50 T Olszakowski Brązowy notes

TOMASZ OLSZAKOWSKI





Pan Samochodzik i…


Brązowy notes

































OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA

WSTĘP



Był 7 czerwca 1909 roku. Albert Einstein wędrował niespiesznie po marmurowych schodach. Sala na piętrze była nabita ludźmi. Fraki i garni­tury, śnieżnobiałe, krochmalone gorsy, czarne cylindry... Na obchody 350-lecia uniwersytetu w Genewie zjechali uczeni z całej Europy. Była nawet delegacja profesorów z Akademii Nauk w Sankt-Petersburgu. Fizyk obrzucił ich długim spojrzeniem i uśmiechnął się w duchu. Pomysł, aby profesorów zmuszać do noszenia specjalnych uniwersyteckich mundu­rów, mógł narodzić się wyłącznie w carskiej Rosji... On sam ubrany we flanelową koszulę wyglądał na hydraulika...

Z mównicy rozlegał się głos siwowłosego naukowca. Mówił po łaci­nie z silnym angielskim akcentem, na skutek czego nikt go nie rozumiał. Za każdym razem, gdy Anglik robił przerwę na zaczerpnięcie oddechu, publiczność zgromadzona w auli nagradzała go gromkimi brawami. Ein­stein prześlizgnął się wzdłuż ściany do dużego stołu. Po wystąpieniu był przewidziany poczęstunek, na razie patery z owocami, półmiski kanapek i butelki z winem nakryto dodatkowym obrusem. Albert rozejrzał się czujnie wokoło. Na mównicę wstąpił kolejny orator, tym razem z Berlina. Prze­mawiał po niemiecku, prawie wszyscy uczestnicy byli w stanie go zrozu­mieć. A zatem... Korzystając z faktu, że nikt na niego nie patrzy, przyszły noblista wsunął dłoń pod obrus. Palce dotknęły porcelany. Kanapki. Wydobył cztery, skrył się za kolumną i spożył je pospiesznie. Kawior i szynka... może są i z serem? Dłoń ponownie zanurzyła się pod przykry­cie.

- Młody człowieku, proszę wyciągnąć i dla mnie - glos tuż nad uchem był ciepły i miły, ale mimo to genialny fizyk na chwilę zamarł.

- Uch, ale mnie pani przestraszyła - odpowiedział po francusku, wy­ciągając kolejną porcję. Teraz dopiero mógł się obejrzeć.

Stojąca za nim kobieta była ubrana w prostą suknię z szarego lnu. Ciemne włosy upięła w mały kok. Jej szare oczy zlustrowały go jednym przeciągłym spojrzeniem. Z zażenowaniem wręczył jej cztery spośród sześciu złowionych kromek chleba.

Nagrodziła go lekkim uśmiechem

- Jeśli się nie mylę, pan Albert Einstein?

Przez ułamek sekundy zmagał się z nieposłusznym językiem.

- Pani Maria Sku.oo...

- Skłodowska-Curie - podpowiedziała. - Głębiej powinno stać wino.

Jeszcze raz zapuścił dłoń pod obrus i po chwili namacał szyjkę butel­ki. Wyjął i pokazał jej triumfalnie.

- Niechże pan to schowa za pazuchę - tupnęła nogą zniecierpliwiona - i chodźmy stąd...

Zeszli po monumentalnych schodach i znaleźli się w parku.

- Już nie mogłam wytrzymać w tej duchocie - westchnęła.

Dzień faktycznie był ciepły, a w źle wentylowanym gmachu tempera­tura była zbliżona do panującej we wnętrzu pieca. Zeszli alejką nad jezio­ro. Przy nabrzeżu kołysało się kilka łódek. Od wody ciągnęło przyjemnie chłodem. Maria pierwsza wskoczyła zręcznie do wnętrza. Albert dołączył do niej.

- Mamy wiosła - wskazała mu leżące na dnie pagaje.

- Ale... - skierował wzrok na solidny łańcuch, którym łódka była przyczepiona do stalowego pierścienia wmurowanego pomiędzy granito­we bloki. Noblistka spokojnie wyciągnęła z koka jedną szpilę i wetknęła ją w kłódkę. Coś chrupnęło i łańcuch puścił.

- Odbijamy - zarządziła.

Spokojnie pracował wiosłami. Niebawem wypłynęli na lazurową toń Jeziora Genewskiego. Miasto zostało daleko. Słońce przygrzewało, ale i tak było tu chłodniej niż w zatłoczonym gmachu uniwersytetu.

- Czytałem wszystkie pani prace - Albert wpatrywał się w swoją towarzyszkę z uwielbieniem.

Skłodowska zręcznie wybiła korek z butelki.

- Nie mamy kieliszków - mruknęła, - ale tu chyba nikt nas nie zoba­czy... - pociągnęła solidny łyk wina „z gwinta”.

Poszedł w jej ślady. Sprawiedliwie podzielili się sześcioma wziętymi z barku kanapkami.

- Nad czym pracujesz? - jakoś naturalnie przeszła na „ty”.

Einstein speszył się.

- Mam parę pomysłów... - zaczął.

- Te dotychczas opublikowane wyglądają zupełnie ciekawie - zauwa­żyła między jednym a drugim łykiem.

- Czytała pani moje artykuły? - zdziwił się i ucieszył zarazem.

- Owszem - kiwnęła głową. - Nawet wydaje mi się, że rozumiem, o co w tym chodzi. Myślę, że daleko zajdziesz... Kto wie, może nawet dalej niż ja - zamyśliła się. - Szczególna teoria względności to chyba tylko początek? - przeszyła go świdrującym spojrzeniem.

- Zastanawiam się nad ogólną teorią - przyznał.

- Jeśli coś wykombinujesz, możesz podesłać - podała mu bilet wizy­towy. - Z przyjemnością rzucę okiem.

Zerwała się lekka bryza. Na jeziorze powstały krótkie fale. Einstein zręcznie obrócił łódkę dziobem do wiatru.

- Nie wiedziałam, że jesteś tak dobrym żeglarzem - pochwaliła.

- Ja też tego nie wiedziałem - wyznał. - Pierwszy raz w życiu mam wiosła w ręce...

Jej twarz okrasił lekki uśmiech.

- A co się stanie, jeśli łódź się wywróci? Nie umiem pływać.

- Ja też nie... - westchnął.

Machnięciem ręki rozkazała, aby skierował się do brzegu. Dwadzie­ścia minut później dobili do granitowego nabrzeża. Pierwsze uderzenie burzy zmarszczyło powierzchnię jeziora. Nieliczni żeglarze pospiesznie uciekali do brzegu. Skłodowska wyrzuciła opróżnioną butelkę do kosza na śmieci. Stała na kamiennej płycie patrząc na zbliżającą się nawałnicę. Porywisty wiatr targał włosy Alberta.

- W ostatniej chwili - mruknął.

Kiwnęła głową. Są takie chwile, gdy los ludzkości zależy od decyzji jednego człowieka. Nie zdawali sobie sprawy, że przez chwilę zależał od jednego ruchu dłonią...


ROZDZIAŁ PIERWSZY


ODROBINA MATEMATYKI • NA DYWANIKU • PROBLEMY ZDROWOTNE • NOWY WICEMINISTER • CIEKAWE ZLE­CENIE



Piotrek, mój kumpel z liceum, wybrał sobie dość niecodzienny kieru­nek studiów. Został matematykiem. Po studiach prowadził przez jakiś czas biuro rachunkowe, ale gdy recesja i pomysły kolejnych ministrów dopro­wadziły do upadku tysięcy małych firm, i on musiał zawiesić działalność. Wcześniej zrobił doktorat, więc bez trudu zdołał zaczepić się w szkole. Tam poznał uroczą polonistkę...

Małe, dwupokojowe mieszkanko w bloku stojącym na obrzeżach No­wego Miasta. Siedzieliśmy przy mocnej herbacie. Agata - żona mojego przyjaciela - czytała wyjątkowo ciekawe „kwiatki” z wypracowali swo­ich uczniów. Pokładaliśmy się ze śmiechu. Miły wieczór, kiedy nie trzeba ścigać złoczyńców ani siedzieć do późna nad archiwaliami...

- Niestety, poprzedni nauczyciel rozpuścił ich jak dziadowskie bicze - mruknęła Agata. - Zanim ich czegoś nauczę, minie jeszcze kilka miesię­cy.

- Szkoda, że matematycy nie mają takich fajnych rzeczy do spraw­dzania - westchnąłem. - Co najwyżej drobne błędy w obliczeniach.

- I tu się, Pawle, mylisz - wtrącił się Piotrek. - Ja też mam coś na­prawdę ciekawego... Trafiłem na to przypadkiem. Znasz wartość liczby „pi”?

- Zdaje się 3,141592, dalej nie pamiętam, ale w obliczeniach zadań matematycznych w liceum używaliśmy i tak zaokrąglając do 3,14... - błysnąłem na wpół zapomnianymi wiadomościami.

Uśmiechnął się.

- Widzisz, tłumaczyłem to moim uczniom z gimnazjum. A potem da­łem im pracę domową - policzyć to samemu. Wziąć linijkę, szklankę lub butelkę, owinąć naokoło nitkę, zmierzyć obwód i średnicę, podzielić jed­no przez drugie na kalkulatorze.

- W zasadzie proste - mruknąłem.

- Właśnie - wyciągnął wykres zrobiony na komputerze. - Proste niemal jak drut. Nawet biorąc pod uwagę niedoskonałość narzędzi pomiarowych, wyniki powinny wyjść w miarę dokładne. Trzy pierwsze miejsca po przecinku powinny się zgadzać. U bardzo sumiennych i skrupulatnych uczniów nawet pięć pierwszych. Tymczasem zrobił mi się bałagan total­ny. Wiesz, moi uczniowie mieszkają głównie na Starówce oraz Nowym Mieście, część w tych blokach między ulicami Andersa i Bonifraterską. Ci z bloków mieli wyniki w miarę dobre. Zazwyczaj wychodziło im coś w rodzaju 3,12, czasem 3,13... Kilku miało nawet prawidłowe do trzecie­go miejsca - potem dopiero pojawiały się błędy...

- Niech zgadnę, ci z Nowego Miasta mieli gorsze? To znaczy bardziej odbiegające od normy?

- Dokładnie tak. Im bliżej szkoły mieszkali, tym większy błąd! Ci ze Starówki mieli 3,11, 3,10... Ale to jeszcze nie wszystko. Wyobraź sobie, kilku mieszkających na Nowym Mieście miało jeszcze dziwniejsze. 3,09 a jeden z Freta pobił ich wszystkich, wyszło mu 3,088... Ciut mnie to zaskoczyło. Więc zleciłem wykonanie doświadczenia wszystkim uczniom, którzy uczęszczają do tej budy, i poprosiłem kolegę, żeby zrobił porów­nawcze doświadczenie w swojej szkole na Ursynowie.

- Jakie efekty? - cała sprawa zaczęła mnie nudzić, ale starannie to ukrywałem.

- Załamujące. Na osiemset bachorów z mojej szkoły tylko trzysta uzy­skało prawidłowe wyniki. Mam tu na myśli dokładność zachowaną do czwartego miejsca po przecinku. Cała reszta miała błędy. U mojego przy­jaciela zaś, na czterystu uczniów dobre miało trzystu dwudziestu...

- Faktycznie ciekawe. Może mierzyli wokół jakichś niewymiarowych przedmiotów? - zasugerowałem. - To Stare Miasto, pełno tu pamiątkowych kubków, szlifowanych kryształowych wazoników, kamionkowych kufli...

- Też tak myślałem. Więc zrobiłem doświadczenie, niestety pechowo w obecności całej klasy. I też nie uzyskałem prawidłowego wyniku... Ośmieszyłem się tylko.

- Może temperatura powoduje rozszerzanie się szklą szklanek i bute­lek? Przecież wystarczy jeden procent różnicy, by przy tak dokładnych wyliczeniach wkradły się błędy. Czego używałeś do mierzenia obwodu? Nitek?

- Nie, miedzianego drucika.

- Mógł się rozgrzać pod wpływem ciepła rąk i rozciągnąć. Albo po prostu rozciągnąć przy nawijaniu. Dzieciaki używały sznurków, one też mogą się kurczyć i rozciągać, zwłaszcza jeśli zawierają nylon... - filozo­fowałem.

- Tylko czemu tym z okolic Andersa wychodziło prawidłowo? - za­pytał.

- Może nici z innego sklepu? Albo bardziej sucho w mieszkaniach? Inne temperatury na skutek stosowania centralnego ogrzewania? Są tysią­ce czynników mogących zakłócać doświadczenia...

- Może i masz rację - powiedział w zadumie. - A jednak to dziwne. Posiedzieliśmy jeszcze wspominając dawne, dobre, szkolne czasy, a potem pożegnałem się i poszedłem do domu. W nawale roboty zapo­mniałem dość szybko o całej sprawie. Zwłaszcza, że nigdy specjalnie nie pasjonowała mnie matematyka...


***

Piątkowy wieczór. Za oknem jesienny wiatr szarpał drzewa. Ursynowskie blokowisko mokło w rzęsistym deszczu. Napięcie całego tygodnia spadło ze mnie... Wreszcie będzie można odpocząć. Telefon zadzwonił nieoczekiwanie. Uniosłem słuchawkę. Głos szefa.

- Witaj, Pawle. Posłuchaj, bo to ważne. Szykuje się coś niedobrego. Mam przeciek, że w poniedziałek rano minister wezwie nas na dywanik. W ministerstwie trwa pogrom poprzedniej ekipy. Boję się, że i do nas się dobiorą.

Zacisnąłem pięści.

- Chyba nas nie ruszą - mruknąłem. - Jesteśmy jedyną agendą, której praca przynosi konkretne i wymierne efekty...

- Może i tak. Ale na wszelki wypadek musimy się dobrze przygoto­wać. Sporządź raporty i zestawienie statystyczne. Trzeba wyszczególnić wszystko, co znaleźliśmy w ostatnich latach. I szacunkową wartość mate­rialną odzyskanych zabytków - dodał po chwili.

Zamurowało mnie. Pan Tomasz przelicza sztukę na pieniądze?! Cóż, jeśli miało nam to pomóc... Pół godziny później zadzwoniłem do znajo­mego lekarza i umówiłem się na wizytę.


***

Poniedziałkowy ranek w ministerstwie... Faktycznie zostaliśmy we­zwani na dywanik. A zatem źródła informacji Pana Samochodzika nie myliły się. Pokonaliśmy trzy pary drzwi przegradzających korytarz, za­opatrzonych w zamki na karty mikrochipowe.

- Zabarykadował się jak w fortecy - wycedziłem. - Mnóstwo pienię­dzy poszło niepotrzebnie na te zamki...

- Faktycznie - mruknął szef. - Już by za to przez miesiąc utrzymał muzeum gdzieś na prowincji...

- Albo i dłużej, jeden taki kosztuje ze trzy tysiące, a i drzwi nie dostał za darmo...

Weszliśmy do rozległego sekretariatu. Za biurkami siedziały trzy panie. Jedna patrzyła kawę, druga malowała sobie paznokcie. Trzecia ga­dała z kimś przez telefon.

- Przerost zatrudnienia - zauważyłem półgłosem. - Poprzedniemu wystarczyła jedna sekretarka, ten musi mieć już trzy.

Pan Samochodzik kiwnął głową.

- Tylko poprzednia znała się na rzeczy, a te zatrudnił po znajomości. Wywalić dwie i muzeum działa już przez cały kwartał - odparł.

Baby spojrzały na nas z nienawiścią. Drzwi gabinetu ministra otwo­rzyły się gościnnie. Wkroczyliśmy do świątyni władzy. Nasz nowy zwierzchnik siedział za potężnym biedermeierowskim biurkiem. Wład­czym gestem wskazał nam dwa krzesła w stylu Ludwika XIV. Gruby perski dywan na podłodze tłumił kroki. Gospodarz odłożył telefon komórkowy.

- Panowie - powiedział - w ciągu ostatnich dwóch tygodni dokona­łem, z pomocą biegłych rewidentów, analizy wydatków ministerstwa. Jak się panowie zapewne orientują, w bieżącym roku z budżetu centralnego otrzymaliśmy tylko osiemdziesiąt procent środków w stosunku do roku ubiegłego.

- Lepiej po polsku będzie brzmiało: obcięto nam dwadzieścia procent budżetu - zauważył łagodnie szef.

Minister obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.

- Dlatego też postanowiliśmy ograniczyć, a jeśli się da, całkowicie wyeliminować zbędne koszta.

Poczułem na karku jakby dotknięcie gąbki zanurzonej w bardzo zim­nej wodzie.

- Tak więc - ciągnął - przeanalizowałem wydatki związane z istnie­niem waszej komórki... I muszę powiedzieć, że jest w waszym budżecie kilka niepokojących punktów. Na przykład - wyciągnął ze stosu jakiś dokument - limit rozmów telefonicznych przekroczyli panowie o cztery procent. Wydatki na oprogramowanie o siedemnaście procent...

- Nie możemy przecież używać pirackiego oprogramowania! - zapro­testowałem.

- A już najpoważniejszy mój zarzut dotyczy samochodu.

- Jakiego samochodu? - nie zrozumiał szef.

- Pan, panie Tomaszu - minister skrzywił się paskudnie - od przeszło pięciu lat regularnie dokonuje defraudacji pieniędzy ministerstwa.

- Ja? - zdumiał się szef.

- Proszę. Ubezpieczenie jeepa kosztuje prawie dwanaście tysięcy zło­tych. Na benzynę poszło w ubiegłym roku przeszło trzy tysiące. Remonty pochłonęły cztery tysiące. Te pieniądze będzie pan łaskaw zwrócić.

Szef wyglądał jakby miał zaraz zemdleć.

- To samochód służbowy - oburzył się. - Ministerstwo zawsze za­pewniało mi fundusze na jego utrzymanie...

- Tere fere - przerwał mu impertynencko minister. - Proszę, mam tu wszystko czarno na białym. Po zniszczeniu pańskiego wehikułu otrzymał pan w prezencie od Polonii amerykańskiej nowego jeepa grand cherokee. Z wydziału komunikacji dostałem kopię dokumentów. Wynika z nich, że samochód jest zarejestrowany na pana.

- Zawsze tak było - wyjaśnił Pan Samochodzik. - Używałem go jed­nak wyłącznie do celów służbowych. Prywatnie poruszam się trabantem. Przyznano mi służbowego lanosa, ale nie korzystam z niego. Zresztą mieszkam tak blisko, że zazwyczaj chodzę do pracy piechotą...

- Pan jest aferzystą! - syknął minister.

Zatkało nas. Pan Samochodzik poczerwieniał z oburzenia.

- Wydatki na waszą komórkę w ubiegłym roku zamknęły się astrono­miczną sumą przeszło czterdziestu tysięcy złotych - ciągnął niezrażony urzędas. - Dlatego też podjąłem decyzję o całkowitej wymianie persone­lu. Wypowiedzenie dostaniecie jutro. Nowi ludzie, którzy zajmą wasze stanowiska...

- Innymi słowy zamierza pan wywalić nas z pracy, by na to miejsce zatrudnić swoich protegowanych - spojrzałem na niego z pogardą. - Zda­je pan sobie sprawę z tego, ile czasu upłynie, zanim uzyskają choćby mi­nimalne rozeznanie w charakterze naszych zadań?

- Poradzą sobie. Zresztą to już nie wasz problem.

Pan Samochodzik sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz przewrócić.

- Dość - przerwałem ostro ministrowi. - Zgodnie z kodeksem pracy nie ma pan prawa zwolnić ludzi będących na zwolnieniu lekarskim. Obaj jesteśmy chorzy - rzuciłem na biurko dwie kartki.

A potem z godnością opuściliśmy gabinet.

- Coś ty mu dał? - zdumiał się szef.

- Zaświadczenia, że jesteśmy alkoholikami i zostaliśmy skierowani na odwyk. Mamy też miesięczny urlop zdrowotny z tym związany.

Zastygł w pół kroku i spojrzał na mnie zdumiony.

- Skądś ty to wytrzasnął?!

-Od znajomego lekarza. Dwaj moi kumple z liceum poszli na medy­cynę. Jeden jest właśnie specjalista od uzależnień...

- A ten drugi? - spojrzał na mnie z błyskiem w oku.

- Niestety, nie mógłby nam pomóc. Jest ginekologiem - uśmiechną­łem się. - Przez trzy miesiące nie mogą nas ruszyć, potem zwolnienie się przedłuży... Mamy spokój na jakieś pół roku.

- Czasami aż się ciebie boję... Ano nic. Spróbuję sprawę odkręcić - wyjął z kieszeni wizytownik i odszukał kartkę z prywatnym numerem telefonu prezydenta.


***

Tydzień później minister nie był już ministrem. Nie jestem do końca pewien, czy pomógł nam telefon szefa, ale na pewno nie zaszkodził...

Jakież było nasze zdumienie, gdy w kolejny poniedziałkowy ranek otrzymaliśmy następne wezwanie. Tym razem w sekretariacie siedziała tylko jedna starsza kobieta, doświadczona i kompetentna. W gabinecie z poprzedniego wystroju zostało tylko biurko, krzesła zastąpiono zwykły­mi składanymi, dywan wrócił do magazynu. Za biurkiem siedział wicemi­nister. Był mniej więcej w moim wieku. Jego twarz sprawiała nieprzyjem­ne wrażenie, była pociągła, przednie siekacze miał znacznie większe niż u normalnego człowieka, co nadawało mu wygląd szczura. Dziwnie osa­dzone oczy o świdrującym spojrzeniu też nie dodawały mężczyźnie uroku.

Gdy wkroczyliśmy do gabinetu, powstał z szacunkiem i uścisnął nam dłonie. Zamówił trzy kawy.

- Panowie - zaczął bez wstępów - czytałem wasz raport w sprawie odnalezienia maszyny inżyniera Rychnowskiego. Zwłaszcza żywo prze­jąłem się uwagą na jego końcu... Sugerują panowie, że młodzi ludzie nie znają dorobku naszych uczonych i pionierów techniki. Postanowiłem to nieco zmienić. Przesłaliśmy pewne sugestie komisji opracowującej pro­gramy nauczania, niestety podlegają Ministerstwu Edukacji Narodowej i nie możemy im rozkazywać...

Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.

- To bardzo dobra wiadomość - powiedziałem.

- To nie wszystko. Zdecydowaliśmy się przybliżyć trochę naszym dzieciom, a i dorosłym warto przypomnieć, o innych dokonaniach. Rychnowski, Szczepanik to zdolni wynalazcy. Ale przecież to nie wszystko. Mieliśmy przed stu laty naprawdę poważne osiągnięcia... Domyślają się panowie, co mam na myśli?

- Maria Skłodowska-Curie dostała dwie Nagrody Nobla... - zauwa­żyłem.

- Właśnie - kiwnął głową. - Tymczasem niestety w Polsce jest jak gdyby zapomniana. Pomyślałem o zorganizowaniu ekspozycji poświęco­nej jej postaci. Biblioteka Narodowa w Warszawie użyczy nam sali... Wystawimy zdjęcia, dyplomy, medale, pamiątki po naszej uczonej. Zre­konstruuje się też kilka aparatów z epoki.

- Spore koszta - uniosłem brwi.

- Załatwiłem na ten cel dofinansowanie z funduszy unijnych. Pienią­dze nie grają roli. Ważne jest, aby zajęli się tym ludzie naprawdę kompe­tentni i właśnie panowie przyszli mi na myśl. Nie chciałbym oczywiście odrywać panów od bieżących zadań, ale chwilowo chyba nie prowadzicie żadnej sprawy?

Pan Samochodzik pokręcił głową.

- Nasze, nazwijmy to, moce przerobowe są do pańskiej dyspozycji - powiedział. - Ile mamy czasu?

- Zgromadzenie eksponatów powinno zająć wam jakieś dwa tygodnie - wyjaśnił. - I jeszcze jakieś dwa na prace koncepcyjne, ustawianie gablo­tek i rozkładanie w nich zawartości... - zamyślił się na chwilę. - W Pol­sce nie mamy niestety dzienników z zapiskami sławnej uczonej, dlatego też jeden z panów pojedzie do Francji; wystawię oczywiście oficjalne pismo. Może uda się coś pożyczyć. Ponoć gdzieś w Polsce znajdował się jeden notatnik z wzorami fizycznymi oprawiony w brązową skórę... Gdy­by udało się go odnaleźć... Może być w naszych zbiorach.

- Oczywiście - kiwnąłem głową.

Pożegnaliśmy się i wyszliśmy.

- Wydawałoby się, że to miły i kompetentny człowiek - powiedział w zadumie szef, gdy kroczyliśmy korytarzem - ale jest w nim coś takie­go... - pstryknął palcami.

- Słyszałem, że odszedł z jakichś służb specjalnych i trafił do naszego ministerstwa - dodałem. - Ciekawe zadanie.

Spojrzał na mnie lekko zaskoczony.

- Ciekawe? - zdziwił się. - W zasadzie czysta rutyna...

- Nie - pokręciłem głową. - Gdyby to miała być czysta rutyna, nie skierowałby do tej pracy nas. Pamięta pan, jak dyrektor Marczak wysłał pana do niesamowitego dworu? Też akcja rutynowa - zorganizować mu­zeum. A tymczasem okazało się, że faktyczne zadanie było zupełnie inne, o czym sam pan nie wiedział...

- Sądzisz więc?

- Podejrzewam, że gromadzenie pamiątek i organizacja wystawy to tylko przykrywka. A faktycznym celem...

- ...jest odnalezienie notatnika, o którym wspomniał ot tak, mimo­chodem!

- Być może mam paranoję, ale...

Milczał długą chwilę rozważając wszystkie za i przeciw.

- Sądzę, że masz rację - powiedział wreszcie. - Tylko pytanie, po co komu zeszyt sprzed stu lat?

- Dowiemy się, jeśli uda się go znaleźć - wzruszyłem ramionami.

- A zatem poszukajmy.


***

Na świecie są tysiące kolekcjonerów gromadzących autografy sław­nych ludzi. Oczywiście zbieracze ci dzielą się na kilka różnych kategorii. Najniżej w hierarchii są licealistki, które z notesikami latają na koncerty, by zdobywać wpisy swoich idoli, na drugim biegunie poważni milione­rzy, potrafiący wyłożyć pół miliona dolarów za list Lincolna czy Goethe­go. Czy kogoś z tej grupy mogły zainteresować pisma słynnej polskiej uczonej? Nie mogłem tego wykluczyć.

Rękopisy sprzedaje się na aukcjach. Handlują nimi też najpoważniej­sze antykwariaty. Nabywcami, obok bogatych biznesmenów, bywają wielkie zachodnie biblioteki, fundacje, muzea... Różne są ich późniejsze losy. Zdarza się, że przepadają bez śladu, czasem jednak prywatni właściciele przekazują swoje zbiory w depozyt placówkom naukowym...

Z archiwum przywiozłem sobie na wózku dwieście osiemdziesiąt sześć katalogów aukcyjnych i zagłębiłem się w lekturze. Gdy przystępowałem do pracy, była dziesiąta. Gdy kończyłem, dochodziła pierwsza w nocy. Natrafiłem na ślady jedenastu listów Skłodowskiej sprzedanych w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Krok kolejny. Odszukałem w Internecie adresy wszystkich siedmiu domów aukcyjnych, przez które te dokumenty prze­szły. Do każdego napisałem uprzejmy list po angielsku z zapytaniem, czy mógłbym uzyskać jakieś namiary na nabywców, i czy dysponują kseroko­piami lub mikrofilmami, bo chciałbym skopiować te dokumenty. Rozesła­łem meile w świat i zapadłszy w fotel zdrzemnąłem się. Nie było sensu wracać do domu.


ROZDZIAŁ DRUGI


LOT DO SZWECJI • ZAMACH NA AUTOSTRADZIE • AUKCJA RĘKOPISÓW • SPOTYKAM MICHAIŁA • DYPLOMATA - KOLEKCJONER



Obudziłem się o ósmej rano. Wszystko mnie bolało. Pstryknąłem myszą wyłączając wygaszacz ekranu. Na moje listy przyszła tylko jedna odpo­wiedź. Ze Szwecji. Spojrzałem w panice na zegarek, a potem wywołałem rozkład lotów samolotów. Wezwałem taksówkę i dopiero potem zadzwo­niłem do szefa.

- Co się stało? - zapytał

- W Sztokholmie na aukcji idzie dziś pod młotek list Skłodowskiej do Alberta Einsteina! - wypaliłem.

- Żebyśmy wiedzieli dzień wcześniej...

- Zdążę. Aukcja jest o czternastej, a o dziesiątej mam samolot.

- Świetnie. Ja o szesnastej lecę do Paryża. Trzymam kciuki. Zgadamy się po powrocie.

Rozłączyłem się i pobiegłem na dół. Taksówka stała już przed bramą ministerstwa.


***

Mroźny wiatr owiał mi twarz, gdy wychodziłem z budynku portu lot­niczego. Rozejrzałem się w poszukiwaniu stacji metra, ale nie wypatrzy­łem jej nigdzie. Za daleko. Lotnisko Arlanda jest oddalone o 45 km od Sztokholmu. Spojrzałem na zegarek. Za mało czasu, by jechać autobusem lub pociągiem. Zdecydowałem się na taksówkę. Biorąc pod uwagę upior­ne ceny tutejszej komunikacji miejskiej, dodatkowe kilkadziesiąt koron nie stanowiło poważnego wydatku. Postój miałem tuz przed nosem.

Wsiadłem do pojazdu.

- Poproszę do domu aukcyjnego na Stora Nygatan - zadysponowa­łem, starannie dobierając nieliczne znane mi szwedzkie słowa.

Kierowca uśmiechnął się lekko.

-Ta ulica jest deptakiem - powiedział po angielsku. - Nie damy rady na nią wjechać, ale zawiozę pana jak najbliżej.

Rozsiadłem się wygodnie na tylnym siedzeniu.

Ciekawe, czy będzie wielu chętnych na ten list?- pomyślałem. „Cena wywoławcza, dwieście koron, czyli osiemdziesiąt złotych, była chyba najniższa w całym katalogu... Kogo w dalekiej Szwecji może zaintereso­wać list podpisany nazwiskiem Maria Skłodowska? Tu, na Północy, a tak­że na Zachodzie nasza rodaczka powszechnie występuje w encyklope­diach jako Maria Curie, Francuzka...

- Podoba się panu Sztokholm? - zapytał kierowca.

- Owszem, to bardzo sympatyczne miasto - odparłem. - Byłem tu dotąd tylko dwukrotnie i za każdym razem w przelocie, ale kiedyś na pew­no znajdę czas, żeby dokładnie je zwiedzić...

- Polecam nasze muzea. Mamy ich aż osiemdziesiąt. Zresztą aukcja odbywać się będzie tuż koło muzeum poczty... Jeśli chce pan bezpłatny folderek...

Wziąłem i podziękowałem. Może i faktycznie warto wykorzystać służ­bowy wyjazd i odwiedzić choć kilka muzeów? Podpatrzyć rozwiązania; może coś da się wykorzystać do mojej wystawy? Samolot powrotny mam dopiero jutro rano, aukcja potrwa może ze dwie godziny, o szesnastej będę wolny... Wpadnę sobie na wyspę Djurgarden, obejrzę słynny skansen, pierwsze na świecie muzeum na wolnym powietrzu, założone przeszło sto lat temu... A przecież obok znajduje się muzeum statku Vasa, gigantyczny pawilon, wewnątrz którego stoi wrak okrętu wydobyty przed laty z dna zatoki...

- Sztokholm ma najniższy wskaźnik przestępczości spośród stolic europejskich - pochwalił się kierowca.

Czerwony ford jadący za nami gwałtownie przyspieszył. Minął nas z piskiem opon. Tylne drzwiczki uchyliły się. Nie zdążyłem nic zrobić. Upiorny huk serii z kałasznikowa, grzechot pocisków tnących blachę, potężne szarpnięcie, łomot, zgrzyt dartego metalu, i ciemność.


***

Ocknąłem się leżąc na plecach. Zakaszlałem, otworzyłem oczy. Szare szwedzkie niebo. Zatroskany kierowca klęczący obok mnie.

- Nic panu nie jest?

Poruszyłem się. Żadna kość mnie nie bolała. Czułem się dobrze, tylko lekkie ćmienie w skroniach przypominało o wstrząsie. Taksówkarz wy­szedł z wypadku lekko poszkodowany. Na twarzy miał kilka zadrapań, prawdopodobnie wywołanych przez odłamki szkła z przedniej szyby.

- Mówił pan coś o niskiej przestępczości - spojrzałem na niego z wyrzutem.

- W życiu mi się coś takiego nie przytrafiło - ze zdumieniem pokręcił głową

Powoli wstałem i otrzepałem się z błota. Znajdowaliśmy się na traw­niku koło autostrady. Samochód, przekrzywiony na bok, stał tuż obok.

- Wyciągnąłem pana, bałem się, że może wybuchnąć - wyjaśnił kie­rowca. - Policja już jedzie. Dobrze się pan czuje? Wezwać karetkę?

W dłoni trzymał telefon komórkowy. Odkaszlnąłem.

- Chyba wszystko w porządku - powiedziałem, ciągle jeszcze nieco oszołomiony zajściem.

Tuż obok nas zatrzymał się z piskiem opon radiowóz marki volvo, półciężarówka z ekipą policyjnych techników oraz furgonetka pomocy drogowej. Odwieźli nas na komendę. Przesłuchiwał mnie wysoki, posęp­ny blondyn. Zadawał sensowne, konkretne pytania, dobrze władając angielskim. Czy mam jakichś wrogów w Szwecji? Jaki jest cel mojego pobytu? Udzielałem odpowiedzi, patrząc z niepokojem na zegarek. Au­kcja właśnie się zaczęła. „Mój” rękopis był prawie na końcu listy. Może zdążę?

Po dwóch godzinach przesłuchań, widząc, że się spieszę, puścili mnie. Podpisałem wielostronicowy protokół własnych zeznań, dowiedzia­łem się, że mam stawić się następnego dnia na dodatkowe przesłuchanie i wreszcie byłem wolny. Sprawdziłem na planie, gdzie jestem i popędzi­łem wąskimi uliczkami. Most, budynek parlamentu, deptak... Ulica Stora Nygatan. Muzeum poczty i wreszcie sala aukcyjna. Wpadłem do środka jak rozjuszony byk. Licytacja właśnie się skończyła. Tłum kupców i peł­nomocników tłoczył się w kolejce odbierając manuskrypty oraz starodru­ki i regulując należności.

Licytujący chował ozdobny młotek do walizeczki.

- Numer sześćdziesiąt osiem? - wydyszałem.

- Sprzedany - odpowiedział uprzejmie. - Za dwadzieścia cztery ty­siące koron.

Usiadłem zgnębiony na pustym krześle. Przepadło. Nagle jak obu­chem uderzyła mnie podana suma. Dwadzieścia cztery tysiące!? Przy cenie wywoławczej wynoszącej dwieście koron? Ponad stukrotne przebi­cie? Zerwałem się gwałtownie, potknąłem o róg dywanu i wywaliłem jak długi prosto pod nogi jakiegoś człowieka, który właśnie szedł ku wyjściu niosąc stos starych, oprawionych w skórę ksiąg. Siedemnastowieczne oku­cia rogów zagrały bolesny werbel na moich plecach, a sekundę później dodatkowo przygniótł mnie pechowy klient.

Pozbieraliśmy się szybko.

- Przepraszam najmocniej - wydukałem po szwedzku i zacząłem zbie­rać rozrzucone woluminy. Uniosłem głowę i zaniemówiłem z wrażenia.

- Oj, panie Daniec, jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki powinien pan okazywać większy szacunek dla cennych starodruków - usłyszałem kpiący glos.

Michaił Derekowicz Tomatow.

- Zgiń, przepadnij siło nieczysta - mruknąłem.

- Ja też się cieszę, że cię widzę - jego twarz rozciągnęła się w uśmie­chu. - Cóż cię sprowadza?

Podnieśliśmy resztę książek. W trakcie zbierania opowiedziałem moją historię.

- Do licha - pokręcił głową. - W coś ty się wplątał?

- Wplątałem się? - wyraziłem zdziwienie.

- Pawle, ktoś pakuje serię z kałacha w taksówkę tylko po to, żebyś nie dotarł o czasie na licytację, a tu trzej nikomu nieznani osobnicy podbijają cenę jakiegoś świstka papieru z kilkunastu do kilku tysięcy euro...

- Sądzisz, że?...

Spojrzałem na niego uważnie. Do tej pory uważałem, że strzelanina na autostradzie była dziełem przypadku.

- Na szczęście nie chcieli cię chyba zabić - westchnął. Nadal milczałem.

- To się nie trzyma kupy! - wybuchnąłem wreszcie. - Przecież i tak nie dałbym takiej sumy za list naszej uczonej. Po prostu nie mam na to funduszy...

- Ale ci, którzy postanowili cię wyeliminować, nie wiedzieli o tym - mruknął. - Faktycznie, nie trzyma się to kupy. Chcesz list Skłodowskiej? Załatwię ci w kilka miesięcy z dziesięć, po kilkaset euro za sztukę. Trafiają się na aukcjach rzadko, bo i zainteresowanie tą postacią jest znikome...

- Ale jak widać, ktoś się bardzo zainteresował...

Zabraliśmy książki i poszliśmy do samochodu. Rosjanin ułożył je na tylnym siedzeniu.

- Pojedziemy do mnie - zadecydował. - Coś przekąsimy i pogadamy na spokojnie.

Pół godzinki później siedzieliśmy w salonie jego willi. Przytulne wnę­trze, obrazy na ścianach, skrzyżowane rosyjskie szable oficerskie...

- Zobaczmy opis katalogowy - Michaił wyciągnął folder wydruko­wany przez organizatorów. - Który numer, mówiłeś?

- Sześćdziesiąty ósmy - przypomniałem.

- List Marii Skłodowskiej do Alberta Einsteina - odczytał. - Dwie strony A4, pismo odręczne w języku francuskim. Cena wywoławcza...

- Nic więcej?

- Niestety - zafrasował się. - A może...

Przeszedł do biblioteki. Ruszyłem za nim. Na jednej z półek stały ka­talogi aukcyjne, takie same jak przeglądane przeze mnie w ministerstwie. Wyciągnął kilka z nich i wertował indeksy.

- Guzik - stwierdził po chwili.

- Czego szukasz?

- Listów Einsteina. Byłem ciekaw, po ile chodzą. Jest ich kilka, ale to zamiast wyjaśnić, tylko gmatwa moje przypuszczenia.

- Ile kosztuje list geniusza? - zaciekawiłem się.

- Grosze. O, masz - podsunął mi. - List do jednego z członków Szwedz­kiej Akademii Nauk, aukcja w Berlinie, cena wywoławcza raptem pięćset euro...

- Sam bym kupił za tyle - uniosłem brwi.

Przeszedł się po pomieszczeniu, a potem uruchomił komputer.

- Pora wykorzystać prywatne kanały informacji - powiedział.

- Co zamierzasz zrobić?

- No cóż, bywam na tyle często na licytacjach, że nawiązałem przyja­cielskie stosunki z kilkoma organizatorami i pracownikami. Postaram się zatem coś wywęszyć...

Wysłał kilka meili.

Wróciliśmy do salonu.

- A zatem mamy zagadkę - zauważył. - List wart kilkaset euro nagle idzie za ciężkie tysiące. A ci, którzy chcą go kupić, nie cofną się przed niczym...

- Przypuszczam, że tak naprawdę istotny był nie sam list, ale jego treść - rzuciłem przypuszczenie.

- Einstein był znanym kobieciarzem - podsunął Michaił.

- Sądzisz, że to mógł być list miłosny?

- Dlaczego nie? Tylko kogo dziś, poza historykami, interesują podob­ne tematy? Żadna gazeta nie zrobi interesu zamieszczając taki artykuł. Einstein podrywał dziesiątki kobiet, rozwiódł się z żoną i ożenił ze swoją kuzynką. Jeśli nawet między nim a Skłodowską coś było, to nie ona pierw­sza i nie ostatnia.

- Ale noblistka... A takich pewnie zbyt wielu nie znał...

Uśmiechnął się lekko.

- Fakt.

- Może jakiś ekscentryczny kolekcjoner albo bogaty historyk?

- Trzech kolekcjonerów - powiedział Michaił. - W dodatku nie chcących ujawniać swoich nazwisk, bo działali przez podstawionych pełno­mocników.

- To normalne. Ludzie boją się przyznawać do posiadania cennych zbiorów.

- Owszem, ale widzisz, to trochę nie tak. Jeśli licytuje się dzieła sztu­ki czy antyki warte ciężkie tysiące dolarów, wówczas faktycznie sprzeda­jący i nabywcy starają się zachować anonimowość. Tymczasem takie drobiazgi kupują kolekcjonerzy-hobbyści, przychodzą na aukcje osobi­ście, traktują to jako rozrywkę, spotykają starych kumpli, zbieraczy, wymieniają plotki, czasem ścierają się usiłując przebić przyjaciela, ale zazwyczaj nie dają się ponieść emocjom. Często są to bogaci emeryci, dla których jest to wyrafinowana forma spędzania czasu. Znam z widzenia ponad połowę obecnych na tej sali. Tylko ci trzej mi jakoś nie pasowali...

Komputer zapikał. Michaił kliknął myszą, a potem cicho gwizdnął przez zęby.

- Kupujący zapłacił kartą kredytową wystawioną na nazwisko Oleg Biełunow - oznajmił.

- Całą sumę? - zdumiałem się. - Przecież tam są limity!

- Nie wtedy, gdy jest to platynowa karta - uściślił Michaił. - Płacąc taką możesz kupić sobie stację kosmiczną na własność... Na całym świe­cie są ich może ze trzy tysiące...

- Biełunow - powtórzyłem. - Trzeba będzie sprawdzić, kto to. Może coś się wygrzebie.

- Nie trzeba - mój przyjaciel nadal wpatrywał się w ekran. - Kojarzę tego typka. Nie widziałem go nigdy, ale nazwisko obiło mi się o uszy.

- Kto to jest?

- Attache kulturalny ambasady Federacji Rosyjskiej. Nie słyszałem, żeby zbierał akurat manuskrypty, bardziej go interesują chińskie rzeźby z kości słoniowej...

- To forsy ma jak lodu.

- Jak każdy dyplomata...

- Pracuje w ambasadzie w Sztokholmie?

- Nie, Pawle. W Warszawie.


ROZDZIAŁ TRZECI


GRUZIŃSKI TOAST • W AMBASADZIE • POWRÓT SZEFA • BADAMY LIST SKŁODOWSKIEJ • WĄTPLIWOŚCI



Przyjemnie było siedzieć przed ciepłym kominkiem. Michaił nalał mi do kieliszka odrobinę gruzińskiego wina Alazni. Było dobre i bardzo sła­be. Gruzini takie trunki nazywają sokami, bo prawie wcale nie zawierają alkoholu. Podziwiałem nalepkę, gdy Michaił wzniósł kieliszek.

- Jeden Żyd to adwokat, dwaj Żydzi to międzynarodowa firma, trzej to orkiestra kameralna - powiedział. - Jeden Rosjanin to pijak, dwaj Rosjanie to rozróba, trzej Rosjanie to Armia Czerwona. Jeden Gruzin to Stalin, drugi Gruzin to Beria, a teraz wypijmy, żeby nigdy nie było tego trzeciego Gruzina...

Uśmiechnąłem się i stuknąłem swoim kieliszkiem o jego. Fajny toast, postanowiłem go zapamiętać.

- Co wiesz o tym attache kulturalnym? - zapytałem.

- W zasadzie tyle co nic. W archiwum ojca znalazłem na niego teczkę, ale jest prawie pusta. Tata został zastrzelony wiele lat temu... - na jego twarzy pojawił się cień.

Nie drążyłem tematu.

- Jeśli potrzebujesz pomocy w tej sprawie... - zaczął. - Coś mogę spróbować...

- Ja w zasadzie w ogóle nie wiem, czy to jest jakaś sprawa - wes­tchnąłem. - Wiceminister rzuca mimochodem, że powinniśmy zdobyć notes. Ktoś strzela do mojej taksówki, ktoś kupuje na aukcji list za sumę parokrotnie przekraczającą jego wartość... To może coś znaczyć. Ale nie musi.

- Tak sądzisz?

- Widzisz, w większości spraw dochodziło najpierw do jakichś wy­padków. Zaskakujące zdarzenia alarmowały Pana Samochodzika i mnie. Tu nie ma o co walczyć. Chyba że ten list kryje w sobie jakąś tajemnicę...

- Trzeba to sprawdzić...

- Owszem, tylko jak?

Uśmiechnął się łobuzersko.

- Oj, Pawle, Pawle... Najprostszymi metodami.

- Włamać się do ambasady?

Parsknął śmiechem.

- Idź po prostu do pana attache kulturalnego z pismem twojego wicemi­nistra w garści i zaproponuj, żeby ci wypożyczył list na twoją wystawę...

- A jeśli się nie zgodzi?

- A co ci szkodzi spróbować? Jeśli da list - to znaczy, że przypadek. Jak nie da - wtedy będzie czas wyciągać wnioski. I stawiać hipotezy.

Spać położyłem się wcześnie. Przed odlotem musiałem jeszcze poja­wić się w komendzie, by złożyć dodatkowe zeznania.


***

Następny dzień... Wczesne popołudnie. Prosto z lotniska pojechałem do ambasady Federacji Rosyjskiej.

Ciężki, kilkupiętrowy gmach, ozdobiony od frontu portykiem kolum­nowym. Elewacja szarobrązowej barwy, nieduże okna o szybach powle­czonych warstwą antyrefleksyjną i napylonych od środka srebrem. Z ze­wnątrz nie da się zajrzeć... Budynek wzniesiony w czasie zimnej wojny. Styl miał nawiązywać do klasycyzmu, jednak dziś wygląda jak jego karykatura. Pod pagórkiem, na którym stoi, i pod trawnikami wokoło z pewno­ścią znajdują się wielokondygnacyjne bunkry zastawione aparaturą pod­słuchową. Stojąc przed nim można być pewnym, że przez ukryte kamery śledzą nas uważnie czujne oczy wartowników.

Posterunek na bramie przepuścił mnie bez najmniejszego problemu. Do ciężkich, dębowych drzwi nie zdążyłem zapukać. Same uchyliły się przede mną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niewielka recep­cja.

- Czym możemy służyć? - strażnik pilnujący ambasady zagadnął mnie z pozoru uprzejmie.

- Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - przedstawiłem się okazując dokument. - Chciałbym, jeśli to możliwe, spotkać się z attache kulturalnym, panem Biełunowem....

