Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy䌷riego

Bohdan Petecki




Ludzie z Gwiazdy Ferriego



1

Co艣 nas wtedy zatrzyma艂o. Oczekiwali艣my tego momentu. W ci膮gu czterdziestu minut jazdy po opuszczeniu Idiomu, wpatrzeni w ekrany, ws艂uchani w sygna艂y macierzystego statku robili艣my wiele, 偶eby przyspieszy膰 jego przyj艣cie.

Wreszcie brunatne grzbiety wydm rozst膮pi艂y si臋. Zaja艣nia艂a bezkresna p艂aszczyzna, z艂amana w po艂owie lini膮 oceanu. L膮d spada艂 sko艣nie ku brzegowi, jak w ekranie zwiadowczej rakiety bezpo艣rednio po starcie.

Ju偶 wiem: chmury.

Workowate, nabrzmia艂e, zwisaj膮ce baniastymi g艂owami ku linii horyzontu. Nie, bli偶ej, tam gdzie wzrok nie oczekuje jeszcze przeszkody.

Chmury. Raczej odwr贸cone kopu艂y miast rozpi臋tych mi臋dzy r贸偶nymi orbitami. Jakby z wn臋trza wydr膮偶onego owocu patrze膰 na jego prze艣wituj膮c膮 naci臋ciami 艂upin臋. Zrazu jaskrawo bia艂e, dalej nas膮czaj膮 si臋 偶贸艂ci膮 i r贸偶em, wreszcie, nad grzebieniami ska艂 i g艂臋bi膮 oceanu ciemniej膮 w rude, matowe z艂oto. Ich cie艅 na powierzchni planety jest ci臋偶ki, niemal lepki. A jednak zamiast zaciera膰, wyostrza jeszcze kontury skalnego muru na wschodzie i bezpo艣rednio przed nami granicy l膮du.

Spojrza艂em na zegarek. 鈥淭echniczny" tkwi teraz w swoim laboratorium. Na poziomie zerowym bazy, kilka 艂at 艣wietlnych st膮d. Przed chwil膮 przyg艂adzi艂 d艂oni膮 w艂osy, westchn膮艂 i zagryz艂 doln膮 warg臋. 艢ci膮gn膮艂 brwi, przy czym zmarszczki na jego czole utworzy艂y zarys startuj膮cej rakiety. Wzrok utkwi艂 w tablicy kalkulatora, ale nie interesuje go, co wynik艂o z kolejnej wersji programu. My艣li o nas. O tym, czy nam si臋 uda. Ale tak, 偶eby nie uchybi膰 偶adnemu z paragraf贸w statutu Proksimy. My艣li o niespodziankach, jakie przewidywa艂 przed startem i 偶a艂uje, 偶e o tym m贸wi艂. Jakbym s艂ysza艂 jego g艂os: ,, - uczcie si臋 cieszy膰, 偶e nie wszystko potrafimy przewidzie膰..."

Musia艂em si臋 u艣miechn膮膰. Nie by艂by prawdziwym humanist膮, gdyby nie pragn膮艂 teraz zachowa膰 tej rado艣ci dla siebie. Nie wyrzuca艂 sobie, 偶e powiedzia艂 wi臋cej, ni偶 nale偶a艂o. Ju偶 wtedy, przy po偶egnaniu, nie patrzy艂 mi w oczy. Zna艂 mnie zbyt dobrze. A jednak nie zwr贸ci艂 si臋 z tym ani do Sennisona, ani do Guskina. Wida膰 staro偶ytna legenda o zb艂膮kanej owieczce cieszy艂a si臋 ugruntowan膮 pozycja w jego pod艣wiadomo艣ci.

Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e stanowi臋 dla niego problem. Natomiast on dla mnie nie. W tym tkwi istota naszego wzajemnego stosunku. Jako psycholog, zajmuj膮cy si臋 zwrotnym wp艂ywem techniki informatycznej na osobowo艣膰 jednostki, nie m贸g艂 艣cierpie膰 mojego postawienia sprawy. To znaczy, niestawiania jej w og贸le.

Tak czy owak, da艂bym du偶o, 偶eby siedzia艂 teraz obok nas, w prostok膮tnej kabince 艂azika i zadecydowa艂 czy to co nas zatrzyma艂o, mamy ju偶 traktowa膰 jako 鈥渘iespodziank臋", czy tylko jako chmury.

Matematyka, p膮czkuj膮ca w umy艣le cz艂owieka, ogarnia wszech艣wiat. Informatyka, funkcjonuj膮ca w oparciu o matematyk臋 dostarcza 艣wiadomo艣ci 艣liczne, gotowe modele wszelkich mo偶liwych gwiazd, cywilizacji i organizm贸w 偶ywych. Gdzie tu miejsce na niespodzianki? W gr臋 mo偶e wchodzi膰 najwy偶ej niedow艂ad wyobra藕ni.

Nie musia艂em tego m贸wi膰 鈥淭echnicznemu". Wiedzia艂, 偶e tak w艂a艣nie my艣l臋. I tak post臋puj臋. Swoj膮 po偶egnaln膮 mow臋 wyg艂osi艂 z przekonaniem ale bez nadziei.

Do艣膰 spojrze膰 teraz na Gusa. On jest z tych, kt贸rzy znajduj膮 wsp贸lny j臋zyk z ka偶dym 鈥渢echnicznym". I prosz臋. To co, 偶e chmury. Inne? Inne. Potrzebowa艂bym czego艣 wi臋cej, 偶eby tak siedzie膰 z palcami zaci艣ni臋tymi na pulpicie sterowniczym i twarz膮 staro偶ytnego mnicha, kt贸ry wstaj膮c z kl臋czek ujrza艂 nagle pod sob膮 koniuszek czarnego, puszystego ogona.

Ockn膮艂 si臋 w ko艅cu. Odetchn膮艂 g艂臋boko, po czym pochyli艂 si臋 i przejecha艂 d艂oni膮 po klawiaturze pulpitu. Odruchowo spojrza艂em w g贸r臋. Nic si臋 nie zmieni艂o. Najmniejszego prze艣witu w sk艂臋bionej masie, odgradzaj膮cej nas od gwiazd, z kt贸rych przybyli艣my. Tylko obwody w przedniej, szklanej 艣cianie kabiny wype艂ni艂y si臋 gazem chemicznego filtra rozja艣niaj膮cego. - No, co powiecie? - G艂os w s艂uchawkach zabrzmia艂 tak, jakby ten, do kogo nale偶a艂 przekroczy艂 w艂a艣nie pr贸g salki klubowej i ujrza艂 kilku dobrych koleg贸w otaczaj膮cych barek. Rzecz jasna, Sennison nie przekroczy艂 niczego poza regulaminem 艂膮czno艣ci. Od kiedy Idiom wszed艂 w atmosfer臋 trzeciej planety Feriego nie ruszy艂 si臋 ze swojego miejsca w nawigacyjnej. Stanowi艂 o艣rodek dyspozycyjny pierwszego patrolu, 艣ledz膮c jego drog臋, czyli to co wyprawia艂 z nami 艂azik w czasie jazdy przez wydmy.

Co naprawd臋 w nim ceni臋, to jego klubowy ton. Trudno. Taki styl. Autentyczna ju偶, po latach wprawek, jowialno艣膰 鈥渟tarszego kolegi". Kr贸tko m贸wi膮c: szefa.

- No, co powiesz? - siedz膮cy obok mnie Guskin u艣miechn膮艂 si臋 do faluj膮cego wykresu kalkulatora.

Pomy艣la艂em chwil臋.

- Uk艂ony od 鈥渄oktora" - powiedzia艂em. Stara艂em si臋, 偶eby to zabrzmia艂o obiecuj膮co. Co do stylu, te偶 mia艂em co艣 do powiedzenia. Wszyscy o tym wiedza i wol膮 rozmawia膰 z moimi maszynami ni偶 ze mn膮. Nie powiem, 偶eby mnie to martwi艂o. Mimo woli pomy艣la艂em, co odpowiedzia艂by Senowi prawdziwy ,,doktor'', kalkulator, zajmuj膮cy p贸艂 mojej kabiny w bazie, kt贸ry dzi臋ki kilku prostym sprz臋偶eniom powtarza! na g艂os my艣li swojego tw贸rcy, zanim ten ostatni zda艂 sobie spraw臋, co pomy艣la艂. Tym tw贸rc膮 by艂em ja. Nie co innego jak takie igraszki w艂a艣nie, zjedna艂y mi przydomek 鈥淐ybernetycznego Gila" i zniech臋ci艂y do mnie najwytrwalszych gaw臋dziarzy. Samotno艣膰 cz艂owieka w kosmosie to g艂upia rzecz. Samotno艣膰 stuosobowej ekipy, to samotno艣膰 ustokrotniona. A za艂ogi baz pozauk艂adowych zmieniaj膮 si臋 co dwadzie艣cia lat. Jedyne towarzystwo, jakiego naprawd臋 potrzebowa艂em, to 鈥渄oktor" i pokrewne mu twory. Szczerze, 艣cis艂e i pos艂uszne - to ostatnie w miar臋 programu. Nie przeszkadza艂o mi, 偶e 鈥渄oktorem" nazwano mojego cybernetycznego bli藕niaka na cze艣膰 miejscowego lekarza, kt贸ry jak 偶y艂, nie powiedzia艂 nikomu nic przyjemnego. Co do mnie na przyk艂ad, najwy偶szym zdumieniem zdawa艂 si臋 go napawa膰 fakt, 偶e post臋puj膮c jak post臋puje, zdradzam jeszcze przejawy 偶ycia. Temu zdziwieniu umia艂 da膰 wyraz w spos贸b stanowczy i przekonuj膮cy.

- Dzi臋kuj臋 - pad艂o z g艂o艣nika. - Pi臋kne miejsce na biwak. Prawda, Gil?

Przemilcza艂em to. Musia艂bym do ko艅ca straci膰 wiar臋 w ludzi, zanim przysz艂oby mi na my艣l, 偶e czeka na odpowied藕. Zreszt膮, wyr臋czy艂 mnie Guskin:

- Wy艂膮cz si臋 - mrukn膮艂.

Przez ekran 艂膮czno艣ci przemkn臋艂o jedno z艂ociste pasmo i nasta艂a cisza. W pewnej chwili wyda艂o mi si臋, 偶e s艂ysz臋 daleki huk przyboju. Ale to tylko piasek, pojedyncze ziarenka, uderzaj膮ce w 艣ciany kabiny. Wiatr wia艂 ze wschodu, od g贸r i niekiedy przybiera艂 na sile tak, 偶e w dyszach spr臋偶arek budzi艂o si臋 wysokie granie. Powierzchnia oceanu by艂a mimo to g艂adka. Tak g艂adka, 偶e jej widok wyzwala艂 instynktowny sprzeciw. Przypomina艂a p艂yt臋 zamarz艂ej rt臋ci.

- W porz膮dku - g艂os Sennisona brzmia艂 sennie. - Chcia艂em tylko powiedzie膰, 偶e macie kup臋 czasu. Stoicie tam dopiero siedem minut...

- Wy艂膮cz si臋 - bez gniewu powt贸rzy艂 Gus.

Przyjrza艂em mu si臋 uwa偶niej.

Z bazy a偶 do granic uk艂adu Feriego szli艣my przyspieszeniem dotykaj膮cym wielko艣ci progowych. Schodzili艣my korytarzem przypominaj膮cym bardziej upadek, ni偶 wybran膮 przez kalkulatory trajektori臋. Nie czekaj膮c a偶 zmatowiej膮 roz偶arzone dysze, stan臋li艣my na powierzchni w przeciwpromiennych skafandrach. Po kilku minutach, niesieni pe艂n膮 moc膮 sze艣ciu silniczk贸w 艂azika przeskakiwali艣my siod艂a mi臋dzy wydmami, trafiaj膮c w przeciwleg艂e zbocza z si艂膮 taranuj膮cego wozu bojowego. Wszystko po to, aby o u艂amki sekund wcze艣niej dopa艣膰 miejsca, sk膮d dziesi臋膰 miesi臋cy temu dobieg艂y ostatnie sygna艂y Animy.

Guskin jest fotonikiem. Przez ca艂膮 drog臋 nie spuszcza艂 z oczu wsp贸艂rz臋dnych, 膰wiartuj膮cych ekrany automat贸w namiarowych. W zasi臋gu r臋ki mia艂 pulpit kalkulatora z zapisanymi w tysi膮cach wariant贸w programami kontaktu i odwrotu, ataku i obrony. Podobnie jak Sen i ja nie my艣li kategoriami badacza tylko pilota.

Spodziewa艂 si臋 wszystkiego. Poza jednym. Poza bezkresn膮 przestrzeni膮 tak pust膮 i cich膮, jakby od zarania gwiazdowej przesz艂o艣ci uk艂adu nie przebieg艂 przez ni膮 wzrok 偶ywej istoty. Przysi膮g艂bym, 偶e czuje si臋 w jaki艣 spos贸b oszukany t膮 cisz膮, 偶e nie wie co z ni膮 zrobi膰, czego szuka膰 w chmurnym i ognistym zarazem 艣wietle podkre艣laj膮cym martwot臋 krajobrazu.

Up艂yn臋艂o jeszcze kilkadziesi膮t sekund, zanim m贸g艂 przem贸wi膰. Nie powiedzia艂 wiele.

- Siedem minut...

W tonie jego g艂osu nie by艂o ironii. Ani rozdra偶nienia.

- Potrzebujecie sondy? - odezwa艂 si臋 g艂o艣nik. Kr贸tko i rzeczowo. Sen przesta艂 by膰 gaw臋dziarzem. Musia艂 si臋 wreszcie zaniepokoi膰.

- Nie - odpar艂em.

Nie potrzebowali艣my sondy. W polu widzenia nie by艂o nic, co mog艂o przyku膰 wzrok, zach臋ci膰 do bli偶szego zbadania. Przechylona p艂yta, ciemniej膮ce z wysoko艣ci膮 zbocza z rzadka znaczone bia艂ymi wywierzyskami, odleg艂e masywy ska艂. Z lewej kilka jeszcze kar艂owatych wydm i szeroka r贸wnina sp艂ywaj膮ca ku nitkowatej pla偶y.

- Siedem minut...

Siedzia艂 bez ruchu z uniesion膮 wysoko g艂ow膮. Jego r臋ce le偶a艂y ci臋偶ko na kolanach. Z pewno艣ci膮 nie wiedzia艂, 偶e ju偶 trzeci raz powtarza te 鈥渟iedem minut" na g艂os.

- Dochodzi 贸sma - zauwa偶y艂em oboj臋tnym tonem.

Westchn膮艂, chwil臋 trwa艂 w niezmienionej pozycji, po czym pochyli艂 si臋 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na pulpicie.

- Wszystko jest wzgl臋dne - mrukn膮艂 p贸艂g艂osem, tak, 偶e ledwie dos艂ysza艂em. Zabawne. Dla kogo艣, kto na przyk艂ad w klubie przy kawie m贸g艂 zareplikowa膰 z udan膮 powag膮: ,,doprawdy? Ju偶 to gdzie艣 s艂ysza艂em..."

Bywaj膮 sytuacje, w kt贸rych powt贸rzenie oczywistej prawdy pozwala zrozumie膰 do ko艅ca co my艣li i czuje kto艣 drugi.

Jechali艣my ju偶.

- Temu, 偶e wszystko jest wzgl臋dne - powiedzia艂em w pewnej chwili - zawdzi臋czamy takie w艂a艣nie widoczki...

- I gwiazdy - powiedzia艂 Guskin.

Spojrza艂em na niego i rozczarowa艂em si臋. By艂 powa偶ny. Taki wyraz twarzy m贸g艂 mie膰 Gorc贸w, kiedy dwie艣cie trzydzie艣ci lat temu rozmy艣la艂 nad swoj膮 ci臋ciw膮 ujemn膮.

On te偶 zacz膮艂 od tego, 偶e wszystko jest wzgl臋dne. Przez wieki ludzko艣膰 nie mog艂a wyj艣膰 z zaczarowanego kr臋gu szybko艣ci 艣wiat艂a. Ca艂a terminologia: 鈥減od艣wietlna", 鈥減rzy艣wietlna", a nawet, jak m贸wili najodwa偶niejsi: 鈥渘ad艣wietlna", utwierdza艂a pokolenia w pewno艣ci, 偶e na tym ko艅cz膮 si臋 mo偶liwo艣ci poznania. Bo przecie偶 od pocz膮tku 艣wiata zale偶膮 one od szybko艣ci. Od tempa przekazu informacji, przetwarzania danych, tempa rakiet.

Nies艂usznie" - powiedzia艂 Gorc贸w - 鈥渦to偶samiamy drog臋 naszych statk贸w z drog膮 艣wiat艂a. W ten spos贸b do niczego nie dojdziemy".

Po czym powt贸rzy艂, 偶e wszystko jest wzgl臋dne i narysowa艂 艂uk, z jakiego ch艂opcy strzelaj膮 do tarczy. Brzu艣cem tego 艂uku by艂a linia 艣wiat艂a, a ci臋ciw膮 droga rakiety. J膮 w艂a艣nie nazwa艂 ci臋ciw膮 ujemn膮.

Ca艂a reszta, to sprawa liczb. Otch艂annych jak wszech艣wiat, ale te偶 zmieniaj膮cych z gruntu uk艂ad zale偶no艣ci mi臋dzy tym wszech艣wiatem a cz艂owiekiem. W 艣lad za matematyk膮 posz艂y galaktyczne statki i bazy. No i my. Przeniesieni tu w ci膮gu zaledwie miesi臋cy z uk艂adu Alfy Centaura, pierwszej ziemskiej stacji gwiazdowej.

O samym locie trudno cokolwiek powiedzie膰. Odbyli艣my go w hibernatorach, w polu si艂owym dzia艂aj膮cym strukturalnie na bia艂kowe tworzywa organizm贸w 偶ywych. Przeci膮偶enia przesta艂y praktycznie istnie膰.

To wszystko przesz艂o艣膰. Guskin mo偶e si臋 zabawia膰 refleksjami na temat Einsteina i Gorcowa. Nawet, je艣li robi to tutaj. Na dnie tej studni, kt贸rej cembrowin臋 tworz膮 niepodobne do niczego chmury. Tylko w takim razie zapowiadane przez 鈥淭echnicznego" 鈥渘iespodzianki" oka偶膮 si臋 prawdziwymi niespodziankami. I to zanim zd膮偶ymy nacieszy膰 si臋 my艣l膮, 偶e nie potrafili艣my ich przewidzie膰.

Na wschodzie g贸ry. Wiedzieli艣my o nich jedno: s膮 zamieszka艂e. Ju偶 pierwsza wyprawa przekaza艂a meldunki o dziwacznych bia艂ych piramidach osadzonych na skalnych tarasach. Fotonowy film z orbity potwierdzi艂 te obserwacje. Na dok艂adniejsze nie by艂o czasu. Niezrozumia艂e pozostawa艂o przede wszystkim, dlaczego cywilizacja trzyma si臋 z dala od ocean贸w. Przynajmniej od tego oceanu. Obszar nadbrze偶ny sprawia wra偶enie wymiecionego z wszelkich przejaw贸w 偶ycia. A przecie偶 nie gdzie indziej, jak w艂a艣nie tutaj, w jednej z tych kotlinek otoczonych p艂askimi wydmami, l膮dowa艂a Anima.

Ekipa badawcza. Uczeni, skierowani do uk艂adu Feriego po zako艅czeniu misji w Chmurze Strzelca. Trzech m臋偶czyzn i dwie kobiety.

L膮dowali dwudziestego czerwca dwa tysi膮ce osiemset trzydziestego drugiego roku. Przekazali meldunki o bia艂ych budowlach w g贸rach i 鈥渓i艣ciastych", jak je okre艣lili, konstrukcjach widocznych na powierzchni oceanu. Przesz艂o dwie godziny utrzymywali z baz膮 normaln膮 艂膮czno艣膰. O osiemnastej czterdzie艣ci Mogue, cybernetyk, pe艂ni膮cy na Animie funkcj臋 operatora 艂膮czno艣ci, doni贸s艂 o osobliwym zjawisku w przybrze偶nym pa艣mie oceanu. Wody jakoby cofn臋艂y si臋, ods艂aniaj膮c dno. Podjechali bli偶ej. Widoczno艣膰 sami ocenili jako znakomit膮. Zatrzymali si臋 w odleg艂o艣ci niespe艂na dziesi臋ciu metr贸w od brzegu...

Kr贸tki, suchy trzask, jeden jedyny zgrzyt, jakby kto艣 przejecha艂 t臋pym no偶em po szkle. Wszystko.

Dlatego w艂a艣nie my l膮dowali艣my w przyzwoitej odleg艂o艣ci od oceanu. Dlatego zafundowali艣my sobie p艂ukanie 偶o艂膮dka, jakiemu r贸wna艂a si臋 jazda 艂azikiem przez wydmy. To znaczy Guskin i ja. Guskin, zawsze powa偶ny, powiedzia艂bym: zasadniczy, jakby stale usi艂owa艂 sobie co艣 przypomnie膰. Pilot-fotonik. Odrobin臋 zbyt zasadniczy jak na m贸j gust. Mo偶e nawet nie odrobin臋. Ale wola艂em ju偶 to, od szefowskiej rubaszno艣ci Sennisona. Rad by艂em, 偶e wys艂a艂 nas na rekonesans we dw贸jk臋, samemu obejmuj膮c posterunek obserwacyjny w kabinie 鈥淚diomu".

Co do mnie, jak wspomnia艂em, nazywam si臋 Gilly. Jestem pilotem - cybernetykiem.

Zbli偶a艂o si臋 po艂udnie. Je偶eli w og贸le co艣 wynika艂o z galopady 艣wiate艂, przeszywaj膮cych przestrze艅 pod p艂on膮cymi chmurami, to 偶e S艂o艅ce stoi w zenicie...


Dziewi臋膰 przyt艂umionych, urwanych d藕wi臋k贸w. Wiecz贸r. Za minut臋 wstan臋, w艂o偶臋 skafander i wyjd臋 w codzienny obch贸d posterunk贸w rejestruj膮cych.

Wyprostowa艂em si臋. Oparcie fotela posz艂o pos艂usznie za moimi plecami.

Cofn膮艂em zapis.

Cybernetyczny Gil..." M贸g艂bym si臋 u艣miechn膮膰. Gdyby moja twarz zachowa艂a pami臋膰 u艣miechu.

Moja? To znaczy czyja twarz?

Nie. Twarz jest moja. To jedno.

Wsta艂em, odsun膮艂em fotel i wy艂膮czy艂em przystawk臋 pi贸ra 艣wietlnego. Ekran zmatowia艂.

Czy uda艂o mi si臋, w tym co napisa艂em, wskrzesi膰 obraz trzeciej planety Feriego, jak膮 by艂a, kiedy stan臋li艣my nad oceanem? Planety 偶贸艂tych chmur, bia艂ych piramid i li艣ciastych miast pod powierzchni膮 wody?

Pytanie brzmi powa偶nie. Jak wi臋kszo艣膰 pyta艅, kt贸re obywaj膮 si臋 bez odpowiedzi.

Cybernetyczny Gil..." Kiedy to by艂o? Sto lat temu? Dwie艣cie?

Od jedenastu miesi臋cy jestem tutaj. Mam wszystko czego mi trzeba. Syntetyzatory, przetwornice, generatory wielkiej mocy, pojemn膮 aparatur臋 kalkulator贸w. Mam wydzielon膮 przestrze艅, urz膮dzon膮 z poszanowaniem nawyk贸w wsp贸艂czesnego cz艂owieka. St膮d, spod szklanej kopu艂y, kontroluj臋 wszystko, co dzieje si臋 na moim globie. A tak偶e jego macierzystej planecie.

Podszed艂em do iluminatora. Zapada艂 mrok. Za chwil臋 wzejdzie Czwarta. R膮bek jej drugiego ksi臋偶yca wykwita艂 ju偶 na wschodzie, jak wyci臋ty z bia艂ej bibu艂y. Wy偶ej, pod granic膮 czerni, pozosta艂y jeszcze przenikaj膮ce si臋 pasemka z艂ota.

Odwr贸ci艂em si臋 i bez po艣piechu ruszy艂em w stron臋 zabudowanego na przeciwleg艂ej 艣cianie wielkiego panoramicznego ekranu. W dzie艅 i w nocy, niezale偶nie od wzajemnego po艂o偶enia glob贸w, przekazuje mi sygna艂 wysy艂any przez stacje na powierzchni Czwartej.

Stan膮艂em i wybra艂em trzeci z brzegu klawisz w pulpicie 艂膮czno艣ci. Obraz wyostrzy艂 si臋.

Chwil臋 patrzy艂em bez ruchu. Nie my艣la艂em o niczym.

Kopie zachowuj膮 si臋 normalnie. Ich zabudowania, w po艂owie odkryte, znaczy sie膰 punkt贸w 艣wietlnych. Tam tak偶e dzie艅 mia艂 si臋 ku ko艅cowi. Wysoki las z we艂nistym poszyciem, podchodz膮cy pod 艣ciany nasypu, przedstawia艂 si臋 jak lita, czarna bry艂a.

Dwie sylwetki. Na wybiegu, w cz臋艣ci nie przykrytej dachem. W nik艂ym 艣wietle wygl膮daj膮 jak uczestnicy safari, na biwaku.

Poczu艂em niezno艣ny ucisk w krtani. 呕o艂膮dek ruszy艂 mi do przodu. Chcia艂em zwil偶y膰 wargi j臋zykiem, ale mi臋艣nie szcz臋k mia艂em unieruchomione, nabrzmia艂e.

Ogarn膮艂 mnie przemo偶ny wstr臋t. Jak zawsze. Na pr贸偶no przed ka偶dym 艂膮czeniem powtarza艂em sobie, 偶e nic takiego nie mo偶e si臋 zdarzy膰.

W jakiej cz臋艣ci 藕r贸d艂o tego obrzydzenia tkwi nie tam, na s膮siednim globie, tylko we mnie samym?

Niewa偶ne. W gruncie rzeczy ju偶 nic nie jest wa偶ne.

Za chwil臋 zabior臋 si臋 do kolacji. B臋d臋 jad艂, jak oni teraz. W porz膮dku. 鈥淥ni s膮 w porz膮dku" - powiedzia艂em p贸艂g艂osem. 鈥淔arma prosperuje". Narzuca艂em sobie to zdanie. Powtarza艂em je z uporem tym wi臋kszym, im dobitniej brzmia艂 mi w uszach towarzysz膮cy mu fa艂szywy przyd藕wi臋k, jakby m贸wi艂 kto艣 jeszcze, kto艣 zadr臋czony nienawi艣ci膮, si臋gaj膮c膮 kresu wytrzyma艂o艣ci nerwowej cz艂owieka.

Utkwi艂em wzrok w ekranie. Nic si臋 nie zmieni艂o. Dalej siedzieli w kr臋gu s艂abego 艣wiat艂a, rozparci w lekkich, twardych fotelach. Odwracali si臋 plecami do lasu, kt贸ry dotyka艂 szerokiego ogrodzenia zwie艅czonego kolcami anten. Przez moment wyda艂o mi si臋, 偶e chwytam w tym obrazie co艣 znajomego. Co艣 wyniesionego z film贸w czy dokument贸w pewnego okresu historii politycznej Ziemi. Te anteny przypominaj膮ce druty...

Mniejsza z tym. W ko艅cu to tylko anteny. Dzi臋ki nim mog臋 wiedzie膰 o ka偶dym ich ruchu, us艂ysze膰 kazce s艂owo. Po to tu jestem. Po to tkwi臋, jak owad nakryty szklanym kloszem, na martwym satelicie czwartej planety uk艂adu, w kt贸rym zosta艂em na zawsze.

Kopie s膮 w porz膮dku. Posiedz膮 jeszcze kilka, mo偶e kilkana艣cie minut, wstan膮, sprz膮tn膮 ze sto艂u i znikn膮 pod p艂askim dachem. Umyj膮 si臋, powiedz膮 sobie .,dobranoc".

Idiotyczne.

Wyci膮gn膮艂em r臋ce i przyjrza艂em si臋 sztywno wyprostowanym palcom. Nic. Siadu dr偶enia. Dotkn膮艂em d艂oni膮 czo艂a. By艂o zimne. Jak zawsze.

Oczywi艣cie. Robi艂em to ju偶 tyle razy...

Opu艣ci艂em ramiona, wyprostowa艂em si臋 i ruszy艂em w stron臋 sto艂u. Kiedy mija艂em 艣rodek kabiny, fotokom贸rki w艂膮czy艂y o艣wietlenie. By艂a ju偶 noc.

Usiad艂em. Ze 艣ciany wyjecha艂 podajnik syntetyzatora, podobny do p艂ytkiej szuflady. Jej brzegi opad艂y.

Kolacja zaj臋艂a mi sze艣膰 minut. Jak zawsze.

Odsun膮艂em si臋 od sto艂u i zmieni艂em po艂o偶enie fotela. Siedzia艂em teraz plecami do 艣ciany. Przed sob膮 mia艂em ca艂膮 mieszkaln膮 przestrze艅 bazy.

Miejsca by艂o do艣膰. Nie mog艂em narzeka膰. Wn臋trze przypomina艂o sterowni臋 艣redniego statku pozauk艂adowego. Nie czu艂em pod stopami braku tych kilkunastu pok艂ad贸w, podtrzymuj膮cych kabin臋 prawdziwej rakiety. Wystarcza艂o mi mocne oparcie w ods艂oni臋tej 偶yle magmowej. W grubych skarpach sypkiej ska艂y macierzystej, si臋gaj膮cych po艂owy wysoko艣ci kopu艂y. W g艂膮b l膮du szed艂 jeden jedyny szyb syntetyzatora aprowizacyjnego. Niestety czasy, w kt贸rych automaty 偶ywno艣ciowe mog艂y przetwarza膰 tylko zwi膮zki organiczne, nale偶膮 do przesz艂o艣ci.

Dostaj臋 jedzenie i wod臋. Regularnie, bez kiwni臋cia palcem z mojej strony. Mam idealne powietrze: czterdzie艣ci dwa procent tlenu i gazy szlachetne. Bez 艣ladu azotu. Mam solidn膮, rozbudowan膮 aparatur臋 informatyczn膮.

I du偶o miejsca.

Tkwi膮c bez ruchu w fotelu wodzi艂em wzrokiem od jednego urz膮dzenia do drugiego. Jakbym si臋 chcia艂 pogodzi膰 z tym wn臋trzem, zaakceptowa膰 jego kszta艂t, 艣wiat艂o, harmonijny wystr贸j automat贸w.

Jestem tu tylko dlatego, 偶e tak chcia艂em. Na przek贸r innym. I sobie, je艣li chwil臋 pomy艣le膰.

Tylko, kt贸remu sobie?

Czas obejrze膰 te posterunki.

Wsta艂em, przeci膮gn膮艂em si臋 i ruszy艂em w kierunku 艣luzy. Mijaj膮c ekrany odruchowo omiot艂em je wzrokiem. 艢wiat艂a na fermie pogas艂y. Ale ca艂a okolica ja艣nia艂a mlecznym blaskiem obydwu ksi臋偶yc贸w. Dorodna planeta, ta Czwarta. W innych okoliczno艣ciach ludzie pr臋dzej czy p贸藕niej obj臋liby j膮 w posiadanie. W s艂onecznej ekosferze uk艂adu pozostanie dwa razy d艂u偶ej, ni偶 Ziemia w strefie 偶ycia naszej gwiazdy.

Naszej?

Nie wezm臋 艂azika. Potrzebuj臋 ruchu. Chc臋 mie膰 pr贸偶ni臋 tu偶 za wiotkimi warstwami skafandra. Chc臋 j膮 czu膰 na sk贸rze. Jest moim powietrzem. Nie b臋d臋 si臋 przed ni膮 chroni艂 pod pancerzem pojazdu.

Dotar艂em do drzwi i uruchomi艂em automat w艂azu. Poczu艂em, 偶e niezno艣ny ucisk, kt贸ry d艂awi艂 moje w艂贸kna nerwowe, raptem zel偶a艂. I ten moment prze偶ywa艂em ju偶 setki razy. Moment, w kt贸rym uprzytamniam sobie, 偶e spok贸j tej kabiny jest pozorny. 呕e jest to spok贸j wyczekiwania. 呕e to co si臋 stanie, potwierdzi przes艂anki powracaj膮cego nieustannie napi臋cia, wrogo艣ci i obrzydzenia. Przes艂anki decyzji pozostania tutaj.

Co nie znaczy, 偶e na co艣 czekam.

Nie licz臋 i nie b臋d臋 liczy艂, jaka cz膮stka tej nienawi艣ci dotyczy mnie samego. Nonsens. Przecie偶 nie chodzi o mnie, jakim by艂em. Wa偶ne jest tylko to, co pozosta艂o obce, pomimo 偶e dotychczas nie potrafi艂em tego w sobie odnale藕膰. Zreszt膮, czy chcia艂em?

Mo偶e dlatego ca艂y przypisa艂em si臋 obcemu 艣wiatu?

P贸jd臋 ju偶. Sprawdz臋 zapisy dotycz膮ce temperatury, promieniowania kosmicznego, radiacji, wiatru s艂onecznego i tysi膮ca innych rzeczy. Jakby to naprawd臋 by艂a moja jedyna misja tutaj. Potem wr贸c臋 do kabiny. Nie p贸jd臋 spa膰. Przesun臋 przystawk臋 pi贸ra 艣wietlnego przed sam ekran i b臋d臋 pisa艂 dalej.


- Uwaga Gus - zabrzmia艂o nagle w kabinie 艂azika. - Daj臋 sond臋 nad ocean. Dwie艣cie metr贸w.

Co艣 zauwa偶y艂. Jego g艂os brzmia艂 ch艂odno. Kpi膮cy ton ulotni艂 si臋 bez 艣ladu.

Guskin przerzuci艂 klawisze. Przez moment wyobrazi艂em sobie co robi Sen, w szczytowej kabinie Idiomu, odleg艂ego ju偶 o p贸艂tora kilometra. Za艂o偶y艂bym si臋, 偶e ma min臋, jakby ratowa艂 ludzko艣膰 zagro偶on膮 wybuchem supernowej. Odczyta艂 z tarczy kalkulatora wynik operacji kontrolnych. Sze艣膰 sekund oczekiwania na sygna艂 drogi. Spust. Rosn膮cy b艂yskawicznie sznur paciorkowatych 艣wiate艂 na pulpicie. Teraz.

Ekran przed nami drgn膮艂, jego matow膮 g艂ad藕 przebieg艂 jeden o艣lepiaj膮cy kurcz, po czym wype艂ni艂a si臋 bia艂awym srebrem. Ale to ju偶 nie elektroniczna pow艂oka aparatury, tylko obraz oceanu, przekazywany przez szybuj膮c膮 nad nim sond臋 do nawigacyjnej Idiomu, a stamt膮d na ekran 艂azika.

Mamy przed oczami to, na co patrzyli cz艂onkowie za艂ogi Animy, przesy艂aj膮c swoje pierwsze i ostatnie zarazem meldunki z tego globu.

Nie dalej ni偶 osiemset metr贸w od brzegu tafla morza zmienia艂a barw臋. Uwidacznia艂y si臋 w niej l艣ni膮ce, niemal czarne tarcze o konturach przypominaj膮cych monstrualne li艣cie. Zrazu rzadkie, rozrzucone na poz贸r bez艂adnie, dalej g臋stnia艂y tworz膮c geometryczn膮 siatk臋 przypominaj膮c膮 szablon oszcz臋dnego zagospodarowania przestrzeni. Jakby ten niezmierzony ocean po艂膮czony z innymi akwenami globu by艂 jednym miastem, pozbawionym teren贸w pod rozbudow臋 a p臋kaj膮cym ju偶 od nadmiaru mieszka艅c贸w.

Oderwa艂em wzrok od ekranu i wyjrza艂em przez iluminator. Li艣ciaste tarcze nigdzie nie wystawa艂y nad poziom morza.

Pochwyci艂em spojrzenie Guskina. Wzruszy艂em ramionami i skin膮艂em g艂ow膮.

Gus powi臋kszy艂 obraz. Naszym oczom ukaza艂 si臋 skrawek oceanu z widocznymi na pierwszym planie zarysami li艣ciastej p艂aszczyzny. Z bliska jej czer艅 wydawa艂a si臋 z艂amana 艣wiec膮cym granatem. Przez 艣rodek li艣cia bieg艂a odrobin臋 ja艣niejsza pr臋ga. Przypomina艂a 偶y艂臋 przewodz膮c膮 soki w 偶ywej ro艣linie. Ale tylko rysunkiem. Na u艂amek milimetra nie wybiega艂a ponad g艂ad藕 ca艂ej tarczy.

K膮tem oka pochwyci艂em ruch w dolnej cz臋艣ci ekranu. Guskin pochyli艂 si臋 b艂yskawicznie i ponownie przybli偶y艂 obraz. W tej samej chwili w kabinie rozleg艂 si臋 g艂os Sennisona:

- Uwaga Gus, uwaga Gil, ruch w oceanie...

- Widz臋 - mrukn膮艂 Guskin.

Niech kto chce wybrzydza nad moim 鈥渄oktorem", ale on zachowywa艂 si臋 rozs膮dniej. Na miejscu Sena nie powzi膮艂by na przyk艂ad podejrzenia, 偶e obydwaj z Gusem zostali艣my nagle dotkni臋ci 艣lepot膮. A gdyby nawet, zostawi艂by to odkrycie dla siebie, rozumiej膮c, 偶e s艂owa i tak ju偶 nie pomog膮. Oto do czego prowadzi nawyk 鈥渨ymiany my艣li" mi臋dzy lud藕mi, kt贸rzy my艣l膮 tak samo i to samo, poniewa偶 w przeciwnym razie nie by艂oby dla nich miejsca w przestrzeni. Przynajmniej w艣r贸d 偶ywych. Stanowczo wol臋 matematyk臋, biomatematyk臋, upostaciowana i ud藕wi臋kowion膮 w moich maszynach.

Zauwa偶ony przez nas ruch nie trwa艂 d艂ugo. Zaledwie dotar艂o do mnie, 偶e na powierzchni morza zarysowuj膮 si臋 regularne ko艂a i leniwym ruchem, jakby pokonuj膮c si艂臋 bezw艂adno艣ci, ruszaj膮 z miejsca, w twarze strzeli艂a nam b艂yskawica i na poczernia艂ym w u艂amku sekundy ekranie pozosta艂y tylko wij膮ce si臋 niezdarnie 艣lady pasm przesy艂owych.

- Wzi膮艂e艣 namiar? - spyta艂em po chwili.

Sen nie odpowiedzia艂. A wi臋c nic z tego. Trudno si臋 dziwi膰. Je艣li pilot Proksimy nastawia si臋 na niespodzianki, to nie starcza mu refleksu ani spokoju na sytuacje normalne.

Trwa艂o p贸艂torej minuty zanim wyrzutni臋 Idiomu opu艣ci艂 nast臋pny aparat. Ten nie dotar艂 nawet do pierwszej linii li艣ciastych p艂aszczyzn. Znowu b艂ysk, tak kr贸tki, 偶e niemal nieuchwytny wzrokiem a przecie偶 pozostawiaj膮cy pod powiekami bolesne, wiruj膮ce iskry - i druga sonda podzieli艂a los pierwszej.

Nie mogli艣my d艂u偶ej w膮tpi膰. Wiedzieli o nas. Powitali nas. Po swojemu.

Ale nie ujrzeli艣my nic. Tak偶e to co zniszczy艂o aparaty zwiadowcze tkwi艂o ukryte pod g艂adk膮, idealnie zwart膮 pokryw膮 oceanu.

Odruchowo poprawi艂em si臋 w fotelu. 艁azik spe艂z艂 powoli z wierzcho艂ka wydmy, zako艂ysa艂 na zboczu, przeby艂 dziesi臋膰, mo偶e dwana艣cie metr贸w i znieruchomia艂. Od strony morza pozosta艂y widoczne jedynie reflektory jego anten.

Nie czekali艣my d艂ugo. Lustruj膮c teren dojecha艂em w艂a艣nie do linii horyzontu, kiedy dobieg艂 mnie kr贸tki pomruk Guskina. Uni贸s艂 si臋 i wskazywa艂 d艂oni膮 prostok膮t bocznego iluminatora. Poszed艂em za jego wzrokiem.

Na wprost nas, w odleg艂o艣ci mniej wi臋cej sze艣ciuset metr贸w, w bia艂osrebrzystym szkliwie oceanu zarysowa艂a si臋 okr膮g艂a, czarna plama. W tej samej chwili spostrzeg艂em nast臋pn膮. Za ni膮 jeszcze jedn膮. I jeszcze. Wybiega艂y spod chmur i sz艂y r贸wnym szeregiem ku brzegowi.

Raptem wszystkie r贸wnocze艣nie zacz臋艂y wirowa膰. Z pocz膮tku leniwie, ruch by艂 ledwie zauwa偶alny, koliste tarcze trzyma艂y si臋 niewzruszenie p艂aszczyzny oceanu. Trwa艂o to kilkana艣cie sekund, po czym zapad艂y w g艂膮b. Tak gwa艂townie, 偶e przez chwil臋 widzieli艣my tylko wyrzucone z dna rozbryzgi rt臋ciowej cieczy.

- Uwa偶ajcie - odezwa艂 si臋 Sennison. - Mam osiemset metr贸w przedpola. Bez marginesu...

Ostrzega艂, 偶e w razie konfliktu nie mo偶e nas os艂oni膰 ogniem g艂贸wnego miotacza. Byli艣my za blisko celu.

Tylko co w艂a艣ciwie mia艂o stanowi膰 ten cel? Dziury w morzu? Niewidoczne z l膮du konstrukcje? Poza tym dane dotycz膮ce pola ostrza艂u mieli艣my ca艂y czas przed oczami. Tak samo, jak charakterystyk臋 艂膮czno艣ci. Urodzony gaw臋dziarz znowu wzi膮艂 w Senie g贸r臋 nad pilotem.

Zaledwie to pomy艣la艂em, w kabinie ponownie zabrzmia艂 jego g艂os. Tym razem w por臋.

- G贸ry! Uwaga na g贸ry!

- Obserwuj ocean - rzuci艂em do Gusa, b艂yskawicznie zmieniaj膮c po艂o偶enie anten. Nie musia艂em szuka膰. Z najbli偶szego pasma wzg贸rza wznosi艂y si臋 w r贸wnych odst臋pach cztery wielkie s艂upy dymu. Wygl膮da艂y jak filary gigantycznego mostu pozbawione nagle spinaj膮cych je prz臋se艂. Wali艂y si臋 wszystkie w tym samym kierunku i tylko jaka艣 niewidzialna przeszkoda powstrzyma艂a na moment ich upadek.

- Ocean! - krzyk Guskina.

Zabawa zacz臋艂a si臋 na ca艂ego. Kiedy oderwa艂em wzrok od strzelaj膮cych skosem dym贸w, nie odnalaz艂em ju偶 na powierzchni oceanu 艣cie偶ki 鈥渃zarnych plam". Utworzy艂y teraz zacie艣niaj膮ce si臋 w oczach p贸艂kole. Jeszcze chwila i na wprost nas, niemal przy samym brzegu powsta艂 kr膮g o promieniu najmniej sze艣膰dziesi臋ciu metr贸w. Jaki艣 czas trwa艂 nieruchomo, po czym nies艂ychanie powolnym ruchem pocz膮艂 przesuwa膰 si臋 ku po艂udniowi.

Wyprostowa艂em si臋 i zaczerpn膮艂em powietrza. Odruchowo zerkn膮艂em w boczny iluminator i zd臋bia艂em. W pierwszej chwili mia艂em ochot臋 mocno potrz膮sn膮膰 g艂ow膮, jak cz艂owiek, kt贸ry za wszelk膮 cen臋 usi艂uje odp臋dzi膰 sen.

Ale to nie by艂 sen.

Mi臋kkim, posuwistym ruchem zbocza zst臋powa艂y w przybrze偶n膮 dolin臋. Nie zbocza, w masywie g贸r nic si臋 nie zmieni艂o. Pasemka ich wierzchnich warstw, utkanych z niskiej, sk艂臋bionej ro艣linno艣ci. Jakby jaki艣 olbrzym 艣ci膮ga艂 bez po艣piechu pokrojon膮 na w膮skie warstwy serwet臋 narzucon膮 na szczyty. Dopiero po dobrej chwili dotar艂o do mnie, 偶e ska艂a macierzysta trwa nieruchomo a tylko co sto, dwie艣cie metr贸w ruszy艂y w d贸艂 wykrojone z jej calizny chodniki.

Od obszaru nawiedzonego tym niezrozumia艂ym, bezszmerowym ruchem dzieli艂 nas rozleg艂y pas nadbrze偶nej r贸wniny. Obejrza艂em si臋.

Cylindryczne pustki, w臋druj膮ce powierzchni膮 oceanu, przyspieszy艂y. Odesz艂y ju偶 na tyle, 偶e nie musieli艣my szuka膰 zwi膮zku mi臋dzy nimi a nasz膮 obecno艣ci膮 na wybrze偶u.

- Cho膰by艣my pi臋膰 lat... - zacz膮艂 Guskin.

Nie sko艅czy艂. W u艂amku sekundy wn臋trze kabiny rozjarzy艂o si臋 pomara艅czowym 艣wiat艂em alarmu.

- Do ty艂u, Gus! Gil, do ty艂u! - zabrzmia艂 zduszony krzyk Sennisona.

Rzuci艂em si臋 do celownik贸w. Tylko to, 偶e z ca艂ej si艂y zacisn膮艂em palce na ich ci臋偶kiej, wywa偶onej prowadnicy, pozwoli艂o mi utrzyma膰 si臋 w fotelu. Uchwyci艂em jeszcze k膮tem oka b艂yskawiczny ruch Gusa, zmiataj膮cego bezpieczniki z pulpitu sterowniczego.

Z wyciem silnik贸w, jakiego w 偶yciu nie s艂ysza艂em, 艂azik wyrwa艂 z miejsca, przelecia艂 nad piaszczystym siod艂em, wyr偶n膮艂 ruf膮 w stok s膮siedniej wydmy, zary艂 na u艂amek sekundy, po czym g艂adko ju偶, bij膮c rekordy przyspieszenia, przetoczy艂 nad dwiema nast臋pnymi.

O u艂amek sekundy wcze艣niej ni偶 ludzie, spostrzeg艂y co si臋 艣wi臋ci tachjonowe obiektywy Idiomu. G艂os Sennisona dotar艂 do nas, kiedy byli艣my ju偶 ostrze偶eni. Aparatura raz jeszcze potwierdzi艂a swoj膮 przewag臋 nad lud藕mi. U艂amek sekundy. Gdyby nie to...

Niby nic takiego. Po prostu cz臋艣膰 zbocza niskiej wydmy, daj膮cej os艂on臋 pojazdowi, zacz臋艂a nagle pe艂zn膮膰 pod g贸r臋. Skrawek podn贸偶a rozpocz膮艂 wspinaczk臋 ku szczytowi. Gdyby nie ten u艂amek sekundy w艂a艣nie, ruszyliby艣my z nim razem.

艁azik zastopowa艂 gwa艂townie. W sam膮 por臋. Jeszcze chwila a znale藕liby艣my si臋 w oceanie. Nie bacz膮c na seledynow膮 nitk臋 namiaru, przekazywanego przez macierzysty statek, zatoczyli艣my w 艣lepej ucieczce szeroki 艂uk.

Stali艣my ty艂em do brzegu. Od srebrzystej tafli dzieli艂o nas nie wi臋cej ni偶 p贸艂tora metra.

- Co to by艂o? - wykrztusi艂 po chwili Gus. Wzruszy艂em ramionami.

- Widzisz co艣, Sen? - rzuci艂em w przestrze艅.

Nie odpowiedzia艂 od razu. Na ekranie przesuwa艂y si臋 pasma przedg贸rza, lustrowane kamerami Idiomu.

- Spok贸j - mrukn膮艂 wreszcie. - To znaczy, na l膮dzie - doda艂.

Odwr贸ci艂em si臋.

Czarne studnie trwa艂y nieruchomo. Zajmowa艂y teraz pozycj臋 mniej wi臋cej na wprost wydmy, za kt贸r膮 jeszcze minut臋 temu sta艂 艂azik. Jej p艂asko 艣ci臋ty wierzcho艂ek by艂 st膮d widoczny jak na d艂oni. Nagle zal艣ni艂 na nim 偶贸艂tawy, sko艣ny pas.

Pochyli艂em si臋. Nie. To tylko ja艣niejszy refleks bij膮cy od prze艣wietlonych na mgnienie chmur.

- Mamy zapis - odezwa艂 si臋 Guskin, wskazuj膮c ruchem g艂owy przystawk臋 kalkulatora.

- Mam zapis - powt贸rzy艂 jak echo Sennison z kabiny Idiomu.

Maj膮 zapis. Osobliwe. Skoro po to w艂a艣nie instaluje si臋 przystawki pami臋ciowe. No c贸偶. Dobrze jest czasem podzieli膰 si臋 szczypt膮 optymizmu. Zapis. Co艣 przynajmniej maj膮.

Jasne, 偶e pobawimy si臋 tym zapisem. Przejdziemy ca艂膮 ta艣m臋, milimetr po milimetrze. Przeka偶emy wszystko bazie. Mo偶e kto艣 zrobi z tego doktorat?

Z fotela Guskina dobieg艂o g艂臋bokie westchnienie. Kabina drgn臋艂a i przekr臋ci艂a si臋 o kilka stopni. Pas obserwacji si臋ga艂 teraz g艂臋biej.

- Czy to by艂 atak?

Pojawieniu si臋 na Ziemi pierwszych stymulator贸w, sprz臋偶onych bezpo艣rednio z polami m贸zgowymi cz艂owieka, towarzyszy艂y interesuj膮ce zjawiska literackie. Ludzie wywo艂ali w wyobra藕ni obraz doskona艂ej istoty przysz艂o艣ci. Z automatyczn膮 korektur膮 homeostazy, kontrolowanymi reakcjami nerwowymi, sztucznymi organami i aparatur膮 steruj膮c膮 wszelkimi procesami psychicznymi. Mi臋dzy innymi z autonomiczn膮 aparatur膮 艂膮czno艣ci - wewn臋trznej i zewn臋trznej. Cyborgom, jak nazywano owe twory, zarasta艂y wargi. Po prostu, nie by艂y potrzebne. Literatura literatur膮, ale ta ostatnia wizja mia艂a dla mnie niezaprzeczalny powab.

Nie doczekawszy si臋 odpowiedzi, Gus przebieg艂 wzrokiem klawiatur臋 pulpitu, po czym wolno, jakby z wysi艂kiem uni贸s艂 d艂o艅 i przeci膮gn膮艂 palcami po czole.

- Je艣li Anima siad艂a na czym艣 takim... - zawiesi艂 g艂os.

Nie musia艂 ko艅czy膰. R贸wnie dobrze jak ja wiedzia艂, 偶e nie siad艂a. Po l膮dowaniu rozwin臋艂a zwyk艂膮 ceremoni臋 rozpoznania. Przez dwie godziny przekazywa艂a meldunki. Potem dopiero...

Potem mog艂o si臋 zdarzy膰 wszystko. Wyp艂yn臋li na ocean i zostali wessani przez czarne studnie. Grunt pod nimi ruszy艂 i zawl贸k艂 ich w podziemia 鈥渂ia艂ych piramid". Porwa艂y ich Syreny. Wyparowali.

- Spr贸bujcie przejecha膰 pla偶膮 - odezwa艂 si臋 Sennison.

To na odmian臋 nie by艂o g艂upie.

L膮d przyj膮艂 nas wystarczaj膮co go艣cinnie. A wloty szyb贸w w oceanie, nie dalej ni偶 pi臋膰dziesi膮t metr贸w od brzegu, zachowywa艂y si臋 grzecznie. Podmorskie urz膮dzenia dzia艂a艂y w spos贸b nasuwaj膮cy my艣l o konsekwentnym wype艂nianiu dawno wprowadzonego programu. Co, naturalnie, mog艂o si臋 okaza膰 r贸wnie z艂udne, jak niewzruszono艣膰 pod艂o偶a na stokach wydm. Ale trzeciej drogi nie by艂o.

