że jutro zniknęło: życie zaczyna się tam, gdzie znika myśl.


"Dlaczego nie potrafię być uczciwa? - zapytała. - Jes­tem, naturalnie, nieuczciwa. Nie chcę tego, ale tak mi to jakoś wychodzi. Mówię co innego niż myślę. Nie chodzi mi o grzeczną rozmowę o niczym - wtedy wiadomo, że mówi się po prostu po to, by mówić. Ale również wtedy, gdy jestem poważna, przyłapuję się na tym, iż mówię i czynię rzeczy absurdalnie obłudne. Zauważyłam to również u swe­go męża. Mówi jedno, a robi coś zupełnie innego. Obiecuje, ale doskonale wiadomo, że choć coś mówi, wcale nie ma zamiaru dotrzymać słowa, a gdy zwraca się mu na to uwagę, irytuje się, a czasem bardzo się gniewa. Oboje wiemy, iż jesteśmy w tak wielu sprawach nieuczciwi. Pewnego dnia obiecał coś komuś, kogo darzy szacunkiem, i ów człowiek wyszedł, zaufawszy mojemu mężowi. On jednak nie do­trzymał słowa, po czym znalazł wymówkę, by dowieść, że miał rację, a ów ktoś się mylił. Zna pan tę grę, w którą gramy ze sobą i z innymi, stanowi ona część naszej struktury społecznej i wzajemnych więzi. Czasem osiąga ona stadium, w którym zaczyna budzić głęboki niepokój i odrazę. Ja właśnie w takim stanie się znalazłam. Bardzo się niepokoję, nie tylko o swego męża, ale o siebie i o tych wszystkich ludzi, którzy mówią jedno, czynią drugie, a myślą jeszcze coś innego. Polityk składa obietnice, a dokładnie wia­domo, ile są one warte. Obiecuje raj na ziemi, a jasne jest, że stworzy tu piekło, po czym obwini za to czynniki od niego niezależne. Dlaczego ludzie są z gruntu nie­uczciwi?"


Co znaczy uczciwość? Czy jest ona możliwa - czy moż­liwy jest jasny wgląd, widzenie rzeczy takimi, jakie są - kiedy kierujemy się zasadą, ideałem, czcigodną formułą? Czy można być szczerym wśród zamętu? Czy może istnieć piękno, gdy posługujemy się wzorcem tego, co piękne lub sprawiedliwe? Jeśli trwa podział między tym, co jest, a tym, co być powinno, to czy możliwa jest uczciwość czy tylko wzniosła i szacowna nieuczciwość? Wychowano nas pomię­dzy jednym a drugim - pomiędzy tym, co faktycznie jest, a tym, co być może. W tej luce - w czasoprzestrzennym interwale - mieści się cala nasza edukacja, nasza moral­ność, nasza walka. Przyglądamy się z roztargnieniem to jednemu, to drugiemu, patrząc z lękiem i patrząc z nadzieją. A czy w tym stanie, który społeczeństwo nazywa wykształ­ceniem, możliwa jest uczciwość, szczerość? Kiedy stwier­dzamy, że jesteśmy nieuczciwi, w istocie chodzi nam o to, iż porównujemy to, co mówimy, z tym, co jest. Mówimy coś, czego wcale nie myślimy, być może po to, by udzielić chwilowego zapewnienia lub dlatego, że jesteśmy nerwowi, bojaźliwi lub wstydzimy się stwierdzić coś, co faktycznie jest. Tak więc nerwicowe obawy i lęk są przyczyną naszej nieuczciwości. Gdy dążymy do osiągnięcia sukcesu, musimy postępować mniej lub bardziej nieuczciwie, schlebiać innym, kierować się sprytem i działać przebiegle, tak aby swój cel osiągnąć. Podobnie postępujemy, gdy zyskaliśmy już auto­rytet lub stanowisko, które chcemy zachować. A zatem wszelki opór, wszelka obrona jest formą nieuczciwości. Być uczciwym, znaczy nie ulegać złudzeniom na swój temat, nie nosić też w sobie tego zalążka złudzeń, którym są pragnienie i przyjemność.


"Chodzi panu o to, że pragnienie rodzi złudzenia! Pragnę mieć ładny dom - żadne złudzenia się w tym nie kryją. Pragnę, by mój mąż zajmował lepsze stanowisko - w tym również żadnych złudzeń nie dostrzegam!"


W pragnieniu zawsze tkwi to, co lepsze, co większe, co obfitsze. Zawsze wiążą się z nim pomiary, porównania, a porównywanie stanowi podstawę złudzeń. Dobre nie jest lepsze, a my cale życie spędzamy na dążeniu do tego, co lepsze - do lepszej łazienki, lepszego stanowiska, lepszego Boga. Niezadowolenie z tego, co jest, zmienia to, co jest - a co stanowi po prostu ulepszoną kontynuację tego, co jest. Poprawa nie jest zmianą, a właśnie te nieustanne ulep­szenia - zarówno siebie, jak i moralności społecznej - rodzą nieuczciwość.