- Nie był pan umówiony - mruknął strażnik patrząc w komputer. - Ale nie szkodzi, zaraz sprawdzę, czy pan Biełunow może was przyjąć...

Uniósł słuchawkę telefonu. Rozmawiał przez chwilę. Widać nie tak łatwo dostać się do attache kulturalnego. Ech, twierdza biurokracji... Bi­zantyjska cywilizacja...

- Zapraszamy - powiedział przyjaźnie, ale jego oczy pozostały chłod­ne jak lód.

- Jak mam trafić?

- Zaprowadzi pana.

Jak spod ziemi wyrósł młody człowiek w garniturze. Ruszyliśmy po monumentalnych schodach, potem korytarzem. Wreszcie gabinet. Duża mapa Rosji z zaznaczonymi najważniejszymi zabytkami i muzeami, stosy folderów, kolekcja proporczyków na ścianie. Attache kulturalny podniósł się z zza biurka.

- Oleg Biełunow - przedstawił się ściskając moją dłoń. - Czym mogę służyć?

Gestem wskazał mi wygodne krzesło. Sekretarka zaraz przyniosła dla niego kawę, a dla mnie szklankę zielonej herbaty. Była świetna, ale o nie­zwykłym posmaku. Nie mogłem go zidentyfikować. Może gruzińska?

- Zakupił pan przedwczoraj na aukcji w Sztokholmie rękopis Marii Skłodowskiej-Curie - przeszedłem do razu do rzeczy. - List do Alberta Einsteina.

Attache uprzejmym skinięciem głowy potwierdził moje informacje. Wyraźnie czekał na kolejne pytanie.

- Organizujemy w Warszawie czasową ekspozycję poświęconą naszej noblistce - brnąłem dalej. - Jestem członkiem ministerialnego ze­społu gromadzącego eksponaty...

-Ach - uśmiechnął się dygnitarz. - Rozumiem... Chcieliby go pano­wie do gablotki?

Spokojnie otworzył szufladę i wyjął szarą teczkę. Wewnątrz, w pla­stykowej obwolucie, spoczywał pożółkły list, pokryty równymi rządkami pisma.

- Wie pan, kolekcjonuję rękopisy sławnych ludzi, a tu taka gratka: list noblistki do genialnego fizyka... Wypożyczę go wam oczywiście. Ile po­trwa wystawa? Pół roku?

- Myślę raczej, że około miesiąca - wyjaśniłem. - Dłuższe ekspono­wanie zdjęć i rękopisów jest niewskazane, promienie świetlne mogłyby spowodować uszkodzenie...

- Stosujecie jakieś specjalne oświetlenie?

- Oczywiście, odpowiednie, atestowane jarzeniówki szwedzkiej fir­my Ericksson. Do tego szkło, które zatrzymuje część światła słonecznego i całkowicie eliminuje ultrafiolet - wyjaśniłem. - Pańskiej własności nic nie grozi.

- To będzie ozdoba mojej kolekcji - czule spojrzał na dokument. - Strasznie drogo kosztował, ale było warto. Poproszę tylko o pokwitowa­nie. My biurokraci lubimy powtarzać, że porządek musi być.

Miałem specjalny ministerialny formularz. Po chwili milczący młody człowiek odprowadził mnie do wyjścia. Czułem się odrobinę niewyraźnie trzymając w teczce tak cenny dokument i odetchnąłem z ulgą dopiero, gdy spoczął w sejfie ministerstwa.

Jaki sympatyczny człowiek” - pomyślałem o Biełunowie. „Czyli jednak Michaił się mylił i zamach w Sztokholmie był przypadkowy...


***

Pan Samochodzik przyjechał godzinę później. Zmęczony nieco po podróży z triumfującą miną postawił na stole duży, aluminiowy kontener transportowy, opatrzony pieczęciami francuskiego muzeum.

- Widzę, że zdobył pan garść eksponatów - ucieszyłem się.

- I to jakich - uśmiechnął się szeroko. - Wypożyczyli je nam na rok. Sam zobacz.

Otworzył dwa szyfrowe zameczki i zaczął wyjmować zabezpieczone pianką tekturowe pudełka.

- Suknia Marii Skłodowskiej, to dostałem od jej prawnuczki... Dzien­niki, zapiski laboratoryjne, ulubione wieczne pióro Piotra Curie, zdjęcia z epoki przedstawiające wnętrze laboratorium, pierwsze detektory pro­mieniowania... Ksero dyplomu, który dostała z okazji wręczania Nagro­dy Nobla, kopia drugiego... Zdjęcie linii technologicznej, na której otrzymywano rad... Szkło laboratoryjne z epoki... Palniki, probówki, wirów­ka. Wszystko z jej laboratorium. Nalegali, żeby wspomnieć też o córce Marii, Irenie Joliot-Curie, ostatecznie też zdobyła Nobla... Taki warunek postawili i zgodziłem się. Dwie gablotki możemy jej poświęcić...

- Czyli wystawę mamy odfajkowaną... W sumie około stu pięćdzie­sięciu eksponatów, gablotki będzie już czym wypełnić - cieszyłem się, przeglądając inwentarz kontenerka.

-A ty co zdobyłeś? - szef rozsiadł się wygodnie w fotelu.

- No cóż - pokazałem mu spis. - To są materiały i eksponaty, które udostępni nam muzeum Marii Skłodowskiej-Curie mieszczące się przy ulicy Zakroczymskiej, a to zabytki, które wypożyczą nam z dawnego In­stytutu Radowego. Jest tam teraz przychodnia onkologiczna, ale w kilku salach mają ekspozycję...

- Świetnie! Ale po twojej minie widzę, że masz jeszcze coś...

- List Marii Skłodowskiej-Curie do Alberta Einsteina. Depozyt pry­watny.

- Gdzieś ty to zdobył?! Bo skoro depozyt, to znaczy, że nie kupiłeś go na aukcji?

- Pożyczył mi attache kulturalny rosyjskiej ambasady... Szefie, co ja się za tym papierkiem naganiałem, mało serią z kałasznikowa nie oberwa­łem...

Uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Opowiedz o tym - polecił.

Słuchał mojej relacji milcząc.

- Dziwne to - powiedział. - Bardzo dziwne.

- Przypadek - zbagatelizowałem.

Pokręcił przecząco głową. - Nie wydaje mi się, Pawle.

- Szefie, mówi pan zupełnie jak Michaił. On też sądził, że ktoś zrobił na mnie zamach... A to przecież niemożliwe. Po pierwsze, znalazłem te informacje przypadkowo, następnego dnia pojechałem do Sztokholmu. Wpadłem na lotnisko na godzinę przed odlotem i kupiłem bilet. Rozu­miem, gdybym go wcześniej rezerwował. Wtedy można się włamać do komputera, podsłuchać rozmowę, dostać przeciek od pracownika lotni­ska, cokolwiek... Ale ja tam pojechałem zupełnie na wariata...

Milczał zastanawiając się.

- Poza tym robić strzelaninę prawie w środku miasta, to ryzykowne, bo można wpaść... Rozumiem, gdybym z listem wracał do domu... I jesz­cze jedno, to papier o niewielkiej wartości, cenny może dla kolekcjonera. Załóżmy na moment, że jego treść jest naprawdę istotna. Wtedy faktycz­nie zrobiono by wszystko, abym nie dostał go do ręki. Tyle tylko, że Biełunow po prostu otworzył szufladę biurka i mi go dał...

Pan Tomasz poderwał się i przeszedł po pokoju.

- Pawle, jest gorzej, niż myślałem.

Spojrzałem na niego zdumiony.

- Rusz trochę głową - spojrzał na mnie z naganą. - Przecież jesteś detektywem.

- Ruszam i nic nie jestem w stanie wymyślić - odparłem. - Nie widzę nic podejrzanego...

Westchnął cicho.

- To raz jeszcze przeanalizujmy wypadki. Jedziesz na lotnisko. Ktoś cię śledzi. Wsiadasz do samolotu. On tymczasem podchodzi do automatu telefonicznego i alarmuje wspólników w Sztokholmie. Na przykład Biełunowa. Mówi, że lecisz wziąć udział w aukcji. Jest też druga możliwość: Biełunow leci tym samym samolotem. Rozpoznaje ciebie. Dzwoni do ambasady. Ambasada wysyła faceta z kałasznikowem i zadaniem zatrzy­mania cię. Na miejscu Biełunow natyka się na kogoś jeszcze, biorącego udział w licytacji. Tego nie przewidział, ale targuje się jak wariat docho­dząc do stokrotnego przebicia ceny wywoławczej. W tym czasie ty jesteś przesłuchiwany przez policję.

- Ale jest jeden szczegół, który całkowicie niweczy pański tok myśle­nia - powtórzyłem z uporem. - Po co to wszystko, skoro dostałem list od ręki, gdy tylko poprosiłem?

- To mi się właśnie najbardziej nie podoba - westchnął szef. - Po­myśl, Pawle, logicznie. Attache zdobywa cenny dokument, mający być ozdobą jego kolekcji. Jak sądzisz, co z nim zrobi? Ano, zawiezie do swo­jej rezydencji i zamknie w sejfie. Pojawiasz się w ambasadzie i prosisz o wypożyczenie. On wysyła kogoś zaufanego do rezydencji, jego żona wyjmuje list z sejfu, posłaniec wraca po półgodzinie i daje ci list... Biełu­now przewidział, że wpadniesz do ambasady pogadać z nim na ten temat.

- Wie pan co? - zastanawiałem się. - Faktycznie, nie zdziwił się, kie­dy zagadnąłem go o list. A przecież powinien. Bo skąd wiedziałem, że to on go kupił? Tę informację dostałem od Michaiła, a on ją zdobył tylko dzięki swoim znajomościom.

- No i sam widzisz...

- Ale list...

- Dostałeś go, bo widocznie nie był już potrzebny - mruknął szef. - Przeczytali, dowiedzieli się co zawiera, wybebeszyli skrytkę, zdobyli brązowy notes...

- Ale tam nie ma o tym ani słowa!

- Może są jakieś aluzje? - zasugerował.

- Nie... Zresztą zaraz przeczytamy.

Wydobyłem pożółkłą kartkę z foliowej obwoluty. List napisany był po niemiecku...


Warszawa 29 V 1932 r.

Drogi AIbercie!

Prace nad uruchomieniem Instytutu Radowego są już w zasadzie zakończone. Największą trudność mieliśmy ze zdobyciem odpowiednich urządzeń do laboratorium, jednak i ten problem został pomyślnie rozwią­zany. Na razie staram się zgromadzić wystarczającą ilość radu dla ekspe­rymentów i prowadzenia terapii. Choć jeszcze wszystko nie jest gotowe, lista chorych, którzy zapisali się na leczenie, liczy ponad dwieście na­zwisk. Niestety, ubezpieczalnia społeczna nie chce dofinansować naszego przedsięwzięcia.


Pozdrawiam, Maria.


- Do diabła - zaklął szef. - Coś to krótkie...

- Co pan chce przez to powiedzieć?

Wygrzebał z kontenera tekturową teczkę.

- Mam tu trzydzieści listów Skłodowskiej do różnych osób, zarówno z rodziny, jak i przyjaciół... Zobacz, mają po dwie, trzy, cztery strony... Lubiła się rozpisywać.

- Może słabo władała niemieckim - zauważyłem - stąd lakoniczność...

- Są po polsku, niemiecku, francusku, nawet rosyjsku. Wszystkie dłu­gie.

- Może na przykład dwa dni wcześniej wysłała mu długi, a to jakby suplement?

- To ma ręce i nogi, ale wydaje mi się że coś jest nie tak.

- Ale przecież nie mogli wyciąć kawałka... Widać byłoby sklejenie papieru...

- Pojedziemy z tym do fachowców - zadecydował. - Ta sprawa strasz­nie śmierdzi...

Wyjął z kieszeni telefon komórkowy i wysłał SMS-a. Po chwili przy­szła odpowiedź.

- Zbieramy się - poderwał się z miejsca. - A, jeszcze próbka porów­nawcza - wziął jeden list z teczki.


ROZDZIAŁ CZWARTY


ANALIZA LABORATORYJNA • KTO Z NAMI KONKURUJE? • NOCNA ROZMOWA Z BATURĄ • NOWA KONCEPCJA • IDEN­TYFIKACJA



Mały antykwariat na Starym Mieście, o rzut kamieniem od Barbakanu. Bywałem tu kilka razy, nie wiedziałem jednak, że na zapleczu mieści się nieduże, świetnie wyposażone laboratorium. Młody mężczyzna o nie­zbyt przytomnym spojrzeniu przedstawił się jako Zygmunt.

- Sprawdzić autentyczność listu? - zdziwił się. - Żaden problem... Zacznijmy od samego pisma.

Położył oba listy na rzutniku i wyłączył światło. Rzucił je na ścianę. Litery powiększone dziesiątki razy miały po kilkanaście centymetrów wysokości. Spoglądał to na jeden, to na drugi.

- Widzicie, pismo każdego człowieka ma około osiemdziesięciu cech charakterystycznych - mówił - z czego, powiedzmy, trzydzieści pierw­szorzędnych, a pięćdziesiąt drugorzędnych... Dobry fałszerz podrabia dwa­dzieścia. To zazwyczaj wystarczy, by na pierwszy rzut oka wydawały się identyczne... Fałszerz doskonały podrabia trzydzieści. Więcej się nie da...

- I jak wygląda to pismo?

- Cech wspólnych jest około sześćdziesięciu - powiedział.

- To znaczy...

- Brakujące dwadzieścia to cechy zmienne. To znaczy, jeśli piszący jest zmęczony, podłożył sobie coś niewygodnego pod kartkę, trzyma w ręce inny model wiecznego pióra...

- Rozumiem - przerwał szef. - Czyli to na pewno autentyczny list Skłodowskiej.

- Niewątpliwie został napisany jej ręką. Co do tego nie mam wątpli­wości. Zgadzają się nawet takie drobiazgi, jak odległość między wiersza­mi, odstępy między wyrazowe... Zapewne używała tej samej rygi...

- Czyli pańska teoria upada - zwróciłem się do pana Tomasza

- Poczekaj pan - uspokoił mnie antykwariusz. - Pośpiech jest złym doradcą... Obejrzymy to sobie w powiększeniu...

- Przecież już jest powiększone - zdziwiłem się.

Ale on nie odpowiedział. Włączył światło.

Gdy mrużyłem porażone oczy, podkładał papier pod dwa nowoczesne binokulary.

- Stukrotne powinno wystarczyć... - mruknął.

Znowu zgasił. Oba mikroskopy były połączone z rzutnikiem. Po chwili na ścianie pojawił się obraz podobny do poprzedniego, ale bogatszy w szczegóły. Widać było wyraźnie włókna papieru.

- Kartki obu wykonano techniką typową dla lat trzydziestych - oznaj­mił. - Drobnowłóknisty papier listowy...

- Czyli autentyk? - zmartwił się szef.

- Nie.

Podkręcił powiększenie do dwustu razy.

- Spójrzcie na to - machnął laserowym wskaźnikiem. - Na próbce kontrolnej widać lekkie zagłębienia spowodowane naciskiem stalówki.

Przekręcił obiektyw. Powiększenie pięćset razy. Ślad zostawiony przez wieczne pióro przypominał dolinę, dnem której płynęła rzeka atramentu. Wokoło znajdowały się kałuże, mikroskopijne rozbryzgi, niewidoczne gołym okiem. Włókna papieru przypominały wydmy... Na drugiej prób­ce, którą dostałem w ambasadzie, nie było zagłębienia. Tu rzeka atramen­tu płynęła po równinie... I nie była to rzeka! Wyraźnie było widać, że tworzą ją gęsto usiane kropki. Większość zlała się ze sobą, ale i tak widać było łączenia.

- Do licha...

- Ci ludzie zeskanowali oryginalny list Skłodowskiej. Musieli mieć specjalistyczny skaner najwyższej klasy, w którym każdy milimetr kwa­dratowy powierzchni opisywany jest setkami punktów... Potem wycięli z listu co chcieli, a resztę wydrukowali ponownie na oryginalnym, sie­demdziesięcioletnim papierze wydobytym z jakiegoś swojego archiwum. Wydrukowali za pomocą drukarki atramentowej, ale nie takiej dostępnej w sklepie z akcesoriami komputerowymi, tylko na jakimś fantastycznym sprzęcie najnowszej generacji. Sądząc po kolorze druku, użyli oryginal­nego, przedwojennego atramentu Watermana albo firmy Dragon... Ca­łość lekko zwilżyli parą wodną, aby dobrze związał z podłożem, i wsadzi­li na noc do bańki z czystym tlenem, pod ciśnieniem kilkuset atmosfer, i podgrzali, aby w kilka godzin zaszły reakcje chemiczne, które normalnie trwałyby całe dziesięciolecia...

- To zrobili mnie w konia - warknąłem.

- Nie da się ukryć - powiedział antykwariusz. - Ale na pocieszenie powiem, że ci, którzy przygotowali tę fałszywkę, byli ekspertami najwyższej światowej klasy. Takimi, którzy podrabiają tajne dokumenty dla wy­wiadu i kontrwywiadu...


***

Opuściliśmy antykwariat w zamyśleniu.

- A zatem list ten krył jakąś bardzo ważną tajemnicę - westchnąłem.

- Prawdopodobnie było tak. List wypłynął na aukcji. Ktoś poznał z grubsza jego treść albo dowiedział się, co zawiera. I zaczęła się chryja. Weszliśmy do gry spóźnieni... Ale i Rosjanie są spóźnieni.

- Dlaczego? - zdziwiłem się.

- Bo nasz drogi wiceminister, były szpieg, zlecił nam tę robotę wcze­śniej. Oni dowiedzieli się, że list jest ważny i pojechali go kupić. Walka była ostra, a suma znacząca, co może świadczyć o tym, że zainteresowany był nim jeszcze ktoś. Rosjanie zdobyli dokument i dopiero wtedy poznali jego treść. Treść, którą ktoś znał już wcześniej.

- Czyli nas kierowano do tej roboty na wieść o tym, że ktoś już się sprawą interesuje.

- I ten ktoś wie o notatniku... Nasz zleceniodawca ma świadomość, że chodzi o notatnik, natomiast nie zna treści... Czyli zaczęliśmy jako drudzy, ale po nieudanej akcji spadliśmy na trzecie miejsce w wyścigu...

- Zaangażowane są w to cztery różne zespoły - rozważałem.

- Co najmniej cztery. Nie wiadomo, ilu podstawionych kupców brało udział w sztokholmskiej aukcji... Michaił będzie wiedział. Sprawdźmy to.


***

Na wszelki wypadek zdecydowałem się nie dzwonić z ministerstwa ani od siebie z domu. Wyszukałem budkę telefoniczną stojącą w odlud­nym terenie, wpuściłem w szczelinę czytnika kartę z setką impulsów i wystukałem numer.

- Halo? - usłyszałem głos Michaiła.

- Witaj, to ja...

Przedstawiłem mu sytuację. Słuchał w milczeniu, a gdy się odezwał, wyczułem w jego głosie troskę.

- No cóż, nie jest dobrze...

- Byłbyś w stanie zdobyć kopię listu? - zapytałem. - Może w domu aukcyjnym zrobili sobie ksero?

- Nie da się tego wykluczyć. Prawdopodobne jest też, że kserokopię będzie miał ten, który wystawił dokument na aukcję - zastanawiał się głośno. - Sprawdzę to. Jak się możemy skontaktować? Jeśli faktycznie w tę sprawę zaangażowały się wywiady, wasz telefon może być na pod­słuchu.

- Może zadzwonię do ciebie?

- Dobra. Jutro o tej samej porze, powinienem już coś mieć... Spróbu­ję też dowiedzieć się czegoś o tym attache...

Podziękowałem i rozłączyłem się. Było już późno. Wróciłem do domu i wyciągnąłem kilka książek. Musiałem sprawdzić masę rzeczy. Zeszło mi do późna. Z ulgą rzuciłem się wreszcie na łóżko i niemal natychmiast zapadłem w sen.


***

Brzęczyk telefonu wyrwał mnie ze snu. Popatrzyłem na cyferblat. Trze­cia w nocy. Kto może dzwonić o tej porze? Podniosłem słuchawkę.

- Halo? - zapytałem.

- To ja - poznałem głos Jerzego Batury.

- Zgiń, przepadnij - wymamrotałem. - Nie wiesz, która godzina?

- Wiem, ale mam ważną wiadomość. To nie może czekać do rana - jego głos był bardzo poważny. - Chciałbym się z tobą spotkać.

- Ekstra - byłem pełen entuzjazmu. - A gdzie konkretnie?

Milczał przez chwilę, jakby się wahał.

- Pamiętasz, jak wystawiłeś mnie i Stadelmanna do wiatru, kiedy szu­kaliśmy ikony?

- I to kilka razy - zauważyłem trzeźwo.

- Śledziłeś nas na wałach. W tym miejscu. Za jakieś czterdzieści minut.

- Przy ulicy...

- Nie mów - syknął. - Telefon może być na podsłuchu. Po prostu przyjedź, i uważaj, bardzo uważaj, czy nikt za tobą nie jedzie... Mnie zgubisz i siebie...

Odłożył słuchawkę.

- Co tu się dzieje? - mruknąłem.

W głosie wroga słyszałem wyraźny przestrach. A przecież nie był tchó­rzem! Ubierałem się automatycznie. Kilka pompek i już zbiegałem po schodach. Zapaliłem małą latarkę i położywszy się na lodowatym asfal­cie, zbadałem dokładnie podwozie w poszukiwaniu przyczepionej „plu­skwy”. Nic. Wskoczyłem do jeepa i pojechałem przez miasto. Ulice o tej porze były zupełnie puste. Nikt za mną nie jechał. Zaparkowałem u wylo­tu Namysłowskiej, przeszedłem przez jezdnię i wdrapałem się na wał. Lodowaty wiatr, bardziej zimowy niż jesienny, przenikał mnie do szpiku kości. Powędrowałem niewykończonym nasypem, wypatrując ledwie wi­docznej ścieżki. Przede mną zamajaczyła sylwetka trochę ciemniejsza od mroku.

- To ja - usłyszałem znajomy głos. - Chodź za mną, uważaj, bo jest stromo.

Zeszliśmy, ale nie w prawo, do zniszczonej kapliczki cholerycznej, tylko w lewo. Rósł tu zagajnik białych brzóz. Wiatr szumiał w koronach drzew, pnie poskrzypywaly, gałęzie uderzały o siebie z lekkim klekotem.

- Wyłącz komórkę - polecił. - Mogą nas namierzyć.

Wykonałem posłusznie jego bezsensowne polecenie. Batura wyjął z torby nieduże urządzenie i wcisnął guzik. Zapaliły się dwie diody.

- Zagłuszacz? - mruknąłem.

- Zagłusza fale radiowe w promieniu trzydziestu metrów - wyjaśnił.

- Pracuje na wszystkich zakresach. Podobno można podsłuchiwać nawet przez wyłączony telefon komórkowy wykorzystując zasilanie reliktowe.

- Masz paranoję - prychnąłem.

- Możliwe. Ale wybrałem to właśnie miejsce - stanęliśmy w gęstwi­nie - bo jest tu dużo drzew. Szumią, nie da się użyć mikrofonu kierunko­wego, ruszające się pnie ekranują sygnał. Za dużo przypadkowych odbić. Nie da się oczyścić z szumów, bo nie ma ustalonego algorytmu zakłóceń. Wiatr działa trochę jak przepływ burzliwy cieczy - szeptał.

- Nie wiedziałem, że zgłębiałeś fizykę chaosu - zdziwiłem się.

- Czasem trzeba... W każdym razie zrobiłem wszystko, co się dało.

- I cóż tak ważnego chcesz mi powiedzieć? - zaciekawiłem się. - Pełna konspiracja...

- Pawle, dzieje się coś bardzo niedobrego. Wiem, co sobie myślisz, jestem paskudnym typem. Często gram nieczysto, próbuję wykradać ci różne rzeczy sprzed nosa.

- No cóż, sam zapracowałeś na taką opinię.

- Mamy cholerne kłopoty. A właściwie ty masz, bo ja spadam.

- Dokąd chcesz iść? - zdumiałem się - Dopiero zaczęliśmy gadać.

- Nie spadam w tej chwili, tylko ogólnie. Jutro rano jadę do... zawa­hał się. - Na Bliski Wschód. Chcę przeczekać to daleko stąd. Egipt, Tune­zja, może Syria...

- Ktoś ci depcze po piętach - domyśliłem się, słysząc w jego glosie lęk.

- Tak. Ale może zacznę od początku. Obok ciebie i twojego szefa jestem w tym kraju najlepszym fachowcem od szukania rzeczy zaginio­nych. Odniosłem pewne sukcesy, ba, niektóre nawet zdołałem przed wami ukryć.

- Bardzo ciekawe - podchwyciłem.

- Nieważne. W każdym razie tydzień temu przyszedł do mnie szpieg.

- Bond, James Bond - zażartowałem.

- Nie, prawdziwy szpieg. Gadał po angielsku, ale chyba Amerykaniec. Równie dobrze może pracować dla Chińczyków czy Urugwaju...

- To skąd wiedziałeś, że szpieg? - zdziwiłem się. - Był w ciemnych okularach?

Nie zareagował na mój wygłup.

- A co to ja szpiega nie widziałem? - zirytował się. - W każdym razie gość zaproponował mi życiowy interes. Sto dwadzieścia tysięcy dolarów w zamian za znalezienie jednego drobiazgu zaginionego jeszcze przed wojną.

- Cóż to był za drobiazg?

- Brązowy notes formatu A6, oprawiony w skórę. Widzę, że zaczy­nasz łapać, o co chodzi...

- Notatnik Marii Skłodowskiej-Curie - mruknąłem. - Czyli dobrze się domyśliliśmy.

- Guzik tam Skłodowskiej! - parsknął. - Przepraszam, tak cię poin­formowali?

- Właśnie.

- Mnie chyba powiedzieli prawdę. Nie wiem, nie jestem pewien. Ale brzmi sensowniej.

- To czyj jest ten brulion? Zaintrygował mnie.

-Alberta Einsteina. Tylko że to nie tłumaczy ceny. Listy genialnego fizyka chodzą po parę tysięcy dolców. Notatnik może być wart ze dwa­dzieścia, albo nieco więcej...

- I przyjąłeś zlecenie?

- Owszem. Dlaczego nie? Zacząłem od kwerendy archiwalnej. Wtedy dorwali mnie Ruscy.

Gwizdnąłem przez zęby.

- Też szpiedzy?

- Właśnie. Zawieźli mnie do gustownej piwnicy, chyba był to stary bunkier, godzinę drogi od Warszawy.

- Na przykład Modlin - mruknąłem.

- Zaproponowali, żebym dla nich pracował. Dali na dzień dobry dwa razy więcej. Ale się nie zgodziłem. Może i jestem bandziorem, ale swój honor mam... Powiedziałem, że przyjąłem już zlecenie i muszę zachować lojalność wobec pierwszego klienta. Pokazali, co z nim zrobili. Połamali facetowi ręce i nogi i poprzypalali lampą lutowniczą.

- Jesteś pewien, że to Ruscy?

- Gadali po niemiecku, ale metody mieli wschodnie... Zgodziłem się na współpracę i natychmiast się ulotniłem. Powiedzieli, że ty też tego szu­kasz i że mam zdążyć przed tobą, a tobie będą na wszelki wypadek patrzy­li uważnie na ręce. Dowiedziałem się też, że jeśli mnie ubiegniesz, to też zrobią mi kuku. Miał facet szczęście, że go nie zabili, a nawet podrzucili pod szpital. Ale nie zrobili tego z litości. To pragmatycy, wiedzą że trup dyplomaty stanowi poważny kłopot. Chcieli nas obu zastraszyć i chyba im się udało.

Milczałem.

- Rób, co uważasz - odezwał się wreszcie. - Nie pracuję pod przymu­sem. Dla nikogo. Więc zmywam się. Dawno nie miałem wakacji. Wy­bacz, pocztówek też nie będę chwilowo wysyłał...

- Dlaczego ten notes jest taki ważny? - zapytałem. - Co w nim jest?

- Nie wiem. Może to wzory pozwalające zbudować walizkową bom­bę atomową? A może i coś ciekawszego. Einstein zajmował się tak dziw­nymi rzeczami... Pora na mnie - popatrzył na zegarek. - Na wszelki wypadek nie będę leciał z Warszawy.

Oddalił się szybko. Stałem długo pomiędzy drzewami, wsłuchując się w zawodzenie wiatru. Wróciłem do samochodu i mimo bardzo późnej, a właściwie wczesnej pory, wysłałem kilka SMS-ów.

Gdy dotarłem do domu, runąłem do łóżka. Potwornie chciało mi się spać.


***

Gdy zrelacjonowałem nocną rozmowę, pan Tomasz bardzo długo mil­czał.

- Jest pewna szansa - powiedział wreszcie - ale może się okazać ilu­zoryczna.

- Zamieniam się w słuch - zapewniłem.

- Zastanów się, jak można poznać treść listu, który wpadł w ręce na­szego wroga.

Zamyśliłem się.

- Jeśli odpadają metody najprostsze...

- To znaczy? - zainteresował się.

- Napaść na ambasadę lub rezydencję ambasadora, porwanie, prze­kupstwo, szantaż...

- Faktycznie, „najprostsze” odpadają - zauważył z przekąsem.

- Trzeba dotrzeć jakoś do tajemniczego człowieka, który list sprzedał.

- To może być zupełnie niewykonalne - zastrzegł się. - Domy aukcyj­ne są jak banki. Ochrona klienta, ścisła tajemnica... Czasem utrudnia to śledztwa...

- W takim razie widzę inną możliwość. Trzeba odszukać list Alberta Einsteina do Skłodowskiej i z treści wydedukować jej odpowiedź, a przy­najmniej wachlarz poruszanych zagadnień.

- Dobrze. Masz jeszcze jakiś pomysł?

- Znaleźć ich późniejszą korespondencję, przejrzeć i ocenić, czy nie wrócili w listach do tego tajemniczego tematu - błysnąłem pomysłem.

- Brawo. Jakie jeszcze są możliwości?

- Jeszcze... - zafrasowałem się. - A może pamiętniki Skłodowskiej i Einsteina? Tam mogą być jakieś odniesienia. Trzeba przejrzeć ich dzien­niki i zbadać wpisy sąsiadujące z tą datą...

- Einstein spalił swój dziennik i większość notatek na parę miesięcy przed śmiercią - powiedział poważnie szef. - Skłodowska zarzuciła pisa­nie dziennika mniej więcej dwa lata po śmierci męża, Piotra. Wtedy też po raz pierwszy spotkała Alberta Einsteina.

- To mamy pecha - zadumałem się. - Zaraz, a gdyby tak... - podnio­słem wzrok na pana Tomasza.

W jego oczach lśniły figlarne iskierki. Byłem gotów iść o zakład, że myślał dokładnie o tym samym co ja.

- Właśnie, Pawle - zachęcił mnie. - Jaki jest twój najlepszy pomysł?

- Nie trzeba szukać poszlak...

Potrząsnąłem wyjętymi z teczki listami noblistki.

- Te dwa o miesiąc i dwa tygodnie wcześniejsze niż ten, który wpadł w ręce rosyjskiego wywiadu. Oba zostały napisane na takim samym pa­pierze. Sądząc po śladach nożyczek u góry strony...

- Wyrwano je z bloku listowego, a potem dla zachowania elegancji odcięto pasek z perforacją - dokończył.

- Używała bloku listowego. Zapewne był dość gruby i posłużył do sporządzenia pięćdziesięciu - sześćdziesięciu listów. Zatem...

- Zatem należy znaleźć kolejny list Skłodowskiej Ten napisany, po­wiedzmy, dzień później. Używała nowomodnego wówczas długopisu. Mocno dociskała go do papieru...

- Zatem wystarczy sfotografować kartkę pod odpowiednim kątem i będzie widać na niej ślady, które odbiły się, gdy pisała wcześniejszy list. Wgłębienia... Z nich odczytamy jego treść.

- Brawo. Moja szkoła - pochwalił. - Oczywiście twoje wcześniejsze propozycje też weźmiemy pod uwagę...

- Tylko gdzie tego listu szukać? Francuzi dali panu wszystkie, jakie mieli?

- Nie, tylko kilka sztuk. Ale to nie problem sprawdzić, jakie daty wid­nieją na tych przechowywanych w Paryżu... - siadł do komputera, zało­gował się do systemu i zaczął pospiesznie pisać list.

- Zastanówmy się - spacerowałem nerwowo po pokoju. - List do Ein­steina napisała przebywając w Warszawie. Co mogła tu robić właśnie wte­dy, w 1932 roku?

Wyjąłem z półki encyklopedię i przejrzałem ją.

- To było dzień po otwarciu Instytutu Radowego na Ochocie - powie­działem odkrywczo. - A zatem wcześniej napisała pewnie sporo listów z zaproszeniami do przyjaciół, znajomych, współpracowników... Co za­tem robi dzień później?

- Może pisze sprawozdania z uroczystości do tych, którzy nie mieli okazji lub możliwości przybyć - zauważył. - Wysłałem meila. Za kilka godzin powinna być podpowiedz...

- Może napisała do córki?

- Obie były obecne na uroczystościach w Warszawie - pokazał mi fotografię wpiętą w skoroszyt.

Zdjęcie wielokrotnie reprodukowane w książkach. Kilkanaście osób na schodkach budynku...

- Do licha - westchnąłem. - Gdybyśmy wiedzieli, kto tu stoi...

- Po drugiej stronie jest opisane.

Wyjąłem je z ochronnej folii i odwróciłem. Faktycznie. Drobne, ko­biece pismo.

- Obie córki, siostra z mężem... Ale dalej są dwa znaki zapytania... To nie ona opisała, tylko ktoś później...

Odwróciłem kartonik i popatrzyłem na fotografię. Obok noblistki sta­li dwaj mężczyźni. Jeden - staruszek z długą brodą, podobny do świętego Mikołaja, drugi - młodszy, o zawadiacko podkręconych wąsach.

Szef z roztargnieniem spojrzał na zdjęcie. Nagle poczułem, jak z całej siły zacisnął palce na moim ramieniu.

- A niech mnie! - syknął.

- Co się stało?

- Zrób powiększenie.

Rzuciłem fotografię na płytę skanera. Po chwili pojawiła się na ekra­nie monitora. Powiększyłem. Była bardzo dobrej jakości, pewnie dla jej wykonania użyto jeszcze szklanej kliszy... Powiększenie... Wyszło ziar­no, ale twarze dwu mężczyzn wypełniły cały ekran.

- Skąd ja znam tego gościa? - patrzyłem w zadumie na staruszka z brodą.

- Oczywiście, że znasz...

Pan Samochodzik podskoczył do szafy, wyciągnął na oślep teczkę z materiałami jednej z wcześniejszych spraw i przekartkowawszy zawar­tość, rzucił przede mnie kserokopię starego zdjęcia. Przedstawiało nie­wątpliwie tego samego człowieka. Tylko brodę miał uciętą ramką foto­grafii.

- Inżynier Franciszek Rychnowski ze Lwowa - zidentyfikowałem.

- Zgadza się.

- A ten drugi?

- Jego twarz też wydaje mi się znajoma - powiedział. - Tylko nie pamiętam... Ale gdzieś go już widziałem.

W zadumie przesunąłem myszką obraz i naraz drgnąłem.

- Niech pan spojrzy - szepnąłem.

Wbił wzrok w ekran. Noblistka stała uśmiechając się lekko. Spoglą­dała prosto w obiektyw aparatu, który przed osiemdziesięciu laty uwiecz­nił tę chwilę dla przyszłych pokoleń. Patrzyła prosto na mnie, jakby chciała zajrzeć w oczy przyszłym pokoleniom. Na jej twarzy malowały się jednak powaga i troska. Lekko pochyliła ramiona, jakby nagle obarczono ją cię­żarem, którego nie mogła udźwignąć. Jej dłoń w koronkowej rękawiczce, wiedziałem, że nosiła je by ukryć oparzenia wywołane solami radu, trzy­mała coś podłużnego. Palce zaciskały się z całej siły.

- Notes - szepnął pan Tomasz. - Tylko popatrz. Czy to możliwe?

- Sądzi pan, że to brązowy notes Alberta Einsteina? - zdumiałem się.

- Jestem tego pewien. Zobacz, jak kurczowo go trzyma... Jakby się bała wypuścić...

- A zatem jesteśmy ciągle na tropie - powiedziałem. - Wiemy, że miała go w ręce w dniu otwarcia Instytutu Radowego. Tylko co zrobiła z nim później?

- Pawle, zobacz, kto stoi koło niej. Genialny inżynier Rychnowski. Pasuje jak pięść do nosa... Ten człowiek nie był fizykiem, nie zajmował się radem, w tym czasie ścigano go za prowadzenie pokątnej praktyki paramedycznej... Wyobraźmy sobie sytuację: Skłodowska dostaje notes od Einsteina. Pisze do niego list... Wysyła. Już następnego dnia fotogra­fują ją z notesem w ręku w towarzystwie inżyniera.

- Sądzi pan, że Einstein opracował jakiś schemat, Maria nie była w stanie sama tego ugryźć, więc poprosiła Rychnowskiego o pomoc?

- Nie wiem.

Usiadł w fotelu i zabębnił palcami po stole.

- Pawle - odezwał się wreszcie. - Musimy działać po kolei. Po pierw­sze, ten przeklęty list numer dwa. Po drugie, późniejsza korespondencja. Po trzecie, prace Rychnowskiego. Po czwarte - zamyślił się - trzeba się przejechać do Instytutu Radowego. Tam przejrzeć ich księgi pamiątkowe i wydawnictwa. To tylko jedno zdjęcie z uroczystości otwarcia. Może jest ich więcej.

- Liczy pan, że na którymś zobaczymy na przykład zarejestrowaną przypadkiem scenę, jak wręcza komuś notes...

- Takie przypadki są skrajnie mało prawdopodobne... ale kto wie? Trzeba przejrzeć wszystko. Może ustalimy, kogo nie było...

- Jaka kolejność zadań?

- Biegnij do Instytutu Radowego. Przeryj ich archiwum. I melduj, co znalazłeś...


ROZDZIAŁ PIĄTY


ARCHIWUM INSTYTUTU RADOWEGO • KOLEKCJA AUTO­GRAFÓW • WILLA NA OCHOCIE • ZAGINIONA DZIEWCZY­NA • W PUŁAPCE



Archiwalia Instytutu Radowego cudem przetrwały powstanie warszaw­skie. Po wojnie, gdy przekształcono go w przychodnię, leżały przez długi okres czasu na strychu. Dopiero przed kilkunastu laty ktoś litościwie pozbierał je, odkurzył i posegregowawszy, umieścił w dużej, blaszanej szafie. Kilka ciekawszych papierów wzbogaciło ekspozycję w salkach wystawowych na parterze. Te mniej ciekawe znowu zaczął pokrywać kurz...

- Nie wiedziałem, że macie tu takie skarby - powiedziałem przeglą­dając pobieżnie zawartość kolejnych skoroszytów...

- Jakie tam skarby? - machnął ręką archiwista. - Wszystko, co cieka­we, zabraliśmy na wystawę...

Może miał rację, ale i tak to, co leżało przede mną, miało swoją war­tość... Teczka pełna wycinków z przedwojennych gazet. Dziesiątki arty­kułów opisujących uroczystość otwarcia Instytutu Radowego. Zdjęcia pra­sowe z kolorowych tygodników... Maria Skłodowska-Curie z Józefem Piłsudskim, z prezydentem Ignacym Mościckim, jacyś oficjele, przystro­jona kwiatami bryczka... Rychnowski pojawił się na jeszcze jednej foto­grafii. Zbadałem ją milimetr po milimetrze, posługując się silnym szkłem powiększającym. Liczyłem, że może dostrzegę notatnik wystający mu z kieszeni, ale los nie był aż tak łaskawy. Inżynier stał koło wysokiego mężczyzny w wojskowym mundurze. A może... Wyjąłem z kieszeni mały cyfrowy aparat fotograficzny i skopiowałem zdjęcie. Grzebałem przez dłuższą chwilę w jakichś biuletynach naukowych, wydawanych przez in­stytut, a potem nagle zamarłem. Kilka kartek maszynopisu. Pożółkły, łam­liwy papier, czarny tusz, który z czasem przybrał barwę ciemnowiśniową...

- Korespondencja Marii Skłodowskiej-Curie w polskich zbiorach archiwalnych. Analiza zawartości - przeczytałem z niedowierzaniem.

Wyglądało mi to na początek pracy naukowej, może jakiegoś przed­wojennego uczonego lub studenta... Brakowało nazwiska autora oraz za­kończenia... Przeryłem szafę bardzo dokładnie, nie znalazłem jednak nic więcej. Odbiłem na ksero te stroniczki i opuściłem archiwum. Pracownik z niejaką ulgą zamknął za mną drzwi. Nie wracałem jednak do minister­stwa. Poszedłem uliczką, przeciąłem ulicę Żwirki i Wigury i przez Pola Mokotowskie dotarłem do szarego budynku Biblioteki Narodowej. W czy­telni humanistycznej, w księgozbiorze podręcznym stał dwutomowy album poświecony Polskiej Organizacji Wojskowej i Legionom Pilsudskiego. Kartkowałem go, aż znalazłem interesujące mnie zdjęcie. Porów­nałem na tym na wyświetlaczu mojego aparatu cyfrowego. Nie było wątpliwości.


***

- Nareszcie jesteś - szef wyraźnie ucieszył się na mój widok. - Jest odpowiedź z Francji. Niestety, w ogóle nie mają korespondencji z tego okresu.

- Rychnowski to prawdopodobnie fałszywy trop - oznajmiłem. - Czło­wiek na zdjęciu obok niego to pułkownik Bodaszewski. Rychnowski wy­leczył go z nowotworu oka. Pułkownik był naświetlany także w Paryżu, w tamtejszym Instytucie Radowym.

- Sądzisz, że zaprosił inżyniera, żeby poznać go ze Skłodowską? - pan Tomasz spojrzał na mnie bystro.

- Niewykluczone. A może sądził, że Rychnowskiemu sprawi przy­jemność obejrzenie nowego Instytutu Radowego i jego pracowni? Tak czy inaczej, sądzę, że to przypadek.

- Rozumiem. Czy notatnik pojawia się jeszcze na jakimś zdjęciu z uroczystości otwarcia?

- Nie.

- A może kiedy się przestaje pojawiać? To znaczy, czy możesz okre­ślić moment, w którym Skłodowska się go pozbyła?

- Trudno powiedzieć, ale na dwóch fotografiach widać jej torebkę przerzuconą przez ramię. Mógł się w niej zmieścić. Mogła go komuś od­dać albo schować do torby.

- Skoro wyjęła notatnik, to znaczy, że komuś pokazywała - zauważył.

- Ciekawe... Dużo bym dał, żeby sobie przypomnieć, kim był ten męż­czyzna z wąsikami.

- Szefie, wracamy do sprawy listu - powiedziałem z radością. - Niech pan spojrzy, co mam... - Położyłem przed nim kserokopię spisu korespondencji

- Pawle, jesteś geniuszem! - wykrzyknął, a potem zagłębił się w lek­turze.

Uruchomiłem komputer i przestudiowałem odpowiedzi na zapytanie pana Tomasza. Żaden z potomków Skłodowskiej nie miał w swoich zbio­rach listu prababki z 1932 roku...

- Ten chyba pasuje - zauważył szef. - List do Ludwika Szota. Napisa­ła go trzy dni później niż ten do Alberta Einsteina...

- Kim był ten Ludwik Szot? - zdumiałem się.

Szef gestem wskazał mi półkę zastawioną opasłymi tomiskami. Pol­ski słownik biograficzny” - wielotomowa encyklopedia zawierająca biogramy wybitnych Polaków od średniowiecza do współczesności... Kart­kowałem przez chwilę i rozczarowany wzruszyłem ramionami.

- Nie ma tu nikogo takiego...

- Szkoda - westchnął. - W chwili, gdy przygotowywano spis, który przyniosłeś, list znajdował się w prywatnej kolekcji autografów Gabrieli Gryniewskiej.

Odruchowo sięgnąłem po kolejny tom słownika.

- Czekaj, tu jest adres - powiedział. - Ulica Prokuratorska... - podał numer domu.

- To na Ochocie - stwierdziłem.

- Kilka starych, przedwojennych willi. W niektórych ludzie miesz­kają od pokoleń, w innych nie.

- Jedziemy to sprawdzić?

Kiwnął poważnie głową i wstał z krzesła.

- Siedemnasta. O tej porze ktoś powinien być w domu...

Wsiedliśmy do Rosynanta i ruszyliśmy. Korki były upiorne. Krakow­skie Przedmieście praktycznie stanęło zablokowane przez samochody i autobusy. Zakręciłem w Świętokrzyską i tu utknąłem na amen. Korek gi­gant, rzeka trąbiących aut posuwająca się do przodu w żałosnym tempie...

- Właśnie wtedy, gdy nam się spieszy - westchnąłem.

- Oj, nie przesadzaj - machnął ręką. - Najwyżej będziemy na miejscu godzinę później... Nic się nie stanie.

- Wiem, ale rozpala mnie żądza czynu... Co zrobimy, jeśli się okaże, że potomkowie tej Gryniewskiej już tam nie mieszkają?

- Zapytamy, dokąd się wyprowadzili. Jeśli właściciel nie będzie wie­dział, zbadamy księgi meldunkowe. Może być problem, wojna nie oszczę­dzała starych warszawskich rodów, ale liczę na przysłowiowy łut szczę­ścia...

Znowu udało nam się podjechać kawałek do przodu. Marszałkowska okazała się prawie pusta. Zakręciłem i pognałem do przodu. Przeskoczyłem skrzyżowanie z Alejami Jerozolimskimi i z placu Konstytucji zakrę­ciłem w Koszykową. Kilka minut później szczęście mnie opuściło. Aleja Niepodległości była zakorkowana. Przedarcie się prze nią trwało równy kwadrans. Znowu pusty odcinek, zakręciłem w bok, Filtrowa, Gmach Naj­wyższej Izby Kontroli i wreszcie interesująca nas uliczka, zabudowana przedwojennymi willami. W poprzek ulicy stał zaparkowany samochód. Blokował przejazd.

- Może go trochę popchnąć i zmieścimy się obok na chodniku - zasu­gerował szef.

- Dobry pomysł...

Wysiadłem i obszedłem zawalidrogę. Wbiłem dłonie w klapę bagaż­nika i spróbowałem pchnąć. Ani drgnął... Drań, który go tak ustawił, musiał zaciągnąć hamulec ręczny.