Rozja艣ni艂em ekran i uwa偶nie zlustrowa艂em najbli偶szy odcinek w膮skiego pasa pla偶y. Cisza. 呕adnych wzniesie艅, row贸w, uskok贸w. W razie czego, 艂azik rozwinie maksymaln膮 szybko艣膰. Gdyby 鈥渨臋druj膮ce zbocza" zechcia艂y si臋gn膮膰 po nas a偶 tutaj.

Kabina wykona艂a p贸艂 obrotu. Uj膮艂em prowadnice' i skin膮艂em na Guskina.

Odblokowa艂 stery. Ale nie dlatego 偶eby si臋 domy艣li艂, co chcia艂em powiedzie膰.

Na wprost wydmy, kt贸r膮 opu艣cili艣my w takim po艣piechu, ocean cofn膮艂 si臋. Nie cofn膮艂. Nie by艂o 偶adnego uchwytnego ruchu. Po prostu powsta艂a pr贸偶nia o g艂adkich, pionowych, rosn膮cych z odleg艂o艣ci膮 艣cianach wody. Wody! Raczej rozcie艅czonego mlekiem p艂ynnego srebra. Ods艂oni臋ta w ten spos贸b przestrze艅 mia艂a kszta艂t tr贸jk膮tnego klina, celuj膮cego szpicem ku horyzontowi. W ko艅cu tego szpica, nie dalej ni偶 sto metr贸w od brzegu, co艣 si臋 poruszy艂o.

- Gil! - dobieg艂 mnie zd艂awiony g艂os Guskina. Nie spojrza艂em nawet w jego stron臋. Nie teraz.

- Daj sond臋 - rzuci艂em.

- Sonda! - szczekn膮艂 g艂o艣nik.

Tym razem nie wyobra偶a艂em sobie, co robi Sen w swojej kabinie. Mia艂em raczej ochot臋 zamkn膮膰 oczy i otworzy膰 je dopiero wtedy, kiedy tu, na ekranie, uka偶e si臋 bliski obraz oceanu.

Tak. To byli ludzie. Trzy sylwetki, posuwaj膮ce si臋 mozolnie po odkrytym dnie morza. Z charakterystycznymi zgrubieniami pr贸偶niowego ekwipunku.

Ludzie.

Nonsens. Nowe diabelstwo rasy zasiedlaj膮cej t臋 sympatyczn膮 planet臋.

Trudno nawet powiedzie膰: ludzie. Nie m贸wi si臋 tak o znajomych. A ja zna艂em tych ludzi. Zna艂em sylwetk臋 tego, kt贸ry szed艂 pierwszy. Nie spos贸b zapomnie膰, je艣li widzia艂o si臋 j膮 chocia偶by raz w 偶yciu. To wychylenie do przodu. Przygarbienie a w艂a艣ciwie za艂amanie tam, gdzie zaczyna si臋 kryza kasku.

Reuss. Biochemik, tw贸rca teorii styku informatycznego, pierwszy nawigator Animy.

Reuss. Kiedy szed艂, jego nies艂ychanie d艂ugie r臋ce ko艂ysa艂y si臋 do przodu i do ty艂u, jak staro艣wieckie cepy. Wygl膮da艂o, 偶e kosztuje go du偶o trudu utrzymywanie ich nad powierzchni膮 gruntu.

Teraz widnia艂 w nich jaki艣 l艣ni膮cy, ciemny przedmiot.

- Daj臋 sygna艂 - rzuci艂em, uderzaj膮c palcem w klawisz fotonowego reflektora. - Tlen - doda艂em. Guskin odwr贸ci艂 kabin臋. Jego d艂onie porusza艂y si臋 nad pulpitem rozrz膮du jak zaprogramowane.

Z oparcia foteli wype艂z艂y elastyczne wysi臋gniki, unosz膮ce kaski. Wzd艂u偶 naszych cia艂 przesun臋艂y si臋 anteny automat贸w kontrolnych. Zamocowanie he艂m贸w, uzupe艂nienie ogniw energetycznych, sprawdzenie szczelno艣ci skafandr贸w i aparatury 艂膮czno艣ci - wszystko to nie trwa艂o pi臋ciu sekund. WT skroniach obudzi艂 si臋 szum, jak zawsze w pierwszych chwilach po przej艣ciu na zamkni臋ty uk艂ad zasilaj膮cy. Pancerne 艣ciany kabiny bezszelestnie zapad艂y w g艂膮b. Porazi艂 mnie b艂ysk. Nieopatrznie zwr贸ci艂em twarz w stron臋 fotonowego reflektora, z kt贸rego w nier贸wnych odst臋pach czasu tryska艂y 偶膮d艂a sygna艂贸w. Nie by艂o potrzeby sprawdza膰, czy ludzie na dnie ods艂oni臋tym jak w bajce o Czarnomorze, zauwa偶yli te niewymiernie cienkie nitki, w ci膮gu tysi臋cznych cz臋艣ci sekundy 艂膮cz膮ce nadbrze偶ne wydmy z lini膮 horyzontu. Nie mogli ich nie zauwa偶y膰.

Kiedy przejrza艂em, bieg艂em ju偶, z ca艂膮 szybko艣ci膮 na jak膮 pozwala艂 m贸j ekwipunek. Nade mn膮 zaja艣nia艂o, nie zwr贸ci艂em na to uwagi, wdziera艂em si臋 na zbocze pierwszej wydmy, z wysi艂kiem wyrywaj膮c buty z mia艂kiego pod艂o偶a. Linia brzegu stanowi艂a 艂uk, 艂agodny, ale i tego by艂o mi za du偶o, pu艣ci艂em si臋 na kr贸tsze przez wzg贸rza. Nie przebieg艂em nawet stu metr贸w, kiedy na skroniach krtani zacisn臋艂y mi si臋 w膮skie, kolczaste obr臋cze. Rzuci艂em okiem na wska藕nik pod okapem he艂mu i zwi臋kszy艂em dop艂yw tlenu. Bieg艂em. Potkn膮艂em si臋, polecia艂em do przodu, odepchn膮艂em r臋kami od 艂agodnego stoku, zatoczy艂em i bieg艂em dalej. Nie widzia艂em nic. Pozosta艂y mi dwa ostatnie, kar艂owate wzniesienia. Teraz dopiero poj膮艂em, 偶e paln膮艂em g艂upstwo. Nale偶a艂o biec pla偶膮.

Wygramoli艂em si臋 na kolejny wierzcho艂ek. Wtedy ujrza艂em ich znowu. Byli nie dalej ni偶 o trzydzie艣ci krok贸w. Nawet, gdyby teraz morze wr贸ci艂o, znale藕liby si臋 na p艂yci藕nie.

Reuss zauwa偶y艂 mnie. Stan膮艂. Zatrzyma艂em si臋 i krzykn膮艂em. Pomacha艂em do niego. Nie odpowiedzia艂. Chwil臋 nie robi艂 nic. Nie odwr贸ci艂 si臋 nawet do dw贸ch pozosta艂ych. Wreszcie, jakby podj膮wszy decyzj臋, uni贸s艂 r臋ce. Mog艂em teraz przyjrze膰 si臋 lepiej temu, co w nich trzyma艂.

Krzykn膮艂em znowu. Widzia艂em go ju偶 wyra藕nie, przez szyb臋 kasku poznawa艂em rysy jego twarzy. Wtedy nagle opu艣ci艂 r臋ce, spojrza艂 prosto przed siebie, w stron臋 wzg贸rza, z kt贸rego sp臋dzi艂o nas 鈥渨臋druj膮ce zbocze" i ruszy艂 dalej. Tamci pod膮偶yli za nim.

To mi si臋 nie spodoba艂o. Nie spodoba艂o mi si臋 co艣 nienaturalnego w ich ruchach, w sposobie trzymania r膮k, w wolnych, jakby odmierzonych krokach.

Nie zd膮偶y艂em zastanowi膰 si臋 nad tym. Uwag臋 moj膮 przyku艂 pochwycony k膮tem oka ruch w okolicy s膮siedniej wydmy. Jakby ca艂y jej wierzcho艂ek przesun膮艂 si臋 odrobin臋 w kierunku morza. Spojrza艂em bli偶ej. Tu偶 pode mn膮, w po艂owie najbli偶szego stoku, grunt zacz膮艂 si臋 wybrzusza膰.

Zmartwia艂em. W powietrzu panowa艂a idealna cisza. Nawet wiatr ucich艂.

Zbocze p臋cznia艂o w oczach. W艂a艣ciwie nie zbocze samo. Jego najcie艅sza, powierzchniowa warstwa. Jakby by艂a utkana z elastycznej materii, pod kt贸r膮 kto艣 zacz膮艂 nagle nadyma膰 karnawa艂owy balonik. Wielko艣ci domu.

I nagle ca艂y stok z rozrastaj膮c膮 si臋 w jego wn臋trzu bani膮 ruszy艂 w moj膮 stron臋.

- Gil! Gil! - krzyk Sennisona niemal roz艂upa艂 mi czaszk臋.

Widzia艂. Mimo to b艂yskawicznym ruchem g艂owy, wbi艂em w kask kontakt sygnalizacji alarmowej. Ju偶 biegn膮c, szybciej ni偶 przed chwil膮. Nie mia艂em nawet miotacza. Nie pomy艣la艂em o tym, wychodz膮c z 艂azika na spotkanie ludzi.

- Do mnie, Gus! Do mnie! - zawo艂a艂em.

- Tak, Gil - us艂ysza艂em natychmiast. W g艂osie Guskina zabrzmia艂a ulga. 鈥淶a wcze艣nie" - przebieg艂o mi przez my艣l.

Za wcze艣nie. W plecy uderzy艂a 艣ciana rozpr臋偶aj膮cego si臋 z potworn膮 szybko艣ci膮 gazu, pod powiekami zawirowa艂y mi czerwone s艂o艅ca, przelecia艂em kozio艂kuj膮c szczyt pag贸rka i znieruchomia艂em.

Nie wiem jak d艂ugo to trwa艂o. Niezbyt d艂ugo. Nie pozwoli艂a na to zainstalowana w skafandrze aparatura. Ale 艣wiat, jaki ujrza艂em po przebudzeniu, by艂 tak r贸偶ny od zapami臋tanego, 偶e mog艂y min膮膰 lata.

Planeta ma zno艣n膮 atmosfer臋. Gdyby nie to, by艂oby po mnie. Od kolan w d贸艂, z mojego skafandra pozosta艂y strz臋py. Pas by艂 zerwany. Tylko kask, kiedy ostro偶nie obmaca艂em go palcami, wyda艂 si臋 nietkni臋ty. Jego aparatura dzia艂a艂a normalnie. Ocala艂y 艣wiate艂ka sygnalizacyjne. Jedno z nich, skacz膮c gor膮czkowym pulsem, dawa艂o zna膰, 偶e skafander jest uszkodzony.

Spojrza艂em przed siebie i przerazi艂em si臋. W ob艂臋dnym strachu pow臋drowa艂em palcami do oczu. Trafi艂em ponownie w szyb臋 kasku i uspokoi艂em si臋. Poruszy艂em g艂ow膮. Nie pomog艂o.

Us艂ysza艂em g艂uche dudnienie. Zerwa艂em si臋 i ukl膮k艂em. Wyt臋偶aj膮c wzrok wyci膮gn膮艂em przed siebie ramiona, jakbym chcia艂 os艂abi膰 maj膮ce nast膮pi膰 uderzenie. Ale nic si臋 nie sta艂o.

Odczeka艂em chwil臋 i rozejrza艂em si臋. Dym. Tkwi艂em wewn膮trz zbitego, czarnego kokona. Jego 艣ciany by艂y utkane z lu藕nych pasemek, ale i pomi臋dzy nimi nie pozosta艂o do艣膰 艣wiat艂a, bym m贸g艂 dojrze膰 w艂asne r臋kawice.

Wska藕nik promieniowania ani drgn膮艂. Czujniki milcza艂y. A wi臋c miotacze nie mia艂y z tym nic wsp贸lnego. Uderzenie przysz艂o z zewn膮trz. Z l膮du czy oceanu? Niewa偶ne. Skoro nie znali broni termoj膮drowej... w ka偶dym razie, skoro jej nie u偶yli.

Podnios艂em si臋 i wywo艂a艂em Guskina. Nie odpowiedzia艂. Wida膰 antenki skafandra jednak nie wytrzyma艂y. Uspokoi艂 mnie widok b艂臋kitnej niteczki namiaru, przepo艂awiaj膮cej miniaturowy ekran pod okapem he艂mu. Droga.

Wyprostowa艂em si臋 z trudem. Ruchowi temu towarzyszy艂o jakby p臋kanie kr臋puj膮cych mnie od lat sznur贸w. Poczu艂em, 偶e ziemia ucieka mi spod n贸g i na moment przymkn膮艂em oczy.

Szed艂em jednak. I to nie w stron臋 艂azika. Niedorzeczno艣膰, ale ten dym, czy co to by艂o, dawa艂 z艂udzenie bezpiecze艅stwa.

Szed艂em w przeciwnym kierunku. Tam, gdzie przedtem byli ludzie. Pojmowa艂em ju偶 z grubsza co zasz艂o. W ka偶dym razie, 偶e nie ja by艂em celem ataku. Nie obroni艂bym si臋. Nie mia艂em 偶adnych szans. Je艣li 偶yj臋, to znaczy, 偶e rzecz rozegra艂a si臋 mi臋dzy 鈥渨臋druj膮cymi zboczami" a Reussem i jego towarzyszami.

Zda艂em sobie spraw臋, 偶e nie przyjrza艂em im si臋 nawet. Nie potrafi艂bym powiedzie膰 chocia偶 tyle, czy biochemik prowadzi艂 za sob膮 m臋偶czyzn, czy kobiety. Na Animie by艂y dwie specjalistki, od niedawna przebywaj膮ce w bazie, Yba i Nysa.

Przede mn膮 poja艣nia艂o. Zrobi艂em jeszcze dwa kroki i zatrzyma艂em si臋. Czubki moich but贸w dotkn臋艂y nieruchomej pow艂oki oceanu.

W dymie mign臋艂y nik艂e refleksy. Przypomnia艂em sobie chmury wisz膮ce nad planet膮 i prze艣wity w ich sk艂臋bionej masie, jakby niebo p艂on臋艂o tam 偶贸艂tym ogniem.

Skr臋ci艂em i zacz膮艂em i艣膰 pla偶膮. Szed艂em powoli, stale trzymaj膮c si臋 brzegu. W pewnej chwili, metr przed sob膮, ujrza艂em ciemny, workowaty kszta艂t. Zrobi艂em krok do przodu i stan膮艂em w pe艂nym 艣wietle. 艢ciana dymu zosta艂a poza mn膮. Jak okiem si臋gn膮膰 rozpo艣ciera艂a si臋 przestrze艅, w kt贸rej nic si臋 nie dzia艂o. Nie pozosta艂o 艣ladu po czarnych studniach w oceanie. Przedg贸rze i szerokie up艂azy podprowadzaj膮ce pod szczyty trwa艂y w bezruchu. Ciszy nie m膮ci艂 najl偶ejszy szelest.

Tu偶 przede mn膮 le偶a艂 cz艂owiek. Reuss. I nie musia艂em si臋 schyla膰, 偶eby nabra膰 pewno艣ci. Nie 偶y艂.

Przetrwa艂 ca艂y ten czas. Czeka艂 na nas. Czeka艂 na ten w艂a艣nie moment, 偶eby zgin膮膰. To zbyt niedorzeczne.

Za sob膮 us艂ysza艂em ciche brz臋czenie, jakby napinanej do granic wytrzyma艂o艣ci liny. D藕wi臋k stawa艂 si臋 bli偶szy, wyra藕niejszy. Nie odwr贸ci艂em si臋. Tak pracuj膮 silniki 艂azika. Nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e Gus mnie odnajdzie. Skoro na moim ekranie ocala艂 sygna艂 drogi, tym bardziej on musia艂 odbiera膰 impulsy wysy艂ane przez aparatur臋 namiarow膮 skafandra. Ale nie my艣la艂em o tym.

D藕wi臋k urwa艂 si臋 nagle. Us艂ysza艂em szum krwi w skroniach. W dalszym ci膮gu nie robi艂em nic. Wpatrywa艂em si臋 w czarne, pokryte kopciem strz臋py skafandra Reussa, w zakrzep艂膮 ju偶 ran臋, biegn膮c膮 od podudzia poprzez brzuch i klatk臋 piersiow膮 do obojczyka.

Cisza stawa艂a si臋 nie do zniesienia. Powoli wyprostowa艂em si臋 i zwil偶y艂em j臋zykiem wargi.

- No, to mamy pierwszego - dobieg艂 z ty艂u chrapliwy, nienaturalnie spokojny g艂os Guskina.


2

Zegar w bazie na satelicie Czwartej wybi艂 drug膮. Cofn膮艂em zapis i przes艂ucha艂em ostatnie zdania.

Mamy pierwszego..."

Nic we mnie nie drgn臋艂o na wspomnienie tych s艂贸w, w kt贸rych wtedy nie zabrzmia艂 nawet cie艅 偶alu, tylko .艣wiadomo艣膰, 偶e nic ju偶 nie mo偶na zrobi膰.

Wyprostowa艂em si臋. Wodzik pi贸ra, zwolniony nagle, odskoczy艂, trafiaj膮c w podstaw臋 ekranu. Rozleg艂 si臋 g艂os jakby dziecko uderzy艂o opuszk膮 palca w kraw臋d藕 wielkiego dzwonu. Wszystko tu jest g艂uche, wyt艂umione.

Dosy膰 na dzisiaj. Poza dwugodzinnym obchodem .automat贸w obserwacyjnych, pisa艂em ca艂y dzie艅. Nie b臋dzie teraz 艂atwiej liczy膰 dni. Ale nie dlatego zacz膮艂em pisa膰.

Wsta艂em, odsun膮艂em fotel i wy艂膮czy艂em aparatur臋. Nie rozgl膮daj膮c si臋 podszed艂em do iluminatora. Za艂o偶y艂em r臋ce na plecach. Pochyli艂em si臋 odrobin臋 do przodu, dotykaj膮c brod膮 szyby.

W macierzystej bazie pilot贸w Proksimy by艂a teraz wiosna. Wiosenne niebo. 呕eby je straci膰, wystarczy polecie膰 do gwiazd.

Pomy艣la艂em, 偶e w tym roku wiosna przysz艂a r贸wnocze艣nie do bazy i na m贸j rodzinny kontynent...

Cofn膮艂em si臋 od okna.

O jaki kontynent chodzi? O nie znany mi nawet obszar Trzeciej, planety, kt贸ra przesta艂a istnie膰? To znaczy, przesta艂o istnie膰 wszystko, co daje galaktyczna osobowo艣膰 cia艂om niebieskim, p艂awi膮cym si臋 od tysi膮cleci w s艂onecznej ekosferze. Bo o jakim innym kontynencie mog艂em pomy艣le膰?

. Wyci膮gn膮艂em przed siebie r臋ce, przywar艂em d艂o艅mi do pianowej obudowy 艣ciany i spojrza艂em w g贸r臋. Trzecia 艣wieci艂a jasnym, lekko zar贸偶owionym blaskiem. Gwiazda pierwszej wielko艣ci. Martwa gwiazda. Przez najbli偶sze miliony lat w leniwy poch贸d jej ewolucji nie wmiesza si臋 偶adna istota technologiczna. W ka偶dym razie nie z tego uk艂adu. Mo偶e w nie strawionych do ko艅ca powierzchniowych warstwach ska艂 zachowa si臋 pami臋膰 kszta艂tu bia艂ych piramid i aparatury dr贸g, kt贸rymi dawni mieszka艅cy si臋gali do ocean贸w. Mo偶e za miliony lat na tym po艣wi臋caj膮cym r贸偶owo pogorzelisku rozwinie si臋 nowa rasa, zintegrowana, kt贸ra tym razem zagospodaruje ca艂膮 biosfer臋. Oczywi艣cie, je艣li pozwol膮 na to ci... z Czwartej.

Przenios艂em spojrzenie na bia艂aw膮, matow膮 tarcz臋, stoj膮c膮 nieruchomo tu偶 nad horyzontem.

Mocne to ich s艂o艅ce. W ca艂ej galaktyce trafili艣my dotychczas na trzy czy cztery uk艂ady, cztery gwiazdy, obejmuj膮ce stref膮 偶ycia a偶 pi臋膰 planet, z kt贸rych dwie nie tylko pozostawa艂y w jej zasi臋gu od milion贸w lat, ale co najmniej drugie tyle mia艂y jeszcze przed sob膮. I znowu pomy艣la艂em 鈥渋ch s艂o艅ce". Poczu艂em zi膮b na policzkach. Nie wiedzia艂em, 偶e si臋 u艣miecham. Tak samo u艣miecha艂em si臋 wtedy, odchodz膮c od swoich. Dosy膰 tego. Od jakich 鈥渟woich"? Tych umar艂ych odleg艂o艣ci膮, z kt贸rymi 艂膮czy艂o mnie wspomnienie ich 艣wiata, czy tych, o kt贸rych 艣wiecie nie wiedzia艂em nic, jak to tylko mo偶liwe, poza jednym: 偶e z niego wyszed艂em. Tych umar艂ych naprawd臋.

Odepchn膮艂em si臋 od 艣ciany i odwr贸ci艂em gwa艂townie.

Jestem zm臋czony. Wystarczy usi膮艣膰 w fotelu i pod艂膮czy膰 aparatur臋 diagnostyczn膮 do kalkulatora. Kilka minut, kilkana艣cie pyta艅 i b臋dzie po wszystkim.

Nieprawda. Wiem przecie偶 o co chodzi. M贸wi膮c 艣ci艣le, o kogo. Podszed艂em do ekranu, przekazuj膮cego obraz farmy.

Cisza. Noc. Matowe kr臋gi nielicznych punkt贸w 艣wietlnych. Nieruchomy las otaczaj膮cy zabudowania. W膮ska tasiemka drogi, zaraz za bram膮 gin膮ca w g膮szczu kopulastych drzew.

Si臋gn膮艂em do pulpitu i powi臋kszy艂em wycinek obrazu. Z zamkni臋tymi oczami potrafi艂bym wskaza膰 ka偶dy gw贸藕d藕, tkwi膮cy w tym budynku z okapem nad wej艣ciem. Przyjrza艂em si臋 porzuconym sprz臋tom, odstawionym naczyniom, z艂o偶onym r贸wno narz臋dziom. Gospodarstwo.

W czerni, pod niskim daszkiem co艣 si臋 poruszy艂o.

To by艂 on.

Wyszed艂 na 艣rodek ods艂oni臋tej przestrzeni, opar艂 r臋ce na biodrach i zapatrzy艂 si臋. Sta艂 d艂ugo. W pewnym momencie poruszy艂 si臋 i wtedy 艣wiat艂o lampy zal艣ni艂o na jego jasnych w艂osach bia艂ym refleksem.

Odwr贸ci艂 si臋. Omi贸t艂 spojrzeniem przestrze艅 mi臋dzy budynkiem a ogrodzeniem. Si臋gn膮艂 d艂oni膮 do czo艂a i potrzyma艂 j膮 tam chwil臋, jakby odkry艂, 偶e ma gor膮czk臋. Ramiona mu opad艂y. Przygarbi艂 si臋, pochyli艂 i nie patrz膮c ju偶 za siebie ruszy艂 w stron臋 drzwi. Mijaj膮c stolik i fotele przyspieszy艂 kroku. Znikn膮艂 w cieniu, zanim zd膮偶y艂em przyjrze膰 si臋 jego twarzy.

Stale jeszcze szukam czego艣 w tej twarzy. Jakbym nie wiedzia艂, 偶e jest tylko mask膮. Nie bardziej ale i nie mniej ni偶 moja.

To nie twarz. To m贸zg tego w艂a艣nie... tej w艂a艣nie istoty sprawi艂, 偶e jestem sam. Tutaj. Gdybym mia艂 jego twarz, sprawa by艂aby prostsza. Znacznie prostsza.

Pomy艣la艂em, 偶e jeszcze troch臋, a zaczn臋 im zazdro艣ci膰. Nonsens. Odruchowo zerkn膮艂em w stron臋 wska藕nik贸w. W porz膮dku. Oczywi艣cie, 偶e w porz膮dku. Moje w艂贸kna nerwowe zespoli艂y si臋, wyg艂adzi艂y, zamykaj膮c obieg porz膮dkuj膮cych pr膮d贸w.

Wyprostowa艂em si臋.

Teraz nie czuj臋 nic. Na ch艂odno, z wyrachowaniem, szukam w tamtych siebie. Tak beznami臋tnie, 偶e mog臋 ufa膰 sobie nie mniej ni偶 automatom.

P贸jd臋 ju偶 spa膰. Rano wstan膮, zjem co艣 i wr贸c臋 do tego pulpitu. Obejm臋 palcami wodzik pi贸ra 艣wietlnego i b臋d臋 pisa艂 dalej.


Grunt by艂 nieprzyjemny, grz膮ski. Z ulg膮 poczu艂em pod stopami stalow膮 platform臋 windy.

Odwr贸ci艂em si臋, opar艂em o zastrza艂y prowadnicy i spojrza艂em pod nogi. Niczym nie os艂oni臋ta kraw臋d藕 platformy znajdowa艂a si臋 centymetr przed czubkami moich but贸w. Granica 艣wiat贸w.

Unios艂em g艂ow臋. Zmrok zapada艂 szybko. To przez te chmury. Pociemnia艂y ju偶 grunt wygl膮da艂 jak posypany drobniutkim, brudnym 偶wirem. Tu i 贸wdzie po艂yskiwa艂y w nim pasemka szkliwa. Ostatnie, nie zabli藕nione przez wiatr 艣lady l膮dowania ci臋偶kiego statku. Dwadzie艣cia metr贸w dalej sylwetka Sennisona. Sta艂 ty艂em do nas, sztywno wyprostowany, z nisko pochylon膮 g艂ow膮. By艂 bez kasku. Widzia艂em jego zmierzwione, jasne, jakby sztucznie odbarwione w艂osy i nie wiedzie膰 czemu pomy艣la艂em, 偶e wszyscy piloci w bazie s膮 jasnymi blondynami.

Sta艂 tak ju偶 dobre pi臋膰 minut. Od chwili kiedy sko艅czyli艣my z tym jednym, co zosta艂o do zrobienia. R臋ce opar艂 na biodrach. Zawsze tak stawa艂, jak zawodnik, oceniaj膮cy przed startem szczeg贸lnie trudn膮 prze szkod臋. Nie wiedzia艂, 偶e tak wygl膮da. Nie my艣la艂 o tym. Zw艂aszcza teraz, na tle tego pod艂u偶nego, prostok膮tnego kopczyka obcej ziemi.

Nie ponagla艂em go.

Tak偶e Guskin, od kiedy opu艣cili艣my kabin臋 Idiomu, nie odezwa艂 si臋 s艂owem. I przedtem nie by艂 rozmowny. Nie pytany przez nikogo mrukn膮艂 tylko, 偶e zostaje na g贸rze. Kto艣 musia艂 dy偶urowa膰 w nawigacyjnej, przy aparaturze.

Nie ponagla艂em Sena. W doskona艂ej ciszy, w pog艂臋biaj膮cym si臋 mroku, jego sylwetka coraz bardziej upodabnia艂a si臋 do starego pos膮gu. Na przyk艂ad pos膮gu Przybysza, kt贸ry zaskoczony niezwyk艂膮 cisz膮 przystan膮艂 na moment i tak ju偶 pozosta艂, 偶eby ch艂on膮膰 j膮 przez ca艂膮 wieczno艣膰.

Jakby ta cisza zast膮pi艂a przestrze艅. Jakby milczenie galaktyk spr臋偶y艂o si臋 tutaj mi臋dzy p贸艂kulami chmur, niby w futerale niemego instrumentu. Ogarn臋艂o mnie uczucie, 偶e tkwimy w tym pudle zamkni臋ci r贸wnie pewnie i nieodwo艂alnie jak Reuss w swoim w膮skim prostopad艂o艣cianie, usypanym z brudnego, lepkiego 偶wiru.

W tym momencie Sennison odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 i艣膰 w moj膮 stron臋. Ujrza艂em jego twarz.

Prawda. Sen, jako jedyny z naszej tr贸jki, by艂 bli偶ej z Reussem. Ale to nie mia艂o znaczenia. Ka偶dy z nas mia艂 o czym my艣le膰. Dlatego w ci膮gu godzin, jakie min臋艂y od eksplozji w rejonie nadmorskich wydm, Gus i Sen wymienili mo偶e pi臋膰 zda艅. O sobie nie m贸wi臋.

Przegl膮dali艣my zapisy w niesko艅czono艣膰. Cofali艣my po pi臋膰, sze艣膰 razy te same fragmenty, zarejestrowane przez aparatur臋 Idiomu, kiedy zar贸wno my na dole, jak i 艣l臋cz膮cy przy celownikach Sennison, nie byli艣my zdolni do prowadzenia normalnej obserwacji.

W ko艅cu, przy dwunastej czy trzynastej kombinacji program贸w zdali艣my sobie spraw臋, 偶e od d艂u偶szego czasu wyniki przynosz膮 tylko nic nie znacz膮ce r贸偶nice ilo艣ciowe.

Jaki艣 czas siedzieli艣my bez ruchu. Potem Sennison wsta艂, podszed艂 do fotela, w kt贸rym spoczywa艂o cia艂o Reussa i zacz膮艂 go ubiera膰. Zapi膮艂 mu skafander i buty. Uzupe艂ni艂 osobist膮 aparatur臋. Zgodnie z niepisan膮 tradycj膮 wymieni艂 zu偶yte ogniwa energetyczne na nowe. Wreszcie uni贸s艂 cia艂o i przerzuci艂 je sobie przez plecy. Podnios艂em si臋. Wtedy w艂a艣nie Gus mrukn膮艂, 偶e zostanie w kabinie.

Prowadnice pracowa艂y bezszelestnie. Zwi臋ksza艂o si臋 tylko pole widzenia. Z mroku wyst膮pi艂 zewn臋trzny pier艣cie艅 automat贸w stra偶niczych. Przedpole skrawka cudzej ziemi, kt贸ry wzi臋li艣my w posiadanie. Dalej by艂 obcy i wrogi glob, ka偶d膮 cz膮stk膮 materii daj膮cy do zrozumienia, 偶e jego prawowici gospodarze nikogo do siebie nie zapraszali. A nas w szczeg贸lno艣ci.

Platforma zafalowa艂a i przystan臋艂a. Automat 艣luzy 'milcza艂. Klapa by艂a otwarta. To jedno. Atmosfera, w kt贸rej ludzie mogli czu膰 si臋 dobrze. Jak na ironi臋. Zrzuci艂em kask, skafander, zabawi艂em chwil臋 w 艂azience, po czym zaj膮艂em miejsce przed ekranami. Sen poszed艂 w moje 艣lady. Mrukn膮艂 co艣 i zmieni艂 obieg w klimatyzatorach. Zosta艂 w samych slipach. Patrzy艂em, jak uk艂ada si臋 w fotelu. Zawsze sprawia艂 wra偶enie, 偶e ulega naturalnym si艂om, dzia艂aj膮cym na jego cia艂o, sprawdza od niechcenia wi膮zania mi臋艣ni, jakby udaj膮c, 偶e nie bierze udzia艂u w ich grze. Pod艂o偶y艂 ramiona pod g艂ow臋 i znieruchomia艂.

Czekali艣my.

Ocean rozst臋puje si臋. Wychodz膮 ludzie. W porz膮dku. Przedtem jeszcze pojawiaj膮 si臋 czarne wiry, podobne do pionowych szyb贸w. Tworz膮 kr膮g. 鈥淟i艣cie", to znaczy podwodne budowle czy konstrukcje nakryte li艣ciastymi p艂aszczyznami ca艂y czas trwaj膮 nieruchomo.

Ocean jest zamieszka艂y. R贸wnie偶 l膮d jest zamieszka艂y. Poza stref膮 przybrze偶n膮. Ta natomiast roi si臋 od zainstalowanych pod powierzchni膮 p贸l si艂owych, transporter贸w, przewod贸w, licho wie czego. Kiedy w oceanie otwieraj膮 si臋 szyby, g贸ry poczynaj膮 dymi膰. Zgoda.

Wszystko to jest jasne i oczywiste. Jak tabliczka mno偶enia. Nie interesuje nas, dlaczego co艣 si臋 dzieje. I nie b臋dziemy spekulowa膰 na temat jak to si臋 dzieje. B臋dziemy czeka膰.

Reuss wyszed艂 z oceanu. Zobaczy艂 nas i to go zastanowi艂o. Tylko tyle. Nie po艣wi臋ci艂 nam wi臋cej uwagi, ni偶 na przyk艂ad ptakom, spotykanym zazwyczaj w innej porze roku. Potem ruszy艂 dalej. Ale nie uszed艂 daleko...

Prowadzi艂 dwoje ludzi. Mo偶e dw贸ch. Mo偶e dwie kobiety.

Ten punkt pozostawa艂 niejasny. Zarejestrowany w przystawkach pami臋ciowych pok艂adowej aparatury obraz ludzi wy艂aniaj膮cych si臋 z oceanu, by艂 nieostry.

Trudno nawet powiedzie膰 鈥渘ieostry". Raczej zniekszta艂cony. Trzy identyczne sylwetki. Zamazane, pe艂ne refleks贸w 艣wietlnych, w asy艣cie niesko艅czonych szereg贸w odbi膰.

Chcia艂bym, 偶eby ta noc by艂a ju偶 za nami.

Na dobr膮 spraw臋 nie wolno nam tutaj nocowa膰. Powinni艣my teraz przygotowa膰 si臋 do startu. Wci膮gn膮膰 automaty i obliczy膰 bezpieczn膮, stacjonarn膮 orbit臋. Wr贸ci膰 za dnia i zacz膮膰 wszystko od nowa. Ale 偶aden z nas nie we藕mie tego na siebie. Mo偶e, gdybym by艂 na miejscu Sena... tylko 偶e nie jestem na jego禄 miejscu. Tym lepiej.

Ci, po kt贸rych przybyli艣my tutaj, przetrwali. Musieli nas zauwa偶y膰. By膰 mo偶e, odbieraj膮 sygna艂y wywo艂awcze Idiomu, a tylko z jakich艣 powod贸w nie mog膮 na nie zareagowa膰. Jest ich o jednego mniej, prawda. A je艣li pozostali w艂a艣nie noc wybior膮 dla nawi膮zania z nami kontaktu?

- Co z celownikami? - odezwa艂 si臋 nagle Guskin, jakby s艂ysza艂, o czym my艣la艂em.

Zdrowy rozs膮dek nakazywa艂 tak zaprogramowa膰 automaty celownicze, 偶eby ka偶da istota czy przedmiot pr贸buj膮cy naruszy膰 lini臋 kordonu, 艣ci膮gn膮艂 na siebie ogie艅 miotaczy. Je艣li jednak podejd膮 ludzie?

Pytanie Guskina nie dotyczy艂o czynno艣ci, jak膮 mieli艣my wykona膰. By艂a w nim nadzieja.

- Obejrzyjmy to jeszcze raz - powiedzia艂 Sennison.

Znalaz艂 wyj艣cie. Zawsze ta wiara, 偶e poza wskazaniami najpojemniejszych kalkulator贸w jest jeszcze nieosi膮galna dla aparatury chwila, w kt贸rej umys艂 cz艂owieka doznaje ol艣nienia. Czym艣 przynajmniej si臋 zajm膮. Skoro tak trudno im znie艣膰, 偶e nie maj膮 o czym m贸wi膰.

Sen wsta艂 i podszed艂 do projektora. Wcisn膮艂 klawisz. Odst膮pi艂 kilka krok贸w i utkwi艂 wzrok w ekranie.

Tarcza o偶y艂a. Chwil臋 pulsowa艂a m臋tnawym 艣wiat艂em, po czym w u艂amku sekundy wype艂ni艂a si臋 obrazem.

Laserowe obiektywy wyostrza艂y kolory. Ocean sta艂 si臋 srebrny. Chmury nabra艂y dziesi膮tek odcieni, o偶ywa艂y, tworzy艂y samodzielny, dziki 艣wiat, niezale偶ny od praw rz膮dz膮cych 艣rodowiskiem planety. Okr膮g艂e pr贸偶nie w oceanie nie by艂y czarne, tylko bezbarwne. Z wysoko艣ci anten Idiomu, jak to widzia艂 wtedy Sennison, przypomina艂y osadzone pionowo rury, uci臋te r贸wno z p艂aszczyzn膮 wody. Jednostajnym, spokojnym ruchem toczy艂y si臋 po stycznej r贸wnoleg艂ej do linii brzegu.

Ledwie s艂yszalne cmokanie przeka藕nik贸w w aparaturze. Szum pr膮d贸w w pe艂zn膮cych na ja艂owym biegu b臋bnach analizator贸w. P贸艂mrok, roz艣wietlony tylko refleksami padaj膮cymi z ekranu i pastelami czujnik贸w.

Nasza ucieczka. Pochwyci艂em ukradkowe spojrzenie Sena. Niewiele mnie to obesz艂o. Ruch zbocza. W ca艂ym polu widzenia ani 艣ladu czego艣, co od biedy mog艂o przypomina膰 aparatur臋 steruj膮c膮 ruchami powierzchni. Po prostu w臋druj膮ce wycinki gruntu.

Teraz. Nagle otwarte dno oceanu. Cz艂owiek. Pami臋tam, 偶e wtedy widzia艂em jego twarz. Kalkulator jednak zapisa艂 plan, przekazany przez obiektywy statku. Zawiera艂 wida膰 wi臋ksz膮 ilo艣膰 informacji. Obecnie widoczny by艂 zaledwie okap he艂mu. Ale nie potrzebowa艂em upewnia膰 si臋 co do rys贸w tej twarzy. W bazie nie by艂o nikogo o sylwetce zbli偶onej chocia偶by do Reussa.

Tylko, 偶e ci, kt贸rzy szli za nim, wygl膮dali dok艂adnie tak samo. 殴le powiedzia艂em. Byli tacy sami. Te same nadmiernie wyd艂u偶one postacie, jakby z艂amane w miejscu, gdzie zaczyna si臋 kryza kasku. Identyczne ruchy. Nieludzko d艂ugie r臋ce, d藕wigaj膮ce ciemne, po艂yskuj膮ce przedmioty.

- Jak to wygl膮da od brzegu? - spyta艂 nagle Guskin.

Nie wytrzyma艂em.

- Tak jak p贸艂 godziny temu - b膮kn膮艂em.

Pomin臋li to. Identyczne pytanie zada艂 Sen, kiedy po raz pierwszy przegl膮dali艣my zapisy. Sprawdzali艣my potem kilka razy. Bez skutku. Ta tr贸jka ze wszystkich stron wygl膮da艂a tak samo.

Mo偶na sobie ostatecznie wyobrazi膰, 偶e odbicia promieni od trzech 艣cian pustki w oceanie daj膮 zwielokrotniony obraz tego, co dzieje si臋 mi臋dzy tymi 艣cianami. Przemawia艂y za tym niezliczone refleksy. W takim razie od pocz膮tku m贸g艂 to by膰 Reuss i tylko Reuss.

Tak. Tylko 偶e od strony l膮du nie by艂o milimetrowej chocia偶by warstwy wody, 艣ladu 艣cianki czy innej przeszkody, kt贸ra odbija艂a promienie. Ods艂oni臋te dno 艂膮czy艂o si臋 z brzegiem na kszta艂t dobrze u艂o偶onego, wygodnego deptaku.

Sen posta艂 chwil臋, po czym bez s艂owa wy艂膮czy艂 aparatur臋. Pod sklepieniem zap艂on臋艂y lampy.

- B臋dziemy czuwa膰 na zmian臋 - powiedzia艂, id膮c w stron臋 sto艂u. - Miejmy nadziej臋, 偶e w razie czego zd膮偶ymy do celownik贸w. Chcesz posiedzie膰 pierwszy? . - zwr贸ci艂 si臋 do mnie.

Skin膮艂em g艂ow膮.

- Ty mnie zmienisz? - spojrza艂em na Gusa.

- Dobrze.

Kolacj臋 zjedli艣my w milczeniu. Pi臋膰 minut p贸藕niej Sennison znikn膮艂 w korytarzu, prowadz膮cym do trzech mikroskopijnych kabinek. Gus odprowadzi艂 go wzrokiem, po czym potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i zmarszczy艂 brwi.

- Trzeba z nim pogada膰 - stwierdzi艂.

- O czym? - spyta艂em.

Spojrza艂 na mnie. W jego wzroku odmalowa艂a si臋 troska.

- Wiesz, o czym... - mrukn膮艂.

Wiedzia艂em. To znaczy, wiedzia艂em, o czym my艣li. Nie, 偶e trzeba pogada膰. Doszed艂 do wniosku, 偶e je艣li zaczniemy roztkliwia膰 si臋 nad losem innych, pr臋dzej czy p贸藕niej po偶a艂ujemy samych siebie.

- Powiedz mu - powiedzia艂em zach臋caj膮cym tonem. - Tylko na to czeka. Przy najbli偶szej okazji. Ciekawe, kto to b臋dzie... tym razem.

Przemilcza艂 to. Pochyli艂 si臋 i utkwi艂 wzrok w kraw臋dzi sto艂u. Siedzia艂 w tej pozycji d艂u偶sz膮 chwil臋, wreszcie westchn膮艂 i pos艂a艂 t臋skne spojrzenie w stron臋 milcz膮cej, wygaszonej aparatury stymulator贸w.

- Szkoda... - mrukn膮艂.

Tym razem przyzna艂em mu racj臋. Sam o tym pomy艣la艂em.

- To by艂y 艂adne czasy, prawda? Nie poruszy艂 si臋.

To by艂y 艂adne czasy. Ale min臋艂y. Czasy, kiedy nerwy i pola m贸zgowe pilot贸w dzia艂a艂y pod dyktando stymulator贸w. Kiedy cz艂owiek pod艂膮cza艂 si臋 po prostu do aparatury i zyskiwa艂 od razu wszystko: trze藕wo艣膰 kalkulacji, jedyny, najlepszy wariant reakcji, zwielokrotnione tempo przep艂ywu informacji i licho wie co jeszcze.

M贸wi艂em o tym z 鈥淭echnicznym". Wyrazi艂em pogl膮d, 偶e zakaz stosowania aparatury stymuluj膮cej wydali ludzie, kt贸rych duchowych przodk贸w nale偶y szuka膰 w艣r贸d inkwizytor贸w. Lub neoscholastyk贸w ze szko艂y dominika艅skiej. Jednych i drugich cechowa艂 ten sam szacunek dla racjonalnych przes艂anek my艣lenia. I dzia艂ania.

Technicznego" nape艂ni艂o to trosk膮 g艂臋bsz膮 ni偶 kiedykolwiek. D艂ugo milcza艂, patrz膮c na mnie ze smutkiem, po czym wyg艂osi艂 przem贸wienie. Stymulacja - orzek艂 - spe艂nia艂a swoje zadanie do pewnego momentu. To znaczy do pierwszych kontakt贸w galaktycznych cz艂owieka. Wtedy okaza艂o si臋 nagle, 偶e owe pogardzane stany emocjonalne, strach, rado艣膰, wzruszenie, 偶e wszystko co piloci uwa偶ali dot膮d za s艂abo艣膰, jest jeszcze jedn膮, nierzadko najlepsz膮 p艂aszczyzn膮 porozumienia.

Pod jednym warunkiem" - odpowiedzia艂em - 鈥溑糴 w razie czego cz艂owiek sam sobie zast膮pi aparatur臋 stymuluj膮c膮". Doda艂em jeszcze, 偶e zastanawia mnie konsekwencja ludzi jego pokroju. Bo pe艂ne zestawy tej aparatury w dalszym ci膮gu instalowano na wszystkich nowych statkach, pomimo 偶e od wej艣cia w 偶ycie zakazu jej stosowania min臋艂o kilkadziesi膮t lat. 呕eby wszystko by艂o w porz膮dku pomy艣lano o blokadzie, a jak偶e. Da艂o si臋 j膮 usun膮膰 paznokciem. Powiedzia艂em, 偶eby to sobie przemy艣la艂 w wolnej chwili.

Gus nie mia艂by ni偶 przeciwko temu, 偶eby uruchomi膰 teraz ten paznokie膰. Zaproponowa艂em, 偶e zrobi臋 to dla niego.

- Nie - odpar艂 szybciej i g艂o艣niej ni偶 by艂o trzeba.

Wzruszy艂em ramionami.

- Masz jeszcze diagnostyk臋 - podsun膮艂em.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Aparatura diagnostyczna nie by艂a w gruncie rzeczy niczym innym jak ograniczonym systemem stymulator贸w. 鈥淣a wszelki wypadek". W u艂amkach sekundy okre艣la艂a stan organizmu. Aplikowa艂a chemikalia. Przeprowadza艂a transfuzje i przeszczepy. Na 偶yczenie usypia艂a. Nie dotyka艂a tylko p贸l, otaczaj膮cych centra m贸zgowe. Jak d艂ugo nie zrobi艂o si臋 tego ruchu paznokciem.

- Co艣 mi si臋 w tym nie podoba - orzek艂 nagle Gus.

Spojrza艂em na niego. Spl贸t艂 palce pod brod膮 i zas臋pi艂 si臋.

- Hm...

- Nie podoba艂o mi si臋 ju偶 tam, na wybrze偶u - wyja艣ni艂.

Odczeka艂em chwil臋. Milcza艂 d艂u偶ej, ni偶 zwykle.

- Nie tobie jednemu - mrukn膮艂em.

- Mia艂em nadziej臋, 偶e ten tr贸jk膮t w oceanie by艂 zamkni臋ty trzema odblaskowymi 艣cianami - powiedzia艂. - Mieliby艣my przynajmniej hipotez臋. Tak jak si臋 sprawy maj膮, mog臋 powiedzie膰 tyle, 偶e mi si臋 to nie podoba...

Co innego m贸c powiedzie膰, a co innego m贸wi膰 - przebieg艂o mi przez my艣l. Ale w gruncie rzeczy nie dziwi艂em si臋, 偶e rozpu艣ci艂 j臋zyk. W艂a艣nie teraz. We tr贸jk臋 ustala si臋 pogl膮dy. Z kim艣 jednym mo偶na po prostu g艂o艣no my艣le膰. Nie m贸g艂 sobie tego odm贸wi膰. Bo co do pogl膮d贸w, ich brak by艂 a偶 nadto widoczny.

- Wiem - rzuci艂em. - Wcale nie chodzi艂o ci o Sena, kiedy m贸wi艂e艣 o pogadaniu. Mia艂e艣 k艂opoty z w艂asnymi my艣lami. Dlatego zerka艂e艣 艂akomie w stron臋 stymulator贸w.

- Mimo to - odrzek艂 szybko - nie si臋gniemy do aparatury.

- Jak d艂ugo si臋 da - burkn膮艂em. Zaczyna艂 mnie dra偶ni膰.

- Dobranoc - rzek艂 przyciszonym g艂osem.

- Dobranoc - odpowiedzia艂em. - Zbudz臋 ci臋 za dwie godziny.


Nitkowate wykresy faluj膮ce w wyd艂u偶onych elipsach kontrolnych ekran贸w. Setki pastelowych 艣wietlik贸w nad pulpitami. S膮cz膮ca si臋 z nich po艣wiata nie dociera艂a do mojej twarzy. Kabina ton臋艂a w zupe艂nym mroku. Nas艂uch zewn臋trzny nie przynosi艂 najs艂abszego przep艂ywu wiatru. Jednego, najdalszego d藕wi臋ku od czerniej膮cych na widnokr臋gu g贸r. Jednego najcichszego poszumu oceanu.

Od pewnego czasu przesta艂em 艣ledzi膰 delikatnie pulsuj膮ce czujniki. W razie czego i tak zostan臋 w por臋 ostrze偶ony. Zd膮偶膮 zrobi膰 ten ruch w stron臋 celownik贸w i spustu.

Na ekranie, w pasmach podczerwieni, chmury, srebrzystoszary ocean i nadbrze偶ne wydmy nabieraj膮 nowego, gro藕nego wyrazu. Ostrzegaj膮.

My艣l臋, jak b臋dzie wygl膮da艂 nasz pierwszy 艣wit tutaj. I nagle ogarnia mnie pewno艣膰, 偶e to b臋dzie z艂y" dzie艅. 呕e nie ma si臋 do czego spieszy膰.

Niedorzeczno艣膰. Ale brn臋 dalej. My艣l臋, 偶e ludzie, kt贸rych mamy st膮d zabra膰, nie nale偶膮 ju偶 do nas. Reuss powinien by艂 tu zosta膰. I nie tylko on. Planeta wzi臋艂a ich w posiadanie. A mo偶e to oni zaj臋li si臋 jej sprawami?

- Moja kolej, Gil - zabrzmia艂o za moimi plecami.

Wzdrygn膮艂em si臋 i odwr贸ci艂em gwa艂townie.

- Co si臋 sta艂o? - spyta艂 Guskin, odruchowo robi膮c krok do ty艂u.

Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮 i niecierpliwym ruchem roz艂膮czy艂em aparatur臋 skafandra.

- Nic - burkn膮艂em, - Siadaj.


Cztery godziny p贸藕niej zacz膮艂 si臋 dzie艅. Pierwsze zap艂on臋艂y chmury, od razu odbijaj膮c si臋 krwistym 艣wiat艂em w wierzcho艂kach g贸r. Nieca艂e dwie minuty p贸藕niej rozsrebrzy艂a si臋 powierzchnia oceanu. Trudno nawet nazwa膰 to 艣witem.

Tym razem 艂azik mia艂 zosta膰 na swoim miejscu, pod dyszami statku. Postanowi艂em wzi膮膰 polota.

- B臋d膮 k艂opoty z 艂膮czno艣ci膮 - skrzywi艂 si臋 Sen.

- Lepiej mie膰 kiepsk膮 艂膮czno艣膰, ni偶 nie mie膰 z kim jej nawi膮za膰 - burkn膮艂em.

- 艁azik i tak nie da艂by rady w g贸rach - powiedzia艂 pojednawczym tonem Guskin.

Mo偶e i da艂by rad臋. Wiedzia艂em o co chodzi Senowi i on doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e ja wiem. 艁azik jest pojazdem kontaktowym. Polot bojowym. Ta r贸偶nica m贸wi wiele. Je艣li o mnie chodzi, nie mia艂em zamiaru da膰 si臋 wysadzi膰 w powietrze czy wessa膰 pod ziemi臋 w imi臋 galaktycznej solidarno艣ci.

Wie偶yczka polota mia艂a kszta艂t sp艂aszczonej czaszy o mocno wywini臋tych brzegach. Za nimi czai艂y si臋 g艂臋boko cofni臋te w swoich le偶ach wyloty miotaczy. Pod stopami czu艂o si臋 obecno艣膰 dw贸ch pok艂ad贸w energetycznych i 艂adunkowych. W g贸rze falowa艂y delikatne 偶y艂ki anten, rozczapierzonych na kszta艂t li艣ci palmy.

Pojazd, unoszony na poduszce atmosferycznej, porusza艂 si臋 wyd艂u偶onymi susami. Na patrz膮cych z boku mog艂o to istotnie sprawia膰 wra偶enie polatywania. Niemniej jego nazwa nie mia艂a z tym nic wsp贸lnego. By艂a po prostu skr贸tem. Regulaminowo wehiku艂 nosi艂 nazw臋 polotronu. O jego przeznaczeniu mo偶na napisa膰 tomy. S膮dz膮c z tego, co s艂yszeli艣my na kursach. Eksploracja glob贸w amoniakalnych, praca w warunkach wysokich ci艣nie艅 i tak dalej.

Naprawd臋, jak powiedzia艂em, by艂 przeznaczony do walki. Je艣li nawet ci, kt贸rzy go zbudowali, nie lubili si臋 do tego przyznawa膰. Ale to nic mnie teraz nie obchodzi艂o. Sko艅czy艂a si臋 noc, a z ni膮 czekanie.

Pierwsze pi臋tna艣cie minut jechali艣my prosto na p贸艂noc. Nie mia艂o sensu pcha膰 si臋 na o艣lep w obj臋cia podziemnej aparatury, zanim nie dowiemy si臋 czego艣 o istotach, kt贸re j膮 zainstalowa艂y.