"Nie wiem, czy pana rozumiem i czy chcę pana zro­zumieć - powiedziała z uśmiechem. - Werbalnie pojmuję to, co pan mówi, ale dokąd pan zmierza? To mnie chyba przeraża. Gdybym miała faktycznie wcielić pańskie słowa w życie, to mój mąż zapewne straciłby pracę, albowiem w świecie interesów wiele jest nieuczciwości. Również nasze dzieci przyuczane są do współzawodnictwa, do walki o prze­trwanie. A gdy słuchając pana, pojmuję, że uczymy ich nieuczciwości - oczywiście nie wprost, lecz subtelnymi, przebiegłymi sposobami - to zaczynam się o nie bać. Jak zdołają stawić czoło światu, który jest tak nieuczciwy i bru­talny, jeśli w nich samych tych cech zabraknie? Och, wiem, że mówię rzeczy straszne, ale tak właśnie jest! Zaczynam dostrzegać, jak bezgranicznie jestem nieuczciwa!"


Żyć bez zasad, bez ideałów, znaczy żyć, stawiając w każ­dej chwili czoło temu, co jest. Faktycznie - stawiać temu czoło, czyli zachować pełny z tym kontakt, nie za pośred­nictwem słów lub niegdysiejszych skojarzeń i wspomnień, ale bezpośrednio się z tym stykać - znaczy być uczciwym. Wiedzieć, że się skłamało i nie usprawiedliwiać się, ale widzieć ten fakt - oto jest uczciwość, w której zawiera się wielkie piękno. Takie piękno nikogo nie krzywdzi. Stwie­rdzenie, że jest się kłamcą, jest uznaniem faktu, jest uzna­niem błędu za błąd. Ale wynajdowanie racji, wymówek i uzasadnień jest nieuczciwością; kryje się w tym użalanie się nad sobą. Takie użalanie się jest mroczną formą nie­uczciwości. Nie oznacza to wcale, że należy być wobec siebie bezwzględnym, trzeba raczej być uważnym, czyli troszczyć się, zważać.


"Z pewnością przychodząc tutaj, nie spodziewałam się tego wszystkiego. Wstydziłam się własnej nieuczciwości i nie wiedziałam, co z tym zrobić. Niezdolność uczynienia czego­kolwiek obarczała mnie poczuciem winy, a zwalczanie tego poczucia lub stawianie mu oporu wywołują nowe problemy. Teraz muszę starannie przemyśleć to wszystko, co pan powiedział".


Jeśli mogę coś zaproponować, niech pani o tym nie myśli. Proszę teraz ujrzeć to takim, jakim jest. Z tego spojrzenia zrodzi się coś nowego. Jeśli jednak będzie pani o tym rozmyślać, to znów wpadnie pani w tę samą, starą pułapkę.


20


W świecie zwierząt instynkty naśladownictwa i posłuszeń­stwa są czymś naturalnym i koniecznym do przetrwania, ale u ludzi stają się niebezpieczne. U jednostki naśladownictwo i posłuszeństwo prowadzą do imitacji, postępowania zgod­nego ze społecznym wzorcem stworzonym przez samych ludzi. Bez wolności umysł nie może funkcjonować. Zro­zumienie natury posłuszeństwa i akceptacji w działaniu niesie ze sobą wolność. Wolność to nie instynkt robienia tego, co się chce. W licznej, złożonej społeczności nie jest to możliwe; stąd też bierze się konflikt pomiędzy jednostką a społeczeństwem, między wielością a jednością.


W ciągu tych bardzo gorących dni upal zapierał dech w płucach, a na tej wysokości promienie słoneczne przenika­ły we wszystkie pory twego ciała, przyprawiając cię o zawrót głowy. Śnieg gwałtownie topniał i strumień przybierał barwę coraz bardziej brązową. Z wielkiego wodospadu spływały potoki wody pochodzące z dużego lodowca, długiego chyba na ponad kilometr. Ten strumień nigdy nie wysychał.


Wieczorem pogoda załamała się. Chmury piętrzyły się na tle gór, potem rozległy się grzmoty, a wreszcie lunął deszcz. W powietrzu unosił się jego zapach.


W małym pokoju z widokiem na rzekę siedziało ich troje lub czworo. Przybyli tutaj z różnych stron świata, a dręczyło ich chyba wspólne pytanie. Nie było ono tak ważne jak stan, w jakim się znajdowali. Stan ich umysłów mówił znacznie więcej niż to pytanie. Ono było niczym drzwi prowadzące do domu z wieloma pokojami. Nie wyglądali zdrowo i byli na swój sposób nieszczęśliwi. Zdobyli wszyscy jakieś wy­kształcenie, cokolwiek to znaczy, mówili różnymi językami, wyglądali niechlujnie.