- Hej, panie, co pan wyrabia z moim samochodem? - z furtki najbliż­szego domu wyskoczył jakiś mężczyzna w garniturze.

- Toruję sobie przejazd - oświadczyłem ze złością. - Ustawił go pan tak, że w zasadzie powinienem zadzwonić po straż miejską...

- Ja go tak ustawiłem? - zdumiał się człowiek. - Patrzę przez okno, a pan go holuje na środek ulicy!

- Myli się pan. Stał na środku, a mój pracownik go spycha na pobocze - wmieszał się szef.

- Wolne żarty - obruszył się człowiek w garniturze.

- Sam pan zobaczy - warknąłem. - Ma zaciągnięty hamulec. Jak niby miałbym go tu ustawić?!

Człowiek spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Co za diabeł? - mruknął. - Dobrze wam z oczu patrzy. Pewnie głupi dowcip jakichś gnojków...

Wsiadł do wozu i odpaliwszy silnik zjechał nam z drogi. Ruszyłem uliczką.

- To chyba tamten dom... - wskazał dłonią szef.

W tej chwil i spod furtki wystartował z piskiem opon sportowy merce­des.

- Oho! - uniosłem brwi.

- Za nim, gaz do dechy!

Pojazd objechał kwartał domów. Kierowca w wąskich zaułkach zasta­wionych pojazdami rozwinął zdecydowanie niedozwoloną szybkość. Bły­skawicznie wypadł na Filtrową i pomknął do przodu.

- Za nim! - ponownie krzyknął szef, ale ja już zawracałem.

- To dwuosobowy! Wspólnik tego palanta został w willi, licząc, że ten nas odciągnie!

Minutę później zatrzymałem się z piskiem hamulców pod furtką. Dom wyglądał jak wymarły. Pusty, ciemno w oknach...

- Lepiej niech pan zostanie w wozie - powiedziałem. - On może tam jeszcze być...

- Trenowałem judo - przypomniał. - Nie rób ze mnie zniedołężniałego starca!

Furtka zabezpieczona była domofonem, ale zamek został uszkodzony. Mikroskopijny ogródek. Spojrzałem wokoło. Piętrowy dom stojący w sze­regu bliźniaczo podobnych budynków. Po drugiej stronie ulicy identycz­ny szereg. Pisk opon z pewnością zainteresował kogoś z sąsiadów. Czu­łem spojrzenia zza firanek.

- Zadzwońmy po policję - zasugerowałem. - Przynajmniej nie po­sądzą nas o włamanie...

Drzwi domu wydawały się zamknięte na głucho, ale gdy nacisnąłem łokciem klamkę, ustąpiły. Nic dziwnego, nie miały zamków. W drewnie ziały dwie dziury.

- U la la - mruknął szef, oglądając resztki zamka. Schodki i próg były przyprószone srebrzystym pyłem.

- Ktoś użył strzelby gładkolufowej i nabojów wypełnionych sprosz­kowanym ołowiem - oceniłem. - Strzelba była wyposażona w tłumik, inaczej poderwaliby na nogi całą okolicę...

Wyjąłem pistolet gazowy, a Pan Samochodzik z ociąganiem wydobył swój. Odbezpieczyliśmy jednocześnie.

- Raz, dwa, trzy - policzyłem i pchnąłem drzwi.

Po lewej stronie schod­ki na piętro, puste i ciche. Kuchnia, naprzeciw nas krótki korytarz i prze­szklone drzwi prowadzące zapewne do salonu. Pan Tomasz wskazał lufą schody. Kiwnąłem głową. Porozumieliśmy się bez słów. Popilnuje, aby przestępca, jeśli ukrył się na piętrze, nie zdołał uciec... Zlustrowałem kuchnię. Pusta. Żadnego zakamarka, gdzie można by się przyczaić. A za­tem naprzód. Pchnąłem drzwi. Faktycznie salon. Pośrodku, przywiązany do solidnego dębowego fotela, siedział mężczyzna w moim mniej więcej wieku. Dres adidasa z czterema paskami, adidasy na nogach...

Zakneblowano go sporą ilością plastra. Czy przestępca krył się gdzieś w tym pomieszczeniu? Nasze spojrzenia spotkały się. Pokazałem związa­nemu legitymację ministerstwa. Z daleka mogła wyglądać jak policyjna.

Pokręcił głową. Ostrzegał mnie przed przekroczeniem progu, sygnalizo­wał niebezpieczeństwo? Napastnik mógł go trzymać na muszce...

Wskoczyłem omiatając lufą wszystkie kąty. Pusto. I tylko potworny bałagan... Porzucona pojedyncza baletka, pęknięta ramka do robótek ręcz­nych, kłębek potoczył się po podłodze... Jakieś damskie fatalaszki wywa­lone z bieliźniarki...

Uchylone okna na taras. Mały ogródek oddzielony siatką od ulicy. Związany wskazał drzwi głową.

Odkneblowałem go.

- Uff... - odetchnął. - Kim pan jest? Z policji?

- Z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. - Policja już tu je­dzie - dodałem, widząc jego kompletnie zbaraniałą minę. - Żaden nie został na piętrze?

- Nie wiem...

Rozciąłem mu częściowo więzy i wręczyłem nóż. Wyminąłem szefa i szybko sprawdziłem dwa pokoje na poddaszu. Pusto.

- Jechaliśmy do pana zadać kilka pytań - powiedziałem do uwolnio­nego, który kontemplował totalny bałagan panujący w pokoju.

Dresiarz był jeszcze ciągle mocno skołowany.

- Czym mogę służyć? - wykrztusił wreszcie.

- Co się stało z właścicielką tego mieszkania, panią Genowefą Gryniewską?

- A, to moja prababka - wyjaśnił. - Będzie ze trzydzieści lat jak po­chowana... Zaś co do jej kolekcji rękopisów, wyjaśniłem już tym dwom typkom, że wszystko spłonęło w powstaniu, razem z domem... Po wojnie tu były wypalone ruiny. Dziesięć lat remontowali... Żadnego listu Skło­dowskiej do jakiegoś Szkota na oczy nigdy nie widziałem...

- Szota - poprawił szef odruchowo.

Właściciel spojrzał na nas zupełnie dzikim wzrokiem.

- Wy też jesteście z tej bandy - cofnął się o krok. - Najpierw tortury, a teraz po dobroci?

- Spokojnie, człowieku - uścisnąłem go za ramię. - Nie mamy z nimi nic wspólnego poza faktem, że szukamy tego samego strzępu papieru...

- Nic nie ocalało - pokręcił głową zrezygnowany.

W tym momencie przed dom zajechał radiowóz policji. Na posterun­ku zeszło nam do dwudziestej drugiej. Wypełnianie formularzy, protokół, zeznania, odciski palców... Wreszcie byliśmy wolni. Gryniewski nie był w stanie powiedzieć nic ciekawego. Akurat drzemał przed telewizorem, jak wyłamali drzwi, wywlekli go z łóżka i przywiązali do fotela. Potem jeden bił go i straszył pistoletem, żądając natychmiastowego wydania ko­lekcji rękopisów prababki, drugi metodycznie demolował mieszkanie, najwyraźniej usiłując na własną rękę odnaleźć papiery. Ten z pistoletem mówił nieźle po polsku, ale z akcentem, który pechowemu gospodarzowi wydawał się francuski. Drugi nie odzywał się, potem w ogóle zniknął. Chwilę później jeniec usłyszał pisk opon - prawdopodobnie wtedy, gdy usunęliśmy samochód blokujący ulicę i podjeżdżaliśmy pod dom. Prze­słuchujący wyjrzał i stwierdziwszy, że pojechaliśmy za mercedesem, zaczął od nowa groźby, dla większego efektu przerywane strzałami w sufit i ścia­ny. Potem zadzwonił mu w kieszeni telefon, wspólnik ostrzegł go widać, że zawracamy. Wtedy obiecał, że jeszcze wróci i uciekł przez ogródek...

- Wygląda mi na to - mruknąłem - że trzecia grupa usiłuje się wci­snąć na drugie miejsce...

- Wyjaśnij mi to - zażądał pan Tomasz.

- To proste. Pamięta pan moją teorię? Dwa wywiady ostro konkurują między sobą w nadziei dorwania się do notesu. To ich przedstawiciele starli się w Sztokholmie na aukcji. Jeden, prawdopodobnie rosyjski, zdo­był list. Drudzy zostali na lodzie, ale liczą, że to my ich doprowadzimy do rozwiązania...

- Jakim cudem namierzyli ten dom?

- To bardzo proste. Podsłuchali naszą rozmowę w biurze i przedarli się przez miasto nieco szybciej. Zaskoczyliśmy ich poniekąd na gorącym uczynku.

- Tak czy inaczej, nie skorzystali na tym... Drugi list nie istnieje...

- Sądzi pan, że ten człowiek powiedział prawdę?

- A myślisz, że kłamał?

- Nie jestem pewien... Ale w jego opowieści coś mi się nie zgadza. Twierdzi, że zaskoczyli go, gdy spał...

- Tak właśnie powiedział.

- W mieszkaniu było ciepło. Spał w dresie? Poza tym chwili, gdy go uwalniałem, miał buty na nogach.

- Ja tam się na tych nowych modach nie znam. Może tacy w dresach z czterema paskami sypiają w butach - zażartował szef. - A tak poważnie mówiąc, faktycznie coś tu nie gra... Co robimy?

- Chyba z braku bardziej aktualnych tropów przyjrzę się dokładnie temu domowi... I jego gospodarzowi w dresiku. Jest jeszcze coś...

- Podsłuch, wiem, trzeba będzie zlikwidować.

- To też, ale... Skąd wzięli się ci, którzy go maltretowali? Mieli nad nami pół godziny przewagi, a to znaczy, że mają metę gdzieś bardzo bli­sko. Na Ochocie.

- Zaraz, przecież musieli nas podsłuchać... Nie, faktycznie. Jedna grupa podsłuchuje, druga, nazwijmy to operacyjna, dopada gościa... Ciekawe.

- Zobaczymy, czy nie zechcą tam wrócić... - mruknąłem. - Mogą liczyć na to, że jednak coś znajdą...

- A zatem obserwacja?

- Owszem. I jeszcze jedno: gdzie jest dziewczyna?

- Dziewczyna? - spojrzał na mnie nieco zdezorientowany.

- Te rzeczy w salonie. Nie sądzę, żeby ten dresiarz biegał w baletkach, ubierał się w koronkową bieliznę, a dla zabicia czasu robił na drutach...

- Może po prostu nie było jej w domu? Wraca później...

- Więc może trzeba złożyć jej wizytę?

Przymknął oczy. Wiedziałem, że odtwarza z pamięci obraz mieszkania.

- Masz rację - przyznał - wyglądało jak zamieszkane przez kobietę. Żadnych śladów mężczyzny, może z wyjątkiem pilota do telewizora - uśmiechnął się lekko.

Zawróciłem bez słowa i podjechałem z powrotem pod posterunek. Wszedłem. Dyżurny, który odbierał nasze zeznania, chyba właśnie miał zdać służbę.

- O - powiedział na nasz widok z pewnym znużeniem. - Czym mogę służyć? Przypomnieli sobie panowie coś jeszcze?

- Ten Gryniewski jeszcze tu jest? - zapytałem.

- Nie, wyszedł kwadrans temu... Coś się stało? Jeśli chcą go panowie jeszcze pomęczyć, to pewnie pojechał do domu. Wspominał, że musi za­mówić ślusarza, żeby wstawił mu nowe drzwi...

- Podał do protokołu imię i nazwisko - bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

- Owszem.

- Czy został wylegitymowany?

- Tak się zazwyczaj robi, ale w tym zamieszaniu nie zabrał dokumen­tów, podał nam za to swój numer PESEL. Do protokołu to wystarczy...

- Mam małą prośbę. Panowie mogą przez swoją wewnętrzną sieć kom­puterową sprawdzić, czy taki numer odpowiada innym danym?

- Tak, ale to wolno tylko nam - zastrzegł. - To dane osobowe, chro­nione prawem.

- O rany - mruknąłem rozczarowany. - Nie, nie chcemy wiedzieć, czyj jest i jakie to cyfry, niech pan tylko sprawdzi, czy ten numer należy go Gryniewskiego.

Policjant wystukał na komputerze cyferki. Spojrzał na ekran i jego twarz wydłużyła się.

- Skąd pan wiedział? - jęknął.

- A zatem... - wpadłem mu w słowo.

- Podał lipny numer. W ogóle nie ma takiego w ewidencji...


***

Dwadzieścia minut później podjechałem pod dom na Ochocie. Drzwi zabezpieczone przez policyjnych techników znowu wyłamano. Tajemni­czy włamywacze widać bardzo liczyli na jakieś łupy... Przeszedłem się po pustym wnętrzu, świecąc latarką po kątach. Zajrzałem do piwnicy i długą chwilę kontemplowałem wielkie dziury wygrzebane w podłodze... Pusto. W salonie znalazłem album ze zdjęciami. Na kilku z nich widniała ta sama ciemnowłosa dziewczyna, licząca sobie może dwadzieścia lat. Na zdjęciu klasowym, chyba zrobionym z okazji matury, znalazłem po dru­giej stronie adnotację: Magdzie Gryniewskiej na pamiątkę. Pod spodem widniało dwadzieścia podpisów.

Gdzie podziała się właścicielka tego mieszkania?

- Znajdziemy ją - powiedziałem do pustych ścian.

Cichy, pusty, cudzy dom, przesiąknięty setką obcych woni. Zapach stęchlizny, starego drewna, kurzu... Absolutna cisza. Uniosłem klapę na strych i zręcznie podciągnąłem się na górę. Zapaliłem na chwilę latarkę punktową. Zagracone wnętrze, gruba warstwa kurzu. Ludzie, którzy zde­molowali pokoje na parterze i piętrze, nie zdążyli dotrzeć tu przede mną. Podszedłem do ściany działowej i spokojnie zarysowałem ją nożem. Pod szarą ze starości warstwą wapna błysnął błękit. Głębiej był tynk. Wyry­łem w nim dziurę, odsłaniając cegły.

- Co jak co, ale ten dom wcale się nie palił - mruknąłem.

Na co liczyłem? Na znalezienie warstwy okopceń na tynku lub pod spodem, uszkodzeń cegieł spowodowanych wysoką temperaturą. Także więźba dachowa wyglądała na przedwojenną. Czy wśród tych szpargałów mogłem liczyć na odnalezienie listu z przedwojennej kolekcji? Spokojnie i metodycznie badałem pudło po pudle. Szpargały, stare ubrania, przedwo­jenne gazety i wszelakie śmieci. Nic, na czym można by choć zaczepić oko.

Na dole skrzypnęły drzwi. A zatem przeczucie mnie nie myliło. Za­gadkowi włamywacze powrócili, by zbadać pozostałą część domu. Pistolet miałem odbezpieczony. Przyczaiłem się za starą szafą i czekałem. Kro­ki piętro niżej. Dwóch... Poczułem szybsze bicie serca. Klapa uniosła się. zamajaczyła ręka z latarką, po chwili na strych wdrapali się dwaj młodzi, wysportowani mężczyźni. Nie byłem pewien, ale wydawało mi się, że jeden z nich mógł być kierowcą sportowego mercedesa, który uciekł wte­dy spod domu. Przyświecając sobie latarkami ruszyli w stronę stosu pudel. Zrobiłem kilka kroków do przodu i stopą pchnąłem klapę. Upadła z głu­chym hukiem.

Odwrócili się przestraszeni, ale ja już trzymałem w jednej ręce silny reflektor, a w drugiej pistolet. Wyglądał na tyle podobnie do prawdziwej spluwy, że chyba się nabrali.

- Witam panów - powiedziałem po angielsku. - Z kim mam przyjem­ność?

- Meszit - wyrwało się jednemu.

- Gdzie jest dziewczyna? - zapytałem. - Coście z nią zrobili?

- Jest w bezpiecznym miejscu. Nie zrobiliśmy jej krzywdy - odezwał się po polsku ten wyższy. - Ale posiedzi, aż sobie przypomni pewną infor­mację... A pan, panie Daniec, niech nam nie wchodzi w drogę.

- Jasne - warknąłem. - Bardzo jestem ciekaw, kto właściwie was na­słał... A teraz posłuchajcie uważnie. Położycie się grzecznie na podłodze. Ręce na kark. Żadnych gwałtownych ruchów.

Wykonali posłusznie moje polecenie. Założyłem im kajdanki. Spraw­dziłem kieszenie. Poza dwoma pistoletami i zapasową latarką nie mieli przy sobie nic. Nawet zużytego biletu.

- Co wy, jesteście robotami? - zdenerwowałem się. - Każdy nosi w kieszeni jakieś śmieci...

Niższy tylko prychnął pogardliwie.

- Zaraz ściągnę tu odpowiednich ludzi, którzy pomogą wam wyjaśnić parę palących problemów prawnych z zakresu włamań i porwań. Chyba że wolicie wszystko wyśpiewać mnie?

- Ależ dzwoń sobie choćby do samego diabla - powiedział wyższy. Wyjąłem z kieszeni telefon komórkowy i już miałem wystukać numer, gdy ze zdumieniem spostrzegłem, że nie łapie pola. Byłem na strychu, w samym środku Warszawy. Musiałem mieć zasięg. A tymczasem nie było go. Ani jednej kreski.

- Do licha! - zdenerwowałem się.

- Zainstalowaliśmy zagłuszarkę - pochwalił się niższy. - A nasi kum­ple, jeśli się szybko nie zameldujemy, będą wiedzieli, gdzie nas szukać...

Zapadło milczenie. Co robić? Zaraz, przecież... tak, na parterze był telefon. Stacjonarny, tego nie zagłuszą. Nie mogę ich spuścić z oczu, to zapewne fachowcy i uwolnienie się z kajdanek zajmie im mniej czasu niż mnie wykręcenie numeru... Zmusić ich, żeby zeszli na dół? Teoretycznie wykonalne, tylko że musieliby skakać od klapy w dół. Ze skutymi na ple­cach rękami będzie to trudne...

- Poczekajcie tu chwilę - przykazałem surowo.

Zabrałem ich spluwy i zeskoczyłem na dół. Ruszyłem w stronę scho­dów i nagle usłyszałem trzaśniecie drzwi i tupot kilkunastu stóp. Na dole zapaliło się światło.

- Przeryjcie cały dom, centymetr po centymetrze - ktoś wydał dyspo­zycję po francusku. - Ci dwaj muszą gdzieś tu być. Jak im pojedziemy pilnikiem po zębach, to powiedzą, gdzie jest dziewczyna... Zerwijcie tyn­ki, może papiery są jeszcze w tym domu...

Głos wydawał mi się znajomy. Wychyliłem się przez poręcz schodów. Na parterze przy drzwiach stał młodzieniec w dresie, fałszywy Gyniewski. Usłyszał widać skrzypnięcie pod moją stopą, bo poderwał głowę. Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Wyrwał spod kurtki spluwę. Szarpną­łem się w tył. Trzy kule przyozdobiły sufit. Podskoczyłem do klapy na strych i wdrapałem się tam pospiesznie. Zatrzasnąłem i z wysiłkiem prze­sunąłem na nią starą szafę.

Obaj ciemnowłosi leżeli tak, jak ich zostawiłem, ale sądzę, że przez cały czas, gdy byłem na dole, majstrowali przy kajdankach.

- Francuzi? - zapytał jeden z nich.

- W każdym razie mówią w tym języku - mruknąłem. - Zdaje się, że też są zainteresowani losem uroczej właścicielki tego domu. Ale coś mi się wydaje, że raczej nie chcą się ze mną dzielić wynikami swoich dociekań...

Kilka głośnych trzasków dobiegających od strony klapy wskazywało, że strzelają do niej od spodu.

- Uwolnij nas - zaproponował wyższy. - Pomożemy ci odeprzeć ob­lężenie. Potem się rozstaniemy.

- Zastanawiam się. Gdybym was zrzucił na dół, to może daliby mi spokój - rozważałem. - Pomówmy raczej o dziewczynie.

Klapa i szafa podskoczyły lekko. Chyba uderzono od spodu belką lub czymś podobnym.

- Nie utrzymasz się - powiedział wyższy.

- Wasza wina - parsknąłem. - Gdybyście nie zagłuszyli mi telefonu, wezwałbym policję, najlepiej antyterrorystów, i po kłopocie.

- Uwolnij nas - powtórzył niższy. - A my załatwimy ci spotkanie z dziewczyną. Zobaczysz, że nic jej nie grozi.

- Nie ufam wam.

- Mogę dać słowo honoru - odezwał się jego kompan.

Zabrzmiało to nieoczekiwanie poważnie.

- Dlaczego miałbym wierzyć w pańskie słowo?

Klapa podskoczyła i przez szparę do środka wpadł granat gazowy. W ostatniej chwili odkopnąłem go z powrotem na dół.

- Dajesz słowo?

- Daję - zapewnił uroczyście.

Rozkułem ich. Obaj rzucili się w kąt i wspólnymi siłami przywlekli ciężkie, dębowe biurko. Postawili je na klapie, a na nim pospiesznie zaczęli układać piramidę skrzynek i pudeł. Ja też pomogłem, pakując kolejne przedmioty do środka szafy.

- Będzie z ćwierć tony obciążenia - powiedział z zadowoleniem wy­soki. - Tego już nie podniosą.

- Szkoda, że używają tłumików - westchnąłem. - Strzelanina ścią­gnęłaby tu policję...

Głuche łomoty świadczyły o tym, że napastnicy nadal próbują pod­nieść klapę.

- Mogą sobie tak stukać do końca świata - mruknął niski.

W tym momencie rozległ się jeden długi trzask. W powietrzu zawiro­wały drzazgi, strzępki materiału i pierza.

- Walą z kałasznikowa, mają naprawdę dobry tłumik - syknął wysoki. - Nie utrzymamy się...

Kolejna seria rozbiła nadwerężoną przeszkodę. Biurko jednym rogiem ciężko zapadło się w otwór.

- Trzeba wiać - rzucił niski.

Zdjął but, wydobył z niego bryłę semteksu oraz pudełko z zapalnika­mi termometrowymi. Oderwał nieduży kawałek i przylepił do ściany. Wgniótł zapalnik. Padliśmy na podłogę, zatkaliśmy uszy i otworzyliśmy szeroko usta. Huknęło zdrowo... Z dziury posypały się cegły. Ładunek wybił otwór na strych sąsiadów. Przebiegliśmy szybko do kolejnej ściany. Następna detonacja... Za nami długa seria trzasków, zakończona głośnym łomotem, oznaczała chyba, że wrogowie rozwalili do końca biurko i sza­fę. Klapa w podłodze. Obcy dom... Zeskoczyliśmy na dół. Zbiegliśmy po schodach z hałasem.

Otworzyły się drzwi mieszkania na parterze.

- A co wy za jedni?! - krzyknął jakiś mężczyzna uzbrojony w kawale­ryjską szablę.

- Gonią nas szpiedzy, niech się pan schowa - odkrzyknąłem.

Drzwi wejściowe były zamknięte na głucho. Wydobyłem pistolet za­brany tym dwom i odstrzeliłem zamek. Wybiegliśmy w noc. Uliczka... W tym momencie z drzwi domu wyskoczyło kilku naszych przeciwników. Wystrzeliłem dwa razy w powietrze. Miałem nadzieję, że wywołam pani­kę lub przynajmniej zaalarmuję sąsiadów, choć człowiek z szablą już pew­nie dzwonił gdzie trzeba... Uciekaliśmy kryjąc się za samochodami, a kule świstały nam nad głowami wybijając szyby i perforując blachę.

- Jasny gwint! - wysapałem.

Wpadliśmy za róg. Przez chwilę byliśmy bezpieczni. W cieniu koło śmietnika stał mercedes moich przypadkowych towarzyszy.

- Wskakuj! - polecił wyższy.

- Ale...

- Chciałeś się zobaczyć z Gryniewską. Dałem słowo.

Naraz poczułem, jak ziemia uciekła spod nóg. To niższy zaszedł mnie od tyłu i przyładował pięścią w potylicę. Osunąłem się w ciemność.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


ROZMOWA W LOCHU • ODKRYTE FAŁSZERSTWO • KON­CEPCJA • ANTYGRAWITACJA • UNITARNA TEORIA POLA



Ocknąłem się w niezbyt przyjemnym miejscu. Leżałem na ceglanej podłodze. W powietrzu było wilgotno i pachniało ziemią. Stara piwnica? Otworzyłem oczy. Półmrok rozjaśniony blaskiem dwóch cmentarnych zniczy. Półkoliście sklepiony sufit. Stalowa krata z bardzo zardzewiałych prętów. Znicze stały po jej drugiej stronie. Obok, na wyrwanych z zawia­sami drewnianych drzwiach, siedziała dziewczyna w grubej kurtce z polaru. Za mną - też krata. Loch podzielono na kilka cel, drzwiczki pospinano kłódkami...

- Dzień dobry, a raczej dobry wieczór - powiedziałem z kurtuazją, widząc, że popatrzyła na mnie.

- A idź pan do diabła. Nic ze mnie nie wyciśniecie. Nie wiem nic o żadnych listach.

- Pani Magda Gryniewska? - bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.

- A kim pan jest? Konkurentem tej bandy?

- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Detektyw z Ministerstwa Kul­tury i Sztuki.

- Nie wierzę panu - odwróciła się do mnie plecami.

- Obawiam się, że zabrali mi legitymację służbową - westchnąłem. - Ale może wyjaśnię kilka rzeczy...

- Słucham.

-Poszukujemy listu, który Maria Skłodowska-Curie napisała do nie­jakiego Szota. List ten znajdował się w posiadaniu pani prababki, Weroni­ki.

- No i co z tego, kolekcja spłonęła podczas powstania. Razem z całym domem. A dlaczego ten list jest niby tak ważny?

- Podejrzewamy, że mógł się na nim odcisnąć wcześniejszy - wyja­śniłem. - List, w którym Skłodowska szczegółowo opisała miejsce ukry­cia notatnika Alberta Einsteina.

- Nie mogę wam pomóc - prychnęła.

Wyższy szpieg stanął przy kracie.

- Obietnica wypełniona. Pożegnaj się z panią i idziemy.

- Do widzenia - powiedziałem.

Porywacz kazał się odwrócić tyłem i skuł mi ręce kajdankami. Na­stępnie założył mi na głowę worek i wyprowadził. Kilka schodków w górę, powiew powietrza, furgonetka. Ulokowałem się na siedzeniu, nie­wygodnie, bo ręce miałem skute na plecach. Po kilkunastu minutach jaz­dy otworzył drzwi i rozpiąwszy kajdanki pchnął mnie lekko do przodu.

- Do zobaczenia - powiedział przyjaźnie.

Zanim poradziłem sobie z workiem, samochód zniknął w oddali. Sta­łem koło stacji metra. Na asfalcie leżały moje dokumenty, portfel i klucze do mieszkania. Była trzecia w nocy. Telefon komórkowy też mi oddali. Zadzwoniłem do szefa i opisałem swoje ostatnie przeżycia.

- Przyjedź - rozkazał krótko.

Metro już nie chodziło, ale szczęśliwie złapałem nocny autobus. Do placu Bankowego, kawałek dzielący mnie od Starego Miasta, przebyłem na piechotę.

- Referuj - polecił.

Opowiedziałem dokładnie, co mi się przydarzyło i streściłem prze­bieg rozmowy z dziewczyną.

- Coś mi tu nie gra. Skoro ją trzymają, to jednak podejrzewają, że kolekcja istnieje.

- Problem w tym, że nie wiemy, czy to oni ją trzymają - westchnąłem.

- Przecież...

- Rozmawiałem z nią tylko przez chwilę. Ale przekręciłem imię jej prababki z Gabrieli na Weronikę. Łyknęła to zupełnie bezrefleksyjnie i uraczyła mnie legendą o pożarze domu. Tymczasem wcześniej spraw­dziłem, że budynek nie był spalony... Poza tym, czego nie wiedzieli, zna­lazłem prawdziwe zdjęcia właścicielki domu. Ta w lochu była podobna, zwłaszcza w półmroku, ale czułem od początku, że to nie ona. To była mocno zbudowana kobieta, a baletnice są raczej szczupłe i drobne.

- W co oni grają? - zasępił się. - I kim są?

- Mówili świetnie po polsku - zauważyłem - ale jednemu wyrwało się słowo „meszit”...

- To żydowskie przekleństwo i to z języka jidysz, a nie z hebrajskiego - mruknął.

- Polscy Żydzi na usługach izraelskiego Mosadu? - zasugerowałem.

- A atakowali nas chyba Francuzi?

- Kto to wie?

- To jakaś paranoja. Pierwsza liga to ci, którzy zdobyli list - powie­działem. - Ciekawe, jak go wykorzystali... Do tego my i te dwie grupki, które walczą między sobą i jednocześnie depczą nam po piętach. Trafia­my na ślad Gryniewskiej, pojawia się pierwsza ekipa, żydowska, i porywa dziewczynę. Potem, a właściwie zanim się ulotnili z dziewczyną, wpada śledzący ich Francuz, który tak udatnie odgrywa Gryniewskiego przed policją... Później ktoś dopada jego, wiąże i zostawia na krześle....

- Słusznie. Ale sądzę, że było trochę inaczej. Ktoś natrafił na trop Gryniewskiej wcześniej niż my. Może wczoraj. Może jeszcze dawniej. Porwali ją. Francuz dowiedział się, dzięki podsłuchowi, o liście. Pojechał tam. Mosad prawdopodobnie nakrył go kilka minut później - pewnie też nas podsłuchali...

- Nie pokazali mi jej, bo nie mają jej w rękach - mruknąłem. - Ale zrobili wszystko, żeby mnie utwierdzić w przekonaniu, że trop jest fałszy­wy. Ani oni, ani Francuzi nie dorwali dziewczyny... Zatem mają ktoś inny.

- Cztery zespoły. Jeden zdobył list do Einsteina. Drugi porwał Gryniewską, by zdobyć kolejny list - może po prostu wpadli na ten sam pomysł co my? Grupy trzecia i czwarta trafiły tam, podążając niejako naszym tropem. Trop wydal im się na tyle obiecujący, że postanowili wyeli­minować nas z tej gry, podając fałszywą informację o pożarze i zniszcze­niu kolekcji.

- Upiorny mętlik - westchnąłem. - Zatem Rosjanie mają list, jacyś zagadkowi wrogowie usiłują zdobyć jego odbitkę na kolejnym, a Żydzi i Francuzi wloką się w ogonie...

- Nam zaś przypadła zaszczytna piąta pozycja w tym wyścigu. Musi­my za wszelką cenę przechwycić inicjatywę strategiczną... Za późno już, żebyś wracał do siebie. Fotel jest rozkładany.

Ułożyłem się wygodnie i po kilku minutach zapadłem w sen. Obudzi­liśmy się o siódmej rano. Kawa, dwie kanapki.

- Mam pewną koncepcję - powiedziałem przeciągając się.

- Nie tutaj - uniósł ostrzegawczo rękę. - Może być podsłuch.

Do licha, dlaczego sam o tym nie pomyślałem?!

Wyszliśmy na smaga­ny wichrem Rynek Starego Miasta.

- Mogą użyć mikrofonu kierunkowego? - zapytał rozglądając się wokoło.

- Niewykluczone.

- Jeszcze nie mów. Chyba, że to mało istotne...

- Sądzę, że bardzo. Wydaje mi się, że już wiem, co mogło stać się z notatnikiem.

W naszym ministerstwie znajduje się specjalne podziemne pomiesz­czenie. W czasach socjalizmu mieścił się w nim bunkier przeciwatomowy, przewidziany zapewne dla ministra. Nie ma bardziej zacisznego miej­sca, jeśli chce się pogadać.

Zostawiliśmy telefony komórkowe w gabinecie. Sprawdziliśmy kie­szenie, podeszwy butów, guziki. Wreszcie oceniliśmy, że jesteśmy czyści. Zabrałem z portierni klucze i zeszliśmy na dół. Zatrzasnąłem z hukiem solidne, stalowe drzwi. Siedliśmy na drewnianej ławce. Na ścianie wisiał spłowiały kalendarz na rok 1978. Byłem tu wcześniej tylko raz, a pan Tomasz nigdy.

- Niech pan sobie wyobrazi taką sytuację - zacząłem. - Einstein i Skłodowska spotykają się dość często. Ona mieszka we Francji, on mie­wa tam wykłady. Oboje pracują w Międzynarodowej Komisji Współpra­cy Intelektualnej przy Lidze Narodów. Gdzieś na początku 1932 roku fizyk wręcza jej swój notatnik. Skłodowska jedzie do Warszawy na uroczyste otwarcie Instytutu Radowego. Pociąg, nudna podróż... kartkuje notes. Znajduje w nim wzory. Sprawdza, przelicza i nagle znajduje to...

- A co konkretnie?

- Jeszcze nie wiem - westchnąłem. - Coś, co wprawia ją w zdumie­nie. Wiele widziała, ma Nagrodę Nobla z dziedziny fizyki. Ale to musi być jakaś genialna myśl, coś w rodzaju słynnego E=mc2. Zafascynowana nie rozstaje się z notatnikiem. Pojawia się z nim w ręce na otwarciu Insty­tutu Radowego i...

- Gubi go?

- Nie. Instytut otwarto z wielką pompą, ale jak to u nas, zaczął działać - spojrzałem do notatek - dwa tygodnie później. Niech pan spojrzy na zdjęcie wnętrza... Urządzenia stoją, w sali za nimi wisi jakaś zasłona...

- To znaczy?

- Że ciągle trwały prace wykończeniowe. Zawiesili część laborato­rium kotarą, zrobili dla picu otwarcie, a potem wykańczali w pośpiechu...

- I co wymyśliłeś?

- Skłodowska ma pod ręką kielnię, wapno, cegły i notatnik. Ukryła go gdzieś w Instytucie Radowym!

Spojrzał na mnie uważnie.

- To dobra teoria - powiedział wreszcie.

- O tym napisała w liście do Einsteina. Może jakoś zakamuflowała tę informację? Dlatego Ruscy jeszcze nie roznieśli instytutu na kawałki...

- Możliwe - zasępił się. - Chyba musimy to sprawdzić. Pojedziemy tam.

- Kiedy?

- Później. Instytut jest za duży. Bez wskazówek nic nie zdziałamy... Ciekawe tylko, dlaczego nie odwiozła mu notatnika z powrotem, skoro spotykali się dość często w Genewie...

- A może przestraszyła się tego, co znalazła? Jeśli tam był wzór, bo ja wiem, na bombę atomową?

- Nie możemy tego wykluczyć. Co ty na to, żeby to sprawdzić?

- Tylko jak?

- No cóż, badania Einsteina to dziś żadna tajemnica. Każdy fizyk nam o tym opowie. A my znamy pewnego fizyka...


***

Marek Kościuszko, którego poznaliśmy już podczas poszukiwań wy­nalazku inżyniera Rychnowskiego, mieszkał w niedużym domu na war­szawskim Bródnie. Dzień był deszczowy, a do tego wiał wiatr. Przejecha­liśmy przez most Gdański, potem pod wiaduktem ronda Żaba.

- Idiotyczna nazwa - mruknął pan Tomasz. - Jakby nie było godnych upamiętnienia ludzi...

- Ale za to apolityczna - zauważyłem - nie zmieni jej następna ekipa rządząca naszym krajem.

Zakręciłem na północ. Wysoki płot otaczał stary cmentarz żydowski. Bielały brzozy porastające teren zniszczonej nekropolii. Zaraz za nim zaczął się wysoki mur z nie otynkowanej cegły - Cmentarz Bródnowski, na któ­rym spoczywa ponad półtora miliona mieszkańców Warszawy. Stara pętla tramwajowa, jeszcze jeden zakręt. Minęliśmy kilka dość paskudnych blo­ków mieszkalnych i wjechaliśmy w wąską uliczkę krytą dziurawym asfal­tem. Siedzibna. Ładna nazwa.

Marek, uprzedzony telefonicznie, już na nas czekał. Uruchomił bramę i zjechaliśmy do pustego garażu.

- Witam - uścisnął nam serdecznie dłonie. - Cóż was do mnie spro­wadza? Znowu czegoś szukacie?

- W zasadzie tak - nie widziałem powodu, żeby trzymać sprawę w tajemnicy.

Przeszliśmy do niewielkiego, gustownie urządzonego laboratorium.

Kilkanaście monitorów połączonych plątaniną kabli, jakieś maszyny, skon­struowane chyba przez gospodarza.

- Wygląda jak pracownia szalonego naukowca - uśmiechnął się Pan Samochodzik.

- Bo właściwie jestem szalonym naukowcem - fizyk skromnie spu­ścił oczy. - Zajmuję się grawitacją, a ściślej rzecz biorąc, antygrawitacją. Fascynująca dziedzina badań.

- Czy to w ogóle możliwe? - zdziwiłem się.

- Trudno w tej chwili jednoznacznie ocenić - odparł - ale wyniki są zachęcające.

Poprowadził nas w kąt pomieszczenia. Stało tu urządzenie, w którym po chwili, ku swemu zdumieniu, rozpoznałem pralkę typu „Frania”.

- Nie patrz, Pawle, takim zgorszonym wzrokiem - zaczerwienił się.

- Aparaturę do badań czasem konstruuje się z tego, co pod ręką...

Pralkę wypełniała srebrzysta ciecz. Po wierzchu pływała jeszcze war­stwa czegoś dziwnego. Nakryto ją cienką płytą z pleksi.

- Czterdzieści litrów rtęci - wyjaśnił. - Polana zwykłym olejem ro­ślinnym, żeby nie parowała, bo to jednak bardzo silna trucizna... Silnik pralki trochę zmodyfikowałem, potrzebowałem szybszych obrotów...

- Słyszałem, że tych pralek używano w mleczarniach do robienia ma­sła i sera - mruknął pan Tomasz - a w masarniach do płukania kiszek na kiełbasy... Ale czegoś takiego bym nie wymyślił... Jak to działa? Poza tym, że się kręci?

- Zawieszamy nad pralką stalową kulę...

Do nylonowej linki, przeciągniętej przez bloczek podczepiony do su­fitu, przymocował druciany koszyk. W nim umieścił coś, co wyglądało na siedemnastowieczną kulę armatnią, taką ćwierćpudówkę, o masie około czterech kilogramów...

- Z giełdy staroci na Kole - pochwalił się widząc moje spojrzenie.

Koniec linki był podczepiony do jakiegoś urządzenia.

- To bardzo precyzyjna waga elektroniczna - ciągnął fizyk. - Waży z dokładnością do tysięcznych części grama...

Pstryknął przełącznikiem. Cyferki na wyświetlaczu ożyły. Nakrył pral­kę płytą z pleksi.

- Waga jest na tyle precyzyjna, że reaguje nawet na ruch powietrza - wyjaśnił. - Pralka stoi na płycie ze styropianu i na warstwie piasku, by wyeliminować drgania podłoża spowodowane pracą silnika...

- Dlaczego to przeskakuje? - spojrzałem z niepokojem na liczby.

- Lina jeszcze drży po podczepieniu kuli. Normalnie czekam cztery godziny.... Teraz spójrzcie... Puszczamy silnik w ruch.

Pralka drgnęła i zahuczała. Powierzchnia metalu pomalutku zaczęła się obracać. Przypomniałem sobie dzieciństwo na wsi.

- Bardzo dobra, solidna konstrukcja - pochwalił urządzenie Marek.

- Pozwala nadać cieczy dużo większe przyspieszenie niż te nowoczesne pralki bębnowe. A co najważniejsze, posiada na tyle mocny silnik, że jest w stanie puścić taką masę w ruch wirowy. Litr rtęci waży ponad 13 kilo­gramów. Dobra, dajemy maksymalną moc...

Pstryknął przełącznikiem. Rtęć zawirowała szybciej. Cyferki na wy­świetlaczu wagi zaczęły przeskakiwać. Po kilku minutach fizyk wyłączył urządzenie i przeszedł do komputera. Zaszumiała drukarka. Podał nam wykres, na którym było widać dwie linie.

- Dolna to drgania odnotowane przez czujnik na suficie, można je pominąć, to zakłócenia spowodowane pracą silnika.

-Aten pagórek? - szef wskazał wybrzuszenie linii.

- Ulicą przejechał samochód. Niestety, nie jest to zbyt spokojne miej­sce, dlatego eksperymenty zazwyczaj wykonuję w środku nocy.

- Górna krzywa to...

- Zmiany odnotowanej masy kuli.

- Nic mi te liczby nie mówią, to dużo czy mało?

- W chwili maksymalnego oddziaływania kula zrobiła się lżejsza o prawie piętnaście gramów.

- To jakieś 0,6% - mruknąłem. - Niewiele.

- Ale to krok w dobrą stronę. Dziś piętnaście gramów, jutro setki ton na Księżyc. Tak się tworzy historię.

- A gdyby tak puścić tę rtęć z większą szybkością? - zaciekawiłem się.

- W tych warunkach doszedłem maksymalnie do 1,5% - wyjaśnił - i spaliłem poprzedni silnik. Gdyby użyć naprawdę mocnego, to kto wie...

Puścił pralkę ponownie w ruch, ale teraz zamiast patrzeć na wskaza­nia wagi wyjął z kieszeni monetę, starą aluminiową jednogroszówkę. Spo­kojnie położył ją na płycie nakrywającej wir rtęci. Moneta powolutku uniosła się w górę na wysokość kilku centymetrów. Potem nieskończenie powoli opadła z powrotem.

-A niech mnie - szepnął Pan Samochodzik.

Fizyk spojrzał na nas roziskrzonymi oczyma.

- Może to pole elektromagnetyczne? - zauważyłem.

- Pleksi ekranuje przebicia prądu. A silnik jest dodatkowo zabezpie­czony klatką Faradaya...

- Antygrawitacja?

- Jeszcze nie. Na razie tylko ekranowanie grawitacji ziemskiej. Za dziesięć lat dostanę Nobla

Moneta znowu uniosła się w powietrze. Jak zauważyłem, znosiło ją nieco w lewo.

- Działa na nią siła Coriolisa - powiedział Marek. - Nie wiem jeszcze dlaczego.

- A cóż to takiego? - zaciekawił się szef - Kiedyś się o tym chyba uczyłem... Ale nic już nie pamiętam.

- W wirującym układzie powstaje coś w rodzaju siły odśrodkowej - odparł.

- Znaczy pralka...

- Nie, obrót Ziemi wokół własnej osi - uśmiechnął się. - No ale, zaj­muję panom czas głupotami - wyłączył urządzenie - a macie zapewne jakieś palące pytania, skoro przybyliście do mojej jaskini...

- Owszem - kiwnąłem głową. - Nurtuje nas pewien poważny pro­blem z historii nauki.

Przeszliśmy do saloniku.

- Zamieniam się w słuch - gestem zachęcił nas, byśmy siedli na obi­tych skórą fotelach.

- Einstein znał dobrze Marię Skłodowską-Curie...

- Zgadza się - przytaknął. - Byli serdecznymi przyjaciółmi, ale nie należy się dziwić. Była jedną z może czterech osób na świecie zdolną zrozumieć jego teorie. Istnieje pewne przypuszczenie... Słyszeliście o windzie Einsteina?

- Nie - pokręciłem głową. - Cóż to takiego?

- Einstein badał zachowanie się światła. W 1913 roku z żoną i dzieć­mi przyjechał do Marii w odwiedziny. Wyrwali się razem na kilkudniową włóczęgę po Alpach Francuskich. Wspięli się wysoko w góry, prawdo­podobnie przez cały czas dyskutowali. I wtedy genialny fizyk doznał olśnienia. Jakaś uwaga Skłodowskiej pomogła mu sformułować jedno z fundamentalnych praw fizyki. Doszedł do wniosku, że promień światła wpadający do jadącej w górę windy zachowa się identycznie, jak w nieru­chomym budynku. Szybkość źródła światła ani miejsce, w którym się ono rozchodzi, nie ma wpływu na szybkość promienia świetlnego.

- Nie rozumiem - Pan Samochodzik zmarszczył brwi.

- Niezależnie od tego, z jaką szybkością porusza się jego źródło, on biegnie nadal z prędkością trzystu tysięcy kilometrów na sekundę. Skoro identycznie zachowuje się w budynku i w jadącej do góry windzie, to znaczy, że jego szybkość jest stała i niezmienna. Chyba że gdzieś w pobli­żu pojawi się silne pole grawitacyjne. Im mocniejsza grawitacja, tym więk­sze odkształcenie rzeczywistości. Zegary zaczynają chodzić wolniej...

- To chyba logiczne?

- Owszem. My dziś o tym wiemy, ale w czasie, gdy Einstein nad tym rozmyślał, byli jeszcze fizycy, którzy twierdzili, że szybkość światła jest nieskończona...

- I to aż takie ważne? - zdziwiłem się. - To odkrycie z windą?

- To dopiero początek. Albert zaczął się zastanawiać, jak zachowa się światło w silniejszym polu grawitacyjnym. Czy na przykład w pobliżu wielkiej masy nie nastąpi jego spowolnienie. Albo, co bardziej prawdopo­dobne, zakrzywienie promienia...

- Ciekawy problem, tylko jak to sprawdzić? - zadumałem się. - Wziąć świeczkę i kilkutonowy blok stali?

- Ach nie, taka masa nie zakrzywi promienia w wystarczającym stop­niu - pokręcił głową. - Tu potrzebne są naprawdę potężne oddziaływania. Nasze Słońce ma potężną masę. W jego pobliżu promień światła, na przy­kład dalekich gwiazd, ulegnie zakrzywieniu.

- Tylko jak to obserwować? Chromosfera zaślepia wszystkie przyrządy...

- Owszem. Ale jest taki moment, kiedy można zobaczyć gwiazdy nor­malnie niewidoczne na skutek blasku Słońca.

- Podczas całkowitego zaćmienia! - rzucił odkrywczo Pan Samocho­dzik.

- Dokładnie tak. W 1914 roku na Krymie planowano obserwować zaćmienie Słońca. Wysłano tam grupę uczonych niemieckich. Mieli wy­konać precyzyjne fotografie.

- Ale jeśli Słońce ugnie nieco promień odległej gwiazdy, to po prostu zobaczymy ją w trochę innym miejscu - powiedziałem skołowany. - Jak zorientujemy się, że powinna być gdzie indziej?

- Och, to bardzo proste. Trzeba zrobić fotografię. A potem wystarczy porównać ją ze zdjęciem tego obszaru nieba. I sprawdzić, czy gwiazdy lub całe gwiazdozbiory nie są odrobinę przesunięte w stosunku do innych.

- Brzmi dość prosto...