Nast臋pnie, okr膮偶aj膮c szerokim p贸艂kolem obszar wydm, skierowali艣my pojazd w stron臋 zamykaj膮cych widnokr膮g g贸r. Wbrew pesymistycznym przewidywaniom Sennisona, 艂膮czno艣膰 z Idiomem przebiega艂a bez najmniejszych zak艂贸ce艅.

Licznik przebytej drogi wskazywa艂 osiemna艣cie kilometr贸w. G贸ry przybli偶y艂y si臋 znacznie, ich postrz臋pione, surowe szczyty wyst臋powa艂y powoli z masywu, usamodzielnia艂y si臋. Jechali艣my w ich stron臋 jeszcze kilka minut, po czym zmieniaj膮c kierunek o czterdzie艣ci pi臋膰 stopni, skr臋cili艣my na zach贸d.

Mi臋dzy przybrze偶nymi wydmami, podobnymi st膮d do rozprutych work贸w z piaskiem, a pierwszymi stromiznami g贸r, bieg艂 r贸wnoleg艂y do linii brzegowej oceanu pas g艂adkiej, jakby sztucznie zniwelowanej r贸wniny. Jechali艣my teraz jego 艣rodkiem, mijaj膮c tereny, gdzie wczoraj omal nie zako艅czyli艣my kariery pilot贸w Proksimy. Z tej odleg艂o艣ci nie by艂o tam nic wida膰.

Od pewnego czasu barwa pod艂o偶a zacz臋艂a si臋 zmienia膰. Brudnawy 偶wir ust膮pi艂 miejsca drobnym kamyczkom a w艂a艣ciwie jakim艣 elastycznym, nieregularnym bry艂kom. Pocz膮tkowo zalega艂y jedynie w nielicznych zag艂臋bieniach, stopniowo ich warstwa zgrubia艂a, pokry艂a ca艂膮 powierzchni臋, kt贸ra z szarawej sta艂a si臋 sinozielona. Nie zatrzymuj膮c polota wprawi艂em w ruch inhaustor, kt贸ry wychyn膮艂 z dziobu pojazdu jak pokraczna r臋ka i pobra艂 gar艣膰 鈥渒uleczek". Tak jak si臋 spodziewali艣my, by艂y to ro艣liny. Pozbawione wszystkiego, co istota zamieszkuj膮ca uczciwy glob mog艂a nazwa膰 鈥渮ieleni膮". Li艣ci, korzeni, najdrobniejszych p臋d贸w czy chocia偶by otwork贸w. Prymitywny zlepek kilkuset kom贸rek. Tkwi艂y w cienkiej, niezwykle elastycznej 艂upince, kt贸ra jednak rozdarta, rani艂a palce. Wydawa艂y niemi艂y, oleisty zapach, zreszt膮 bardzo s艂aby.

Gus rozdusi艂 jedn膮 na pulpicie sterowniczym. Wyciek艂o z niej troch臋 g臋stego, bezbarwnego p艂ynu, kt贸ry po kilku sekundach zg臋stnia艂 i zakrzep艂. Umie艣cili艣my kilkana艣cie tych ro艣linek w hermetycznym naczyniu.

Mija艂y minuty. Nas艂uch nie przynosi艂 偶adnych podejrzanych d藕wi臋k贸w, 偶adnych w og贸le odg艂os贸w, poza st艂umionymi po艣wistami wiatru.

Nagle Guskin mrukn膮艂 co艣, wskaza艂 d艂oni膮 przed siebie i zatrzyma艂 pojazd.

- Strumyczek - mrukn膮艂.

Na to wygl膮da艂o. Ale nie przyjecha艂bym tu na biwak.

W odleg艂o艣ci mniej wi臋cej p贸艂tora kilometra drog臋 przegradza艂 nienaturalnie prosty, nitkowaty pas, po艣wi臋caj膮cy jak szk艂o. Wybieg艂 z g贸r, przecina艂 r贸wnin臋 i wpada艂 mi臋dzy pierwsze garby wydm.

- Co si臋 sta艂o? - zaniepokoi艂 si臋 Sen.

Si臋gn膮艂em do pulpitu komunikacyjnego.

- Widzisz co艣? - spyta艂em.

- Widz臋, 偶e stoicie - odpowiedzia艂 natychmiast.

- Daj sond臋.

Na wysoko艣ci pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w przemkn膮艂 nad nami sp艂aszczony ostros艂up aparatu zwiadowczego. Przerzuci艂em na ekran polota obraz przekazywany z g贸ry. Ale opr贸cz znanego krajobrazu, mi臋dzy g贸rami a oceanem nie zobaczyli艣my nic.

- O co chodzi? - dopytywa艂 si臋 Sennison.

- Nic - mrukn膮艂em. - Mamy halucynacje.

- Dobre i to - odpowiedzia艂 ponuro.

Chwil臋 panowa艂a cisza.

- Pojedziemy przyjrze膰 si臋 temu z bliska - powiedzia艂em w ko艅cu. Gus skin膮艂 g艂ow膮 i zmieni艂 po艂o偶enie ster贸w.

Nie spuszczaj膮c wzroku z nitkowatej przeszkody przebyli艣my dalsze sze艣膰set metr贸w. Strumyk, czy co to by艂o, zamigota艂 kilkakrotnie odbitym od chmur 艣wiat艂em. Nagle znikn膮艂.

Zastopowali艣my.

- Mia艂e艣 racj臋 - b膮kn膮艂 Guskin. - To rzeczywi艣cie halucynacja...

Nie odpowiedzia艂em.

Ko艂uj膮ce nad kopu艂膮 pojazdu skrzyd艂a anten w dalszym ci膮gu nie odbiera艂y nic poza dalekim poszumem wiatru. Ca艂y obszar, od oceanu, poprzez skarla艂e na skutek odleg艂o艣ci skupiska wydm, do pierwszych szczyt贸w tchn膮艂 cisz膮 i spokojem.

- Podjed藕my jeszcze - rzuci艂em.

Guskin prowadzi艂 polota przy u偶yciu jednego silniczka, bacznie 艣ledz膮c licznik. Sze艣膰dziesi膮t... siedemdziesi膮t... osiemdziesi膮t... osiemdziesi膮t pi臋膰...

- Do艣膰.

- W polocie nic nam nie grozi... - zacz膮艂 niepewnie Gus.

Wzruszy艂em ramionami.

- Nic. Poza przeja偶d偶k膮 na lataj膮cym dywanie. W kierunku pionowym...

- O co do diab艂a wreszcie chodzi? - zniecierpliwi艂 si臋 Sen.

Nie odpowiedzieli艣my.

- Daj dwie艣cie metr贸w do ty艂u - skin膮艂em do Guskina.

Polot zako艂ysa艂, ruszaj膮c na mo偶liwie najmniejszych obrotach. Spod dziobu wzbi艂a si臋 bezbarwna mgie艂ka. Mia偶d偶one ro艣linki tryska艂y drobinami cieczy. Dotychczas mieli艣my to roszenie za sob膮, widoczne nad doln膮 kraw臋dzi膮 rufowego ekranu.

Przejechali艣my jakie艣 sto metr贸w po czym nagle, jakby nigdy nic, wyst膮pi艂 przed nami, znowu w przyzwoitej odleg艂o艣ci, po艣wi臋caj膮cy, poprzeczny pas. Polot stan膮艂.

- Ciuciubabka - mrukn膮艂 Guskin. - Do przodu - rzuci艂em.

Nie ujechali艣my daleko. Po kilkunastu sekundach na ekranie pozosta艂o czy艣ciutkie, r贸wne przedpole, bez jednego zafalowania terenu, kt贸re mog艂o od biedy wyt艂umaczy膰 zagadk臋 znikaj膮cej przeszkody.

- Idziemy - powiedzia艂em.

Guskin spojrza艂 na mnie badawczo.

- Obaj?

- Uhm. We藕miemy lin臋. B臋d臋 szed艂 pierwszy.

Zastanowi艂 si臋 chwil臋 po czym skin膮艂 g艂ow膮.

- Dobrze - mrukn膮艂. - Koniec liny przy wi膮偶emy do dziobu. To mo偶e by膰 silniejsze...

Opowiedzia艂em o wszystkim Sennisonowi. Sprawdzi艂em baterie energetyczne r臋cznego miotacza i otworzy艂em w艂az. Wzdrygn膮艂em si臋, s艂ysz膮c chrz臋st p臋kaj膮cych pod podeszwami 鈥渒uleczek". I w tym momencie ujrza艂em poprzeczny pas w ca艂ej jego okaza艂o艣ci.

Wygl膮da艂 dok艂adnie tak, jak kilka minut temu. Jego powierzchnia nabra艂a jednak perspektywy, przypomina艂a g艂adki p艂at blachy, pokrywaj膮cy niesko艅czenie d艂ugie, w膮skie koryto. Boczne 艣cianki stercza艂y z gruntu na wysoko艣膰 kilku milimetr贸w. Poza tym nic godnego uwagi. 呕adnego wykopu, 艣ladu kabli, czy innych instalacji.

Przeszed艂em jeszcze kilkana艣cie krok贸w i kiedy mia艂em zamiar stan膮膰, 偶eby pomy艣le膰 co dalej, tor znikn膮艂. Przede mn膮 by艂 szarawy, pokryty woreczkowatymi ro艣linami grunt.

- Widzisz co艣? - spyta艂em nie ogl膮daj膮c si臋.

- Poza t膮 rynn膮 nic - odpowiedzia艂 Guskin.

- Podejd藕 do mnie.

Us艂ysza艂em chrz臋st krok贸w po czym nasta艂a cisza.

- Mo偶e to jakie艣 pole dzia艂aj膮ce okresowo - dobieg艂 mnie po chwili jego g艂os. Nie brzmia艂 zbyt pewnie. - Na przyk艂ad, kiedy posy艂aj膮 co艣 tym kana艂em... kiedy p艂ynie nim energia...

Zamilk艂.

Nie odpowiedzia艂em. To by艂o nawet prawdopodobne. Jak wszystko, co mog艂o nam przyj艣膰 na my艣l.

Odpi膮艂em lin臋 i zacz膮艂em si臋 cofa膰. Nie zrobi艂em nawet pi臋ciu krok贸w, kiedy koryto zal艣ni艂o znowu jak wypolerowana obr臋cz obejmuj膮ca, dajmy na to, r贸wnik. Wr贸ci艂em do Gusa. Zanim tam doszed艂em, wszystko znik艂o.

Co艣 mi za艣wita艂o. Umie艣ci艂em ko艅c贸wk臋 liny na powr贸t w karabinku i ukl膮k艂em. Czerwony odblask bij膮cy od powierzchni rynny przeszy艂 szyb臋 kasku i zmusi艂 mnie do zmru偶enia oczu. Guskin przygl膮da艂 mi si臋 chwil臋 niepewnie, po czym przysiad艂 tu偶 obok.

- Widzisz - wykrzykn膮艂 - to naprawd臋 pole!

Jakby by艂o si臋 z czego cieszy膰.

Pole. Tworz膮ce parasol, czy raczej daszek. Za艂amuj膮ce promienie 艣wiat艂a, ale tylko, kiedy patrzy艂o si臋 z g贸ry. Dlatego my widzieli艣my 鈥渟trumyczek", z daleka, nadje偶d偶aj膮c po p艂askim, podczas gdy obiektywy sondy nie chwyta艂y nic.

- Poczekaj chwil臋, potem wybierz lin臋 i id藕 za mn膮 - powiedzia艂em. Nie czekaj膮c na odpowied藕, ruszy艂em.

Gdyby teraz ujrzeli nas mieszka艅cy planety, ani chybi doszliby do wniosku, 偶e nawiedzi艂y ich egzemplarze technologicznych jamnik贸w. Szorowa艂em nosem po 艣liskich, szeleszcz膮cych 鈥渒uleczkach". Ale kiedy pr贸bowa艂em si臋 podnie艣膰, chocia偶by na wysoko艣膰 metra, natychmiast traci艂em z oczu wszystko, poza p艂ask膮 powierzchni膮 gruntu.

Kana艂, je艣li to by艂 kana艂, musia艂 mie膰 szczeg贸lne przeznaczenie. Skoro zadano sobie trud, 偶eby go tak starannie zamaskowa膰. Nie tylko przed patrz膮cymi z g贸ry. Teraz dopiero przysz艂o mi na my艣l, 偶e 鈥減arawan" musi dzia艂a膰 tak偶e od strony g贸r i oceanu. Po raz pierwszy za艣wita艂o mi, co naprawd臋 dzieje si臋 na tej planecie.

Pokrywa rynny by艂a tu偶. Zatrzyma艂em si臋.

- To biegnie do samego oceanu - us艂ysza艂em za sob膮 przyciszony g艂os Guskina. - Kto wie, czy w艂a艣nie w ten spos贸b nie zapuszczaj膮 si臋 w g艂膮b l膮du...

- Albo odwrotnie - mrukn膮艂em.

- Albo odwrotnie - powt贸rzy艂 bez entuzjazmu. Dotkn膮艂em palcem pokrywy. Z bliska zmatowia艂a, wygl膮da艂a na p贸艂prze藕roczyst膮. Ale pod ni膮 nie by艂o nic.

Zdj膮艂em r臋kawic臋 i nacisn膮艂em odrobin臋 mocniej. Poczu艂em delikatny op贸r. I co艣 jeszcze. Mrowienie pod palcami. Drgania.

W tej samej chwili ujrza艂em obok swojej d艂o艅 Gusa.

- Rezonans - b膮kn膮艂.

Wsta艂em. Jedyne, co mogli艣my zrobi膰, to zapisa膰 kszta艂t, sk艂ad chemiczny i budow臋 tasiemcowatej konstrukcji w przystawce pami臋ciowej kalkulatora. Zrobili艣my seri臋 zdj臋膰 i wr贸cili艣my do polota.

Wschodnia odnoga kana艂u wpada艂a mi臋dzy najbli偶sze kolosy g贸rskie. Tam woleli艣my si臋 na razie nie zapuszcza膰. A wia膰 ocean.

Postanowili艣my jecha膰 do samego brzegu, w ka偶dym razie jak d艂ugo to b臋dzie mo偶liwe, trzymaj膮c si臋 zamaskowanego polem si艂owym koryta. Uruchomili艣my najmniejszy z pojazd贸w, jakimi dysponowa艂a ekspedycja, co艣 w rodzaju naziemnej sondy zwiadowczej. Z wysoko艣ci kabiny po艂o ta kana艂 by艂, oczywi艣cie, niewidoczny. Natomiast kamery sun膮cego do艂em, jak psiak, automatu, zapewnia艂y sta艂膮 obserwacj臋 jego biegu.

W okienku licznika przelatywa艂y kilometry, silniki pracowa艂y niemal bezg艂o艣nie, tylko chwilami pod pok艂adem przelatywa艂o jakby stado ptak贸w, kiedy dysze uderza艂y w wi臋ksze skupisko 鈥渒uleczek". Jechali艣my prosto ku rosn膮cym w oczach wydmom. W pulpicie 艂膮czno艣ci pulsowa艂o 艂agodnym rytmem zielone 艣wiate艂ko, potwierdzaj膮c swobodny przep艂yw sygna艂贸w pomi臋dzy pojazdem a Idiomem. Pomykaj膮cy do艂em automat ani razu nie zasygnalizowa艂 zmiany kszta艂tu obserwowanego 鈥渒oryta".

Kopczyki zmieni艂y si臋 w pofalowane wzniesienia, \v ko艅cu wjechali艣my w pami臋tny z pierwszego rekonesansu obszar nadmorskich wydm. Kilkadziesi膮t metr贸w dalej zaczyna艂y si臋 pierwsze zbocza i piaszczyste siode艂ka.

Nagle, w najbli偶szym z nich, ujrzeli艣my b艂yszcz膮cy czerwonawym 艣wiat艂em fragment kana艂u. Gus ostro 艣ci膮gn膮艂 stery. Polot zako艂ysa艂 gwa艂townie i znieruchomia艂.

- 艢wiat艂ow贸d - b膮kn膮艂 Guskin, jakby do siebie.

My艣la艂em o tym samym. Wydawa艂o si臋 niedorzeczno艣ci膮 instalowanie 艣wiat艂owodu w przestrzeni tak r贸wnej, 偶e wszystkie jej zakamarki mo偶na pokry膰 jednolit膮 sieci膮 informacyjn膮 za po艣rednictwem najprostszego lasera. Teraz zmieni艂em zdanie. Po pierwsze, ziemskie kryteria s膮 w kosmosie r贸wnie przydatne, jak na przyk艂ad kioski z pietruszka i pieczarkami. Po drugie, polot, hamuj膮c, przeby艂 jeszcze kilka m臋t贸w. Do艣膰 aby ods艂oni膰 przed naszymi oczami kotlink臋 za najbli偶szymi wzg贸rzami. Jej p贸艂nocny stok p艂on膮艂, trafiony w膮sk膮 jak klinga strug膮 艣wiat艂a. Bi艂a z urwanego u st贸p przeciwleg艂ego zbocza przewodu, wzd艂u偶 kt贸rego przyjechali艣my tutaj.

Rozejrza艂em si臋.

Z prawej strony, mniej wi臋cej na wysoko艣ci polota, przebiega艂a granica widoczno艣ci kana艂u. W pewnym miejscu l艣ni膮ca pokrywa wydyma艂a si臋 nagle i rozbiega艂a urwanymi, postrz臋pionymi kraw臋dziami. Zwisa艂y z nich ostre, rozczapierzone zadry, jakby rozprutego metalu. Wszystko to by艂o matowe, czarne.

Grunt pokrywa艂a warstwa 艣wie偶ego kopciu. G艂臋boka, t艂usta czer艅 艂agodzi艂a nieco ko艅czyste, zastyg艂e w wybuchu warstwy p艂ytkich ska艂, wydarte na przestrzeni kilkunastu metr贸w z naturalnego le偶a.

Teraz dopiero zrozumia艂em, 偶e stoimy przed tym samym wzg贸rzem, do kt贸rego dotarli艣my wczoraj, jad膮c brzegiem oceanu. St膮d sp臋dzi艂 nas widok w臋druj膮cego skrawka gruntu, kilkana艣cie sekund przed eksplozj膮.

W tej samej chwili ujrza艂em w艣r贸d poczernia艂ych z艂om贸w skalnych i usypisk co艣, co przyku艂o moj膮 uwag臋. Wskaza艂em to Gusowi, kt贸ry bez s艂owa uj膮艂 stery.

Nie mogli艣my jecha膰 na wprost. Nie, 偶eby wyrwa mia艂a by膰 przeszkod膮 dla polota. Ale przeci臋liby艣my ni膰 艣wiat艂a, bij膮c膮 z zerwanego kana艂u. Tego nie wolno by艂o zrobi膰.

Szerokim 艂ukiem, omijaj膮c dwie czy trzy wydmy le偶膮ce bezpo艣rednio za pogorzeliskiem dotarli艣my do niego z przeciwnej strony.

- A wi臋c to tak... - mrukn膮艂 Guskin. Nie obdarzy艂 mnie nawet przelotnym spojrzeniem.

Le偶膮ce u naszych st贸p strz臋py, to by艂o wszystko, co zosta艂o z 偶ywej istoty. Nie cz艂owieka. Nawet nie zwierz臋cia w ziemskim rozumieniu tego s艂owa. Ale to przestaje by膰 wa偶ne w rejonach obcych gwiazd.

Wyprawili艣my automaty. Milcz膮c, obserwowali艣my ostro偶ne, jakby niech臋tne ruchy paj膮kowatych wysi臋gnik贸w.

Posterunek. Po艂膮czony z g贸rsk膮 baz膮 艣wiat艂owodem. Nic, jak 艣wiat艂o, nie przewodzi informacji.

Posterunek, z kt贸rego pozosta艂a okopcona wyrwa w macierzystej skale, uci臋ty kana艂 i ten czarny kszta艂t, kt贸ry jeden z automat贸w taszczy艂 w艂a艣nie do komory 艂adunkowej polota.

Gus powiedzia艂 鈥渙ni". Nie: 鈥渘asi". Rozumia艂em to. A偶 za dobrze rozumia艂em. Przynajmniej zdawa艂o mi si臋, 偶e rozumiem.

A wi臋c 艣wiat艂ow贸d. To t艂umaczy艂o kszta艂t pola, maskuj膮cego konstrukcj臋 od g贸ry. I nie tylko od g贸ry. Tak偶e z kierunk贸w, gdzie znajdowa艂y si臋 uczestnicz膮ce w grze strony.

Mia艂em racj臋. To nie my stanowili艣my cel ataku, po kt贸rym nadmorska r贸wnina pokry艂a si臋 zbit膮, dusz膮ca kurzaw膮. W ka偶dym razie nie tylko my.

Automaty wr贸ci艂y. Zgas艂o pomara艅czowe 艣wiate艂ko, sygnalizuj膮ce, 偶e w艂az jest otwarty. Na ekranie kalkulatora wyst膮pi艂y wst臋pne dane.

Bia艂ko. C贸偶 chcie膰 wi臋cej?

- Uwaga Gus! Uwaga Gil! - zabrzmia艂 nagle podniesiony g艂os Sennisona. Uwaga, ocean!

Mo偶e to i lepiej. Nie mie膰 czasu na rozmy艣lania.

Trzeba ucieka膰 z tego siode艂ka. Rozszerzy膰 pole widzenia.

Zamrucza艂y silniki. Gwa艂townym skokiem, kt贸ry wgni贸t艂 nas w fotele, polot osi膮gn膮艂 wierzcho艂ek najbli偶szej wydmy. Zaledwie zamajaczy艂y mi czarne kr臋gi w przybrze偶nym pa艣mie oceanu, poczu艂em, 偶e kabina wykonuje szybki obr贸t.

- Co tam? - rzuci艂em. W tej samej chwili zobaczy艂em strzelaj膮ce z najbli偶szego pasma g贸r trzy sko艣ne s艂upy dymu.

- Wszystko od pocz膮tku - wyrzuci艂 z siebie Guskin.

- Uwaga, polot! - g艂os Sena. - Ocean!

Obr贸t wie偶yczki. Tr贸jk膮t suchego l膮du, wcinaj膮cy si臋 g艂臋boko w morze, pomi臋dzy 艣cianami cieczy, skupionymi w karykaturalnie skr贸conej perspektywie. I w samym 艣rodku, sylwetka cz艂owieka.

- Naprz贸d! - warkn膮艂em.

K膮tem oka pochwyci艂em ruch zbocza. Nie naszego. Nie tym razem. S膮siedniej wydmy, dobre dwadzie艣cia metr贸w dalej. Zabawa rzeczywi艣cie zaczyna si臋 od pocz膮tku. Prosz臋 bardzo.

Ogarn臋艂a mnie w艣ciek艂o艣膰. Polot skoczy艂. B艂yskawicznym ruchem ustawi艂em celowniki. Pe艂na moc silnik贸w. Co艣 poruszy艂o si臋 pod podwoziem. Poczu艂em raczej ni偶 us艂ysza艂em g艂臋bokie, niskie westchnienie. W臋druj膮ce ska艂y. Dobrze. Zaraz b臋dzie wybuch. Nie szkodzi. 呕adna kurzawa czy mg艂a nas nie zatrzyma. Tym razem zd膮偶ymy. Polot to nie 艂azik.

Przelecieli艣my nad sp艂aszczonym czubem kolejnej wydmy. Ocean by艂 tu偶.

Cz艂owiek przystan膮艂. W jego d艂oniach co艣 zamigota艂o.

Pozna艂em go ju偶 dawno. Dawno! Dwie sekundy temu. Wieczno艣膰. Zreszt膮, nie wiem, czy pozna艂em. Wiedzia艂em, 偶e to on. Ale nie dopuszcza艂em tego do 艣wiadomo艣ci. Jeszcze nie.

- Gazowy! - wrzasn膮艂em.

- Petarda? - spyta艂 szybko Gus.

- Nie.

Zanim cz艂owiek z oceanu wyprostowa艂 si臋, przy czym jego chuda, przygarbiona sylwetka jakby wyros艂a z pola obserwacji obiektyw贸w, zanim zd膮偶y艂 wyci膮gn膮膰 przed siebie niezmiernie d艂ugie, ma艂pie ramiona i skierowa膰 w stron臋 brzegu uci臋ty koniec b艂yszcz膮cego przedmiotu, Guskin zwolni艂 spust.

Pocisk z gazem obezw艂adniaj膮cym trafi艂 w pier艣. Cz艂owiek opu艣ci艂 zwolnionym ruchem r臋ce, okr臋ci艂 si臋 powoli na pi臋cie i upad艂.

- Id臋 - powiedzia艂 Gus, podnosz膮c si臋 z fotela.

- Nigdzie nie p贸jdziesz - rzuci艂em. Sam si臋 zdziwi艂em, ile z艂o艣ci zabrzmia艂o w moim g艂osie.

Podci膮gn膮艂 jeszcze kilka metr贸w i zastopowa艂. Za nami jakby si臋 uspokoi艂o.

Wyda艂em polecenie automatom. Zap艂on膮艂 czujnik w艂azu. Spod dziobu wy艂oni艂y si臋 antenki pierwszego aparatu.

W tym momencie przysz艂o uderzenie. Gwa艂towny wstrz膮s, syk na pancerzu, ciemno艣膰.

- Znowu - sykn膮艂 Guskin.

- Nie szkodzi - wykrztusi艂em przez z臋by. - Polot wytrzyma. A automaty nie zab艂膮dz膮 w kurzawie.

Obszar przes艂oni艂a, jak wczoraj g臋sta, niemal czarna mg艂a. Poza tym nie dzia艂o si臋 nic. Od czasu do czasu nas艂uch przynosi艂 odg艂osy jakby odleg艂ego, st艂umionego bulgotania. Po minucie ucich艂o i to.

艢wiate艂ko zab艂ys艂o mocniej i zgas艂o. S膮. Us艂yszeli艣my g艂uchy stuk zatrzaskiwanej klapy w艂azu.

Wsta艂em i przeszed艂em do szybiku ko艅cz膮cego si臋 pokryw膮 艣luzy. Rzuci艂em okiem na czujnik promieniowania. Zero. Uruchomi艂em przeka藕nik otwieraj膮cy drzwi.

Le偶a艂 na metalowej, nagiej w tym miejscu pod艂odze, jak zostawi艂y go automaty. W okolicy prawego ramienia jego skafander by艂 nak艂uty miniaturowymi przestrzelinami. W 艣luzie panowa艂a cisza. S艂ysza艂em bardzo wyra藕nie jego p艂ytki, spokojny oddech.

Nie przygl膮daj膮c si臋 podnios艂em go, wr贸ci艂em do kabiny i z艂o偶y艂em w moim fotelu. Spokojnie umocowa艂em zaciski aparatury diagnostycznej.

Nie min臋艂y trzy minuty, kiedy poruszy艂 si臋, j臋kn膮艂 i otworzy艂 oczy. Odruchowo unios艂em g艂ow臋 i spojrza艂em w iluminator. Mg艂a.

- Reuss - us艂ysza艂em za sob膮. G艂os Sena brzmia艂 ciep艂o, niemal tkliwie. Ale by艂o w nim co艣, co na przyk艂ad 鈥淭echnicznemu" bardzo by si臋 nie spodoba艂o.

- Le偶 spokojnie, Reuss - powiedzia艂.


3

Dziewi臋膰 przyt艂umionych, urwanych d藕wi臋k贸w. Dziewi臋膰 godzin dnia, podobnego do poprzednich i takiego jak wszystkie w przysz艂o艣ci.

Nie b臋d臋 cofa艂 zapisu. Wiem, co napisa艂em. Pami臋tam twarz Reussa, jak wtedy wygl膮da艂a, ka偶dy grymas, ka偶dy skurcz mi臋艣ni tej twarzy i nie s膮dz臋 abym mia艂 powody prze偶ywa膰 to jeszcze raz.

W kabinie by艂o ch艂odno. Wsta艂em i przesun膮艂em r膮czk臋 klimatyzatora. Mimo woli pow臋drowa艂em wzrokiem w g艂膮b niszy, gdzie znajdowa艂a si臋 aparatura.

M贸j 鈥渄oktor", wierna kopia tego, kt贸ry pozosta艂 w macierzystej bazie, trwa艂 w milcz膮cym bezruchu. Wystarczy podej艣膰, zamkn膮膰 obieg pr膮du i usi膮艣膰 w fotelu obok. Rozlegnie si臋 niski, matowy g艂os, wyprzedzaj膮cy moje my艣li. T艂umacz膮cy je, cierpliwie i prosto, jak dziecku. U siebie, w bazie, sp臋dza艂em na takich 鈥減ogaw臋dkach" ca艂e godziny.

U siebie?

Nie zrobi臋 tego. Pomimo, 偶e ten, kim teraz jestem, r贸wnie偶 znajduje si臋 u siebie. Nie mniej, ni偶 ci tam, na dole.

Skonstruowa艂em 鈥渄oktora", a raczej odtworzy艂em go, w pierwszych dniach pobytu tutaj. Nie pami臋tam, na co liczy艂em. Z pewno艣ci膮 nie powodowa艂a mn膮 my艣l o samotno艣ci. Je艣li ju偶, to raczej obsesja wrogo艣ci, obrzydzenia. Wtedy jeszcze szuka艂em w sobie jej przes艂anek.

Przekona艂em si臋 o jednym. Moje automaty s膮 przydatne tak d艂ugo, jak d艂ugo cz艂owiek jest naprawd臋 sob膮. Po raz pierwszy przysz艂o mi to na my艣l w czasie rozmowy z Reussem. Potem rzecz staje si臋 fars膮. Nie dlatego nawet, 偶e automat wyk艂ada, w porz膮dkuj膮cych zdaniach, logicznie i dobitnie, fa艂sz. Ten fa艂sz tak偶e mo偶e da膰 do my艣lenia. Nie. W gr臋 wchodzi ca艂kiem zwyczajnie znudzenie. W moim wypadku co艣 jeszcze.

Tak czy inaczej m贸j nowy 鈥渄oktor" od kilku miesi臋cy milczy. I nie widz臋, co mog艂oby przerwa膰 jego milczenie.

Przedobrzy艂em z tym klimatyzatorem.

Zmieni艂em po艂o偶enie r膮czki i przeszed艂em na 艣rodek kabiny. W ka偶dym razie mam aparatur臋. Mam pe艂ny zestaw stymulator贸w. Mog臋 si臋gn膮膰 do nich, kiedy tylko zechc臋. Na przyk艂ad, aby poczu膰 si臋 bezpiecznym przed samym sob膮.

Nie raz powtarza艂em sobie, 偶e to w艂a艣nie, ta mo偶liwo艣膰, r贸偶ni mnie od mieszka艅c贸w Czwartej. Ale to nieprawda. Mniejsza, dlaczego.

Zobaczymy, co zrobi臋 z tymi z do艂u. Nazywam tak 鈥渒opie", chocia偶 to nie ma sensu. G艂贸wny ekran w mojej kabinie, na kt贸ry automaty przekazuj膮 obrazy z farmy, jest zawieszony nieco sko艣nie. Sprawia to wra偶enie, 偶e obserwuje si臋 l膮d z wysoko艣ci stacji kosmicznej.

Co z nimi zrobi臋? Wiem jedno. Nie si臋gn臋 teraz do iluzji, skoro poradzi艂em sobie bez niej pierwszego dnia. I w pierwszym tygodniu. A potem miesi膮cu.

Zreszt膮 c贸偶 mog臋 zrobi膰? Je偶eli nawet Sennison i inni, przed odlotem, wmawiali sobie i mnie, 偶e tylko dlatego pozwalaj膮 mi zosta膰. Je偶eli robili to tak, jakby sami byli najg艂臋biej o tym przekonani.

Zabawne. Ja, z moj膮 nienawi艣ci膮, kt贸rej nie umiem przezwyci臋偶y膰, mam szuka膰 agresywno艣ci w kopiach. Lepiej, 偶e to tylko poz贸r. Nawet je艣li naprawd臋 s膮 maszynami, stworzonymi do walki.

A kim ja jestem? Nie ta rzecz, kt贸r膮 mog臋 zobaczy膰 w lustrze. To co decyduje: m贸zg?

Podszed艂em do ekranu. Ukaza艂y si臋 zabudowania farmy, w og贸lnym planie. Przybli偶y艂em obraz.

S膮. Siedz膮 przy d艂ugim, drewnianym stole, os艂oni臋tym cz臋艣ciowo od s艂o艅ca przez wystaj膮cy okap werandy. M臋偶czy藕ni s膮 nadzy do pasa, tylko Musparth, jeden z trzech, nie wiem kt贸ry, ma na sobie zielona koszulk臋 bez r臋kaw贸w, uszyt膮 z jakiego艣 pokrowca. Nysa wysz艂a teraz z sieni z du偶ym, ci臋偶kim naczyniem. Jeden z m臋偶czyzn wstaje, 偶eby jej pom贸c.

To on.

Cofn膮艂em si臋 odruchowo. Jestem spokojny. To 鈥渏estem spokojny" powtarza艂em przy ka偶dym 艂膮czeniu. Kiedy czu艂em, 偶e b臋d臋 tego potrzebowa艂.

Teraz nic we mnie nie drgn臋艂o. Co艣 si臋 zmieni艂o. Uprzytomni艂em to sobie natychmiast, jak tylko go zobaczy艂em. Ale nie my艣la艂em o tym. Wola艂em nie kusi膰 tego spokoju, kt贸ry tym razem by艂 prawdziwy.

Mogue. Piotr. Jeden z dw贸ch. Gr贸b pierwszego, czy mo偶e drugiego w艂a艣nie, znajduje si臋 na otoczonej wysokimi drzewami polanie, p贸艂tora kilometra na zach贸d od zabudowa艅 farmy. W tym grobie powinien le偶e膰 kto艣 inny. Ja.

Ja?

Nysa i Mogue uporali si臋 z naczyniem. Do艂膮czyli do pozosta艂ych. O艣wietleni sko艣nymi promieniami zachodz膮cego s艂o艅ca, przy tym d艂ugim stole, wygl膮daj膮 jak robotnicy rolni ze starego, muzealnego obrazu.

Pojutrze minie miesi膮c od mojej ostatniej bytno艣ci na Czwartej. Polec臋. Nie sp贸藕ni臋 si臋. Skrupulatnie przestrzega艂em narzuconego sobie terminarzu tych 鈥渨izyt", jakby rzeczywi艣cie chodzi艂o o precyzyjnie zaprogramowany eksperyment.

Pojutrze.

Mam czas o tym my艣le膰. Na razie czeka mnie codzienny obch贸d posterunk贸w obserwacyjnych. Sprawdz臋 zapisy automat贸w, wr贸c臋, i jak zawsze, b臋d臋 pisa艂 do drugiej w nocy.


- Jak to w艂a艣ciwie jest... z tob膮? - spyta艂 Sen, po raz chyba pi膮ty. Nie musia艂 powtarza膰 tego pytania. Nawet nie powinien.

- Nie wiem - odpowiedzia艂 Reuss. W jego g艂osie nie by艂o nic, opr贸cz zm臋czenia.

Pami臋ta艂 l膮dowanie Animy. Potrafi艂 dok艂adnie odtworzy膰 przebieg wypadk贸w, jakie mia艂y tu miejsce dwudziestego czwartego czerwca dwa tysi膮ce osiemset trzydziestego drugiego roku. Wszystko jednak co dotyczy艂o mieszka艅c贸w planety, ich cywilizacji, roli jaka wyznaczy艂a ona ludziom, by艂o 鈥渘ie wiem" i Sennison mia艂 ju偶 czas, 偶eby si臋 z tym pogodzi膰. Teraz zacz膮艂 z innej beczki:

- Sto metr贸w st膮d - skin膮艂 g艂ow膮 w stron臋 iluminatora - jest gr贸b. Wiesz, kto w nim le偶y?

Reuss westchn膮艂 i niespodziewanie u艣miechn膮艂 si臋. By艂 to u艣miech chirurga, kt贸remu przed w艂asn膮 operacj膮 uda艂o si臋 powiedzie膰 dowcip.

- Nie - odpowiedzia艂 spokojnie. - Ale domy艣lam si臋. Dosy膰 na ciebie spojrze膰...

- Ty sam - rzuci艂 Sennison. Reuss skin膮艂 g艂ow膮.

- Spodziewa艂em si臋 tego - rzek艂 oboj臋tnym tonem. - Niemniej mylisz si臋. Ja przecie偶 siedz臋 tutaj...

Przyj膮艂em to z satysfakcj膮. Sen mnie irytowa艂. Nie przestawa艂 si臋 艂udzi膰, 偶e wyci膮gnie od Reussa co艣, co od razu za艂atwi spraw臋. Na przyk艂ad szkic drogi wiod膮cej do pozosta艂ych cz艂onk贸w za艂ogi Animy. Mamy ju偶 pe艂ny zapis projekcji jego p贸l m贸zgowych. Automaty podda艂y go wszystkim mo偶liwym testom. Trwa艂o to bite trzy godziny. Ale Sen wierzy w 鈥溑紋we s艂owo". I nie daje za wygran膮.

- Wi臋c mo偶e zechcesz nam powiedzie膰 - m贸wi ostrym tonem - kto w艂a艣ciwie tam le偶y? Je艣li t y siedzisz tutaj?

- Reuss - odpar艂 spokojnie Reuss. Uni贸s艂 g艂ow臋 i przygl膮da艂 nam si臋 chwil臋. Wreszcie wzruszy艂 ramionami.

- Reuss - powt贸rzy艂. - Ale nie powiem wam, kt贸ry z rz臋du...

Sen przymkn膮艂 oczy. Guskina a偶 poderwa艂o.

- Ty wiesz?! - wykrzykn膮艂.

- W艂a艣nie nie wiem...

- Gus pyta - wtr膮ci艂em - czy ty wiesz, 偶e mieszka艅cy planety was, jakby to powiedzie膰, powielali... Oczywi艣cie - zwr贸ci艂em si臋 do Guskina - 偶e on o tym wie. Da艂 nam to do艣膰 wyra藕nie do zrozumienia. Tylko wy udajecie, 偶e sprawa jest tabu. I bawicie si臋 w subtelno艣ci, niepotrzebne nikomu a ju偶 na pewno nie Reussowi. Powiedz im - zwr贸ci艂em si臋 bezpo艣rednio do niego - jak oni to robi膮? I gdzie? Bo chyba nie w oceanie?

Zapanowa艂a cisza.

- W oceanie - powiedzia艂 wreszcie Reuss. - To jedno wiem na pewno. Poza tym... - wzruszy艂 ramionami. - A co do tego grobu - doda艂 po chwili, patrz膮c Senowi w oczy - le偶y w nim Reuss. 呕aden automat czy inny tw贸r, zewn臋trznie tylko przypominaj膮cy Reussa ale pozbawiony pami臋ci, pozbawiony utrwalonych w 艣wiadomo艣ci i pod艣wiadomo艣ci cech, kt贸re kszta艂tuj膮 jednostk臋 ludzk膮 w jej rozwoju. Prawdziwy Reuss. To jest r贸wnie pewne, jak to, 偶e znajdujemy si臋 w uk艂adzie Feriego i 偶e ja sam jestem prawdziwy...

- Sk膮d wiesz? - w Sennisonie obudzi艂 si臋 prokurator.

- Przecie偶 widzia艂em... Zreszt膮, rozmawiali艣my...

- Reuss z Reussem?

Znowu si臋 u艣miechn膮艂. Ale zaraz spowa偶nia艂.

- Ci膮gle jeszcze nie rozumiecie...

Mia艂em tego do艣膰. Wsta艂em, podszed艂em do zasobnika i napi艂em si臋 wody.

- Daj mi te偶 - poprosi艂 prawdziwy Reuss.

Bez s艂owa poda艂em mu nape艂niony kubek. Ja na jego miejscu wypi艂bym Morze Czerwone, 偶eby nie musia艂o ust臋powa膰 przed wol膮 wielkiego przyw贸dcy. Wyobrazi艂em sobie Sena wyg艂aszaj膮cego mow臋 do morza i zachichota艂em. Spojrzeli na mnie z obaw膮, wszyscy trzej.

Tak, tylko to nie Sen wyszed艂 z morza. A co gorsze, nie chodzi o Morze Czerwone.

Czwarta rano. Idiom sta艂 niezmiennie w miejscu l膮dowania, pomimo 偶e nikt nie oczekiwa艂 ju偶 podej艣cia ocalonych cz艂onk贸w za艂ogi Animy. A je艣li nawet, by艂by to jeszcze jeden argument przemawiaj膮cy za natychmiastowym startem na orbit臋.

Stali艣my jednak. Przegadali艣my z Reussem, wliczaj膮c jego 鈥渞ozmow臋" z automatami, ca艂y wiecz贸r i noc. Marzy艂em tylko o jednym. 呕eby wreszcie przestali mle膰 te plewy i poszli spa膰. By艂em po prostu 艣pi膮cy.

Po tym, co Reuss powiedzia艂 przed chwil膮, wiedzieli艣my ju偶 wszystko. Diabelnie du偶o czasu potrzebowali, 偶eby zda膰 sobie z tego spraw臋. 呕e on nic ju偶 nie powie, poniewa偶 nic wi臋cej nie ma do powiedzenia. Automaty upora艂yby si臋 z tym w ci膮gu kilkunastu minut.

Spojrza艂em na Reussa. By艂 bardzo zm臋czony. Przyjrza艂em si臋 u\va偶niej jego twarzy. I wtedy w艂a艣nie, pierwszy raz, przysz艂o mi na my艣l, 偶e owe automaty, z kt贸rymi tak si臋 z偶y艂em i kt贸re by艂y mi tak potrzebne jak innym przyjaciele lub przeciwnicy, maj膮 sens tak d艂ugo, jak d艂ugo cz艂owiek jest naprawd臋 sob膮.

Interesuj膮ce odkrycie. Jedyn膮 jego s艂ab膮 stron膮 by艂o, 偶e mog艂o mie膰 zastosowanie w wypadku Reussa. 呕adn膮 miar膮 nie dotyczy艂o nas.

Wiedzieli艣my ju偶, co spotka艂o Anim臋. Usiedli tu偶 nad oceanem. I nie przejmowali si臋 za bardzo, co s艂ycha膰 za ich plecami. Ruch zbocza i eksplozja przysz艂y r贸wnocze艣nie. Wtedy rozsypa艂y si臋 anteny.

Utrata 艂膮czno艣ci nie by艂a r贸wnoznaczna z katastrof膮, jak s膮dzili艣my. Prosperowali jeszcze normalnie oko艂o dwudziestu minut. Wyrwali statek w g贸r臋. Stwierdzili, 偶e l膮d pokry艂 si臋 czarn膮 mg艂膮 i os膮dzili 偶e jedyne, co mog膮 zrobi膰, to pr贸bowa膰 szcz臋艣cia na oceanie. Wodowali kilkaset metr贸w od brzegu, na wprost miejsca, gdzie nast膮pi艂 atak. To znaczy, tak s膮dzili.

Pope艂nili b艂膮d. Ale sk膮d mogli wiedzie膰? Kilka minut pracowali nad przywr贸ceniem 艂膮czno艣ci. Nast臋pnie g艂adko i bez 偶adnych dodatkowych sensacji osiedli na dnie. Nawet nie bardzo g艂臋boko. Reuss utrzymywa艂, 偶e nie by艂o tam wi臋cej, ni偶 trzydzie艣ci metr贸w. Tyle, 偶e ca艂a aparatura statku, od g艂贸wnego ci膮gu do zapalniczki, przesta艂a reagowa膰 na polecenia. Stan臋艂y spr臋偶arki. Zacz臋li si臋 dusi膰.

Trwa艂o to kilka minut. Nie wi臋cej, ni偶 dziesi臋膰. Nast臋pnie aparatura pok艂adowa, jakby nigdy nic, podj臋艂a normaln膮 prac臋. Nie ca艂a. G艂uche na wszelkie pr贸by i bod藕ce pozosta艂y generatory miotaczy i nap臋d.

Szybko艣膰, z jak膮 mieszka艅cy oceanu po艂apali si臋 w czym rzecz, co艣 o nich m贸wi艂a. By艂a to pierwsza praktyczna wskaz贸wka dla nas, jaka wynika艂a z opowie艣ci Reussa. Sk艂ama艂bym, utrzymuj膮c, 偶e pocieszaj膮ca.

Poza t膮 jedn膮, otrzymali艣my jeszcze kilka wskaz贸wek nie mniej obiecuj膮cych. Reuss nie wiedzia艂, kiedy ani w jaki spos贸b on sam i pozostali cz艂onkowie za艂ogi opu艣cili rakiet臋. Zapami臋ta艂 ciasne, jakby szklane pojemniki, w kt贸rych ich trzymano. Roz艂膮czono ich, ale mogli si臋 porozumiewa膰, jakby stali obok siebie nie dalej, ni偶 o kilka metr贸w.

Reuss nie potrafi艂 okre艣li膰, jak d艂ugo tam tkwili. Wydawa艂o im si臋, 偶e mijaj膮 miesi膮ce. S膮dz膮c z rachuby czasu, nie musia艂o im si臋 tak tylko wydawa膰. W ka偶dym razie mieli do艣膰 okazji do wymiany pogl膮d贸w. Ale tylko przez pierwsze dni m贸wili o tym, co ich spotka艂o. P贸藕niej wspominali baz臋, nawet Ziemi臋, wreszcie przysz艂a kolej na jakie艣 bzdurne gry zapami臋tane z dzieci艅stwa.

Mog艂em to sobie wyobrazi膰. Wok贸艂 nich nie dzia艂o si臋 nic. Tak nic, jak to tylko mo偶liwe. Nie jedli, ale nie czuli g艂odu. Funkcje fizjologiczne nie sprawia艂y im k艂opotu. Od czasu do czasu dostrzegali jaki艣 ruch za szklanymi 艣cianami kojc贸w, ale ani razu nie zdo艂ali go okre艣li膰, wyodr臋bni膰 w nim co艣 konkretnego.

Bezruch, cisza i 艣wiat艂o. I flirt towarzyski. Trzeba by膰 z bazy na Proksimie, 偶eby nie zwariowa膰 od tego.

Wspomnia艂em o 艣wietle. To przysz艂o p贸藕niej. Przestrze艅 wok贸艂 nich przeszywa艂a raptem upiorna, niemo偶liwa do zniesienia jasno艣膰. Sami sobie wydawali si臋 przezroczystymi. Czuli, 偶e promienie przenikaj膮 do najdrobniejszych kom贸rek ich organizm贸w, 偶e rozszczepiaj膮 je, obmacuj膮 ka偶dy atom z osobna. Ogarnia艂 ich l臋k, 偶e przestaj膮 tworzy膰 zwarte struktury. Reuss m贸wi艂, 偶e wra偶enie by艂o silniejsze od wszystkich, jakich dozna艂 kiedykolwiek w 偶yciu. Musia艂 dotyka膰 g艂owy, ramion, podnosi膰 r臋ce, 偶eby przekona膰 si臋 o ich obecno艣ci, o tym, 偶e tworz膮 jedno艣膰 z pozosta艂ymi organami.

Trwa艂o to zwykle nie d艂u偶ej ni偶 kilkadziesi膮t sekund. Ale powtarza艂o si臋 coraz cz臋艣ciej. I regularnie. Dosz艂o do tego, 偶e bezb艂臋dnie przewidywali ka偶dy 鈥渟eans". Systemy nerwowe ludzi wytworzy艂y co艣 w rodzaju budzik贸w. Nie s膮dzili, 偶e ich sytuacja mo偶e si臋 jeszcze pogorszy膰. Sk艂onny jestem w to uwierzy膰.

Mylili si臋.

Zdarzy艂o si臋 to stosunkowo niedawno. Dwa, trzy tygodnie temu. Od tego dnia przestali wspomina膰 Ziemi臋.

Pierwszy by艂 Musparth. Po kolejnym 鈥渟eansie" 艣wietlnym Reuss zagadn膮艂 go o jaki艣 nieistotny drobiazg. Odpowiedzia艂 Musparth - dwoma g艂osami. To znaczy g艂os by艂 ten sam. Ale dw贸ch ludzi. Potem pojawili si臋 nast臋pni. W pewnym okresie Reuss, jak si臋 wyrazi艂, osi膮gn膮艂 liczb臋 jedenastu sobowt贸r贸w.

Oswoili si臋 z tym szybciej, ni偶 mo偶na s膮dzi膰. Ich nerwy musia艂y by膰 ju偶 przyt臋pione zabijaj膮cym bezruchem. Zachowali jednak trze藕wo艣膰 s膮d贸w. Tematem ich rozm贸w, bo mimo wszystko zacz臋li ze sob膮 rozmawia膰, sta艂a si臋 ponownie aktualna sytuacja. Jak na dane, kt贸rymi dysponowali, potrafili j膮 okre艣li膰 naprawd臋 jasno.

Stwierdzili po pierwsze, 偶e 鈥減owielanie" odbywa si臋 w czasie na艣wietla艅. Reuss jako biochemik uku艂 nawet hipotez臋. Wed艂ug niej mieszka艅cy oceanu osi膮gn臋li daleko wi臋ksze, ni偶 my post臋py w zastosowaniu logiki progowej. To da艂o im wiedz臋 o dowolnych strukturach neuropsychicznych, kt贸ra to wiedza z kolei sta艂a si臋 podstaw膮 szybkiego stosunkowo rozszyfrowania ca艂kowicie jakby nie by艂o obcych organizm贸w Ziemian. Przy okre艣lonej swobodzie technologicznej, o kt贸rej Reuss i jego towarzysze przekonali si臋 na w艂asnej sk贸rze, ich 鈥済ospodarze" nie mieli wi臋kszych problem贸w z przygotowaniem surowca, lub, jak kto woli matrycy. Bardziej na miejscu by艂oby okre艣lenie 鈥渒lisza".

Ca艂a reszta to sprawa metody i techniki. Co do tej ostatniej, nie pr贸bowali nawet spekulacji. Nie widzieli i nie wiedzieli nic. Metoda natomiast wyda艂a si臋 prosta. Co艣 w rodzaju analizy spektralnej. Promieniowanie o nieznanej charakterystyce przeszywa model i biegnie dalej, w kierunku kliszy, czy matrycy, kt贸r膮 tworzy zapas organicznych i nieorganicznych komponent贸w, w proporcjach 艣ci艣le odpowiadaj膮cych wagowo zbadanemu uprzednio modelowi. Po drodze przechodzi przez aparatur臋, kt贸r膮 Reuss nazwa艂 鈥渟oczewk膮 programow膮", skupiaj膮c膮 wi膮zk臋 oraz wzbogacaj膮c膮 j膮 o nowe, po偶膮dane przez konstruktor贸w impulsy. Tam analiza przeobra偶a si臋 w proces syntezy.

呕aden z nich nie zna艂, rzecz prosta, promieniowania o no艣no艣ci informacyjnej niezb臋dnej dla przeprowadzenia takiej operacji. Ale, jak powiedzia艂em, technik臋 mieszka艅c贸w oceanu zostawili na boku.

Przyj膮wszy to wyja艣nienie, kt贸re niczego nie wyja艣nia艂o, ludzie z Animy, czy mo偶e ju偶 ludzie z trzeciej planety Feriego, pomy艣leli o tym, po co jej gospodarze zadaj膮 sobie tyle trudu. Od odpowiedzi na to pytanie zale偶a艂o wiele. Przede wszystkim mog艂a rzuci膰 艣wiat艂o na nieoboj臋tn膮 spraw臋, czym to si臋 dla nich sko艅czy.

Z pomoc膮 przyszed艂 czas.

Pogodzili si臋 z faktem, 偶e liczba ich stale ro艣nie. Pr贸bowali doj艣膰 z tym jako艣 do 艂adu. Wymy艣lali imiona, w najgorszym razie obdarzali si臋 numerami. Pewnego dnia stwierdzili brak kilku os贸b ze swego grona.

W niewyja艣niony spos贸b, nagle, ludzie znikali. Nie czuli ich braku, ka偶dy przecie偶, bior膮c za podstaw臋 w艂asne doznania s膮dzi艂, 偶e chodzi o 鈥渄uplikaty", kolejne kopie. Stwierdzali po prostu fakt. Zreszt膮, bie偶膮ca 鈥減rodukcja" uzupe艂nia艂a luki w ich szeregach.