"Dlaczego nie powinno się zażywać narkotyków? Pan najwyraźniej jest temu przeciwny, a przecież pańscy znako­mici przyjaciele je zażywali i pisali o tym książki, zachęcając do narkotyków innych; niesłychanie intensywnie doświad­czali piękna zwykłego kwiatu. Myśmy również próbowali różnych środków i chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego jest pan tak zdecydowanie przeciwny tym chemicznym eksperymen­tom. W końcu cały nasz organizm fizyczny to pewien proces biochemiczny, a dodając do niego dodatkową chemiczną substancję, możemy osiągnąć doznanie zbliżające nas do rzeczywistości. Pan sam chyba narkotyków nie zażywał? Jak więc może pan, nie eksperymentując, potępiać je?"


Nie, nie zażywaliśmy narkotyków. Czy musimy się upijać, by wiedzieć, czym jest trzeźwość? Czy musimy wpędzać się w chorobę, by dowiedzieć się, czym jest zdrowie? Ponieważ z zażywaniem narkotyków wiążą się różne problemy, roz­ważmy więc to pytanie bardzo starannie. Skąd w ogóle bierze się przymus sięgania po narkotyki, które obiecują psychodeliczną ekspansję umysłu, wielkie wizje i intensyw­ność doznań? Człowiek najwyraźniej zażywa, je dlatego, że jego własna percepcja jest przytępiona. Jasność jest za­mglona, a życie ludzkie jest płytkie, mierne i bezsensowne; zażywa się je po to, by się z tej przeciętności wyrwać.


Intelektualiści uczynili z narkotyków nowy sposób życia. Na całym świecie widzimy niezgodę, neurotyczne impulsy, konflikty, bolesną nędzę życia. Zdajemy sobie sprawę z lu­dzkiej agresywności, okrucieństwa, skrajnego egoizmu, któ­rych nie zdołały poskromić żadna religia, żadne prawo, żadna społeczna moralność.


Tak wiele jest w człowieku anarchii, a zarazem ma on takie naukowe możliwości. Ta nierównowaga pustoszy świat. Nieprzekraczalna luka pomiędzy zaawansowaną te­chnologią a ludzkim okrucieństwem wywołuje wielki chaos i cierpienie. To oczywiste. A zatem intelektualista, który zabawiał się różnymi teoriami -wedantą, zenem, ideologią komunistyczną i tak dalej - i nie odkrył żadnej drogi wyjścia z tarapatów, w jakich znalazła się ludzkość, teraz zwraca się ku "złotemu lekowi", który przyniesie nam pełne dynamizmu zdrowie psychiczne i harmonię. Odkrycia tego "złotego leku", który stanowi odpowiedź na wszystkie problemy, oczekuje się od naukowca i zapewne on go wytworzy. Powieściopisarze i intelektualiści zaś będą go zalecać jako środek, który położy kres wojnom, tak samo jak wcześniej propagowali komunizm czy faszyzm.


Mimo to umysł - pełen niezwykłych zdolności do doko­nywania odkryć naukowych i do ich praktycznego stosowa­nia - jest wciąż małostkowy, ciasny, fanatyczny i taki też pozostanie, prawda? Możecie dzięki któremuś z tych narkotyków doświadczyć czegoś niesłychanego i porywają­cego, ale czy głęboko zakorzeniona w człowieku agresja, jego bestialstwo i cierpienie znikną? Jeśli narkotyki mogą rozwiązać zawiłe i złożone problemy wzajemnych więzi, to nie warto więcej o tym mówić, gdyż w takim razie owe więzi, dążenie do prawdy, zanik cierpienia, wszystko to byłyby kwestie bardzo powierzchowne, które można rozwiązać, zażywając szczyptę nowego, "złotego leku".


Takie podejście oczywiście jest błędne. Powiada się, że te narkotyki wywołują doznania zbliżające nas do rzeczywis­tości, a zatem niosą nadzieję i zachętę. Ale cień nie jest rzeczywistością, symbol nie jest faktem. Na całym świecie, jak widać, oddaje się cześć symbolowi, nie prawdzie. Czyż nie jest zatem bzdurą twierdzenie, że to, co wywołują owe narkotyki, jest bliskie prawdy?


Żadna "złota tabletka" nie rozwiąże naszych ludzkich problemów. Aby tego dokonać, konieczne jest wywołanie radykalnej rewolucji w ludzkich umysłach i sercach. To wymaga ciężkiej, nieprzerwanej pracy, widzenia i słyszenia, a zatem ogromnej wrażliwości.


Najwyższa forma wrażliwości jest najwyższym rozumieniem, a żaden lek wynaleziony przez człowieka tego rozumienia nam nie przyniesie. Bez rozumienia nie ma miłości, a miłość jest wzajemną więzią. Bez takiej miłości człowiekowi brak dynamicznej równowagi. Tej miłości nikt i nic nam dać nie może - ani kapłani, ani ich bogowie, ani filozofowie, ani żaden "złoty lek".





Wyszukiwarka