- Pierwsza ekspedycja miała pecha. Ledwo dotarli na Krym, wybuchła pierwsza wojna światowa. Uczeni niemieccy, jako obywatele wrogiego państwa, zostali internowani i zaćmienie spędzili osadzeni w więzieniu. Dopiero rok później wymieniono ich na grupę rosyjskich oficerów, którzy dostali się do niewoli. W 1919 roku miało nastąpić kolej­ne zaćmienie, tym razem bardzo obiecujące, gdyż Słońce w chwili zasło­nięcia znajdowało się w gwiazdozbiorze Plejad.

- Tworzy go dziewięć bardzo jasnych gwiazd - zauważył szef.

- Właśnie. Idealne warunki do obserwacji. Zaćmienie miało być wi­doczne na Madagaskarze. Wysłano tam specjalną brytyjsko-niemiecką ekspedycję. Urosła do miana symbolu. Wojna się skończyła, uczeni kra­jów dotąd wrogich nawiązują przyjacielską współpracę... Ekspedycja dotarła na miejsce. Na Madagaskarze akurat trwała - czego nikt nie prze­widział - pora deszczowa. Wydawało się jednak, że uczonym sprzyja szczę­ście. Niebo w chwili zaćmienia było czyste. Wykonano fotografie, zabez­pieczono i wysłano do Europy. Niestety, jak się okazało, wilgoć i wysoka temperatura uszkodziły klisze. Pokrywająca je emulsja stała się półpłyn­na, a po wyschnięciu skurczyła w różnych kierunkach, skutkiem czego odbitki nie nadawały się do niczego. Dopiero w latach dwudziestych uda­ło się potwierdzić teorię Einsteina. Ale chyba sprowadza panów do mnie inny problem.

- Co Einstein i Skłodowska robili po wojnie? - zapytałem.

- Pracowali razem w Międzynarodowej Komisji Współpracy Intelek­tualnej. Spotykali się dość często, ale nie znam żadnych szczegółów.

- Jeszcze jedno pytanie. Przyjmijmy, że Einstein w latach trzydzie­stych konsultuje ze Skłodowską jakieś swoje pomysły. O co mogłoby cho­dzić? - zagadnął pan Tomasz.

Twarz fizyka stężała. Milczał przez dłuższą chwilę.

- Czego panowie szukają?

Spojrzeliśmy po sobie. Powiedzieć? Pan Samochodzik podjął decy­zję.

- Przypuszczamy, że Maria dostała od Einsteina brązowy notatnik z jakimiś wzorami i ukryła go w Warszawie.

- Rany Julek! - fizyk zerwał się na równe nogi. - Jednolita teoria pola!

- E... - zatkało mnie na chwilę. - Co to jest?

- No, zunifikowana teoria pola - powiedział cierpliwie, jakby prze­mawiał do dziecka. -Teoria, która łączy w sobie oddziaływania grawita­cyjne i elektromagnetyczne. Taka sobie teoria wszystkiego, wyjaśniająca powiązania pomiędzy energią i grawitacją.

- To aż takie ważne? - zdziwił się Pan Samochodzik.

- Oczywiście. Pozwoliłaby dokonać gigantycznego przełomu w na­uce... A także w technice. Zamiast mordować się z wiadrami rtęci i starą pralką, mógłbym po prostu policzyć i poszukać rozwiązania, nie za po­mocą tysięcy doświadczeń, ale używając kartki i ołówka...

- Co wiadomo o tej teorii? Dlaczego nie została opublikowana? - zapytałem.

- Chcecie wersję oficjalną czy nieoficjalną?

- Obie - zażądałem twardo.

Milczał przez kilka sekund.

- Zaczniemy od oficjalnej - odezwał się wreszcie. - Einstein w 1920 roku zaczął nad tym pracować. W 1929 ogłosił, że znajduje się już blisko rozwiązania. Jednak okazało się, że sprawa jest trudniejsza niż myślał... W każdym razie, gdy umierał w 1955 roku, teoria nie była jeszcze sformu­łowana.

- A nieoficjalna wersja? - zapytał pan Tomasz.

- Przypuszczalnie około 1931-1932 roku zdołał sformułować teorię i ubrać ją w postać wzorów matematycznych. Jednak sytuacja na świecie szła w złym kierunku. Wielki kryzys, fala przestępczości, we Włoszech rodzi się faszyzm, w Niemczech do władzy dążą hitlerowcy, na Ukrainie wybucha wielki głód, który pochłania kilka milionów ofiar. W tamtych czasach panuje dość powszechne przekonanie, że cywilizacja przeżywa potężny regres, który co gorsza jest dopiero wstępem do jeszcze strasz­liwszych wydarzeń. I specjalnie się nie pomylono. Wybucha druga wojna światowa. Komory gazowe, miliony ofiar... Trwają intensywne prace nad budową bomby atomowej. Einstein był geniuszem. Miał iloraz inteligen­cji wynoszący około 300 IQ, trzy razy tyle co u normalnego człowieka. Zdawał sobie sprawę, że nauka wymyka się już spod kontroli, a wynalazki i odkrycia mogą być wykorzystane w pierwszej kolejności na szkodę ludz­kości. Po wojnie, mieszkając w USA, pracował nad teorią unitarną, ale jego współpracownicy wspominają, że nie odnosił specjalnych sukcesów... A nawet jakby wręcz przeciwnie. Podrzucał im do sprawdzenia rozmaite szalone pomysły, które okazywały się totalnymi niewypałami... Wreszcie w 1955 roku, na kilka tygodni przed śmiercią bardzo dokładnie posprzątał dom. W piecu w piwnicy znaleziono grubą warstwę popiołów pochodzą­cych ze spalonych notatek, dzienników, raportów badawczych...

- Zaraz, przecież Einstein napisał pamiętniki - zauważyłem. - Nawet je wydano...

- Owszem, ale rękopis powstał wtedy, pod koniec jego życia. To kilka zeszytów zapisanych maczkiem, wszystkie przy użyciu jednego długopi­su. Przepisał wcześniejsze, prowadzone od czasów młodości, wspomnie­nia. Wygładził styl, a przy okazji ocenzurował wszystko, co uważał za niebezpieczne. W całym jego pamiętniku jest zaledwie kilka wzmianek o teorii unitarnej, nad którą pracował oficjalnie przez co najmniej trzy­dzieści pięć lat, a którą mógł sformułować całe lata wcześniej. Przed śmier­cią mówił w malignie coś o „wzorach stworzenia”. Jeśli znajdziecie te notatki, chętnie rzuciłbym okiem. Żeby je zrozumieć, będziecie potrzebo­wali fachowca.

Opanował się nadludzkim wysiłkiem woli. Nic w jego głosie nie zdra­dzało wewnętrznego napięcia. Tylko dłonie leżące na kolanach drżały mu lekko.

Podziękowaliśmy za konsultację i opuściliśmy willę.

- Podziałało to na jego wyobraźnię... - mruknąłem jadąc w stronę centrum.

- Też to zauważyłeś? - poskrobał się po głowie. - Sądzisz, że wie coś więcej?

- Odniosłem takie wrażenie...

- Czy mamy jeszcze jakiegoś fizyka na podorędziu?

- Obawiam się, że nie...

- Spróbuj na spokojnie przestudiować życiorys Einsteina - poprosił. - Pewnie nie będzie w nim nic ciekawego, ale nie jest wykluczone, że trafisz na jakieś informacje użyteczne dla naszych poszukiwań...

- Jest jeszcze jeden problem.

- Wiem, porwana dziewczyna... Miejmy nadzieję, że jeszcze żyje... Skoro jej nie wypuścili - zamyślił się na chwilę - sądzę, że nie wie po prostu, co stało się z kolekcją jej babki.

Spojrzałem na niego uważnie.

- Uważa pan, że jest szansa dotarcia do niej wcześniej? To znaczy do kolekcji?

- Owszem. Sprawdź życiorys Einsteina, potem zajmij się tą sprawą... - Nasze poszukiwania stały się bardzo wielowątkowe.

- Wiem. Ale nie mamy ludzi, by robić wszystko na raz... Martwi mnie to, bo nasi przeciwnicy dysponują odpowiednią kadrą.


ROZDZIAŁ SIÓDMY


TAJEMNICA SKLEPOWEGO ZAPLECZA • STARE AKTA • ZA­GINIONA KOLEKCJA • NOCNA AKCJA NA BEMOWIE



Było dobrze po osiemnastej, gdy wszedłem do biura. Pan Tomasz stu­diował fiszki ze swojego archiwum.

- Czego się dowiedziałeś? - zapytał odrywając wzrok od papierów.

- W sumie niewiele. Faktycznie, Einstein spalił ogromną ilość rozma­itych papierów, właściwie całe swoje archiwum. Oczywiście jego współ­pracownicy usiłowali mimo to ocalić choć trochę i ostrożnie zdjęli popio­ły warstwa po warstwie, szukając niedopalonych kartek, ale był zbyt dokładny w niszczeniu. Nie znaleźli nic, z wyjątkiem kilku kompletnie zwęglonych okładek od notatników.

Szef milczał.

- Było jeszcze coś - powiedziałem. - Znalazłem informację, że Ein­stein czerpał prąd elektryczny z własnego generatora. Jakieś pół roku przed śmiercią kazał podłączyć dom do sieci elektrycznej, a następnie wysadził w powietrze niewielki baraczek, w którym przechowywał swój generator prądotwórczy.

- W zasadzie nie byłoby w tym nic dziwnego, dom na uboczu, trochę aparatury naukowej, a w tamtych czasach zdarzały się skoki napięcia w sieci, mógł bać się przeciążeń, przepięć, nagłych zatrzymań urządzeń... Własne źródło prądu... Ale po co wysadził barak w powietrze? - zadumał się szef.

- Może trzymał tam jakieś urządzenia, którymi sprawdzał unitarną teorię pola? - podsunąłem. - Jakieś solidne maszyny, ja wiem, metalowe cylindry, coś, czego nie mógł zdemontować, a bał się, że z ich wyglądu i zasad działania obcy mogliby poznać jego tajemnice...

- Niewykluczone, że masz rację - rozważał pan Tomasz. - O ile fak­tycznie chodzi o to... A ja wygrzebałem informację, że Gabriela Gryniewska miała w swojej kolekcji manuskryptów listy Chopina, Mickiewicza i Słowackiego, oraz, co bardzo rzadkie, rysunki Cypriana Kamila Norwida.

- Skąd pan wie? - zdumiałem się.

Pokazał mi gruby tom, powielany maszynopis...

- „Straty kolekcji prywatnych” - odczytałem. - Wydała Centralna Ko­misja ds. reparacji wojennych, Warszawa 1946.

- Opisano tu wszystko. Wyobraź sobie, właścicielka przeżyła wojnę, ale zbiór przepadł. I to w bardzo dziwnych okolicznościach. Gryniewscy wyjechali z Warszawy do Podkowy Leśnej na kilka dni przed wybuchem powstania. Gdy wrócili po wyzwoleniu miasta, dom stał, jednak został splądrowany. Przepadła kolekcja manuskryptów oraz obraz Kossaka - frag­ment panoramy „Berezyna”.

- Ciekawe - mruknąłem.

- A teraz zobacz to - podsunął mi katalog aukcyjny. - W domu au­kcyjnym „Delta” na początku lat dziewięćdziesiątych sprzedano, i to na jednej aukcji, list Mickiewicza, dwa rysunki Norwida, sztambuch pensjo­narki z autografem Słowackiego oraz obraz Kossaka.

- „Delta” - wysiliłem pamięć. - Coś mi to mówi.

- Spółka Art-B zaopatrywała się głównie na organizowanych przez nich aukcjach. Firma splajtowała w 1992 roku.

- Dziesięć lat temu. Ciężko będzie...

- Mam stary adres ich siedziby. Może ci, którzy tam teraz urzędują, to ci sami ludzie, tylko zmienili profil działalności... Szansa jest niewielka, ale spróbuj...

Spojrzałem na zegarek. Było już dobrze po osiemnastej.

- Choroba. Dziś pewnie zamknięte, ale sprawdzę to.

Podjechałem samochodem. W dawnym lokalu domu aukcyjnego urzą­dzono sklep spożywczy. Na wystawie wabiły wzrok butelki z „Bohatyrskim”, kwasem chlebowym importowanym z Ukrainy. Uśmiechnąłem się do swoich wspomnień. Wszedłem do sklepu. Wystrój wnętrza uległ cał­kowitej zmianie. Lady chłodnicze, regały z towarem, metalowe wózki, koszyki, kasy fiskalne...

- Czym możemy służyć? - zapytała młoda, ładna ekspedientka.

- Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - pokazałem legitymację. - Kiedyś mieścił się tu dom aukcyjny.

- Aha - potwierdziła.

- Chciałem się dowiedzieć, czy w sklepie zatrudniony jest ktoś z jego dawnych pracowników...

- Niestety nie. Ale wie pan co, na zapleczu w magazynie została po nich szafa pełna jakichś papierzysk...

Z wrażenia o mało nie usiadłem.

- Można je przejrzeć?

- Zaraz zapytam szefową...

Zadzwoniła i chwilę rozmawiała.

- Może pan sobie to wszystko wziąć na pamiątkę - powiedziała wresz­cie. - Skoro przez dziesięć lat się nie zgłosili, to widać niepotrzebne. Myśmy tę szafę dostali razem z lokalem...

Zamknęła sklep i przeszliśmy na zaplecze. Faktycznie, stała tu niedu­ża szafka na akta. Szuflady zabezpieczono zwykłymi zamkami typu yale.

- Ma pani klucze?

- Niestety nie. Była zamknięta od samego początku... Ale skarbów w środku pewnie nie ma - uśmiechnęła się. - Ciężkie jak diabli, papierzyska...

- Albo złoto w sztabach - zażartowałem.

Puściła do mnie oko.

- Jeśli w środku będzie złoto, to chcę dziesięć procent.

Spróbowałem poruszyć szafkę. Była ciężka jak piorun, ale stwierdzi­łem, że dam radę zawlec ją do samochodu.

- Zaraz, mam taki wózek do skrzynek - powstrzymała mnie.

Wróciła po chwili ze zmyślnym urządzeniem. Wyholowałem szafkę przed sklep, z wysiłkiem umieściłem ją w Rosynancie. Podziękowałem i pojechałem z powrotem do ministerstwa. Otworzenie prymitywnych zam­ków zajęło nam nie więcej niż dziesięć minut.

- Zobaczmy te skarby - rzekł Pan Samochodzik.

Wysunąłem pierwszą szufladę. Dziesiątki teczek z dokumentacją. Kolejne aukcje. Wyciągnąłem porcję papierów. Przejrzałem i włosy sta­nęły mi dęba na głowie.

- Ewidencja, kto co kupił i za ile - szepnąłem. - Z adresami nabyw­ców... Rany Julek, gdyby to wpadło w łapy takiego na przykład Batury... Mógłby obrabiać jednego po drugim... I za każdym razem widziałby, po co idzie.

- No, klienci mieli dużo szczęścia - mruknął Pan Samochodzik. - Szukaj spisu przedmiotów i informacji, od kogo kupili. To najważniej­sze.

Grzebałem przez dłuższą chwilę, nim trafiłem na odpowiednią kartkę.

- Zygmunt Psiak - odczytałem. - To on wystawił na aukcję interesu­jące nas rzeczy.

- Jest jego adres?

- Owszem. Tyle tylko, że sprzed dziesięciu lat...


***

Zatrzymałem samochód przed walącym się domem, niedaleko ulicy Powstańców Śląskich na warszawskim Bemowie. Ranek był paskudny, wilgotny. Zadzwoniłem do furtki. Otworzył nam rozczochrany facet, mo­gący sobie liczyć czterdzieści lat.

- Kto wy? - zapytał.

- Ministerstwo Kultury i Sztuki - okazaliśmy legitymacje. - Pan Zyg­munt Psiak?

- Nie, ja jestem Zygfryd - pokręcił głową. - Zygmunt to mój brat. Ale zapraszam.

Weszliśmy. Dawno nie sprzątane wnętrze, puste butelki, zdezelowane meble. Ten człowiek zupełnie nie potrafił dbać o wygląd swojego miesz­kania.

- Pański brat... Gdzie możemy go znaleźć? - zagadnął szef.

Zasiedliśmy na rozsypujących się ze starości krzesłach.

- Brat pojechał do Ameryki i sukinsyn tylko ze dwa, trzy razy w roku kartkę posyła - poskarżył się nieogolony gospodarz. - Zgarnął lepszą for­sę i wywiał, miał mnie zaprosić, a tu... - dorzucił kilka paskudnych wyra­zów pod adresem nieobecnego.

- Sprzedał do domu aukcyjnego obraz i trochę papierów... - zarzuci­łem przynętę.

- Wiem - parsknął Zygfryd. - Bydlę. Razem to wszystko znaleźliśmy. Po połowie miał się dzielić. Stary milion mi tylko dał, oszukał mnie.

- Gdzie znaleźliście? - zaciekawiłem się.

- U sąsiada - wskazał tory tramwajowe prowadzące do pętli. - Chału­py tu takie stare stały. Część wyburzyli, to ludzie nowe mieszkania w blo­ku dostali, a my się nie załapalim - zaklął. - Za daleko od torów. Tamten się wyniósł, tośmy jego chałupę opuszczoną tak trochę splądrowali. Płytę do kuchni zabralim, furtka dobra była, krany do wody, wanna, no i trafilim jeszcze skórzaną walizkę na strychu. A w niej papiery... Obraz to leżał w kurzu, spłukaliśmy pod kranem i okazało się, że kolory ładnie trzyma. Tacy na nim byli ludzie na koniach.

- Sąsiad jak się nazywał? - zapytałem.

- Czesiek go wołali. Stary dziad i strasznie chytry. Gadali, że we woj­nę to Żydów okradał... - gospodarz zniżył głos. - Na starość denaturat równo ciągnął z flaszki...

- Ciekawe, co stało się z resztą kolekcji? - westchnął Pan Samochodzik.

- A gdzie miała się podziać? - wzruszył ramionami Psiak. - Pod wer­salką w walizce została. A o - wyciągnął.

Waliza była faktycznie skórzana i bardzo, bardzo stara. Podniósł wie­ko i zobaczyliśmy wewnątrz wielki stos pożółkłych kartek, zapisanych różnymi charakterami pisma.

- Ile? - zapytał konkretnie szef.

Gospodarz rozdziawił gębę ze zdziwienia.

- Ci od aukcji nie chcieli, to nie myślelim, że to coś warte - mruknął. -Ale pogadać możemy... Jak do muzeum, to trochę spuścić mogę...

Wyciągnął papiery i przeliczył plik.

- Czterdzieści i dziewięć... No to po dwadzieścia za sztukę... - chy­trze zmrużył oczy.

Szef poskrobał się po głowie.

- Sporo - mruknął. - Dam osiemset.

- Dasz pan dziewięćset i walizkę gratis dołożę.

- Stówa za takiego rupiecia? - zdumiał się szef.

- Historyczna jest. O, na rączce jeszcze nazwa z carskim orłem wytło­czona... Zawiasy dobre, szkielet dobry... Tylko skórą pan nową obijesz i będzie git...

- A pal diabli - zgodził się szef - niech będzie dziewięćset.

Podjechaliśmy do supermarketu i szef pobrał pieniądze kartą z banko­matu. Zadowolony Psiak od razu zanurkował do monopolowego, a my ruszyliśmy do ministerstwa.

- I cośmy kupili? - zaciekawiłem się.

- List Marii Dąbrowskiej, Bolesława Prusa, trzy Żeromskiego - wyli­czał zadowolony. - Muzeum Literatury nas ozłoci. Jest i nasza zguba! - zawołał ucieszony. - Do laboratorium Komendy Głównej - wydał dys­pozycję.

Zakręciłem posłusznie. Laboratoria Komendy Głównej Policji to potężny gmach w centrum Warszawy. Na trzech piętrach znajduje się kil­kadziesiąt pracowni naukowych, gdzie prowadzi się badania wszelkich możliwych dowodów zabezpieczonych na miejscu zbrodni. Pracują tu naj­lepsi fachowcy i dysponują najnowocześniejszym sprzętem.

Co można znaleźć w środku? W piwnicach mieści się balistyka. Tu testuje się nowe rodzaje uzbrojenia, przestrzeliwuje znalezioną broń, po­równuje pociski, analizuje fragmenty bomb. Prowadzi się też badania naukowe próbek materiałów wybuchowych. Są odpalane zazwyczaj w spe­cjalnych stalowych komorach ciśnieniowych. Sporą część kompleksu zajmują laboratoria analizujące ślady biologiczne. Tu trafiają znalezione zwłoki, kości, krople krwi i śliny. Odrębna sekcja wyodrębnia z tego DNA służące do badań porównawczych. Specjaliści od daktyloskopii skanują i sprawdzają odciski palców. Kiedyś trwało to całe tygodnie, obecnie, dzięki postępowi techniki, sprawców udaje się zidentyfikować w kilka minut.

Z sekcji osmotycznej dobiegło szczekanie psa. Dowody zapachowe najlepiej porównują poczciwe spaniele... W innych laboratoriach traseolodzy analizują odciski stóp, fachowcy od chelioskopii - ślady ust, grafolodzy badają próbki pisma, a toksykolodzy zajmują się truciznami. Fonolodzy odsłuchują zarejestrowane rozmowy i przypadkiem nagrane dźwięki. W budynku pracę znaleźli także zoolodzy, botanicy, chemicy, mikrobiolodzy...

Nas interesowało laboratorium sekcji mechanoskopii. Ten dział kry­minalistyki analizuje ślady zostawione przez przedmioty. Jeśli przestępca zadrapie zamek wytrychem, wkładka trafi właśnie tutaj...

- Odczytać treść kolejnego listu napisanego na kartce leżącej na tym papierze? - zdziwił się technik. - To nie takie łatwe - zafrasował się oglą­dając list Skłodowskiej.

- Dlaczego? - uniosłem brwi.

- Panowie, minęło wiele lat. Przez ten czas papier utleniał się, defor­mował, prasował przechowywany w albumie... Wydawać by się mogło, że papier się nie rusza, ale w rzeczywistości zmienia się naprężenie włó­kien, zachodzą w nim reakcje chemiczne i fizyczne...

Mówiąc umieścił kartkę w futurystycznie wyglądającym urządzeniu. Na ekranie pojawił się obraz. Boczne oświetlenie pod odpowiednim ką­tem, podczerwień, termografia.

- W zasadzie ślad pozostawiony przez długopis jest niezniszczalny, chyba że razem z papierem - powiedział - ale przykro mi, panowie. Ta karta jest dziewiczo czysta... Jest tu tylko to, co napisano i ani śladu po­przednich lub następnych notatek.

- Jak to? - zdumiałem się.

- Wasza znajoma mogła po prostu wyrywać kolejne kartki i pisać na blacie, ale zobaczcie, jak ładne jest to pismo. Rządek za rządkiem... sadzę, że po prostu podkładała sobie rygę i litery nie odcisnęły się na następnej kartce.

- No, to klops - jęknąłem. - Tyle pracy na marne...

- Przestań biadolić! - huknął na mnie szef.

- Zdobyliśmy ładny zbiór cennych rękopisów, które wzbogacą zbiory muzeum. Nasze wysiłki przy­niosły więc owoce, choć nie takie, jakich oczekiwaliśmy - także on na chwilę się zafrasował.

Wracaliśmy do ministerstwa w milczeniu. Pan Tomasz coś rozważał. Wreszcie widać podjął decyzję.

- Ten list jest dla nas bez wartości - powiedział wreszcie. - Noblistka po prostu dziękuje sponsorowi za wkład w urządzenie Instytutu Radowe­go... Nie mógł być obecny na jego otwarciu.

- Żadnych przydatnych informacji...

- No właśnie. Ale, mój drogi, nasi przeciwnicy tego nie wiedzą. Cią­gle myślą, że będą mogli odczytać go tak, jak my to planowaliśmy.

- Dziewczyna - domyśliłem się natychmiast.

- Właśnie. Trzymają gdzieś dziewczynę. Choć właściwie nie jeste­śmy za to odpowiedzialni, to chyba warto jednak spróbować ją uwolnić.

- Jak tego dokonać? Wymiana?

- Właśnie. Zaproponujemy im list w zamian za zakładniczkę. Prze­cież przetrzymują ją tylko dlatego, że wierzą, iż doprowadzi ich do zagi­nionej kolekcji, której sporą część mamy w tej walizce...

- Jak się z nimi skontaktować?

- I tu właśnie pojawia się problem - westchnął. - Co wiemy?

- Trzymali mnie w forcie. Ale kobieta, którą mi pokazali, była tylko podobna do oryginału. Sądzę, że prawdziwa Gryniewska jest uwięziona zupełnie gdzie indziej... Nawet jeśli uda się zidentyfikować fort, to nie jest powiedziane, że jeszcze tam siedzą.

- Ci, którzy was nakryli, prawdopodobnie byli Francuzami... A ci?

- Nie wyglądali na Żydów... Ale jednemu wyrwało się słowo w ji­dysz. Może więc są z Mosadu. Wprawdzie nie mieli pejsów ani czarnych chałatów...

- Co szkodzi sprawdzić? Nawiążemy więc kontakt z Mosadem.

- Jak?

Wyjął z kieszeni notatnik i naskrobał w nim kilka słów:


Proponujemy wymianę. List za dziewczynę.


Pod spodem szybko zapisał numer swojego telefonu komórkowego.

- Podjedź pod ambasadę Izraela - polecił. - Zobaczymy, czy twoje spostrzeżenia były słuszne.

Kwadrans później zatrzymałem się przed niewielką willą na Ochocie, niedaleko domu, z którego z takim trudem udało mi się zwiać zaledwie kilka dni temu. Budynek wyglądał prawie normalnie, tylko solidne, beto­nowe donice wzdłuż chodnika psuły nieco efekt. Ustawiono je tak, by nikt nie mógł uderzyć w mur na przykład ciężarówką wypełnioną dynamitem.

- Willa Michaiła ma lepsze zabezpieczenia... - mruknąłem.

- Nie przyjechaliśmy tu podziwiać architekturę obronną- zgromił mnie.

Wysiedliśmy i podeszliśmy do bramy. Wartownik otworzył stalową klapkę i popatrzył na nas nieprzychylnie.

- Chcemy przekazać ważną wiadomość dla rezydenta waszego wy­wiadu - powiedział pan Tomasz.

- Zgodnie z międzynarodowymi konwencjami na terenie naszej am­basady nie przebywa żaden funkcjonariusz służb specjalnych - wartow­nik wygłosił zwyczajową formułkę.

- W takim razie proszę przekazać ją ambasadorowi - szef wykazał się pełnym zrozumieniem dla potrzeby poszanowania międzynarodowych konwencji.

- Obawiam się, że to wymaga zachowania drogi służbowej - wyjaśnił wartownik.

- Rany, to proszę zanieść to do kogoś, kto zajmuje się korespondencją napływającą - szef wręczył mu papier.

Ten zasalutował i odebrawszy kartkę, zatrzasnął klapkę.

- Ciekawe, czy to zadziała? - zadumałem się.

- Jeśli to oni, to powinno. A na razie jedźmy do mnie...

Minęły dwie godziny, zanim telefon pana Tomasza zadzwonił. Szef przez chwilę słuchał w milczeniu instrukcji.

- Zgoda - powiedział wreszcie i wyłączył komórkę.

- I jak? - zaciekawiłem się.

- Są zainteresowani ofertą. Proponują spotkanie o dwudziestej.

- W którym miejscu?

- Na Bemowie. Jest tam odpowiednie miejsce, opisali mi je dokład­nie...

- To do dzieła...

- Nie tak prędko - ostudził mnie. - Będziemy potrzebowali obstawy. Tak na wszelki wypadek... Pamiętasz numer do Skorlińskiego?

- Chce pan angażować policję? - zaniepokoiłem się. - To delikatna sprawa...

- Więc dlatego właśnie do udziału zapraszam człowieka, który umie to załatwić dyskretnie, a przy tym profesjonalnie. I po godzinach urzędo­wania... Bo zanim ściągniesz swoich kumpli z Olsztyna...

- Rozumiem. Niech pan działa jak uważa za stosowne.

Ulica Dywizjonu 303 na Bemowie to dziwne miejsce. Sporą jej część stanowi słabo utwardzony trakt gruntowy, ciągnący się wzdłuż torów tram­waju linii numer 20. Za torowiskiem znajduje się betonowy mur otaczają­cy Wojskową Akademię Techniczną, po drugiej stronie zagajniki i nie­użytki przechodzą w pola. W pobliżu ulicy Powstańców Śląskich stoi kilka domów, ale nasi przeciwnicy umówili się z nami od drugiej strony, w okolicy ogródków działkowych. Zaparkowałem i rozejrzałem się z nie­pokojem.

- Złe miejsce? - zapytał pan Tomasz.

Kiwnąłem nerwowo głową.

- Nie podoba mi się tu - wyjaśniłem. - W tych krzakach można ukryć pułk wojska.

- Mamy jeszcze piętnaście minut - popatrzył na zegarek.

Zapadał wczesny jesienny zmrok.

- Jeszcze nam tylko mgły brakuje.

- Sądzisz, że zechcą sprawdzić, czy jesteśmy sami, zanim przystąpią do transakcji?

- Myślę, że już to zrobili...

W oddali pojawiły się światła samochodu. Podjechał i w odległości około pięćdziesięciu metrów od nas zatrzymał się. Drugi zajechał nam drogę od tyłu.

- Ostrożni są - zauważyłem półgłosem.

- Boją się nas?

- W każdym razie nie lekceważą.

Ci z pierwszego samochodu mrugnęli kilka razy światłami.

- Może chcą, żebym podszedł? - zapytał pan Tomasz.

- Chyba tak, ale to raczej ja pójdę.

Odbezpieczyłem pistolet gazowy i wsunąłem go do kabury pod pachą. Wysiadłem z samochodu. Przede mną trzasnęły drzwiczki, ktoś ruszył mi naprzeciw. Spotkaliśmy się w połowie drogi. Facet był wysoki, kapelusz głęboko wcisnął na oczy.

- Jesteśmy - zacząłem rozmowę.

- W porządku - powiedział po polsku. - Przywieźliście list Skłodow­skiej do Szota?

- Owszem. Macie dziewczynę?

- Oczywiście.

- Prawdziwą? - byłem trochę złośliwy.

- Naturalnie. Chce pan sprawdzić? - wykonał zachęcający gest w stronę samochodu.

- A jak mnie porwiecie? - zgłosiłem obiekcję.

- Ja w tym czasie pójdę sprawdzić autentyczność listu... Jeden za jednego. Potem ja z listem zawrócę do swojego samochodu, a pan, panie Daniec, z dziewczyną do pańskiego.

- W porządku.

Ruszyłem w stronę furgonetki, a on poszedł do Rosynanta. Nie uśmie­chało mi się to szczególnie, ale miałem nadzieję, że pan Tomasz w razie czego sobie poradzi... Dotarłem do samochodu przeciwników. Drzwi za­raz odjechały na bok. Wewnątrz siedziało trzech zamaskowanych facetów i dziewczyna. Była blada i wyglądała na zmęczoną, ale chyba nic jej się nie stało.

- Państwo pozwolą, że przedstawię - odezwał się jeden z siedzących.

- Pani Magdalena Gryniewska, pan Paweł Daniec.

Ach, co za kultura...

- Nie znam go - oświadczyła dziewczyna ze złością. - Skąd pan jest? Z policji?

- Jestem detektywem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - wyjaśniłem. - Przyszedłem panią uwolnić...

- Mam panu wierzyć?

Wyjąłem legitymację.

- Może być podrobiona - parsknęła. - Ale powiedzmy, że panu za­ufam. Dokąd mnie pan zabiera?

- Na razie do pani domu. Potem pomyślimy - powiedziałem uspoka­jająco. - Ale wybaczy pani, ja też muszę sprawdzić pani tożsamość. Raz już rozmawiałem z kobietą, która się za panią podawała.

- Ciekawe, jak mam tego dowieść... - westchnęła. - Nie mam przy sobie żadnych dokumentów.

Po głosie poznałem, że zaraz się rozpłacze.

- Niech mi pani powie, jak obsadza się główne role żeńskie w balecie Córka źle strzeżona”?

Spojrzała na mnie zaskoczona.

- Z rolą dziewczyny nie ma zazwyczaj problemu, natomiast jej matkę przeważnie gra mężczyzna. Chodzi o nadanie jej postury nieomal jakiejś Horpyny...

- Tożsamość pani nie budzi już moich zastrzeżeń. Czy mogę już prze­jąć zakładniczkę? - zwróciłem się do zamaskowanych strażników.

- Chwilę - ten, który się odezwał, podniósł ostrzegawczo rękę. Wyjął telefon komórkowy i wystukał SMS - jakieś krótkie pytanie. Po chwili przyszła odpowiedź. Jednocześnie zadzwonił mój aparat.

- Pawle, czy oddać mu list? - zapytał pan Tomasz.

- Tak - potwierdziłem. - Wracam z Magdą.

Wysiadła z furgonetki i ruszyliśmy w stronę jeepa. Człowiek z listem w metalowej walizeczce szedł już w naszą stronę.

- Rany, jak na starych filmach o przekazywaniu zakładników na mo­ście w Berlinie - mruknąłem. - Brakuje tylko wariata z kałasznikowem.

Gdy mijaliśmy człowieka z walizką, uśmiechnął się lekko do nas. Za­uważyłem, że samochód blokujący od tyłu ulicę już odjechał.

- No, to do następnego razu - pożegnał się.

Wsiedliśmy do wozu.

- I jak, tym razem autentyczna? - szef obrzucił naszą pasażerkę czuj­nym spojrzeniem. - Pani pozwoli, Tomasz N.N. - kurtuazyjnie pocałował ją w dłoń. - Jak panią traktowali?

- Znośnie. Tylko chcieli jakiegoś listu z kolekcji mojej prababki - westchnęła. - Nie wiem, jakim cudem zgodzili się mnie puścić... Tłu­maczyłam im, że wszystko przepadło bez śladu zaraz po wojnie, ale nie chcieli wierzyć...

- Zdobyliśmy im ten papier i wymieniliśmy na panią.

- O rany... - spojrzała na nas z bezbrzeżnym zdumieniem.

- Kilka innych listów z tego zbioru też zabezpieczyliśmy, dostanie je pani, jak się trochę uspokoi - dodał szef.

- Odwieziecie mnie do domu?

- Na razie na Komendę Główną Policji - wyjaśniłem. - Trzeba złożyć doniesienie na tych drani.

- Zgoda - usiadła wygodniej.

Pojechaliśmy. Minutę później dogonił nas na motorze Skorliński. Ak­cja przebiegła bez zakłóceń. A więc sukces.... Ale dobrze, że był z nami.


ROZDZIAŁ ÓSMY


STARY LICZNIK PRĄDU • TAJEMNICE NOWEGO MIASTA • ŻYCIE ALBERTA EINSTEINA • WYCIECZKA DO KROSNA



Dzwonek do drzwi oderwał Pana Tomasza od pracy.

- Kto tam? - zapytał czujnie, patrząc przez wizjer.

- Nadzór ze STOEN-u - facet o wyglądzie hydraulika okazał legity­mację.

Pan Tomasz wpuścił go do środka.

- A czegóż to ode mnie chce Stołeczny Zakład Energetyczny? - zain­teresował się. - Czyżbym zapomniał zapłacić rachunku? - zmarszczył brwi.

- Ależ nie - pokręcił głową technik. - Z niczym pan nie zalega, robi­my tylko kontrolny przegląd liczników...

- Aha... To koło drzwi.

Inspektor otworzył skrzynkę i obejrzał uważnie plomby.

- Strasznie stary model - zauważył.

- Chyba od wojny tu wisi - usiłował sobie przypomnieć muzealnik. - W każdym razie jak kupiłem to mieszkanie, to już tu był. Ech, kiedyś robili je prawie niezniszczalne...

Technik przeciął zaplombowany drucik i zdjął obudowę. Podłączył dwa kabelki do walizki z aparaturą diagnostyczną i wcisnął kilka guziczków.

- Działa jak nowy - powiedział. - Nie ma potrzeby wymieniać.

Sprawnie założył klosz i przewlókł nowy drut, który zaplombował.

- I tak wszystkich kontrolujecie? - zaciekawił się pan Tomasz.

- Wszystkich na Starym i Nowym Mieście - w głosie inspektora zabrzmiała zawodowa duma. - Po ostatniej aferze postanowiliśmy pre­wencyjnie sprawdzić wszystko...

- Jakiej aferze? - detektywów zazwyczaj interesują przypadki łama­nia prawa.

- Widzi pan, na Nowym Mieście przy ulicy Zakroczymskiej są cztery kamienice. Tak sobie nasi urzędnicy siedzieli i naraz ich tknęło, że te czte­ry budynki nie figurują w ewidencji. Nigdy nie figurowały. Sprawdzili­śmy, od czasów przedwojennych nikt nie pobrał ani złotówki opłat za prąd.

- Coś podobnego? - zdumiał się gospodarz. - Jak to możliwe?

- Najśmieszniejsze, że nie wiemy. Muszą być jakoś podłączeni do sieci, bo elektryczność w gniazdkach mają... Ale problem w tym, że nie znaleźliśmy tego przyłącza. Sprawdziliśmy główną magistralę energetyczną oraz wszystkie dostępne plany. I nic.

- Może mają niezależne podłączenie... Na przykład do sieci wojsko­wej lub rządowej? - zasugerował Pan Samochodzik.

- Gdzie tam. Owszem, są takie sieci na wypadek awarii, ale one też podlegają, przynajmniej częściowo, nam. Robimy tam kontrole stanu tech­nicznego. Zresztą są dokładne plany... Poza tym prąd mają dziwny. U nas jest w sieci 220 woltów, a u nich 232. Czyli jest nieprawidłowy.

- To może nie są podłączeni do was? Ja wiem, rosyjskie jednostki mają pewnie własne...

- Tylko że oni mieli 110 woltów, a od kilkunastu lat już ich w Polsce nie ma - przypomniał gość.

- Faktycznie.

- Zresztą, nieważne, skąd ten prąd mają. Cała elektryczność w War­szawie jest naszej produkcji, więc nie mogą mieć z innego źródła niż nasze.

- Faktycznie, to brzmi logiczne - kiwnął głową pan Tomasz.

- Wreszcie założyliśmy tam liczniki i niech się cieszą, że nie będzie­my ich ścigać za zaległe rachunki - zakończył z zadowoleniem w głosie inspektor i pożegnawszy się wyszedł.

Pan Samochodzik podszedł do półki i wyjął opasły tom monografii powstania warszawskiego. Kartkował go długo, aż dotarł do odpowied­niego miejsca. Ostatnie dni powstania. Na całym Starym Mieście nie ma prądu, hitlerowcy odcięli... A tymczasem w kilku domach przy Zakro­czymskiej, do samego upadku powstania, elektryczność była...

- A jednak musi tam być jakaś tajna, niezależna linia - mruknął sam do siebie wstawiając książkę na półkę. Sięgnął po jeden z tomów „Atlasu historycznego ulic i placów Warszawy”. To monografia opisująca wszyst­kie ulice i zaułki naszej stolicy. Autor odnotował historię każdej kamieni­cy, wspomniał o śladach wszystkich zabytkowych rzeźb i stiuków na ele­wacji, wreszcie sporo uwagi poświęcił nawierzchniom. Jeśli gdzieś za­chowała się zabytkowa kostka brukowa - też to zanotował.

Ciekawość to straszny nałóg. Pan Samochodzik szukał wśród nazwisk właścicieli jakiegoś znajomego. Kto mógł tam mieszkać przed wojną? Dla kogo, do niepozornego domu, doprowadzono tajną, rządową magi­stralę elektryczną? Tak tajną, że nie widnieje na żadnych planach?

Szukał długo i nie znalazł nic. Do rana zapomniał o tej sprawie...


***

Ranek w ministerstwie. Deszcz bije w szyby. A w gabinecie pana To­masza narada.

- Właściwe to niewiele wiem o Albercie Einsteinie poza tym, że był geniuszem - mruknął Pan Samochodzik. - Wybierając kierunek studiów odciąłem się niemal zupełnie od tej gałęzi wiedzy. Ale - zachichotał - coś mi się obiło o uszy, że podobnie jak Edison, miał problemy w szkole...

- Owszem. W zasadzie do trzeciego roku życia nie mówił. Pierwsze wypowiedziane przez niego słowa brzmiały: „Gdzie są kółka?”.

- Nie rozumiem - zdumiał się.

- Gdy miała mu się urodzić siostrzyczka Maja, rodzice wyjaśnili mu, że będzie mógł się z nią bawić... Widać zabawka bez kółek jakoś nie przypadła mu do gustu...

- Słyszałem, że w szkole uważano go powszechnie za tępaka, bo nie był w stanie wykuć się na pamięć definicji... - szef z udanym ubolewa­niem pokiwał głową.

- Koledzy dla odmiany nie lubili go, gdyż wolał czytać książki, niż grać w piłkę...

- O, jak dobrze go rozumiem - Pan Samochodzik przymknął oczy i uśmiechnął się do swoich wspomnień.

- Z gimnazjum został relegowany, gdyż nie był w stanie nauczyć się greki. Gdy jego rodzina wyemigrowała do Włoch, musiał pozostać w Niem­czech, ponieważ wymagano od niego ukończenia obowiązkowego prze­szkolenia wojskowego, które odbywali tam chłopcy w wieku szesnastu lat. Jednak nauczyciel matematyki wystawił mu zaświadczenie, że nicze­go więcej nie jest w stanie go nauczyć, a lekarz rozpoznał załamanie ner­wowe. Na podstawie tych dwóch papierów uznano go za niezdolnego do służby i zezwolono na wyjazd.

- Niczego więcej nie był w stanie go nauczyć - uśmiechnął się. - To można zinterpretować na dwa sposoby...

- Owszem, choć trzeba się zastanowić, czy po niemiecku nie jest to bardziej jednoznaczne. We Włoszech pracował jako kancelista, potem dotarł do Szwajcarii. Próbował dostać się na politechnikę w Zurychu, ale sromotnie poległ podczas egzaminów wstępnych... Oblano go z francu­skiego, biologii i chemii. Ale z matematyki i fizyki wyniki miał tak znakomite, że profesorowie osobiście zaprosili go, by uczęszczał na ich wykła­dy. Z czasem uzupełnił też średnie wykształcenie...

- A jego kontakty ze Skłodowską?

- Poznali się w 1909 roku, na uroczystości 350-lecia uniwersytetu w Genewie. Potem spotykali się wielokrotnie na sympozjach naukowych i przypuszczalnie dyskutowali o fizyce. Einstein był od niej o jedenaście lat młodszy... W 1913 Einsteinowie z dziećmi przyjechali do Skłodow­skiej w gości i bawili kilka dni, wyrwali się też w Alpy. Rozdzieliła ich pierwsza wojna światowa, ale potem znowu mieli wiele okazji do spotkań - oboje byli członkami Międzynarodowej Komisji Współpracy Intelektu­alnej, która działała w ramach Ligi Narodów. Sam Einstein w tym czasie miał problemy rodzinne, rozpadło się jego drugie małżeństwo... Więcej się nie ożenił, a z czasem nawet, z racji wielu przelotnych romansów, dorobił się opinii kobieciarza... Wreszcie opuścił Europę i osiadł w USA, gdzie mieszkał do śmierci...

- Z tego co słyszałem, nazywają go ojcem bomby atomowej, mimo że nie brał przecież udziału w jej budowie - westchnął.

- Widzi pan, wywiad aliancki zdobył informacje, że Niemcy pracują nad tą bronią... Dysponowali sporą ilością uranu, zarówno z kopalni w czeskich Rudawach i okolicach Wałbrzycha, jak i przesłanego im przez Japończyków przed wojną. Posiadali niezłą kadrę naukową, mieli też dobrą technologię wzbogacania stopu. Gdyby zaczęli wojnę dwa lata później, prawdopodobnie zdążyliby rozwiązać wszystkie problemy techniczne. Jednak na początku lat czterdziestych świat nie wiedział, jak zaawanso­wane są ich prace. Tymczasem USA zaczęły te badania z opóźnieniem. Miejscowi fizycy i grupka uciekinierów z Europy nie znajdowali popar­cia dla tego projektu. Einstein im pomógł. W październiku 1939 roku wspólnie napisali list, w którym informowali, że budowa takiej broni jest możliwa i że należy się z tym pospieszyć. I faktycznie, dość szybko zbu­dowano bombę atomową... Ta, którą zrzucono na Hiroszimę mała bardzo prostą konstrukcję: była to kula z uranu, zaopatrzona w dziurę. Wstrzelo­no w nią mniejszą kulę, także z uranu. Przekroczono masę krytyczną i pyk - strzeliłem palcami. - Liczba ofiar sięgnęła dziesiątków tysięcy, choć, jak się oblicza, rozszczepiło się nie więcej niż piętnaście procent ładun­ku... Ciekawe są też pośmiertne losy Einsteina.

- Co się stało?

- Uczeni rzucili się na jego mózg i pokroili go na plastry, by spraw­dzić, gdzie kryje się tajemnica geniuszu. Nie znaleźli zupełnie nic... Dziś te próbki są rozproszone po całym świecie... Oczy Einsteina zabrał sobie na pamiątkę jego okulista, Henry Abrams. Przechowuje je do dziś...

- Makabryczny pomysł... Podsumujmy - powiedział poważnie pan Tomasz. - Maria Skłodowska-Curie dostała od Einsteina brązowy notatnik oprawiony w skórę. Wiemy, że zawierał coś, czego uczona się prze­straszyła.

- Notatnik miała najprawdopodobniej w ręce w dniu otwarcia Insty­tutu Radowego - dodałem. - Jeśli to ten, który trzyma na fotografii...

- Nie odesłała go właścicielowi... A co za tym idzie, są trzy możliwo­ści. Pierwsza - zgiął palec - mogła go zniszczyć.

- Przypuszczalnie jednak tego nie zrobiła, gdyż wtedy ci wszyscy, którzy rozbijają się po Warszawie w jego poszukiwaniu, po prostu by się tu nie pojawili.

- Po drugie, mogła go ukryć.

- Gdzieś w niewykończonym jeszcze budynku Instytutu Radowego - uzupełniłem.

- Instytut ma sporą kubaturę, w chwili otwarcia wszędzie trwały pra­ce wykończeniowe... Czyli do przeczesania jest cały budynek. Robota w zasadzie na lata i bez gwarancji powodzenia. Trzecia możliwość jest taka, że Maria przekazała notatnik komuś obecnemu na otwarciu. Zasta­nówmy się zatem, kto wchodzi w grę...

- Sam nie wiem - mruknąłem - druga teoria jest chyba lepsza. Sądzi pan, że jeśli w zapiskach było coś takiego... Komu mogła zaufać bardziej niż sobie? Poza tym po co miałaby oddawać go komuś innemu?