Pierwszym, kt贸ry wr贸ci艂, by艂 w艂a艣nie Reuss. Nie ten, kt贸ry teraz siedzi w fotelu, opasany kablami i przeka藕nikami aparatury diagnostycznej. Ale to nie ma znaczenia.

Na podstawie tego, co od niego us艂yszeli, zdo艂ali uzupe艂ni膰 swoj膮 poprzedni膮 hipotez臋. Razem by艂o to co艣 wi臋cej ni偶 hipoteza.

Ludzi u偶ywano do walki z l膮dem. Nieg艂upi pomys艂. Ich organizmy by艂y przystosowane do funkcjonowania w atmosferze. Tak jak mieszka艅c贸w oceanu do 艣rodowiska podmorskiego. Los zes艂a艂 tym ostatnim modele idealnych maszyn, zdolnych do prowadzenia samodzielnych dzia艂a艅 na powierzchni. Wykorzystali szans臋. Podj臋li produkcj臋, je艣li mo偶na si臋 tak wyrazi膰, seryjn膮.

Z tego co jeden Reuss opowiedzia艂 drugiemu wynika艂o, 偶e przed zamkni臋tym w przezroczystym kokonie cz艂owiekiem, ods艂ania艂a si臋 nagle wolna przestrze艅. W g艂臋bi widoczny by艂 l膮d. Odruchowo cz艂owiek zaczyna艂 i艣膰 w stron臋 brzegu. Po kilku krokach ze zdumieniem odkrywa艂, 偶e w jego d艂oniach widnieje czarny przedmiot, z kszta艂tu przypominaj膮cy miotacz.

Nast臋powa艂o co艣, czego Reuss, 偶aden z Reuss贸w, nie umia艂 wyt艂umaczy膰. W pewnym momencie dostrzega艂 na l膮dzie ruch, nic konkretnego, 偶adnej istoty - i wiedzia艂, 偶e ma przed sob膮 wroga. Postanawia艂 zrobi膰 u偶ytek z nie znanej sobie broni. Podnosi艂 j膮 do oczu. Wtedy czarny przedmiot zaczyna艂 偶y膰 swoim w艂asnym 偶yciem.

Tamten, kt贸ry wr贸ci艂, zrobi艂 to w por臋. Innym wida膰 gorzej si臋 powiod艂o. 鈥淣asz" Reuss wyszed艂 wczoraj z oceanu po raz pierwszy.

To by艂o wszystko, co us艂yszeli艣my z ust pierwszego ocalonego cz艂onka za艂ogi Animy.

Czy rzeczywi艣cie?

Czy cz艂owiek, kt贸rego mieli艣my przed sob膮, przylecia艂 tutaj z Ziemi?

Ca艂a reszta, to tylko gra towarzyska. Filozoficzno-prokuratorskie pogaduszki, kt贸re przeci膮gn臋艂y si臋 do czwartej rano. Dymna zas艂ona.

Za wszelk膮 cen臋, na si艂臋, usi艂owali wyd臋bi膰 od niego, kim jest. To znaczy Sennison. Gus zachowywa艂 si臋 bardziej pow艣ci膮gliwie. Aprobowa艂 wysi艂ki tamtego. Nic wi臋cej.

By艂o jasne, 偶e ich trud jest daremny. Z jednego jedynego powodu. Reuss nie wie. Jakie to proste. Nie wie. Pami臋ta w艂asne, ziemskie dzieci艅stwo, nauk臋, prac臋, ka偶dy drobiazg z tych, kt贸re kszta艂tuj膮 osobowo艣膰 cz艂owieka. Przykro艣ci i sympatie. Dziewczyny. Ale zdaje sobie spraw臋, 偶e ka偶dy z jego sobowt贸r贸w, do ostatniego neuronu skopiowany na wz贸r i podobie艅stwo orygina艂u, niesie we w艂asnej 艣wiadomo艣ci identyczny baga偶. Co mia艂 powiedzie膰? 呕e jest tym, kt贸rego pami臋tamy z bazy? Na to by艂 zbyt uczciwy. Nawet nie. By艂 po prostu badaczem. Cz艂owiekiem nauki.

Niewiedza z kim ma do czynienia kaza艂a Senowi w k贸艂ko powtarza膰 pytanie 鈥渏ak w艂a艣ciwie jest z tob膮?" Ta sama niewiedza sprawia艂a, 偶e Reuss musia艂 odpowiada膰: 鈥渨y ci膮gle nic nie rozumiecie..."

Nie wiem jak kto, ale ja rozumia艂em dostatecznie du偶o, 偶eby wreszcie p贸j艣膰 spa膰. Powiedzia艂em im to.

- Poczekaj - rzuci艂 Sen tonem zapowiadaj膮cym, 偶e nadchodzi wielka chwila. Stan膮艂 nad Reussem w pozycji szermierza, kt贸ry w艂a艣nie wytr膮ci艂 przeciwnikowi szpad臋.

- Je偶eli wszczepiono ci uczucie wrogo艣ci do mieszka艅c贸w l膮du, to dlaczego, u licha, skierowa艂e艣 bro艅 w stron臋, gdzie byli ludzie? To znaczy Gil i Gus. Tam, na tych wydmach?

Reuss uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 na Sena jak cz艂owiek zbudzony ze snu.

- Ja? - spyta艂 z bezbrze偶nym zdziwieniem. - Co ci przysz艂o do g艂owy? Celowa艂em we wzg贸rze, za kt贸rym byli oni...

- Nie widzia艂e艣 nas? - wtr膮ci艂 Guskin.

Chwil臋 panowa艂o milczenie. Wreszcie Reuss potar艂 d艂oni膮 czo艂o i spu艣ci艂 wzrok.

- Widzia艂em... - mrukn膮艂.

- Cz艂owieku! - wybuchn膮艂 Sennison.

Inwokacja wyda艂a mi si臋 przedwczesna. Czeka艂em co b臋dzie dalej.

- Cz艂owieku! - powt贸rzy艂 Sen. - Mieszka艅cy tej rozkosznej planety t艂uk膮 si臋 ze sob膮. Zgoda: Do szczebla istot technologicznych wspi臋艂a si臋 tutaj nie jedna rasa, jak na Ziemi, lecz dwie. A mo偶e wi臋cej? - rzuci艂 mimochodem.

- Dwie - rzek艂 Reuss. S艂ucha艂 uwa偶nie.

- Mniejsza z tym - Sen machn膮艂 r臋k膮. - Sam nie wiem, czemu o to spyta艂em. No wi臋c, do pewnego momentu ka偶dy z tych dw贸ch gatunk贸w rozwija艂 si臋 we w艂asnym 艣rodowisku, zagospodarowuj膮c je i przetwarzaj膮c w miar臋 post臋pu cywilizacji. Nie przeszkadza艂y sobie wzajemnie. Jest przecie偶 du偶a naturalna r贸偶nica mi臋dzy 艣rodowiskiem l膮dowym a podmorskim. Sielanka trwa艂a tak d艂ugo, a偶 jedna z tych ras lub obie r贸wnocze艣nie nie osi膮gn臋艂y stopnia rozwoju, w kt贸rym ka偶da cywilizacja zaczyna mie膰 do czynienia ze zjawiskiem ci艣nienia biologicznego. Jest to r贸wnocze艣nie stopie艅 umo偶liwiaj膮cy istotom technologicznym ekspansj臋 w obszarach ca艂kowicie odmiennych od tego, w jakim si臋 rozwija艂y. Naszym macierzystym 艣rodowiskiem nie jest na przyk艂ad Atlantyk czy planety Proksimy. A jednak cz艂owiek czuje si臋 tam ca艂kiem zno艣nie. To sprawa techniki, biochemii, bio-matematyki wreszcie... No dobrze. Powsta艂a sytuacja, w kt贸rej wsp贸艂istnienie ras, na warunkach wy艂膮cznego prawa ka偶dej z nich do jej naturalnego 艣rodowiska sta艂o si臋 niemo偶liwe. I jednym i drugim zrobi艂o si臋 za ciasno. Rozumiem. Rozumiem, 偶e w tych okoliczno艣ciach jedna rasa musi znikn膮膰 z powierzchni planety. Umrze膰. Rozumiem te偶, dlaczego ci z oceanu tak skwapliwie skorzystali z zes艂anej im z nieba, nawet dos艂ownie, szansy, w postaci istot przystosowanych do 艣rodowiska l膮dowego, kt贸re tylko bra膰 i powiela膰 z jedn膮 male艅k膮 鈥減oprawk膮", jednym dodatkowym uwarunkowaniem, nie si臋gaj膮cym nawet w g艂膮b struktury neuropsychicznej.

Przerwa艂 na chwil臋, pomy艣la艂, omi贸t艂 spojrzeniem Gusa i mnie, po czym uni贸s艂 r臋ce i trwa艂 tak kilka sekund, jakby pozowa艂 do portretu 艣redniowiecznego kaznodziei. Irytowa艂 mnie coraz bardziej, chocia偶 trudno powiedzie膰, dlaczego. To co m贸wi艂 nie by艂o g艂upie. Nie tym razem.

- Nie tylko ja, zreszt膮 - wykrzykn膮艂. - Ka偶dy z nas wie o co chodzi. Jest jednak co艣, czego nie rozumiem. I nikt inny tylko ty - utkwi艂 wzrok w twarzy Reussa - musisz to wyja艣ni膰. Nie nam, je艣li nie mo偶esz. Sobie. Pomy艣l przez chwile. Tamci si臋 t艂uk膮. Zgoda. Ale, do diab艂a, co ciebie to obchodzi? Wszczepili ci wrogo艣膰 do 鈥渓膮dowc贸w". No dobrze. Ale przecie偶 jeste艣 Reussem, przylecia艂e艣 tu z Ziemi, nale偶ysz do ekipy badawczej Proksimy, masz za sob膮 setki prac naukowych, masz przyjaci贸艂 na obu p贸艂kulach, zachowa艂e艣 pami臋膰 o wszystkim, co uczyni艂o z ciebie cz艂owiek a... Czekaj - rzuci艂, widz膮c niecierpliwy gest Guskina. - L膮dujesz na obcym globie - zwr贸ci艂 si臋 ponownie do Reussa. - Idziesz na dno razem ze statkiem. Tkwisz tam miesi膮ce.., wiele miesi臋cy. Wychodzisz pewnego dnia na brzeg, spostrzegasz ludzi, kt贸rzy przylecieli ci臋 ratowa膰, ludzi, kt贸rych straci艂e艣 ju偶 nadziej臋 ogl膮da膰 kiedykolwiek w 偶yciu, podobnie jak s艂o艅ce, niebo i 艣wiat w og贸le, zatrzymujesz si臋 i co? Powiedz, co? Co robisz? U艣miechasz si臋? P艂aczesz? Biegniesz w ich stron臋? Nie. Pami臋tasz tylko o jednym. 呕e na wprost ciebie, na wzg贸rzu, jest wr贸g. Wr贸g, kt贸ry jednak nie ma nic wsp贸lnego z zagro偶eniem twojej rasy. A mo偶e tak?

Ostatnie zdanie Sen wysycza艂 przez zaci艣ni臋te z臋by. Zabrzmia艂o w nim tyle z艂o艣ci, 偶e jemu samemu zrobi艂o si臋 g艂upio. Wyprostowa艂 si臋, zwil偶y艂 wargi j臋zykiem i zadar艂 g艂ow臋. Jego wzrok celowa艂 teraz w 艣cian臋 nad obudow膮 g艂贸wnego ekranu.

- Pomy艣l, Reuss - powiedzia艂 艂agodniejszym, niemal przyjaznym tonem. - Pomy艣l, jak silne w tobie musi by膰 to co艣, czym zarazili ci臋 tw贸rcy... kopii. I nie dziw si臋, 偶e chcemy, 偶e musimy doj艣膰, jak jest z tob膮 naprawd臋...

W kabinie by艂o cicho. Bardzo cicho. Po ostatnich s艂owach Sennisona, ta cisza naros艂a. Rozdzwoni艂a si臋 w uszach, i trwa艂a w niesko艅czono艣膰.

Odechcia艂o mi si臋 spa膰. Co nie znaczy, 偶e czu艂em si臋 wstrz膮艣ni臋ty. Sen powiedzia艂 tylko to, o czym wszyscy my艣leli艣my od wczoraj. Nie widzia艂em powodu, dla kt贸rego nie mogli艣my poprzesta膰 na my艣leniu jeszcze te par臋 godzin nocy.

Niemniej czeka艂em na odpowied藕.

- Tylko, do wszystkich diab艂贸w - dorzuci艂 nagle Sennison, jakby sobie przypomnia艂 co艣, co ponownie wprawi艂o go w z艂o艣膰 - nie m贸w teraz, 偶e czego艣 jeszcze nie rozumiemy. 呕e ci膮gle nic nie rozumiemy...

Reuss wyprostowa艂 si臋. Zacz膮艂 odpina膰 pasy, mocuj膮ce go do fotela aparatury diagnostycznej. Ruchy mia艂 spokojne. Ale sam nie by艂 spokojny. I unika艂 naszego wzroku.

Upora艂 si臋 wreszcie z przeka藕nikami i kablami, wsta艂 i zacz膮艂 kr膮偶y膰 po kabinie. W pewnej chwili zatrzyma艂 si臋 przed bocznym iluminatorem i zapatrzy艂 w noc. Sta艂 tak d艂u偶sz膮 chwil臋. Wreszcie us艂yszeli艣my jego cichy, jakby st艂umiony g艂os:

- Mieli艣cie racj臋. Powinienem tam p贸j艣膰. P贸jd臋 tam...

Sen zrobi艂 p贸艂 kroku w jego stron臋 i znieruchomia艂.

- Gdzie - Gus musia艂 prze艂kn膮膰 艣lin臋, zanim m贸g艂 spyta膰: - gdzie p贸jdziesz?

- Tam - odpowiedzia艂 bezbarwnym tonem Reuss - na gr贸b Reussa...

Odwr贸ci艂 si臋 nagle i post膮pi艂 w stron臋 Sena.

- Tak - rzek艂 z powag膮 - tego, o czym m贸wi艂e艣, rzeczywi艣cie nie bra艂em dot膮d pod uwag臋. Moja wina. To ja nie rozumia艂em, o co chodzi, nie wy. Przepraszam...

Mia艂em tego do艣膰. Nieodwo艂alnie.

- Nie b臋d臋 wam potrzebny - powiedzia艂em, wstaj膮c. - Za dwie godziny zacznie 艣wita膰. Nie wiem jak wy, ale ja id臋 spa膰. Dobranoc.

呕aden si臋 nie odezwa艂. Przy drzwiach dogoni艂 mnie g艂os Gusa:

- Poczekaj, Gil! - powiedzia艂, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Reussa:

- S膮dzisz, 偶e nic nam tutaj nie grozi? Przynajmniej dzi艣 w nocy?

Reuss przygl膮da艂 mu si臋 kilka sekund, jakby nie rozumiej膮c co do niego m贸wi膮, wreszcie ockn膮艂 si臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Wszyscy, kt贸rzy wracali, wychodzili z oceanu za dnia. R贸wnie偶 ze strony tych z l膮du nie oczekiwa艂bym niespodzianek. Ostatecznie, to sprawa mi臋dzy nimi a... mieszka艅cami morza.

Ma艂o brakowa艂o a powiedzia艂by 鈥渕i臋dzy nimi a nami". Tak to zabrzmia艂o.

Poza tym wyda艂o mi si臋, 偶e kiedy m贸wi艂 o 鈥渢ych z l膮du", jego oczy zal艣ni艂y. By艂 to przelotny b艂ysk, ale bardzo mi si臋 nie spodoba艂. Mog艂em si臋 jednak myli膰.


- Nic, tylko strata czasu - 偶achn膮艂 si臋 Gus nast臋pnego dnia rano, dobre pi臋tna艣cie kilometr贸w od miejsca l膮dowania Idiomu.

By艂y to pierwsze s艂owa, jakie zabrzmia艂y w kabinie polota po kr贸tkim po偶egnaniu z Senem i jednym z Reuss贸w.

Wyraz mojej twarzy mia艂 艣wiadczy膰 o niek艂amanym zainteresowaniu.

- Ludzie s膮 w oceanie, a nie tam - Gus wskaza艂 podbr贸dkiem widniej膮ce przed nami g贸ry. - Chcia艂bym wiedzie膰, co my tu w艂a艣ciwie robimy...

- Jedziemy - wyja艣ni艂em.

Zamilk艂.

Nie znam nic bardziej pokrzepiaj膮cego nad rozwa偶ania, co mianowicie powinno si臋 robi膰 zamiast tego, co si臋 robi w艂a艣nie.

Wiedzieli艣my ju偶 co艣 nieco艣 o jednej ze stron, bior膮cych udzia艂 w grze, jaka toczy si臋 na planecie. Prawda, 偶e los cz艂onk贸w za艂ogi Animy zale偶y bezpo艣rednio od rasy, zamieszkuj膮cej ocean. Ale uwarunkowania si臋gaj膮 g艂臋biej. G艂臋biej... w l膮d.

Zreszt膮, jakie znaczenie mog膮 mie膰 spekulacje na temat podj臋tej rano decyzji wobec faktu, 偶e j膮 realizujemy. Jedziemy w stron膮 g贸r. Przyjrze膰 si臋 na odmian臋 mieszka艅com l膮du.

Przeci臋li艣my skosem r贸wnin臋, dziel膮c膮 przedg贸rze od obszaru nadbrze偶nych wzniesie艅. Teraz, od kilku minut, jechali艣my szerokim up艂azem, sp艂ywaj膮cym z najdalej wysuni臋tego na zach贸d pasma g贸r. Skalne kolosy poja艣nia艂y, sta艂y si臋 doskonale widoczne, rozr贸偶niali艣my poszczeg贸lne turnie i granie, prze艂臋cze, z kt贸rych spada艂y piar偶yste 偶leby, nawet drogi, gdyby艣my przybyli tutaj jako tury艣ci.

Daleko w tyle pozosta艂y penetrowane wczoraj okolice przecinaj膮cego dolin臋 艣wiat艂owodu i wydm, o zboczach gotowych w ka偶dej chwili do podj臋cia marszu. Wiele przemawia艂o za tym, 偶e wyl膮dowali艣my w miejscu, kt贸re jedna i druga strona upodoba艂y sobie jako rejon pr贸by si艂. Trudno powiedzie膰, 偶e tam nie mieli艣my ju偶 czego szuka膰. Je艣li jednak postanowili艣my przedtem spr贸bowa膰 szcz臋艣cia z przedstawicielami l膮dowej cywilizacji, rozs膮dniej by艂o trzyma膰 si臋 w przyzwoitej odleg艂o艣ci od owego 鈥渇rontu".

Ruszyli艣my wi臋c w przeciwn膮 stron臋. Jad膮c mniej wi臋cej r贸wnolegle do linii oceanu, po przebyciu dziesi臋ciu kilometr贸w r贸wniny skr臋cili艣my pod k膮tem dziewi臋膰dziesi臋ciu stopni na wsch贸d. Niebawem teren zacz膮艂 si臋 podnosi膰. G贸ry by艂y tu偶.

Pod艂o偶e o偶ywi艂o si臋. Szary 偶wir, pokryty nieforemnymi 鈥渒uleczkami" ust膮pi艂 miejsca rudawej zieleni, z kt贸rej coraz cz臋艣ciej wyst臋powa艂y garby nagiej ska艂y, pob艂yskuj膮ce 偶y艂ami kruszc贸w. Dzi贸b polota stercza艂 ju偶 stromo w g贸r臋, kiedy pojawi艂y si臋 pierwsze drzewa. Pomy艣la艂em, 偶e wszystko dzieje si臋 na opak, na tym sympatycznym sk膮din膮d globie. We藕my dla przyk艂adu drzewa. Dlaczego niby mia艂y rosn膮膰 akurat na r贸wninie, skoro 艂atwiej im zapuszcza膰 korzenie w ska艂臋?

Zreszt膮, z naszego punktu widzenia przypomina艂y raczej stare pomniki ni偶 ro艣liny. Ich drobne listeczki, czy lepiej p臋dy, tworzy艂y szczelne 艣ciany. Za iluminatorami kabiny odzywa艂y si臋 chwilami wcale g艂o艣ne poszumy wiatru, one jednak trwa艂y nieruchomo. Ros艂y w r贸wnej, przyzwoitej odleg艂o艣ci jedno od drugiego i sprawia艂y wra偶enie, 偶e cokolwiek by zasz艂o, one przyjm膮 to z godno艣ci膮. By艂y niesympatyczne i obce.

Up艂az zw臋偶a艂 si臋 stopniowo, jego stoki stawa艂y si臋 bardziej strome. W odleg艂o艣ci kilkuset metr贸w nad nami widnia艂a otoczona skalnym murem kotlinka, otwarta ku zachodowi i przypominaj膮ca stary, porzucony kamienio艂om. Ku niej w艂a艣nie zmierzali艣my w nadziei, 偶e trafimy na jaki艣 艂agodniejszy od innych 偶leb, spadaj膮cy z najbli偶szej przem臋czy.

Przejechali艣my jeszcze kilka metr贸w, po czym Guskin westchn膮艂 i wolnym, niech臋tnym ruchem 艣ci膮gn膮艂 stery. Polot zastopowa艂.

- Nic z tego - us艂ysza艂em.

Stwierdzenie nie nale偶a艂o do odkrywczych ale poza tym trudno by艂o mu cokolwiek zarzuci膰. Kotlinka przypomina艂a nie kamienio艂om a studni臋. W jej pionowych 艣cianach darmo usi艂owali艣my wypatrze膰 najmniejsz膮 szczerb臋, nie m贸wi膮c ju偶 o 偶lebie. Jedyny prze艣wit otwiera艂 si臋 na wprost nas, przepuszczaj膮c up艂az, kt贸rym jechali艣my do tej pory.

- Podci膮gnij jeszcze troch臋 - mrukn膮艂em.

Spojrza艂 na mnie zdziwiony, ale bez s艂owa wykona艂 manewr. Nie m贸g艂 widzie膰 tego, co ja, z mojego prawego fotela.

- Dosy膰 - powiedzia艂em - sp贸jrz. 鈥淪trumyczek" - wskaza艂em ruchem g艂owy w stron臋 otwartej teraz doliny.

Dopiero z tej wysoko艣ci sta艂a si臋 widoczna przecinaj膮ca j膮 srebrna wst臋ga. Wi艂a si臋 p艂ynnymi 艂ukami, pob艂yskuj膮c w zakolach ognistym, czerwonawym refleksem bij膮cym od chmur.

Nie by艂 to 偶aden 艣wiat艂ow贸d czy inny kana艂. Zwyk艂a uczciwa rzeka. Wcale nie ma艂a, bior膮c pod uwag臋 odleg艂o艣膰.

- Co powiesz o k膮pieli? - spyta艂 po chwili milczenia Gus.

Nic nie powiedzia艂em.

Od rzeki dzieli艂a nas jedna jeszcze, bli偶sza dolinka, kt贸rej 艂yse dno przechodzi艂o w stromy stok, wspinaj膮cy si臋 g艂adk膮, przechylon膮 p艂aszczyzn膮 ku ska艂om otaczaj膮cym nasz膮 kotlin臋. Za ni膮 ciemnia艂a w膮ska grz臋da o naje偶onych skalnymi osta艅cami p贸艂kach. O je藕dzie na wprost trudno by艂o my艣le膰.

Grz臋da ta nie bieg艂a jednak r贸wnolegle do drogi, jak膮 przebyli艣my ale skr臋ca艂a, 艂膮cz膮c si臋 z g艂贸wnym masywem w miejscu zas艂oni臋tym teraz przez 艣ciany kotlinki.

Jedyne, co mo偶na zrobi膰, to spr贸bowa膰 trawersu.

- Co tam, Gus? - obudzi艂 si臋 Sennison. Nie, nic, nic - doda艂 uspokajaj膮cym tonem. To ostatnie nie by艂o przeznaczone dla nas.

Zd膮偶y艂em o nim zapomnie膰. W ka偶dym razie przesta艂em my艣le膰 o tym, czego dowiedzieli艣my si臋 wczoraj. Nie na d艂ugo. Do艣膰 by艂o jednego s艂owa Sena, wypowiedzianego w kabinie odleg艂ego o czterdzie艣ci kilometr贸w Idiomu, by wszystko o偶y艂o.

Przez moment mia艂em ochot臋 spyta膰, czy poszli ju偶 odwiedzi膰 gr贸b Reussa Pierwszego, ale nagle wezbra艂a we mnie z艂o艣膰.

- Jed藕 - warkn膮艂em.

Guskin spojrza艂 na mnie z dezaprobat膮 i pchn膮艂 ster.

Nasze przewidywania okaza艂y si臋 s艂uszne. Za pierwszym okr膮偶onym za艂omem skalnym ods艂oni艂 si臋 d艂ugi stok, pokryty ro艣linno艣ci膮 przypominaj膮c膮 do z艂udzenia zwyk艂膮, ziemsk膮 traw臋. 艁agodna pochy艂o艣膰 przechodzi艂a stopniowo w dolin臋.

Dwadzie艣cia minut p贸藕niej zastopowali艣my na brzegu rzeki. P艂yn臋艂a wartkim nurtem, po艣rodku p艂askiego, kamienistego koryta. Otoczaki mia艂y barw臋 odrobin臋 tylko ciemniejsz膮 od tych, jakie zalegaj膮 doliny rzek alpejskich.

Bez s艂owa w艂o偶y艂em skafander, wezwa艂em jeden z automat贸w i nie zapominaj膮c o miotaczu, wyskoczy艂em z pojazdu. Przeszed艂em kilka krok贸w po wymykaj膮cych si臋 spod st贸p kamieniach i zatrzyma艂em si臋 nad sam膮 wod膮. Wysun膮艂em nog臋 i zanurzy艂em czubek buta.

- Ciep艂a? - us艂ysza艂em natychmiast g艂os Sennisona. Nawet tutaj. Jakby tylko na to czeka艂.

Zwyk艂a, najzwyczajniejsza woda. W niczym nie przypomina rt臋ciowej cieczy, rozlanej w ocean. Czysta. Wida膰 wyra藕nie kamieniste, jakby powi臋kszone dno.

Przez moment wyda艂o mi si臋, 偶e spod mojej stopy 艣mign膮艂 cie艅. Nie pomy艣leli艣my o w臋dkach.

Ta my艣l przysz艂a nie w por臋. Skojarzenia nasuwa艂y si臋 same.

Cofn膮艂em stop臋 i rozejrza艂em si臋.

Jakie艣 p贸艂 kilometra st膮d, na zach贸d, rzeka zakr臋ca艂a ostro, znikaj膮c za skalnym progiem. Dolin臋 zamyka艂 tam pot臋偶ny masyw, odnoga g艂贸wnego pasma g贸r. Jej przeciwleg艂e zbocza opada艂y zapewne bezpo艣rednio ku nadmorskiej r贸wninie. Koryto rzeki zw臋偶a艂o si臋, z miejsca gdzie sta艂em widoczne by艂y unosz膮ce si臋 nad g艂azami chmury wodnego py艂u.

Tam nie mieli艣my czego szuka膰. Zreszt膮, ten kierunek i tak niczego nie obiecywa艂. Wskazane przez sondy 鈥渂ia艂e piramidy", kt贸re nie mog艂y by膰 niczym innym jak skupiskami cywilizacji 鈥渓膮dowych" le偶a艂y mniej wi臋cej na przed艂u偶eniu dotychczas przebytej drogi.

Na wschodzie g贸ry rozst臋powa艂y si臋. Rzeka wi艂a si臋, omijaj膮c skalne garby mniej wi臋cej p贸艂tora kilometra, po czym wp艂ywa艂a w rozleg艂膮, p艂ask膮 dolin臋, zamkni臋t膮 majacz膮cymi na horyzoncie szczytami.

Nie by艂o wyboru. Automat pobra艂 pr贸bki wody i ska艂, umie艣ci艂 w zasobniku egzemplarze sk膮pej Hory, Guskin nie omin膮艂 sposobno艣ci, by wypowiedzie膰 kilka ciep艂ych s艂贸w o urokach natury, ja wr贸ci艂em na sw贸j fotel po jego prawej r臋ce i ruszyli艣my.

- Trzymajmy si臋 raczej zboczy - mrukn膮艂 Gus, kiedy polot sun膮c stale nad wysch艂ymi rozlewiskami rzeki pokona艂 te p贸艂tora kilometra, dziel膮ce nas od doliny.

Skin膮艂em g艂ow膮. Teren przed nami by艂 r贸wny jak st贸艂. Nawet 鈥淭echniczny" nie m贸g艂by oczekiwa膰 od istot zamieszkuj膮cych l膮d, 偶eby nie wykry艂y naszej obecno艣ci, jak d艂ugo nie nabierzemy na to ochoty. Nie mia艂o sensu pcha膰 im si臋 w oczy. Na tej r贸wninie, pozbawionej nawet tutejszych pomnikowatych drzewek, mieli nas jak na widelcu.

G贸ry rozbiega艂y si臋 na znacznej przestrzeni. Je偶eli chcemy osi膮gn膮膰 przeciwleg艂y skraj niecki, przyjdzie nie藕le na艂o偶y膰 drogi.

Na艂o偶ymy. C贸偶 innego mamy do roboty.

- Przed wami droga - rozleg艂 si臋 g艂os Sena, zanim ujechali艣my dwie艣cie metr贸w.

Zastopowali艣my.

- Widz臋 - mrukn膮艂 Guskin.

Najbli偶szy garb po lewej stronie przecina艂a bia艂a serpentyna. Oplata艂a w膮ska tasiemk膮 szczyt wzniesienia i regularnymi zakosami schodzi艂a w d贸艂, nikn膮c za niewielkim, stromym szczytem, zamykaj膮cym gra艅. Dalej ukazywa艂a si臋 znowu, ju偶 znacznie ni偶ej. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e zbiega w dolin臋 i to na wprost nas.

- Jedziemy? - spyta艂 Gus.

A co niby mamy zrobi膰? Je偶eli szukamy skupisk cywilizacyjnych gospodarzy l膮du, to nic nie zaprowadzi nas do nich szybciej i pewniej jak ich w艂asna droga. Powiedzia艂em mu to.

- Wiem - uci膮艂.

Wie, wi臋c pyta. 鈥淒obrze zapyta膰, to wi臋cej, ni偶 dobrze odpowiedzie膰" - przesz艂o mi przez my艣l jedno z celniejszych powiedzonek 鈥淭echnicznego". Nie darmo Gus nale偶a艂 do grona jego ulubie艅c贸w.

Wspi臋li艣my si臋 kilkana艣cie metr贸w wy偶ej i trawersuj膮c zbocze jechali艣my jeszcze dobr膮 chwil臋, zanim przed dziobem pojazdu zabiela艂a biegn膮ca tutaj poprzecznie do kierunku jazdy p艂aszczyzna drogi.

Polot stan膮艂.

- Wy艣l臋 automat - powiedzia艂 Gus.

Podczas kiedy automat robi艂 swoje, przygl膮da艂em si臋 nawierzchni. Przyj臋li艣my na wiar臋, 偶e mamy do czynienia z drog膮, ale tym razem by艂a to wiara uzasadniona. Nie mog艂o chodzi膰 o nic innego.

Matowa pow艂oka bia艂awego pasa by艂a czysta, jakby dopiero opu艣ci艂y j膮 sto艂eczne 艣mieciarki. Jak okiem si臋gn膮膰, 艣ladu szczerby, p臋kni臋cia, czy innego uszkodzenia. Najmniejszej nier贸wno艣ci.

Nawierzchnia wygl膮da艂a jak narzucona na grunt bez 偶adnych podk艂ad贸w czy jakichkolwiek rob贸t przygotowawczych. W pewnym miejscu trawa przechodzi艂a w beton. Powiedzmy, beton. Nie by艂o row贸w, 艣ciek贸w, nasypu, jakie widuje si臋 przy starych ziemskich szosach, pozosta艂ych po okresie komunikacji ko艂owej. Mimo to, na tle ciemnych zboczy, zwie艅czonych pot臋偶nymi turniami i otwieraj膮cej si臋 ni偶ej obszernej r贸wniny, ta droga wygl膮da艂a porz膮dnie i swojsko. Mia艂a styl.

- Automat sygnalizuje drgania - powiedzia艂 nagle Guskin o偶ywionym tonem.

Spojrza艂em przed siebie. Znajomy czarny kszta艂t zatrzyma艂 si臋 po艣rodku nawierzchni. Wykonywa艂 niezdarne ruchy, jak cz艂owiek objuczony ci臋偶kim plecakiem, kt贸remu nagle zachcia艂o si臋 podskoczy膰.

- Niech zmierzy cz臋stotliwo艣膰 - powiedzia艂em szybko.

Mieszka艅cy l膮du znali si臋 na technice falowej. I nie tylko na niej. Do艣膰 pomy艣le膰 o konstrukcji ich 艣wiat艂owodu. O tym, jak go maskowali.

- Nic nadzwyczajnego - mrukn膮艂 Gus, odczytuj膮c wskazania czujnika. - D艂ugo艣膰 fali nie przekracza pi臋ciuset nanometr贸w. Cz臋stotliwo艣膰... - wzruszy艂 ramionami. - Powiedzia艂bym, szkolna - doda艂, jakby zawiedziony.

- Co on tam jeszcze robi? - spyta艂em, wskazuj膮c automat.

Gus ponownie pochyli艂 si臋 nad okienkami kalkulatora.

- Nie wiem - burkn膮艂 w ko艅cu. - Wykona艂 program i od dobrej chwili nie przekazuje ju偶 danych...

- Powiedz mu, 偶eby si臋 przesta艂 bawi膰 i wraca艂.

- Uhm...

W g艂osie Gusa zabrzmia艂o wahanie. Jakby bardzo chcia艂 poczeka膰 i zobaczy膰, co jeszcze 鈥渨ymy艣li" wys艂any przez niego aparat.

Sygna艂 przes艂a艂 mu jednak od razu. Automat odwr贸ci艂 si臋 i zacz膮艂 pe艂zn膮膰 w stron臋 w艂azu. Trzy minuty p贸藕niej wjechali艣my na r贸wn膮, chropaw膮 p艂yt臋 drogi.

- Czy艣cioszki - powiedzia艂em.

- Co?

- Skrz臋tne gosposie. Droga jest tak czysta, jakby nieprzerwanie nad tym pracowali. Nie zdziwi艂bym si臋, gdyby te drgania mia艂y s艂u偶y膰 temu jednemu. W zimie mog膮 jeszcze usuwa膰 zaspy. Podgrzewa膰.

- Je艣li tu s膮 zimy - zauwa偶y艂 Gus.

- W艂a艣nie. Tanio i wygodnie. Jeden generator, system niewielkich wzmacniaczy i po k艂opocie.

Pomy艣la艂 chwil臋.

- R贸wnie dobrze - rzek艂 wreszcie - mog膮 tam instalowa膰 tory informacyjne. Pod powierzchni膮 dr贸g. Nie natrafili艣my na 偶adne kable czy przeka藕niki. Radio milczy.

- Mog膮 - przysta艂em. Popracowa艂em. 鈥淭echniczny" by艂by ze mnie zadowolony. Powiem mu, jak go zobacz臋.

Zanim to nast膮pi, trzeba si臋 upora膰 z paroma sprawami. Na przyk艂ad wska藕nikiem temperatury.

Pochwyci艂em spojrzenie Gusa. Kilkakrotnie ju偶 zerka艂 w stron臋 czujnik贸w. Na jego twarzy odmalowa艂a si臋 troska.

- Ciep艂o - wyzna艂 w ko艅cu.

- Cieplej - poprawi艂em.

Zaczyna艂em domy艣la膰 si臋 tej muzyki, do kt贸rej nasz automat wykona艂 przed chwil膮 na powierzchni drogi sw贸j niedorzeczny taniec. Niedorzeczny? Chcia艂 si臋 tylko upewni膰. Zauwa偶y艂, 偶e temperatura nawierzchni ro艣nie. Proces by艂 wida膰 zbyt wolny, lub on przebywa艂 tam za kr贸tko, 偶eby przekaza膰 konkretn膮 informacj臋.

Przejechali艣my jeszcze kilkadziesi膮t metr贸w. Do艣膰, by pozby膰 si臋 w膮tpliwo艣ci.

- Zdaje si臋, 偶e wybrali艣my w艂a艣ciwy kierunek - mrukn膮艂 Guskin.

My艣la艂em o tym samym. Podgrzewaj膮 drog臋. Chc膮 nas z niej sp臋dzi膰. Dziecinada. Pancerz polota wytrzyma do dw贸ch tysi臋cy stopni. Najwy偶ej my si臋 ugotujemy. Na twardo. Ale zanim to nast膮pi, sama droga zacznie p艂yn膮膰.

- Ile tam macie? - zainteresowa艂 si臋 Sennison. Nie spuszcza艂 z nas oka. Wzruszaj膮ce.

- Oko艂o... - zacz膮艂 Gus.

- Nie widzisz? - przerwa艂. Co, u licha. Skoro tak si臋 przejmuje naszym losem, niech te偶 zerknie od czasu do czasu na tablic臋. Do pogaduszek ma Reussa. Powinien korzysta膰 z jego obecno艣ci. Jak d艂ugo si臋 da.

G艂o艣nik umilk艂. Nawierzchnia, nad kt贸r膮 sun膮艂 polot osi膮gn臋艂a temperatur臋 czterystu stopni.

- Chcia艂bym zobaczy膰 chocia偶 jeden z ich pojazd贸w - odezwa艂 si臋 Guskin.

- Po co?

- Paliwo - mrukn膮艂. - Je艣li stosuj膮 mieszanki wybuchowe, na przyk艂ad gazowe, musz膮 wozi膰 ze sob膮 zbiorniki. Wystarczy podgrza膰 taki zbiornik do okre艣lonej temperatury a nast膮pi eksplozja. Do艣膰 higieniczny spos贸b pozbywania si臋 go艣ci...

Nieg艂upi ch艂op ten Guskin. Nawet, kiedy m贸wi.

- Nied艂ugo si臋 przekonamy - powiedzia艂em.

Droga opu艣ci艂a s膮siedztwo zboczy. Szerokim 艂ukiem wpad艂a w kotlin臋 i nie podchodz膮c do rzeki wiod艂a r贸wnolegle do niej, wprost ku zamykaj膮cym horyzont szczytom. Temperatura pod艂o偶a wzros艂a do sze艣ciuset pi臋膰dziesi臋ciu stopni i od kilku minut przesta艂a si臋 podnosi膰. Powietrze w kabinie by艂o zno艣ne. Tylko spr臋偶arki klimatyzator贸w pracowa艂y na pe艂nych obrotach.

- Je艣li nie potrafi膮 nic wi臋cej... mrukn膮艂 w pewnej chwili Guskin. W jego g艂osie zabrzmia艂o rozczarowanie.

- Nied艂ugo si臋 przekonamy - powt贸rzy艂em.

Up艂yn臋艂o jeszcze dobre dwadzie艣cia minut, zanim przed nami co艣 zal艣ni艂o. Zwolnili艣my.

To by艂a rzeka. Nie nasza, wzd艂u偶 kt贸rej jechali艣my dotychczas. Jeden z jej dop艂yw贸w, spadaj膮cych z g贸r. Droga przecina艂a j膮 pod k膮tem prostym. W oddali widoczny by艂 most a raczej wiadukt, przypominaj膮cy olbrzymi膮 k艂adk臋. Szosa, pozbawiona podp贸r, filar贸w, czegokolwiek co wskazywa艂oby, 偶e wzmocniono tam jej konstrukcj臋, bieg艂a po prostu dalej, nie zwa偶aj膮c na otwieraj膮c膮 si臋 pod ni膮 pustk臋. Ta druga rzeka p艂yn臋艂a w do艣膰 g艂臋bokim jarze.

Chcia艂em w艂a艣nie powiedzie膰 Gusowi, 偶eby na wszelki wypadek zwi臋kszy艂 szybko艣膰, kiedy w u艂amku sekundy znajduj膮cy si臋 ju偶 nie dalej ni偶 o pi臋膰set metr贸w most, stan膮艂 w ogniu. Ledwie zd膮偶yli艣my zahamowa膰.

- Co艣 jednak potrafi膮... - mrukn膮艂em.

Guskin spojrza艂 na mnie, potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 powiedzie膰, 偶e powinienem wi臋cej od siebie wymaga膰 i wezwa艂 automaty.

Tym razem wys艂a艂 dwa. Nie posuwa艂y si臋 drog膮. Sz艂y wzd艂u偶 niej, w odleg艂o艣ci kilkunastu metr贸w. Zbli偶y艂y si臋 do kraw臋dzi w膮wozu i wtedy dopiero skr臋ci艂y w stron臋 mostu. Po chwili stan臋艂y.

Temperatura 鈥減艂on膮cego" wiaduktu nie przekracza艂a sze艣ciuset pi臋膰dziesi臋ciu stopni.

- Strasz膮 nas - powiedzia艂 Guskin.

- Uhm. Fatamorgana. Dziwne, 偶e ca艂ej drogi nie zrobili niewidzialn膮.

Ogie艅 by艂, rzecz jasna, fa艂szywy. W gr臋 wchodzi艂y zapewne pola si艂owe, stymulowane podobnie jak w wypadku 鈥渙s艂ony" 艣wiat艂owodu.

Automaty wr贸ci艂y. Bez najmniejszych sensacji przelecieli艣my nad mostem. Z wysoko艣ci kabiny polota nie by艂o tam nic, co przypomina艂o p艂omienie.

Poch艂odnia艂o. Spr臋偶arki gwa艂townie zwolni艂y obroty, ale przez chwil臋 t艂oczy艂y jeszcze w przewody klimatyzator贸w lodowate powietrze, zamro偶one w krioenergetycznych komorach nap臋dowych pojazdu. Za mostem temperatura drogi nie r贸偶ni艂a si臋 od otoczenia.

- Doszli do wniosku, 偶e jeste艣my z innej gliny - powiedzia艂 Guskin, nie bez odcienia dumy.

A wi臋c sze艣膰set stopni stanowi艂o dla nich zapor臋 nie do przebycia. Przynajmniej dla ich pojazd贸w. Ta informacja mog艂a si臋 przyda膰. My te偶 potrafimy podgrza膰 kawa艂ek ziemi. Nawet nie zak艂adaj膮c pod ni膮 zdalnie sterowanych instalacji. I nawet, je艣li to nie b臋dzie ziemia, ale dajmy na to, bia艂a piramida...

- Przechodz臋 na namiar - zabrzmia艂 nagle g艂os Sena. - W razie czego, meldujcie. Mamy tu troch臋 roboty... - doda艂 i umilk艂.

- Mo偶e zawr贸cimy? - spyta艂 Guskin.

G艂o艣nik nie odpowiedzia艂.

Pomy艣la艂em, 偶e tej 鈥渞oboty" musi by膰 wi臋cej ni偶 troch臋, skoro Sen zdecydowa艂 si臋 zrezygnowa膰 z otwartej 艂膮czno艣ci. Kiedy chce, umie by膰 rzeczowy. Tym 鈥渕amy" kr贸tko i dobitnie da艂 nam do zrozumienia, 偶e to nie Reuss przysparza mu pracy.

- Da sobie rad臋 - powiedzia艂em z przekonaniem.

Guskin zrobi艂 znacz膮cy ruch g艂ow膮, jakby chcia艂 podkre艣li膰, 偶e zastrzega sobie w艂asny pogl膮d na t臋 spraw臋, ale nie zmieni艂 po艂o偶enia ster贸w.

Kilkaset metr贸w przed nami droga opuszcza艂a lini臋, wytyczaj膮c膮 ci臋ciw臋 kotliny i skr臋ca艂a ostro na wsch贸d. Teren podnosi艂 si臋. Jechali艣my prosto w stron臋 bocznego pasma g贸r. Powoli ods艂ania艂a si臋 przed naszymi oczyma g艂臋boka, ostro wci臋ta w skalne masywy dolina. Nie mogli艣my w膮tpi膰, 偶e ni膮 w艂a艣nie puszczono szlak komunikacyjny.

Uj艣cie tej doliny, czy lepiej kanionu, by艂o obramowane wysokimi ska艂ami, tworz膮cymi w膮skie wrota. Za nimi panowa艂 p贸艂mrok. Z lewej i prawej wznosi艂y si臋 W g贸r臋 ciemne, pos臋pne, przewieszone miejscami 艣ciany, porysowane starymi obwa艂ami i piar偶ystymi, niemal pionowymi 偶lebami. U艂amek skalny, wielko艣ci domu stoczy艂 si臋 na samo dno, zamykaj膮c 艣wiat艂o kanionu. Droga obiega艂a go ciasnym 艂ukiem, wci臋tym w skaln膮 przypor臋. Gus zmniejszy艂 szybko艣膰. Polot wzi膮艂 zakr臋t i zahamowa艂 gwa艂townie.

Spostrzegli艣my to r贸wnocze艣nie.

W odleg艂o艣ci mniej wi臋cej kilometra, na skalnym wypi臋trzeniu, przypominaj膮cym p艂asko 艣ci臋t膮 g艂ow臋 cukru, l艣ni艂a najczystsz膮 biel膮 ogromna, przysadzista piramida. Droga wbiega艂a na szerok膮 p贸艂k臋, wznosi艂a si臋 i przecinaj膮c zbocze gin臋艂a za za艂amaniem, stanowi膮cym kraw臋d藕 szerokiego, 艂agodnego 偶lebu. Ukazywa艂a si臋 po jego drugiej stronie, sk膮d prost膮 艣wiec膮 sz艂a do st贸p budowli. To znaczy na pierwszy z ca艂ego systemu taras贸w i p贸艂ek, kt贸rych zwie艅czenie stanowi艂y zr臋by piramidy i kolejne, g艂adko ociosane bloki.

- No i dojechali艣my - powiedzia艂 Gus, niemal weso艂ym tonem.

Ze szczytu budowli wznios艂a si臋 stru偶ka dymu. Mog艂o to nie mie膰 nic wsp贸lnego z nasz膮 obecno艣ci膮. Na przyk艂ad gotuj膮 obiad.

Powoli, nie spuszczaj膮c wzroku z bia艂ej g贸ry, zbli偶ali艣my si臋 do p艂askiego 偶lebu. Piramida ros艂a w oczach. Musia艂a liczy膰 dobre dwie艣cie metr贸w wysoko艣ci.

Budowla i jej otoczenie wygl膮da艂y jak wymar艂e. Tarasy by艂y wymiecione ze 艣lad贸w obecno艣ci 偶ywych istot. 呕adnych porzuconych pojazd贸w, konstrukcji, anten, 偶adnego ruchu.

Polot zako艂ysa艂 艂agodnie, pokonuj膮c p艂ask膮 rynn臋 偶lebu. Wyjechali艣my na jego przeciwleg艂膮 kraw臋d藕. W dalszym ci膮gu nic si臋 nie dzia艂o. Cisza. Przed nami pozosta艂o mo偶e trzysta metr贸w prostej jak strza艂a drogi. Dalej zakr臋ca艂a ostro, wbiegaj膮c na najni偶szy z taras贸w.

- Poczekaj - powiedzia艂em, - Dojedziemy tam i co?

Gus zastopowa艂. Sprawdzi艂 wskazania czujnik贸w i spojrza艂 na mnie z pytaniem w oczach.

Rozejrza艂em si臋. Chc膮c w dalszym ci膮gu korzysta膰 z drogi, w pewnym miejscu straciliby艣my piramid臋 z pola widzenia. Tam mianowicie, gdzie podprowadza艂a pod taras, obiegaj膮c strom膮 skaln膮 grz臋d臋. Nie bardzo mi si臋 to u艣miecha艂o.

Po lewej stronie wznosi艂 si臋 niewysoki komin, opadaj膮cy w kierunku budowli 艂agodnym stokiem, poro艣ni臋tym sk艂臋bion膮 ro艣linno艣ci膮, jakby brunatn膮 wat膮, czy g臋stym mchem. Zaraz za nim widnia艂 przysadzisty, okr膮g艂awy szczyt, zako艅czony p艂ask膮 platforemka. Wskaza艂em go Gusowi.

- Tam nie by艂oby najgorzej - powiedzia艂em.

Jego oczy pow臋drowa艂y w g贸r臋, po czym skin膮艂 g艂ow膮.

- My艣lisz o kontakcie? - spyta艂.

Wzruszy艂em ramionami.

- Wszystko jedno o czym - b膮kn膮艂em.

Kontakt. Dobre sobie. Mamy wyt艂umaczy膰 tym z l膮du, 偶e ludzie, kt贸rzy ich zabijaj膮, nie robi膮 tego dla w艂asnej przyjemno艣ci. 呕e przylecieli po co innego. Mamy ich przekona膰, jacy w gruncie rzeczy jeste艣my sympatyczni i szlachetni. No i zapewni膰 sobie spok贸j z ich strony, je艣li nie pomoc w ratowaniu pozosta艂ych cz艂onk贸w za艂ogi Animy.

To znaczy, o tym wszystkim m贸wili przed opuszczeniem Idiomu.

Ciekawe, czy Sennison powt贸rzy艂by to tutaj, u st贸p tej wymar艂ej, z臋batej g艂owy cukru. Ch臋tnie zapyta艂bym, czy sprawa jest aktualna. C贸偶, kiedy mia艂 鈥渞obot臋".

- Mo偶e to i racja - mrukn膮艂 Guskin, si臋gaj膮c do ster贸w.

Polot zlaz艂 z drogi i z niezmienion膮 szybko艣ci膮, bez najmniejszego wysi艂ku, j膮艂 pokonywa膰 omsza艂y stok. Po niespe艂na sze艣ciu minutach stan臋li艣my na skalnej platforemce, na szczycie wybranego wzg贸rza.

Przed nami widnia艂a ma艂a, p艂ytka dolinka. Sprowadza艂o do niej lekko pochylone zbocze, o d艂ugo艣ci mniej wi臋cej trzydziestu metr贸w. Dalej wznosi艂a si臋 skalna p艂yta, kt贸rej nachylenie pozwala艂o pu艣ci膰 ni膮 najzwyklejsz膮 drog膮, si臋gaj膮c膮 skraju taras贸w. Nie by艂 to najgorszy punkt obserwacyjny.

- Zaczynaj - powiedzia艂 Gus. Zablokowa艂 ster i rozpar艂 si臋 wygodnie w fotelu.

Nie spuszczaj膮c wzroku z bia艂ej budowli poszuka艂em palcami kontakt贸w. Z wie偶yczki polota strzeli艂y nitki 艣wiat艂a. Cisza.

Sko艅czy艂em seri臋 liczb i odczeka艂em chwil臋. Nast臋pnie zmieni艂em k膮t nachylenia laserowych obiektyw贸w i zacz膮艂 sygnalizowa膰 barwami.

Minuta. Pi臋膰 minut. Nic.

- Chyba wyjdziemy... - zacz膮艂 Guskin, ale nie sko艅czy艂.

Zza tylnej 艣ciany piramidy, a w艂a艣ciwie poni偶ej jej podstawy, zza za艂omu tarasu wytoczy艂y si臋 trzy du偶e kule. Pomyka艂y do艣膰 偶wawo. Na moment znik艂y nam z oczu, w przej艣ciu prowadz膮cym ku ni偶szym p贸艂kom.

Kiedy ujrzeli艣my je znowu, by艂y ju偶 blisko. Podtoczy艂y si臋 do samej kraw臋dzi stoku, spadaj膮cego w p艂ytk膮 dolink臋 i zatrzyma艂y si臋. W linii prostej nie dzieli艂o nas od nich wi臋cej, ni偶 osiemdziesi膮t metr贸w. Mogli艣my przyjrze膰 im si臋 dok艂adniej.

Nie by艂y kulami w ca艂ym tego s艂owa znaczeniu. Ich dolne partie, w miejscach gdzie dotyka艂y pod艂o偶a, p艂aszczy艂y si臋. Jakby zbudowano je z elastycznego, spr臋偶ystego materia艂u, specjalnie, aby w艂asny ci臋偶ar dawa艂 im lepsze oparcie w g贸rskim terenie.

Kule nie mia艂y okre艣lonej barwy. Mleko, mocno rozcie艅czone wod膮. W ich 艣ciankach nie dostrzegli艣my nic, co przypomina艂o klapy otwor贸w, 偶adnych wypustek, anten, nic w og贸le. I trwa艂y nieruchomo, jakby czekaj膮c na zaproszenie.