-Tego jeszcze nie wiemy. Kogo rozpoznaliśmy na fotografiach?

- Pułkownik Bodaszewski, wynalazca Szczepanik, inżynier Rychnowski.

- Rychnowskiego chyba możemy skreślić... - zastanawiał się Pan Samochodzik.

- Szalony wynalazca - zauważyłem. - A przy tym fizyk, który w wie­ku niespełna trzydziestu lat zakwestionował teorię Newtona. I niech pan nie zapomina, że to Rychnowski zbudował generator fal elektromagne­tycznych, za który Hertz dostał Nobla. Wprawdzie w chwili otwarcia In­stytutu Radowego miał ponad osiemdziesiąt lat, ale krzepko się trzymał i z pewnością mógł nad wzorami poślęczeć.

- Musimy go, Pawle, skreślić z innego powodu. Wiem, pasuje nam, nawet bardzo dobrze nam pasuje... Ale gdy grzebaliśmy we Lwowie w poszukiwaniu jego wynalazku, nie trafiliśmy na żadne jego papiery, poza tą garstką w Lwowskim Stowarzyszeniu Wynalazców...

Nagle zamilkł i spojrzał na mnie zaskoczony.

- To nie może być Rychnowski - szepnął. - Przecież on zmarł w 1929 roku. Trzy lata przed otwarciem instytutu...

Ruszyłem do szafy z teczkami zamkniętych spraw, przez dłuższą chwilę grzebałem, aż wydobyłem życiorys inżyniera wraz z podpiętym zdjęciem.

- Ma pan rację - powiedziałem. - Data się nie zgadza, ale postać...

Wręczyłem mu odbitkę.

- A to figiel... - mruknął szef. - Prześlij oba zdjęcia do CBS. Niech je nam porównają komputerowo... Fotografię Szczepanika na wszelki wy­padek też.

- Skoro Rychnowski zmarł...

- A może jednak nie? Pamiętaj, że pod koniec życia przegrał proces. Może wolał upozorować swoją śmierć i chyłkiem uciekł ze Lwowa?

- O tym nie pomyślałem.

- To był człowiek o ogromnym poczuciu humoru, czego doświadczy­liśmy łamiąc jego szyfr... Nie możemy go na razie skreślić, nawet jeśli okazuje się, że teoretycznie powinien spoczywać w grobie... Dalej.

- Pułkownik Bodaszewski. Zginął od odłamka bomby lotniczej w 1939 roku - odczytałem notatki. - Był już wówczas na emeryturze.

- Czy zajmował się w wojsku inżynierią albo podobnymi zagadnie­niami? - spytał szef.

- Mam tu tylko notatkę, że z wykształcenia był weterynarzem, służył w wojskach kawaleryjskich, mówiąc po ludzku, w konnicy.

- Do licha... Trzeci.

- Jan Szczepanik. Wynalazca.

- Nie mamy kontaktu z żadnymi potomkami Rychnowskiego. Trzeba wysłać meila do Lwowskiego Stowarzyszenia Wynalazców, niech sprawdzą w aktach Urzędu Stanu Cywilnego we Lwowie datę śmierci Rychnow­skiego i jeśli to możliwe, kto wystawił akt zgonu. Jeżeli był to jakiś przyja­ciel zmarłego, mielibyśmy poszlakę... Pułkownik odpada, ale na wszelki wypadek przejedź się na Pragę, do Centralnej Lecznicy Weterynaryjnej. Jest przy Grochowskiej. Zobacz w archiwum, czy są jakieś papiery po Bodaszewskim. I przejrzyj, czy nie ma wśród nich notesu.

- A pan?

- A ja idę tropić Jana Szczepanika.

Rozstaliśmy się. Do wieczora nie znalazłem nic... Pan Tomasz za­dzwonił, gdy siedziałem przy kolacji.

- Masz coś? - zapytał.

Musiałem go rozczarować.

- Jutro jedziemy do Krosna - powiedział.


***

Szosa, ołowiane jesienne niebo nad głową...

- Dobrze - odezwał się pan Tomasz. - Masz już jakąś ogólną koncep­cję ekspozycji?

- Myślę, że trzeba ułożyć ją trochę inaczej, niż zazwyczaj się to robi - powiedziałem. - Wie pan, jak to wyglądało dawniej, portret, kwiatki w wazoniku, gablotki z pamiątkami...

- A co ty byś planował?

- Podzielić salę ekspozycyjną na kilka działów. Poprzegradzać wiszą­cymi zasłonami z półprzejrzystego muślinu. Pokazać drogę życia, od dzie­ciństwa do odkrycia i dalszy ciąg...

- Skąd zamierzasz wytrząsnąć eksponaty? Nikt chyba nie ma pamią­tek z okresu dzieciństwa Marii Skłodowskiej.

- Ale będą jej dziecięce zdjęcia. Eksponaty się dobierze tematycznie, nie pamiątki po niej, tylko przedmioty z tej epoki: książki takie jak te, z których się uczyła, obsadki, kałamarze, ja wiem, może uda się gdzieś wypożyczyć mundurek gimnazjalny z tych czasów i szkolną ławkę.

- Gdzieś było muzeum szkolnych sprzętów - rozważał szef. - I co do tego?

- Powiększone zdjęcia przyszłej noblistki w wieku kilku i kilkunastu lat. Do tego trzeba spenetrować archiwa szkolne. Może gdzieś zachował się dziennik z jej ocenami.

- Brzmi bardzo ciekawie.

- To powinno zainteresować dzieci. Ostatecznie jest naszą największą uczoną, dostała dwie Nagrody Nobla, trzeba im ją jakoś przybliżyć.

- Co wiemy o jej dzieciństwie i latach szkolnych?

- W sumie materiałów jest tak dużo, że bardziej dokuczy nam ich nadmiar niż...

- W porządku, zrobimy selekcję.

- Maria Skłodowska była córką Bronisławy i Wacława. Jej matka pro­wadziła pensję przy ulicy Freta... W Archiwum Akt Nowych jest trochę dokumentów dotyczących tej szkoły. Urodziła się w 1867 roku jako ostat­nia z piątki dzieci. Matka obumarła ją bardzo wcześnie, potem odeszła jeszcze jej starsza siostra... Przyczyny typowe dla epoki: gruźlica i ty­fus... Uczęszczała do szkoły Jadwigi Sikorskiej.

- To była...

- Ta sama pensja, którą kiedyś kierowała matka Marii, Bronisława... Szkoła, co chciałbym podkreślić dobierając eksponaty, była jednym z naj­większych w kraju ośrodków tajnego nauczania.

- To może umieścić trochę pamiątek patriotycznych? Krzyżyki rocz­nicowe bite na pamiątkę powstań...

- Trochę to odległe, ale dlaczego nie? Duży zbiór takich rzeczy ma muzeum w X pawilonie Cytadeli Warszawskiej.

- Będzie kłopot z podręcznikami z epoki.

- Biblioteka Narodowa ma kilka sztuk. Zarówno polskich jak i urzę­dowych - po rosyjsku. Maria była najlepszą uczennicą w klasie i ogólnie chyba nad wiek rozwiniętą, bo chodziła do jednej klasy ze swoją siostrą, rok od niej starszą.

- Ciekawe...

- Umiała czytać już w wieku pięciu lat, dysponowała też fenomenalną pamięcią... Potem uczęszczała do III Gimnazjum dla Panien...

- W dawnym klasztorze Sióstr Wizytek przy Krakowskim Przedmie­ściu - mruknął pan Tomasz.

- Tam zdaje się podpadła wszystkim nauczycielom z uwagi na żywio­łowość i notoryczne łamanie regulaminu szkoły. W wieku lat piętnastu ukończyła gimnazjum, zdobywając dyplom odpowiadający dzisiejszej maturze. Potem przez kilka lat pracowała na wsi w majątkach szlachec­kich jako nauczycielka i guwernantka. W majątku Szczuki na Mazowszu, za aprobatą dziedzica, zorganizowała też szkołę dla dzieci wiejskich.

- Pozytywistyczna praca u postaw - powiedział szef. - Dobrze. To też trzeba będzie wykorzystać.

- Uczęszczała też, choć nieregularnie, na zajęcia Uniwersytetu Lata­jącego - konspiracyjnej uczelni wyższej... Wreszcie w 1891 roku wyje­chała studiować w Paryżu, na Sorbonie. Ściągnęła ją tam starsza siostra, Bronisława. Prawdopodobnie finansowo wspomogła ją ciotka, Zofia Skło­dowska, pisarka mieszkająca w Genewie. To zamknie nam pierwszy okres jej życia i pierwszą część wystawy.

- Bardzo dobrze - pochwalił pan Tomasz. - Mamy zatem sporo mate­riałów, możemy wypożyczyć zabytki, które zrobią wrażenie na zwiedza­jących...

- Można by przy okazji wspomnieć o Uniwersytecie Latającym - doda­łem. - Jedna czy dwie gablotki z dokumentami, może jakieś fotografie...

- Aprobuję. Spróbuj rozrysować na planie, co gdzie ustawić... Drugi kawałek?

- Studia w Paryżu, znajomość z Piotrem Curie...

- Dobrze. Może zaakcentować jakoś podróż do Paryża? - rozważał. - Masz jakiś pomysł?

- Obity skórą kufer podróżny, bilet kolejowy, rozkład jazdy pociągów relacji Warszawa - Berlin... - zajrzałem do notatek.

- Skąd to wytrzaśniesz?

- Kufer ma Muzeum Łowiectwa i Jeździectwa w Łazienkach, resztę uda się pewnie znaleźć w zbiorach PKP... Pierwsze lata studiów nie są ciekawe, więc w sumie połączyłbym ten dział z okresem życia po małżeń­stwie z Piotrem, aż do odkrycia radu...

- Rozumiem. Niech tak będzie.

- A więc rok 1897, pierwsze badania uranu, komora jonizacyjna - zbudowali ją ze starych skrzynek po owocach... Trzeba by zdobyć zdję­cie lub opis i zrobić rekonstrukcję... Wreszcie 18 lutego 1898...

- Co się wtedy stało?

- Maria zanotowała w dzienniku, że próbka blendy smolistej, rudy uranu sprowadzonej z Czech, po umieszczeniu w komorze jonizacyjnej wykazuje silniejsze właściwości promieniotwórcze niż czysty uran... To był klucz do odkrycia radu...

- Znakomicie - pochwalił. - Jak to zrobimy? Możesz zdobyć trochę tej substancji?

- Owszem, sądzę, że Instytut Geologii ma ją w kolekcji dydaktycznej, ale to draństwo jest radioaktywne... - zgłosiłem swoje zastrzeżenie.

Zamyślił się.

- Słój ze szkła ołowiowego?

- Powinien zatrzymać większość dawki, ale mimo wszystko...

- Rozumiem. W takim razie trzeba by to zastąpić czymś podobnym... Zasygnalizować.

- Oczywiście smołę się weźmie czy coś takiego, a obok da kartkę z wyjaśnieniem, że z powodów bezpieczeństwa nie mogliśmy...

- Dobrze, a sam rad? Też nie możemy go pokazać na wystawie, a powinien się tam znaleźć... Jak silny jest rad?

- Bardzo. Szczypta radu wsypana do słoika świeci jasno jak stuwatowa żarówka. A promieniowanie widzialne to tylko kilka procent tego, co wydziela. Radu nie możemy w żadnym wypadku wyeksponować.

- Chyba że w ołowianym kontenerze, ale wtedy nie będzie go widać - zażartował. - A gdyby ustawić telebim i puścić na nim film pokazujący eksperymenty z czystym radem w laboratorium? - podsunął. - A właśnie, co oni zrobili z tą blendą?

- Wyizolowali z niej związki chemiczne i stopniowo oczyszczając doprowadzili do uzyskania soli radu o czystości około 90%. Zamierzałem ustawić makiety pokazujące uzyskiwanie kolejnych frakcji związków tego pierwiastka, wykorzystując oryginalne urządzenia pożyczone z wystawy w Instytucie Radowym.

- Świetny pomysł - pochwalił. - Widzę tu jednak jeden problem. Zdję­cia czarno-białe lub w sepii, szkło laboratoryjne, dokumenty - wszystko będzie piekielnie przygnębiające - szaro-brązowo-czarne... Przydałby się jakiś mocniejszy akcent kolorystyczny...

- Pomyślałem i o tym. Poustawia się tablice z fotografiami widm spek­troskopowych różnych pierwiastków.

- To takie kolorowe kreseczki? - upewnił się szef.

- Właśnie.

- Jak to działa, bo w zasadzie...

- Odkryto to w XIX wieku, niewielką próbkę pierwiastka podgrzewa się palnikiem gazowym, aby uzyskać go w postaci gazowej. Światło emi­towane przez rozgrzany gaz rozczepia się i uzyskujemy jego widmo. Każ­dy pierwiastek daje określoną niepowtarzalną sekwencję kolorów, dzięki czemu można stwierdzić jego obecność w badanej próbce...

- Świetnie.

- A na zakończenie tej części, za telebimem, może dać gablotę z me­dalami, które dostała w związku z przyznaniem Nagrody Nobla?

- Zgoda. A medale skąd weźmiesz?

- Michaił kupi w Sztokholmie. W Szwecji można sobie nabyć kopię bitą z tombaku... Bo oryginalne oczywiście robi się w złocie. Piękne są, wielkie jak spodki...

Pan Tomasz uśmiechnął się.

- Dobrze. Ale z kartką, że to tylko kopie. Wartość dydaktyczna warto­ścią dydaktyczną, a uczciwość wobec zwiedzających...

- Oczywiście.

- To będzie koniec wystawy?

- Dopiero połowa - zaprotestowałem. - Telebim będzie centralnym punktem. Chcę jeszcze pokazać, co ta niezwykła kobieta zdziałała póź­niej ... Tyle że na razie koncepcję mam dość mglistą...

- Dobrze. W takim razie dopracuj ją w wolnych chwilach, rozrysuj projekt tego, o czym opowiedziałeś. Akceptuję jak do tej pory wszystkie twoje pomysły... To będzie naprawdę ładna ekspozycja.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


NOCNE WŁAMANIE DO MUZEUM • DZIEJE JANA SZCZEPA-NIKA • „RÓWNANIA STWORZENIA” • ILE JEST WYMIA­RÓW RZECZYWISTOŚCI



Gmach niewielkiego muzeum regionalnego w Krośnie wyglądał jak po wybuchu bomby. Powybijane okna, wyłamane drzwi, wielu policjan­tów krzątających się gorączkowo jak mrówki, którym dzik wdepnął w mrowisko.

- Dranie znowu byli szybsi - mruknął Pan Samochodzik. - Ciekawe, skąd wiedzieli?

- Podsłuch zlikwidowany, nie mieli chyba szans na przeciek informa­cji od nas? - rozważałem głośno.

- Chyba nie... Widocznie też wpadli na ten pomysł, albo inny trop ich tu doprowadził... Musimy znaleźć kustosza...

Okazaliśmy legitymacje. Policjanci niechętnie wpuścili nas do wnę­trza budynku. Jeden z nich zaprowadził nas do gabinetu dyrektora. Szli­śmy przez ciąg sal ekspozycyjnych. Odłupany tynk na suficie, porozbija­ne gabloty...

- Ci, co się tu włamali, nie przyszli rabować muzeum - zauważyłem.

- To wszystko zniszczenia raczej przypadkowe, spowodowane walką w pomieszczeniach.

- Co tu się stało? - zapytał szef policjanta.

- Tajemnica służbowa - odparł. - A nieoficjalnie mogę powiedzieć tyle, że jakieś dwie bandy gangsterów wybrały sobie nasze muzeum dla wyrównywania porachunków...

Pan Tomasz spojrzał na mnie. Pokręciłem przecząco głową.

Wreszcie dotarliśmy do gabinetu dyrektora. Starszy mężczyzna wstał na nasze powitanie.

- Witam panów - powiedział. - Eligiusz Rowicki - przedstawił się.

- Odebrałem panów meila. Strasznie mi przykro, że nie oprowadzę po ekspozycji, ale w takim stanie niezbyt nadaje się do oglądania. Czym mogę służyć?

Zasiedliśmy w fotelach.

- Chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś na temat Jana Szczepanika - zacząłem. - Pańskie muzeum gromadzi pamiątki po nim...

- Owszem - kiwnął głową. - Jako jedyna taka placówka w Polsce. Nawiasem mówiąc, nad czym głęboko ubolewamy, jego osoba jest już mocno zapomniana, choć teoretycznie powinien ją znać każdy Polak...

- Niestety - westchnąłem. - Mnie również jego nazwisko do niedaw­na było obce...

- My, Polacy, jakoś lubimy zapominać o własnych dokonaniach - po­kiwał głową dyrektor. - Wszyscy fascynują się zagranicznymi wynalaz­kami... Tymczasem wystarczy spojrzeć na tę ekipę, która zabezpiecza ślady. Aparaty fotograficzne robią kolorowe zdjęcia, nakręcili film kamerą wideo, szukali na trawniku łusek wykrywaczem metali, jak przy­jechali i penetrowali budynek, mieli na sobie kamizelki kuloodporne, sko­rzystali z mojego faksu - klepnął urządzenie - panowie pewnie zechcą odbić sobie coś na ksero - wskazał gestem maszynę w kącie - reportaż z włamania pokażą dziś w telewizji... Gdyby nie Szczepanik, dowiedzie­liby się panowie o tym z gazet, przyświecając sobie lampami naftowymi. Wszystkie te urządzenia, które wymieniłem, nie powstałyby, gdyby nie jego odkrycia - wyjaśnił twardo. - Każde ma w sobie cząstkę jego duszy, bo od lat działają opierając się na rozwiązaniach technicznych, których on był autorem.

- Czy mógłby pan przybliżyć nam nieco jego biografię? - poprosił pan Tomasz.

- Jan Szczepanik urodził się w 1872 roku w Rudnikach. To niedaleko stąd. Zresztą przez większą część życia był związany z naszymi stronami - powiedział z dumą. - Panowie wiedzą, jaki przemysł rozwijał się w Krośnie?

- Sama nazwa wskazuje - uśmiechnął się szef. - Mieliście tu ogrom­ne zagłębie tkackie, głównie słynne z tkaniny żakardowej.

- Właśnie. Niedoceniany, zapomniany dziś żakard... Piękna, wzorzy­sta tkanina, produkowana według wynalazku Francuza Jacquarda. Wzory powstają dzięki umiejętnemu przepuszczaniu kolorowych nitek po jednej lub drugiej stronie osnowy.

Odczepił ze ściany makatkę i podał nam. Na kawałku materiału wid­niało zamyślone oblicze jakiegoś człowieka. Obejrzałem jedną, a potem drugą stronę.

- Po jednej stronie pozytyw, po drugiej wzór jakby w negatywie - stwierdziłem ze zdumieniem.

- Właśnie. Jacąuard wymyślił, jak zmechanizować proces tkacki. Zbu­dował maszynę, która wykorzystywała tak zwane patrony, czyli perforo­wane płyty tekturowe... Urządzenie miało specjalny wodzik. Sunął po płycie, od czasu do czasu wpadając w dziurki. Wtedy wysyłał impuls do maszyny tkającej, a ta przepuszczała nitkę po jednej lub drugiej stronie osnowy. Na tkaninie powstawał wzór. Jeden tekturowy patron zawierał kilkanaście tysięcy pól z otworami. Jego wykonanie według dostarczone­go wzoru trwało zazwyczaj kilka tygodni. Najbardziej skomplikowane tkaniny wymagały kilkunastu takich płyt...

- Słyszałem o tym - wpadłem mu w słowo, - Szczepanik opracował urządzenie do mechanizacji pracy przygotowawczej. Początkowo chyba nawet nie wiedział, co odkrył... Zrobił sobie miedzianą płytę pokrytą kil­koma tysiącami dziurek wypełnionych selenem, który pod wpływem świa­tła indukuje impulsy elektryczne.

- Potem wystarczył obrazek, soczewka i lampa łukowa - uzupełnił szef. - Obraz przez soczewkę padał na płytę. Jaśniejsze pola obrazu indu­kowały w komórkach selenowych silniejszy impuls, zaciemnione - słab­szy. Płyta przesyłała ciągi impulsów elektrycznych do specjalnego, nazwijmy to, dziurkacza, który przygotowywał patron. Powstawał w kil­kanaście minut, zamiast w kilka tygodni. Można też było wykonać patron z fotografii... Wynalazek ten, na skutek niedostatecznej ochrony patento­wej, został Szczepanikowi skradziony, prawda? -Pan Samochodzik spoj­rzał na naszego gospodarza.

Twarz dyrektora rozciągnęła się w uśmiechu.

- Panowie, jestem zaszczycony... Rzadko zdarza mi się spotkać lu­dzi, którzy wiedzą tyle o naszym wynalazcy.

- Ta twarz wydaje mi się znajoma - powiedział szef, nadal oglądając makatkę.

- To Mark Twain - wyjaśnił dyrektor.

- Ten pisarz? - zdumiałem się.

- Oczywiście. Szczepanik pokazał mu możliwości swojej maszyny, gdy Amerykanin odwiedzał nasz kraj.

- Teraz mnie pan zaskoczył - mruknąłem.

- Twain był zafascynowany wynalazkiem i załatwił nawet patent w USA, tam jednak zainteresowanie żakardem było znikome. A co do zaskakiwania, pisarz poślubił siostrę wynalazcy, a samemu Szczepaniko­wi poświęcił dwie nowelki.

- Coś podobnego... - mruknąłem.

-Jan Szczepanik był właściwie samoukiem - podjął wykład dyrektor. - Aczkolwiek ukończył seminarium nauczycielskie, dające mu uprawnie­nia do nauczania w gimnazjum. Podobno był znakomitym pedagogiem, choć w czasie lekcji lubił popadać w głęboką zadumę...

- Uczył w szkole, ale jednocześnie był wynalazcą?

- Owszem. Z czegoś musiał żyć, ale w szkole, szczerze powiedziaw­szy, marnował się... Ale wróćmy do tematu. Oczywiście robienie tkaniny nie wyczerpywało możliwości płyt światłoczułych. Pierwsze miały zaled­wie kilka tysięcy pól, następne pozwoliły na uzyskanie rozdzielczości mniej więcej obrazu telewizyjnego. Po śmierci Szczepanika wynalazek trochę dopracowano i dziś płytki o tej samej zasadzie działania, choć o delikat­niejszej budowie, służą nam w kamerach wideo i kserokopiarkach. Wyna­lazca po wielu doświadczeniach wpadł na jeszcze jeden ambitny pomysł. Stwierdził, że po zamianie obrazu widzianego na impulsy elektryczne nic nie stoi na przeszkodzie, aby przekazywać je zwykłym kablem telefonicz­nym. Można by wówczas na przykład przesyłać najświeższe wydania ga­zet lub zdjęcia z Ameryki do Europy zaledwie w kilka minut. Niestety, nikt nie wykazywał zainteresowania tą metodą. Próbował ją opatentować zarówno u nas jak i za granicą, ale patentu nie przyznano z uwagi na zni­komą użyteczność wynalazku...

- I jak zwykle w naszym kraju, genialne odkrycie zostało zapomniane - westchnął Pan Samochodzik.

- To dopiero początek - wyjaśnił dyrektor. - Szczepanik skonstru­ował w początkach XX wieku fotokomórkę. Nie udało mu się wymyślić dla niej żadnego zastosowania. „Ponownie odkryta” w latach czterdzie­stych zrewolucjonizowała wiele dziedzin życia. Dziś nikt o tym nie pa­mięta... Kto odkrył kolorową fotografię? - spojrzał na mnie znad okula­rów.

- Słyszałem o tym - odparłem. - Szczepanik jako pierwszy rozwiązał problem tak zwanego płowienia, zastosowania związków srebra dających w trakcie rozkładu szeroką gamę kolorów. W 1905 roku dysponował już dwoma podstawowymi dla dzisiejszej fotografii składnikami - koloro­wym filmem małoobrazkowym i kolorowym papierem fotograficznym. Na jego zlecenie podjęto masową produkcję kolorowych negatywów w Szwajcarii. Wynalazcę prześladował jednak dziwny pech. Ktoś podpa­lał fabrykę, związki chemiczne zamawiane u renomowanych producen­tów okazywały się być zanieczyszczone. Kulała sprzedaż. Wreszcie fabryka splajtowała.

- Firma IG-Farben rozwinęła masową produkcję kolorowych diapo­zytywów, ale... pracowali na technologii, którą ukradli Szeczepanikowi, a dokładniej mówiąc jego spadkobiercom - uzupełnił dyrektor.

- Jak to się stało, że nikt się nie upomniał? - zainteresowałem się.

- Nie bardzo mieli możliwości. Koncern miał ścisłe powiązania z wła­dzami Trzeciej Rzeszy, więc ochroną patentową zajęło się gestapo... Przez całą okupację próbowało odnaleźć potomków wynalazcy, by sprawę pa­tentu rozwiązać definitywnie - przesunął dłonią po gardle. - Na szczęście nie zdołali ich złapać.

- Wspomniał pan o kamizelkach kuloodpornych? - wtrącił szef.

- Jednym z najważniejszych wynalazków Szczepanika była tkanina kuloochronna. Wykonany z niej pancerz w 1901 roku uratował życie kró­lowi Hiszpanii - Alfonsowi XIII. Wdzięczność monarchy oraz zamówie­nia od koronowanych głów całej Europy, pozwoliły wynalazcy na krótko podźwignąć się ze stanu permanentnego ubóstwa.

- Chwileczkę - mruknąłem. - Kevlar zrobiono dopiero w latach pięć­dziesiątych. Chyba, że się mylę...

- Nie, ale Szczepanik rozwiązał i ten problem - wyjaśnił dyrektor.

- W jego czasach nie było jeszcze superwytrzymałych włókien węglo­wych, więc zastosował jedwab.

- Nitki niezłe, ale na kamizelkę kuloodporną trochę słabe - uniosłem brwi. - Kuli nie zatrzyma...

- Zatrzymywało, a ściślej... Pan wie, jak działają obecne kamizelki?

- Owszem. Służbę wojskową odbyłem w jednostce komandosów - pochwaliłem się. - Splot z włókna kevlarowego jest praktycznie nie do rozerwania, kilka warstw tkaniny, między nimi specjalne gąbki, bo jednak pocisk w momencie uderzenia ma sporą siłę kinetyczną, więc i tak może połamać żebra... Aby tego uniknąć, wstawia się płyty z tytanu...

- I ile waży całość?

- Jakieś sześćdziesiąt kilogramów, to znaczy ten najcięższy model.

- Teraz proszę sobie wyobrazić pancerz ochronny grubości i wagi puchowej kurtki, który odbiera uderzającej kuli całą energię. Człowiek ostrzelany z pistoletu nie poczuje praktycznie nic.

- Niemożliwe - pokręciłem głową. - Chyba żeby płyty z tytanu dać na wierzchu...

- Jak to zrobił Szczepanik? - zapytał szef.

- Bardzo prosto. Tkanina jedwabna tworzyła splot nie płaski, a prze­strzenny. Kula z pistoletu czy odłamek granatu uderza w powierzchnię i zagłębiając się rozrywa nitki. Energia kinetyczna zostaje zużyta na po­konanie tkaniny. Zrywa kilkaset nitek, a do ciała dociera już resztą rozpę­du. Wystarczy gruby sweter pod spód i człowiek poczuje tylko pchnięcie.

- Ten facet był geniuszem - wyszeptałem.

- Owszem.

- Przecież gdyby to powtórzyć, teraz z naszą technologią wytwarza­nia włókien węglowych, tkanina, która odbiera energię kinetyczną na przy­kład serii z automatu... - aż się poderwałem z miejsca.

- Za późno - westchnął dyrektor. - Amerykanie od dwóch lat mają na to patent. Jeszcze pracują, ale już jest chronione jako ich wynalazek. Nie wiem, czy sami do tego doszli, czy też znaleźli informacje w jakichś sta­rych pismach naukowych...

- No cóż, pora wyjaśnić sprawę, która nas tu sprowadza - powiedział szef. - Ale najpierw mam pytanie. Ci nocni włamywacze... Podejrzewa­my, że mogli szukać tego co my. Co zginęło?

- Włamali się do archiwum - rzekł. - Można powiedzieć, że w miarę kulturalnie. Nawet nie narobili specjalnie bałaganu. Wyciągnęli tylko wszystkie papiery po Szczepaniku i przejrzeli. Mój asystent właśnie je inwentaryzuje. Niczego nie brakuje, znaleźliśmy natomiast pod stołem kartonik po kartach smart.

- Po czym? - zdumiał się szef.

- To takie karty pamięci do aparatów cyfrowych - wyjaśniłem mu. - Robi się zdjęcia i zapisuje na karcie. Wchodzi ich tam kilkadziesiąt, albo i kilkaset, zależy od jej rodzaju. Potem kartę się wyjmuje, wkłada następną i znowu kilkaset...

- Aparaty cyfrowe też pracują na wynalazku Szczepanika - mruknął dyrektor. - Jak na ironię.

- A więc włamali się i spokojnie wszystko sfotografowali. - zauważy­łem.

- Tak przypuszczają ci, którzy prowadzą śledztwo. W chwili, gdy już się ulatniali, wpadła tu ta druga drużyna... Ci pierwsi widać liczyli na to, że się przebiją, bo odpalili dwie górnicze petardy w salach muzeum.

- Petardy? - zdziwił się szef.

- Niezupełnie - odparłem - to draństwo ma siłę wybuchu prawie jak granat... Tylko zabezpieczone jest tekturą, a nie stalowym pancerzem. Ale podmuch wystarczył, żeby powybijać szyby i potłuc gabloty, a huk pewnie postawił na nogi pół miasta...

- W każdym razie włączył alarm. Policja przybyła na miejsce pięć minut później. Po włamywaczach nie było już śladu. Zarządzono blokadę dróg, ale bez efektu.

- Czy w waszych zbiorach znajdowały się jakieś listy Szczepanika do Marii Skłodowskiej-Curie? - zapytał szef.

- Kilka. Zresztą są nadal... Jak tylko skończą inwentaryzację, pokażę panom...

- Czy jest jakaś korespondencja z okresu po otwarciu Instytutu Rado­wego? - zaciekawiłem się.

- Jakim cudem? - uśmiechnął się dyrektor. - Instytut otwarto w 1932 roku, a Szczepanik zmarł w 1926...


***

Pędziliśmy do Warszawy...

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Pan Samochodzik. - Mamy zdjęcie z otwarcia Instytutu Radowego, na którym koło Skłodowskiej sfo­tografowały się dwa duchy wynalazców?

- Może pomylili fotografie - zasugerowałem - a Szczepanik i Rychnowski zostali sfotografowani wcześniej... Skłodowska musiała bywać w Polsce wiele razy.

- Pawle, obudź się! Zdjęcie jest zrobione na schodach Instytutu Rad­nego. Poza tym nie tylko my wiemy, że Szczepanik tam był. Ci, którzy wdarli się do muzeum dziś w nocy, też.

Zamyśliłem się głęboko. Pan Tomasz też milczał. Studiował broszur­kę, którą dostał w muzeum.

- Archiwum Szczepanika zostało spalone przez hitlerowców w 1944 roku podczas powstania warszawskiego - odezwał się wreszcie. - Nawet gdyby przypadkiem trafił mu w ręce notatnik Einsteina, to poszedłby z dymem...

- Chyba że zabrali go Niemcy przed podpaleniem.

- Ale skoro nie żył od sześciu lat w chwili, gdy Skłodowska dostała wzory do rąk... Odpada.

Szef otworzył laptopa i podłączywszy telefon, ściągnął pocztę.

- Jest list z Centralnego Biura Śledczego - powiedział.

- O - ucieszyłem się. - I co piszą?

- Programy analityczne ich bazy porównały przesłane zdjęcia. Osob­nik numer jeden, czyli nasz domniemany Szczepanik, identyfikacja zgod­na w trzydziestu pięciu procentach. Nie wiem, co to znaczy po ludzku.

- Powierzchowne podobieństwo - wyjaśniłem. - Twarz człowieka ma około dwustu cech charakterystycznych. To jak z identyfikacją pisma. Trzydzieści pięć procent wystarczy pewnie, by pomylić dwóch ludzi, któ­rzy są do siebie bardzo podobni. Dalsze sześćdziesiąt pięć procent cech to drugorzędne szczegóły...

- Wspomnieli tu też, że Szczepanik byłby za młody. W 1932 roku miałby ponad pięćdziesiąt cztery lata, a człowiek na zdjęciu wygląda na najwyżej trzydzieści.

- Czyli pudło - mruknąłem - ale przecież podpis...

- Drugie zdjęcie zidentyfikowali z dokładnością do osiemdziesięciu procent. Rychnowski.

- Osiemdziesiąt procent to jeszcze nie sto.

-Ale margines błędu mają obecnie około dwudziestu procent. W za­sadzie to nie ma wątpliwości. Duch szalonego inżyniera - zakpił.

- Raczej zombie.

- Horrorów się naoglądałeś?!

- Nie, nie słyszał pan o tym? Tak się nazywa oszustów po zmianie tożsamości. Robi taki wielki przekręt i wsiąka. Wraca po kilku latach, jako reemigrant, urodzony na przykład w Belize, pod innym nazwiskiem, z fałszywą metryką i tak dalej. I znowu zabiera się do interesów.

- Często się to zdarza?

- Ponoć kilkunastu takich już po Polsce chodzi. Inżynier przegrał proces, sfingował swoją śmierć, ukrył maszynę, którą odnaleźliśmy w ze­szłym roku, a sam - do Warszawy na otwarcie Instytutu Radowego!

- Tylko jak to sprawdzić?

- Nie ma jeszcze odpowiedzi ze Lwowa?

- Niestety jest... - westchnął.

- Dlaczego pan nie mówi? I co piszą? - zainteresowałem się.

Otworzył raz jeszcze przeczytanego meila.

- Piszą, że nie mają archiwów z tamtych czasów i, co gorsza, nie wiedzą, gdzie się podziały.

Poskrobałem się po głowie.

- Archiwa Lwowskiego Stowarzyszenia Wynalazców - mruknąłem. - W grę wchodzą dwie instytucje zainteresowane żywo wyświetlaniem prawdy o każdym obywatelu.

- NKWD i gestapo... - domyślił się natychmiast. - Sądzisz, że gdzieś to jeszcze mogło się zachować?

- Szanse nie są duże, ale kto wie? Czy mamy jakichś znajomych w Niemczech?

Pan Tomasz przymknął oczy.

- Poznałem kiedyś jedną panią detektyw. Rozpracowaliśmy razem gang Niewidzialnych... Pewnie mnie jeszcze pamięta, a ja mam jej numer tele­fonu.

Zaczął grzebać w notatniku.

Zjechałem na parking i napisałem na laptopie dwa listy.

- Uruchamiam doktora Raubera i Bohdana Krawczuka - powiedzia­łem.

- Ani jeden, ani drugi specjalnie nas nie lubią - zauważył szef - w dodatku obaj mogą być powiązani z naszą konkurencją...

- Wiem - westchnąłem ciężko - ale to chyba jedyny ślad...

- Wyślij do Krawczuka - polecił. - Jeśli on nic nie znajdzie, zaryzy­kujemy z Rauberem. Boję się, że jeśli będzie przeciek, to nasi wrogowie za dużo zdołają wywnioskować z samych pytań.

- Fakt - skłoniłem głowę, przyznając mu rację.

- Mamy gości - powiedział szef spokojnie.

Oderwałem wzrok od komputera. Faktycznie, na śródleśny parking wjechały dwa terenowe samochody. Z pierwszego wysiadł facet, który kilka dni temu odbierał list.

- Zorientowali się, że Skłodowska pisała podkładając rygę i teraz chce nas rozwalić - zasugerowałem.

- Tak sądzisz? - szef spojrzał na mnie zaskoczony.

- Nie, ale zaraz się dowiemy, czego chce...

Wysiadłem.

- Witam pana, panie Daniec - ucieszył się na mój widok typek w garniturze. - Cóż za miłe spotkanie...

- A żeby cię diabli wzięli - mruknąłem. - Wracacie przypadkiem z Krosna?

- A czy my wyglądamy na takich, którzy włamują się do muzeów?! - obraził się. - Kiepski interes zrobiliśmy z tym papierem.

- Ano, nie udało wam się - z uciechą zmrużyłem oczy.

- Ale pogadać trzeba - westchnął. - Pal diabli ten list. I wy, i my wiemy, że ważniejszy jest ten do Einsteina.

- To nie jest przypadkowe spotkanie - zauważyłem. - Czego chcecie?

- Ruscy mają oryginał listu. To bardzo niedobrze. Nie da się wyklu­czyć, że znajdą notatnik.

- A może już znaleźli?

Spojrzał w niebo.

- Może - pokręcił głową. - Wiesz, co jest w tym notatniku?

- Nie - skłamałem.

- Einstein pracował nad czymś, co nosi miano zunifikowanej teorii pola. Tak przynajmniej sądzimy.

- Dla fizyków pewnie będzie to ciekawe.

- Panie Daniec, pan nie wiesz, co to jest unitarna teoria pola - powie­dział z naganą.

- Bo nie jestem fizykiem.

- W jednym z listów Einstein nazwał to równaniami stworzenia - ciągnął szpieg.

Czy nie tego samego sformułowania użył Marek?

- Czym są wzory stworzenia? - zapytałem.

- To władza nad życiem i śmiercią ludzkości... - odparł. - Ale nie o tym chciałem mówić. Problem w tym, że chcemy zaproponować sojusz.

- Obawiam się, że nie możemy iść na żadne układy...

- Jeśli notes wpadnie w ręce Ruskich, to będzie nieszczęście.

- Oczywiście wolicie, żeby wpadł w wasze?

- Naturalnie - przyznał z rozbrajającą szczerością. - A jeśli nie w nasze, to przynajmniej nie w ich...

- Na czym ma polegać nasz układ?

- Wiemy, że Ruscy przy tym węszą i trzeba ich wykolegować z gry - wyjaśnił. - Notatnik jest ukryty gdzieś w Instytucie Radowym. Biełunow montuje specgrupę, która ma spenetrować budynek.

- I co zamierzacie z tym zrobić?

- Trzeba przygotować zasadzkę.

- Zawiadomcie nasze służby - wzruszyłem ramionami. - Wystarczy jeden anonimowy telefon. Zwłaszcza że, jak znam życie, wiecie, dokąd zadzwonić.

- Nie sądzimy, aby nam uwierzono - zasępił się, a może tylko udawał.

- Więc my mamy za was odwalić brudną robotę.

- Oj, nie przesadzajmy. Macie postawić na nogi wasz kontrwywiad, wyłapać ich jak wlezą do środka i wyłączyć z rozgrywki. To będzie dziś albo jutro w nocy - odwrócił się i odszedł bez pożegnania.

- I co pan na to? - zapytałem szefa, gramoląc się znowu za kierownicę.

- Nie wiem. Faktycznie mogli to załatwić sami.

- Może boją się, że im nikt nie uwierzy. Teraz pytanie, czy uwierzą nam. I czy oni nas czasem w coś nie wrabiają?

- Może notatnik faktycznie jest ukryty w Instytucie Radowym - roz­ważał. - Dopuszczaliśmy taką możliwość. Tylko co im przyjdzie z faktu, że podczas włamania zwiną im konkurentów? Przecież my, ostrzeżeni gdzie jest skarb, będziemy pilnować miejsca.

- A może chcą, żebyśmy to wydobyli, a potem spróbują nam zabrać? Ostatecznie instytut jest, po włamaniu do archiwum, dobrze strzeżony, a my jesteśmy jedyną grupą, która ma możliwości swobodnego, no w miarę swobodnego, penetrowania budynku...

- Brzmi niegłupio.


***

Niebawem dojeżdżaliśmy do Warszawy. Byłem bardzo zmęczony, ostatecznie zrobiłem ponad tysiąc kilometrów. Było późne popołudnie.

- Do ministerstwa? - zapytałem.

- Na Bródno. Musimy pogadać z fizykiem.

- O czym? - zdziwiłem się.

- O tym, czego nam nie powiedział...

Zajechałem przed dom na Siedzibnej.

Marek otworzył bramę.

- I jak tam eksperymenty z grawitacją? - zagadnął go pan Tomasz.

- Oj tam, nieważne - machnął ręką. - Znaleźliście notatnik?

Oczy mu błyszczały, choć usilnie starał się panować nad sobą. Nie bardzo mu to wychodziło.

- Musimy pogadać o kilku rzeczach - powiedziałem.

- W takim razie służę...

Zasiedliśmy w saloniku.

- Czym konkretnie są wzory stworzenia? - zaatakował Pan Samocho­dzik. - Jakie możliwości tkwią w unitarnej teorii pola?

Marek milczał bardzo długo.

- To legenda, która krąży w środowisku fizyków - odezwał się wresz­cie. - Nie ma w zasadzie realnych podstaw, tylko pogłoski, poszlaki... Nic konkretnego, żadnego punktu zaczepienia, żadnego dowodu na to, że opiera się na realnych podstawach. Einstein bredząc w malignie mówił, że wzory stworzenia są niebezpieczne. Niebezpieczne w sposób ostateczny.

- Co to za wzory? - naciskałem. - Co pozwolą zrobić? Bombę wodo­rową z wiadra wody?

- Gorzej. Wiecie zapewne, ile wymiarów ma nasza rzeczywistość?

- W zasadzie trzy - powiedziałem - ale zakrzywione w stronę czwar­tego.

- Coś w tym guście. Nasza przestrzeń jest trójwymiarowa, ale to tylko część dostępna naszym zmysłom. W rzeczywistości wymiary są cztery. Tam gdzie występują silne pola grawitacyjne, rzeczywistość deformuje się, wygina w stronę czwartego wymiaru. Wyobraźcie to sobie tak... - wyjął z pudełka stojącego na stoliku owocową galaretkę. - To nasz trójwymiarowy wszechświat. Jesteśmy wewnątrz galaretki i, żeby uprościć, nie możemy się z niej wydostać. Naciskam ją palcem i powstaje deforma­cja. Widzimy ją i rozumiemy, że następuje oddziaływanie z zewnątrz.

- Do rzeczy - sprowadziłem go na ziemię.

- To tylko wstęp. Wszechświat, według najnowszych teorii, ma dzie­więć wymiarów. I czas jako wymiar numer dziesięć. Taka liczba pozwala wyjaśnić wszystkie zjawiska fizyczne...

- Co tak skromnie, nie mogli od razu dwudziestu? - zażartował szef.

- No cóż, istnieje grupa fizyków, która twierdzi, że są dwadzieścia dwa wymiary.

Pan Samochodzik zamilkł z nieszczególnie ciekawym wyrazem twa­rzy.

- To nie wszystko. Teoria strun zakłada, że trzy wymiary są normalnie wykształcone. Otwarte. Pozostałe zaś zwinięte w pakiet o dwadzieścia rzędów wielkości mniejszy od pojedynczego protonu.

- W porządku, nie rozumiemy, ale mów dalej - zachęciłem go.

- Szczególna teoria względności zakłada, że energia to masa razy pręd­kość światła do kwadratu. Słynny wzór E=mc2... Powstała w 1910 roku.

- O tym słyszałem - mruknąłem. - Nauczyciel fizyki kiedyś próbował nam to nawet wyjaśniać.

- Macie więc ogólne podstawy - ucieszył się fizyk.

Pan Tomasz wyglądał, jakby go zęby bolały.

- Wychodząc od przekształceń tego wzoru można w zasadzie skon­struować broń atomową...

- Te trzy literki są aż tak ważne? - zdumiał się szef.

- Oczywiście. To podstawa współczesnej fizyki. Łączy różne oddzia­ływania i pozwala wyszukać rozwiązania, jak jedne przekształcać w dru­gie. A teraz wyobraźcie sobie wzór, który pozwala zlać w jedno wszystko. Który wyjaśnia zależności między grawitacją, zjawiskami elektromagne­tycznymi, oddziaływaniami jądrowymi, materią i wszystkimi poznanymi rodzajami energii.

- No dobrze - wyobraziłem sobie. - I co można z tym zrobić?

- Wszystko - powiedział z przekonaniem. - Tunele w przestrzeni, czyli teleportacja. Po co jechać samochodem do Zakopanego, skoro moż­na zakrzywić przestrzeń, przejść przez tunel i zrobić jeden krok, z tego pokoju na Krupówki? Z prędkością większą niż światło. Drugie możliwe zastosowanie to tunele w czasie. Teraźniejszość, przeszłość, przyszłość...

- Tak po prostu?

- Zamiast wyjaśniać jakieś zajście historyczne pomalutku, na podsta­wie dokumentów, skacze się do siedemnastego wieku i przesłuchuje świad­ków.

- E, to czysta fantastyka naukowa - skrzywił się pan Tomasz.

- Owszem. Ale teoria kwantowa dopuszcza istnienie takich dziur. Unitarna teoria pola pozwoliłaby na odtworzenie tego w skali umożliwia­jącej praktyczne wykorzystanie... A jeśli się nie uda... Cóż, jest jeszcze parę innych możliwości.

- Na przykład? - podchwyciłem.

- Energia. Wieczny silnik, działający w nieskończoność. Żarówki, które będą świecić tysiąc lat bez rachunków za prąd... - snuł wizję marzyciel­skim tonem.

- Zaraz, zaraz - przerwałem mu - a prawo zachowania energii? Skąd ona się będzie brała?

- Z wymiarów zwiniętych - tłumaczył cierpliwie. - W nieograniczo­nych ilościach...

- A skutki uboczne? - nastroszyłem się. - Nigdy nie jest tak, żeby coś było za darmo.

- Och, oczywiście, będą pewne skutki uboczne - mruknął. - Działa­nie hipotetycznej maszyny spowoduje lokalne zaburzenia grawitacji, ta­kie rzędu kilku, maksymalnie kilkunastu procent. Do tego deformacje czasu i przestrzeni. Zegarki będą chodzić odrobinę wolniej, metr będzie miał nieco mniej centymetrów...

- Czyli wewnątrz takiej plamy miałbym nie 174, tylko 172 centyme­try wzrostu? - podsunął szef.

- Owszem, ale nie do końca tak. Faktycznie będzie pan niższy, bo przestrzeń się deformuje, ale nie sprawdzi pan tego, bo i linijka się skróci - powiedział z zadowoleniem w głosie. - Po opuszczeniu strefy deformacji wszystko wróci do normy. Natomiast gdyby ktoś zmierzył pański wzrost na odległość, stojąc poza strefą zmian, to stwierdzi, że jest pan niższy niż powinien.

- Ekstra - mruknąłem.

- A po wyłączeniu urządzenia wszystko wraca do normy - dokończył z zadowoleniem. - Żadnych trwałych uszkodzeń naszych trzech wymiarów.

- To naprawdę pocieszające - zauważyłem z sarkazmem. - A dlacze­go to ma być groźniejsze niż bomba wodorowa?

- Jeśli wzory stworzenia istnieją, jeśli możliwe jest takie podpięcie się pod wymiary zwinięte, to... Nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o ilość uzyskiwanej energii, Pawle. Żadnych.

- To znaczy, że można podczepić jedną żarówkę albo całe miasto? - zapytałem zdezorientowany.

- Nie, Pawle. To znaczy, że możesz mieć energii tyle, co do napędza­nia zegarka elektronicznego albo tyle, by wysadzić w powietrze całą ga­laktykę.

Szczęka mi opadła.

- Wiecie, jak powstał nasz wszechświat? - zagadnął Marek.

- Najnowsza teoria zakłada, że na samym początku był wielki wy­buch - powiedział Pan Samochodzik. - Powstała w jednej chwili cała materia wszechświata, a potem w potwornej eksplozji rozprysła się na boki i ucieka nieprzerwanie, niesiona energią kinetyczną, od miliardów lat. Chyba nazywa się to fachowo ucieczką galaktyk. Bardzo ładna teoria, nie wyklucza religii. Skoro był początek, musiała zaistnieć siła spraw­cza... na przykład Bóg.

- Dlatego Einstein nazwał to wzorami stworzenia - dorzucił Marek.

- Ktoś lub coś, jakaś siła uwolniła energię z wymiarów zwiniętych. Całą dostępną na raz. I powstała nasza rzeczywistość.

- I my byśmy mogli tak samo... - wykrztusiłem.

- Niewątpliwie byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobilibyśmy w życiu. Ale teoretycznie jest to możliwe. Zniszczyć wszechświat i doprowadzić do narodzin nowego. Oczywiście zakładając, że Einstein prawidłowo sfor­mułował i rozwiązał swoje równania. I że zbudowanie urządzenia tak czer­piącego energię jest w ogóle możliwe. Przypuszczam, że nie. Że istnieją jakieś ograniczenia wmontowane w strukturę rzeczywistości. Dlatego na­legałem, żeby panowie pokazali mi ten notatnik, jeśli uda się go odna­leźć...

Skołowani opuściliśmy willę.

- Pawle, jak myślisz, czy to w ogóle możliwe? - zapytał pan Tomasz.

- Nie sądzę - uspokoiłem go. - Nawet jeśli teoretycznie jest to do­puszczalne przez prawa nauki, to teoria nie zawsze oznacza możliwość praktycznego zastosowania...

- Jednak trzeba będzie uważać. To nie może wpaść w ręce obcych.

- Zgadzam się - spojrzałem na zegarek. - Jest osiemnasta. Sądzi pan, że Rosjanie mogą się włamać do Instytutu Radowego?

- Nie wiem - potarł czoło dłonią. - Ale zabezpieczyć się trzeba.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


NOCNA ZASADZKA W INSTYTUCIE RADOWYM • ZNIK­NIĘCIE PANA TOMASZA • FAŁSZERSTWO



Budynek dawnego Instytutu Radowego powoli tracił kolory w zapa­dającym jesiennym mroku.

- Prawdopodobnie przed włamaniem zechcą sprawdzić, czy ktoś nie szykuje na nich zasadzki - powiedział nadkomisarz Skorliński. - Jeśli popatrzą po oknach kamerą termowizyjną, nie zobaczą nas. Kaloryfery zostały podkręcone na pełną moc, okna lekko rozszczelnione, więc będzie cyrkulacja ciepłego powietrza, czyli smugi o różnej temperaturze. Zresztą może przeceniamy przeciwnika. Ważne, żeby nikt nie pojawił się na tle okna. Poruszać się tylko na czworakach.

- Czy kamera termowizyjna nie jest w stanie wyśledzić nas przez ścia­nę? - zapytał któryś z policjantów. - Skoro jest w stanie rozróżnić plamy o temperaturze odbiegającej od otoczenia o dziesiąte stopnia Celsjusza...

- Przez ścianę nie ma szans. Mur nie przewodzi ciepła wystarczająco szybko. Przed drzwi z dykty - owszem. Ale przez drewniane, jeśli tylko się nie oprzecie, już nie. Aha. Zakaz palenia - zarządził surowo. - Ognik z papierosa ma temperaturę rzędu czterystu stopni.

Siedzieliśmy w archiwum. Przed nami leżały plany budynku. Część zajmowana przez przychodnię była zakreskowana na czerwono.

- Prawdopodobnie zechcą przeszukać te pomieszczenia - Skorliński zaznaczył cztery salki dawnego Instytutu Radowego, obecnie mieszczące ekspozycje. - W grę wchodzą jeszcze pokoje na piętrze. Gabinet dyrekto­ra, sekretariat, kasa... Drzwi łączące część szpitalną z zapleczem są za­mknięte - wskazał przejście na drugim piętrze. - Od przychodni raczej nie uderzą. Musieliby obezwładnić wartownika, personel pracuje tam pra­wie non stop i sądzę, że o tym wiedzą... A zatem przyjdą albo drzwiami - pokazał boczne wejście - albo którymś oknem. Są w nich wprawdzie kraty, ale nowoczesne pistolety plazmowe do cięcia metalu poradzą sobie z nimi błyskawicznie... Inna możliwość to piwnice. Łączą się z tymi od sąsiedniego budynku, wystarczyłoby przebić mur. Tam mamy zainstalo­wane mikrofony. Kolejna opcja - strychy. Metoda wejścia ta sama: przez ścianę od sąsiadów. Wreszcie możliwość ostatnia - dach.

- W kiosku naprzeciwko mamy trzech ludzi - raportował jego pod­władny. - Ośmiu siedzi w salach na piętrze. Razem z nami dwunastu w budynku, trzech na zewnątrz, trzech w służbówce instytutu. Poza tym dwie przecznice stąd parkuje półciężarówka, a w niej czeka ośmiu ko­mandosów z jednostek nadwiślańskich. Wpadną, jak śliwka w... - spoj­rzał na pana Tomasza i zaczerwienił się - ... w kompot - dokończył.

Skorliński popatrzył na zegarek.

- Jest dwudziesta - powiedział. - Pewnie uderzą po północy, ale na wszelki wypadek od tej pory ani słowa. Mogą zechcieć osłuchać budy­nek, zanim wejdą... Gadać można tylko w archiwum.

Wszyscy rozeszli się na stanowiska, my zostaliśmy w centrum dowo­dzenia, czyli w archiwum.

Na monitorze widać było otoczenie budynku. Nie wyłączyliśmy latar­ni, by nie utrudniać sobie pracy, teraz widzieliśmy okolicę niemal jak na dłoni. Cicho, pusto, tylko wiatr strącał z drzew ostatnie liście.

- Notatnik... - powiedział w zadumie szef. - Może faktycznie został włożony w jakąś dziurę w ścianie i zamurowany? Tylko jak to sprawdzić? Jak go odnaleźć?...

- Radar geologiczny - zasugerowałem. - Ale prześwietlić mur metr po metrze to robota na lata.

- Może kamerą termowizyjną? - podsunął nadinspektor. - W miejscu wykutej dziury ściana będzie miała inną strukturę, inaczej się nagrzeje i da wyraźny odczyt. Wtedy trzeba kuć.

- Odpada. Jeśli Skłodowska ukryła tu dziennik, to tynk będzie z tego samego niemal okresu co budynek, z tego samego surowca...

- Poza tym w czasie wojny instytut mógł zostać poważnie uszkodzo­ny, zbombardowany, ostrzelany, wypalony - ciągnął szef. - Wszystkie tynki mogą być nowe.

- Tu był chyba niemiecki szpital polowy - przypomniałem sobie strzępy zapamiętanych informacji. - Głowy nie dam...

- Ciekawe, jak oni rozwiązali ten problem - zauważył szef. - W każ­dym razie jak ich dorwiemy, to trzeba będzie się zainteresować, co za sprzęt mieli w torbach...

- I wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem? - uśmiechnął się poli­cjant.

- Dlaczego nie? - wzruszyłem ramionami.

Nagle stojący przed nami monitor zaśnieżył.

- Oho - mruknąłem. - Zdaje się, że mamy gości...

- Może to awaria sieci, a może... - odbezpieczył pistolet. - Trzeba sprawdzić warty.

Otworzył drzwi i ruszył powoli naprzód. Wyjął radiostację.

- Malinowski, Kowalczyk, odbiór. Pospaliście się, chłopaki?

W tym momencie jakby wpadł na ścianę. Zatrzymał się w pół kroku i osunął na ziemię.

Cofnąłem się, wpychając ramieniem szefa z powrotem do archiwum. Zatrzasnąłem drzwi i zablokowałem szczelinę pod nimi kurtką.

- Do diabła - wystukałem na komórce numer alarmowy, ale wyświe­tlacz pokazał, że nie ma zasięgu. - Gaz usypiający, musieli go puścić w wentylacji - mój głos zabrzmiał dziwnie...

Podłoga skoczyła do góry, a może to ja się przewróciłem?


***

Doszedłem do siebie po kilkunastu minutach. U uszach mi szumiało. Poruszyłem rękami - skute... Leżałem w gabinecie na pierwszym piętrze. Okno ktoś uchylił. Zakaszlałem. Bolała mnie głowa, ale poza tym chyba nie doznałem żadnego uszczerbku.

- Najwyraźniej użyli innego gazu niż w teatrze w Moskwie - usłysza­łem ochrypły głos Skorlińskiego.

- To mamy szczęście w nieszczęściu. Próbowałem zadzwonić, gdy pan padł jak długi, ale włączyli zagłuszarkę. I co teraz?

- Za pół godziny będzie odsiecz - wyjaśnił.

- Skąd pan wie? - zdumiałem się.

- Widzisz, Pawle, miałem jeszcze jedno zabezpieczenie... Tamta pół-ciężarówka... Byłem umówiony tak, że co godzinę wysyłam im SMS, a jeśli spóźnię się więcej niż trzy minuty - wkraczają...

- Może być rzeźnia... - zauważyłem.

- A my możemy awansować na głównych zakładników, gdyby doszło do szturmu budynku lub oblężenia. No, poszło...

Teraz dopiero zobaczyłem, że przez cały czas majstrował przy swoich kajdankach.

- Strasznie nietypowa konstrukcja, a ja ostatnio zaniedbałem trochę zajęcia warsztatowe - wyjaśnił. - Ostatecznie wysokie szarże mają też od takich spraw personel niższej rangi. - zażartował i zaraz zabrał się do otwierania moich.

Męczył się przy pomocy wsuwki do włosów. Trwało to ładnych parę minut, aż wreszcie szczęknęły i obręcz odskoczyła.

- Słyszałem historię o skazańcu, który odgryzł sobie kciuk, żeby móc zdjąć okowy - westchnąłem.

- Mogłeś wcześniej powiedzieć, to bym się nie musiał męczyć - do­bry humor nie opuszczał go. - Ciekawe, ilu ich jest i gdzie trzymają resztę moich ludzi...

Drzwi, co było do przewidzenia, zamknięte były na głucho.

- Zamek typu yale - mruknął. - Kto otwiera, ja czy ty?

- Spróbuję.

Wyjąłem mu z ręki wsuwkę i po chwili droga ucieczki stała otworem. Wyjrzałem ostrożnie na korytarz. Pusto. Dobra nasza... Wymknęliśmy się jak duchy. Z archiwum, przez niedomknięte drzwi, padał promień świa­tła.

Zajrzałem ostrożnie. Jakiś typek przeglądał pospiesznie teczki z do­kumentami. Nadkomisarz pchnął drzwi. Skrzypnęły.

- Igor, pomogi mnie... - typ nawet się nie odwrócił, biorąc nas wi­docznie za swoich kompanów.

- Siurpryz - policjant nie zapomniał rosyjskiego.

Szpieg odwrócił się zaskoczony i po chwili znokautowany leżał pod stołem.

- U, do diabła - mój towarzysz roztarł pięść. - Gęba twarda jak be­ton...

Skułem leżącemu ręce na plecach moimi kajdankami. Policjant od­czepił mu kaburę z pistoletem.

- No, to jeden zero dla nas - powiedział.

Przeszukiwałem pospiesznie kieszenie jeńca. W jednej spoczywała kartka papieru złożona we czworo. Rozprostowałem ją i z wrażenia zakrę­ciło mi się w głowie.

- A niech mnie... - szepnąłem.

- Poczytasz, Pawle, później - nadkomisarz spojrzał na zegarek. - Musimy uwolnić naszych i opanować budynek, zanim dotrą tu posiłki...

Ambitny plan... Kurtka szpiega wisiała na krześle. Policjant bez żalu ściągnął z siebie mundur i założył ją na grzbiet. W półmroku mógł od biedy uchodzić za członka szajki. Sprawdziliśmy drzwi po drugiej stronie korytarza. Za nimi siedzieli skuci ludzie nadkomisarza. Skuci to może za dużo powiedziane. Dwaj zdążyli się już uwolnić i teraz pomagali kum­plom pozbyć się gustownych rosyjskich bransoletek...

- Odpukać, ale nieźle idzie - zauważył Skorliński.

- Dziwne - mruknąłem. - Napastnicy powinni zostawić kogoś na straży.

- Widocznie uznali, że gaz uśpi nas na dłużej. Niewłaściwie dobrali proporcje składników albo coś...

W tym momencie na korytarzu rozległ się rozpaczliwy tupot. Wyjrza­łem ostrożnie

- Do diabła, on ucieka! - wrzasnąłem.

Ogłuszony w archiwum zdołał widać dojść do siebie, bo biegł zgięty w pół, z rękami nadal skutymi na plecach. Puściłem się za nim, ale on dopadł już schodów. Musiałem go złapać, zanim ostrzeże kumpli. Opano­waliśmy już przecież całą kondygnację... Dobiegłem do podestu na półpiętrze... i zawróciłem widząc trzech drabów z pistoletami, sadzących z dołu w moją stronę. Zanurkowałem do gabinetu i zatrzasnąłem drzwi.

- Barykadujcie! - krzyknąłem do policjantów.

Zareagowali błyskawicznie jak na ćwiczeniach. Przesunęli w pięciu ciężką, metalową szafę z aktami, blokując drzwi. Rosjanie nie zrezygno­wali tak łatwo. Zabrzęczało parę razy, widać usiłowali przebić się przez drzwi strzelając z pistoletów.

Skorliński podbiegł do okna i otworzy wszy je z rozmachem, wypalił trzy razy ze zdobycznej spluwy w niebo.

- Zaraz nas odbiją - mruknął.

Nieoczekiwanie padł w tył. Zrobił to w ostatniej chwili, bo szyby roz­prysły się w drobny mak. Ktoś stojący przed budynkiem wystrzelił chyba z obrzyna. Zaraz też rozległ się ponury klakson samochodu, trzaśniecie drzwi i tupot butów na chodniku. Dźwięk zapalanego silnika i pojazd od­jechał. Chciałem podejść do okna, ale jeden z policjantów przytrzymał mnie za kurtkę.

- Życie ci, człowieku, niemiłe?

- Zdaje się, że zwiali - westchnąłem.

- Chyba tak - zgodził się, ale jeszcze przez chwilę nie puszczał mnie.

Odsunęliśmy szafę. W drzwiach było widać przestrzelmy. Korytarz pusty. Zeszliśmy na parter.

- Odwalili kawał roboty - stwierdził nadkomisarz, patrząc na ziejące wszędzie dziury.

- Nie ma pana Tomasza - zauważyłem.

Rzeczywiście. Liczyliśmy na to, że został zamknięty gdzieś oddziel­nie, ale jak się okazało, nadzieje nasze okazały się płonne. Nadkomisarz pobiegł do kiosku po drugiej stronie ulicy. Wrócił uspokojony. Jego ludzie żyli, zostali tylko uśpieni, prawdopodobnie tym samym gazem co my.

- Co robimy dalej? - zapytałem.

- Wydaje mi się, że będą próbowali jakoś się dogadać - na blacie starego stołu laboratoryjnego leżała wizytówka. Widniał na niej numer telefonu komórkowego. I nic więcej.

- Mam pewien pomysł - mruknął nadkomisarz patrząc na dziurawe ściany. - Może wypali, może nie... Tak czy inaczej, mamy mało czasu...


***

Jesienny ranek po nieudanej akcji... Skrajnie obrzydliwa pogoda, sią­piący deszcz, momentami zacinający w twarz. Stary zakład introligatorski przy ulicy Żelaznej. Ocalały fragment starej Warszawy, gdzie można na­trafić jeszcze na nielicznych fachowców - rzemieślników: szewców, ku­śnierzy, ślusarzy, szczotkarzy, parasolników... Na ścianach ich pracowni wiszą pożółkłe dyplomy cechowe, często noszące datę sprzed pół wieku.

Introligator mógł mieć dziewięćdziesiąt czy nawet sto lat. Pożółkłe od nikotyny palce, wyblakłe, niegdyś błękitne oczy...

- Notatnik oprawiony w brązową skórę - zmarszczył brwi. - A jaki rodzaj skóry? Jaki papier?

- Papier mam - wręczyłem mu czterdzieści kartek.

Skorliński wy grzebał je w magazynie Komendy Głównej Policji. Ryza papieru maszynowego przeleżała przez jakieś osiemdziesiąt lat... Prze­trwała wojnę światową, a może nawet dwie, oraz niezliczone inwentary­zacje...

- Skóra powinna być zniszczona, jakby notatnik leżał w jakiejś skryt­ce przez kilkadziesiąt lat.

- Fałszywkę szykujemy - staruszek spojrzał na mnie ostro.

- Kopię na wystawę - okazałem legitymację ministerstwa - nie chce­my narażać eksponatu na kradzież.

Uśmiechnął się ukazując stalowe zęby bardzo starej protezy.

- Się zrobi. Na kiedy?

- Na wczoraj.

- Będzie kosztowało - mruknął z dziką radością. - Siada i poczeka.

Krzykiem wygonił z jakiegoś kąta pomocnika, na oko sądząc, młod­szego o dwadzieścia lat. Zakrzątnęli się szybko. Przeszyli kartki jedwabną nitką, z regału zdjęli płat bardzo starej skóry.

Policzyli sobie słono, ale miałem przed sobą to, o co mi chodziło. Cienki notes formatu A5, oprawiony w brązową skórę. Teraz trzeba było zapełnić go odpowiednia treścią.

- Czyś ty zwariował, Pawle? - Marek palnął się w głowę, aż zadudni­ło. - Rozumiem, że chcecie wywieść w pole przeciwnika i podsunąć mu fałszywkę... Ale Einstein pracował nad unitarną teorią pola przez jakieś dwadzieścia pięć lat, a ja mam to zrobić w godzinę?!

- Rany, a kto ci każe odkrywać teorię pola? - wsiadłem na niego. - Napisz mi na brudno piętnaście stron takich wzorów, żeby czytającemu mózg się zawiązał na supły.

- Jeśli to ma być przekonujące na tyle, żeby naciął się fizyk, to potrze­buję tygodnia...

Zamyślił się.

- Chyba, że to będzie kiepski fizyk... I że nie umieszczę tam wzoru podstawowego, tylko rozwinięcia... I nie opiszę składników, żeby wyglą­dało na częściowo zaszyfrowane.

- A widzisz? - ucieszyłem się. - A wykręcałeś się jak primadonna...

Położył na stoliku kilka kartek papieru i zaczął po nich bazgrać. Po godzinie wręczył mi szesnaście stron.

- Dobra - powiedział - ze dwie godziny będą musieli nad tym posie­dzieć, żeby stwierdzić, że to lipa. Zadowolony?

- Ozłocę cię - zapewniłem uradowany.

- Pogadamy, jak wreszcie znajdziecie oryginał... - westchnął.

Opuściłem jego gościnne progi i pojechałem na drugi koniec miasta.

Zaparkowałem na niewielkim strzeżonym parkingu. Skorliński już na mnie czekał. Więzienie Warszawa-Białołęka wyglądało od zewnątrz bardzo po­nuro. Betonowe mury, druty kolczaste, budki strażników, wieżyczki... Na wartowni już czekały na nas przepustki. Weszliśmy do środka. Kilka ko­rytarzy poprzegradzanych kratami lub stalowymi drzwiami zaopatrzony­mi w przepisowe judasze...

- Tu trzymamy waszego ptaszka - strażnik otworzył celę i przepuścił nas przodem.

Spodziewałem się potężnie zbudowanego kryminalisty o łapach po­krytych tatuażami, a tymczasem przed nami siedział mężczyzna lat około trzydziestu, drobny, szczupły, o zupełnie niewinnym wyglądzie. Czaszkę porastały mu kępkami włosy nieokreślonej barwy, zgodnie z więzienną modą przycięte blisko skóry.

- O, pan nadkomisarz - uśmiechnął się lizusowsko. - Cóż pana spro­wadza?

- To jest Ernest - policjant przedstawił mi zatrzymanego. - Były grafik reklamowy, który doszedł do wniosku, że szybciej zarobi podrabiając pieniądze...

- Bardzo mi miło - osadzony wyciągnął w moją stronę dłoń, ale nad­komisarz rzucił mu tak ciężkie spojrzenie, że cofnął się od razu o krok.

- Szukaliśmy drania przez trzy lata, zanim udało się go namierzyć. W jego mieszkaniu trafiliśmy na pół miliona dolarów w banknotach.

- W czasach, gdy licealiści robią na laserowych drukarkach... - za­cząłem.

- Nie, Pawle, ten człowiek wszystkie banknoty narysował ręcznie.

Zamurowało mnie.

- Na drukarce to sobie niech licealiści drukują, a ja jestem artystą - więzień wygiął wargi w pogardliwym uśmiechu.

- Dobra, Ernest. Posłuchaj mnie uważnie. Za trzy dni upływa dwie trzecie twojego wyroku. Zachowywałeś się wzorowo, więc pewnie liczysz na to, że podanie o przedterminowe zwolnienie rozpatrzą ci pozytywnie...

Fałszerz uniósł brwi.

- To ja ci powiem dokładnie, jaka jest procedura. W przypadkach cięż­kich przestępstw, a ty takie popełniłeś, podanie wymaga opinii więzienne­go psychologa oraz policjanta, który cię zamknął, czyli w tym wypadku mnie.

Uśmiech zniknął z twarzy Ernesta.

- W resocjalizację nie wierzę i wiem, że jak stąd wyjdziesz, dalej będziesz rozrabiał - ciągnął Skorliński. - Jak się zapewne domyślasz, je­śli wyłożę tę opinię na piśmie i dołączę do twojego podania, to zostanie rozpatrzone negatywnie, a ty odsiedzisz jeszcze dwa latka w tym miłym hoteliku...

- Co mogę dla pana zrobić?

- Umiesz podrabiać banknoty, więc zapewne potrafisz też fałszować pismo...

- Przecież na tym wpadłem - prawie się obraził. - Podrobiłem czek premiera z jego podpisem... Autograf znalazłem w gazecie na zdjęciu umowy międzynarodowej - powiedział widząc moją zbaraniałą minę.

- Znajomy haker ustalił, w którym banku premier trzyma forsę i jaki ma numer konta. Sam czek to była godzinka roboty...

- Zapomniał tylko, że blankiety zabezpieczone są paskiem magne­tycznym - zjadliwie dorzucił Skorliński. - No dobra. Zadanie masz pro­ste. To jest próbka pisma - położył przed nim kilka stron skserowanych listów Einsteina. Tu masz wzory - rzucił kartki pokryte przez Marka cy­frami. - Przepiszesz wzory tym charakterem pisma w tym notatniku... Fałszerz obejrzał w zadumie starą, zniszczoną skórę.

- Nie odwalę takiej tandety - wydął wargi. - Potrzebuję wieczne pió­ro Waterman, czarny tusz Pelikana i brązowy atrament do drukarki.

- Po co? - zdumiałem się.

- Kaligrafia z lat dwudziestych, wtedy używano atramentu firmy Drakon, a on z czasem blaknie robiąc się brązowawy - wyjaśnił. - Jak zmie­szam jedno z drugim, kolor wyjdzie dość podobny. Oczywiście utlenienie tego zajmie wam trochę czasu... Polecam kuchenkę mikrofalową nasta­wioną na rozmrażanie produktów. Tylko skórę natrzyjcie wcześniej waze­liną.

- Dobra, sprzęt zaraz będzie - nadkomisarz sięgnął po telefon.

- I proszę zamówić miękką, złoconą stalówkę - dodał fałszerz.

- Jak się dobrze z tym uwiniesz, zaopiniuję ci podanie o zwolnienie pozytywnie, ale jeśli spróbujesz rozrabiać na wolności, to dorwę i łeb ukręcę...

- Rozrabiać? Ja? - aresztant miał podejrzanie rozanieloną minę...

Zostawiliśmy go przy robocie i pojechaliśmy do Instytutu Radowego.

Policyjna ekipa badała pomieszczenia na parterze, wiercąc cieniutkie dziury w ścianach, bardzo gęsto, co kilkanaście centymetrów, we wszystkich po­dejrzanych miejscach.

- I jak? - zapytał mój towarzysz.

- W zasadzie bez szans - mruknął Malinowski. - Jeśli to jest gdzieś tu ukryte, to bez rozebrania budynku cegła po cegle nie mamy szans tego odszukać...

- Ktoś was śledzi?

- Niewykluczone. Ale jeśli, to fachowiec. Tajniacy kręcący się woko­ło nic nie wykryli.

Nadkomisarz zabębnił palcami o blat.

- Wariant A - polecił. - Gdzieś za godzinę.

Postanowiliśmy pomóc ekipie. Nocni goście rozbili solidne, ceglane podesty pod blaty laboratoryjne, ale dużo im to nie dało, bo w środku były wypełnione gruzem. Wygarnęliśmy go do ostatniego okruszka, ale tam też nie było śladu notesu. Minęło trochę czasu i policjant na motorze przy­wiózł nam podróbkę.

- Kurczę, taki talent i zszedł na złą drogę... - pokręciłem głową, prze­glądając notatnik.

- W Anglii był człowiek, który podrobił pamiętniki Hitlera. I wpadł tylko dlatego, że użył niewłaściwego zeszytu... W latach osiemdziesią­tych to była głośna afera.

- Potem chyba nawet film zrobili - poskrobałem się po głowie, usiłu­jąc sobie przypomnieć.

Na końcu notesu jak zakładka tkwił banknot studolarowy. Wyjąłem go zaskoczony. Zgadzały się wszystkie szczegóły, gotów byłem się zało­żyć, że detale rysunku uchwycono z dokładnością co do milimetra. Nie zgadzało się tyko jedno. Twarz w otoku zamiast prezydenta Franklina przed­stawiała oblicze nadkomisarza Skorlińskiego. Banknot nie miał też dru­giej strony, ale to łatwo było wyjaśnić. Ernest nie miał w celi zielonego barwnika.

- A niech go - mruknął nadkomisarz. - Można załączyć do akt na dowód, że próbował mnie przekupić... - zażartował.

Wygarnęliśmy gruz z wnętrza drugiego podestu. Teraz wystarczyło odrobinę zagrać. Wydobyłem spomiędzy cegieł notatnik i triumfalnie po­kazałem policjantom.

- No, gratuluję - powiedział Skorliński. - Jest notes...

Ciekawe, czy byliśmy obserwowani? Miałem nadzieję, że tak. Prowo­kacja była szyta grubymi nićmi, ale może się powiedzie?

Pojechałem do ministerstwa. Notes umieściłem w sejfie. Teraz wy­starczyło cierpliwie poczekać. Telefon zadzwonił po godzinie.

- Mamy pańskiego szefa - rozległ się głos.

- To go wypuście - zaproponowałem.

Usłyszałem zduszony śmiech.

- Wolne żarty. Ale możemy się dogadać.

- Jak?

- Znaleźliście notatnik Einsteina w Instytucie Radowym.

- Skąd to przypuszczenie?

- Mamy swoje źródła... Nawet w policji...

Kłamał, bo gdyby przeciek pochodził od ekipy, wiedzieliby przecież, że notes został podłożony...

- O rany - jęknąłem udając święte oburzenie.

- Za dwadzieścia minut na murach za Barbakanem - polecił.

- A dowody, że to wy macie Pana Samochodzika? - wyrwało mi się.

- Mają mnie - usłyszałem głos szefa. - Zdobyłeś notes? Nie oddawaj im! To rozkaz!


ROZDZIAŁ JEDENASTY


WYMIANA • LIST MARII SKŁODOWSKIEJ • SYNOWIE SZCZEPANIKA • ZASTOSOWANIA RADU



Późne jesienne popołudnie, mokro, na szczęście nie padało. Szary, obrzydliwy dzień, wprost wymarzony, żeby spotkać szpiega w przeciw­deszczowym płaszczu.

Mury obronne Warszawy, wzniesione w XV i XVI wieku, zachowały się tylko częściowo. W latach międzywojennych oraz zaraz po wojnie wyburzono wiele kamienic i oficyn wzniesionych na międzymurzu i w dawnej fosie, odsłaniając zachowane relikty. Wtedy też zrekonstru­owano znaczne odcinki, nadając im wygląd zbliżony do pierwotnego.

Zewnętrzny mur, na odcinku od pomnika Kilińskiego aż do końca, zrekonstruowano prawie w pierwotnej wysokości. Za Barbakanem cegla­ne schodki prowadzą na kładkę biegnącą koroną umocnień. Z drugiej strony wejść na nie można po ohydnych, betonowych schodkach. Latem przesia­duje tu kolorowa czereda punków, anarchistów i uciekinierów z domu, obecnie nie było nikogo. Szedłem niespiesznie. Barbakan, zachowany w postaci fundamentów, zrekonstruowano pieczołowicie po wojnie.

Cała ta nasza Starówka już taka jest - myślałem ponuro. „Odbudo­wana, sztuczna, tylko czasem najniższe piętra są autentyczne.

No, trochę przesadziłem. Kilka kamienic w Rynku Starego Miasta oca­lało z wojennej pożogi. Obecnie zajęło je Muzeum Historyczne, a w trak­cie konserwacji odkryto w nich malowane siedemnastowieczne stropy...

Korona muru, po jednej stronie ceglany mur przedpiersia, po drugiej metalowa barierka. Gdyby szpieg chciał dać mi po głowie czymś ciężkim, to mógł wyrzucić moje ciało na zewnątrz do fosy: kilkanaście metrów lotu, zanim bym walnął o glebę lub w drugą stronę, między mury. Tu miał­bym tylko cztery metru spadania, za to lądowanie na bruku. Urocza per­spektywa...

Zobaczymy, kto kogo” - pomyślałem.

Dłoń wpuszczona w kieszeń napotkała kolbę pistoletu gazowego. Szpieg stał niemal na końcu muru przy schodkach. Nie miał na sobie prze­ciwdeszczowego płaszcza ani kapelusza ocieniającego twarz, tylko goretexową kurtkę z kapturem.

- Ma pan notatnik? - zapytał uprzejmie, kiwając głową na powitanie.

- A wy macie mojego szefa?

- Jest tam - wskazał białego vana stojącego na ulicy Mostowej, bie­gnącej za fosą.

- Pójdziemy tam?

- Da mi pan notatnik, zaniosę go do samochodu. Sprawdzimy, czy jest autentyczny. Wtedy puścimy pana Tomasza.

- Nie powiem, żeby mi się to podobało - powiedziałem. - Może naj­pierw go wypuścicie, a potem oddam wam notatnik?

Milczał przez chwilę, zastanawiając się.

- To może jakiś kompromis? -zaproponował.

- Jeden z pańskich ludzi przejdzie z moim szefem na dno fosy. Zrzucę notatnik, on niech go sobie złapie i obejrzy. Pan zostaje tu jako zakładnik. Notatnik w porządku, pan Tomasz przychodzi tu. Wtedy pana puszczam.

Skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.

- A jak nie puścicie?

- Nie mam co robić, tylko trzymać związanego ruskiego szpiega w wersalce - odgryzłem się.

- Nie jestem szpiegiem. Jestem oficerem wywiadu.

- Przepraszam najmocniej - postarałem się, żeby moje słowa podlane były sarkazmem. - Co pan na to?

Myślał jeszcze chwilę. Wreszcie wyjął telefon i wymienił kilka słów ze wspólnikami.

Po chwili dwaj z nich wysiedli z vana. Obok nich szedł Pan Samocho­dzik.

- Miał być jeden - zauważyłem.

- Co nieco słyszeliśmy o pana szefie. Z naszych akt wynika, że ćwi­czył dżudo. Mój przyjaciel będzie łapał notatnik, a on rozbije mu głowę?

- Asekuranci - mruknąłem. - Dobra, rzucam.

Obwiązałem brulion plastykową siatką i cisnąłem do fosy. Agent schwytał go bez trudu. Odpakował i zaczął przeglądać. Trwało to dziesięć minut. Wreszcie, uspokojony, powiedział coś do wspólnika. Ten uścisnął dłoń panu Tomaszowi. Szef ruszył fosą, by obejść mur i wejść na górę.

- Czyli załatwione - stwierdził szpieg. - Mogę sobie już iść?

- Jeszcze chwila - powstrzymałem go.

Pan Samochodzik doszedł do końca wału, obszedł go, wdrapał się po szerokich, kamiennych schodach na skarpę i po betonowych schodkach na koronę muru.

- Dobra - powiedziałem, gdy tylko upewniłem się, że faktycznie jest to mój zwierzchnik. - Pora się żegnać.

Szpieg kiwnął mi głową i odszedł.

- Czyś tu oszalał?! - huknął na mnie szef. - Coś ty im dał? Życie ci niemiłe? Te świry zrobią z tych równań broń, jakiej...

- Spokojnie, szefie. Zmywamy się stąd, potem wszystko wyjaśnię...

Nasz przeciwnik i jego dwaj kumple właśnie pakowali się do samo­chodu, gdy nieoczekiwanie drogę zajechał im czerwony, sportowy merce­des. Wyskoczyli z niego dwaj poznani wcześniej agenci Mosadu. W dło­niach trzymali pistolety maszynowe. Drugi samochód, który nadjechał z góry, zablokował Rosjanom drogę ucieczki. Ci z pistoletami zaczęli coś pokrzykiwać, chyba namawiali Rosjan do poddania się.

- To się robi niesmaczne - skwitował Pan Samochodzik, patrząc na iście gangsterską scenę rozgrywającą się przed nami. W tej chwili dnem fosy nadjechał policyjny star. Drugi zablokował drogę ucieczki od strony Wisły. Z obu pojazdów wysypali się czarno odziani ludzie z bronią.

- A cóż to za wojsko?

-Jednostka antyterrorystyczna, ściągnięta przez Skorlińskiego. Zdaje się, że czeka nas wydalenie kilku podejrzanie zachowujących się dyplo­matów - dodałem z uśmiechem. - A na nas pora. Na razie nie możemy wrócić do domów, za gorąco się zrobiło, a nie da się wykluczyć, że ci tam, ich kolesie lub konkurencja wiedzą już, gdzie mieszkamy... Nadkomisarz załatwił nam mieszkanie konspiracyjne; to jedna z dziupli, gdzie przecho­wuje się ważnych świadków...

- Widzę, że pomyślałeś o wszystkim. A notatnik?

- Podróbka - uśmiechnąłem się triumfalne. - W dodatku za chwilę wpadnie w ręce policji, więc będziemy go mogli użyć jeszcze raz, jeśli zajdzie potrzeba...

- Brawo, moja szkoła.

- To nie wszystko - pochwaliłem się. - W czasie akcji w instytucie zdobyłem ksero listu Skłodowskiej do Einsteina.

- Rany Julek, i co pisze?

Podałem mu papier.

- Drogi Albercie, zerwałeś owoc z drzewa wiadomości dobrego i złe­go - odczytał. - Sprawdzimy, czy to możliwe.


***

Zwykłe mieszkanie w zwykłym bloku, nawet niedaleko ode mnie, też na Ursynowie. Jeden pokój dla ochrony, teraz pusty, drugi dla nas. Okna oklejone od środka specjalną warstwą, utrudniającą ewentualnemu obser­watorowi dostrzeżenie, co dzieje się wewnątrz.

- No, to dwa wywiady wyłączone z gry - mruknął szef.

- Obawiam się, że szybko przyślą uzupełnienie - zauważyłem ponuro - ale jeśli uwierzyli, że notatnik był autentyczny, to mamy trochę spokoju. Będą kombinowali, jak go wydobyć z policyjnego depozytu, a my może­my zająć się poszukiwaniami... Na spokojnie, choć jednocześnie zacho­wując ostrożność.

- A zatem zastanówmy się. Trop ze Szczepanikiem... Nie wiemy, co jest wart, ale trzeba przy tym jeszcze trochę posiedzieć.

- Ale on zmarł wcześniej - przypomniałem.

- Ktoś bardzo do niego podobny był na uroczystości otwarcia Instytu­tu Radowego. Szczepanik miał dwóch synów.

- O, nie wiedziałem...

- Eksperymentowali między innymi z kolorowymi filmami kinowy­mi. W latach trzydziestych urządzali pokazy. Klisza kolorowa była wów­czas bardzo droga, a taśmy w ogóle nie umiano jeszcze zrobić. Choć już eksperymentowano ze sztucznym barwieniem naświetlonej taśmy czarno-białej. Na przykład niebieskie tło oznaczało, że sceny dzieją się w nocy...

- Jak więc synowie Jana Szczepanika rozwiązali ten problem?

- Bardzo prosto. Kręcili specjalną kamerą. Obraz był dzielony na trzy ścieżki i przepuszczany przez trzy kolorowe filtry. Zapisywało się go na trzech taśmach. Do odtwarzania potrzeba było także specjalnego projek­tora, w którym obraz z trzech taśm szedł przez filtry i był składany na ekranie w jedno. Co ciekawe, Pawle, uzyskuje się dzięki temu barwy nie­mal identyczne z rzeczywistymi. To jakość porównywalna z cyfrowym zapisem kolorów, którego, nawiasem mówiąc, także ich ojciec był prekur­sorem. Jego kolorymetry służą po dziś dzień... A zatem trzeba odnaleźć resztki archiwum wynalazcy, jeśli ocalały, przekopać papiery... Pozosta­je nam jeszcze alternatywa, czyli sprawa inżyniera Rychnowskiego. A właśnie - zobaczmy, czy jest jakiś odzew ze Lwowa...

Uruchomił laptopa i podłączył telefon. W kilka minut później prze­glądaliśmy już korespondencję. Z Ukrainy przyszedł tylko jeden list z załącznikami. Otworzyłem go. Plik graficzny, po prostu zeskanowana strona z księgi pamiątkowej lub kroniki stowarzyszenia.

- W dniu dzisiejszym odbyła się uroczysta stypa po inżynierze Fran­ciszku Rychnowskim. Po przemówieniach członków towarzystwa, głos zabrał czcigodny nieboszczyk. W ciepłych słowach podziękował nam za pomoc udzieloną mu w walce z oszukańczą spółką, po czym serdecznie zaprosił, byśmy odwiedzali go, gdy przybędziemy do Krakowa - odczyta­łem zbaraniały.

- A niech go - mruknął szef. - Nasz drogi inżynier nie tylko urządził sobie fikcyjny zgon, ale jeszcze wyprawił stypę na własną cześć!?

- Pamięta pan, jak łamaliśmy jego szyfr? Już wtedy odniosłem wraże­nie, że człowiek ten miał szalone poczucie humoru. Ale tym razem prze­szedł sam siebie...

- Kraków... Jakie mamy szansę go odnaleźć?

- Tu jest jeszcze jeden załącznik - zauważyłem. - To informacja o składce wśród racjonalizatorów... Zrzucają się na pomnik dla inżyniera.

- Jasny gwint... Gdzie? I kiedy?

- Rok 1933. Tu napisano, że pomnik zostanie wystawiony na Cmenta­rzu Rakowickim w Krakowie.

- Trzeba tam pojechać i rzucić okiem na nagrobek - stwierdził szef. Pamiętasz, nie znaleźliśmy żadnych potomków inżyniera, ale to nie ozna­cza automatycznie, że ich nie ma...

- Sądzi pan, że mógł pracować dalej nad wzorami z notatnika?

- Nie wiemy, czy coś zdziałał, ale kto wie? Głowę miał nie od parady.

- Minął mniej więcej rok od chwili, gdy dostał notes, do śmierci... - zauważyłem.

- Owszem - powiedział szef. - Ale był wielkim i wybitnym fachowcem od elektryczności, odkrywcą fal radiowych, pionierem badań plazmy.

- Musiałby rozgryźć problem, jak wzory matematyczne wcielić w roz­wiązania techniczne... To mogło trwać całymi latami.

- I tu się z tobą zgodzę.

- A zatem jedziemy do Krakowa?

- Owszem. Jutro rano. Trzeba będzie poprosić nadkomisarza, żeby przez swoich ludzi odczepił nam wszystkie ogony. Zmień tablice i kolor nadwozia - polecił.

Długo jeszcze gadaliśmy tego wieczoru, wspominając dawne przygo­dy i planując strategię na najbliższe dni. Wreszcie poszliśmy spać.


***

Pędziliśmy nieźle utrzymaną szosą na południe. Pan Tomasz prowa­dził. Padała delikatna jesienna mżawka, nawierzchnia szosy była mokra. Nie mogliśmy jechać szybko. Pan Samochodzik pogwizdywał w zadu­mie, ale milczał. Byłem ciekaw, o czym rozmyśla, ale nie chciałem mu zakłócać twórczego skupienia. Wiedziałem, że wcześniej czy później podzieli się ze mną swoimi odkryciami.

- W ciągu ostatnich dni sporo przeżyliśmy - powiedział. - Ale zapew­ne układałeś sobie powoli w głowie plan drugiej części ekspozycji?

- W zasadzie po odkryciu radu i otrzymaniu Nagrody Nobla w życiu Skłodowskiej powinien zacząć się najjaśniejszy okres. Niestety, tak nie było. Najpierw zginął tragicznie jej mąż Piotr, przejechany przez ciężki wóz meblowy... Zaraz potem wplątano ją w romans z fizykiem Pierre Langevinem.

- Wplątano? - podchwycił.

- Sprawa ta jest bardzo niejasna. Wiadomo, że coś psuło się w jego małżeństwie, wreszcie porzucił żonę i wyjechał z Paryża. Prasa brukowa z miejsca opluła Skłodowską, jednak w czasie rozprawy rozwodowej jej nazwisko nie padło, a Langevin także się słowem na ten temat nie za­jąknął. Przyznał, że miał kochankę, ale odmówił podania jej nazwiska. Dopiero po kilku latach znowu podjął pracę w laboratorium Skłodow­skiej. Albert Einstein, który był wtedy bliskim znajomym naszej uczonej, publicznie wyśmiał te spekulacje. Zaraz potem Maria dostała drugą Na­grodę Nobla. Miało to miejsce w 1911 roku. Tę część ekspozycji można podłączyć do poprzedniej. Warto wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Skłodowska była przez dłuższy czas chora.

- Promieniowanie?

- Prawdopodobnie tak. Tylko że nikt tego jeszcze nie podejrzewał. Nie wiadomo dokładnie, jakiej wielkości dawkę promieniowania otrzy­mała, ale musiała być duża. W laboratoriach normą były oparzenia pal­ców spowodowane manipulacją probówkami i bryłkami związków che­micznych. Lekceważono je, zranienia goiły się z trudem, ale mimo to nikt się tym specjalnie nie przejmował. Zaniepokojenia nie wywołały nawet wyniki jednego z doświadczeń. Student pracujący przy ekstrakcji radu, dla eksperymentu napromieniował silnie kilka zwierząt laboratoryjnych. Wszystkie zginęły, sądzono jednak, że radioaktywność dla ludzi jest nie­szkodliwa, a nawet pożyteczna. Byłoby tu kilka ciekawych eksponatów, głównie odbitki reklam ówczesnych produktów kosmetycznych.

- Na przykład? - zaciekawił się szef.

- No cóż, produkowano w tym okresie radowe mydła, perfumy, szam­pony, maści i kremy, cukierki, nawet papierosy...

- To powinno zrobić wrażenie - powiedział. - Choć nieco makabrycz­ne...

- Właściwości pierwiastków promieniotwórczych doceniali już staro­żytni Egipcjanie - zauważyłem.

- Jak to? - zdumiał się.

- Wydobywali rudę uranu w dolinie Nilu i po utarciu oraz zmieszaniu z tłuszczem uzyskiwali z niej czernidło do brwi...

- Mieli ludzie pomysły - pokiwał głową jakby z uznaniem. - W po­rządku. Co z dalszym ciągiem?

- Myślę, że będzie sala poświęcona działalności Skłodowskiej pod­czas pierwszej wojny światowej. Zorganizowała ruchome punkty prze­świetleń promieniami Roentgena, pracowała na bezpośrednim zapleczu frontu. Tu eksponatów mamy pod dostatkiem: Muzeum Wojska Polskiego ma mundury armii z tamtego okresu, zestawy opatrunkowe, fotografie, nawet łuski pocisków.

- Świetnie.

- Co więcej, w Muzeum Motoryzacji w Otrębusach jest furgon sani­tarny mniej więcej z tego okresu. Powinni nam wypożyczyć.

- Chcesz wstawić samochód do środka!?

- Za duży nie jest - zamyśliłem się. - Chociaż nie wiem, jakiej wyso­kości są tam drzwi. Ale nie, nie przejedzie...

- Dobrze. Co dalej?

- Jej działalność w Międzynarodowej Komisji Współpracy Intelektu­alnej, potem otwarcie Instytutu Radowego w Warszawie.

- Bardzo dobrze... Zdjęcia?

- Myślałem raczej o makiecie budynku.

Milczał przez chwilę.