- S膮dzisz, 偶e to... oni? - spyta艂 niepewnie Guskin.

Sk膮d mia艂em wiedzie膰? My艣la艂em o tym. 呕e mog膮 by膰 r贸wnie dobrze maszynami jak organizmami. My艣lenie by艂o teraz r贸wnie na miejscu, jak na przyk艂ad od艣piewanie marsza weselnego.

Raptem jedna z ku艂, ta po prawej stronie, drgn臋艂a i nabieraj膮c szybko艣ci zacz臋艂a si臋 stacza膰 w nasz膮 stron臋. Odruchowo si臋gn膮艂em do spustu.

Kula osi膮gn臋艂a dno dolinki i z rozp臋du wbieg艂a do po艂owy wysoko艣ci przeciwleg艂ego zbocza. W pewnym momencie znajdowa艂a si臋 nie dalej ni偶 o pi臋tna艣cie metr贸w od dzioba polota.

Wr贸ci艂a jednak, chwil臋 kursowa艂a wahad艂owym ruchem to w jedn膮, to drug膮 stron臋, wreszcie zamar艂a. Tak samo zachowa艂aby si臋 wielka pi艂ka, str膮cona z g贸ry przez rozbawione dziecko.

- Niezgrabiasz - mrukn膮艂 Guskin.

U艣miechn膮艂em si臋. Tak w艂a艣nie pomy艣la艂em.

Pozosta艂e dwie kule trwa艂y niezmiennie na swoich posterunkach, na kraw臋dzi zbocza. Ta, kt贸rej przytrafi艂 si臋 upadek, je艣li to by艂 upadek, nie porusza艂a si臋 r贸wnie偶, zajmuj膮c teraz pozycj臋 wysuni臋tej stra偶y przedniej.

Pochyli艂em si臋 nad pulpitem i powt贸rzy艂em sygnalizacj臋. Sko艅czy艂em z zestawem barw i w艂a艣nie chcia艂em ponowi膰 seri臋 liczb, kiedy nad dolink膮 zaja艣nia艂o. Ka偶da z ku艂 wys艂a艂a wi膮zk臋 b艂臋kitno 艣wiec膮cych promieni. Mniej wi臋cej na wysoko艣ci trzydziestu metr贸w te wi膮zki przeci臋艂y si臋 i utworzy艂y jakby 艣wietlist膮 tarcz臋 o 艣rednicy ko艂a wyci膮gowego kopalni.

- Nareszcie - westchn膮艂 Guskin.

- Poczekaj - mrukn膮艂em. - Wszystko by艂o jeszcze przed nami. Je艣li na przyk艂ad bior膮 nasz pojazd za 偶yw膮 istot膮. Istot臋, kt贸rej nie znaj膮...

Na tarczy co艣 zacz臋艂o si臋 dzia膰. Promienie za艂amywa艂y si臋, tworz膮c barwne figury geometryczne. Tr贸jk膮t jeden, drugi...

Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci. To by艂 kontakt.

- No dobrze - powiedzia艂em. - Wychodz臋.

Gus skin膮艂 potakuj膮co g艂ow膮.

Staranniej ni偶 zwykle bada艂em szczelno艣膰 skafandra. Sprawdzi艂em stan ogniw energetycznych i 艂adownic miotacza. Klap臋 w艂azu postanowi艂em zostawi膰 otwart膮. Tu偶 za ni膮 umie艣ci艂em dwa automaty, z pe艂nym uzbrojeniem.

Teraz dopiero wyskoczy艂em na skalne zbocze. Poczu艂em pod stopami mi臋kk膮, elastyczn膮 ro艣linno艣膰.

Wyprostowa艂em si臋 i sygnalizuj膮c laserow膮 latark膮 podszed艂em na skraj platformy.

Po艣wi臋caj膮ca b艂臋kitno tarcza z przenikaj膮cymi si臋 zarysami figur znik艂a jak zdmuchni臋ta. Znik艂y r贸wnie偶 wi膮zki promieni emitowane ze szczytowych partii ku艂.

Kilka sekund nie dzia艂o si臋 nic. Zd膮偶y艂em wskaza膰 d艂oni膮 w艂asn膮 pier艣, nast臋pnie polota, wreszcie wznie艣膰 r臋k臋 wycelowan膮 w niebo.

Tego by艂o im ju偶 za du偶o. Porazi艂 mnie b艂ysk, po kt贸rym zapanowa艂a noc. Spod moich st贸p wznios艂a si臋 艣ciana czarnego dymu. Zapanowa艂 niezno艣ny upa艂. Podnios艂em r臋kawic臋 do oczu i ujrza艂em, 偶e jej zewn臋trzne warstwy zaczynaj膮 si臋 偶arzy膰. Nie by艂o na co czeka膰.

Odwr贸ci艂em si臋 i co si艂 w nogach pobieg艂em w kierunku w艂azu. Kiedy go dopad艂em, skafander sta艂 si臋 ci臋偶ki od potu. Mia艂em wra偶enie, 偶e wypacam czyst膮 benzyn臋, kt贸ra natychmiast zaczyna p艂on膮膰. Ostatnie, co zobaczy艂em, to p臋czniej膮ce w ogniu k艂臋by wysch艂ego mchu.

Kiedy si臋 ockn膮艂em, tkwi艂em jeszcze w komorze 艣luzy. W powietrzu nie pozosta艂o 艣ladu dymu. Przej艣cie do kabiny by艂o otwarte. Automat ko艅czy艂 oczyszczanie skafandra.

Jechali艣my. Kiedy wgramoli艂em si臋 z powrotem na m贸j fotel, przedpole by艂o ju偶 wolne od ognia. Cofaj膮c si臋 ca艂y czas ty艂em, polot zjecha艂 na drog臋 i wpe艂z艂 za g艂az, zamykaj膮cy kanion. Zastopowali艣my.

- To na nic - warkn膮艂em z pasj膮. - Wszystko by艂o cacy, jak d艂ugo mieli przed sob膮 pojazd. Jak d艂ugo nie zobaczyli, kto w nim siedzi. Jeste艣my dla nich tylko narz臋dziem z r臋kach 艣miertelnych wrog贸w albo... mordercami. Z obcej planety. Pogratulowa膰!

Ogarn臋艂a mnie dzika w艣ciek艂o艣膰. Pomy艣la艂em o Reussie, z kt贸rym Sen dzieli si臋 w艂a艣nie swoj膮 robota. To przez niego. Chcia艂, nie chcia艂, faktem jest 偶e zrobi艂 ludziom reklam臋. Za nieumy艣lne zab贸jstwo te偶 idzie si臋 do krymina艂u. Poza tym, diabli wiedz膮, czy takie nieumy艣lne. Przypomnia艂em sobie b艂ysk w jego oczach, kiedy m贸wi艂 o mieszka艅cach bia艂ych piramid. Niech to szlag trafi!

- Niech to szlag trafi - powiedzia艂em na g艂os. Ul偶y艂o mi. - A niezale偶nie od wszystkiego - doda艂em, spogl膮daj膮c w ekran - przejecha艂bym si臋 po takiej kulce. Czego艣 mogliby艣my ich jednak nauczy膰...

Spojrza艂em na Gusa. Pomy艣la艂em, 偶e je艣li pi艣nie teraz o kontakcie i naszej misji, to powiem mu, 偶eby posiedzia艂 troch臋 w ognisku. Mo偶e od tego rozja艣ni mu si臋 w przeciwleg艂ej cz臋艣ci cia艂a.

- Jeszcze nie - mrukn膮艂.

Dobre i to.

Stali艣my za tym za艂omem skalnym jakie艣 cztery druty, my艣l膮c, 偶e co艣 trzeba wreszcie postanowi膰.

Nie by艂o wyboru. Mogli艣my tylko powt贸rzy膰 ca艂膮 imprez臋. Poszuka膰 innej piramidy. Albo podjecha膰 jeszcze raz do tej tutaj po pewnym czasie. A nu偶 przekonamy ich w ko艅cu, przychodz膮c jawnie i nie u偶ywaj膮c broni, 偶e tamci, z morza, to ca艂kiem kto inny?

Mo偶e uwierz膮. Czy ja uwierzy艂bym na ich miejscu? To na szcz臋艣cie nie ma znaczenia.

- Polot, polot! - wycharcza艂 raptem g艂o艣nik. Gus skoczy艂 do ster贸w jak wyrzucony. W g艂osie Sena brzmia艂a desperacja.

- Start za dziesi臋膰 minut! D艂u偶ej nie mog臋! 呕eby艣my lecieli nad szczytami, za dziesi臋膰 minut zd膮偶ymy zrobi膰 czwart膮 cz臋艣膰 drogi do Idiomu.

- Co mam robi膰? - zawo艂a艂 Gus.

- Namiar! Dawajcie namiar!

- Przesta艅 gada膰! - krzykn膮艂em. - Jed藕.

Polot wyrwa艂 do ty艂u, zakr臋ci艂 w miejscu i ruszy艂 z takim przyspieszeniem, 偶e przez dobr膮 chwil臋 nie mog艂em si臋 wygrzeba膰 z g艂臋bokiego fotela.

Nie zwa偶ali艣my ju偶 na drog臋. Obserwuj膮cy nas mieszka艅cy piramidy musieli sobie powiedzie膰, 偶e mamy powody, by tak ucieka膰. Szans臋 kontaktu nale偶y uzna膰 za ostatecznie przegran膮.

Ale chyba nawet Gus nie my艣la艂 teraz o kontakcie. Jedno by艂o wa偶ne: czym sko艅czy艂a si臋 ta 鈥渞obota" tam, na wybrze偶u. Czy Sen zd膮偶y wystartowa膰. Czy wr贸ci po nas, zanim...

Do艣膰 pyta艅. Odpowiedzi przyjd膮 same, bez wysi艂k贸w z naszej strony. Niekt贸re z nich ju偶 czekaj膮.

To nie jest jazda. To szalony, pot臋pie艅czy lot na wysoko艣ci pi臋膰dziesi臋ciu centymetr贸w nad ziemi膮. Nad, rzek膮, i 偶lebami, skalnym rumowiskiem, postrz臋pionymi palcami grani.

Zielona nitka na ekranie zmieni艂a po艂o偶enie. Przecina艂a teraz tarcz臋 na ukos, zakrzywiaj膮c si臋 powoli w 艣mia艂膮 parabol臋. Sennison wystartowa艂. Zd膮偶y艂.

Musia艂o im by膰 naprawd臋 gor膮co.

W czasie startu du偶ego statku i bezpo艣rednio po nim, nigdy nie jest dobrze z 艂膮czno艣ci膮. Nie m贸wi膮c o tym, 偶e je艣li chce nas zabra膰, musi tkwi膰 w atmosferze, utrzymuj膮c rakiet臋 w pozycji niemal pionowej. Nie zazdroszcz臋. Zadanie niewdzi臋czne i trudne dla kompletnej za艂ogi, co dopiero dla jednego. Powiedzmy, dla p贸艂tora.

Polot wdar艂 si臋 na szczyt skalnego masywu, trafiaj膮c w stosunkowo szerok膮 prze艂臋cz i zwolni艂. Przez chwil臋 trawersowali艣my zbocze, docieraj膮c do podn贸偶a kolejnej 艣ciany. Dalej by艂a przepa艣膰.

Stan臋li艣my.

- No i co? - rzuci艂 Guskin.

- R贸b co chcesz - mrukn膮艂em.

Mieli艣my dwie mo偶liwo艣ci. Obie nie do przyj臋cia. Cofn膮膰 si臋 i pokona膰 zbocze zakosami, metod膮 pocz膮tkuj膮cych narciarzy, albo zaryzykowa膰 jazd臋 z pieca na 艂eb.

Wybra艂 to drugie. I pope艂ni艂 b艂膮d. Obaj go pope艂nili艣my.

Nachylenie stoku przekracza艂o mo偶liwo艣ci polota. Pojazd traci艂 przyczepno艣膰. Kilkakrotnie ju偶 uderzy艂 obudow膮 podwozia o ska艂y. Pociemnia艂o nam w oczach od tych cios贸w. O hamowaniu nie by艂o co my艣le膰.

Zlecieli艣my w ten spos贸b jeszcze kilkadziesi膮t metr贸w, po czym przysz艂o gwa艂towniejsze od innych uderzenie, pojazd wyskoczy艂 w g贸r臋, skapotowa艂 i run膮艂 do g贸ry dyszami, ze艣lizguj膮c si臋 jeszcze po kamienistym stoku. I tak mogli艣my m贸wi膰 o szcz臋艣ciu. Wie偶yczka zawadzi艂a o skalny wyst臋p, a raczej pr贸g, kt贸ry zatrzyma艂 nas w p艂ytkiej ale szerokiej szczerbie. Koniec.

- M贸wi艂e艣, 偶eby jecha膰 na wprost - wykrztusi艂 Guskin, wypl膮tawszy si臋 z przewod贸w swojego fotela. Dwa ich ko艅ce, wyrwane z zacisk贸w dynda艂y bezradnie nad jego g艂ow膮. On sam usadowi艂 si臋 nad obudow膮 ekran贸w, kucn膮wszy w pozycji mniej wi臋cej wertykalnej. Raczej mniej, ni偶 wi臋cej.

Zignorowa艂em to oskar偶enie i przysiad艂em obok niego. Zaraz jednak pozbiera艂em si臋 i wykorzystuj膮c zwisaj膮ce z pod艂ogi pasy oraz kable, ma艂pim sposobem spu艣ci艂em si臋 do 艣luzy.

- Najpierw wyle藕my st膮d - powiedzia艂em. Nie bez trudu uda艂o mi si臋 wydosta膰 przez na p贸艂 zablokowan膮 klap臋 w艂azu. Gus przecisn膮艂 si臋 zaraz po mnie, wyprostowa艂 ostro偶nie i zacz膮艂 obmacywa膰 swoje ko艅czyny.

- Przynajmniej nie b臋dziemy si臋 dalej trz膮艣膰 - zauwa偶y艂.

Pocieszaj膮ce. Nie tak jednak, jak bym sobie 偶yczy艂.

Trzydzie艣ci metr贸w poni偶ej, z prawej strony, widnia艂a szeroka skalna p贸艂ka, przechodz膮ca w rodzaj tarasu. Wykorzystuj膮c skaln膮 rynn臋, mogli艣my si臋 tam dosta膰 wzgl臋dnie wygodnie. W ka偶dym razie bezpiecznie. Wskaza艂em mu j膮.

- Tam poczekamy - powiedzia艂em.

Do艣膰 d艂ugo patrzy艂 w d贸艂 zbocza, wreszcie pokr臋ci艂 z pow膮tpiewaniem g艂ow膮.

- Tego nie robili艣my nawet na poligonie. My艣lisz, 偶e mu si臋 uda?

- Mo偶e l膮dowa膰 tam albo nigdzie - powiedzia艂em spokojnie. W ka偶dym razie, je艣li chodzi o nas. Masz inn膮 propozycj臋?

Nie mia艂.

Nie spojrzeli艣my nawet za siebie. O ruszeniu polota nie by艂o co marzy膰. Nawet z pomoc膮 pok艂adowych automat贸w Idiomu. Ka偶da pr贸ba odzyskania pojazdu musia艂a si臋 sko艅czy膰 str膮ceniem go w przepa艣膰.

Skalny taras osi膮gn臋li艣my szybko i bez trudu. Z bliska by艂 obszerniejszy, ni偶 osadzili艣my na pierwszy rzut oka.

Gus usiad艂 na jego p贸艂nocnej kraw臋dzi, ja na po艂udniowej. Zwi臋kszyli艣my do maksimum nat臋偶enie sygna艂贸w namiarowych, emitowanych przez aparatur臋 skafandr贸w. Odleg艂o艣膰 kilkunastu metr贸w dziel膮ca Gusa ode mnie, tworzy艂a podstaw臋 sto偶ka, jakim sygna艂y bieg艂y teraz w eter. Tylko w ten spos贸b mogli艣my pom贸c Senowi w odszukaniu naszej p贸艂ki i nas samych.

Pozosta艂o tylko czeka膰. Je艣li Senowi si臋 nie uda, b臋dziemy czeka膰 dalej. Mo偶e niezupe艂nie na to samo.

Po艂udnie min臋艂o ju偶 dawno. Dzie艅 mia艂 si臋 ku ko艅cowi. O osadzeniu Idiomu na tym skalnym poletku po zapadni臋ciu mroku nie by艂o mowy. Za dnia do艣膰 b臋dzie z tym zabawy.

Mija艂y minuty. Z minut robi艂y si臋 godziny. Czekali艣my.

- Chmury - odezwa艂 si臋 nagle Guskin.

Spojrza艂em we wskazan膮 przez niego stron臋. Nie chmury. Dym. Czarny dym. Szed艂 od oceanu, od kt贸rego dzieli艂a nas jedna, ostatnia gra艅. Wznosi艂 si臋 zbit膮 艂aw膮, rozci膮gni臋t膮 wzd艂u偶 ca艂ego horyzontu. I by艂 coraz bli偶ej.

- Ca艂y czas czu艂em, 偶e czego艣 tu jeszcze brak - mrukn膮艂em. Wola艂em nie my艣le膰, sk膮d wzi膮艂 si臋 tam dym. I co to oznacza艂o dla nas.

- Zak艂ad? Kto b臋dzie pierwszy, Sen, czy dym? - : zaproponowa艂 po chwili milczenia Guskin. - Ja stawiam na...

- Odczep si臋 - burkn膮艂em.

U艣miechn膮艂 si臋. Ale zaraz spowa偶nia艂.

Min膮艂 kwadrans. 艢ciana dymu zawis艂a ju偶 nad szczytami dziel膮cymi nas od przybrze偶nej r贸wniny. Sz艂a w g贸r臋. I zbli偶a艂a si臋. Wreszcie jej front przewali艂 si臋 przez ska艂y i zacz膮艂 sp艂ywa膰 w dolin臋. G贸rne warstwy dymu nasuwa艂y si臋 na chmury, niemal bezpo艣rednio nad naszymi g艂owami. 艢ciana czerni naciera艂a skosem, z rosn膮c膮 szybko艣ci膮.

I w tym w艂a艣nie momencie ujrzeli艣my Sena. W艂a艣ciwie tylko ogie艅, pionowy s艂up ognia, wystrzeliwany z dysz g艂贸wnego ci膮gu.

Szed艂 od strony l膮du, nie jak si臋 spodziewali艣my, z zachodu. I cholernie mu si臋 spieszy艂o. Statek r贸s艂 w oczach. Musia艂 dokonywa膰 cud贸w, 偶eby nie straci膰 stateczno艣ci. Ogromne cygaro dygota艂o, go艂ym okiem widoczne by艂y b艂yskawicowe zygzaki, targaj膮ce jego bia艂ym dziobem. G贸ry nape艂ni艂y si臋 ci膮g艂ym grzmotem, od kt贸rego p臋ka艂y b臋benki.

- Skafander! - wrzasn膮艂em.

Nie us艂ysza艂. Siedzia艂 dalej na kraw臋dzi tarasu, z zadart膮 w niebo g艂ow膮. Jeszcze moment a b臋dzie za p贸藕no.

Zdar艂em z siebie skafander i rzuciwszy okiem na czujnik emisji namiaru pobieg艂em w samych slipach. Potrz膮sn膮艂em go za rami臋 i pomog艂em mu si臋 rozebra膰. Sen by艂 tu偶, 艣rodek skalnego placyku, w kt贸ry celowa艂y dysze, zaczyna艂 ju偶 dymi膰.

W ostatniej chwili, pozostawiaj膮c na zaimprowizowanym l膮dowisku skafandry z dzia艂aj膮c膮 bez przerwy aparatur臋 艂膮czno艣ci, schronili艣my si臋 kilkana艣cie metr贸w dalej, na dnie g艂臋bszej w tym miejscu rysy. Musieli艣my nie藕le dosta膰 w ko艣膰 pod t膮 przekl臋t膮 piramid膮 i tutaj, kozio艂kuj膮c z polotem, je艣li nie pomy艣leli艣my o tym wcze艣niej.

Sen siada艂. Pomimo wszystko co jeszcze mieli艣my przed sob膮, patrzy艂em jak zahipnotyzowany. Tak chodz膮 tylko piloci Proksimy. W pewnej chwili poczu艂em si臋 po prostu dumny.

Malarz potrafi si臋 upoi膰 oryginalnym pejza偶em. Poeta pieje z rado艣ci, znalaz艂szy to jedyne s艂贸wko, kt贸re robi wiersz. Dla pilota nie ma nic pi臋kniejszego nad naprawd臋 trudne i naprawd臋 dobre l膮dowanie.

Przeszed艂 na zimne paliwo. Mroczne dotychczas 艣ciany skalnych kolos贸w zap艂on臋艂y upiornym, 偶贸艂tawym fioletem. 艢ciana dymu, czerniej膮ca nie dalej ni偶 o kilkadziesi膮t metr贸w zafalowa艂a, przeszy艂y j膮 krzaczaste b艂yskawice. 艁oskot silnik贸w umilk艂, nie s艂yszeli艣my go, wydawa艂o si臋 偶e to g贸ry same wyst臋puj膮 ze swych le偶y w skorupie globu.

W膮ska i celna jak dobrze wymierzony pocisk struga ognia trafi艂a w sam 艣rodek skalnej platformy. Rozziew znika艂 szybko. Pi臋膰 metr贸w... trzy... dwa... p贸艂tora... ju偶 wida膰 tylko p艂on膮ce chmury dymu, to jest inny dym, ni偶 ten id膮cy od oceanu, znajomy, jasny... Teraz. Przez grzmot silnik贸w, ustokrotniony echem, przebi艂 zgrzytliwy, metaliczny d藕wi臋k. Rakieta sta艂a w kratownicach.

Prze艂kn膮艂em 艣lin臋 i zerkn膮艂em na Guskina. Nie zdziwi艂em si臋, widz膮c 艂zy w jego oczach. Nikt na 艣wiecie nie by艂 mu teraz bli偶szy ni偶 Sennison. I to nie dlatego, 偶e zd膮偶y艂. 呕e dzi臋ki niemu nie zostaniemy tu nad przepa艣ci膮, jako ostrze偶enie dla wszystkich nast臋pnych przybysz贸w. W ka偶dym razie nie tylko dlatego. Wyci膮gn膮艂em si臋 na dnie rynny. Ramiona pod艂o偶y艂em pod g艂ow臋. Chwil臋 trzeba odczeka膰. Nie tak d艂ugo, jakby nale偶a艂o. Nie pozwoli na to milcz膮cy poch贸d dymu. Niech tylko wiatr zniesie z l膮dowiska resztki radioaktywnych gaz贸w.

Szkoda, 偶e pozbawieni skafandr贸w, nie mo偶emy nic powiedzie膰 Senowi. Tylko, co w艂a艣ciwie mieli艣my sobie do powiedzenia?

O tym, 偶e nam si臋 nie uda艂o, dowie si臋 dostatecznie wcze艣nie. Co do niego, po艣piech z jakim wyni贸s艂 si臋 znad brzegu, m贸wi wszystko.

Us艂ysza艂em znajomy d藕wi臋k. Winda. Nie zauwa偶y艂em, kiedy wyrzuci艂 prowadnice.

Dobra. Ani minuty d艂u偶ej.

Da艂em znak Gusowi, zerwa艂em si臋 i nie my艣l膮c o niczym, nie rozgl膮daj膮c si臋, skoczy艂em w kierunku spoczywaj膮cej na skale metalowej platforemki. Uruchomi艂em automat zanim jeszcze Gus zd膮偶y艂 usadowi膰 si臋 ko艂o mnie. Chwyci艂em go za rami臋 i przytrzyma艂em.

Sun膮c w g贸r臋, mimo woli zlustrowa艂em pokrycie kad艂uba. By艂o jasne, zdrowe. 呕adnych smug, w偶erek, 艣lad贸w eksplozji. Je偶eli si臋 nawet bili, nie przygnietli ich tam za bardzo.

W 艣luzie automaty cacka艂y si臋 z nami niezno艣nie d艂ugo, zanim mogli艣my w艂o偶y膰 nowe skafandry. Tlen, gaz oczyszczaj膮cy, znowu tlen, jakie艣 chemikalia. Zaprogramowano je z wielk膮 staranno艣ci膮 o zdrowie ludzi. Dobrze, 偶e nas samych tak nie zaprogramowano. Na przyk艂ad Sena.

Sko艅czy艂y wreszcie. Nad drzwiami zap艂on臋艂o zielone 艣wiate艂ko i klapa odskoczy艂a bezszelestnie. Korytarzem szli艣my ju偶 spokojnie, jak przysta艂o pilotom, kt贸rzy za par臋 sekund zasi膮d膮 przed swoimi pulpitami sterowniczymi.

Tylko, 偶e siedzia艂 tam ju偶 kto艣 inny. Zrozumia艂em. dlaczego Senowi posz艂o tak g艂adko z osadzeniem statku na kawa艂eczku ska艂y. Nie by艂 sam.

W kabinie panowa艂 t艂ok. Stoj膮c w przej艣ciu, jak skamienia艂y, wodzi艂em wzrokiem po twarzach kilkunastu co najmniej ludzi. Kobieta. Zna艂em j膮. To Yba. Druga kobieta. Trzecia... nie, to tak偶e Yba. Tamta druga ma na imi臋 Nysa. Jest jeszcze jedna. Mogue, jeden z najm艂odszych specjalist贸w w bazie. Musparth. Znowu Mogue. I jeszcze jeden Musparth. Reuss. 鈥淣asz Reuss". A mo偶e 鈥渘asz" to ten drugi, obok?

Poczu艂em, 偶e lodowaciej臋. Po plecach przemaszerowa艂y mi zmarzni臋te mr贸wki.

- Uwaga, Reuss, g艂贸wny ci膮g - rzuci艂 Sennison. Nie spojrza艂 nawet w nasz膮 stron臋. Wzrok mia艂 utkwiony w okienkach czujnik贸w.

- Tak, g艂贸wny ci膮g - odpowiedzia艂 Reuss.


4

Dwa kr贸tkie, st艂umione d藕wi臋ki. Druga.

Aparatura zapisuj膮ca pracuje bezszmerowo. Tylko ta艣ma wpe艂zaj膮c do b臋bna wydaje cichy, 艣wiszcz膮cy syk, jakby gdzie艣 pod pok艂adem uchodzi艂 gaz z przek艂utego przewodu.

Nic nie ma pod pok艂adem.

Wsta艂em. Ostatni przed snem rzut oka na farm臋.

Ekran wygl膮da jak obraz, sielski nocny pejza偶. Na wybiegu nie wida膰 nikogo. W g艂臋bi, za g艂贸wnymi zabudowaniami, niska wie偶a laboratorium chemicznego. Pod ni膮, na utwardzonej p艂ycie, narz臋dzia. Ma艂e kombajny ogrodnicze, agregat, koparka. Kilka mechanicznych 艂opat.

Oto obraz si艂 偶ywotnych, tkwi膮cych w cz艂owieku.

Cz艂owieku?

Pojutrze wejd臋 przez t臋 bram臋, przypominaj膮c膮 wjazd do ameryka艅skich fort贸w z czas贸w wojen india艅skich. Zatrzymam si臋 przy ci臋偶kim, szerokim stole i nie siadaj膮c spytam, co s艂ycha膰. Nie b臋d臋 unika艂 ich wzroku. Przyjm臋 oboj臋tnie wszystko, co zdo艂am wyczyta膰 w ich spojrzeniach. Czego nie m贸wi膮 nigdy.

Nie, to ju偶 jutro.

Zdaj膮 si臋 nie zauwa偶y膰, 偶e zjawiam si臋 uzbrojony po z臋by. Tak powinno by膰. Przyjmuj膮 bez s艂owa, kiedy daj臋 do zrozumienia, 偶e powodzi mi si臋 gorzej ni偶 im. Nikt nigdy nie powiedzia艂, 偶e przecie偶 nie musia艂em tu zostawa膰. I nie powie.

Na zasadzie milcz膮cego porozumienia uczestnicz膮 w grze, utrzymuj膮c si臋 w wyznaczonej im roli. Chocia偶 nie. Nie wiem co to jest, ale z pewno艣ci膮 nie porozumienie.

Nie b臋dzie ich. Znajd膮 mn贸stwo pracy poza farm膮. Ciekawe, czy ustalili kolejno艣膰 raz na zawsze, czy co miesi膮c losuj膮 ofiar臋.

Je艣li padnie na Yb臋, b臋dzie si臋 do mnie u艣miecha膰. Nysa powie, 偶e powinienem bardziej dba膰 o siebie. A ja b臋d臋 liczy艂 sekundy pozosta艂e do startu. Wreszcie, ju偶 w rakiecie, zadam sobie pytanie, czy uda艂o mi si臋 utrzyma膰 twarz na wodzy. Czy nie wyczytali z niej, co czuj臋.

Wiedzieli, oczywi艣cie, po co zosta艂em. Przyjrze膰 si臋, z s膮siedniego globu, z najbli偶szego satelity, jak sobie b臋d膮 poczyna膰. Zadecydowa膰 o ich losie.

Nie wiedzieli, 偶e to kamufla偶. Iluzja. Nie mogli wiedzie膰. Tylko dzi臋ki temu znosi艂em te wizyty w ich osadzie.

Najwy偶szy czas i艣膰 spa膰. Jutro zasi膮d臋 znowu przed przystawk膮 pi贸ra 艣wietlnego. Nie, to ju偶 dzi艣. Dzie艅 szybko minie. Nast臋pny?

Oby min膮艂 r贸wnie szybko. Jak najszybciej.


- Co z t膮 wizj膮? - spyta艂 Reuss.

Nikt nie odpowiedzia艂. Oderwa艂em wzrok od ekran贸w i poszuka艂em spojrzeniem drugiego Reussa. Siedzia艂 przy 艣cianie. Na d藕wi臋k g艂osu tamtego odwr贸ci艂 g艂ow臋.

Obok niego biela艂a w p贸艂mroku kabiny twarz Muspartha. Przybra艂 identyczn膮 pozycj臋 co Reuss. W przeciwleg艂ym k膮cie widnia艂a ta sama twarz. Trzeci Musparth by艂 niewidoczny. Siedzia艂 za pulpitem 艂膮czno艣ci. Rozlokowali si臋 w kabinie tak, 偶eby by膰 jak najdalej od siebie. Nie dziwi臋 si臋.

Mogue. I drugi Mogue. Yba po艂o偶y艂a si臋 na pianowym materacu. Pod艂o偶y艂a ramiona pod g艂ow臋 i patrzy艂a w g贸rny ekran. Ale nie interesowa艂o jej, co si臋 tam dzieje. Tak samo oboj臋tnie zdawa艂a si臋 przyjmowa膰 obecno艣膰 swojej kopii. Czy mo偶e na odwr贸t.

Tylko Nysa by艂a samotna. To znaczy jedna. Patrzy艂em na ni膮 z przyjemno艣ci膮. Przynajmniej na ni膮. Mia艂a drobn膮 twarz dziewczynki, kt贸ra nie umie usiedzie膰 na miejscu. Odrobin臋 sko艣ne oczy. Kr贸tko przyci臋te w艂osy, czarne jak galaktyczna pustka. Wygl膮da艂a na dwadzie艣cia lat. W bazie by艂a od niedawna. Jako geofizyk mia艂a jednak za sob膮 powa偶ne prace w obszarze asteroid贸w.

Zwr贸ci艂em si臋 ponownie w stron臋 ekranu. Rzeczywi艣cie, z wizj膮 coraz gorzej. To przez te chmury. Ale nie s膮dz臋, by by艂o czego 偶a艂owa膰. Cokolwiek tam si臋 dzia艂o, nie nale偶a艂o do rzeczy, kt贸re mo偶na zobaczy膰 i umrze膰. Nawet je艣li uwzgl臋dni膰 te m艣ciw膮 satysfakcj臋, do kt贸rej 偶aden z obecnych tu za nic by si臋 nie przyzna艂. Poza mn膮.

Glob p艂on膮艂. W ka偶dym razie ocean. Dziesi臋膰 minut temu Idiom wszed艂 na stacjonarn膮 orbit臋 Trzeciej. Od dziesi臋ciu minut nas艂uch zewn臋trzny przynosi艂 odg艂osy niepodobne do niczego, do wybuch贸w nawet. Ci膮g艂y grzmot, jak przy przelocie rakiety, w kt贸rej jeden po drugim eksploduj膮 zbiorniki paliwa. Bulgotanie, jakby p臋kaj膮cych b膮bli wrz膮cej lawy. Od czasu do czasu niski gwizd, przypominaj膮cy wycie.

Jedno by艂o pewne. Tam nie ma ju偶 czego szuka膰. Ani ludzi, ani czegokolwiek innego. Przynajmniej tak wtedy my艣la艂em.

To co prze偶ywa teraz planeta, spe艂ni si臋 bez naszego udzia艂u. Ma偶emy wraca膰. Zrobi膰 dwa okr膮偶enia, sprawdzi膰 korytarz i trajektori臋, po czym wzi膮膰 kurs na baz臋. Paliwa starczy na dziesi臋膰 lot贸w. Automaty w ci膮gu kilku godzin skonstruuj膮 brakuj膮ce hibernatory.

Przylecimy, si膮dziemy na poziomie zerowym, wyrzucimy prowadnice windy. Otworzy si臋 klapa w艂azu. Na l膮d zejd膮 najpierw oni. Reuss, Reuss, Musparth, Musparth, Musparth...

I co dalej?

Sennison i Guskin nie byliby mo偶e od tego. Czu艂em to. Ale i oni musieli sobie zdawa膰 spraw臋 z sytuacji. Dlatego ci膮gle jeszcze tkwimy tu, nad tym rozsypuj膮cym si臋 globem. Jakby nas naprawd臋 interesowa艂o, co si臋 z nim stanie.

Spojrza艂em na Sena. Ani na chwil臋 nie odrywa艂 wzroku od ekranu. Jego twarz wyra偶a艂a najwy偶sze skupienie. By艂a 艣ci膮gni臋ta i surowa jak zmarzni臋ty owoc.

Co on takiego powiedzia艂, kiedy po raz pierwszy, spojrzawszy w ekran, uprzytomnili艣my sobie z Gusem, na czym polega艂a ta ich 鈥渞obota"?

Ju偶 wiem. 鈥淣ie chcia艂em tego..."

Powinien doda膰: przepraszam. Ja przeprosi艂bym na jego miejscu. Polecia艂bym na najbli偶sz膮 planet臋, narwa艂 kwiat贸w i wr贸ci艂 ze stosownym przem贸wieniem.

Nie chcia艂 tego". Prosz臋. Chcia艂 tylko wydosta膰 z oceanu ludzi. W bia艂ych r臋kawiczkach. 呕eby przypadkiem nie zm膮ci膰 wody. Nie sp艂oszy膰 ryb. Zw艂aszcza tych kopiuj膮cych ludzi i wysy艂aj膮cych ich, 偶eby zabijali nie swoich wrog贸w. Nie chcia艂.

Ko艅 by si臋 u艣mia艂.

By膰 mo偶e, trzyma艂 spust d艂u偶ej ni偶 trzeba. Ale jakie to ma znaczenie wobec tych w kabinie? Wobec tego, 偶e s膮 w艂a艣nie tutaj a nie w przezroczystych kokonach pod wod膮?

Przysz艂o mu to na my艣l nied艂ugo po naszym odje藕dzie. 呕e wszyscy cz艂onkowie za艂ogi Animy maj膮 na sobie przeciwpromienne skafandry. W艂o偶yli je, kiedy l膮d eksplodowa艂 pod dyszami ich statku. I kiedy zdecydowali si臋 wodowa膰 w niewielkiej odleg艂o艣ci od brzegu.

Obgadali to z Reussem. Zaraz potem wys艂ali automaty. Poch艂on臋艂a je kurzawa po serii wybuch贸w, lub pow臋drowa艂y w stron臋 g贸r, uniesione przez ruchome zbocza. Dwa zd膮偶y艂y nawet otworzy膰 ogie艅. Bez sensu i na o艣lep. 呕aden z cel贸w, jakie wchodzi艂y w rachub臋 nie by艂 przewidziany w ich programach.

Wtedy Sen uruchomi艂 miotacz antymaterii. Da艂 kr贸tk膮 serie. Kr贸ciutk膮. Bez poprawki. Celowa艂 w ocean, w punkt le偶膮cy na przed艂u偶eniu linii 艂膮cz膮cej statek z miejscem, gdzie ukaza艂 si臋 pierwszy Reuss.

Skutek by艂 natychmiastowy. I przeszed艂 wszelkie oczekiwania.

W u艂amku sekundy ocean spi臋trzy艂 si臋, jego powierzchnia rozd臋艂a si臋 w balon o nieprawdopodobnie elastycznej pow艂oce. Zd膮偶yli jeszcze dostrzec wielkie p艂askie konstrukcje, miotane podmorskimi wstrz膮sami, po czym przestrze艅 przeszy艂 b艂ysk tak pot臋偶ny, 偶e na dobre dwie minuty, jak to potem ocenili, stracili zdolno艣膰 widzenia.

Kiedy rozmazane linie na ekranach u艂o偶y艂y si臋 w jako tako logiczny obraz, zobaczyli ludzi. Nie szli. Nie p艂yn臋li nawet. Unosili si臋 nad zba艂wanion膮 powierzchni膮 oceanu jak na poduszce powietrznej. Morze rozst臋powa艂o si臋 przed nimi, pustki nie mia艂y jednak kszta艂tu tr贸jk膮t贸w, nie wykazywa艂y 偶adnej regularno艣ci. Linie wody 艂ama艂y si臋, morze wpada艂o przez nie, ust臋powa艂o spi臋trzane niewidzialnymi 艣cianami, kt贸re po chwili p臋ka艂y znowu. Wygl膮da艂o, jakby ocean w pop艂ochu pozbywa艂 si臋 鈥済o艣ci", kt贸rych pobratymcy przynosili zag艂ad臋. Jego mieszka艅cy jednak nie panowali ju偶 nad sytuacj膮.

I nie zapanowali. Wys艂ane ponownie automaty bez przeszk贸d tym razem dotar艂y do pla偶y. Wida膰 ci z l膮du te偶 byli oszo艂omieni rozp臋tanym przez Sena piek艂em. Lub doszli do wniosku, 偶e pozostaje im tylko spokojnie patrze膰 co si臋 dzieje i czeka膰.

Tak czy inaczej automaty wr贸ci艂y z lud藕mi. To znaczy, takimi jak Reuss. Zaraz potem b艂ysk w oceanie powt贸rzy艂 si臋. Powsta艂a 艣ciana dymu i ruszy艂a ku brzegowi. Nie by艂o mowy aby polot z Gusem i ze mn膮 zd膮偶y艂 wr贸ci膰, zanim dym przes艂oni ca艂膮 nadmorsk膮 kotlin臋. Sen zdecydowa艂 si臋 startowa膰.

Chmura, jaka ogarnia艂a pasma g贸rskie, ta chmura, kt贸ra omal nie przyku艂a nas na zawsze do skalnej platformy nad przepa艣ci膮, nie by艂a, jak s膮dzili艣my wtedy, zwiastunem jednej jeszcze, podobnej do poprzednich eksplozji, na zboczach wydm. Nie. Ona obwieszcza艂a ostatni akt rozgrywki mi臋dzy dwiema rasami zamieszkuj膮cymi Trzeci膮 planet膮 Gwiazdy Feriego. Akt nie maj膮cy nic wsp贸lnego z naturalnym uk艂adem si艂. 呕adna ze stron nie zwyci臋偶y艂a dlatego, 偶e by艂a lepsza. Istoty, kt贸re rozwin臋艂y si臋 w 艣rodowisku oceanicznym, podporz膮dkowa艂y je sobie, i kt贸rym to 艣rodowisko z biegiem 艂at przesta艂o wystarcza膰, musia艂y zgin膮膰, poniewa偶 na ich globie stan膮艂 cz艂owiek.

To nie by艂o niczyje zwyci臋stwo. A ju偶 na pewno nie nasze. 呕eby si臋 o tym przekona膰, wystarczy spojrze膰 na twarze 鈥渦ratowanych". Nie m贸wi膮c o Senie i Guskinie.

Podnios艂em si臋 z fotela i podszed艂em do pulpitu sterowniczego. Stan膮艂em za plecami Sena i odczyta艂em wskazania czujnik贸w.

Temperatura oceanu przekroczy艂a sto osiemdziesi膮t stopni. Ca艂ego oceanu. Niekt贸re jego warstwy, zw艂aszcza w cz臋艣ci przybrze偶nej, p艂on臋艂y. Co do l膮du...

By艂 tak samo zasnuty dymem jak morze. Chwilowo nie mieli艣my nad nim sond, kt贸re mog艂y przekaza膰 dok艂adniejsze dane.

Poza mn膮 co艣 si臋 poruszy艂o. Drgn膮艂em i odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie, robi膮c instynktowny unik. Spok贸j. Kto艣 po prostu poprawi艂 si臋 w fotelu.

Szale艅stwo. Je艣li to d艂u偶ej potrwa, powystrzelamy si臋 nawzajem.

- Jak b臋dzie z kolacj膮? - zmartwi艂 si臋 nagle Guskin. Jakby by艂 kuchark膮 w willi pod miastem, do kt贸rej zjecha艂a chmara niezapowiedzianych go艣ci.

- Wszyscy wiedz膮, gdzie jest podajnik... - mrukn膮艂 Sen.

Na szcz臋艣cie nie mo偶emy urz膮dzi膰 鈥渨sp贸lnego sto艂u". Z tej prostej przyczyny, 偶e go nie ma.

W nieustaj膮cym grzmocie wybuch贸w odezwa艂 si臋 przyt艂umiony g艂os kobiety.

- Co... co b臋dzie?

Yba. Ta spod 艣ciany.

W kabinie zapanowa艂a raptownie cisza. Sen wy艂膮czy艂 nas艂uch. Chwil臋 sprawdza艂 jeszcze wsp贸艂rz臋dne orbity, nast臋pnie zablokowa艂 automaty, z艂膮czy艂 tor pilota偶u w kalkulatorze i odwr贸ci艂 si臋 z fotelem. Omi贸t艂 wzrokiem kabin臋, o艣wietlon膮 jedynie pastelowymi lampkami czujnik贸w i mleczn膮 po艣wiat膮 padaj膮c膮 z ekran贸w, po czym utkwi艂 spojrzenie w moich stopach. Cofn膮艂em si臋, odszed艂em kilka krok贸w i usiad艂em, sprawdziwszy uprzednio, czy nie mam kogo艣 za plecami.

Guskin m贸g艂 teraz oderwa膰 wzrok od ekran贸w. Orbita by艂a \vysoka. Nic nam nie grozi. Mo偶emy zda膰 si臋 艣mia艂o na sygnalizacj臋 akustyczn膮. Dotychczas, w przera藕liwym 艂oskocie dobiegaj膮cym z powierzchni globu nie by艂o to mo偶liwe.

Nic nam nie grozi. To prawda. Nic z zewn膮trz w ka偶dym razie. Z wyj膮tkiem 艂adunku, jaki niesiemy na pok艂adzie.

- Ju偶 p贸藕no - odezwa艂 si臋 ten sam g艂os. Ale nie z tego miejsca. Wyszed艂 z takich samych ust. Ale nie z tych samych.

One si臋 nie lubi膮 - pomy艣la艂em. Nie sprawi艂o mi to przykro艣ci.

- P贸藕no - przytakn膮艂 Musparth. - My艣l臋...

- Rozmawiamy? - przerwa艂 Reuss. 鈥淣asz" Reuss. - Czy idziemy spa膰?

Jego g艂os zabrzmia艂 ostro. No tak. By艂 szefem na Animie. Mieli艣my na pok艂adzie trzech szef贸w. Za du偶o szcz臋艣cia na raz.

- Jak chcecie - powiedzia艂 Guskin. Poczciwy Gus. On zawsze umie si臋 dostosowa膰.

- Co do mnie - odezwa艂em si臋 do艣膰 nieoczekiwanie dla samego siebie - nie s膮dz臋, aby nam to zabra艂o du偶o czasu. Je艣li uwa偶acie, 偶e jest co艣 do za艂atwienia, za艂atwcie to od razu.

- A ty nie uwa偶asz? - zapyta艂 Sennison.

Wzruszy艂em ramionami.

- Mo偶e - burkn膮艂em. - Ale nie w takim t艂oku.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e powinni艣my was zostawi膰 samych. We tr贸jk臋. Tak?

By艂y to pierwsze s艂owa, jakie us艂ysza艂em w 偶yciu od Piotra. Piotra Mogue.

- Nie - zareplikowa艂 drugi Mogue. - On nie chcia艂. On to powiedzia艂...

- Chwileczk臋 - wtr膮ci艂a si臋 Nysa. Mia艂a wysoki, matowy g艂os, przywodz膮cy na my艣l d藕wi臋k drewnianego instrumentu. Bardzo mi艂y g艂os.

- My艣licie o tym, co z nami zrobi膰, prawda? - spyta艂a. - Wydaje wam si臋, 偶e nie potrafimy by膰... obiektywni?

- Ciebie akurat to nie dotyczy - mrukn膮艂 Sen.

W艂a艣nie. On ju偶 wiedzia艂.

- Dlaczego? - spyta艂a natychmiast. - Bo jestem jedna?

Dobrze - pomy艣la艂em - 偶e nie ja musia艂em to powiedzie膰.

Chwil臋 panowa艂a cisza. Czujniki pulsowa艂y 艂agodnie, ich nik艂e 艣wiat艂o wy艂uskiwa艂o z mroku zarysy twarzy. Kabina przypomina艂a teraz boczn膮 salk臋 w klubie, w czasie przyj臋cia z okazji zmiany ekipy. Tak膮, do kt贸rej chroni膮 si臋 przed zgie艂kiem 鈥淭echniczni" i im podobni.

Ale to nie by艂o przyj臋cie. Pomimo, 偶e zesp贸艂 mia艂 si臋 zmieni膰.

- Kto przylecia艂 z Ziemi? - spyta艂em.

Kilka g艂贸w poruszy艂o si臋 niespokojnie.

- Nie w ten spos贸b, Gil - powiedzia艂 bez przekonania Sennison. - Tak nie mo偶na...

- Nie? - podchwyci艂em. - Wi臋c jak u diab艂a mamy to zrobi膰? - Dlaczego ty - zwr贸ci艂em si臋 do pierwszego Reussa - nie odpowiedzia艂e艣 Senowi na jego pytanie? A mo偶e ju偶 zapomnia艂e艣? Czy ty, na miejscu kt贸rego艣 z nas zrozumia艂by艣, jak cz艂owiek, przez kilkana艣cie miesi臋cy wi臋ziony przez obc膮 ras臋 na dnie oceanu, mo偶e si臋 nie ucieszy膰 na widok ekipy ratunkowej? Czego od nas oczekujecie? - wyprostowa艂em si臋 i rozejrza艂em po majacz膮cych w ciemno艣ci twarzach, po czym znowu wr贸ci艂em do Reussa.

- No i co? By艂e艣 na jego grobie?

- Nie zd膮偶y艂em... - mrukn膮艂 po chwili.

- To wszystko? Przyj膮艂by艣 tak膮 odpowied藕?

Cisza. Z k膮ta kabiny dobieg艂o czyje艣 ci臋偶kie westchnienie.

- Zgoda - odezwa艂 si臋 po jakim艣 czasie Mogue, ten siedz膮cy bli偶ej mnie. - Reprezentujecie tu baz臋. Nawet - roz艂o偶y艂 r臋ce - Ziemi臋. Decydujcie. My si臋 po prostu dostosujemy.

- Nie o to chodzi - pospieszy艂 zatrze膰 wra偶enie Sennison. - Zadecydujemy wszyscy. Mniejsza z tym zreszt膮 - zastrzeg艂 si臋, jakby w ko艅cu pochwyci艂 fa艂sz brzmi膮cy w tym co powiedzia艂 - Gil ma racj臋 w jednym - ci膮gn膮艂 - musimy wiedzie膰. Wiedzie膰 - powt贸rzy艂 z naciskiem. - Wszyscy. Oboj臋tnie, co b臋dzie potem. Ten cel mo偶emy osi膮gn膮膰 tylko wsp贸lnie. My艣l臋, 偶e nie ma potrzeby wa艂kowa膰 d艂u偶ej tej sprawy...

- Je偶eli tak - podchwyci艂em - to powtarzam pytanie. Kto przylecia艂 z Ziemi?

Tym razem nikt nie zaprotestowa艂.

- Na przyk艂ad ja - mrukn膮艂 Musparth. Drugi, czy trzeci, w ka偶dym razie jeden z tych, kt贸rzy dotychczas milczeli.

- Ja tak偶e - powiedzia艂 kto艣 z prawej strony.

- I ja.

- Ka偶dy z nas - rozleg艂 si臋 powa偶ny g艂os Mogue'a. Nie rozumiecie? Naprawd臋 nie rozumiecie? Czy wygodniej wam nie rozumie膰?

Szkoda, 偶e nie spotka艂em tego ch艂opca w innych okoliczno艣ciach. Kto wie, mo偶e wola艂bym rozmawia膰 z nim, ni偶 z automatami?

- To na nic, Gil - rzek艂 pojednawczym tonem Reuss. - Sam powiedzia艂e艣, 偶e tkwili艣my tam kilkana艣cie miesi臋cy. Jak my艣lisz, o czym gaw臋dzili艣my? Zw艂aszcza, kiedy ka偶dy z nas mia艂 ju偶 po kilka... wyda艅?

Wsta艂 i podszed艂 do mnie. Pochyli艂 si臋, jakby chcia艂 nabra膰 pewno艣ci, 偶e to naprawd臋 moja twarz, na kt贸r膮 w艂a艣nie patrzy, po czym wyprostowa艂 si臋 i zrobi艂 kilka krok贸w, wychodz膮c na 艣rodek kabiny.

- Ka偶dy z nas jest sob膮. To jedna jedyna prawda, do jakiej uda艂o nam si臋 doj艣膰. Przeszli艣my w rozmowach nasz膮 przesz艂o艣膰, od rodzic贸w do zgubionych scyzoryk贸w. Przepytywali艣my si臋 z najdrobniejszych epizod贸w ca艂ego 偶ycia. Ci膮gle w nadziei, 偶e z艂apiemy kogo艣 na nie艣cis艂o艣ci, b艂臋dzie, kt贸ry pozwoli temu pierwszemu zachowa膰 dum臋 niepowtarzalno艣ci, ludzkiej osobowo艣ci. 呕e zdemaskujemy nasze sobowt贸ry jako wrogie, sztuczne twory, zewn臋trznie tylko podobne do nas samych, os艂aniaj膮ce tym podobie艅stwem zamiary ich tw贸rc贸w. Kilkana艣cie miesi臋cy, m贸wicie. Zdajecie sobie spraw臋 ile to jest kilkana艣cie miesi臋cy? Tam? My艣licie, 偶e gdyby by艂o co艣 do wykrycia, w ka偶dym razie co艣 takiego, co mo偶na wykry膰 rozmawiaj膮c, to czekaliby艣my z tym na was?

- On ma racje - powiedzia艂 Guskin.

Bywaj膮 r贸偶ne racje. Stali艣my wobec klasycznego rzek艂bym, przyk艂adu, potwierdzaj膮cego t臋 prawd臋.

- Ma racje - wycedzi艂em przez z臋by. - Pod warunkiem, 偶e mu wierzymy. Nie wiem jak wy, ale mnie uczono szacunku dla fakt贸w. My艣la艂em nawet, 偶e to nieodzowna cecha, zw艂aszcza tych biednych ludzi, kt贸rzy 艂ataj膮 do gwiazd...

- Dlaczego nam nie wierzysz? - spyta艂a Yba. Licho wie, kt贸ra.

呕achn膮艂em si臋.

- Odwr贸膰my to - warkn膮艂em. - Dlaczego mia艂bym wierzy膰?

- Tak nie mo偶na, Gil... - zacz膮艂 swoje Sennison. Przerwa艂 mu odrobin臋 tylko podniesiony g艂os Piotra Mogue:

- Sko艅czmy z t膮 zabaw膮 w chowanego. Co chcesz wiedzie膰?

Przyjrza艂em mu si臋. Odpowiada艂a mi jego szeroka, jasna twarz, jego niemal bia艂a czupryna. Odpowiada艂 mi jego spos贸b stawiania sprawy. Pomy艣la艂em, 偶e nie by艂oby 藕le, gdyby okaza艂 si臋...

Zostawmy to. Ostatecznie, jest ich dw贸ch. Do wyboru.

- Interesuj膮 mnie r贸偶nice powiedzia艂em. S艂yszeli艣my ju偶, 偶e jeste艣cie tacy sami. Ci sami - poprawi艂em si臋 z naciskiem. - Zgoda. A teraz pomy艣lcie o r贸偶nicach. Wiem, 偶e ich nie ma. Ale pomy艣lcie...

D艂u偶sz膮 chwil臋 nikt si臋 nie odzywa艂. Pierwszy zdecydowa艂 si臋 Reuss.

- Na przyk艂ad on - wskaza艂 swojego sobowt贸ra - wychodzi艂 ju偶 na l膮d. Od niego dowiedzieli艣my si臋, o co naprawd臋 chodzi. Ja stan膮艂em na brzegu dopiero wczoraj. Od pewnego momentu zaczynamy samodzielne 偶ycie. Gromadzimy wra偶enia ka偶dy na w艂asny rachunek. Ale to nie stanowi o...

- Stop - powiedzia艂em. - Wystarczy. Od pewnego momentu 偶yjecie na w艂asny koszt. Ale cz艂owiek nie jest konsumentem wra偶e艅. Te wra偶enia go kszta艂tuj膮. Pomy艣lmy teraz o przysz艂o艣ci. W tej chwili jeste艣cie ci sami. A za rok? Za dziesi臋膰 lat? Kto z was mo偶e powiedzie膰, jakim b臋dzie? A je艣li okoliczno艣ci u艂o偶膮 si臋 tak, 偶e jeden z was, na przyk艂ad was trzech Musparth贸w, pope艂ni przest臋pstwo? Stch贸rzy? Zreszt膮, nie si臋gajmy tak daleko. Cokolwiek zrobi jeden z was, b臋dzie to zawsze co艣, co zrobi艂 M u s p a r t h, pomimo, 偶e naprawd臋 staniecie si臋 ju偶 r贸偶nymi osobowo艣ciami. Ale nie r贸偶nymi lud藕mi. Tymi nie b臋dziecie nigdy. A rodziny? Znajomi? Wasze dotychczasowe prace? Kt贸ry z was zabierze je drugiemu? Nie odpowiadacie? Oczywi艣cie. Nic prostszego. Zabra膰 was st膮d, wysadzi膰 w bazie i adieu! On - wskaza艂em g艂ow膮 Sennisona - tylko o tym marzy. Ale to nie was spytaj膮 tam w bazie, co dalej, tylko nas w艂a艣nie. Przede wszystkim ciebie, Sen. A spytaj膮 o co艣 jeszcze. Komu w艂a艣ciwie wy艣wiadczyli艣my przys艂ug臋, przywo偶膮c ich z powrotem. Jemu? - wskaza艂em pierwszego Muspartha - czy jemu? - przenios艂em wzrok na drugiego. - A jest jeszcze trzeci. Czy te偶 mo偶e uszcz臋艣liwili艣my w ten spos贸b ca艂膮 ludzko艣膰? Wszystkich mo偶liwych 鈥淭echnicznych"...? Wype艂niaj膮c nasz膮 misj臋, jak przysta艂o ludziom, kt贸rzy nios膮 do gwiazd idea艂y swojej rasy. No wi臋c jak?

Nikt nie odpowiedzia艂. Odczeka艂em chwil臋, zaczerpn膮艂em powietrza i doda艂em:

- 呕a艂uj臋, 偶e nie ma czasu aby skonstruowa膰 i zaprogramowa膰 jaki艣 uczciwy, pojemny kalkulator. 呕eby nas wyr臋czy艂 w gadaniu. I zadecydowa艂. To jedyny spos贸b, jaki znam, aby nie paln膮膰 g艂upstwa. A wydaje mi si臋, 偶e jeste艣cie na najlepszej drodze.

Guskin poruszy艂 si臋 w fotelu. Uni贸s艂 d艂o艅, wyprostowa艂 palce i utkwi艂 wzrok w ich koniuszkach.

- Co艣 w tym jest... - mrukn膮艂.

Mo偶e my艣la艂 tylko o tym kalkulatorze. Kto wie?

Milczenie przeci膮ga艂o si臋. A nie us艂yszeli jeszcze najwa偶niejszego. Nie lubi臋 tego. Mo偶e kt贸ry艣 si臋 w ko艅cu zdecyduje?

Cisza.

Pastele czujnik贸w jakby przyblad艂y. Na tarczach ekran贸w trwa bezsensowny taniec linii i plam, kt贸re dawno ju偶 przesta艂y informowa膰, co dzieje si臋 na powierzchni globu. 艁膮czno艣膰 r贸wna艂a si臋 zeru. To znaczy taka 艂膮czno艣膰, z kt贸rej co艣 wynika.

Nie ma na co czeka膰.

- Powiedz reszt臋, Sen - zaatakowa艂em. - Ostatecznie ty pierwszy rozmawia艂e艣 z Reussem. Dogadali艣cie si臋 wtedy, pomimo 偶e Reuss nie odpowiedzia艂...

- Nie trzeba. Ja... - Reuss zawaha艂 si臋 - my wiemy ju偶 wszystko. Nie m贸w, Sen. To mo偶esz dla nas zrobi膰...

Na twarzy Sennisona odmalowa艂a si臋 ulga. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e ch臋tnie to dla nich zrobi. Czyli, 偶e w ko艅cu i tak wszystko spadnie na mnie.

- Nie wiem o czym m贸wicie? - Nysa unios艂a si臋 na 艂okciach i utkwi艂a wzrok w twarzy Reussa. Ten powoli odwr贸ci艂 g艂ow臋.

- Wszystko jest jasne... - zacz膮艂 Mogue.

- Nie - przerwa艂em. - Nic nie jest jasne. Da艂bym du偶o, 偶eby nie m贸wi膰 - spojrza艂em na Reussa. - Ale musz臋. Raz trzeba z tym sko艅czy膰.

- Masz racj臋 - odezwa艂 si臋 g艂os Muspartha - sko艅czmy z tym. Sko艅czmy z tym zaraz. 呕eby艣my zd膮偶yli wr贸ci膰, zanim...

- Nigdzie nie wr贸cimy - powiedzia艂 Mogue tak cicho, 偶e ledwo us艂ysza艂em. - Nie ma ju偶 naszej Ziemi...

Musia艂em zaczerpn膮膰 powietrza.

- Nigdzie nie wr贸cicie - o艣wiadczy艂em twardo - bo nie macie dok膮d. M贸wi臋 do tych - doda艂em z naciskiem - . dla kt贸rych nie by艂by to powr贸t. I tylko do tych. Ty rozumiesz ju偶 - zwr贸ci艂em si臋 do Reussa - ale ich nie by艂o, kiedy rozmawia艂e艣 z Senem.

Wyszed艂em na 艣rodek i podnios艂em g艂os. Nie bardzo. Nie wi臋cej ni偶 trzeba, aby ludzie wiedzieli, 偶e ten kto m贸wi, wie co chce powiedzie膰. I nie 偶yczy sobie by mu przerywano.

- Mo偶ecie nie bra膰 tego do siebie - ci膮gn膮艂em. - Nie potrafi臋 przecie偶 wskaza膰 palcem kogo dotyczy, co powiem. Pomi艅my wszystko, co m贸wi艂em dotychczas. O odpowiedzialno艣ci, jak膮 ka偶dym waszym post臋pkiem obci膮偶ycie innych. O waszych rodzinach, pracy, co tam jeszcze. Za艂偶my, 偶e da艂oby si臋 to jako艣 za艂atwi膰. Jednego nie za艂atwimy na pewno. Braku zaufania. Co zrobicie z ludzk膮 nieufno艣ci膮, podejrzliwo艣ci膮 z jak膮 spotkacie si臋 na ka偶dym kroku? Nieufno艣ci膮 najstaranniej maskowan膮, kt贸r膮 jednak b臋dziecie wyczuwa膰 zanim jeszcze kto艣 otworzy usta? A przecie偶 nie ta nieufno艣膰 jest najwa偶niejsza. Powiedzmy to sobie wreszcie. Nie wiecie, nie mo偶ecie wiedzie膰, czego oczekiwa膰 od siebie. Kiedy i gdzie przestanie decydowa膰 wasza ludzka natura, wiedza, kt贸r膮 zdobyli艣cie na Ziemi i nawyki wykszta艂cone w s艂u偶bie, a g贸r臋 we藕mie ten obcy instynkt, ten drobia偶d偶ek przydany waszej pod艣wiadomo艣ci przez obcych. I c贸偶 to jest za drobia偶d偶ek? 呕膮dza mordu. Wiem, 偶e to brzmi brzydko. Niekt贸re prawdy maj膮 to do siebie. Agresywno艣膰. Wobec istot, kt贸re nam, ludziom, nie zrobi艂y nic z艂ego. Jest bardzo wiele istot w kosmosie, kt贸re nie wyrz膮dzi艂y nam nic z艂ego. Bior膮c pod uwag臋 nasz膮 histori臋, my na Ziemi te偶 stali艣my si臋 anielsko 艂agodni. I dobrze nam z tym. W ka偶dym razie do艣膰 dobrze, aby tego broni膰. Aby, gdy zajdzie potrzeba, zap艂aci膰 jak膮艣 cen臋. Dla pilot贸w to chleb powszedni. R贸wnie dobrze to my mogli艣my tu przylecie膰. Gdyby role si臋 odmieni艂y, co zrobiliby艣cie wtedy? Ja nie zgadzam si臋 na wasz powr贸t na Ziemi臋. Reuss zrozumia艂 ju偶 dawno. To znaczy ten Reuss, kt贸rego ujrzeli艣my wczoraj rano na brzegu oceanu. Kt贸ry na nasz widok przystan膮艂, po czym od niechcenia skierowa艂 w nasz膮 stron臋 bro艅. Ci z oceanu dobrze nam si臋 przys艂u偶yli. Nie tylko dlatego, 偶e trzymali ludzi, naukowc贸w przyby艂ych z innego uk艂adu, w podwodnych terrariach. I 偶e ich powielali jak zwyk艂e sprz臋ty. Tak偶e dlatego, 偶e skierowali was przeciw rasie istot technologicznych, bli偶szych ludziom ni偶 oni sami. Wszystko wskazuje, 偶e z mieszka艅cami l膮du doszliby艣my do porozumienia. Gdyby nie wy. Wyrobili艣cie tu naszej cywilizacji niez艂膮 opini臋. Teraz i tak to nie ma znaczenia. Glob ginie. Jego biosfera. Proces jest nieodwracalny. Szans臋 kontaktu, bo ka偶dy kontakt jest szans膮 dla wszystkich ras, niezale偶nie od stopnia ich rozwoju, diabli wzi臋li. Mniejsza z tym. Chodzi o was. Ch臋膰, niech b臋dzie: przymus zabijania, by艂 w was silniejszy nad wszystko. Tak silny, 偶e woleli艣cie zabija膰, ni偶 przyj艣膰 si臋 z nami przywita膰. Ja bym nawet zaryzykowa艂. Zaprosi艂bym, ilu was tu jest, do w艂asnego domu. Za艂贸偶my, 偶e mam dom. Powiedzia艂bym sobie: wszystko jedno. Ale wy? Ka偶dego dnia rano b臋dziecie si臋 poci膰 ze strachu, 偶eby nie przysz艂o co艣, co wystawi was na pr贸b臋. Co wiecz贸r b臋dziecie przechodzi膰 w my艣lach miniony dzie艅, minut臋 po minucie, badaj膮c, czy wasze reakcje by艂y naturalne. Ja bym zaryzykowa艂. Gdybym mia艂 dom. Ale nie na waszym miejscu. Zaryzykowa艂bym jako Gilly, jeden z miliard贸w ludzi kieruj膮cych si臋 umys艂em i uczuciem. Nie mog臋 i nie chc臋 ryzykowa膰 jako pilot, kt贸rego przys艂ano tu z okre艣lon膮 misj膮. I okre艣lon膮 odpowiedzialno艣ci膮. Nie mog臋 zawie艣膰 zaufania Ziemi. To nie patos tylko fakty. I - raz jeszcze powtarzam - gdybym by艂 jednym z was, nie zaryzykowa艂bym nigdy.

Urwa艂em. Za艣wita艂a mi pewna my艣l.

- Poczekajcie powiedzia艂em. Znalaz艂em spos贸b, 偶eby wam pom贸c. Uczciwie m贸wi膮c bardziej sobie, ni偶 wam. Wiem ju偶, jak wy艂oni膰 spo艣r贸d was tych, kt贸rzy naprawd臋 przybyli z Ziemi. B臋d臋 tylko - spojrza艂em na Sennisona - b臋d臋 was musia艂 przeprosi膰 na jaki艣 czas. Powiedzmy, na cztery godziny. Wezm臋 rakiet臋 zwiadowcza i komplet sond. I jeszcze co艣, ale o tym jak wr贸c臋...

Szed艂em ju偶 w stron臋 korytarza. U wyj艣cia zatrzyma艂 mnie g艂os Sena.

- Chcesz lecie膰 na d贸艂? Wiesz czym to pachnie?

- Tak - odpar艂em. - Ale nie martw si臋 o mnie. Wr贸c臋.

- Naprawd臋 znasz spos贸b?

- Naprawd臋.

- W takim razie poczekaj. Uwa偶am, 偶e powinni艣my co艣 postanowi膰, zanim b臋dziemy wiedzie膰. Potem... mo偶e by膰 trudniej. Nie chodzi mi tylko o nas - zastrzeg艂 si臋.

Wr贸ci艂em powoli na 艣rodek kabiny. Mia艂 racj臋. Nie pomy艣la艂em o tym.

- No wiec? - spyta艂em. - Szkoda czasu. Ja powiedzia艂em swoje. Guskin?

Chwil臋 zwleka艂 z odpowiedzi膮. Wreszcie uni贸s艂 si臋 w fotelu, przetar艂 d艂oni膮 czo艂o i zwiesi艂 g艂ow臋.

- Zgadzam si臋 z tob膮 - powiedzia艂 cicho. - Mo偶e niekt贸re przes艂anki twojego rozumowania... ale to nieistotne. Tak, zgadzam si臋. Masz racj臋. Niech wr贸c膮 ci, kt贸rzy wr贸c膮 naprawd臋.

Oczywi艣cie, 偶e mia艂em racj臋. Nie s膮dzi艂em tylko, 偶e on zechce j膮 zaakceptowa膰. Nie by艂o mu 艂atwo. Ale komu tu w ko艅cu 艂atwo.

- Co proponujecie? - rzuci艂 Sennison. Zabrzmia艂o to, jakby ulega艂 woli wi臋kszo艣ci. Nie mog艂em si臋 po nim spodziewa膰 czego艣 mniej wygodnego. Dla niego.

Guskin spojrza艂 na mnie. Od dobrej chwili rozmawiali艣my tylko we dw贸jk臋. Tamci milczeli, jakby si臋 zm贸wili.

- Czwarta planeta uk艂adu pozostanie w ekosferze d艂u偶ej nawet ni偶 Ziemia. Proponuj臋 za艂o偶y膰 tam koloni臋. Bez 艂膮czno艣ci... na razie.

- Nie jest zamieszka艂a? - spyta艂 Mogue. Jego g艂os brzmia艂 ch艂odno. Takim tonem pyta si臋 w sklepie o 艣wie偶e bu艂ki.

- Nie - odpowiedzia艂 szybko Guskin. - Aby si臋gn膮膰 po nowe 艣rodowiska, mieszka艅cy Trzeciej musieli si臋 najpierw upora膰 z w艂asnymi. Zintegrowa膰 je. Oczywi艣cie, pr臋dzej czy p贸藕niej zasiedliliby ca艂y uk艂ad. Czwarta ma doskona艂膮 atmosfer臋 - doda艂 tonem kupca, zachwalaj膮cego towar.

- Co do mnie, zgadzam si臋 - powiedzia艂 jeden z Piotr贸w.

- Tak - rzuci艂 Reuss. Drugi skin膮艂 g艂ow膮.

Nikt nie protestowa艂. Do dzi艣 nie wiem i nie chc臋 wiedzie膰 w jakim stopniu podyktowa艂a im t臋 uleg艂o艣膰 nadzieja.

W gruncie rzeczy ka偶dy z nich wierzy艂, 偶e przed nim w艂a艣nie otwiera si臋 szansa powrotu. Prawdziwego.

Bez s艂owa opu艣ci艂em kabin臋. Jaki艣 czas zabawi艂em w 艂adowniach. Przygotowa艂em zestaw sond, potrzebny dla realizacji mojego planu i przeszed艂em do 艣luzy.


Posz艂o 艂atwiej ni偶 mog艂em przypuszcza膰. Tak 艂atwo, 偶e w艂a艣ciwie nie ma o czym m贸wi膰.

Zszed艂em na p贸艂tora tysi膮ca metr贸w nad najwy偶szymi szczytami. Wys艂a艂em pod chmury sond臋. Przelecia艂em nie wi臋cej ni偶 dwie艣cie kilometr贸w, kiedy jej obiektywy przekaza艂y na ekran obraz l膮du wolnego od dymu. Wtedy spu艣ci艂em ze smyczy wszystkie aparaty zwiadowcze, jakie zabra艂em z Idiomu. By艂o ich dziewi臋膰. Nie mia艂em czasu na zabaw臋 w podchody.

Ogie艅 id膮cy od oceanu wdziera艂 si臋 w g艂膮b l膮du. Jak okiem si臋gn膮膰 g贸ry sta艂y w p艂omieniach. Gdzieniegdzie wypalone ju偶 p艂aty ro艣linno艣ci snu艂y 偶贸艂tawe pasemka dymu. Temperatura stale ros艂a.

Pomy艣la艂em, 偶e mieszka艅cy planety, ca艂ej planety, mieli zaleg艂o艣ci w fizyce atomowej. A raczej chemii. Nie znali energii termoj膮drowej. W ka偶dym razie nie umieli trzyma膰 jej w ryzach. Niezale偶nie od tego, albo w samym oceanie, albo te偶 materiale, z jakiego zamieszkuj膮ce go istoty budowa艂y swoje li艣ciaste konstrukcje, musia艂o znajdowa膰 si臋 troch臋 niestabilnych atom贸w, neutralizowanych tylko struktur膮 艣rodowiska. Porcyjka antyproton贸w, jak膮 pos艂a艂 im Sennison, zmieni艂a t臋 struktur臋. Wtedy diabli wzi臋li ca艂膮 r贸wnowag臋 molekularn膮. Nie spos贸b wyt艂umaczy膰 sobie inaczej rozmiar贸w kataklizmu.

Min臋艂o zaledwie kilka minut. Sondy lecia艂y nisko, bardzo nisko, prze艣lizguj膮c si臋 przez prze艂臋cze i nurkuj膮c w doliny. Zaraz w pierwszym masywie g贸rskim, za kt贸r膮艣 z rz臋du grani膮, dwie z nich wypatrzy艂y d艂ugi szereg kulistych twor贸w posuwaj膮cych si臋 korytem paruj膮cej rzeki.

Spodziewa艂em si臋 tego. Nie mieli wyboru. Tylko w g艂臋bi l膮du mogli szuka膰 ocalenia przed post臋puj膮c膮 od m贸rz po偶og膮. W ka偶dym razie zyska膰 na czasie.

Wezwa艂em do tej doliny wszystkie sondy i poczeka艂em a偶 zrobi膮 swoje. Kule zachowa艂y spok贸j. Nie przerwa艂y marszu. Jakby nie zauwa偶y艂y unosz膮cych si臋 nad nimi aparat贸w.

Zaraz potem opu艣ci艂em atmosfer臋. Poszed艂em ostro w g贸r臋 i w po艂owie drugiego okr膮偶enia dobi艂em do w艂azu macierzystego statku.

Po opuszczeniu 艣luzy uda艂em si臋 od razu do pomieszczenia hibernator贸w i jaki艣 czas pracowa艂em przy stoj膮cym tam kalkulatorze. Wpisa艂em w jego zespo艂y dane zebrane przez sondy. Z komory 艂adunkowej przytaska艂em projektor holowizyjny i po艂膮czy艂em jego przystawk臋 programow膮 z kalkulatorem. Nast臋pnie zawo艂a艂em Sena i powiedzia艂em mu o co chodzi. Wys艂ucha艂 cierpliwie.

- Co chcesz z nimi zrobi膰? - spyta艂 tylko.

Pomy艣la艂em chwil臋.

- Zostan膮 tutaj - rozejrza艂em si臋 po 艣cianach niskiego, kiszkowatego pomieszczenia. - Hibernatory nie b臋d膮 nam na razie potrzebne. - A ludzie nie powinni si臋 ju偶 z nimi styka膰. Nie wiadomo jak si臋 zachowaj膮...

- My艣lisz...? - Sen spojrza艂 na mnie badawczo.

- Nie my艣l臋 - odpar艂em. - Nie wiem.

Posta艂 chwil臋, wreszcie skin膮艂 g艂ow膮, jakby chcia艂 powiedzie膰 鈥渮goda" i ruszy艂 w stron臋 drzwi.

- Powiem Gusowi - mrukn膮艂.

- Powiedz. I przy艣lij mi tu pierwszego. Ale przedtem prze艂膮cz diagnostyk臋 na hibernatory. Musz臋 mie膰 pewno艣膰...

Min臋艂y trzy minuty. W drzwiach ukaza艂 si臋 Reuss.

- Wejd藕 - powiedzia艂em.

U艣miechn膮艂 si臋. Zmierzy艂 mnie spojrzeniem, po czym nie rozgl膮daj膮c si臋 podszed艂 do mnie i stan膮艂 plecami do kalkulatora.

- Siadaj - powiedzia艂em.

Zaraz przestaniesz si臋 u艣miecha膰" - przesz艂o mi przez my艣l.

- W艂贸偶 opask臋 - wskaza艂em mu przewieszone przez por臋cz fotela zaciski przeka藕nik贸w aparatury diagnostycznej.

Pos艂ucha艂 bez s艂owa.

Sprawdzi艂em ustawienie tor贸w w kalkulatorze i podszed艂em do projektora. Stan膮艂em tak, 偶eby mie膰 przed oczami tablic臋 z ekranem i okienkami wska藕nik贸w.

- Patrz przed siebie - rzuci艂em. - I nie ruszaj si臋. Przynajmniej staraj si臋 nie rusza膰.

Skin膮艂 g艂ow膮. Ten ruch poci膮gn膮艂 za sob膮 lekkie zafalowanie danych liniowych na ekranie. Kable, 艂膮cz膮ce cz艂owieka z aparatur膮 przesun臋艂y si臋 na oparcie fotela.

Wdusi艂em klawisz.

W u艂amku sekundy 艣ciany pomieszczenia przesta艂y istnie膰. Przed nami otworzy艂a si臋 g贸rska dolina przeci臋ta rzek膮. Wzd艂u偶 brzegu toczy艂y si臋 bia艂awe, lekko przyp艂aszczone kule.

Nie spuszcza艂em wzroku z tablicy. Nic.

Obraz przybli偶y艂 si臋. Wielka, 偶ywa pigu艂a, albo tak jak 偶ywa, uros艂a, wydawa艂o si臋, 偶e wystarczy wyci膮gn膮膰 r臋k臋 aby dotkn膮膰 jej elastycznej pow艂oki.

Linie zafalowa艂y. Nie. Po prostu poruszy艂 g艂ow膮. Strza艂ka w okienku jednego z czujnik贸w pope艂z艂a kilka milimetr贸w w g贸r臋. Jakby pomy艣la艂, na przyk艂ad, o trudnym problemie matematycznym.

Odczeka艂em chwil臋, po czym raz jeszcze sprawdzi艂em tory w kalkulatorze. Tak, 偶eby co艣 robi膰. Wiedzia艂em, 偶e aparatura jest w porz膮dku.

Czy偶bym si臋 poszkapi艂? M贸j pomys艂, ca艂a ta wyprawa? Wszystko na nic? Mo偶e pope艂ni艂em jaki艣 b艂膮d w rozumowaniu?

Nie by艂o b艂臋du.

- To s膮 鈥渓膮dowcy", prawda? - odezwa艂 si臋 Reuss.

Stawa艂 si臋 rozmowny.

- Nie - warkn膮艂em. - Pigu艂ki nasenne. Dla wra偶liwych.

Skwitowa艂 to u艣miechem.

Raz jeszcze rzuci艂em okiem na aparatur臋 i wy艂膮czy艂em projektor. Znale藕li艣my si臋 ponownie w niskim pomieszczeniu hibernator贸w, bezpo艣rednio za nawigatorni膮. Odszed艂em kilka krok贸w i przyjrza艂em si臋 siedz膮cemu w fotelu cz艂owiekowi. Co艣 mnie tkn臋艂o.

- Ty jeste艣 Reuss... kt贸ry? Wyszed艂e艣 z oceanu wcze艣niej ni偶 inni, tak?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie - powiedzia艂 spokojnie. - To nie ze mn膮 rozmawiali艣cie wczoraj. Mnie zabra艂y automaty, razem z dziewcz臋tami i reszt膮.

Nie wiem dlaczego wydawa艂o mi si臋 oczywiste, 偶e przy艣l膮 najpierw 鈥渘aszego" Reussa. Wida膰 ten siedzia艂 bli偶ej. Albo Sen pomyli艂 si臋 po prostu.

Tylko, 偶e to niczego jeszcze nie wyja艣nia艂o.

- W ka偶dym razie wychodzi艂e艣 ju偶 z oceanu - powiedzia艂em. - Jeden z was by艂 na l膮dzie, walczy艂, to znaczy zabija艂, po czym wr贸ci艂 i opowiedzia艂 pozosta艂ym po co si臋 ich kopiuje. Je偶eli nie jeste艣 tym, kt贸rego spotkali艣my przedwczoraj, to tak czy owak przys艂u偶y艂e艣 si臋 ju偶 mieszka艅com morza.

Wys艂ucha艂 spokojnie, po czym ponownie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Mylisz si臋 - rzek艂. - Ten pierwszy... - zawaha艂 si臋 - Reuss tak偶e si臋 myli. To nie ja wr贸ci艂em z l膮du i opowiedzia艂em o co tam chodzi. Tego o kim my艣licie, nie ma ju偶 w艣r贸d nas...

Pomy艣la艂em o prostok膮tnym nasypie w pobli偶u miejsca l膮dowania Idiomu. No c贸偶, zobaczymy.

- To wszystko - powiedzia艂em sucho. - Wracaj do Sennisona. Poczekaj - doda艂em, kiedy roz艂膮czy艂 ju偶 przewody i podni贸s艂 si臋 z fotela - we藕 to.

Wyrwa艂em z bloczka ma艂y arkusik folii i podpisa艂em si臋.

- Schowaj do kieszeni - mrukn膮艂em, wr臋czaj膮c mu kartk臋.

Przygl膮da艂 si臋 chwil臋 arkusikowi, po czym wzruszy艂 ramionami i umie艣ci艂 go w kieszeni na piersi.

Przy drzwiach przystan膮艂 i odwr贸ci艂 si臋.

- Zda艂em? - spyta艂.

- Nie wiem - odpar艂em zgodnie z prawd膮. Pomy艣la艂em, 偶e egzamin bywa tak偶e kwestia szcz臋艣cia. Albo sprytu.

Nie mo偶na oszuka膰 aparatury. To znaczy, nie mo偶e oszuka膰 jej cz艂owiek.

Wesz艂a Nysa.

Uspokoi艂 mnie widok jej twarzy. Jej zgrabnej sylwetki w b艂臋kitnym kombinezonie. Umia艂y to nosi膰 jak kreacje na wiosenne party.

Wskaza艂em jej fotel i pomog艂em podpi膮膰 ko艅c贸wki kabli. Umocowa艂em na jej czole opask臋 z przeka藕nikami. Musia艂em odgarn膮膰 kosmyk jej w艂os贸w. By艂y mi臋kkie, odrobin臋 szorstkie w dotyku, puszyste.

Uruchomi艂em projektor.

W kalkulatorze obudzi艂o si臋 cichutkie granie. Strza艂ki wska藕nik贸w skoczy艂y. Linia przebiegaj膮ca przez ekran utworzy艂a poprzeczne pasy.

Nysa zerwa艂a si臋 z miejsca. Wyszarpni臋te przewody zwis艂y, stukaj膮c g艂ucho o oparcie. R臋ce dziewczyny wykonywa艂y kr贸tkie, kurczowe ruchy jakby czego艣 szukaj膮c. Ona sama post膮pi艂a do przodu. Nie pozosta艂o w niej nic ludzkiego. Przypomina艂a skradaj膮ce si臋 zwierz臋.

Czego jeszcze trzeba?

Ogarn膮艂 mnie ch艂贸d. Zatrzyma艂em projektor. Nie my艣la艂em o niczym. Chcia艂em powiedzie膰 偶eby usiad艂a i uzmys艂owi艂em sobie, 偶e zaciskam do b贸lu szcz臋ki.

Spojrza艂em na ni膮. Sta艂a w niezmienionej pozycji, wychylona do przodu. Oddycha艂a ci臋偶ko, gwa艂townie. Jej ramiona opad艂y powoli, jak na zwolnionym filmie. Spojrza艂a na mnie.

Musia艂em odwr贸ci膰 g艂ow臋. Uczu艂em taki wstr臋t, 偶e jeszcze moment a nie zapanowa艂bym nad sob膮. Nie by艂o w tym nic wyrozumowanego. Czysto fizyczne obrzydzenie, jakby na widok czego艣 niewyobra偶alnie ohydnego.

Wzi膮艂em si臋 w gar艣膰. Odczeka艂em minut臋, mo偶e dwie. Doprowadzi艂em do porz膮dku wyrwane z艂膮cza przewod贸w.

- Id藕 do ostatniego hibernatora - wskaza艂em Nysie przeciwleg艂y k膮t pomieszczenia - i poczekaj tam. To nie potrwa d艂ugo. P贸艂 godziny, mo偶e kr贸cej.

Stara艂em si臋 nie patrzy膰 na ni膮. By艂em jej wdzi臋czny, 偶e nie odezwa艂a si臋 s艂owem.

W drzwiach ukaza艂 si臋 Reuss. Ten bez skrawka folii w kieszeni kombinezonu.

Usiad艂 i u艣miechn膮艂 si臋. Tak samo jak pierwszy.

U艣miech nie zszed艂 mu z twarzy, kiedy umocowawszy kable odszed艂em od fotela i stan膮艂em za pulpitem aparatury. Przysz艂o mi na my艣l, 偶e nie musz臋 tego robi膰. Przecie偶 wiem.

Gdyby nie to, co zyska艂o mi przydomek 鈥渃ybernetyczny", pos艂a艂bym go od razu w przeciwleg艂y k膮t kabiny, do Nysy. Sennison nie waha艂by si臋 na moim miejscu. Guskin? Nie wiem. Tak jak ja to widzia艂em, obydwaj tkwili my艣lami w czasach poprzedzaj膮cych epok臋 informatyki. Kiedy grupy uczonych, samotnych ze swoimi problemami, stawia艂y pierwsze kroki na drodze wiod膮cej do zapewnienia 艣wiadomo艣ci cz艂owieka nale偶nej jej rangi. Aby ludzko艣膰 przesta艂a traci膰 czas na g艂upstwa i zaj臋艂a si臋 wreszcie rozs膮dnym wype艂nianiem w艂asnych perspektyw, przez ni膮 sam膮 ukszta艂towanych. A kiedy wszystko, co nie wa偶ne przy tej drodze mo偶na ju偶 zwali膰 na zwyk艂e narz臋dzia, na technik臋 informatyczn膮, stale znajduj膮 si臋 jacy艣 Sennisonowie, w膮tpi膮cy czy w tej sytuacji pozostaj膮 dostatecznie ludzcy. To znaczy nie zdecydowani, ulegaj膮cy wp艂ywom przypadkowych wydarze艅 czy s艂贸w, b艂膮dz膮cy bocznymi 艣cie偶kami.

Co do mnie, ka偶dym nerwem czu艂em si臋 przypisany wsp贸艂czesno艣ci. Potrzebowa艂em jednego: wiedzie膰, czego chc臋. Ca艂a reszta, to kwestia wyboru narz臋dzi. Najskuteczniejszych dostarcza informatyka. Automat贸w, je艣li idzie o przedmioty. Stymulator贸w, gdy w gr臋 wchodzi podmiot. Cz艂owiek. Trudno o co艣 mniej niejasnego. I je艣li s膮 w moim otoczeniu ludzie, kt贸rych trzeba przekonywa膰, ludzie stale od nowa z艂aknieni dyskusji i polemik, niech za艂atwiaj膮 to mi臋dzy sob膮, Ja w tym czasie b臋d臋 rozmawia艂 z aparatur膮. Nikt jak ona nie pomo偶e mi osi膮gn膮膰 celu. Nikt jak ona, nie wype艂ni mojej samotno艣ci.

Wiem, 偶e siedz膮cy teraz w fotelu Reuss jest kopi膮. Nie ma dw贸ch prawdziwych Reuss贸w. Ale to przekonanie jest skutkiem spekulacji. By膰 mo偶e nie przemy艣la艂em czego艣 do ko艅ca. Pozostawi艂em luk臋. Dysponuj臋 jednak narz臋dziem, stworzonym w ko艅cu przez ludzi samych, kt贸re da mi pewno艣膰. Niezb臋dn膮, jak to powiedzia艂em przed chwil膮 Gusowi. Da mi co艣 jedynie wa偶nego: to, czego chc臋. Bez krzy偶贸wek, rozwidle艅 i serpentyn drogi prowadz膮cej do celu.

Utkwi艂em wzrok w u艣miechni臋tej twarzy biochemika i zamkn膮艂em obieg pr膮du. Bia艂e kule oddala艂y si臋. Nie cofa艂em filmu po pierwszych 鈥渟eansach". A mieszka艅cy piramid wyci膮gali pe艂n膮 moc z pojazd贸w, je艣li to by艂y pojazdy, aby w g艂臋bi l膮du szuka膰 szansy ocalenia.

U艣miech znik艂 z twarzy Reussa. Pozosta艂 jego 艣lad, w wyrazie przymru偶onych oczu. W bruzdach, wok贸艂 zaci艣ni臋tych ust.

艢wiat艂a w pulpicie o偶y艂y. Liczby w okienkach rozmaza艂y si臋, w nieuchwytnym dla oka biegu cyfr.

Reuss wsta艂. Powoli. Nienaturalnie powoli. Leniwym ruchem zdj膮艂 z czo艂a opask臋. Nie przeszkadza艂em mu. Aparatura powiedzia艂a ju偶 wszystko. Nie spuszczaj膮c wzroku z tocz膮cych si臋 dolin膮 ku艂 przeszed艂 za oparcie fotela i zacisn膮艂 d艂onie na jego kraw臋dzi. Cofn膮艂 si臋 p艂 kroku. Jeszcze. Jego cia艂o zawis艂o w powietrzu, mi臋dzy 艣cian膮 a fotelem. Palce wpi艂y si臋 w oparcie tak, 偶e przesta艂em je widzie膰. Nie oddycha艂. Nie wykona艂 jednego szybkiego ruchu. Sekunda, dwie, - i skoczy.

Zatrzyma艂em projektor. Nie patrz膮c w jego stron臋 uporz膮dkowa艂em kable. Skasowa艂em zapis w kalkulatorze. Nie spieszy艂em si臋.

Wyprostowa艂 si臋. Twarz mu 艣ciemnia艂a. Z oczu pozosta艂y poziome szparki.

- Tak... - wycharcza艂.

Tylko nie to - przebieg艂o mi przez my艣l. - Niech tylko nic nie m贸wi. Do艣膰 mam k艂opot贸w z w艂asn膮 twarz膮. I prze艂ykiem.

Wskaza艂em mu fotel hibernatora. Z postawionym oparciem. Jeden z tych, jakie dla nich przygotowa艂em.

Patrzy艂 mi w oczy. D艂ugo. Niesko艅czenie d艂ugo. Przetrzyma艂em to. Robi艂em swoje.

Wreszcie zwiesi艂 g艂ow臋. Nie odezwa艂 si臋 ju偶 s艂owem.

W moim rozumowaniu nie by艂o b艂臋du. 鈥淣asz" Reuss przesta艂 by膰 nasz. A tamten, pierwszy, naprawd臋 zda艂 egzamin.

Reuss do艂膮czy艂 do Nysy. Za nim poszli inni. Yba i Mogue. Musparth. Jeszcze jeden Musparth. I jeszcze jeden Mogue.

Przy tym ostatnim prze偶y艂em ci臋偶kie chwile. Z now膮 fal膮 wstr臋tu przysz艂a tak偶e nienawi艣膰. Chyba dlatego, 偶e by艂 cz艂owiekiem, z kt贸rym mog艂em rozmawia膰.

Gdyby by艂 cz艂owiekiem, w艂a艣nie.

Jest ich teraz siedmioro. Tych, kt贸rzy mieli zosta膰. Na razie w pomieszczeniu hibernator贸w. A potem na czwartej planecie Feriego.

Nie m贸wili nic. Zrozumieli, kiedy przesz艂o oszo艂omienie. Nazwijmy to oszo艂omieniem.

Powiedzia艂em, 偶e b臋d臋 nocowa膰 tutaj, w hibernatorach. Pomieszczenie jest klimatyzowane. Ma wbudowany podajnik syntetyzatora 偶ywno艣ciowego.

Tak偶e i to przyj臋li w milczeniu.

Wyszed艂em i zamkn膮艂em za sob膮 drzwi. Zabezpieczy艂em je odpowiednio. Postawi艂em przy nich automat. Bez miotacza. Ale z zapasem gazu obezw艂adniaj膮cego.

W nawigatorni zrobi艂o si臋 lu藕no. W moim fotelu siedzia艂a Yba. Obok niej, odwr贸cony plecami do wej艣cia sta艂 Musparth. Guskin pokazywa艂 mu co艣 w rozrz膮dzie 艂膮czno艣ci. Sen rozmawia艂 z Reussem. Kiedy wszed艂em, umilkli i utkwili wzrok w mojej twarzy.

Troje.

A my艣leli艣my, 偶e uratowali艣my wszystkich.

Fotel, w kt贸rym tkwi艂a Yba, wykona艂 p贸艂 obrotu.

- Gdzie oni s膮? - spyta艂a.

- Poka偶cie kartki z moim podpisem - rzuci艂em zamiast odpowiedzi.

- Nie my艣lisz chyba... - obruszy艂 si臋 Guskin.

- Nie - przerwa艂em. - Nie my艣l臋. Poka偶cie kartki.

Trudno powiedzie膰, 偶eby si臋 spieszyli. Zrobili jednak, co kaza艂em.

- 呕adne z was - powiedzia艂em stanowczym tonem - nie mo偶e odt膮d zetkn膮膰 si臋 z kimkolwiek z tamtych. Nawet po to, 偶eby sobie powiedzie膰 鈥渄o widzenia". Inaczej b臋d臋 musia艂 zacz膮膰 zabaw臋 od nowa. A to nie posz艂oby g艂adko... teraz, kiedy ju偶 wiedz膮.

- Naprawd臋 chcecie ich zostawi膰? - spyta艂a po chwili Yba.

Poszed艂em do niszy i przynios艂em sobie fotel. Usiad艂em.

- To mamy ju偶 za sob膮 - powiedzia艂em.

- A Nysa? - Yba nie da艂a za wygran膮. - Przecie偶 ona jest... jedna. Dlaczego nie mieliby艣my jej potraktowa膰 jak prawdziwej Nysy?

Co艣 we mnie drgn臋艂o.

- Nie - burkn膮艂em.

- Nie - powt贸rzy艂 jak echo Guskin.

Nasta艂a cisza.

Chce wam si臋 spa膰? - spyta艂 po chwili Sennison.

- Spa膰? - Reuss spojrza艂 na Sena jakby mu chcia艂 na艂o偶y膰 kompres.

- Nie jestem 艣pi膮cy - powiedzia艂 szorstko Guskin. Wzruszy艂em ramionami.

- Na miejsca - rzuci艂 Sen.

Wreszcie.

- Uwaga - m贸wi艂 dalej Sen, wymawiaj膮c dobitnie ka偶de s艂owo z osobna. - Za dwie minuty schodz臋 z orbity. Reuss, sprawd藕 korytarz. Gil do namiaru.

Ze wzrokiem utkwionym w ekranie czo艂owym manewrowa艂 ju偶 przy klawiaturze pulpitu.

- Lecimy na... Czwart膮? - spyta艂a Yba.

- Tak - uci膮艂.


Dziewi膮ta.

Cofn膮艂em kilka klatek zapisu.

Powoli zmierzam do ko艅ca. Wszystko zosta艂o ju偶 powiedziane. Poza jednym. To dotyczy ju偶 tylko mnie.

Zgasi艂em ekran i podszed艂em do iluminatora. Mijaj膮c pulpit kalkulatora musn膮艂em przelotnym spojrzeniem zielon膮 lampk臋. Depesza z Ziemi. Czeka od rana. Nie szkodzi. Nie maj膮 mi nic do powiedzenia. Ani ja im.

Kiedy sko艅cz臋 pisa膰, zastanowi臋 si臋, co z tym zrobi膰. Mog臋 przekaza膰 zapis bazie na Proksimie. Od razu albo za sto lat. Wiem nawet, jak zaprogramowa膰 automat 艂膮czno艣ci. Wprowadzi膰 bezpo艣redni膮 stymulacj臋 z p贸l m贸zgowych.

Kiedy umrze ten m贸zg...

No dobrze. Mog臋 jeszcze ofiarowa膰 ta艣my tym z farmy i poleci膰, 偶eby przepisali ca艂o艣膰 na folii. Dla potomno艣ci. Ksi臋ga Genesis zes艂ana z nieba. Dos艂ownie. I jak dos艂ownie.

Czwarta 艣wieci jak Ziemia. Tak膮 j膮 pami臋tani, tak wygl膮da艂a z iluminator贸w stacji orbitalnej, kiedy odlatywa艂em na Proksim臋. Kiedy to by艂o?

Pami臋tam? Ja?

Przeszed艂em na drug膮 stron臋 kabiny i rozja艣ni艂em ekran.

Na farmie panowa艂 ruch. Wida膰 pracowali dzi艣 d艂u偶ej ni偶 zwykle. Nic dziwnego. Wiosna. Pracowita pora dla... rolnik贸w.

Uwag臋 moj膮 zwr贸ci艂a wie偶a wie艅cz膮ca budynek laboratorium chemicznego. Wyda艂a mi si臋 jakby wy偶sza.

Wyt臋偶y艂em wzrok. Nie. W ten spos贸b do niczego nie dojd臋.

Nonsens. Nawet je艣li podnie艣li wie偶臋, co mnie to mo偶e obchodzi膰. Rozbudowali wida膰 kt贸re艣 z urz膮dze艅 i zrobi艂o si臋 ciasno.

Na wszelki wypadek zapisa艂em kszta艂t wie偶y w przystawce kalkulatora. Skoro tu ju偶 jestem...

Jutro obejrz臋 wszystko na miejscu. Da艂bym du偶o, 偶eby to jutro by艂o ju偶 poza mn膮.

Wr贸c臋 przed wieczorem. Pewnie nie si膮d臋 przed pulpitem pi贸ra 艣wietlnego. Nie umia艂em si臋 zabra膰 do niczego po powrocie stamt膮d.

Mniejsza z tym. W gruncie rzeczy zyskam jeden dzie艅. Bo co b臋d臋 robi艂, kiedy sko艅cz臋 pisa膰?

Teraz p贸jd臋 obejrze膰 automaty rejestruj膮ce. Wr贸c臋 i zapisz臋 jeszcze kilka zwoj贸w ta艣my. Nie sko艅cz臋 dzisiaj. To dobrze.

Odwr贸ci艂em si臋 i bez po艣piechu poszed艂em w kierunku 艣luzy.


5

- Wi臋cej tlenu! - rzuci艂 Reuss. Wska藕nik przeci膮偶enia cofa艂 si臋 niezno艣nie powoli. Jego strza艂ka drga艂a nieznacznie.

Rakieta sta艂a pionowo. Wyrzucona z 艂o偶yska rzeka run臋艂a na r贸wnin臋, ale woda parowa艂a szybciej, ni偶 post臋powa艂 jej przyb贸r. Pod nami wysokie drzewa k艂ad艂y si臋 pokotem, gwia藕dzi艣cie, jakby robi膮c miejsce. Zryta ogniem odrzutu polana zbli偶a艂a si臋. Us艂ysza艂em zgrzyt kratownic. Wstrz膮s.

Tam, w ska艂ach, na s膮siedniej planecie, Sennison siad艂 bez por贸wnania czy艣ciej. Ale tam by艂o trudniej. Tu wyl膮dowa艂oby dziecko.

Tak to ju偶 jest z nami.

Czwarta mia艂a morza. I oceany. G贸ry, nie mniejsze ni偶 na s膮siednim globie. Pi臋kne, nadmorskie r贸wniny, poros艂e bujn膮 zieleni膮.

Sennison siad艂 w g艂臋bi l膮du. Od najbli偶szego jeziorka dzieli艂y to miejsce dziesi膮tki kilometr贸w. Skapitulowa艂 wreszcie przed rzek膮.

Dobre i to.

Odczekali艣my dwadzie艣cia minut, po czym ponownie odezwa艂y si臋 dysze startowe. Ci臋偶ko, niezdarnie, kre艣l膮c dziobem krzywe k贸艂eczka, Idiom przew臋drowa艂 w pionie na drug膮 stron臋 rzeki, gdzie usiad艂 ponownie, r贸wnie brzydko jak za pierwszym razem.

Sen wyrzuci艂 prowadnice windy i wezwa艂 automaty. Wyda艂 im polecenia, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Reussa:

- Zostaniemy tutaj najwy偶ej kilka dni. Przez ten czas nie mo偶ecie opuszcza膰 statku. Nawet na chwil臋. Gil ma racj臋 twierdz膮c, 偶e trudno by艂oby zaczyna膰 od pocz膮tku...

- Dobrze - powiedzia艂 Reuss.

- Zostawcie im tylko... zostawcie im... - wykrztusi艂a Yba.

- Nie b贸j si臋 - rzuci艂 szorstko Guskin. - Dostan膮 wszystko, czego im trzeba.

- Mogli trafi膰 gorzej - mrukn膮艂em, wygl膮daj膮c przez iluminator.

Po przeciwnej stronie rzeki, w miejscu naszego pierwszego l膮dowania, automaty zabiera艂y si臋 ju偶 do roboty. Odci膮ga艂y dnie drzew, zwalone odrzutem, niwelowa艂y teren. Polana ros艂a w oczach. Za tydzie艅, dwa, wypalona trawa odro艣nie i b臋dzie to naprawd臋 pi臋kne miejsce.

P艂ytkie ale szerokie koryto, woda pob艂yskuj膮ca w s艂o艅cu srebrnymi blaszkami, kr贸tki trawiasty stok i otwarta ku rzece podkowa, okolona wysokim lasem. Ni to szpilkowce, ni li艣ciaste, ros艂y te drzewa ciasno jedno przy drugim, splataj膮c si臋 w g贸rze konarami, przypominaj膮cymi zastyg艂e w wyrzucie w臋偶e. Na niskie, suche poszycie z rzadka pada艂y promienie stoj膮cego jeszcze nisko nad horyzontem s艂o艅ca.

Las si臋ga艂 do granic widnokr臋gu. A raczej do miejsca, gdzie cieniutka warstwa fioletu pozwala艂a si臋 domy艣la膰 g贸r.

Po naszej stronie rzeki drzewa ros艂y rzedniej膮cymi k臋pami i przypomina艂y raczej krzewy. Za to trawa by艂a tu bujniejsza. Gdzieniegdzie widnia艂y skupiska ciemnoczerwonych kwiat贸w. Ich kielichy wznosi艂y si臋 wysoko, tworz膮c zamkni臋te, wyd艂u偶one kule. Przywodzi艂y na my艣l nie rozwini臋te tulipany.

Sam bym tu ch臋tnie zosta艂.

Tak wtedy pomy艣la艂em.

Dalej drzewa znika艂y zupe艂nie. Teren zaczyna艂 si臋 wznosi膰, przechodz膮c w pofalowan膮 wy偶yn臋. Jak okiem si臋gn膮膰, niskie, p艂askie wzniesienia, poros艂e traw膮. Widnokr臋gu nie zamyka艂y z tej strony 偶adne g贸ry. Prawdziwy raj dla kogo艣, kto lubi otwart膮 przestrze艅. I jazd臋 konno. Nie mia艂em nic przeciw takiemu krajobrazowi. Wszystkie niemal globy, jakie patrolowali艣my do tej pory, by艂y niezno艣nie skaliste.

- Posied藕cie tu chwil臋 - mrukn膮艂 Sennison, podnosz膮c si臋 z fotela. - P贸jd臋 wybra膰 miejsce pod sk艂adowisko.

Automaty podzieli艂y si臋 na dwie grupy. Jedna w dalszym ci膮gu r贸wna艂a teren, przyst臋puj膮c do budowy umocnie艅 pod ogrodzenie. Druga utworzy艂a co艣 w rodzaju w臋偶a, kt贸rym pop艂yn臋艂y materia艂y i zapasy, pobierane z 艂adowni Idiomu.

- Gus zostanie - powiedzia艂em, wstaj膮c. - My艣l臋, 偶e czas wyprowadzi膰 tamtych... Niech te偶 pogadaj膮 z automatami. Ostatecznie, to b臋dzie przecie偶 ich ziemia...

Nie mia艂em najmniejszej ochoty otwiera膰 drzwi do pomieszczenia hibernator贸w. Ale pr臋dzej czy p贸藕niej i tak tego nie unikn臋. Gus i Sen przypomn膮 sobie w por臋, 偶e to ja umie艣ci艂em tam kopie. Lepiej za艂atwi膰 si臋 z tym od razu.

Zaprowadz臋 ich na polan臋 i pochodz臋 chwil臋. Sam. Bez tego, 偶eby mi w ka偶dej chwili ziemia mog艂a uciec spod n贸g, albo 偶eby za mn膮 co艣 eksplodowa艂o. Bez ludzi, prawdziwych i powielonych. Bez po艣piechu.

W艂o偶y艂em skafander. Po kr贸tkim namy艣le zostawi艂em kask, gdzie le偶a艂, za fotelem. Nie b臋dzie potrzebny.

Przeszed艂em przez otwarte na o艣cie偶 obie klapy 艣luzy i rozejrza艂em si臋. Posta艂em chwil臋 nie robi膮c nic, nast臋pnie wr贸ci艂em, otworzy艂em drzwi i nie wchodz膮c do 艣rodka powiedzia艂em, 偶eby wychodzili.

Cofn膮艂em si臋 i stan膮艂em twarz膮 w stron臋 艣luzy, zagradzaj膮c sob膮 dost臋p do nawigatorni. Na wypadek, gdyby komu艣 przysz艂o na my艣l zab艂膮dzi膰.

Pierwszy ukaza艂 si臋 Musparth. Mniejsza, kt贸ry. Milcz膮c, wskaza艂em mu kierunek. Zmierzy艂 mnie spojrzeniem, po czym odwr贸ci艂 si臋, czekaj膮c na pozosta艂ych. Przepu艣ci艂 Nys臋 i Yb臋, mrukn膮艂 co艣 do Reussa, kt贸ry skin膮艂 w odpowiedzi g艂ow膮 i ruszy艂 do 艣luzy. Mogue i drugi Musparth min臋li mnie, jakbym by艂 powietrzem. Ostatni by艂 znowu Mogue.

Zamkn膮艂em drzwi i trzymaj膮c si臋 kilka krok贸w z ty艂u, poszed艂em za nimi. Zatrzyma艂em si臋 w wej艣ciu do komory 艣luzy. Opar艂em si臋 ramieniem o kraw臋d藕 plastykowej klapy i czeka艂em.

Platforma windy jest przeznaczona dla trzech os贸b. Nie mieli powod贸w do po艣piechu. Ani ja.