- W jakich okolicznościach zmarła? - zapytał

- No cóż, skutki napromieniowania - powiedziałem. - Przez całe życie pracowała bez zabezpieczeń. Wspomniałem już, że ona i jej współpra­cownicy non stop chodzili z palcami poparzonymi radem... Nie mówi­łem, że blizny po nim były w środowiskach naukowych powodem do dumy. Maria i jej mąż musieli cieszyć się fantastyczną odpornością. Gdyby byli trochę bardziej wrażliwi, zwrócono by wcześniej uwagę na skutki ubocz­ne... W zasadzie dopiero na początku lat dwudziestych pojawiły się nie­pokojące sygnały. W USA zmarło w krótkich odstępach czasu piętnaście kobiet zatrudnionych w fabryce zegarków. Zajmowały się malowaniem szybek zegarków specjalną farbą radową. Posiadanie zegarka świecącego w ciemności dzięki domieszce radu było wówczas szczytem mody... Nikt nie podejrzewał zagrożenia, zwłaszcza że domieszka tego pierwiastka była, wydawałoby się, kompletnie znikoma, jedna część radu na trzydzieści ty­sięcy części farby... Zaraz potem zmarli dwaj pracownicy laboratorium. Obaj dopiero co przekroczyli trzydziestkę. Wtedy wprowadzono pierw­sze zabezpieczenia. Chorowali liczni współpracownicy, wprowadzono więc okresowe badania krwi. Głównie prześladowała ich anemia. Popełniono kolejny błąd w założeniach. Wiedziano już, że napromieniowanie szko­dzi, ale nie przypuszczano, iż szkody są tak poważne i nieodwracalne. Maria myślała, że paromiesięczny pobyt na wsi wystarczy, by jej współ­pracownicy wrócili do zdrowia. Okazało się to niestety płonną nadzieją... Sama Skłodowska już w latach dwudziestych zaczęła odczuwać skutki napromieniowania. Tiki nerwowe, drżenie rąk, przewlekłe zakażenia, płuca miała zawsze dość słabe, teraz okazało się, że jej kochany rad powoduje osłabienie sił organizmu, każda banalna infekcja ciągnęła się w nieskoń­czoność. Dopiero na początku lat trzydziestych, w wyniku sekcji zwłok, wykazano, że rad odkłada się w kościach zamiast wapnia...

- To grozi uszkodzeniem szpiku kostnego. Stąd te anemie i ryzyko białaczki... - westchnął pan Tomasz.

- W 1934 roku jej stan gwałtownie się pogorszył. Zmarła w sanato­rium, najprawdopodobniej właśnie na złośliwą białaczkę spowodowaną wieloletnim napromieniowaniem.

- Na tym wystawę zakończymy?

- Mieliśmy uwzględnić odkrycia jej córki, Ireny Joliot-Curie - przy­pomniałem.

- Słusznie. Co też odkryła? Wiem tylko, że dostała Nobla... bodaj w 1937 roku.

- Razem ze swoim mężem Frederikiem stworzyli pierwszy sztuczny pierwiastek: po zbombardowaniu aluminium cząsteczkami alfa uzyskali nietrwały izotop fosforu, który po pewnym czasie rozpadł się tworząc krzem. Jej mąż jest uważany za twórcę koncepcji reakcji łańcuchowej, przeprowadzili też pionierskie badania nad antymaterią...

- Dobrze. Przydałby się jeszcze jakiś ciekawy element na koniec wy­stawy... Coś, co pozwoli ją zapamiętać na dłużej...

- Komora Wilsona - zaproponowałem.

- Cóż to takiego?

- Coś w rodzaju akwarium wypełnionego nasyconą parą wodną. Przed odkryciem licznika Geigera stosowano to do badań... Naładowana czą­steczka przelatując przez parę powoduje na moment jej kondensację, co widoczne jest w postaci łańcucha kropelek wody.

- Czy to bezpieczne?

- Oczywiście. Użyjemy szkła ołowiowego i słabego źródła cząstek beta... Do tego gdzieś za ekranami postawi się kilka zepsutych liczników Geigera....

- Dlaczego zepsutych?

- Chodzi mi to, żeby zwiedzający usłyszeli trzaski, jakie licznik stare­go typu wydaje w pobliżu źródła promieniowania. Trzaski u wejścia na wystawę będą słabe, przy środkowym telebimie głośne i częste, dalej zno­wu słabsze...

- Trochę makabryczny pomysł, ale aprobuję.

- Myślałem o ustawieniu gdzieś z boku gabloty ze skałami głębino­wymi: granit, sjenit, garbo, dioryt, monzonit, porfir, andezyt, diabaz, bazalt, galena ołowiowa, gnejs... Przy każdej licznik. Chodzi o to, żeby pokazać ludziom, że takie zwykłe głazy wydzielają słabe, ale wyższe od tła promieniowanie.

- Pomysłowe. Coś jeszcze?

- Myślę, że trochę fotografii pokazujących pierwsze reaktory, zbudo­wane przez Irenę i jej męża, oraz nasze, polskie. Laboratorium w Świerku z pewnością dostarczy mam odpowiednich materiałów. Na koniec może makietę elektrowni atomowej...

- W Czarnobylu - uśmiechnął się lekko.

- Wołałbym uniknąć takich skojarzeń...

- Rozumiem.

- Myślałem o czymś takim: pokazać zdjęcie górników przy pracy i kilku wagonów węgla, oraz model odcinka pręta paliwowego z uranu... Do tego tabela, że 4,5 grama uranu dostarcza energię porównywalną ze spaleniem trzydziestu ton węgla... Zestawić dużą fotografie wagonu i maleńki kawałek czarnej substancji, może zatopiony w bloku plastyku?

- Świetny pomysł, Pawle. Wyłóż to wszystko na piśmie i przedstawia­my wiceministrowi do akceptacji... Myślałeś nad kosztorysem?

- Wystawa nie powinna być przesadnie droga. Większość ekspona­tów wypożyczymy. Sądzę, że w Muzeum Techniki mają komorę Wilsona. Wielkoformatowe fotografie, dosłownie kilka makiet, kopie medali, to wszystko nie będzie drogie... Jak do tej pory najpoważniejszym wydat­kiem był mój wypad do Sztokholmu na tę aukcję i pański do Paryża...

- Bardo dobrze... Byłby z ciebie, Pawle, dobry muzealnik - pochwa­lił. - Masz odpowiednio plastyczną wyobraźnię, a przy tym wiedzę... I umiesz połączyć jedno z drugim.

Pokraśniałem z dumy. Szef był zazwyczaj oszczędny w pochwałach. A to znaczyło, że moja koncepcja zrobiła na nim wrażenie.


***

Cmentarz Rakowicki składa się z dwóch części rozdzielonych ulicą. Stara nekropolia jest ładnie zadrzewiona, a znajdujące się na niej nagrob­ki liczą sobie często ponad sto pięćdziesiąt lat. Nazwiska wykute w ka­mieniu niejednokrotnie znajdujemy na kartach książek...

W biurze zarządu cmentarza bardzo długo wertowano pożółkłe stro­nice starych ksiąg grzebalnych, nim odnaleziono nazwisko inżyniera.

- Faktycznie - mruknął mężczyzna siedzący za biurkiem - Franciszek Arma Rychnowski de Welehrad, inżynier wynalazca... Pochowany na początku 1933 roku.

Informacje o lokalizacji grobu były nieco zatarte, ale z grubsza okre­ślił nam, w której części cmentarza szukać.

Powędrowaliśmy. Główna aleja biegła od bramy w stronę sporej ka­plicy wyznaczającej środek najstarszej części nekropolii. Z drzew sypały się ostatnie liście. Było dość zimno i wilgotno. Grobowiec inżyniera zna­leźliśmy po przeszło godzinie poszukiwań. Biała kolumienka, ozdobiona fotografią na porcelanie. Wynalazca miał krzaczastą białą brodę. Wyglą­dała jak jedna wielka dżungla.... Przypominał trochę Świętego Mikołaja.

- A zatem przeczucie mnie nie myliło - westchnął Pan Samochodzik, wpatrując się w tabliczki z wypisanymi ozdobnym pismem nazwiskami.

- Nie rozumiem - poskarżyłem się.

- Pamiętasz, co ustaliliśmy? Nie mogliśmy trafić na ślady rodziny, poza jedną enigmatyczną wzmianką, że miał syna. A zatem nie było praw­dopodobnie jego krewnych noszących to samo nazwisko. Ale grobowiec jest rodzinny.

- Musimy więc szukać ludzi noszących nazwisko Dłuscy - rzuciłem odkrywczo - bo to oni są krewnymi i spadkobiercami wynalazcy. To dla­tego zaczęliśmy poszukiwania od tego miejsca.

- Tak - skinął głową pan Tomasz. - A zatem trzeba się cofnąć do zarządu cmentarza i sprawdzić, gdzie mieszkają.

- Sądzi pan, że będą tu mieli takie informacje?

- Oczywiście. Przecież za takie miejsce trzeba uiszczać opłatę. Muszą wiedzieć, gdzie wysyłać zawiadomienia. To nazwisko - ciągnął szef - wydaje mi się znajome. Nawet bardzo znajome... Gdzieś je niedawno słyszałem.

Adres udało nam się ustalić bez problemu.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


W STAREJ KAMIENICY • PUŁAPKA • W POTRZASKU • NOWI GOŚCIE • SUMO • NOCNE ROZWAŻANIA



Szliśmy powoli ulicą Floriana Straszewskiego spoglądając na tablicz­ki z numerami domów.

- Swoją drogą to paranoja - mruknął pan Samochodzik

- Co takiego? - zaniepokoiłem się.

- Ta ulica - wyjaśnił. - Nie mogli dać chyba głupszej nazwy.

Spojrzałem na niego z zainteresowaniem.

- Nie kojarzę, kim był Straszewski - powiedziałem.

- Wiesz, jak powstały krakowskie Planty?

- Park założono na miejscu rozebranych umocnień miejskich. Jakoś w pierwszej połowie XIX wieku rozebrano mury i zasypano fosy... Oca­lał tylko, zdaje się dzięki protestom miłośników pamiątek historycznych, Barbakan i kawałek murów z Bramą Floriańską...

- Owszem - skinął głową mój zwierzchnik. - Ale rozbiórkę murów wymyślił właśnie człowiek, którego nazwisko dostała ta ulica. Uhonoro­wali największego niszczyciela zabytków w dziejach miasta.

- Faktycznie idiotyzm - mruknąłem. - A dlaczego tak się upierał przy tej rozbiórce?

- Nie wiem. Jego decyzja została opatrzona komentarzem, że staro­miejskie umocnienia hamują rozwój miasta, ale gdyby to była prawda, można było przecież wykuć więcej bram... Może państwa zaborcze oba­wiały się buntu w Krakowie i wykorzystania umocnień zgodnie z prze­znaczeniem?

- A może była to jeszcze epoka, kiedy stare rudery po prostu burzono, nie zastanawiając się nad ich wartością historyczną i oszczędzając na kosz­townych zabiegach restauratorskich? - rozważałem.

Zatrzymaliśmy się przed kamienicą.

- To tutaj.

- Więc wejdźmy...

Ciemna sień, podwórko studnia, otoczone ceglanymi murami. Jeden był ślepy, stanowił plecy sąsiedniego budynku. Placyk pokrywało cuchnące, nieco szare błoto. Na sznurku rozciągniętym między oknami suszy­ło się pranie. Przypomniałem sobie podobne podwórze we Lwowie.

- Coś jest nie tak - powiedziałem w zadumie.

- Co takiego?

- Jakoś tu pusto i cicho... Martwo. Mam złe przeczucia.

- Jesteś, Pawle, przewrażliwiony - uspokoił mnie szef, ale z jego miny wywnioskowałem, że także się zaniepokoił.

Dwie klatki, ciemne, brudne, cuchnące stęchlizną.

- Ciekawe, czy gdzieś tu mieszkał inżynier Rychnowski? - mrukną­łem, gdy wspinaliśmy się po drewnianych schodach. W oknach nie było szyb, niektóre zasłaniała folia, inne zabito dyktą.

- Pomyśleć tylko... - westchnął szef. - Zrobić generalny remont, wysiedlić tych, którzy sikają na schodach, odnowić i wszystko wygląda­łoby zupełnie inaczej. Popatrz tylko na te drzwi...

Faktycznie były ładne, rzeźbione, pochodziły chyba z początków XX wieku. Lite drewno, ślady dawnej świetności...

- Brak ręki właściciela - oceniłem. - Idę o zakład, że administracja nie ściąga nawet połowy czynszu...

Na półpiętrze walały się jakieś śmieci. Wreszcie drzwi oznaczone nu­merem dwadzieścia trzy. Nacisnąłem guzik dzwonka, a po chwili, stwier­dziwszy, że nie działa, zastukałem.

Otworzyła mi brzydka dziewczyna. Spojrzałem na nią zaskoczony. Nienagannie skrojona garsonka, eleganckie buty, starannie ułożona fryzu­ra... Kompletnie nie pasowała do tej kamienicy, do tego mieszkania... Cofnęła się do tyłu robiąc przejście.

Weszliśmy. Zapach gotowanej kapusty, stęchlizny, gnijącego od spodu parkietu. Ściany nieodnawiane od dwudziestu lat.

- To pułapka! - wrzasnąłem do szefa. Uderzenie prądu w kark. Ciemność.


***

Doszedłem powoli do siebie. Leżałem na czymś twardym. Skuli mnie w małpę: kostki nóg przypięli do przegubów rąk... Otworzyłem oczy. Pokój był jasno oświetlony. Dziewczyna siedziała na zniszczonym biurku z la­minowanej płyty. Obok niej stał kafarowaty typek w garniturze. Pozna­łem fałszywego Gryniewskiego, ale nie miał na sobie dresiku, tylko garni­tur. Do drewnianego fotela przykuto jakiegoś niechlujnie wyglądającego faceta.

- Kurde, ile razu mam powtarzać? - mówił przykuty. - Nie wiem, kto tu mieszkał wcześniej. Nie wiem gdzie ich, szukać! Dostałem mieszkanie z kwaterunku! Dziesięć lat się spóźniliście.

Typek przeładował pistolet. Powiedział coś po francusku, czego nie zrozumiałem.

- Wytęż trochę pamięć - warknęła dziewczyna. - Musiałeś coś sły­szeć, jak się tu sprowadziłeś. Sąsiedzi musieli coś wiedzieć.

- Może i wiedzieli, ale nic nie mówili o tamtych!

- Może faktycznie nie wie - zasugerowałem.

Typ odwrócił się i wycelował we mnie swoją armatę.

- O, pan detektyw doszedł do siebie - wycedził. - Jak tu trafiliście?!

- O to samo mogę zapytać was - odszczeknąłem. - Sądzicie, że notes może być w tym chlewie?

- Nie obrażaj mojego mieszkania! - siedzący na fotelu zdobył się na nieco godności. - Może nie sprzątam tu za często, ale to jeszcze nie chlew. Zresztą to moje mieszkanie i mam prawo...

- Zamknij się! - huknęła na niego kobieta. - Gada i gada kretyn, ale jak ma odpowiadać na pytania, to milczy jak zaklęty...

- Wasze pytania są debilne - oświadczył i zaraz jęknął z bólu, bo kopnęła go z rozmachem w goleń.

Zacząłem się niepokoić. Gdzie był pan Tomasz? W innym pokoju?

- Jak ustaliliście ten adres? - zapytała ze złością.

- Powiedzieli nam w zarządzie cmentarza - wyjaśniłem. - Wszyscy Dłuscy nie żyją od kilkunastu lat. Liczyliśmy na to, że znajdziemy po nich jakieś dokumenty... - skłamałem.

- Dostałem mieszkanie po nieboszczykach? - zbulwersował się przy­wiązany. - To przynosi pecha...

- Pecha to ty faktycznie masz - mruknęła agentka - bo zaraz ci spiłu­jemy zęby pilnikiem...

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Wymieniła zasko­czone spojrzenia z kafarem, po czym oboje ruszyli do przedpokoju.

- Może zacznijmy wrzeszczeć - zasugerowałem związanemu. - Są­siedzi wezwą policję...

- Jacy sąsiedzi? - machnął ręką. - Budynek jest od kilku tygodni wy­siedlony, tylko ja jeszcze wpadłem zabrać trochę gratów...

Huk strzelby gładkolufowej wstrząsnął kamienicą. Usłyszałem łomot i odgłosy szamotaniny.

- To policja - powiedziałem. - Jesteśmy uratowani.

Do pokoju wtarabanili się trzej faceci w garniturach.

- O, nasi przyjaciele z Osadu - zauważyłem prawie radośnie. - Dzię­kujemy za uwolnienie.

Trzej agenci spojrzeli na mnie ponuro. Wcale nie mieli zamiaru mnie uwalniać. Po chwili dwaj inni przywlekli Francuza i jego towarzyszkę. Skutych rzucili na podłogę w kącie. Przyciągnęli też pana Tomasza. Miał rozcięte czoło, ale dochodził już chyba do siebie.

- Dobra - najwyższy zwrócił się do pechowego gospodarza. - Nasi przyjaciele - wskazał zakneblowaną parę agentów - wyjaśnili już zapew­ne, czego tu szukamy. A zatem powiedz nam, gdzie jest notatnik, a my sobie pójdziemy i zabierzemy resztę gości ze sobą.

- Nie wiem nic o waszym notatniku - jęknął. - Cholera, mam tu parę różnych notesów, ale żaden nie jest brązowy.

- Do swojej poprzedniej oferty dodam kwotę dziesięciu tysięcy dola­rów - szpieg wcale się nie przejął jego słowami.

- O, niezły grosz - mruknął więzień. - Z radością bym wam pomógł, bo kasa mi potrzebna... Ale nie wiem, gdzie może być notes.

- No to sam i poszukamy...

I faktycznie zabrali się do roboty.

- Paranoja - powiedział Pan Samochodzik. - Oni naprawdę w to wierzą?

- Wie pan, nawet nie jest wykluczone, że ten notes gdzieś tu się znaj­duje. Rychnowski zmarł siedemdziesiąt lat temu. Jeśli notatnik przed śmier­cią wetknął do jakiegoś schowka, to on faktycznie może tu być.

- Sądzisz, że inżynier mieszkał u krewnych? - zadumał się pan szef.

- To wysoce prawdopodobne...

- Mieszkanie jest bardzo małe, dwa pokoiki z kuchnią...

- Nie wiemy, ilu było Dłuskich. Może tylko jedna lub dwie osoby...

- Przypomnij sobie daty na nagrobku.

Zamknąłem oczy.

- Fakt, było ich sporo... Ale może mieli jeszcze jedno mieszkanie.

Jeden z agentów wszedł do pokoju, w którym siedzieliśmy i zaczął oglądać ściany. Zagadał coś do kompanów. Chyba po hebrajsku.

Co go zaintrygowało? Nierówny kawałek ściany układający się w pro­stokąt. Zamurowane drzwi.

- To mieszkanie było kiedyś większe? - jeden z szajki zwrócił się do pechowego gospodarza.

- A skąd mogę wiedzieć? - ten tylko wytrzeszczył oczy. - Może przed wojną. Pewnie tak, bo wtedy cztery pokoje to była norma...

- A może nasz drogi fachowiec nam o tym opowie? - jeden z wrogów szarpnął pana Tomasza za włosy.

- Utnę ci tę rękę - zagroziłem.

Chyba się przestraszył, bo puścił. I cofnął się o krok.

Milczeliśmy. Szpiedzy zabrali się znowu do roboty. Trzej nadal zry­wali w drugim pokoju podłogę, dwaj zaatakowali zamurowaną ścianę. Skuli tynk i odsłonili starą framugę, wypełnioną byle jak spojonymi ce­głami.

Spojrzałem na twarz niechlujnego gospodarza i spostrzegłem na niej złośliwy uśmiech.

Oho, on coś szykuje - pomyślałem.

Pan Samochodzik chyba też to zauważył, bo popatrzył na mnie pyta­jąco. Wzruszyłem lekko ramionami. Nie wiedziałem, co jest grane. Dwaj szpiedzy wbili łomy między drewno a mur, chcąc najwyraźniej wepchnąć plombę do sąsiedniego pomieszczenia.

- Jakby nie mogli naokoło i przez drzwi - burknął pan Tomasz.

- Niech pan nie wymaga od szpiegów nadmiernej inteligencji - po­wiedziałem zjadliwie. - Gdyby naprawdę mieli trochę oleju w głowie, nie zatrudnialiby się przy tej robocie...

Coś trzeszczało, ściana lada chwila mogła upaść. Kobieta w garsonce spojrzała na mnie i skutymi rękami sięgnęła do buta. Wyciągnęła z niego stalową szpilę zakończoną haczykiem.

- Ty pomożesz nam, my tobie - zaproponowała.

Kiwnąłem głową. Pchnęła narzędzie do mnie. Zabrałem się do zamka kajdanek. Obaj agenci kujący ścianę byli na tyle zaabsorbowani tym zaję­ciem, że mogłem czuć się zupełnie pewnie. Zamek puścił, a bransoleta odskoczyła z cichym szczękiem. Uwolniłem drugą rękę i zająłem się kaj­dankami szefa.

- Ej, a ja? - szepnęła ze złością.

- Pamiętam - odparłem - obowiązuje mnie jednak droga służbowa. - posłałem jej promienny uśmiech.

Po chwili pan Tomasz też był wolny. Przyczołgałem się do dziewczyny i szybko uwolniłem ją i jej towarzysza.

- Biorę na siebie wyższego - szepnął.

- Zgoda.

- A ja? - zdenerwował się gospodarz.

Faktycznie, zapomnieliśmy o nim. Dziewczyna wzięła szpilę i zaczęła dłubać przy jego „bransoletkach”.

W tym momencie mur runął z hukiem. Spojrzeliśmy zaciekawieni. Widok zaskoczył i nas, i szpiegów. Przez wywaloną dziurę zajrzał do na­szego pokoju rozczochrany łeb, ze dwa razy większy niż normalna ludzka głowa.

- Te, sąsiad, co ty? - zapytał lokator sąsiedniego mieszkania. - Walisz mi nad głową, a teraz mi do mieszkania wlazłeś... - naraz urwał, widząc kajdanki na rękach tamtego.

- O cholera - powiedział i jednym kocim ruchem wskoczył do po­mieszczenia.

Co najmniej dwa dwadzieścia wzrostu, łapska jak u goryla... Dresik adidasa, największy rozmiar... Poznałem go. To był młody olbrzym Sumo, który tyle kłopotów przysporzył nam podczas poszukiwań skarbów Jaku­ba Franka! Skąd on się tu wziął?

Jeden z dwóch agentów Mosadu błyskawicznie sięgnął po paralizator elektryczny i wbiwszy w bok olbrzyma poczęstował go wyładowaniem 300 tysięcy woltów. Dryblas nawet nie poczuł. Odwrócił się jak pantera, złapał rękę z bronią, ścisnął ją potężnie. Usłyszałem chrzęst pękających paluchów. A potem chrupnęła także obudowa. Agent zawył. Z sąsiedniego pomieszczenia wpadli trzej pozostali. Wszyscy czterej byli teraz uzbroje­ni w łomy, a Sumo nie miał nic. Otoczyli go półkolem. Poczułem smutek, bo wiedziałem, że chłopak zaraz zginie. To byli wytrawni fachowcy, z pewnością odbyli przeszkolenie w izraelskich wojskach desantowych. Nie miał najmniejszych szans. Chyba że mu pomożemy. Poderwałem się na równe nogi i kopnąłem najbliższego pod kolano. Francuz jak wilk sko­czył na plecy drugiego. Nie zdążyłem zobaczyć, co zrobił Sumo, usłysza­łem tylko nieludzki skowyt i huk. Potem szef powiedział mi, że młody olbrzym zasłonił się jednym przeciwnikiem i ten oberwał łomem od swe­go kompana... Dzika plątanina ciał tarzała się po podłodze. Biliśmy się strasznie nieprzepisowo, ale nie było innego wyjścia. Wreszcie wstaliśmy ciężko dysząc. Piątka wrogów spoczywała malowniczo na ziemi. Mieli porwane, garnitury połamane nosy, podbite oczy, naderwane uszy... Ten ze zmiażdżoną dłonią cicho łkał z bólu.

- Widzisz, dosięgła cię kara za szarpanie ludzi za włosy - powiedzia­łem złośliwie.

- To nie on - mruknął szef. - To tamten.

Inny agent trzymał się za przegub, tamując krwotok. Sumo złamał mu rękę. Poczułem gwałtowny przypływ mdłości.

- Sąsiedzie, skąd tu tyle czubków? - olbrzym zwrócił się do gospoda­rza. - A tych dwóch to nawet już kiedyś spotkałem - obrzucił mnie i szefa niechętnym spojrzeniem.

- Najpierw mi wlazła ta dwójka - mruknął niechluj. - Pytali o jakiś stary notes. A potem przylazło tych pięciu.

- Im też dołożyć? - osiłek poskrobał się po głowie.

-A po co bić, samo zdechnie - machnął ręką. - Sumo, dobry z ciebie chłopak. Zakuj ich wszystkich albo zwiąż i poszukamy tego skarbu, po który przyszli. I sprawdź ich, bo mieli ze sobą gnaty...

- Jasne - wyszczerzył w uśmiechu zęby wielkości ziarenek fasoli.

Nawet nie próbowaliśmy stawiać oporu.

Zamknęli nas w kuchni, w której zerwana podłoga i roztrzaskany piec świadczyły o zakończeniu prac poszukiwawczych. Siedzieliśmy całą siódemką, częstując się nienawistnymi spojrzeniami. Sumo spętał nas ny­lonowym sznurem od bielizny. Zrobił to bardzo fachowo, przy każdym ruchu lina boleśnie wpijała się w nadgarstki.

- Może się jakoś dogadamy? - zaproponował jeden z Mosadu, ten ze złamaną ręką. - Wspólnie damy bydlakowi radę.

- Nie tacy próbowali - odwarknąłem. - A co do współpracy, to chyba już za późno, żeby się dogadywać. A właściwie skąd wiedzieliście, gdzie szukać?

- Tajemnica służbowa - odparł.

- Albo dostali przeciek z Ukrainy, albo wykradli tę informację Ruskim, albo znaleźli metodę, żeby nam się włamać do poczty elektro­nicznej - mruknął szef. - Bo idę o zakład, że tylko my wiedzieliśmy o inżynierze Rychnowskim.

- Sprawdzaliśmy adresy krewnych Skłodowskiej - burknął agent.

Popatrzyliśmy na siebie z szefem. Jego twarz naraz rozpromieniła się w uśmiechu.

- Że też na to nie wpadłem! Od tego trzeba było zacząć... - i pogrążył się w głębokiej zadumie.

- Sąsiad, tu nic nie ma - usłyszeliśmy tubalny głos olbrzyma.

- Trudno, Sumo, nie pójdziemy dziś spać. Musimy sprawdzić jeszcze twoje mieszkanie...

Zrobiło się zupełnie ciemno. Ile godzin mogliśmy być w niewoli? Gdy weszliśmy do kamienicy, była czternasta. Teraz dochodziła północ... Z jednej z wyrwanych desek sterczał gwóźdź z pękniętym łebkiem. Jego ostra krawędź lśniła w blasku księżyca. Podczołgałem się i zacząłem pocierać o niego sznur. Francuzka w garsonce próbowała przetrzeć swoje więzy o lastrykowy parapet, szło jej jednak nieszczególnie. Pękł jeden splot. Rumor, huk pękających desek, trzaski odrywanego tynku z sąsied­niego mieszkania świadczyły o tym, że Sumo i jego kompan nadal ryją w ścianach i podłodze szukając urojonego skarbu. A może? Może jednak nie takiego urojonego. Inżynier mieszkał w tym domu. Jeśli to on budo­wał maszynę wedle pomysłu Einsteina, to niewykluczone, że gdzieś tu był ukryty ten przeklęty zeszyt.

Szpiedzy jęczeli cicho. Połamane kości musiały dawać im się we zna­ki. Nie było mi ich jednak ani trochę żal. Świtało, gdy wreszcie uwolni­łem ręce. Wstałem i podkradłem się do drzwi. Niechluj i Sumo nadal pra­cowali w pocie czoła. Ech, ta gorączka złota... Kawałkiem ceramicznego kafla przepiłowałem więzy pana Tomasza.

- A wy tu sobie grzecznie poczekacie na policję - warknąłem do cią­gle związanych wrogów. Wyszliśmy razem.

Nie przewidziałem jednego.

- Oni uciekają!!! - wydarła się Francuzka.

- A to małpa! - burknął pan Tomasz.

Wyciągnąłem z drzwi klucz. Wybiegliśmy na korytarz. Zamknąłem je na wszystkie zamki.

- Chodu! - ponaglał mnie zwierzchnik. W tym momencie rozległ się ponury huk, a wiekowy tynk wokół framugi popękał. Zrozumiałem, że to Sumo rąbnął w drzwi całym ciężarem ciała.

- Solidna ciesiołka - wydyszał szef, gdy wybiegliśmy na ulicę. - Do­kąd teraz? Zaraz wyleci przez swoje mieszkanie...

- Do sklepu...

Wpadliśmy do spożywczego. Dali nam telefon i dwie minuty później przed bramą zaparkowały dwa radiowozy. Wyjaśniliśmy pospiesznie, co nam się przytrafiło. Podkomisarz spojrzał na nas z powątpiewaniem.

- Opowieść panów niezbyt jest wiarogodna, ale sprawdzimy to - mruknął.

Na czele kilku policjantów ruszyliśmy na górę.

- Sumo jest bardzo trudny do poskromienia - wyjaśniałem wdrapując się po schodach. - Paralizator elektryczny ledwo czuje, gaz obezwładniają­cy się go nie ima...

- Weźmiemy to pod uwagę - w głosie policjanta zabrzmiało powąt­piewanie.

Stanęliśmy przed drzwiami. Czy nasi wrogowie byli tam jeszcze? Chyba tak.

- Wy dwaj pilnujcie tutaj - dowódca wskazał policjantom drzwi są­siedniego lokalu.

Otworzyłem drzwi zabranym kluczem. Policjanci wpadli do środka. Ja wszedłem za nimi. Szpiedzy siedzieli nadal w kuchni, podkomisarz gestem nakazał im, żeby byli cicho. Drugi pokój, ten z dziurą w ścianie. Dowódca zajrzał do pomieszczenia obok

- Puste - szepnął.

Przeskoczyliśmy do mieszkania osiłka. Sumo i niechluj pracowali w ostatnim pokoju. Sześciu policjantów, w tym trzech z bronią na wierz­chu, wparowało do wnętrza.

- Stać, jesteście aresztowani! - huknął dowódca.

Niechluj na ich widok otworzył gębę prezentując pożółkłe od nikoty­ny zęby. Sumo nie wahał się ani chwili. Skoczył na okno i jak wieloryb rozbijając taflę szyby, runął w dół, w studnię podwórza. Rozległ się po­tworny rumor. Podbiegłem do parapetu i wyjrzałem, obok mnie patrzyli jeszcze dwaj policjanci. Olbrzym gruchnął na dach komórki stojącej pod ścianą. Wyłamał w nim ogromną dziurę. Leżał teraz w środku, na war­stwie jakichś połamanych gratów.

- Nie żyje - stwierdził dowódca. - Czwarte piętro, szesnaście, może osiemnaście metrów...

W tej chwili z dołu dobiegł nas jęk. Spojrzeliśmy. Osiłek poruszył niezdarnie rękami i nogami.

- Agonia - wyjaśnił drugi z policjant.

Domniemany nieboszczyk wstał z trudem i rozejrzał się. Spojrzał w górę i pogroził nam pięścią, następnie kopem wywalił drzwi komórki i dziarskim kłusem zwiał przez podwórze, do bramy wychodzącej gdzieś na uliczkę zatylną...

- A niech mnie... - powiedział policjant. - Chciałbym mieć takich podkomendnych.

A potem wyjął radiotelefon i zadzwonił po posiłki. Trzeba było zabez­pieczyć miejsce zajścia, przetransportować i przesłuchać zatrzymanych... Nas też zaproszono na komendę. Musieliśmy złożyć zeznania...


***

Zatrzymaliśmy się w niewielkim hotelu „Monopol”. Trzeba było odespać zarwaną noc i poranne przesłuchania w komendzie. Wszyscy szpie­dzy „szli w zaparte” twierdząc, że wpadli zupełnie przypadkiem w pułap­kę. Wszyscy też domagali się sprowadzenia swoich konsulów. Gdy opusz­czaliśmy posterunek, trwały akurat dyplomatyczne przepychanki.

- Zastanawiam się nad pewnym problemem - powiedziałem już pra­wie zasypiając.

- Cóż takiego cię gryzie? - zainteresował się życzliwie mój zwierzch­nik.

- Jak dotarli do tego mieszkania? Jeden wspomniał, że szukali krew­nych Skłodowskiej.

- Nic ci nie mówi nazwisko Dłuscy? - zapytał.

- Nie wiem. Brzmi jakby znajomo.

- Bronisława Dłuska była siostrą Skłodowskiej. Prowadziła szeroką działalność filantropijną utrzymując punkty profilaktyki antygruźliczej i sanatoria dla ubogich pacjentów.

- A Rychnowski używał swoich promieni do leczenia gruźlicy - rzu­ciłem odkrywczo.

- Owszem. A przynajmniej próbował. Sądzę, że był po prostu krew­nym szwagra Marii. W dodatku mieli podobne zainteresowania... Gruźli­ca była wówczas przyczyną tysięcy zgonów rocznie... Ogromne nadzieje wiązano z radem. Przypuszczano, że będzie pomagał nie tylko na nowo­twory, ale też na inne „choroby piersiowe”. Rychnowski, jeden z pionie­rów badań fal elektromagnetycznych i promieniowania, spokrewniony z ludźmi stawiającymi sobie za cel życia walkę z podstępną zarazą i Insty­tut Radowy... Wszystko się ładnie zamyka w jedną całość.

- Tylko czy Rychnowski mógł mieć cokolwiek wspólnego z notesem Einsteina i wzorami stworzenia lub też, jak mówi Marek, unitarną teorią pola?

- Rychnowski jeszcze jako młody człowiek obalił teorię Newtona... - przypomniał mi szef. - Teorię, która dziś w zasadzie dopiero zaczyna być kwestionowana. Jeśli miał rację, musiał być znakomitym matematykiem.

- Gdyby był znakomitym matematykiem, to sądzę, że zaprzyjaźniłby się ze Stefanem Banachem i jego kumplami przesiadującymi w kawiarni „Szkockiej” we Lwowie.

- A jesteś pewien, że się nie znali?

- Faktycznie. Uczniowie Banacha pracowali przy projekcie Alamo, czyli budowie amerykańskiej broni atomowej...

- Które to prace zainicjował Einstein... A pionierką badań nad pro­mieniotwórczością i rozpadem pierwiastków była...

- Maria Skłodowska Curie - dopowiedziałem.

- Cóż, za dużo tych tropów, aby był to zbieg okoliczności... - stwier­dził szef.

- Sumo i jego sąsiad przeryli oba mieszkania dokumentnie. Teore­tycznie można by poszukać na strychach.

- Tylko że strychy od lat sześćdziesiątych są puste, nie wolno groma­dzie na nich żadnych rupieci i bardzo skrupulatnie tego przestrzegano. A zatem i my nic nie znajdziemy. Zastanawiam się, czy ci wszyscy wybit­ni wywiadowcy przysłani przez obce wywiady wiedzą o jeszcze jednej możliwości.

- Jakiej? - zaciekawiłem się.

- W Zakopanem mieścił się pensjonat Dłuskiej - małe prywatne sana­torium przeciwgruźlicze. Myślę, że warto się tam rozejrzeć. Wprawdzie prawdopodobieństwo natrafienia na jakiś ślad jest znikome, ale chyba nie możemy tego zaniedbać. Trudno. Chodźmy spać, a jutro skoro świt w drogę...

Wystarczyło, że zamknąłem oczy i z miejsca odpłynąłem w objęcia Morfeusza.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


PENSJONAT Z ZAKOPANEM • DO SZCZAWNICY • OSTATNIE TROPY • POTYCZKA Z ŻULAMI



Rano podjechaliśmy do komendy pogadać jeszcze chwilę z podkomisarzem. Przyjął nas z wyjątkowo kwaśną miną.

- No, podstawili mi panowie nogę - pokiwał głową. - Musiałem wy­puścić całą tę bandę...

- Jak to? - zdumiałem się.

- Niestety. Francuzi podróżowali po naszym kraju na paszportach dy­plomatycznych. Ledwo panowie wyszli, miałem tu wizytę komisarza do spraw współpracy policji naszej i unijnej... W sprawie pozostałych inter­weniował izraelski konsul. Okazało się, że to pracownicy techniczni am­basady. Wpłacił za nich kaucję i też nie mogliśmy ich zatrzymać.

- To mamy problem - westchnąłem.

- Właściciela mieszkania też trzeba będzie zwolnić - kontynuował. - Wszyscy byliście intruzami, miał prawo się bronić i poszczuć na was tego olbrzyma...

- A Sumo nie udało się złapać... - mruknąłem. - Bo pewnie by odpo­wiadał za tę złamaną rękę...

- Co dziwne, poszkodowany nie złożył skargi. Twierdzi, że rękę sam sobie uszkodził... Wyglądało na to, że chcą jak najszybciej się stąd urwać. Unikali wszystkiego, co mogłoby wymagać wydłużenia procedur...

Szef spojrzał na zegarek.

- Kiedy ich wypuściliście?

- Godzinę temu...

Zasępił się.

- Dranie są już w drodze do Zakopanego - westchnął. - I na nas czas. W drogę. Mają godzinę przewagi.

Zapakowaliśmy się do jeepa i ruszyliśmy na południe.


***

Zakopianka nie jest dobrym miejscem do urządzania wyścigów, jed­nak jechałem tak szybko, jak tylko pozwalał mi rozsądek...

- Gruźlica... - mruknąłem. - Na szczęście dziś jest chyba uleczalna. Zresztą to dziewiętnastowieczna choroba...

- I tak, i nie - powiedział pan Tomasz. - Pojawiają się nowe szczepy odporne na znane antybiotyki. Faktycznie, pod koniec XIX wieku choro­wała na nią prawie jedna piąta populacji, a spora jej część była zarażona prątkami Kocha... W dodatku nie znano skutecznych leków. Czasem zmia­na klimatu w połączeniu z dobrym odżywianiem mobilizowała organizm do walki i układ immunologiczny radził sobie z zakażeniem... Dlatego pierwszymi gośćmi w Zakopanem byli właśnie chorzy na gruźlicę. Wy­najmowali pokoje, pili żętycę i jedli owcze sery. To pozwalało im czasem wyzdrowieć, częściej tylko hamowało rozwój choroby... Utwory literac­kie z okresu romantyzmu mają w sobie tyle szaleństwa, bohaterowie są gwałtowni i niepohamowani w swych czynach, a u podłoża leży gruźlica, ciągła gorączka i stan nerwowego podniecenia artystów... Poza tym nie jest to choroba, którą udało się opanować. Choruje na nią coraz więcej studentów, bezdomni, ludzie na wsi... Grozi nam wręcz epidemia.

Byliśmy już w pobliżu Poronina, gdy spostrzegliśmy pierwszy ślad naszych wrogów. W rowie koło szosy leżał szary renault. Wystrzeliły w nim obie poduszki powietrzne. Obok stał policyjny radiowóz. Dostrze­głem też „naszych” Francuzów, którzy składali chyba wyjaśnienia.

Wyminąłem ich i przyspieszyłem.

- Cały bok pokiereszowany - rzucił szef. - Widocznie jechali napie­rając na siebie burtami, aż tym drugim udało się zepchnąć ich z szosy...

- Wie pan dokładnie, gdzie jest to sanatorium? - zapytałem.

Pan Tomasz studiował przewodnik po Zakopanem.

- Mniej więcej - powiedział. - Strasznie dawno tu nie byłem... Bę­dzie ze dwadzieścia lat...

Zakręciliśmy w lewo. Stare drewniane wille, pamiętające początek XX wieku... Pensjonaty, które widziały słynnych wczasowiczów tamtej epoki. Bywali tu: Stanisław Wyspiański, Stefan Żeromski, Kazimierz Prze­rwa-Tetmajer, Jerzy Żuławski...

Sezon w Zakopanem trwa w zasadzie cały rok, jednak tygodnie, gdy kończy się złota polska jesień, a jeszcze nie zaczęła zima, to czas, kiedy liczba gości drastycznie spada.

- To chyba będzie tutaj - szef patrzył na mapę... Może się mylę, ale...

Wjechaliśmy w wąską uliczkę. Gdzieś z daleka dobiegł naszych uszu charakterystyczny odgłos. Ktoś wygarnął serię z pistoletu maszynowego.

- Jasny gwint - mruknąłem przyspieszając.

Zaraz zatrzymała nas policyjna blokada. Zaparkowałem na poboczu i wysiedliśmy. Kilka radiowozów barykadowało ulicę. Dalej było widać stojący w ogrodzie pensjonat. Dwaj policjanci ukryci za wysoką podmu­rówką widać czekali okazji, żeby skoczyć do środka.

- Poddajcie się - powiedział dowódca przez megafon. - Wychodzić z rękami podniesionymi do góry. To jest absolutnie ostatnie ostrzeżenie.

W odpowiedzi ktoś znowu wypruł przez okno serię w ciemne jesienne niebo. Podszedłem do dowodzącego akcją. Wyjaśniłem mu, kim jesteśmy, co nas sprowadza i dałem numer telefonu do podkomisarza z Krakowa.

- I co robimy? - zapytał pan Tomasz, gdy wróciłem do niego.

- Na razie nic. Trwa oblężenie. O, nawet sępy przyjechały - z niechęcią popatrzyłem na wóz transmisyjny lokalnej telewizji. - Wezwą nas, jak z nimi skończą - dodałem. - Zaraz powinni się poddać, mają tylko jedne­go zakładnika, a wokoło ze trzydziestu policjantów. W drodze są już antyterroryści z Krakowa.

- To może chodźmy się przejść - zaproponował. - Nic tu po nas, niech sobie radzą z problemem po swojemu...

Ruszyliśmy. Opodal pensjonatu płynęła rzeczka. Teraz po deszczach gwałtownie przybrała, a jej woda zrobiła się nieco mętna. Chyba zanosiło się na deszcz.

- Tylko ich wykurzą, to przeczeszmy budynek - powiedziałem. - A potem wracamy do Warszawy...

- Nie do Warszawy, ale do Otwocka - uśmiechnął się. - Tam był jesz­cze jeden pensjonat Dłuskich.

Wróciliśmy pod budynek akurat w chwili, gdy policjanci wyprowa­dzali naszych wrogów skutych kajdankami. Widać poszli po rozum do głowy...

- Potworna determinacja - mruknąłem. - Nie byli w stanie wymyślić nic ciekawszego, tylko wleźli, sterroryzowali obsługę i zaczęli szukać...

- Determinacja często jest objawem skrajnej rozpaczy - powiedział pan Tomasz. - Jakby czuli, że już przegrali. To pewnie ich ostatni trop... I zdają sobie sprawę, że nienajlepszy.

- A my?

- Co my? - spojrzał na mnie zaskoczony.

- Czy my mamy jeszcze jakieś obiecujące tropy poza Otwockiem? To znaczy, czy nasze mogą kryć rozwiązanie?

- Nie wiem. Ale ważne, żeby nie zaniedbać niczego.

Weszliśmy do budynku razem z ekipą policjantów zabezpieczających ślady. Przydzielono nam milkliwego funkcjonariusza, który miał dopilno­wać, żebyśmy nie zatarli jakiegoś istotnego tropu. Zaraz też przyszedł jeden z pracowników. Jeszcze kilkanaście minut temu, zanim agenci Mosadu poddali się, był zakładnikiem i ciągle wyglądał na zdrowo przestra­szonego. Przedstawiliśmy się.

- Jestem tu zastępcą kierownika - wyjaśnił.

- Szukamy brązowego notatnika, będącego własnością Alberta Ein­steina - powiedział pan Tomasz okazując legitymację.

- Nie mam pojęcia - wzruszył bezradnie ramionami. - Tamci wariaci też o to pytali... Chodźmy do biblioteki.

Poszliśmy. Nieduże pomieszczenie było pełne książek stojących kar­nie na półkach, dwie oszklone szafy wypełniały tomiska liczące sobie zapewne kilkadziesiąt lat, oprawione w skórę. Ładnie kiedyś wydawano.

- Tu mamy trochę rękopisów - wskazał szafkę - głównie księgi pa­miątkowe z wpisami naszych pacjentów z początków XX wieku...

Otworzył przeszklone drzwiczki.

- Żadnego brązowego notesu...

- A to? - wyjąłem niedużą książeczkę oprawioną w skórę.

- A niech mnie - mruknął szef patrzący mi przez ramię. Kilkanaście broszurek wydanych przez inżyniera Rychnowskiego, współoprawnych...

- To pamiątka po takim szalonym wynalazcy, który próbował pacjen­tów czymś napromieniowywać - wyjaśnił. - Na strychu stoi jeszcze jakaś dziwaczna maszyneria do tego służąca...

- Możemy ją zobaczyć?

- Jasne...

Wdrapaliśmy się na piętro, a potem po drabinie na strych pensjonatu.

- Liczyłem, że będzie tu trochę pudeł do przegrzebania - szef rozej­rzał się rozczarowany.

- Gdzie tam - wyjaśnił kierownik. - Przepisy przeciwpożarowe...

Czyli dobrze się domyślaliśmy...

- Poza tym wie pan, to sanatorium dla gruźlików, wszystkie śmieci pali się natychmiast. Dawniej niszczono co jakiś czas także stare meble...

Maszyna Rychnowskiego, bardzo podobna do wraka znalezionego przez nas w piwnicy we Lwowie... I podobnie od dawna unieruchomiona przez korozję...

- Muzeum Techniki powinno to zabezpieczyć - zauważył szef.

- Z przyjemnością oddamy. Ot, stało sobie tutaj, ale w zasadzie do niczego nam niepotrzebne - powiedział kierownik. - Nie jesteśmy pla­cówką naukową, a już zwłaszcza nie zajmowalibyśmy się historią techniki.

- Jak wygląda wyposażenie pokoi? - zagadnąłem.

- Wszystko nowe. Najstarsze meble mamy w saloniku, ale notes, któ­rego panowie szukają nie mógł być schowany na przykład pod tapicerką kanapy, bo co kilka lat się wymienia...

- Zamurowane schowki?

- Kilka lat temu był remont, zdarliśmy wszystkie tynki, bo odłaziły płatami. W paru pomieszczeniach była wymieniana konstrukcja stropów...

- Czyli nic tu po nas - szef zwrócił się do milczącego policjanta.

Ten kiwnął głową, przyznając nam rację.

Opuściliśmy budynek.

- Sądzi pan, że notes przetrwałby tyle lat wciśnięty gdzieś za szafę? - zapytałem.

- Wiesz, Pawełku, Zakopane to dziwne miejsce. Pamiętam, jak w la­tach osiemdziesiątych dokonano tu dość wstrząsającego odkrycia. Mia­nowicie w budynku muzeum był gabinet Kornela Makuszyńskiego. Po­stanowiono zrobić tam generalne porządki i odsunięto od ściany kanapę. Odsunięto ją po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat i co zza niej wydobyto? Rękopis książeczki dla dzieci „Za króla Piasta Polska wyrasta”, ilustro­wany, nieznany do tej pory nawet ze wzmianek. Nikt nie wiedział, że coś takiego istniało. Znalazcy nieźle się zszokowali.

- Faktycznie ciekawe - powiedziałem. - I co się z tym stało?