Jako pierwsze przekroczy艂y w艂az kobiety i Reuss. Trwa艂o kilka minut, zanim platforma wr贸ci艂a. Weszli na ni膮 Musparth, Mogue i Musparth. W progu otwartego na o艣cie偶 w艂azu zosta艂a jedna sylwetka. Mogue.

Czeka艂em. W 艣luzie panowa艂 p贸艂mrok. Na tle owalnego wycinka s艂onecznego b艂臋kitu jego plecy przypomina艂y muzealn膮 tarcz臋 strzeleck膮. Pr贸bowa艂em patrze膰 w prze艣wit mi臋dzy t膮 tarcz膮 a wyci臋ciem w艂azu, ale wzrok uparcie wraca艂 do nieruchomej sylwetki, lekko pochylonej, tak aby nic nie przeszkadza艂o mu ch艂on膮膰 rozpo艣cieraj膮cego si臋 pod statkiem krajobrazu. Platforma od dobrej chwili tkwi艂a ju偶 pod zewn臋trzn膮 klap膮. Nie zauwa偶y艂 tego. Z do艂u dobieg艂y przyt艂umione g艂osy. Nie drgn膮艂 nawet, kiedy oderwa艂em si臋 wreszcie od drzwi, przeszed艂em komor臋 艣luzy i stan膮艂em tu偶 za nim.

Czeka艂bym kilka godzin, byle nie m贸wi膰.

Nagle wyprostowa艂 si臋. Jego g艂owa pogr膮偶y艂a si臋 w mroku, na tle 艣ciany. Odwr贸ci艂 si臋 i zrobi艂 ruch w moj膮 stron臋, jakby chcia艂 podej艣膰 bli偶ej. To by艂o niemo偶liwe. Nasze twarze znalaz艂y si臋 na wprost siebie. Nie dalej ni偶 o szeroko艣膰 d艂oni. Jego oczy pozosta艂y niewidoczne. Przynajmniej tyle.

- Szczerze, Gil. Dobrze? - poczu艂em na wargach jego oddech. Odruchowo uciek艂em z g艂ow膮.

- O co chodzi?

Stara艂em si臋 panowa膰 nad g艂osem. Stara艂em si臋, 偶eby brzmia艂 jak zawsze.

- Wr贸cicie kiedy艣? Wy albo inna za艂oga?

- Nie.

Mia艂o by膰 szczerze. Nie widzia艂em przyczyn, dla kt贸rych powinienem mu tego odm贸wi膰. Przeciwnie.

Odczeka艂 chwil臋, jakby chcia艂 si臋 upewni膰, czy dobrze us艂ysza艂. Po tym 鈥渘ie" ka偶de nast臋pne s艂owo by艂oby uderzeniem w twarz. Co najmniej dla jednego z nas. Ale najpewniej dla obu.

Nie czu艂em ju偶 jego oddechu. Nie us艂ysza艂em jednego westchnienia, mrukni臋cia, nic. Jakby przesta艂 偶y膰.

W ko艅cu odwr贸ci艂 g艂ow臋. Jego wzrok pad艂 na platform臋 windy. Przeni贸s艂 ci臋偶ar cia艂a do przodu i przekroczy艂 w艂az.

Stan膮艂em bokiem do niego. Tak by艂o wygodniej.

Nie czekali na nas. Rozeszli si臋. Reuss poszed艂 w stron臋 rzeki i zatrzyma艂 si臋. Nisko pochylony patrza艂 w wod臋 jak ch艂opiec wypatruj膮cy kolorowych kamyczk贸w. Musparth towarzyszy艂 drugiemu Piotrowi. Stali sto metr贸w dalej i rozmawiali wskazuj膮c sobie kolejne punkty w rejonie przysz艂ych zabudowa艅.

W pierwszej chwili nie zauwa偶y艂em Nysy. Dopiero kiedy platforma zsun臋艂a si臋 ca艂kiem nisko ujrza艂em jej przykucni臋t膮 sylwetk臋, do po艂owy ukryt膮 w trawie. Podpieraj膮c si臋 lew膮 r臋k膮, praw膮 usi艂owa艂a zerwa膰 gar艣膰 ro艣lin, szarpi膮c ich sztywne, proste 艂ody偶ki.

Ka偶de na sw贸j spos贸b zawiera艂o znajomo艣膰 z now膮

Ziemi膮.

Mogue, ten, z kt贸rym czeka艂em w 艣luzie, nie odezwa艂 si臋 ju偶 s艂owem. Zanim jeszcze platforma dotkn臋艂a gruntu, zeskoczy艂 i ruszy艂 prosto przed siebie, kieruj膮c si臋 w stron臋 rzeki. Poszed艂em za nim. Przebywszy kilkadziesi膮t metr贸w stan膮艂em i odprowadzi艂em go wzrokiem. Dotar艂 do rzeki i zatrzyma艂 si臋. Nie zwracaj膮c uwagi na wpatrzonego w wod臋 Reussa uni贸s艂 g艂ow臋 i przyjrza艂 si臋 polance. Jakby chcia艂 dociec, co nasze automaty robi膮 tam naprawd臋.

Odwr贸ci艂em si臋 plecami do rzeki. Chwil臋 sta艂em, wodz膮c wzrokiem od jednej znajomej twarzy do drugiej. 呕adne z nich nie patrzy艂o w moj膮 stron臋. Sprawiali wra偶enie poch艂oni臋tych bez reszty w艂asnymi sprawami. By艂o lepiej, ni偶 przypuszcza艂em.

- Tu b臋dzie wasza baza - rzuci艂em w przestrze艅, wskazuj膮c r臋k膮 za siebie. - Mo偶ecie przej艣膰 przez rzek臋. Jest p艂ytka. Potem, je艣li zechcecie, automaty zbuduj膮 most.

- Mniejsza, co zechcemy - mrukn膮艂 jeden z Musparth贸w. - Chod藕cie, idziemy.

- Sen! - zawo艂a艂em, przyk艂adaj膮c dc ust zwini臋te w tr膮bk臋 d艂onie - masz go艣ci!

Sta艂 na 艣rodku polany i wyk艂ada艂 co艣 automatom. Us艂ysza艂 m贸j g艂os i spojrza艂 w stron臋, z kt贸rej dochodzi艂. Na widok kopii zrobi艂 min臋 jakby w po艂owie najciekawszego filmu zepsu艂o si臋 nagle 艣wiat艂o. Nie mog艂em st膮d widzie膰 jego twarzy, ale nie potrzebowa艂em tego, by wiedzie膰 jak wygl膮da.

Stoj膮c bez ruchu przygl膮da艂 si臋, jak przekraczali rzek臋. 呕aden z nich nie odwr贸ci艂 si臋 nawet, by po偶egna膰 spojrzeniem statek. Kiedy byli ju偶 blisko, odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w najbardziej oddalon膮 cz臋艣膰 polany. Szli pos艂usznie za nim. Sen dotar艂 do lasu i zatrzyma艂 si臋. Skin膮艂 r臋k膮 na znak, 偶e maj膮 podej艣膰 bli偶ej i zacz膮艂 im co艣 t艂umaczy膰. Z jego ruch贸w wywnioskowa艂em, 偶e kre艣li w powietrzu map臋 przysz艂ych zabudowa艅.

Z historycznego punktu widzenia moment by艂 interesuj膮cy. Na powierzchni planety stan臋艂y istoty, kt贸re dadz膮 pocz膮tek nowej kosmicznej rasie. Sztuczne. Mo偶e nie w takim znaczeniu tego s艂owa, jakie zwyk艂o mu si臋 przypisywa膰. Ale nie o s艂owa chodzi.

Nie chodzi te偶 o histori臋. To nie moja sprawa. Po naszym powrocie nikt nie zaj膮knie si臋, rzecz prosta, o kopiach, o tym jak膮 rol臋 odegra艂y w zag艂adzie jednej z planet Feriego i 偶e pozosta艂y w tym uk艂adzie. Szefostwo wyda cichy komunikat zakazuj膮cy lot贸w w ten rejon. Reszta p贸jdzie do archiw贸w. Czy na tym wszystko si臋 sko艅czy? Nie by艂bym cz艂owiekiem, gdybym w to wierzy艂. Pr臋dzej czy p贸藕niej, raczej p贸藕niej, niechby nawet bardzo p贸藕no, licz膮c kategoriami pokole艅, cz艂owiek stanie na tym globie. Je艣li nie zajdzie nic innego, przywabi膮 go tutaj fale, emitowane przez 艣rodki 艂膮czno艣ci. Bo przecie偶 kopie stworz膮 normalna cywilizacje. Cho膰by nie chcia艂y. Na to s膮 w dostatecznym stopniu ludzkie.

Jak przywitaj膮 cz艂owieka potomkowie Reussa i innych? Nysy?

My艣l o Nysie przerwa艂a tok moich my艣li. Je艣li takie bajdurzenie, kiedy stoi si臋 po kolana w mokrej trawie i patrzy na cich膮, zielon膮 przestrze艅, o艣wietlon膮 s艂o艅cem, mo偶na nazwa膰 my艣leniem.

Odwr贸ci艂em si臋 ponownie do rzeki i ruszy艂em przed siebie.

Kwiaty, podobne z wysoko艣ci w艂azu do tulipan贸w, z bliska musia艂y si臋 mniej podoba膰. W ka偶dym razie ludziom. Ich kielichy by艂y zdrewnia艂e, twarde, jakby wykute z kamienia. 艁ody偶ki, nie mniej sztywne, pokrywa艂a jaka艣 bezwonna, oleista miazga.

Tylko drzewa by艂y prawdziwe. Podobnie jak u tych krzew贸w, na Trzeciej, nie mia艂y li艣ci, tylko delikatne, zamkni臋te p臋dy, tworz膮ce nierzadko regularne kuleczki. Wydawa艂y nik艂y, ckliwy zapach, do kt贸rego mo偶na by si臋 przyzwyczai膰.

Na upartego cz艂owiek przyzwyczai si臋 do wszystkiego. Kt贸偶 ma na ten temat wi臋cej do powiedzenia, ni偶 piloci. Tylko 偶e piloci nie m贸wi膮.

Dochodzi艂em do pierwszych wzniesie艅. Nie zmniejszaj膮c tempa pokona艂em 艂agodne zbocze i zatrzyma艂em si臋.

Krajobraz wygl膮da艂 kubek w kubek tak samo, jak z kabiny Idiomu. Ci膮gn膮ce si臋 w niesko艅czono艣膰 niskie wzg贸rza poros艂e traw膮. W dali widniej膮 mikroskopijne z tej odleg艂o艣ci k臋py drzew. Wygl膮da艂o, 偶e las, a raczej puszcza, wytyczy艂a sobie granic臋 wzd艂u偶 brzegu rzeki.

Odwr贸ci艂em si臋. Ogo艂ocona odrzutem statku i wyr贸wnana przez automaty polana ja艣nia艂a jak w膮ska szczerba w zielonej 艣cianie. Na jej tle Idiom. Opas艂e cygaro, kt贸re powoli traci艂o sw膮 bia艂膮 niegdy艣 barw臋. Po powrocie pow臋druje do stoczni.

Nie b臋dzie to tryumfalny powr贸t. Zadanie wykonali艣my. Ale to ostatecznie normalna sprawa. Przywieziemy tr贸jk臋 ocalonych. Jednak dwoje ludzi zgin臋艂o. Przepad艂 statek, klasy Idiomu. Anima.

Do艣膰" - powiedzia艂em na g艂os. 鈥淒o艣膰, bo si臋 pop艂aczesz".

Nie rozp艂aka艂em si臋. Ale przesz艂a mi ochota na spacery.

Wraca艂em inn膮 drog膮. Przeci膮艂em skosem r贸wnin臋, 'docieraj膮c do rzeki jakie艣 p贸艂tora kilometra powy偶ej miejsca postoju statku.

Przeszed艂em przez wod臋, skacz膮c i balansuj膮c na 艣liskich kamieniach i zag艂臋bi艂em si臋 w las. Pr臋dko po偶a艂owa艂em wyboru. Poszycie by艂o niskie ale szczelne. Ga艂膮zki, twarde i spr臋偶yste jak druty, oplata艂y mi stopy, zaczepia艂y o zamki skafandra, wszystko bez najmniejszego szelestu czy szmeru. Mog艂em posuwa膰 si臋 naprz贸d tylko kosztem znacznego wysi艂ku. Po kilku metrach zawr贸ci艂em i zacz膮艂em i艣膰 najkr贸tsz膮 drog膮 w stron臋 polany. Pokonanie tych kilkuset metr贸w zaj臋艂o mi p贸艂 godziny.

Wreszcie poprzez konary i pnie drzew zacz臋艂a prze艣witywa膰 rzeka. Zrobi艂em jeszcze kilka krok贸w i stan膮艂em na skraju ogo艂oconej podkowy.

Uderzy艂y mnie panuj膮ce na niej cisza i bezruch. Polana by艂a jak wymieciona. Po ludziach, to znaczy po Senie i kopiach, oraz po automatach nie pozosta艂o 艣ladu.

Zrobi艂em p贸艂 kroku do przodu i spojrza艂em w prawo, tam gdzie powinien sta膰 statek. Tkwi艂 na swoim miejscu. Co mnie zastanowi艂o, to grupka ludzi, skupiona dobre pi臋膰set metr贸w za jego kratownicami. Stali nieruchomo. Twarze wszystkich by艂y zwr贸cone w moj膮 stron臋.

Pochwyci艂em jaki艣 ruch na pancerzu rakiety, tu偶 pod jej dziobem. Powoli, jakby umy艣lnie zwlekaj膮c, odmyka艂y si臋 klapy miotaczy.

Przez my艣l przebieg艂o mi du偶o rzeczy naraz. U艣wiadomi艂em sobie, 偶e chc膮 poszerzy膰 teren pod zabudow臋. Doszli wida膰 do wniosku, 偶e polana w jej obecnych granicach jest za ciasna. Ale Sen nie b臋dzie ju偶 rusza膰 Idiomu. Postanowi艂 za艂atwi膰 si臋 z tym inaczej.

Pomy艣la艂em, 偶e to m贸j b艂膮d. Nie wolno podchodzi膰 do statku, stoj膮cego w pozycji pogotowia na obcym globie tak, jak ja to zrobi艂em. Bez opowiedzenia si臋. Widzieli, 偶e odchodzi艂em w przeciwn膮 stron臋.

Pomy艣la艂em wreszcie, 偶e w 偶adnym wypadku nie mog臋 pozosta膰 tu, gdzie stoj臋. To znaczy - pozosta膰 偶ywy.

O niczym wi臋cej nie zd膮偶y艂em pomy艣le膰. Unios艂em stop臋, 偶eby wykona膰 zwrot i w tym momencie o艣lepi艂o mnie s艂o艅ce. S艂o艅ce, kt贸re znalaz艂o si臋 pod moimi powiekami i wewn膮trz mojej czaszki.


Druga. Dosy膰.

Za sze艣膰 godzin przejd臋 do 艣luzy. W艂o偶臋 skafander i sprawdz臋 nap臋d rakiety. Jednego z tych zwiadowczych stateczk贸w, w kt贸rych cz艂owiek ma akurat tyle miejsca, 偶eby oddycha膰.

Zmierzam do ko艅ca.

Co b臋d臋 robi艂 potem?

Mog臋 zacz膮膰 eksperymentowa膰. Szuka膰 nowych kombinacji uk艂ad贸w automatycznej 艂膮czno艣ci. Albo sterowania. Na przyk艂ad, w organizmach 偶ywych.

Nie. Mniejsza, co b臋d臋 robi艂. Czymkolwiek si臋 zajm臋, niczego to nie zmieni. Kwestia przydatno艣ci. I potrzeb. Proces贸w przystosowawczych.

O jakich procesach tego typu mog臋 my艣le膰 ja, samotny mieszkaniec ja艂owego globu, pozostawiony tu na czas jednego jedynego 偶ycia?

Nawet nie 鈥減ozostawiony". Sam tego chcia艂em.

Cisza.

W ciszy, samotno艣膰 to tylko sprawa czasu.

Za sze艣膰 godzin znajd臋 si臋 w towarzystwie podobnych sobie istot. Sp臋dz臋 tam p贸艂 dnia. Zrzuc臋 kask, skafander, przejd臋 si臋 po trawie. Wystawi臋 twarz do s艂o艅ca.

Samotno艣膰 to tak偶e wszystko, czego nie da si臋 powiedzie膰. Nie tylko kopiom.

Czy co艣 w og贸le mam im do powiedzenia?

No dobrze. Zajmijmy si臋 tym co do nas nale偶y.

Wsta艂em i podszed艂em do ekranu. Wcisn膮艂em kontakt. Omiot艂em spojrzeniem zabudowania. Czy mi si臋 zdaje, czy rzeczywi艣cie tych punkt贸w 艣wietlnych jest dzisiaj mniej ni偶 zwykle? Raz, dwa... pi臋膰. Ma艂o. Ale nie pami臋tam, ile ich by艂o.

Wie偶a laboratorium tonie w mroku.

Odszed艂em od ekranu i rozja艣ni艂em okienka na tablicy kalkulatora. Nie zdawa艂o mi si臋. Wie偶a podnios艂a si臋 o p贸艂 metra.

Ich sprawa. S膮 u siebie. Mog膮 robi膰 co chc膮. Poza tym, co usi艂uj膮 zrobi膰 tak, 偶ebym ja o tym nie wiedzia艂. Poza wygaszaniem 艣wiate艂.

Je艣li tak dalej p贸jdzie, oka偶e si臋 prawd膮 wszystko co wmawia艂em sobie i innym, postanawiaj膮c pozosta膰 tutaj.

Znowu wezbra艂a we mnie wrogo艣膰. I wstr臋t.

Co takiego powiedzia艂 Guskin, wtedy, w kabinie Idiomu? Pami臋tam, sta艂 przy iluminatorze i obserwowa艂 kopie, zaj臋te wyka艅czaniem ogrodzenia. Napomkn膮艂em zdaje si臋 co艣 o uczuciach jakie we mnie budz膮.

Ju偶 wiem.

Ciekawe by艂oby doj艣膰, czy ci z oceanu wszczepili im jaki艣 wysublimowany instynkt agresywno艣ci, czy tylko drog膮 stymulacji rozwin臋li co艣, co i tak w ka偶dym z nas siedzi..."

Powiedzia艂 to p贸艂g艂osem, nie patrz膮c w moj膮 stron臋. My艣la艂 o kopiach... czy o mnie?

O mnie? To znaczy o kim?

Nonsens. B艂臋dne ko艂o.

Trzeba przespa膰 te sze艣膰 godzin. Rano przekonam si臋 o wszystkim na w艂asne oczy.

Wy艂膮czy艂em aparatur臋 i ruszy艂em w stron臋 艂azienki.


Ko艂a. Niesko艅czona ilo艣膰 barwnych, wiruj膮cych k贸艂. Malej膮 z odleg艂o艣ci膮, tworz膮 jakby sto偶ek, kt贸rego szczyt niknie w perspektywie.

W po艂owie tej drogi linie k贸艂 艂ami膮 si臋, mieszaj膮, tworz膮 zarysy twarzy. To jest twarz kobiety. Niem艂odej. Powinienem j膮 zna膰. Z pewno艣ci膮 nieraz j膮 widzia艂em.

Ogarnia mnie spok贸j. Twarz jest coraz bli偶ej.

- Gil - czyj艣 szept dociera z perspektywy dalszej jeszcze, ni偶 g艂臋bia wiruj膮cego sto偶ka.

- Gil...

Ale to nie jest g艂os kobiety.

Otwieram oczy.

Mia艂em ju偶 do czynienia z takim dymem. Ze 艣cian膮 dymu. Chodzi艂o wtedy... mniejsza z tym. O co艣 w ka偶dym razie chodzi艂o.

Tylko 偶e tamten dym by艂 czarny. Teraz wiem na pewno. Ten przypomina raczej mg艂臋. Tak膮 bia艂膮 tafl臋, le偶膮c膮 rankiem na rzece.

Rzeka?

Wyt臋偶y艂em wzrok. We mgle co艣 zamajaczy艂o. Twarz Reussa.

Na moment przymkn膮艂em powieki. Teraz dopiero zda艂em sobie spraw臋, 偶e moj膮 g艂ow臋 oblewa niezno艣ny 偶ar. Jakby sk贸ra pozosta艂a ch艂odna, tylko ko艣ci czaszki rozpali艂y si臋 do czerwono艣ci.

Chcia艂em dotkn膮膰 g艂owy, przekona膰 si臋 jak to jest naprawd臋, ale rami臋 mi opad艂o.

- Le偶 spokojnie, Gil... - powiedzia艂 Reuss.

Le偶 spokojnie..." Gdzie ja to s艂ysza艂em? Zaraz. G艂os Guskina. Tak, Gus. Kiedy mu zale偶a艂o, 偶eby ten do kogo m贸wi艂, naprawd臋 le偶a艂 spokojnie. To nie by艂o w bazie. Nie w czasie lotu.

Wiem.

Chocia偶 wola艂bym nie wiedzie膰. M贸wi艂 w艂a艣nie do niego. Do Reussa. Pami臋tam nawet w jakich okoliczno艣ciach.

Zdoby艂em si臋 na wysi艂ek. Podnios艂em r臋k臋 i pow臋drowa艂em palcami do g艂owy. By艂a szorstka. I ch艂odna.

Ale nie sk贸ra. Banda偶e.

Wiem ju偶 tak偶e, 偶e nie potrafi臋 zidentyfikowa膰 tej twarzy, kt贸rej zarysy ci膮gle jeszcze widniej膮 w obramowaniu bledn膮cych szybko k贸艂. I 偶e to nie jest w porz膮dku. Czu艂em, 偶e powinienem wiedzie膰, o kogo chodzi.

Us艂ysza艂em ciche buczenie. Tak szumi膮 lampy pod pr膮dem. Sk膮d tu takie lampy?

Ucich艂o. Wtedy przypomnia艂em sobie wszystko.

- Tak, to banda偶e - powiedzia艂 g艂os Reussa. - Mia艂e艣 wypadek. Musia艂em operowa膰.

Jedno, co mnie teraz naprawd臋 interesowa艂o, to ten g艂os. Kto do mnie m贸wi. Operowa艂. Jasne, Reuss jest biochemikiem. Jego kopia tak偶e.

Otworzy艂em usta, ale nie mog艂em wydoby膰 g艂osu. Odchrz膮kn膮艂em z trudem.

- Lecimy ju偶? - zada艂em pytanie, jak s膮dzi艂em szata艅sko sprytne.

- Nie - powiedzia艂 szybko. - Czekali艣my, a偶 przyjdziesz do siebie.

Podkurczy艂em kolana i odepchn膮艂em si臋 stopami. Moje plecy pow臋drowa艂y odrobin臋 wy偶ej.

- Poczekaj - powiedzia艂 Reuss - pomog臋 ci.

Usiad艂em. Mg艂a pierzch艂a. Z ca艂膮 ostro艣ci膮 zarysowa艂o si臋 przed moimi oczami wn臋trze kabiny Idiomu. Reuss, siedz膮cy na pod艂odze, obok roz艂o偶onego podn贸偶ka. I jeszcze co艣.

Moje cia艂o oplata艂y wi膮zki przewod贸w. Wyp艂ywa艂y spod karku. Czu艂em je na ramionach, klatce piersiowej, na 偶o艂膮dku. Musia艂em zobaczy膰, 偶eby je poczu膰.

Sp艂ywa艂y z fotela i rozchodzi艂y si臋. Cz臋艣膰 znika艂a w niszy mieszcz膮cej aparatur臋 diagnostyczn膮, cz臋艣膰 natomiast...

- Nie przejmuj si臋 - powiedzia艂 szybko Reuss. - Wszystko ci wyt艂umacz臋. Tylko nie od razu.

- A kiedy? - spyta艂em. By艂em ju偶 przytomny. Jak rzadko kiedy. Opanowa艂o mnie jakie艣 dziwne podniecenie. Jakbym nie m贸g艂 doj艣膰, o czym powinienem my艣le膰. To znaczy dokona膰 wyboru z niezliczonej ilo艣ci w膮tk贸w, jakie zakie艂kowa艂y w mojej pod艣wiadomo艣ci.

Chwil臋 nie odpowiada艂. Namy艣la艂 si臋. Wreszcie skin膮艂 g艂ow膮.

- Dobrze - mrukn膮艂.

Chcia艂em mu pogratulowa膰, 偶e znalaz艂 pow贸d do zadowolenia, ale co艣 mnie powstrzyma艂o. Pomy艣la艂em, 偶e musi mie膰 swoje racje. Dziwne. Niczyje racje nie przeszkadza艂y mi jak dotychczas. Kwestia stylu. Je艣li komu艣 brak poczucia humoru, to ju偶 wy艂膮cznie jego sprawa. Co艣 w tym wida膰 jest, 偶e choroba zmienia cz艂owieka.

Mam gor膮czk臋. Kiedy jako ch艂opiec, rozbi艂em si臋 razem z porwanym ukradkiem zyrochodem, przez kilka dni po operacji nachodzi艂o mnie w p贸艂艣nie takie w艂a艣nie poczucie zagubienia, w bezwymiarowej przestrzeni, w g艂臋bi kt贸rej narasta艂o co艣 niewymownie gro藕nego, czego 偶adn膮 miar膮 nie umia艂bym okre艣li膰 ani opisa膰. Je偶eli teraz, po latach, spotyka mnie to samo, to znaczy, 偶e dogodzi艂em sobie jeszcze lepiej ni偶 wtedy. A pami臋tam, 偶e lekarze nie byli tak bardzo pewni swego.

Rozbi艂em si臋? Ja si臋 rozbi艂em?

Jak 偶yj臋 nie przysz艂o mi na my艣l, 偶eby zakrada膰 si臋 do 偶yrochodu. Nigdy nie by艂em operowany. Przynajmniej do chwili, kiedy zaj膮艂 si臋 mn膮 ten tutaj.

A co najwa偶niejsze, jestem przytomny. Nie ma mowy o 偶adnym p贸艂艣nie czy innych przywidzeniach.

Uciekaj膮ce raptownie pobocze. Drzewo. Przeskakuje nad jakim艣 krzakiem, ogrodzenie, szarpi臋 stery... uderzenie. Czuj臋 je jeszcze w tej chwili. B贸l, przenikaj膮cy kr臋gos艂up, 偶ebra, b贸l, zmuszaj膮cy do ruchu, kt贸rego nie mo偶na wykona膰. I cisza, z kt贸rej wy艂aniaj膮 si臋 twarze... ile ich jest?

Co oni ze mn膮 zrobili?

Mam gor膮czk臋. Nie oszala艂em. Istnieje logiczne wyt艂umaczenie. Mam gor膮czk臋.

Uchodz臋 za szcz臋艣liwca. Przeszed艂em kurs pilotaku, a nawet pierwszy sta偶 w bazie bez najmniejszego wypadku. Nigdy nie by艂em dra艣ni臋ty. Uchodz臋 za szcz臋艣liwca, tak. Nazywaj膮 mnie 鈥淐ybernetyczny Gil..."

M贸wi膮 tak偶e inaczej. Musz臋 si臋 zdoby膰 na wysi艂ek. Trudno mi to przychodzi. Prawda, mam gor膮czk臋.

Nie pami臋tam. Czy nie ma jakiego艣 zwi膮zku mi臋dzy tym a tamt膮 twarz膮, ujrzan膮 po raz pierwszy w perspektywie wiruj膮cego sto偶ka?

Cybernetyczny Gil. Tak, teraz przypominam sobie. Nie mog臋 poj膮膰, czego jeszcze szukam. Co pragn臋 pochwyci膰. Nic innego nie ma. 呕adnych zapomnianych s艂贸w. 呕adnych twarzy.

- Wyszed艂e艣 ze statku i uda艂e艣 si臋 w stron臋 wzg贸rz - s艂ysz臋 g艂os Reussa. Zamkn膮艂em oczy. Zacisn膮艂em mocno powieki.

- Kiedy to by艂o? - wykrztusi艂em.

Zmarszczy艂 czo艂o. Chwil臋 przygl膮da艂 mi si臋 bacznie, nagle zas臋piony.

- Nie przerywaj poprosi艂 wreszcie. - Opowiem po kolei...

Chcia艂em wzruszy膰 ramionami ale nie pozwoli艂y na to oplataj膮ce mnie kable.

- Kiedy? - rzuci艂em. - M贸j g艂os brzmia艂 ju偶 lepiej.

- Dwa tygodnie temu. Dok艂adnie szesna艣cie dni...

Wstrzyma艂em oddech.

- Nie denerwuj si臋. Potrzebny ci spok贸j...

Znowu. S艂owo daj臋, do艣膰 tego.

- Pami臋tam jak by艂o, kiedy poszed艂em na wzg贸rza - powiedzia艂em. - Pami臋tam, kt贸r臋dy wraca艂em. I kiedy. Pami臋tam, 偶e Sen pos艂a艂 mi na powitanie bukiecik fio艂k贸w. Interesuje mnie, co dalej. A przede wszystkim, co robili艣cie z tym? - wskaza艂em drug膮 wi膮zk臋 przewod贸w a raczej miejsce, w kt贸rym znika艂y z pola widzenia. Tym miejscem by艂a przystawka stymulatora. Uruchomili aparatur臋. Wp艂ywali na nat臋偶enie p贸l wok贸艂 mojego systemu nerwowego. Nie tylko. Tak偶e na funkcjonowanie centr贸w m贸zgowych. o stymulacji wiedzia艂em wi臋cej, ni偶 ktokolwiek tutaj. By艂em cybernetykiem. Uznaj膮cym automatyczn膮 korektur臋. Wi臋cej ni偶 uznaj膮cym.

W tej chwili nie potrafi艂em jednak odszuka膰 w sobie dawnego szacunku dla mo偶liwo艣ci aparatury. I to nie dlatego, 偶e by艂em z ni膮 po艂膮czony. Czu艂em, 偶e znalaz艂bym niema艂o argument贸w, przemawiaj膮cych przeciw stanowisku, jakie dot膮d zajmowa艂em w tej sprawie. Dziwne.

Mo偶e wreszcie przestan臋 si臋 dziwi膰.

- Pami臋tasz wi臋cej ni偶 ci si臋 zdaje - mrukn膮艂 Reuss. - Nigdy tyle nie pami臋ta艂e艣. Niemniej, pozw贸l, 偶e powiem swoje. I nie przerywaj.

Wyprostowa艂 si臋, odetchn膮艂 g艂臋boko i rozpi膮艂 bluz臋 na piersi. By艂 w lekkim, przewiewnym kombinezonie, jakich u偶ywali艣my w bazie w czasie wolnym od zaj臋膰.

- Automaty celownicze maj膮, jak wiesz, wbudowan膮 blokad臋 bezpiecze艅stwa. Na wypadek, kiedy na linii ognia znajdzie si臋 cz艂owiek. Twoim nieszcz臋艣ciem by艂o, 偶e sta艂e艣 za drzewami. W pewnej chwili musia艂e艣 si臋 jednak wychyli膰. Minimalnie ale automat co艣 zauwa偶y艂. Gdyby nie to... - urwa艂.

S艂ucha艂em spokojnie.

- Sygna艂u przes艂anego miotaczem nie da艂o si臋 ju偶 cofn膮膰. To s膮 tysi臋czne cz臋艣ci sekundy. Niemniej automat zd膮偶y艂 zmieni膰 k膮t wyrzutni. Wi膮zka posz艂a g贸r膮. Widzieli艣my to. My艣leli艣my nawet w pierwszej chwili, 偶e nic ci si臋 nie sta艂o. Upad艂e艣, ale mog艂e艣 to zrobi膰 umy艣lnie. Albo od podmuchu. Zaraz potem przygniot艂o ci臋 wyrwane z korzeniami drzewo...

Drzewo. Przylecie膰 do obcego uk艂adu, wyl膮dowa膰 na cichej, zielonej planecie i pozwoli膰 si臋 przywali膰 przez padaj膮ce drzewo. Nie mog艂em liczy膰 na nic mniej pociesznego.

- Kombinezon ocali艂 ci臋 przed zmia偶d偶eniem. Tylko... - zaj膮kn膮艂 si臋. Czeka艂em.

- By艂e艣 bez he艂mu... - wykrztusi艂. Twoja g艂owa...

Aha. Dosta艂em w g艂ow臋. To du偶o t艂umaczy.

- Operowa艂e艣? - spyta艂em.

Przytakn膮艂.

- Co to by艂a za operacja?

Podni贸s艂 si臋. Obszed艂 doko艂a fotel, w kt贸rym le偶a艂em i pochyli艂 si臋. Ale nie patrzy艂 mi w oczy.

- We藕 si臋 w gar艣膰, Gil - powiedzia艂 tonem jakim m贸wi si臋 do dziecka. - Tw贸j stan... kr贸tko m贸wi膮c, mog艂em tylko jedno. Pr贸bowa膰 przeszczepu. Uda艂o si臋. B臋dziesz zupe艂nie zdrowy. Ju偶 jeste艣 zdrowy - doda艂 szybko. - Musisz tylko nabra膰 si艂...

Zesztywnia艂em. Moja rozpalona g艂owa sta艂a si臋 zimna jak l贸d. Po plecach przew臋drowa艂y mi zimne mr贸wki.

- M贸zg? - wychrypia艂em.

- Tak. Ale nie masz si臋 czym przejmowa膰. To si臋 robi chemicznie, wiesz przecie偶. Macie tu wspania艂膮 aparatur臋...

- Nie przejmuj臋 si臋 - powiedzia艂em. Ton mojego g艂osu musia艂 go zastanowi膰. Spojrza艂 na mnie inaczej ni偶 do tej pory.

- Pos艂uchaj, Gil - przem贸wi艂 - zastanawiali艣my si臋, czy ci powiedzie膰. I kiedy. Uzgodnili艣my, 偶e musisz pozna膰 prawd臋. I to od razu. Przez pewien okres b臋dziesz mia艂 do czynienia, jakby to nazwa膰... z natr臋ctwami my艣lowymi. B臋d膮 si臋 pojawia膰 obrazy, niezrozumia艂e dla ciebie. Ludzie. To mo偶e cz艂owieka doprowadzi膰 do r贸偶nych rzeczy. Je偶eli nie wie o co chodzi. Teraz poradzisz sobie bez trudu. Tym bardziej, 偶e w gr臋 wchodzi nied艂ugi stosunkowo okres...

- Obca pami臋膰? - spyta艂em. Sam si臋 zdziwi艂em, jak zimno to zabrzmia艂o.

- Co艣 w tym rodzaju. Nie jeste艣 specjalist膮 ale s艂ysza艂e艣 pewnie, co kiedy艣 o tym my艣lano. Niekt贸re przes膮dy, jakie艣 najzupe艂niej irracjonalne obawy przetrwa艂y w ludziach do dzi艣. Wiesz jak to jest...

Wiedzia艂em.

W ka偶dym razie od kilku minut. Ale to nie by艂a wiedza tylko 鈥減rzes膮dy". Jestem przes膮dny. A przynajmniej b臋d臋, je艣li nie przyjm臋 tego, co ma mi do powiedzenia z oboj臋tno艣ci膮 cz艂owieka czytaj膮cego reklamy pasty do z臋b贸w.

- Przeszczepienie m贸zgu - ci膮gn膮艂 - mia艂o by膰 r贸wnoznaczne z przeszczepieniem osobowo艣ci. Oczywi艣cie zanim zacz臋to eksperymentowa膰. Nonsens. Osobowo艣膰 to co艣 wi臋cej ni偶 jeden organ, nawet taki jak m贸zg. Du偶膮 rol臋 odgrywaj膮 na przyk艂ad neurony. A one s膮 rozlokowane w ca艂ym niemal organizmie. Mniejsza z tym. Jeste艣 w stu procentach sob膮, Gilem. Sam do tego dojdziesz... po pewnym czasie. Ale musia艂e艣 wiedzie膰. Te niejasne obrazy... my艣li, strz臋py wspomnie艅, obce twojej przesz艂o艣ci, wszystko to mo偶e powa偶nie op贸藕ni膰 rekonwalescencj臋. A nawet doprowadzi膰 do psychozy. Dlatego nie mogli艣my milcze膰.

S膮 w porz膮dku. Zw艂aszcza on, Reuss. Powinienem to zrozumie膰.

- A moja pami臋膰? - spyta艂em. - Sk膮d si臋 wzi臋艂a?

- Jak to sk膮d? - spyta艂. Powinien i艣膰 na scen臋. Zdziwienie w jego g艂osie by艂o niemal autentyczne.

- Odpowiadaj - warkn膮艂em.

- Jest twoj膮 i tylko twoj膮 pami臋ci膮. Ka偶dy cz艂owiek pami臋ta swoj膮 przesz艂o艣膰 - rzek艂 z przekonaniem. - Na wszelki wypadek, ale naprawd臋 z czystego asekuranctwa, zaprogramowali艣my automat... to znaczy, powiedzieli艣my co o tobie wiemy. G艂贸wnie Guskin i Sen. Ja zaproponowa艂em u偶ycie datora. Dosta艂 sprz臋偶enie z kalkulatorem, gdzie by艂a zapisana wiedza o tobie i drugie, z polami m贸zgowymi. Kiedy spa艂e艣...

- Dosy膰 - powiedzia艂em. - Dosy膰.

Zamilk艂.

Teraz ju偶 nigdy nie dojd臋, jak jest naprawd臋. Kiedy spa艂em wt艂oczyli mi do 艂ba wszystko co chcieli. Co by艂o trzeba, abym uwierzy艂, 偶e naprawd臋 jestem Gilly, kt贸rego nazywali 鈥淐ybernetycznym Gilem..." Chyba teraz przestan膮 tak m贸wi膰. 鈥淭echniczny" nie pozwoli. B臋dzie mnie traktowa艂 jak dziecko. W艂a艣ciwie, jak dwoje dzieci...

Unios艂em si臋 na 艂okciach. M贸g艂bym u偶y膰 s艂owa 鈥渮erwa艂em", gdyby nie m贸j stan i te idiotyczne kable.

- Reuss - rzuci艂em.

Spojrza艂 na mnie i odwr贸ci艂 szybko twarz. Jakby si臋 skuli艂.

- Popatrz na mnie, Reuss - powiedzia艂em ostro.

Pos艂ucha艂.

- Sk膮d wzi臋li艣cie dawc臋?

- M贸zgu? - spyta艂 po chwili. Twarz mia艂 bia艂膮 jak p艂贸tno.

- Nie. Sztucznej szcz臋ki.

Westchn膮艂. Ponownie spu艣ci艂 wzrok.

- Sytuacja zacz膮艂 p贸艂g艂osem wymaga艂a szybkiego dzia艂ania. Gdyby艣my zastanawiali si臋 dziesi臋膰 minut d艂u偶ej...

- Do diab艂a z sytuacj膮! Sk膮d wzi膮艂e艣 dawc臋?!

- To nie ja... - wyb膮ka艂. - M贸wili艣my...

- Reuss!

- To tylko... kopia. Zrozum, Gil. Zastan贸w si臋 - m贸wi艂 coraz szybciej - wyobra藕 sobie, 偶e chodzi o kogo艣 innego, nie o ciebie. 呕e masz do wyboru, cz艂owiek - albo ten... sztuczny tw贸r, w dodatku ska偶ony. Co by艣 zrobi艂? Szczerze, Gil?

- Zamknij si臋 - sykn膮艂em. - G艂owa opad艂a mi na oparcie. Przed moimi oczami ponownie zawirowa艂 sto偶ek barwnych, malej膮cych k贸艂.

Min臋艂o dobre dziesi臋膰 minut, zanim zdo艂a艂em cokolwiek pomy艣le膰. I powiedzie膰.

- Kt贸ry?

Nie by艂o go ju偶 przy mnie. Sta艂 pod 艣cian膮, odwr贸cony twarz膮 do iluminatora. Jego g艂os dotar艂 jakby z przestrzeni, otaczaj膮cej miejsce postoju rakiety.

- Mogue. On nie ma odpowiednika... wiesz.

- Nie mia艂 - szepn膮艂em.

Wybrali Piotra. Wybrali go, bo nie by艂o prawdziwego cz艂owieka, obarczonego jego pami臋ci膮. Reuss jest specjalist膮. Wie, 偶e nie otrzyma艂em osobowo艣ci tamtego. Co nie przeszkadza, 偶e wola艂 nie mie膰 obok siebie dw贸ch ludzi o tych samych m贸zgach. Dw贸ch, kt贸rzy na przyk艂ad wr贸c膮 na Ziemi臋 i stan膮 przed swoimi matkami.

- Podejd藕 tutaj - powiedzia艂em. By艂 ju偶 spokojny. A偶 za spokojny.

Stan膮艂 nade mn膮. Przez chwil臋 patrzy艂em mu w oczy. Z pewno艣ci膮 zrobi艂by wiele, 偶eby mi pom贸c. A nast臋pnie opu艣ci膰 t臋 kabin臋.

- Wy艂膮cz to - powiedzia艂em, wskazuj膮c ko艅c贸wki kabli.

- Nie mog臋 - potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Jaki艣 czas jeszcze...

- Je艣li natychmiast nie wy艂膮czysz - ponownie unios艂em si臋 na 艂okciach - zabij臋 ci臋. Mam wszczepiony instynkt agresywno艣ci...

Cofn膮艂 si臋 p贸艂 kroku. Ale nie zrobi艂 nic.

Podkurczy艂em kolana i poderwa艂em si臋. Kable uderzy艂y o por臋cza. Chwile balansowa艂em, usi艂uj膮c przenie艣膰 nogi na pod艂og臋, ale nie da艂em rady. Opad艂em jak worek.

- Dobrze ju偶, dobrze - mrukn膮艂.

Przygl膮da艂em si臋 jego kr贸tkim, nerwowym ruchom, kiedy roz艂膮cza艂 kable. By艂 z艂y. Uwa偶a艂 zapewne, 偶e zrobi艂 swoje. Reszta to nie jego zmartwienie.

B臋d膮c na jego miejscu my艣la艂bym dok艂adnie tak samo. W ka偶dym razie do dzisiaj.

Za艣wiergota艂a winda. D藕wi臋k ucich艂. W korytarzu rozleg艂y si臋 kroki. Nie patrzy艂em w stron臋 wej艣cia ale wiedzia艂em, 偶e to Sennison. Za nim wszed艂 Gus. Yba i Musparth odpoczywali pewnie w pomieszczeniu hibernator贸w. Mia艂em nadzieje, 偶e nie pozwolili im wyj艣膰 ze statku. Chocia偶, co mnie to w艂a艣ciwie obchodzi? Teraz?

- Jak si臋 masz, Gil? - powiedzia艂 weso艂ym tonem Guskin. - Wyspa艂e艣 si臋 wreszcie?

Tak. Niejedno jeszcze mia艂em przed sob膮.

- Kiedy si臋 zbudzi艂? - spyta艂 Sen.

Mia艂o to zabrzmie膰 jak pytanie dow贸dcy o zdrowie jednego z jego ludzi. Licho wie, o co naprawd臋 chcia艂 spyta膰. Nie bardzo panowa艂 nad g艂osem.

- Do艣膰 dawno - rzek艂 Reuss. - Powiedzia艂em mu.

Zaleg艂o milczenie.

Stan臋艂a mi przed oczami twarz Piotra. Szeroka, o szeroko rozstawionych oczach, jasna twarz. Bardziej pilota ni偶 uczonego. Jego niemal bia艂e w艂osy.

Gdyby nawet ta twarz膮 zatar艂a si臋 w mojej pami臋ci, mam pod r臋k膮 drug膮. Niedaleko. Na s膮siedniej 艂膮czce.

Mogue. Wi臋c to jego dzieci艅stwo b臋d臋 wspomina艂 jako w艂asne. Jego bliskich, dom w kt贸rym si臋 wychowa艂, jego przyjaci贸艂. W ka偶dym razie wspomina艂bym, gdyby si臋 tak nie pospieszyli z aparatur膮. W obecnym stanie rzeczy zostan膮 mi tylko 鈥渘iejasne strz臋py". 鈥淣atr臋ctwa". O czym jeszcze m贸wi艂 ten... rze藕nik?

Ogarn臋艂a mnie zimna w艣ciek艂o艣膰.

- Podejd藕cie, nie b贸jcie si臋 - rzuci艂em w stron臋 drzwi, od kt贸rych trudno by艂o oderwa膰 si臋 Senowi i Guskinowi. - Nie musicie si臋 ba膰 - powt贸rzy艂em. - Jeszcze jestem s艂aby.

Reuss pos艂a艂 im przepraszaj膮ce spojrzenie. Jakby czu艂 si臋 za mnie odpowiedzialny. Tylko tego mi brakowa艂o.

- Na przyk艂ad Reuss - wycedzi艂em. - Sp贸jrzcie na niego. Siedzi tutaj jakby nigdy nic z min膮 zakochanej nia艅ki i ca艂y czas t艂umaczy, jak mi jest dobrze na 艣wiecie. A w gruncie rzeczy w czym jest lepszy od tych z oceanu? Nie wiecie? Ja te偶 nie. Mog臋 wam za to powiedzie膰, w czym jest od nich gorszy. Oni powielali ludzi. Nie mordowali. Gdzie on jest?

Milczeli d艂u偶sz膮 chwil臋. Wreszcie Gus post膮pi艂 par臋 krok贸w i stan膮艂 tak, 偶e mog艂em go widzie膰.

- Kto?

- Nie udawaj wariata, Gus. Mogue. Co艣cie z nim zrobili?

- To co zawsze w takich wypadkach - powiedzia艂 od drzwi Sennison.

- Kopczyk na polanie? Kogo tam po艣lesz tym razem, Sen? Mnie? Czy tego z farmy? Obydwaj jeste艣my w r贸wnym stopniu osieroceni. On straci艂 syjamskiego brata a ja cia艂o. Bo to moje cia艂o le偶y tam, na rozkosznej polance. Mo偶e zreszt膮 wrzucili艣cie go do rzeki. Czy tu s膮 ryby? Reuss - odwr贸ci艂em g艂ow臋 - ty jeste艣 spec, je艣li chodzi o hydrologi臋. Nawet oceanografi臋. Powiedz, czy tu s膮 ryby?

- Zostaw, Gil - powiedzia艂 cicho Guskin. Posta艂 chwil臋 nade mn膮, po czym skin膮艂 g艂ow膮 i usiad艂 w nogach fotela. - Wcale nie twierdz臋, 偶e jest ci dobrze na 艣wiecie. I mo偶esz p贸j艣膰 na jego gr贸b. Z punktu widzenia medycyny nie powinienem pewnie tego m贸wi膰, ale ja bym poszed艂. Gdybym by艂 tob膮. Poszed艂 i pomy艣la艂. Masz do wyboru. Albo z艂o偶y膰 tam mnie, Guskina, albo Mogue. Ale nie tego Mogue, kt贸rego pami臋tasz z bazy. Kt贸ry przylecia艂 z Ziemi. Nie chc臋, 偶eby艣 mi odpowiada艂. Nie r贸b tego. Prosz臋. Id藕 tam i pomy艣l. Potem porozmawiamy. Je艣li, oczywi艣cie, b臋dziesz mia艂 ochot臋.

Zastanowi艂em si臋.

- Dobrze, Gus - powiedzia艂em. - Nie histeryzujmy. Co do tego masz racj臋. A teraz ty wy艣wiadcz mi przys艂ug臋. Wyobra藕 sobie, 偶e jeste艣 mn膮. 呕e to o czym m贸wisz, dotyczy ciebie. I stoisz tam, nad tym grobem. Stoisz i nie wiesz nic. Nie wiesz kim jeste艣. Me wiesz nawet, czy jeste艣... cz艂owiekiem. No, Gus?

Cisza.

- Prosi艂em si臋 o przys艂ug臋. Masz tylko odpowiedzie膰.

Westchn膮艂. Pokr臋ci艂 powoli g艂ow膮. Ale ca艂y czas patrzy艂 mi prosto w oczy.

- Moja odpowied藕 brzmi: nie wiem. Nie umiem si臋 postawi膰 w takiej sytuacji. S膮dz臋, 偶e nikt tego nie potrafi, zanim jego samego to nie spotka. Wiem, 偶e chodzi艂o ci o co艣 wi臋cej. Ale na nic innego mnie nie sta膰. Mog臋 tylko powiedzie膰, 偶e bardzo chcia艂bym ci pom贸c. Sam wiem, 偶e to niemo偶liwe. I nie my艣l, 偶e mnie by艂o 艂atwo. Nam wszystkim. Je艣li tak my艣lisz... to...

- Nie, Gus - przerwa艂em. - Nie musisz ko艅czy膰. To s膮 pierwsze ludzkie s艂owa, jakie us艂ysza艂em po przebudzeniu. 呕adne bajdy dla grzecznych dzieci. Dzi臋kuj臋 ci. Ale nie m贸w nic wi臋cej. Nie psujmy tego.

- Jest jeszcze co艣, co brali艣my pod uwag臋 - odezwa艂 si臋 Sennison. Wyszed艂 na 艣rodek kabiny i utkwi艂 wzrok w kombinezonie Reussa. - Tw贸j stosunek do kopii. Nie, 偶eby to przewa偶y艂o, ale my艣leli艣my przede wszystkim o tobie. Co powiesz, kiedy si臋 dowiesz. I przypomnieli艣my sobie... Gil, przecie偶 ty sam udowodni艂e艣, 偶e oni nie s膮 lud藕mi. Sam g艂osowa艂e艣 za tym, 偶eby ich tu zostawi膰. Budzili w tobie niech臋膰... 艣lepy by zauwa偶y艂. Kr贸tko m贸wi膮c, nie s膮dzili艣my, 偶e b臋dziesz mia艂 skrupu艂y...

- Mo偶esz co艣 dla mnie zrobi膰, Sen - spyta艂em s艂odko.

- S艂ucham.

- Wyjd藕 st膮d.

Ja nie b臋d臋 mia艂 skrupu艂贸w! Oczywi艣cie. Nic prostszego, jak zwali膰 to na mnie. 呕e niby przemawia艂em za pozostawieniem kopii poza Ziemi膮. W ko艅cu, niech diabli porwi膮 kopie. Ale ja? Co b臋dzie ze mn膮? 鈥淢y艣leli艣my tylko o tobie". Dobre sobie. I kto to m贸wi!

- Id藕cie wszyscy - powiedzia艂em, odwracaj膮c si臋 plecami do kabiny. - Chc臋 teraz spa膰.

- Mo偶e wola艂by艣, 偶eby艣my ci臋 przenie艣li do tamtych? W hibernatorze by艂oby ci wygodniej. I mia艂by艣 spok贸j.

- Zostan臋 tutaj - burkn膮艂em. - Dobranoc.

Wtedy pierwszy raz przysz艂o mi na my艣l, 偶e naprawd臋 zostan臋 tutaj. I 偶e to jest jedyne, co mog臋 zrobi膰.


Wieczorem opu艣ci艂em jednak nawigatorni臋. Zrobi艂o si臋 ciasno. Wr贸cili Yba i Musparth, Reuss usadowi艂 si臋 na moim zwyk艂ym miejscu, a Sen zasn膮艂 przed pulpitem sterowniczym, odwr贸cony ty艂em do pozosta艂ych. Gus mia艂 dy偶ur. Pe艂ni艂 go na dole, za rzek膮 w s膮siedztwie budowy.

Nie skorzysta艂em z pomieszczenia hibernator贸w. Zaj膮艂em nisze, mieszcz膮c膮 aparatur臋 diagnostyczna. By艂o tam akurat tyle miejsca, 偶eby wsun膮膰 fotel, nale偶a艂o tylko troch臋 podnie艣膰 oparcie.

W nawigatorni panowa艂a cisza. Ludzie milczeli. Mo偶e naprawd臋 spali? Nic mnie to nie obchodzi艂o.

Co do mnie, nie zmru偶y艂em oka. My艣la艂em. W takich sytuacjach mawia si臋, 偶e w kim艣 鈥渄ojrzewa postanowienie". W moim wypadku, by艂by to fa艂sz. Je艣li nawet co艣 jeszcze roztrz膮sa艂em, w gruncie rzeczy by艂em zdecydowany. Zreszt膮, ca艂e to my艣lenie mia艂o do艣膰 mglisty przebieg.