- Jakiś rok później ukazało się drukiem. Dlatego zapytałem o umeblo­wanie. Ale skoro był tu totalny remont i przemeblowania, to nie mamy czego szukać w tym sanatorium.

- A zatem Otwock?

- Nie, Pawle. Szczawnica.

- Szczawnica? - zdumiałem się. - Dlaczego Szczawnica?

- Siostra Marii, Helena, wyszła za mąż za innego lekarza i propagato­ra wczasów zdrowotnych Jana Szalaya.

Spojrzałem na szefa zdumiony.

- Nie da się oczywiście wykluczyć, że i tam byli przed nami nasi kon­kurenci, ale kto wie?

- A zatem w drogę.


***

Trasa prowadząca przez Spisz i brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego jest bardzo urokliwa... Zalesione góry, gdzie spomiędzy drzew co i rusz bły­ska biała wapienna skała... Wreszcie Krościenko i odcinek szosy biegną­cej wzdłuż potoku Grajcarek. Szczawnica, osada położona w rozległej dolinie pomiędzy górami... Od przeszło stu lat miejsce, gdzie chętnie przybywają ludzie pragnący podleczyć nadwątlone zdrowie wodami mineral­nymi z kilku miejscowych ujęć.

- Ładny park - mruknąłem zezując na lewo.

Pomiędzy drzewami było widać drewnianą altanę.

- Faktycznie - powiedział pan Tomasz. - Założono go dla kuracjuszy, drugi jest wyżej, bliżej dawnego centrum miasta... Ale nas interesuje to - wskazał drewniany budynek starego pensjonatu stojący na skraju parku.

- Willa „Marta” - odczytałem z tabliczki.

- Właśnie. Tu kiedyś mieszkał nasz drogi doktor ze swoją żoną. Być może Maria Skłodowska i jej siostra bywały tu czasem w trakcie swoich pobytów w kraju... A zatem do ataku.

Zaparkowaliśmy samochód na podjeździe i weszliśmy do środka. Re­cepcja, miła blondyneczka za ladą. Poprosiliśmy o spotkanie z kierowni­kiem pensjonatu. Zaraz też przydreptał starszy mężczyzna.

- Brązowy notes - mruknął patrząc na legitymacje. - Już o to pytała taka miła para Francuzów.

- Dziewczyna w garsonce i mężczyzna z lekko naderwanym uchem? - upewniłem się.

- Właśnie. Niestety, musiałem ich rozczarować. Były właściciel, gdy go stąd wyrzucali w latach pięćdziesiątych, zabrał księgozbiór i karty cho­rób pacjentów. Jeśli coś było, to przepadło.

- Może i nie przepadło - zauważyłem. - Jak możemy go odnaleźć? Ma pan może jego adres albo jakieś namiary pozwalające go zlokalizować?

- Sądzę, że od dawna nie żyje. Mówiło się dużo o reprywatyzacji, więc uważam, że gdyby żył, upominałby się o swój pensjonat...

- Nie wie pan, gdzie tu można zanocować? - szef spojrzał na zegarek. - Za późno, żeby wracać do Warszawy...

- A choćby u mnie. Martwy sezon, mam pięć pokoi na piętrze.

Dostaliśmy ładny pokój z pięknym kaflowym piecem. Blondyneczka zaraz nam w nim napaliła.

- Wyskoczymy jeszcze w jedno miejsce, skoro już tu jesteśmy - pole­cił szef.

Pojechaliśmy. Muzeum regionalne leży w centrum miasteczka. Jest niewielkie, ale ma ciekawą ekspozycję. Dawno temu w Szczawnicy domy oznaczano nie numerami, ale malowanymi na desce obrazami. Był dom pod aniołem”, „pod rybą i wiele innych... Stare tablice pieczołowicie zebrano i zakonserwowano. W pobliskich górach mieszkał jeden z ostat­nich polskich pustelników. W muzeum znajdują się pamiątki pochodzące z jego samotni. Z pokładów geologicznych wydobyto zwęglone szyszki i muszelki... Nie mieliśmy jednak czasu, aby dokładnie zwiedzić ekspo­zycję... Muzeum zamykano za dwadzieścia minut, zresztą prawdziwy cud, że poza sezonem było w ogóle czynne... Odszukaliśmy kustosza.

- Brązowy notes? - zdziwił się. - Nie, nic takiego nie mamy. Ow­szem, jest trochę zapisków doktora Szalaya, nawet jakieś dzienniki, ale wszystko w brulionach z tekturowymi okładkami... Zresztą pytali o to przed wami trzej Żydzi.

- Skąd pan wie, że Żydzi? - zdumiałem się.

- Nosy mieli strasznie garbate, karnację oliwkową, a po polsku mówi­li świetnie, więc nie byli to Arabowie - uśmiechnął się lekko. - I jeden miał na nosie druciane okulary.

- Mosad namierzył to miejsce przed nami - posmutniał szef. - Czyli znowu pudło...

- W sumie lepiej, że pudło, niż gdyby mieli położyć na tym łapę - zauważyłem.

- Też racja.

Pożegnaliśmy się.

- Dokąd teraz? - zapytałem.

- Pojedziemy do kamieniołomu - polecił.

Zdziwiłem się trochę, ale posłusznie ruszyłem. Szosa ze Szczawnicy na północ biegnie u stóp góry Bryjarki, zbudowanej z szarych gnejsów. Przed kilkudziesięciu laty jej północny stok stał się miejscem eksploatacji cennego kamienia. Po kamieniołomie pozostało wielkie urwisko oraz ogromna ilość skalnych odłamków u jego stóp. Zaparkowałem. Opodal jakiś góral wybierał sobie odpowiednie odłupki i z wysiłkiem pakował je na zdezelowaną przyczepę. Wymieniliśmy pozdrowienia. Pan Samocho­dzik dłuższą chwilę chodził z wzrokiem wbitym w ziemię, po czym pod­niósł kawałek żółtego kamienia.

- I co o tym powiesz? - podał mi go.

Obejrzałem, wyjąłem z kieszeni nóż i delikatnie zarysowałem.

- Steatyt albo podobna skała... W Chinach jest nazywany pagodytem.

- Słusznie. To jedno z dwóch miejsc w kraju, gdzie występuje. Po wypolerowaniu jest bardzo ładny. W Chinach robiono z niego posążki...

Długo szukaliśmy odłamków kamienia i zebraliśmy ich całkiem spo­ro, dobry kilogram. Nim wróciliśmy do willi, zapadł wczesny jesienny zmrok.


***

Żal był opuszczać góry, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Pędziłem na północ szosą na Warszawę. Pan Tomasz stukał coś w zadumie na laptopie. Podłączył telefon, rozsyłał widocznie na różne strony meile lub SMS-y, wydawał polecenia, sprawdzał informacje...

- Kojarzysz czasopismo „Analepta”? - zapytał.

- Niestety nie - pokręciłem głową. - A cóż to takiego?

- Kwartalnik Instytutu Historii Techniki - odparł. - Właśnie mi poda­li ciekawą informację. Ale najpierw Otwock.

- Zna pan adres tego sanatorium Dłuskich? - zainteresowałem się.

- Owszem, to już mi sprawdził przyjaciel... Ale ten pensjonat padł dziesięć lat temu.

- Zdaje się, że Otwock ogólnie podupada - zauważyłem. - Szpitale redukują liczbę pacjentów.

- No i od dawna nie uważa się Otwocka za miejscowość wypoczyn­kową - dodał. - Choć sanatoria tam jeszcze jakoś funkcjonują... Ale złote czasy, gdy było to modne letnisko dla warszawiaków, faktycznie przemi­nęły.

Wreszcie dojechaliśmy do Góry Kalwarii i przeprawiliśmy się na drugą stronę Wisły. Pensjonat Dłuskich mieścił się w starym, wysokopiennym, sosnowym lesie. Wokoło rozciągały się wille, podobne trochę do tych w Szczawnicy, wzniesione z pociemniałego ze starości drewna. Zapadają­ce się lekko dachy, obłażąca z elewacji farba, zardzewiała siatka ogro­dzeń, wszystko to świadczyło o wieloletnim zaniedbaniu. Chwasty w ogród­kach, nie uprzątnięte liście...

Pensjonat stał przed nami jak okręt widmo. Polowa budynku była stra­wiona przez pożar, to co ocalało przechyliło się w lewo. Dach straszył dziurami. Było widać, że od dawna nikt tu nie zagląda. Przeszliśmy przez otwartą, zardzewiałą furtkę. Drzwi wejściowe były zamknięte, ale przez wypaloną część z łatwością weszliśmy do środka. Ktoś nas ubiegł. Wszyst­kie piece rozbito w drzazgi, meble, a raczej ich smętne resztki, odsunięto od ścian. W wielu miejscach w podłodze ziały idealnie okrągłe otwory.

- Przynieśli sobie agregat i potężną wiertarkę - zauważyłem.

- Sądzisz, że...

- Dziurawili dechy i pewnie zaglądali specjalnymi wziernikami, czy czegoś nie znajdą pod spodem... Użyli echosondy, by sprawdzić ściany i podkuli we wszystkich miejscach, gdzie słychać było echo. - wskazałem odbite tynki i wyglądające spod nich stare, zjedzone przez korniki belki.

- Trochę czasu upłynęło...

- Byli tu jakieś trzy, może cztery dni temu - oceniłem zniszczenia.

- Zajrzymy jeszcze na strych - zadecydował.

Weszliśmy na piętro po bardzo skrzypiących schodach. Przez dziury w miejscu okien swobodnie hulał wiatr. Na ścianie ktoś wymalował na­pis: Strzeżcie się istoty bez duszy

- Sekta religijna tu buszowała? - zdziwiłem się.

- Wstrząsające - mruknął szef.

- Brr... - przeleciał mnie dreszcz. - Pospieszmy, się bo zdaje się nie­długo zapadnie zmierzch...

Znalazłem klapę prowadzącą na strych, nie mieliśmy jednak drabiny. Przyniosłem mocno spaczony stół, a potem na nim ustawiłem zwichrowa­ne krzesło. Podciągnąłem się na rękach i wywindowałem na dechy.

- I jak tam? - zapytał szef.

Na strychu było zimno, ale nie należy się dziwić, jedną ścianą otwie­rał się na pogorzelisko drugiego skrzydła.

- Trochę jakichś szpargałów - zameldowałem. - Meble z płyty... Za­raz sprawdzę.

Połaziłem otwierając szafki, ale nie było w nich nic interesującego. Znalazłem strzęp gazety z 1985 roku... Opuszczenie strychu było znacz­nie trudniejsze: krzesło połamało mi się pod nogami, ale na szczęście stół, na który się zwaliłem, wytrzymał...

- Mamy gości - mruknął szef patrząc przez okno. Wyjrzałem ostrożnie.

W stronę budynku maszerowało kilkunastu dresiarzy niosących flasz­ki taniego wina.

- Też sobie znaleźli czas i miejsce na balangę... - parsknąłem.

- Czas odpowiedni, a i miejsce niezłe. Gdybym był menelem lub łobu­zem, nie szukałbym niczego innego...

Rozłożyli się akurat w przejściu piętro niżej.

- Co robimy? - szepnął szef.

- Mam pistolet gazowy, ale nie chcę draki. Na górę nie będzie im się chciało włazić, więc jesteśmy bezpieczni... Schleją się i albo zasną, albo sobie pójdą... Poczekajmy chwilę...

Szpara w podłodze pozwoliła nam obserwować, co dzieje się na dole. Rozłożyli się faktycznie na piknik, mieli kilka jednorazowych grilli, kilka zniczy cmentarnych jako oświetlenie i sporo wina. Rozpalili sobie grille na podłodze i zaczęli balangować. Z magnetofonu popłynęły skoczne dźwięki disco polo.

Nieoczekiwanie zatrzeszczała podłoga. Spojrzeliśmy na dół zacieka­wieni. W progu zrujnowanego pomieszczenia stanęła Francuzka w gar­sonce i jej towarzysz.

- A wy tu czego? - zapytał największy dresiarz. - To nasza meta!

- Szukamy brązowego notatnika w skórzanej oprawie - usłyszałem głos dziewczyny. - Prawdopodobnie został ukryty w tym budynku. Kończ­cie bal i poszukacie z nami. Jak znajdziecie, dostaniecie tysiąc euro.

- O... - mruknął dresiarz wstając. - Słyszycie? Jelenie forsę mają...

Ruszył na nią jak lokomotywa.

- Chyba nie obędzie się bez mojej pomocy - mruknąłem.

Francuzka skoczyła do przodu jak pantera. Dresiarz nie zdążył zrobić nic. Zatrzymała go celnym kopem miedzy nogi, poprawiła drugą stopą w szczękę. Siedmiu jego kompanów poderwało się z miejsc. Jej towa­rzysz magicznym ruchem wyjął spod płaszcza pistolet maszynowy i wypruł serię w sufit.

Nie wiedział, że leżymy mu niemal dokładnie nad głową. Chyba ni­gdy w życiu nie byłem tak bliski śmierci. Drzazgi z połamanych kulami desek zawirowały wokół nas. Jakiś pocisk przeleciał mi tak blisko ramie­nia, że poczułem falę balistyczną rozcinanego powietrza. To tylko na fil­mach drewniany stół uchroni bohatera przed kulami...

- Chcieliśmy po dobroci - powiedział Francuz - ale nie chcieliście, to macie pecha. Poszukacie za darmo, a jak nie znajdziecie, rozwalimy was wszystkich...

- Nie jest pan ranny? - zapytałem z niepokojem szefa.

- Nie, ale... - zaczął i nie dokończył.

Nadwątlona strzałami podłoga pękła i zapadła się do pokoju piętro niżej. Wylądował na dwóch zaskoczonych osiłkach. Chcąc nie chcąc, zeskoczyłem w dziurę w ślad za nim.

- Co za miłe spotkanie - warknęła dziewczyna. - Panowie muzealnicy, jak widzę...

- Trochę się spóźniliście - powiedziałem. - I my niestety też. Ktoś już spenetrował ten pensjonat.

Twarz jej się wydłużyła.

- Cholerne Ruski - parsknęła. - A może by tak zagonić ich do przeko­pania terenu wokoło budynku? - zaproponowała po francusku swojemu towarzyszowi.

Zamyślił się na chwilę.

- E, nie warto - rzekł wreszcie. - I tak nie mamy łopat. Chyba pora się wycofać... Dobra - zwrócił się po polsku do osiłków - nie będziemy wam przeszkadzać w dyskotece... Wynosimy się.

Wyszliśmy ze zrujnowanego pensjonatu. Dresiarze, mimo zaskocze­nia naszym wtargnięciem, otrząsnęli się szybko; gdy dochodziliśmy do furtki, znowu włączyli magnetofon.

Rozstaliśmy się ze szpiegami bez pożegnania i zapakowawszy do sa­mochodu, ruszyliśmy do Warszawy. Szef uruchomił laptopa.

- I nic - mruknął...

- Mówił pan o jakimś czasopiśmie - przypomniałem mu.

- Owszem, wyobraź sobie, ukazał się tam rok temu artykuł na temat żarówki Szczepanika...

- Myślałem, że w Europie, przed Edisonem, tylko Jabłoczkow się tym bawił.

- Szczepanik zrobił swoją żarówkę prawie rok wcześniej niż Edison... W artykule była informacja, że użył do niej zbyt słabego napięcia - zale­dwie 50 woltów. Nie miał też włókna wolframowego, inny był opór elek­tryczny. Stwierdził, że świeci, ale za słabo, żeby miało to praktyczne zna­czenie... - zawiesił głos.

- Czytałem o Szczepaniku, ale nie było tam nic na temat jego żarówki.

- Właśnie - mruknął. - W muzeum też o tym nie wiedzą, bo by się pochwalili takim osiągnięciem.

- Artykuł nie może być wymyślony, to przecież poważne pismo na­ukowe.

- Bardzo poważne, połowy artykułów w ogóle nie mogę zrozumieć - zażartował. - Ale faktycznie. Ten, kto to pisał, musiał mieć jakieś rela­cje albo korzystał z nieznanych nam archiwaliów...

- Sprawdzimy to?

- Oczywiście.


***

Odwiozłem pana Tomasza do domu, a sam pojechałem do siebie. Przy­jemnie było po trzydniowej włóczędze wyciągnąć się na własnym łóżku. Nie mogłem jednak zasnąć. Ile razy przymknąłem oczy, widziałem przed sobą wirujące drzazgi i słyszałem w uszach huk serii... Wstałem i zapali­łem światło. Ręce trzęsły mi się jak w febrze. Naprawdę mocno się zdenerwowałem...

Zaparzyłem sobie ziółek uspokajających wedle receptury babci i po­woli napięcie ostatnich godzin opadło. Mogłem wreszcie iść spać...


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


INSTYTUT HISTORII NAUKI • NA KONWENCIE • ANOMALIA GEOMAGNETYCZNA • LICZBA PI RAZ JESZCZE • TAJEM­NICA BRĄZOWEGO NOTESU



Spotkaliśmy się o dziewiątej rano przed Pałacem Staszica. Wewnątrz mieści się siedziba Polskiej Akademii Nauk, a górne piętra zajmuje Insty­tut Historii Nauki - cel naszej wycieczki. Odszukaliśmy niewielki poko­ik, w którym znajduje się redakcja kwartalnika. Kobieta o rubensowskich kształtach, siedząca za biurkiem, rozpromieniła się, gdy się przedstawili­śmy.

- Czym mogę służyć? - zapytała.

- Zaintrygował nas ten artykuł - szef pokazał jej wydruk. - Skąd au­tor wiedział o żarówce? Nie natrafiłem na to w żadnych publikacjach o Szczepaniku...

- Mamy trochę jego notatek - wyjaśniła. - Wprawdzie archiwum wynalazcy hitlerowcy spalili w czasie wojny, ale co nieco ocalało...

- Kim jest ten Witold S.? - zagadnął szef.

- To wnuk po kądzieli wynalazcy - wyjaśniła kobieta. - I dobrze zna historię swojej rodziny.

Wymieniliśmy zaskoczone, ale i rozradowane spojrzenia.

- Możemy dostać jakiś namiar na niego? Adres, cokolwiek...

- Adresu to chyba nie... Ale mogę wam podać numer jego telefonu.

Zapisała nam na kartce. Podziękowaliśmy serdecznie i ruszyliśmy do samochodu.

- No, to do dzieła - mruknął Pan Samochodzik wystukując cyferki numeru. Przez chwilę rozmawiał, potem zanotował adres.

- Niestety, nie ma go w domu - powiedział. - Odebrała żona. Poje­chał organizować konwent miłośników fantastyki w domu kultury na Bródnie.

- A zatem jedźmy - zatarłem ręce.


***

Dom kultury znajdował się nieco w głębi, od ulicy oddzielała go paro­dia parku. Kilka drzew i niewielki parking. Zatrzymałem jeepa. Zaczął siąpić deszcz. Przebiegliśmy pospiesznie do budynku.

- O, miłośnik fantastyki - zidentyfikowałem ochroniarza siedzącego na ławce naprzeciw wejścia.

Facet faktycznie wyglądał jakby spadł z kosmosu. Miał na sobie skó­rzany kubrak, w ręce trzymał malowniczo, ale i groźnie wyglądającą ku­szę, całości stroju dopełniały ciemne okulary.

- Gdzie znajdziemy Witolda? - zagadnąłem.

- Prezesa? Gdzieś na górze - machnął rękaw stronę schodów.

Na piętrze przy kilku stołach pierwsi uczestnicy rozgrywali batalię, suwając figurkami po makietach. Dwaj zakuci w blachy rycerze robili rozgrzewkę, stukając się mieczami. Gość o wyglądzie zawodowego szpie­ga, uzbrojony w wielką spluwę, kroczył korytarzem...

Prezesa znaleźliśmy w niewielkiej kanciapie. Gdy weszliśmy, ode­rwał wzrok od komputera. Jego spojrzenie było pałające, przeszywające, zupełnie jakby odezwała się w nim nagle krew przodka. Twardy, zdecydo­wany człowiek, wizjoner...

- Panowie do mnie?

Przedstawiliśmy się.

- Mamy kilka pytań - powiedział szef, kładąc przed nim zdjęcia z uroczystości otwarcia Instytutu Radowego.

- To mój wuj - stuknął palcem. - Co chcą panowie wiedzieć? - ge­stem zachęcił, żebyśmy usiedli na krzesłach. Zaproponował herbatę.

- Nie wiem, czy orientuje się pan, ale pański krewny znał Marię Skłodowską-Curie...

- Owszem, słyszałem o tym - kiwnął głową.

- Na jej zlecenie zbudo­wał jakieś urządzenie... Jeszcze przed wojną.

Stłumiliśmy podniecenie.

- Urządzenie? - podchwyciłem.

- Nazwał to wiecznym ogniwem elektrycznym.

- Coś jak perpetuum mobile? - zapytał szef. - Wiecznie działający silnik?

- Nie, inaczej - pokręcił głową. - Perpetuum mobile po prostu sobie działa, wykorzystując energię krążącą w zamkniętym układzie. W Argen­tynie taka zabawka funkcjonowała pod kloszem próżniowym przez dwa­dzieścia siedem lat, zanim wreszcie się zatrzymała... Im chodziło o coś więcej. Nowe, uniwersalne źródło energii, które będzie wytwarzać prąd i to w dużych ilościach.

- Zbudował to?

- Tak twierdził. Nie mógł przekazać maszyny Skłodowskiej, bo zmarła, ale przeprowadził próby i gdzieś to puścił w ruch w Warszawie. Wspo­minał, że podłączył jakiś budynek do ogniwa dla sprawdzenia, jak długo będzie działać...

- Wiadomo, gdzie to miało miejsce?

- Niestety, to tylko rodzinna opowieść. Zginął w czasie wojny... Z całego archiwum po dziadku i po wuju zostało tylko trochę niedopalonych kart, które w czterdziestym piątym roku wygrzebaliśmy z gruzów... Nie wiem nawet, czy ta maszyna kiedykolwiek działała. Bo na czym by miała pracować? Skoro robił ją dla Skłodowskiej, to pewnie na radzie, ale jak go zastosować do produkcji elektryczności? - wzruszył ramionami. - Poza tym taki reaktor musiałby dawać promieniowanie jak diabli....

- Jeszcze jedno pytanie - nie wytrzymałem. - Nie macie w swoich zbiorach brązowego zeszytu z notatkami? Oprawionego w brązową skórę?

- Niestety nie... Ale sami rozumiecie, mogło być coś takiego w archi­wum, które poszło z dymem...

Pokiwaliśmy głowami i pożegnawszy się, opuściliśmy konwent.

- A zatem wiemy, że maszyna istniała - odezwał się szef. - Czyli to było możliwe...

- Może Marek będzie mógł nam pomóc? - zastanawiałem się.

- Trzeba wpaść do niego i wypytać.


***

- A zatem posługując się wiedzą zawartą w brązowym notesie, syn Szczepanika zbudował maszynę - powiedział w zadumie Pan Samocho­dzik. - Maszynę będącą wiecznym ogniwem, produkującą elektryczność z niczego...

- Niezupełnie z niczego - zaprotestował Marek. - Z próżni kwanto­wej. A ściślej rzecz biorąc, z wymiarów zwiniętych.

- Bez kosztów, bez rachunku za prąd... - kontynuował szef.

- Koszta będą - wyjaśnił. - Zakłóca się lokalne pole grawitacyjne.

- Ekstra - mruknąłem - przyjmijmy, że maszyna została gdzieś ukry­ta... Gdzieś w Warszawie. Czy są szansę jej odnalezienia?

- Owszem. Jeśli działa, będzie powodować anomalie pola grawitacyj­nego Ziemi. Co za tym idzie, sekundy będą biegły trochę wolniej, kilo­gram będzie ciut cięższy... Zdeformuje się rzeczywistość, a co za tym idzie, na przykład linijki będą krótsze. Mogą też wystąpić problemy zdro­wotne. Związki chemiczne w ciałach ludzi mieszkających w pobliżu mogą zachowywać się trochę inaczej.

- A jeśli maszyna została wyłączona? - zapytał szef.

- Zapomnijcie. Można ją wykryć tylko, że się tak wyrażę, w ruchu. Jeśli nie wiecie, dla kogo Szczepanikowie skonstruowali, a ściślej, gdzie postawili po wykonaniu, bo wiemy, że robili dla Skłodowskiej, to nie znajdziemy tego być może nigdy. Jedynym tropem są anomalie.

- Jaki to ma zasięg? - zaciekawiłem się.

- A skąd mogę wiedzieć? - wytrzeszczył oczy. - Dajcie mi notes Ein­steina, to spróbuję wyliczyć... A i wtedy nie sądzę, żeby to było możliwe. Może metr, może kilometr... I szczerze powiedziawszy, nie wiem, jak to w ogóle funkcjonuje. Jak rozwiązali problem czerpania energii w odpo­wiedniej ilości? Jeśli to budowali, musieli jakoś się zabezpieczyć... Nieograniczone ilości energii natychmiast... Mogli wysadzić planetę w po­wietrze, wystarczyłby jeden błąd.

- Hmm - mruknąłem. - To mamy problem. A zatem musimy poszukać miejsca w Warszawie, gdzie czas biegnie wolniej... Na przykład wziąć setkę dzieciaków, każdemu dać zegarek, puścić ich tyralierą na rowerach przez miasto, a potem sprawdzić, czy czasomierz któregoś nie spóźnia się o dwie lub trzy sekundy?

- Bardzo dobra metoda - pochwalił Marek. - Można też prześledzić karty zgonów Instytutu Onkologii.

- Sądzisz, że tam będzie zwiększone ryzyko występowania nowotwo­rów? - zdumiał się szef.

- Nie wiem. Tak mi się wydaje. Inna fizyka, to także inna chemia. Kto wie, czy nie mato wpływu na istoty żywe... Jest też jeszcze jedna możli­wość. Słyszeliście o pracach na Jukatanie?

- Nie - pokręciłem głową. - Co się tam stało?

- Wiecie, od dziesiątków lat istnieje teoria, że upadek asteroidy pod koniec epoki kredy wykończył dinozaury...

- Słyszeliśmy o tym - kiwnął głową szef.

- A zatem badając domieszki pyłów kosmicznych i irydu w warstwach geologicznych stwierdzono, że w rejonie Ameryki Środkowej jest go dużo więcej. Zmierzono zaburzenia lokalnego pola grawitacyjnego tego obsza­ru i wyszły dość regularne pierścienie. Krater miliony lat temu zniknął pod warstwami nowych skał osadowych, jednak siła uderzenia była tak ogromna, że naruszył nieco tło grawitacyjne w tym obszarze.

- To znaczy, że kilogram w Meksyku jest trochę cięższy? - upewnił się Pan Samochodzik.

- To oczywiście różnica rzędu kilku dziesiątych procenta, ale nowo­czesny sprzęt jest w stanie to wykryć.

- Jakiej średnicy jest ten krater? - zaciekawiłem się.

- Kilkaset kilometrów.

- Czyli badać musieli go z samolotu lub wręcz z satelity - zauważył szef. - W takim razie zapewne można kupić mapy zaburzeń lokalnego ziemskiego pola grawitacyjnego lub zamówić ich wykonanie.

- Owszem... Ale koszta są, z tego co wiem, horrendalne. Poza tym rozdzielczość... Krater ma setki kilometrów średnicy, a tu będzie jeden punkt...

- A można to zrobić jakoś inaczej? - zapytałem.

- Grawimetrem, to takie urządzenie mierzące lokalne spadki pola gra­witacyjnego. Używa się go do szukania podziemnych tuneli i jaskiń. Wie­cie, w pustej przestrzeni fala grawitacyjna rozchodzi się inaczej niż w litej skale. Gdzie oddziaływania są mocniejsze...

-...tam pod powierzchnią znajduje się pustka. Zrozumiałem - mruknął pan Tomasz.

- Ile kosztuje grawimetr? - zapytałem ostrożnie.

- No, taki najprostszy - kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Jęknąłem.

- Ale przecież nie musimy mieć własnego - spojrzał na nas rozbawio­ny. - Jeden jest na wydziale geofizyki Politechniki Warszawskiej. Mam tam znajomości, mogę wypożyczyć na dzień lub dwa...

- Trzeba za wszelką cenę zawęzić teren do przeszukania. Jeśli anoma­lia ma kilka metrów średnicy...

- Albo i kilka centymetrów - dodał Marek.

Walnąłem ze złością ręką w oparcie fotela.

- Mamy odszukać maszynę, o której wiemy tylko tyle, że być może istniała, znaleźć możemy ją tylko, jeśli działa nadal, nie wiemy, w jakim promieniu od niej można ją wykryć i nie wiemy, jaka anomalia wskazuje na jej istnienie. Przecież to niedorzeczne...

- Bywało gorzej - mruknął szef. - Pamiętasz, ile razy uparcie szuka­liśmy różnych przedmiotów mając podobnie nikłe punkty zaczepienia? Tu przynajmniej coś wiemy. Nie jest tego dużo, ale jednak coś. Jakiś ślad, cień szansy... i trzeba ją wykorzystać. Na razie - spojrzał na Marka - należy się zorientować odnośnie map pola grawitacyjnego Ziemi. Po­tem podejmiemy dalsze decyzje.

- Oczywiście, pogrzebię w Internecie - fizyk skłonił głowę.

Wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy.

- Jeśli coś znajdziemy, trzeba będzie na niego uważać powiedział szef. - Wyraźnie aż go skręca z niecierpliwości. A zaraz po powrocie do ministerstwa sami poszukamy map pola grawitacyjnego.

- Sądzi pan...

- Jeśli maszyna faktycznie istnieje, to jest to materiał na Nagrodę Nobla. Albo i parę. I rozwiązanie jego problemów z antygrawitacją...

Wróciliśmy do biura i zaraz uruchomiłem komputer. Pan Samocho­dzik wędrował w zadumie po gabinecie.

- Wiesz - westchnął - mam już dość tej sprawy. Ostatecznie nasze powołanie jest inne... Szukaliśmy wcześniej skarbów, dzieł sztuki, przed­miotów, na które z uwielbieniem patrzyły oczy naszych przodków. A dziś co? Grzebiemy się w jakichś prawach fizyki, żeby znaleźć coś w rodzaju bomby atomowej...

- Niech pan spojrzy na to od innej strony - odparłem przeglądając różne otwarte dokumenty. - Tu też mamy zagadkę, której rozwiązanie tkwi w przeszłości. Tu też obcujemy z wytworami ludzkiego geniuszu.

- Może masz i rację, ale to jednak nie to samo...

- Następnym razem poszukamy czegoś estetycznego - zaproponowa­łem.

- Trzymam cię za słowo - oczy błysnęły znad okularów.

- No, chyba się dogrzebałem - wskazałem na ekran.

Szef spojrzał. Mapa Europy była pokryta, dość nierównomiernie, jaśniejszymi i ciemniejszymi plamami.

- Fascynujące - zauważył z przekąsem. - Możesz to jakoś powiększyć? Kliknąłem myszką i obszar naszego kraju wypełnił mapę. W okolicy Warszawy było widać plamkę wiśniowej barwy. - Anomalia warszawska - odczytałem.

- Powiększ.

Kontur naszego miasta wypełnił ekran. Nieregularna ciemna plama obej­mowała Starówkę i Nowe Miasto. Wybiegały z niej jakby języki na boki. - Co to jest do diabła?!

- Fraktal - mruknąłem.

- Co takiego? - zdumiał się.

- Tak się nazywa takie twory geometryczne; używa się ich do opisy­wania pewnych zjawisk w teorii chaosu i nie tylko. Tam, gdzie nie ma ostrych granic zasięgu zjawiska...

- Boże, nigdy więcej fizyki - jęknął. - Od samego słownictwa mózg się rozpuszcza.

- Oj, proszę nie panikować...

- Bardziej się nie da powiększyć?

- Niestety. Ale skoro ma swoją nazwę, to znaczy, że ktoś tę anomalię badał - mruknąłem. - A nasz drogi przyjaciel powinien o tym wiedzieć, skoro zajmuje się grawitacją.

Spojrzałem na zegarek.

- Jadę na politechnikę. Może uda mi się złapać kogoś od grawitacji... Zabierze się pan ze mną?

- Jeszcze raz słuchać fizycznego bełkotu? - wzdrygnął się. - W życiu. Jedź sam. I jak będziesz referował wyniki, to zrozumiałym dla białego człowieka językiem...

No i pojechałem.


***

Doktor Radziński skończył wykład, studenci opuszczali salę. Staną­łem skromnie w drzwiach.

- Pan do mnie? - obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem.

- Owszem. Paweł Daniec, Ministerstwo Kultury i Sztuki - okazałem legitymację.

Na jego twarzy odbiło się głębokie zaskoczenie.

- Czym mogę służyć? - zapytał.

- Chciałbym porozmawiać na temat warszawskiej anomalii grawita­cyjnej.

- Oczywiście, zapraszam do mnie do gabinetu.

Zasiedliśmy wygodnie w drewnianych fotelach.

- Widzi pan, anomalia warszawska jest niezwykle ciekawym tworem - powiedział takim tonem, jakby prowadził wykład. - Jej badania trwają od piętnastu lat. Za kilka dni przyjedzie do nas ekipa z USA, też chcą to mierzyć. Zupełnie niesamowita rzecz. I chyba ciekawa, skoro zaintereso­wała nawet przedstawiciela Ministerstwa Kultury i Sztuki - uśmiechnął się lekko. - A zatem, młody człowieku, proszę sobie wyobrazić niemal okrągłą plamę o dość rozmytych brzegach... Z wszystkich anomalii gra­witacyjnych żadna nie jest okrągła... Mają charakter stały, nasza pulsuje. Jej moc zwiększa się i słabnie cyklicznie, wieczorami i w zimie jest moc­niejsza, latem i w dzień słabnie... Zobaczy pan zresztą wykres...

Położył przede mną wydruk.

- Jest skorelowana ze słońcem - dodał. - Moc zwiększa się na mniej więcej pół godziny przed jego zachodem. Jest też coś jeszcze i to fascynu­je nas najbardziej. W zimie moc zaczyna rosnąć między szóstą a siódmą rano, niezależnie od tego, o której następuje świt.

- Może jak ludzie włączają światło w mieszkaniach, pole elektroma­gnetyczne wpływa jakoś na aparaturę pomiarową?

- Niewykluczone, choć w zasadzie nie powinno...

Zadumał się, a potem szybko nabazgrał kilka słów na kartce papieru.

- Jak silna jest ta anomalia?

- Prawie trzy procent. Jest najmocniejsza na Ziemi i przy tym naj­mniejsza... Jest jeszcze coś. Przeważnie mamy do czynienia z anomalia­mi, które łączą w sobie oddziaływania grawitacyjne i magnetyczne... Coś takiego jest w rejonach uskoków tektonicznych i ognisk magmy. Ta jest czysta. Żadnych śladów zaburzeń magnetycznych. Tylko grawitacyjne.

- Można zobaczyć dokładny plan tego rejonu?

- Oczywiście...

Mapa. Wspomnienie sprzed zaledwie kilku miesięcy. I już wiedzia­łem wszystko...


***

Wparowałem do biura zadyszany.

- Co tam, mój drogi? - szef spojrzał na mnie znad okularów.

- Szefie, maszyna ciągle działa! - zaraportowałem. - Mam dowody!

- Jakież to dowody?

Streściłem mu rozmowę z doktorem Radzińskim, a potem opowie­działem o spotkaniu ze znajomym nauczycielem... Szef milczał przez chwilę.

- Przydarzyło mi się coś podobnego - powiedział - i też chodzi o ten rejon - streścił mi rozmowę z monterem sprawdzającym licznik.

- A zatem - powiedziałem - to draństwo istnieje...

- Tak, tylko nie wiemy dokładnie, o który dom chodzi, ani gdzie zo­stało ukryte - dodał. - Strych, piwnica, wnęka ścienna... może nawet stoi u kogoś w mieszkaniu...

- Znajdziemy - mruknąłem. - Jutro rano.

- Dziś wieczorem. Musimy zrobić przynajmniej rekonesans - pode­rwał się z krzesła. - Naprzód, Pawle.

Wsiedliśmy do Rosynanta i pojechaliśmy.


***

Nie dotarliśmy na miejsce: ulica była rozkopana. Zaparkowałem je­epa u jej wylotu i dalej ruszyliśmy na piechotę. Głęboki wykop biegł wzdłuż domów. Na dnie spoczywał gruby jak anakonda kabel w czarnej izolacji. Widocznie świeżo położony.

- Jeśli już, to gdzieś tutaj - oceniłem.

- A niech mnie - mruknął szef wpatrując się w tablicę wiszącą na elewacji budynku.

Zastukaliśmy do drzwi, ale odpowiedziało nam głuche milczenie.

- Dziś już za późno - powiedziałem - jutro trzeba wpaść do zarządu domów komunalnych i niech nam dadzą pozwolenie na spenetrowanie piwnic...

Nagle zamilkłem. Ulicą nadchodził nasz znajomy fizyk. W ręce trzy­mał jakieś skomplikowane urządzenie zaopatrzone w słuchawki. Minął nas, ale skoncentrowany na obserwacji wyświetlacza nawet nie zwrócił na was uwagi. Powoli oddalał się.

- Zaraz mu dam w łeb - wycedziłem zaciskając pięści. - Wykorzystu­je naszą wiedzę, by szukać na własną rękę...

- Owszem, ale co zdziała? W nocy i tak nie wejdzie do środka, a jak tu wrócimy rano z nakazem, wtedy to my będziemy górą...

- Może i tak - mruknąłem - ale...

- Fakt, zachował się nieładnie i zostanie za to ukarany. Maszynę bę­dzie badał kto inny - uciął szef. - Do domu, Pawle. A jutro o ósmej rano spotykamy się w gminnym wydziale...

- Urzędy pracują przeważnie od dziewiątej - zaoponowałem. - O ósmej rano spotkajmy się u pana, przejdziemy się tu i zobaczymy, może uda nam się spenetrować budynek bez zezwolenia? A jeśli się nie uda - będziemy się martwili dalej.

- Dobrze. Niech tak będzie - kiwnął głową. - Mam tylko nadzieję, że nie przywlecze się tu żaden szpieg...

- Chyba ich wykołowaliśmy dostatecznie? - zastanawiałem się. - Tylko my wiemy, że Szczepanikowie zbudowali maszynę... Sądzę, że nasi za­graniczni przyjaciele ciągle gonią w piętkę szukając notesu.

- Właśnie, notes - westchnął - powinniśmy go odnaleźć... No, ale jeśli nie uda się, to trudno. Nie mam żadnego pomysłu, gdzie mógłby być...


***

Zaspałem, ale tylko trochę. Zbiegłem po schodkach, niemal w ostat­niej chwili wsiadłem do metra... Potem już tylko przebieżka od stacji „Ratusz” ulicą Długą na Starówkę. Pan Tomasz zjadł już śniadanie. Ru­szyliśmy na Zakroczymską. Robotnicy pracowali od rana. Kilku zasypy­wało już wykop przy końcu ulicy, reszta kręciła się po budynku, wnosząc i wynosząc torby z narzędziami. Z dna wykopu przebili się w bok, przez fundament, do piwnic kamienicy. Musieli zacząć o szóstej rano... Przez drzwi wyszedł facet w niebieskim kombinezonie z torbą na ramieniu.

- O - zdziwił się na nasz widok -jakaś inspekcja?

Szef przybrał momentalnie urzędowy wyraz twarzy.

- Ministerstwo Kultury i Sztuki - powiedział - chcemy obejrzeć piwnice.

- Ktoś donos na nas napisał czy co? - zdumiał się facet. - Proszę za mną. My tu nic złego nie robimy. Na przekucia murów mamy pozwolenie, protokół jest zrobiony i zdjęcia z prac też...

- Właśnie - wpadłem mu w słowo. Wymieniają panowie instalację?

- Nawet nie. Mieszkańcy prąd ciągnęli na lewo. Dostaliśmy polece­nie, żeby ich podłączyć do centralnej magistrali i odciąć ich przyłącze do rządowej linii przesyłowej, bo to chyba stamtąd szło... Chyba że woj­skową, co leci od cytadeli... - na chwilę się zawahał. - No, tamtego przy­łącza nie znaleźliśmy, ale za to rozwaliliśmy im taki fikuśny transforma­tor, co go mieli zamurowany w piwnicy.

- Transformator? - zdziwiłem się.

Tymczasem zeszliśmy do piwnic. W ścianie ziała nieregularna dziura. Za nią było niewielkie pomieszczenie. Stała w nim wybebeszona metalo­wa szafa. Pod nogami poniewierały się szklane bańki przedwojennych kondensatorów, jakieś cewki, uzwojenia, rozbite w drobny mak magnesy, szklane rurki...

- Pięć minut roboty młotem pneumatycznym - pochwalił się czło­wiek - i już lokatorzy nie podskoczą... Gdyby tak każdy sobie na lewo prąd podłączał, to dawno by STOEN zbankrutował...

Patrzyliśmy osłupiali na obraz nędzy i zniszczenia przed naszymi oczy­ma. Szczepanikowie zbudowali perpetuum mobile. Wieczny silnik, prądnicę opartą na unitarnej teorii pola. Prądnica działała przez siedem­dziesiąt, może osiemdziesiąt lat, dostarczając prąd dla kilku kamienic. Dzia­łała nieprzerwanie, bez konieczności napraw, czerpiąc energię w zasadzie z niczego... I wystarczył jeden nadgorliwy urzędas z młotkiem...

- Cholera - westchnął szef, choć wiedziałem, że nie lubi przeklinać. Pochyliłem się i spomiędzy połamanych szkieł podniosłem niedużego formatu notes, zapleśniały po wierzchu.

- Nie przyszło wam do głowy, że tak stary transformator może być zabytkiem? - huknąłem.

- Gdzie tam, u nas w magazynie takich przedwojennych na tony leży - monter tyko wzruszył ramionami. - Nawet ci z Muzeum Techniki brać ich nie chcą...

Pożegnaliśmy się chłodno i wyszliśmy na zewnątrz. W świetle wstającego ranka otworzyłem niegdyś brązowe, skórzane okładki. Kartki po­żółkły. Wzory, tysiące wzorów i ich przekształceń. Zapamiętałem tylko pierwszy: E=Lc3. Co mógł oznaczać? Nie byłem fizykiem.

Pan Samochodzik wyjął mi notes z ręki i przekartkował machinalnie.

- Ciekawe, co to warte? - mruknął. - Ale nieważne...

Przechodziliśmy akurat koło grupki budowlańców grzejących się wokół koksownika. Przeszedł między nimi i nim zdołałem go powstrzymać, rzu­cił notes na żarzące się węgle. Stary papier był lekko wilgotny, ale po chwili strzelił płomieniem. Skórzane okładki zwijały się w żarze. Jasny blask padł na twarz szefa. W jego oczach zapaliły się ogniki. Wrócił do mnie na chodnik.

- Co pan zrobił?! - wykrztusiłem.

- Pawle, w zupełności wystarczy nam kłopot z istniejącymi już bro­niami masowej zagłady.

- Ale...

- Notes Einsteina został mu odesłany wiele lat temu. Skłodowska, przejrzawszy jego wzory, wykazała mu, że się pomylił... - mówił suro­wo, przedstawiając mi nową oficjalną wersję wydarzeń.

- Ale maszyna...

- Nie było żadnej maszyny. Robotnicy rozwalili przedwojenny trans­formator podłączony do tajnej wojskowej magistrali energetycznej.

- A anomalia grawitacyjna?

- Fascynujące, prawda? Była bardzo nietypowa i zniknęła, ot tak - pstryknął palcami. - Strasznie nietypowa, bo one zazwyczaj nie zni­kają...

Spojrzałem na niego. Uśmiechnął się.

- Zmarnowaliśmy masę czasu - znowu był surowy. - Trzeba uporząd­kować zgromadzone materiały i zabrać się wreszcie do organizowania wy­stawy poświęconej Marii Skłodowskiej-Curie...

Przygnębiony zwiesiłem głowę.

- Tak będzie lepiej, Pawełku - szepnął. - Każdy najszlachetniejszy nawet wynalazek można obrócić na szkodę ludzkości... A to było naprawdę niebezpieczne...

Ruszyłem za nim. Stopniowo uspokajałem się. Miał rację. A co do urządzenia w piwnicy... Może faktycznie był to tylko stary transformator podpięty do wojskowego kabla? Notes z wzorami mógł należeć do Ein­steina albo być tylko notatnikiem studenta fizyki, przez przypadek zagu­bionym dawno temu w tej piwnicy...


***

Gruba, przejrzysta folia z nadrukiem i logo naszego departamentu. W środku dziesięć stron wydruku: mój projekt wystawy poświeconej Marii Skłodowskiej-Curie i jej odkryciom. Załączona opinia pana Tomasza i dwóch niezależnych ekspertów. Wykaz pozyskanych zabytków, koszto­rys, formularze zamówienia...

- Przynajmniej wystawę zrobimy naprawdę ładną - pocieszył mnie szef.

Drzwi gabinetu wiceministra... Już miałem zapukać, gdy ku swojemu zdumieniu spostrzegłem na nich białe paski papieru. Pieczęcie...

- A cóż tu się stało? - mruknąłem.

- Zaraz się dowiemy - pan Tomasz zapukał do sekretariatu naprze­ciwko.

- Gdzie wcięło wiceministra? - zagadnął swojego znajomego tkwią­cego przed komputerem.

- Nie wiecie? - zdziwił się urzędnik. - Wczoraj przyszli z kontrwy­wiadu i go zabrali... Ponoć zwąchał się z jakimś obcym wywiadem. Na razie anulowali wszystkie jego polecenia, nowy wiceminister będzie po­wołany za parę tygodni...

Popatrzyłem w zadumie na trzymany w ręku projekt wystawy. Pan Samochodzik dotknął mojego ramienia.

- Kosz na śmieci jest przy zakręcie korytarza, ale nasze archiwum to chyba lepsze miejsce dla twojego scenariusza... - powiedział ze smut­kiem.

A więc na razie nie będzie wystawy...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
50 Pan Samochodzik i Brązowy Notes Tomasz Olszakowski
PS 50 Olszakowski Tomasz Pan Samochodzik i Brązowy Notes
(50) Środki przeczyszczająceid 1089 ppt
09 1993 46 50
napr dopuszcz brazow mosiadzow
50 104 id 40827 Nieznany (2)
50 Common Birds An Illistrated Guide to 50 of the Most Common North American Birds
C++ 50 efektywnych sposobów na udoskonalenie Twoich programów
Perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z
50 55
07 1994 50 52
2010 01 22 21;50;57
50-Vp, Klasa 5P
s 50, LOGOPEDIA, Krasowicz - Kupis G, Język, czytanie i dysleksja, język czytanie i dysleksja CZERWO
Notes