Postanowi艂em przede wszystkim, 偶e nie nara偶臋 si臋 wi臋cej na 偶adne zachwalane przez Reussa 鈥渘atr臋ctwa" i 鈥渟trz臋py wspomnie艅". Koniec z przesz艂o艣ci膮. My艣le膰 o tym co robi臋, co czuj臋, co b臋d臋 robi艂 i co b臋d臋 czu艂. i tylko o tym. Zna艂em si臋 na tyle, 偶e mog艂em mie膰 do siebie zaufanie. Je艣li si臋 lepiej zastanowi膰, nie ma czego 偶a艂owa膰. Z do艣膰 licznego rodze艅stwa ja jeden wyfrun膮艂em poza uk艂ad s艂oneczny. Nie odczuj膮 zbyt dotkliwie braku 艣redniego brata. I 艣redniego syna. Co do przyjaci贸艂... c贸偶. Nie darmo nosi艂em przydomek 鈥渃ybernetyczny". Trudno darzy膰 przyja藕ni膮 automaty. Ludzi, z kt贸rymi by艂em z偶yty, mog艂em zliczy膰 na palcach jednej r臋ki. Nawet gdyby mi uci臋to wi臋cej ni偶 po艂ow臋 tych palc贸w.

O czym to przed chwil膮 my艣la艂em... O przesz艂o艣ci. O tym, 偶e nie b臋d臋 si臋ga艂 pami臋ci膮 wstecz, poza ten dzie艅, tutaj, w kt贸rym stoj膮cego na skraju polany dosi臋g艂o mnie s艂o艅ce. Powiedzia艂em sobie, 偶e mog臋 polega膰 na w艂asnym s艂owie. Mog臋 mie膰 zaufanie...

Zapomnia艂em o jednym. O drobnostce. Tak偶e zwi膮zanej z zaufaniem, je艣li chwil臋 pomy艣le膰.

Zabrzmia艂y mi w uszach moje w艂asne s艂owa. 鈥淲oleli艣cie strzela膰 do istot, kt贸re nie zrobi艂y wam nic z艂ego, ni偶 przyj艣膰 si臋 z nami przywita膰. Z ekip膮 ratunkow膮. Ja sprzeciwiam si臋 waszemu powrotowi na Ziemi臋".

M贸wi艂em wtedy du偶o wi臋cej. Sen i Gus przyznali mi racj臋. Mniejsza z tym. Mia艂em racj臋. I ona nie wygas艂a. Kopie zostaj膮 tutaj.

Ale wszystko co wtedy powiedzia艂em, odnosi si臋 teraz do mnie. M贸j m贸zg jest taki sam jak ich. Nie' taki. Ten sam. M贸zg, stworzony przez obc膮 ras臋 dla jej nieludzkich cel贸w. Nawet je艣li jest wiern膮 kopi膮 m贸zgu cz艂owieka, dokonano na nim drobnego zabiegu. Dzi臋ki temu okaleczeniu ten m贸zg kaza艂 Piotrowi zabija膰.

Podnios艂em si臋 z fotelu. Poczu艂em, 偶e oblewa mnie zimny pot. Rozdra偶nienie, z jakim przyj膮艂em s艂owa Sennisona. A przedtem Reussa. To, 偶e nie potrafi艂em z nimi rozmawia膰. Ani spokojnie pomy艣le膰.

Kim jestem? Czego mog臋 si臋 spodziewa膰 po sobie? Co jeszcze zrobi臋?

Bezwiednie wyprostowa艂em nogi i stan膮艂em. Spojrza艂em w stron臋 ton膮cej w mroku kabiny.

Ogarn膮艂 mnie l臋k. Niemo偶liwe, 偶eby o tym nie pomy艣leli. Je偶eli nie 艣pi膮, to nie dlatego, 偶e rozpami臋tuj膮 co zrobili. Boj膮 si臋 mnie. Czuwaj膮. Czuwa przynajmniej jeden z nich.

Wysoko podnosz膮c nogi, na palcach, podszed艂em do kraw臋dzi niszy. Opar艂em si臋 o 艣cian臋 i znieruchomia艂em.

Nagle za艣wita艂 mi pomys艂. Pope艂ni艂em b艂膮d, nie godz膮c si臋 na przeniesienie do kabiny hibernator贸w. Tam jest co艣, czym powinienem si臋 zaj膮膰. Teraz. Zaraz.

Wodzi艂em spojrzeniem od jednej nieruchomej sylwetki do drugiej. Kt贸re z nich 艣pi naprawd臋? Kt贸ra z tych niemych, czarnych postaci czuwa? Mo偶e zauwa偶y艂a ju偶, 偶e wsta艂em z fotela i skradaj膮c si臋 jak zwierz臋 przyszed艂em tutaj? Mo偶e jestem obserwowany spod p贸艂przymkni臋tych powiek? Sen? Reuss? Musparth? Yba?

Przebieg艂 mnie dreszcz. Zagryz艂em wargi. Wyci膮gn膮艂em przed siebie rami臋 i pomacha艂em sztywno wyprostowan膮 d艂oni膮.

Nikt si臋 nie poruszy艂. Cisza.

Schyli艂em si臋. Do g艂owy nap艂yn臋艂a mi fala rozpalonego o艂owiu. Tak nie dam rady.

Przykucn膮艂em a nast臋pnie usiad艂em na pianowej pod艂odze. Manewruj膮c palcami jednej r臋ki zrzuci艂em mi臋kkie, treningowe pantofle. Wyprostowa艂em si臋. Poczu艂em md艂o艣ci. W skroniach mi za艂omota艂o, jakby jakie艣 wielkie ptaszysko wali艂o o nie skrzyd艂ami.

Cisza.

Jeden krok. Drugi. Musz臋 na艂o偶y膰 drogi, 偶eby przej艣膰 mo偶liwie najdalej od foteli. Id臋. W dalszym ci膮gu trwaj膮 w bezruchu. Oddychaj膮 r贸wno, spokojnie, jakby spali naprawd臋. Mo偶e i 艣pi膮. Ostatecznie, kto艣 czuwa. Guskin.

Pomy艣la艂em, 偶e Gus mo偶e by膰 tutaj, za 艣ciana. Albo w pomieszczeniu hibernator贸w. Powiedzieli mi specjalnie, 偶e jest poza statkiem, aby u艣pi膰 moj膮 czujno艣膰. Aby przekona膰 si臋 co zrobi臋.

Ja m贸wi艂em o zaufaniu do samego siebie. Ja! To znaczy, kto?

Id臋. Drzwi do korytarza s膮 coraz bli偶ej. M贸g艂bym ju偶 dotkn膮膰 ich powierzchni. S膮 otwarte. Zapraszaj膮. W por贸wnaniu z p贸艂mrokiem, panuj膮cym w kabinie, korytarz jest pogr膮偶ony w najg艂臋bszej ciemno艣ci. Ale nie musz臋 widzie膰, 偶eby doj艣膰 tam, gdzie chce. Na ka偶dym z naszych statk贸w trafi艂bym wsz臋dzie z zawi膮zanymi oczami. Po tylu latach.

Te drzwi s膮 zamkni臋te. Ostro偶nie. Zamek jest zwyczajny, magnetyczny. Trzeba dotkn膮膰 listwy. I przytrzyma膰 drug膮 r臋k膮. Otwieraj膮 si臋 szybko. Mo偶na to us艂ysze膰.

Teraz trzeba je zamkn膮膰. Do ostatniego momentu przytrzymuj臋 palcami listw臋, 偶eby nie stukn臋艂y. Cisza. Jestem w komorze hibernator贸w. Robi臋 na o艣lep kilka krok贸w i dostrzegam przed sob膮 fotel. Moje ruchy staj膮 si臋 p艂ynne. Nak艂adam opask臋. Sprawdzam kable, przesuwaj膮c je w zaci艣ni臋tej d艂oni. Nie siadam. Z fotela nie m贸g艂bym uruchomi膰 aparatury. Teraz projektor. Stoi, jak go zostawi艂em, po ostatnim 鈥渟eansie". Nikt go nie rusza艂. Bo i po co?

Ju偶. Jedno, kr贸tkie uderzenie w klawisz. Poczu艂em je pod czaszk膮, ale nie zwr贸ci艂em na to uwagi.

Nie ma ju偶 kabiny. Ani ciemno艣ci. Jest dzie艅. 艢wieci s艂o艅ce. Korytem rzeki sun膮 lekko sp艂aszczone kule. Jedna z nich przybli偶a si臋, ro艣nie...

Nie. Nie czuj臋 nic.

Stoj臋 i patrz臋. Wtedy, pod bia艂膮 piramid膮, przywita艂y nas takie same kule.

Przywita艂y, w艂a艣nie. Sygnalizowa艂y.

Do pewnego momentu. Kiedy si臋 przekonali, 偶e maj膮 do czynienia z lud藕mi.

A teraz ich glob p艂onie. Jeszcze p艂onie, pomimo 偶e jego powierzchnia dawno ju偶 straci艂a cechy biosfery. Obszaru, na kt贸rym mo偶e rozwija膰 si臋 偶ycie.. Jakiekolwiek 偶ycie.

Poczu艂em przyp艂yw z艂o艣ci. Oprzytomnia艂em.

Z艂oszcz臋 si臋...

Nonsens. Ta z艂o艣膰 艣wiadczy najlepiej, 偶e niepotrzebnie tutaj przychodzi艂em. Kule nie budz膮 we mnie 偶膮dzy mordu. Raczej 偶al. Je偶eli co艣 mnie irytuje, to ludzie. Ci, kt贸rzy z nimi walczyli. Przez kt贸rych nas. potraktowano jak agresor贸w.

Posta艂em jeszcze chwil臋 i wy艂膮czy艂em aparatur臋. Zapali艂em 艣wiat艂o. Nie musia艂em si臋 ju偶 maskowa膰.

A wi臋c to zosta艂o mi oszcz臋dzone. Nie otrzyma艂em dodatkowego prezentu od kopii, kt贸rej zabra艂em m贸zg. Dosta艂em tylko substancj臋. Surowiec. Bez obcej zawarto艣ci. Z pomoc膮 stymulatora wype艂ni艂em t臋 substancj臋 w艂asn膮 tre艣ci膮. Ludzk膮. Osobist膮.

Zaraz. A je艣li to dlatego, 偶e sam przedtem przygotowa艂em programy? 呕e sam zainscenizowa艂em przedstawienie z diagnostyk膮, kalkulatorem i holowizyjnym filmem, przywiezionym z Trzeciej? 呕e wiedzia艂em wszystko, zanim podda艂em si臋 eksperymentowi?

Ta my艣l spad艂a na mnie jak bry艂a lodu.

W korytarzu zabrzmia艂y czyje艣 kroki. Zbli偶a艂y si臋. Ucich艂y. Dobrze pami臋ta艂em. Drzwi nie otwieraj膮 si臋 bezszelestnie.

- Zobaczy艂em 艣wiat艂o... - zacz膮艂 Guskin i urwa艂.

Odwr贸ci艂em si臋 do niego.

- Co tutaj robisz? - spyta艂 zmienionym g艂osem.

Wzruszy艂em ramionami.

- Ogl膮dam filmy. Nie wolno?

Milcza艂 d艂ugo. Jego wzrok zatrzyma艂 si臋 na moim czole, z kt贸rego nie zd膮偶y艂em zdj膮膰 opaski, prze艣lizn膮艂 si臋 ni偶ej, na z艂膮cza kabli i przeka藕niki, pow臋drowa艂 w stron臋 kalkulatora...

- Gil... - g艂os uwi膮z艂 mu w krtani.

- Bez czu艂o艣ci - powiedzia艂em ponuro. - Robi mi si臋 od tego niedobrze.

Nie s艂ucha艂. Podszed艂 szybko i zrobi艂 ruch, jakby chcia艂 mnie obj膮膰. Zatrzyma艂 si臋. Ramiona mu opad艂y.

- Gil, cz艂owieku... - wykrztusi艂.

To by艂o wi臋cej, ni偶 mog艂em znie艣膰. Gwa艂townym ruchem zdar艂em opask臋 i wyszarpn膮艂em przewody. Odsun膮艂em go i ruszy艂em w stron臋 wyj艣cia.

- Poczekaj - us艂ysza艂em jego szept. Stan膮艂em, nie odwracaj膮c si臋.

- Co艣 jeszcze? - rzuci艂em.

Odwr贸ci艂 si臋. Jego g艂os zabrzmia艂 o ton wy偶ej.

- Dwa s艂owa. Nie powiem nikomu, 偶e ci臋 tu zasta艂em. I co tu robi艂e艣. Czy ci na tym zale偶y, czy nie - doda艂 szybko.

Skin膮艂em g艂ow膮.

- Co艣 jeszcze? - spyta艂em 艂agodniejszym tonem.

- Tak. Dlaczego nam nie wierzysz? Zreszt膮, pal sze艣膰 innych. Zapami臋taj co powiem. Jestem pilotem. Na twoim miejscu 偶膮da艂bym od ciebie szczero艣ci. Ja jestem szczery.

- Tak - powiedzia艂em. - Wierz臋 ci. Ale ty te偶 nic nie wiesz. Nic - powt贸rzy艂em do siebie, ju偶 w korytarzu.


6

Wyr贸wna艂em stery. Raz w miesi膮cu czuj臋 si臋 jeszcze pilotem. Nie zostawiam tego automatom.

Czwarta ros艂a pode mn膮, podobna do p艂askiego talerza z podwini臋tymi brzegami. Zabarwi艂a si臋, zar贸偶owia艂a. Jej obrze偶e rozbieg艂o si臋 i otoczy艂o mnie horyzontem.

Po艂o偶y艂em rakietk臋. Ostro, szybciej ni偶 trzeba.

Chwila odpr臋偶enia.

To ju偶 nie by艂 glob, cia艂o niebieskie, do kt贸rego d膮偶y艂em przez pr贸偶ni臋 precyzyjnie wyliczon膮 trajektori膮. Znajdowa艂em, si臋 nad l膮dem. Jeszcze minuta i wejd臋 w orbit臋, na kt贸rej r贸wnie偶 nie zabawi臋 d艂u偶ej ni偶 kwadrans.

Teraz.

Narastaj膮ce miauczenie spr臋偶arek klimatyzator贸w. Pole si艂owe przenika moje cia艂o, obejmuje pancerzem ka偶d膮 kom贸rk臋, ka偶dy atom. Jeszcze sto lat temu 偶aden pilot nie prze偶y艂by d艂u偶ej ni偶 trzydzie艣ci sekund w warunkach takiego przeci膮偶enia.

W ekranie mign臋艂o pasmo g贸rskich szczyt贸w, po czym rozla艂o si臋 zielone morze lasu. Hamownice. Dzi贸b stateczku staje w ogniu. Seria manewr贸w.

Ju偶 schodz臋. Nie mog臋 oderwa膰 wzroku od czujnik贸w aby spojrze膰 w d贸艂 ale wiem, 偶e 偶adna poprawka nie jest potrzebna. Trafi臋 w ten sam punkt, co zawsze. Nikt nie b臋dzie m贸g艂 pozna膰, czy kr膮g wypalonej trawy pochodzi sprzed miesi膮ca, dw贸ch, czy sprzed kilkunastu sekund.

Zwiadowcze rakiety nie potrzebuj膮 kratownic. Siadaj膮 na specjalnie przystosowanej obudowie dyszy. Trzeba dobrze patrze膰, gdzie si臋 l膮duje. Ka偶de obsuni臋cie si臋 gruntu, wgniecenie, mo偶e kosztowa膰 kilka dni pracy. Zanim dziewi臋ciotonowe cygaro ponownie stanie w pionie.

Ale ja znam tutejsze pod艂o偶e. Wiem, 偶e jest pewne. Co nie znaczy, 偶e swojskie. Nie gro偶膮 mi 偶adne niespodzianki. Co nie znaczy, 偶ebym si臋 tu czu艂 jak u siebie.

Dwa razy tylko, odk膮d tu jestem, trafi艂em na chmury. Dwa na jedena艣cie.

Dzi艣 te偶 niebo jest czyste. Uczciwe, b艂臋kitne niebo, bez 艣ladu odwr贸conych do g贸ry nogami miast. Stoj膮c w otwartym w艂azie Idiomu widzia艂o si臋 z tego miejsca siniej膮ce na widnokr臋gu g贸ry. Statek by艂 przesz艂o i r偶y razy wy偶szy od mojej 艂贸deczki. Teraz mam przed sob膮 tylko niesko艅czony dywan zwichrowanej zieleni lasu. Ale nie przylecia艂em tu dla widok贸w.

Ju偶 nie jestem pilotem. Skacz膮c po kamieniach przechodz臋 rzek臋 i wst臋puj臋 na niskie zbocze. Metr przede mn膮 wznosz膮 si臋 obwa艂owania farmy, przechodz膮ce w ostr膮 palisad臋. Nieruchome talerze anten patrz膮 w przeciwn膮 stron臋. Jakby i one przygotowa艂y si臋 na moje przyj臋cie.

Farma opustosza艂a. Tak jest zawsze. Ilekro膰 przylatuj臋, maj膮 pe艂ne r臋ce roboty poza zabudowaniami. W porz膮dku. Tak powinno by膰. Odpowiada mi to z pewno艣ci膮 nie mniej ni偶 im. I nie obchodzi mnie, kogo dzi艣 zostawili na dy偶urze. 呕eby pe艂ni艂 鈥渉onory domu".

Skr臋ci艂em za r贸g i ujrza艂em go. Wyszed艂 kilka krok贸w przed bram臋 i czeka艂 na mnie.

- Dzie艅 dobry, Gil! - powiedzia艂. - Jestem sam. Keszta...

- Widz臋 - przerwa艂em. Min膮艂em go i wszed艂em za ogrodzenie.

Oboj臋tne, kto. Powiedzmy, prawie oboj臋tne. Nie w tym jednym jedynym wypadku. Piotra Mogue.

To nie on - pomy艣la艂em. To jego kopia.

W tym w艂a艣nie rzecz. Z dw贸ch kopii pozosta艂a jedna. Ocala艂 jeszcze m贸zg. Ocala艂 - nie jest najszcz臋艣liwszym okre艣leniem. Ale mniejsza o s艂owa.

Nie rozgl膮daj膮c si臋 podszed艂em do sto艂u, przysun膮艂em sobie twardy, drewniany fotel i usiad艂em. Zaj膮艂 miejsce po przeciwnej stronie. Wygl膮da艂 jakby mia艂 zamiar otworzy膰 teczk臋 i niezw艂ocznie przyst膮pi膰 do 鈥渟prawy".

- Mia艂e艣 dobry lot? - spyta艂. Skin膮艂em g艂ow膮.

- Wracasz dzisiaj? Jak zawsze?

- Tak.

Siedzia艂 pod s艂o艅ce. Moja twarz pozostawa艂a w cieniu. Nie by艂em jej do艣膰 pewny, aby nie zauwa偶y膰 tej sytuacji.

- Otworzyli艣my nowy szyb aprowizacyjny - przyst膮pi艂 do sprawozdania. - Nysa znalaz艂a naft臋. Zawiera domieszki, kt贸re skomplikuj膮 troch臋 proces syntezy. Na razie rozbudowali艣my destylatorni臋. Niezale偶nie od tego - ci膮gn膮艂 - Musparth i Reuss wybrali si臋 nad morze. Przeprowadz膮 badania. Gdyby uda艂o si臋 opanowa膰 produkcj臋 koncentrat贸w z chlorelli, naft臋 zachowaliby艣my wy艂膮cznie jako paliwo. No a poza tym - u艣miechn膮艂 si臋 - mamy wiosn臋. Tu mo偶na sobie pozwoli膰 na tradycyjne siewy...

S艂ucha艂em spokojnie. Tylko to usprawiedliwia moj膮 obecno艣膰 na satelicie tego globu, kt贸ry mo偶e sobie pozwoli膰 na pory roku. Potrzebowa艂em tego usprawiedliwienia bardziej ni偶 oni. Kopie. Gdyby o tym wiedzieli...

Przyjrza艂em mu si臋 uwa偶niej. Jego o艣wietlona s艂o艅cem twarz wygl膮da艂a m艂odo. Bardziej m艂odo, ni偶 kiedykolwiek. Tylko wok贸艂 powiek pojawia艂y si臋 zmarszczki, kiedy mru偶y艂 oczy.

Gdyby wiedzieli... Nieraz przychodzi艂o mi na my艣l, 偶e on jeden wie. Ten, kt贸ry spogl膮da teraz na mnie spod zmru偶onych powiek. I u艣miecha si臋, m贸wi膮c o wiosennych siewach. 呕e z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮 przyj膮艂 gr臋, jak膮 mu narzuci艂em. Poniewa偶 wie, 偶e gram sam ze sob膮.

Cz艂owiek, kt贸ry jemu da艂 m贸zg i cia艂o, zgin膮艂. Kopia tego samego cz艂owieka musia艂a zgin膮膰, aby da膰 m贸zg mnie. Nie mog艂em i nie chcia艂em my艣le膰, z kt贸rym Piotrem rozmawia艂em wtedy, na pok艂adzie Idiomu, przed przyst膮pieniem do pami臋tnego 鈥渟prawdzianu". Tym, kt贸rego rok temu pochowano niedaleko st膮d, w miejscu, o kt贸rym nikt nigdy nie zaj膮kn膮艂 si臋 przy mnie, czy z tym, kt贸ry siedzi teraz tutaj z twarz膮 tak jasn膮, jakby my艣la艂 o Ziemi i bia艂ymi od s艂o艅ca w艂osami.

Nie mog艂em i nie chcia艂em. Ale czy nie my艣la艂em?

Przecie偶 on wiedzia艂. Je偶eli to by艂 on, musia艂 pami臋ta膰 ka偶de s艂owo. I co艣 wi臋cej ni偶 s艂owa. 呕e przez kilka godzin by艂 kim艣, z kim mog艂em rozmawia膰. Tak jak ja rozumia艂em, co to jest rozmowa.

Ogarn臋艂o mnie zniecierpliwienie. Czy za ka偶dym razem mam prze偶ywa膰 to samo?

Musia艂em zrobi膰 jaki艣 gest, bo nagle zamilk艂. Chwil臋 trwa艂a cisza. Unios艂em g艂ow臋 i spojrza艂em na niego pytaj膮cym wzrokiem.

- To wszystko - powiedzia艂. - Chcemy spi臋trzy膰 rzek臋 i znale藕li艣my odpowiednie miejsce p贸艂tora kilometra st膮d. Zrobimy tam ma艂膮 si艂owni臋 i zalew. My艣l臋, 偶e to drugie oka偶e si臋 bardziej atrakcyjne - dorzuci艂 z u艣miechem. - Mieli艣my zamiar rozpocz膮膰 wiercenia w tym miesi膮cu, ale jako艣 nie dosz艂o do tego. Mamy czas...

Mieli go ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰.

Milcza艂em. Patrzy艂em mu prosto w oczy. I nie czu艂em nic. U艣wiadomi艂em to sobie dopiero w tym momencie. 呕e siedzimy za tym jasnym, drewnianym sto艂em, on i ja, i po prostu robimy swoje.

Wyprostowa艂em si臋 odruchowo. Je艣li ju偶 pomy艣la艂em, 偶e nic nie czuj臋, znaczy, 偶e za chwil臋 to przyjdzie. Przygotowa艂em si臋. Ale nie spu艣ci艂em wzroku.

Gdybym by艂 rze藕biarzem, m贸g艂bym teraz zamkn膮膰 oczy i wyku膰 jego twarz. Nie teraz. Tak偶e kilkaset tysi臋cy kilometr贸w st膮d, w mroku ksi臋偶ycowej bazy. Ka偶dego dnia i ka偶dej nocy.

Ale nadal nie czuj臋 nic. Nie ma we mnie 艣ladu zwyk艂ej wrogo艣ci, odrazy, niech臋ci nawet. Czy to znaczy, 偶e wypali艂em si臋 wreszcie i b臋d臋 mia艂 teraz spok贸j? Wczoraj w bazie, kiedy sko艅czy艂em pisa膰, my艣la艂em o samotno艣ci.

Dlaczego przysz艂o mi to na my艣l? W艂a艣nie teraz? Opar艂em si臋 wygodniej. Po艂o偶y艂em 艂okcie na por臋czach i wyprostowa艂em nogi. Poczu艂em smak powietrza. By艂o 艣wie偶e, przesi膮kni臋te zapachem drewna w pierwszym dniu po okresie niepogody.

Przymkn膮艂em oczy. Nie po to, by rze藕bi膰 w wyobra藕ni twarz Piotra. Aby nie przeszkadza艂a. Potrzebowa艂em spokoju. Nawet 艣wiat艂o s艂oneczne, rysuj膮ce ostro kontury sprz臋t贸w, ogrodzenia i nieruchomych drzew, utrudnia艂o mi uchwycenie istotnego sensu czego艣, co powsta艂o w mojej 艣wiadomo艣ci. Co przebi艂o si臋, po miesi膮cach, czy mo偶e latach wyczekiwania.

Trafi艂em na 偶ywy glob. Mniejsza o drog臋. Na 偶yw膮 ziemie. Nawet w tej chwili tutaj, w obr臋bie jedynego zabudowanego skrawka jej powierzchni, czuj臋 pod stopami k臋py trawy.

Nasi przodkowie, wznosz膮c oczy ku gwiazdom, u艣miechali si臋 do wizji takich w艂a艣nie planet. Zielonych, z wodami i wiatrem, s艂o艅cem i deszczem, zaludnionych przez rasy, kt贸re w swej m膮dro艣ci pokierowa艂y w艂asn膮 ewolucj膮 nie gubi膮c po drodze 艂agodno艣ci i ciszy. Bo nie umiano sobie wyobrazi膰 glob贸w poros艂ych zieleni膮, otoczonych atmosfer膮 z du偶膮 zawarto艣ci膮 tlenu, gdzie poch贸d form 偶ywych nie doprowadzi艂 do wykszta艂cenia istot technologicznych. Jeszcze nasi przodkowie z bij膮cymi sercami buszowali w jaskiniach i rozpadlinach Marsa, wbrew logice i faktom tropi膮c 艣lady jego mieszka艅c贸w.

A prawda wygl膮da tak, 偶e ras臋, kt贸ra w swoim rozwoju przekroczy艂a pr贸g dziel膮cy ewolucj臋 zdeterminowan膮 od kierowanej, spotka膰 mo偶na raz na dziewi臋膰set zbadanych uk艂ad贸w s艂onecznych. Przy czym kontakt naszych pilot贸w z przedstawicielami tych ras jest we wszystkich niemal wypadkach r贸wnie owocny, jak rozmowy Don Kichota z wiatrakami.

O t臋 wiedz臋 Gus, Sennison, my wszyscy jeste艣my ubo偶si od naszych protoplast贸w. Co艣 jednak otrzymali艣my w zamian.

Epoka eksploracji przynios艂a ludziom globy takie, jak ten w艂a艣nie, kt贸rych biosfera post膮pi艂a ku chwili, w jakiej powinna, a w ka偶dym razie mog艂a wy艂oni膰 w艂asnego, 艣wiadomego gospodarza i nie zrobi艂a kroku dalej. Kt贸re rozwin臋艂y si臋 jak s艂oneczniki i znieruchomia艂y w rozkwicie, czekaj膮c a偶 natura ze艣le im pszczo艂y. Mog艂y tak czeka膰 tysi膮ce lat. I czeka艂y.

By艂o ich sporo, tych planet sprowadzonych przez ludzko艣膰 do roli wentyli bezpiecze艅stwa, dla roz艂adowania narastaj膮cych w jej 艂onie napi臋膰. Wi臋cej ni偶 obiecywali naj艣mielsi astronomowie pierwszej po艂owy trzeciego tysi膮clecia. Wi臋cej ni偶 Ziemia mog艂a i chcia艂a obj膮膰 zewn臋trzn膮 stref臋 swojego 艣wiata.

Czwarta, z jej bujn膮 i cich膮 biosfer膮, nie by艂a dla mnie niczym nowym. Mo偶e tylko w krajobrazie nieco bardziej ni偶 w innych miejscach przypominaj膮cym nasze azjatyckie rezerwaty. Ale to nieistotne.

Nowe by艂o to, 偶e pomy艣la艂em o niej, jako o planecie 偶ycia. I 偶e naraz sta艂a mi si臋 bliska. Nie przez kontrast z otoczeniem mojej bazy na pierwszym ksi臋偶ycu. Przeciwnie. Po raz pierwszy, siedz膮c za tym sto艂em, naprzeciw Piotra, ujrza艂em ten glob bez zwi膮zku z konkretn膮 sytuacj膮. Jego glob.

Jakby przesta艂o si臋 liczy膰 wszystko, co poprzedzi艂o nasze spotkanie. Jakby wa偶ne by艂y tylko te drzewa, tlen w atmosferze, trawa i poszycie lasu, ze 艣cie偶kami wydeptanymi przez ma艂e zwierz臋ta podobne do je偶y, jakie zaobserwowa艂 kiedy艣 Musparth. 呕ycie. I nag艂a, przejmuj膮ca 艣wiadomo艣膰 wsp贸lnoty, przy kt贸rej r贸偶nice staj膮 si臋 pozorne. Wsp贸lnoty, obejmuj膮cej wszystkie 艣wiaty. Ponad progiem materii o偶ywionej.

Otworzy艂em oczy i utkwi艂em wzrok w jego twarzy. Siedzia艂 bez ruchu, lekko przechylony, z g艂ow膮 podan膮 w moj膮 stron臋. Nie u艣miecha艂 si臋. Wygl膮da艂o, 偶e szuka w moim wzroku czego艣, co pozwoli艂oby mu nabra膰 pewno艣ci. Utwierdzi膰 si臋 w przekonaniu, 偶e przelotne wra偶enie, jakie odni贸s艂, by艂o naprawd臋 przelotne.

Spojrza艂em wy偶ej. Jego szerokie czo艂o znaczy艂y dwie w膮skie fa艂dy. Nad nimi pasek ja艣niejszej sk贸ry i ca艂kiem jasne w艂osy. Lekko wkl臋s艂e skronie i silnie zarysowane oczodo艂y.

Twarz cz艂owieka, kt贸ry nawyk艂 do dzia艂ania. Otwarta. Nakazem bywa dla mnie my艣l, a nie potrzeba chwili. Jej ko艣ci rysuj膮 si臋 twardo, budz膮 zaufanie. 呕ywa twarz.

Tak偶e i teraz, kiedy patrz臋 na Piotra, tylko to si臋 liczy. 呕ycie. Co艣 wi臋cej, ni偶 偶ycie drzew. Ale punkt wyj艣cia pozosta艂 ten sam. I tak samo niewa偶ne staj膮 si臋 r贸偶nice. Nawet te, kt贸re wobec pozornego ich braku tkwi膮 g艂臋biej, ni偶 zwyk艂a si臋ga膰 艣wiadomo艣膰 cz艂owieka. M贸j m贸zg. Jego m贸zg.

Mo偶e st膮d bierze si臋 to wszystko? Moje my艣li biegn膮 torem przeciwnym do wszystkiego, co w 偶yciu robi艂em. Co akceptowa艂em, jako motywy dzia艂ania i do czego dochodzi艂em, kszta艂tuj膮c w艂asn膮 osobowo艣膰. A mo偶e to jest tylko tor r贸wnoleg艂y? Inny?

Jecha艂em tutaj z okre艣lon膮 nadziej膮. Szybkiego powrotu. Naraz ten powr贸t przesta艂 by膰 wa偶ny. W ka偶dym razie jako ratunek przed samym sob膮. Co wi臋cej, niewa偶ne sta艂o si臋 wszystko co kaza艂o mi tak o nim my艣le膰.

Guskin mia艂 racj臋. Ci z oceanu, na Trzeciej, nie musieli wszczepia膰 kopiom ludzi niczego nowego. Wy艂uskali tylko i zaktywizowali co艣, co i tak siedzi w ka偶dym cz艂owieku. W naszej pod艣wiadomo艣ci.

Tylko, 偶e opr贸cz odruchu agresywno艣ci tkwi w nas ca艂e mn贸stwo innych. I zdajemy sobie z nich spraw臋 najcz臋艣ciej, kiedy jest za p贸藕no. Te inne s膮 ciekawsze. A co najwa偶niejsze - silniejsze.

Wsta艂em. Mia艂em teraz jedno pragnienie. Znale藕膰 si臋 jak najpr臋dzej w zaciszu mojej kabiny, na satelicie.

Dokona艂em odkrycia. I nie chc臋 go utraci膰.

- B臋d臋 ju偶 wraca艂 - powiedzia艂em. - Nie potrzebujecie czego艣 z bazy?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Przymkn膮艂 powieki i u艣miechn膮艂 si臋. Znowu musia艂em pomy艣le膰, 偶e wie o wszystkim. Nawet, co teraz czuj臋. Co prze偶y艂em przed chwil膮 tu, przy tym stole.

Szed艂em ju偶 w stron臋 bramy, kiedy zda艂em sobie spraw臋, 偶e o czym艣 zapomnia艂em. Zatrzyma艂em si臋.

- Chce mi si臋 pi膰 - powiedzia艂em. - M贸g艂by艣 mi da膰 wody?

- Oczywi艣cie - rzuci艂 bez zdziwienia. Zawr贸ci艂 i ruszy艂 w kierunku g艂贸wnego budynku. Poszed艂em za nim.

Kiedy znikn膮艂 w sieni, okr膮偶y艂em szybkim krokiem dom i nie przest臋puj膮c progu laboratorium zajrza艂em do wie偶y. Stan膮艂em jak wryty.

Wie偶a uros艂a, prawda. Ale ca艂a jej konstrukcja by艂a tylko niewysokim daszkiem w por贸wnaniu z g艂臋bi膮 szybu, jaki wybito w obr臋bie jej fundament贸w. Wybrali tyle ziemi, 偶e starczy艂oby jej na usypanie kopca. I zrobili to tak, 偶e najczulsze automaty 艂膮czno艣ci nie przekaza艂y mi jednego sygna艂u.

Na pierwszy rzut oka zrozumia艂em dlaczego zachowali tak daleko id膮c膮 dyskrecj臋. Mniej wi臋cej do po艂owy wykopu wznosi艂y si臋 cz臋艣ciowo tylko sklepione 艂uki i 偶ebra rakiety. Statku, kt贸ry po uko艅czeniu budowy, niewiele ust臋powa艂by Idiomowi. Pod wzgl臋dem wielko艣ci. Statku transgalaktycznego.

Przebieg艂 mnie dreszcz. Poczu艂em na szyi zimne stru偶ki. Jakbym nagle ujrza艂 przed sob膮 zjaw臋.

Ten statek m贸g艂 by膰 pi臋膰 razy wi臋kszy. Pos艂uguj膮c si臋 materia艂ami i sprz臋tem, jaki mia艂y do dyspozycji, kopie s膮 w stanie zbudowa膰 korpus najwi臋kszej rakiety, jaka kiedykolwiek przemierza艂a przestrze艅. Mog膮 go opancerzy膰 tak, 偶e 偶adne przyspieszenia w atmosferze nie dadz膮 mu rady. Zbudowa膰 pok艂ady i kabiny, sterowni臋, dysze, wszystko. Nie mog膮 tylko jednego: wystartowa膰. Nawet posiadaj膮c szczeg贸艂owe schematy nap臋du, budow臋 akcelerator贸w musieli roz艂o偶y膰 na pokolenia. Nie dwa i nie trzy nawet. Ale nie mieli tych schemat贸w. Co zreszt膮 m贸wi膰 o akceleratorach. Ka偶dy statek posiada kilkaset niezale偶nych i autonomicznych uk艂ad贸w automatyki. Jeden taki uk艂ad mogli, pracuj膮c dzie艅 i noc, zrobi膰 w ci膮gu trzystu lat. Same obliczenia zaj臋艂yby dziesi臋ciolecia.

Wstrz膮sn臋艂o mn膮 nie to, 偶e pomy艣leli o rakiecie. 呕e rzecz jest tak absurdalnie nierealna. Poczu艂em, 偶e ziemia usuwa mi si臋 spod n贸g, kiedy zrozumia艂em, 偶e oni nie mogli cho膰by przez chwil臋 nie zdawa膰 sobie z tego sprawy. Stanowili zesp贸艂 uczonych. Specjalist贸w bardzo wysokiej klasy. Specjalist贸w ze sta偶em w bazach kosmicznych.

Ale to nie by艂o moje drugie odkrycie tego dnia. Ono tylko uzupe艂nia艂o obraz, jaki utrwali艂 si臋 w mojej 艣wiadomo艣ci.

Zd膮偶y艂em przej艣膰 po艂ow臋 drogi, dziel膮cej wie偶臋 od domu, kiedy ukaza艂 si臋 Mogue, nios膮c naczynie z wod膮. Chwil臋 szuka艂 mnie wzrokiem, wreszcie us艂ysza艂 wida膰 kroki, bo zwr贸ci艂 si臋 w stron臋, z kt贸rej nadchodzi艂em. Przez jego twarz przebieg艂 grymas. Post膮pi艂 p贸艂 kroku i zatrzyma艂 si臋. Sta艂 tak czekaj膮c a偶 podejd臋, po czym bez s艂owa; poda艂 mi kubek.

Pi艂em d艂ugo. Posy艂aj膮c go, aby skorzysta膰 z jego nieobecno艣ci nie s膮dzi艂em, 偶e przyniesie co艣, czego tak bardzo potrzebowa艂em.

Odda艂em mu kubek i nie dzi臋kuj膮c, nie 偶egnaj膮c .si臋, ruszy艂em do bramy. K膮tem oka pochwyci艂em jego gest, jakby mnie chcia艂 zatrzyma膰 albo o co艣 spyta膰. Ale nie odezwa艂 si臋 s艂owem.

Nie chcia艂em tego. Kiedy jednak min膮艂em bram臋, zatrzyma艂em si臋. Spojrza艂em na niego.

Sta艂 w miejscu, w kt贸rym go zostawi艂em i u艣miecha艂 si臋.

Wtedy ja te偶 si臋 u艣miechn膮艂em. Pomimo, 偶e nie chcia艂em si臋 zatrzyma膰.

Wracam do bazy. Musz臋 jak najpr臋dzej sko艅czy膰 t臋 relacj臋, czy opowie艣膰, mniejsza jak to nazwa膰, o przebiegu ekspedycji ratunkowej do uk艂adu Feriego.

My艣la艂em, co b臋d臋 robi艂, kiedy sko艅cz膮 pisa膰.

Wiele przemawia za tym, 偶e niepotrzebnie martwi艂em si臋 na zapas.


- Mo偶emy sobie nawzajem pogratulowa膰, Gil - powiedzia艂 sztucznie o偶ywionym tonem Reuss, sko艅czywszy badanie. To znaczy, przegl膮d ta艣m, jakie wyplu艂a aparatura diagnostyczna.

- Kiedy zdejmiesz mu banda偶? - pospieszy艂 za艂agodzi膰 spraw臋 Guskin.

Reuss zastanowi艂 si臋.

- M贸g艂bym to zrobi膰 zaraz - zawaha艂 si臋 - wola艂bym jednak, 偶eby g艂owa by艂a jaki艣 czas chroniona...

- Powiniene艣 wcze艣niej o tym pomy艣le膰 - burkn膮艂em.

- Ju偶 jest dobry - za艣mia艂 si臋 Sen. Spojrza艂em na niego i przesta艂 si臋 艣mia膰. Wyda艂 kilka urwanych d藕wi臋k贸w, jakby pr贸bowa艂 usun膮膰 z krtani tkwi膮cy tam korek, po czym zaj膮艂 si臋 tablic膮 kalkulatora. Pech chcia艂, 偶e od wczoraj by艂 wy艂膮czony.

Wszed艂 Musparth. Zrzuci艂 przez g艂ow臋 bluz臋 skafandra, po czym starannie przyg艂adzi艂 w艂osy. By艂y siwe. Mia艂y ten odcie艅 polerowanej stali, kt贸ry cechuje g艂owy m臋偶czyzn, prowadz膮cych higieniczny tryb 偶ycia.

- Ciesz臋 si臋, Gil - powiedzia艂 id膮c szybko w stron臋 艂azienki. - Kiedy start?

Nie mog臋 mie膰 pretensji, 偶e im si臋 spieszy. Zatrzyma艂em ich dostatecznie d艂ugo. Tylko kto ich prosi艂?

- Nie m贸wili艣my jeszcze o odlocie - mrukn膮艂 Guskin. Ale Musparth by艂 ju偶 wewn膮trz niszy. Dobieg艂 stamt膮d szum oczyszczaj膮cego gazu.

- Pogadajcie sobie - powiedzia艂em, wstaj膮c mo偶e do czego艣 dojdziecie. Id臋 si臋 przej艣膰. Gdyby艣cie chcieli znowu oczy艣ci膰 kawa艂ek lasu, b臋d臋 na skraju polany.

Odruchowo dotkn膮艂em banda偶a i nie ogl膮daj膮c si臋 na nich wyszed艂em z kabiny. Nikt mnie nie zatrzymywa艂.


Dochodzi艂o po艂udnie. Pracowali rozebrani do pasa, Nysa i Yba w skleconych napr臋dce kostiumach k膮pielowych. Przynajmniej pod tym wzgl臋dem pozosta艂y z krwi i ko艣ci kobietami z Ziemi. Pomimo upa艂u i pracy, jak膮 wykonywa艂y, obie by艂y nienagannie uczesane.

- Gil! - us艂ysza艂em za sob膮.

Odwr贸ci艂em si臋. G艂os dobiega艂 z g贸ry. W otwartym w艂azie sta艂 Gus i kiwa艂 na mnie r臋k膮. Zawr贸ci艂em niech臋tnie i podszed艂em kilka krok贸w bli偶ej spoczywaj膮cej na trawie platformy.

- O co chodzi? - rzuci艂em, zadzieraj膮c g艂ow臋.

- To by艂 wypadek - krzykn膮艂, nie do艣膰 g艂o艣no jednak, 偶eby go mogli us艂ysze膰 ci na farmie. - W y p a d e k - powt贸rzy艂, jakby niepewny czy zrozumia艂em.

Jasne, 偶e wypadek. Co mieli im powiedzie膰? 呕e zabawili si臋 w wied藕m臋 z bajki o Jasiu i Ma艂gosi?

Ciekawe, czy zanim to zrobili, rozmawiali tak偶e z nim samym. Z Piotrem. Tym, kt贸rego ju偶 nie ma. Czy jemu tak偶e wyt艂umaczyli, 偶e to b臋dzie wypadek?

Wola艂bym ulec takiemu wypadkowi, ni偶 by膰 jego sprawc膮. Pomimo, 偶e nie wiem co sam zrobi艂bym na ich miejscu.

Na szcz臋艣cie, jakkolwiek post膮pi艂bym b臋d膮c kim innym, nie zmienia to faktu, 偶e jestem sob膮. I nadal nie wiem, co to oznacza.

Posta艂em chwil臋 w rzece, przygl膮daj膮c si臋 wodzie, op艂ywaj膮cej moje kolana. By艂a ch艂odna ale nie zimna. Pomy艣la艂em o k膮pieli.

Obrazek jak z pionierskiego filmu. Sprzed tysi膮ca lat. Przyczynek do historii osadnictwa, bo ja wiem? W Kanadzie? Nowej Zelandii?

Wyszed艂em na brzeg i nie spiesz膮c si臋 zmierza艂em w stron臋 budowy. By艂a na uko艅czeniu. Obszerny plac zosta艂 zamkni臋ty stromym nasypem, kt贸ry automaty umocni艂y ostro zaciosanymi palikami. W dw贸ch miejscach obwa艂owanie rozszerza艂o si臋, tworz膮c okr膮g艂e platforemki. Zmontowano na nich zestawy radiolatarni i anten dalekiego zasi臋gu, nie tak dalekiego jednak, by mogli nawi膮za膰 艂膮czno艣膰 z uk艂adem s艂onecznym. Oczywi艣cie, je艣li zechc膮, zbuduj膮 silniejsze. Zajmie im to 艂adnych par臋 lat.

Przeszed艂em wzd艂u偶 wschodniej 艣ciany nasypu i znalaz艂em si臋 na wprost bramy. Jej skrzyd艂a zbudowali na wz贸r wr贸t prowadz膮cych do pras艂owia艅skich chram贸w. Nic nie wiem o tych chramach ale przysi膮g艂bym, 偶e tak w艂a艣nie musia艂y wygl膮da膰.

Wchodzi艂o si臋 na obszerny plac, 艣wiec膮cy wydeptanymi w trawie 艂ysinami, zamkni臋ty po obu stronach niskimi, prostok膮tnymi kopcami. W d艂ugich, wpuszczonych g艂臋boko w grunt pomieszczeniach zlokalizowano ca艂膮 energetyk臋 i przetw贸rstwo surowcowe. Nie by艂o tego wiele. Jeden ma艂y stos, uniwersalny, pracuj膮cy na pierwiastkach ziem rzadkich, bateria przemiennikw laserowych, tunele si艂owe do przer贸bki rudy. W por贸wnaniu z wyposa偶eniem najmniejszej bazy, na byle asteroidzie, by艂o to ub贸stwo si臋gaj膮ce prymitywu. Nie, 偶ebym ich 偶a艂owa艂. Pomy艣la艂em o Sennisonie i Reussie, tych z Idiomu. To co zdecydowali si臋 da膰 kopiom 艣wiadczy艂o lepiej o ich w艂asnym zak艂opotaniu, ni偶 wszystkie mo偶liwe s艂owa. Jak na ludzi, kopie dosta艂y setn膮 cz臋艣膰 tego, co powinny. Jak na prekursor贸w nowej rasy kosmicznej, stokrotnie za du偶o.

W g艂臋bi wznosi艂y si臋 艣ciany niskiego, obszernego budynku mieszkalnego. Z czasem zechc膮 go pewno zamieni膰 na mniejsze, co艣 w rodzaju pawilon贸w. Ale to ich sprawa.

Dalej widoczne by艂y tylko baraki laboratorium chemicznego, magazynu, dwa ma艂e budyneczki o nieznanym mi przeznaczeniu i stacja 艂膮czno艣ci.

Wyszed艂em na 艣rodek placu i zatrzyma艂em si臋. Na wprost mnie odwr贸ceni ty艂em Mogue i Musparth zaj臋ci byli 艂膮czeniem jakich艣 kabli. Uzbrojeni w d艂ugie, prze藕roczyste r臋kawice przek艂adali luf臋 czujnika z jednej strony przewodu na drug膮, jakby szukaj膮c przyczyny defektu styk贸w. Musparth odwr贸ci艂 w pewnej chwili g艂ow臋, spostrzeg艂 mnie i co艣 powiedzia艂. Nie dos艂ysza艂em odpowiedzi. Wyda艂o mi si臋 tylko, 偶e Mogue pochyli艂 si臋 odrobin臋 g艂臋biej.

Z g艂贸wnego budynku wysz艂a Nysa. Rozejrza艂a si臋 i zacz臋艂a i艣膰 w stron臋 Yby, kt贸ra robi艂a co艣 na podwy偶szeniu, si臋gaj膮cym po艂owy wysoko艣ci 艣ciany laboratorium. Musia艂a mnie zauwa偶y膰. Ale nie da艂a tego pozna膰 po sobie.

Za to Reuss, ten pierwszy, kt贸rego nazywali艣my 鈥渘aszym", zdecydowanie pokaza艂 mi plecy. Jakby naprawd臋 wierzy艂, 偶e sprawia mi tym przykro艣膰.

Sprawi艂 j膮 jednak. Nie tym, 偶e odwr贸ci艂 si臋 ode mnie. Tym, 偶e go zobaczy艂em. 呕e przez mgnienie musia艂em patrze膰 prosto w jego twarz.

Poczu艂em przyp艂yw fizycznego wstr臋tu. Omal nie zwymiotowa艂em. I znowu uderzy艂a mnie my艣l, 偶e w tym absurdalnym odruchu, mie艣ci si臋 odraza do samego siebie. I znowu musia艂em sobie powiedzie膰, 偶e to nie ma znaczenia.

Szed艂em w stron臋 bramy sztywno wyprostowany.

Wiedzia艂em ju偶 nie tylko, 偶e zostan臋 tutaj. Tak偶e, 偶e nie zostan臋 z nimi. Nie w tej kotlinie, przedzielonej rzek膮 i do po艂owy poros艂ej kuleczkowatym lasem. Nie na tej p贸艂kuli. Nie na tym globie.

Niech sobie startuj膮, kiedy tylko zechc膮. Im wcze艣niej, tym lepiej. Przynajmniej dla nich. Przedtem jednak zbuduj膮 mi uczciw膮 baz臋. Wyposa偶on膮 tak, 偶eby cz艂owiek, prawdziwy cz艂owiek, czu艂 si臋 tam na swoim miejscu.

Przyspieszy艂em. Zrezygnowa艂em ze spaceru po lesie. I nie przygl膮da艂em si臋 ju偶 wodzie w rzece. Poszed艂em prosto do miejsca l膮dowania Idiomu, wszed艂em w cie艅 padaj膮cy od p艂etwiastej obudowy dyszy i stan膮艂em na platformie windy. Sun膮c w g贸r臋 przyjrza艂em si臋 mimochodem kad艂ubowi. Sp臋dzi w stoczni 艂adnych kilka tygodni. Sen i Gus zajm膮 si臋 w tym czasie 偶yciem towarzyskim. Mo偶e wybior膮 si臋 w g贸ry.

Pomy艣la艂em, kto wprowadzi si臋 do mojej kabiny w bazie na Proksimie. Ktokolwiek to b臋dzie, posiedzi kilka dni przy demonta偶u 鈥渄oktora" i pokrewnych mu automat贸w. Chyba, 偶e trafia na takiego samego odludka jak ja. Nie bardzo w to wierz臋.

Pomy艣la艂em, 偶e teraz nie zawraca艂bym sobie g艂owy moimi doktorami. Kto wie, czy sam nie pos艂a艂bym ich na z艂om. Nie, 偶eby sprawi膰 satysfakcj臋 鈥淭echnicznemu". Nie wiem dlaczego. Postarza艂em si臋?

Osadzi艂bym ka偶dego, kto jeszcze kilka dni temu szepn膮艂by z艂e s艂贸wko o mojej 鈥減rywatnej" aparaturze. Kaza艂bym mu pilnowa膰 w艂asnego nosa.

Wi臋c sk膮d teraz...? Piotr?

Poczu艂em szum w skroniach. Znowu ujrza艂em twarz kobiety, o kt贸rej nie potrafi艂bym powiedzie膰 nic, poza tym, 偶e j膮 znam. I to dobrze.

Najpro艣ciej by艂oby sprawdzi膰 te... r贸偶nice, por贸wnuj膮c posiadan膮 wiedz臋. Ale on tak偶e by艂 cybernetykiem. Przeszed艂 te same stopnie specjalizacji, co ja.

Musz臋 wzi膮膰 si臋 w gar艣膰. Wykre艣li艂em z mojego 偶ycia przesz艂o艣膰. Ze wszystkimi jej atrybutami i konkretami, nie wy艂膮czaj膮c ludzkich twarzy.

Piotr, kul膮cy si臋 pod moim wzrokiem i Reuss pokazuj膮cy mi plecy. Ca艂kiem, jakby wiedzieli, co s膮dzi膰 o tym... wypadku.

Nonsens. To przez ten 鈥渟eans", w trakcie kt贸rego, im si臋 nie uda艂o. A je艣li nawet... czy i bez tego mo偶na my艣le膰 o jakimkolwiek wzajemnym stosunku? Poza udawaniem, 偶e samym swoim widokiem nie sprawiamy sobie k艂opotu i przykro艣ci?

Nie pomy艣la艂em o jednym, sun膮膰 wzd艂u偶 pancerza i przygl膮daj膮c si臋 艣ladom, jakie pozostawi艂a na nim pr贸偶nia. O tym, 偶e zobacz臋 go jeszcze jeden jedyny raz w 偶yciu. Kiedy b臋d臋 opuszcza艂 statek, zje偶d偶aj膮c do mojej nowej bazy.

W kabinie panowa艂o milczenie. Nadchodz膮c korytarzem nie s艂ysza艂em ich g艂os贸w. Mimo to wygl膮dali, jakby kto艣 przerwa艂 w po艂owie wyg艂aszane w艂a艣nie zdanie. Jedno ze zda艅, w 偶adnym razie nie przeznaczonych dla moich uszu.

- Naradzili艣cie si臋? - spyta艂em. - I co?

- Czekali艣my na ciebie - powiedzia艂 Sen. Trudno o lepsze k艂amstwo. Lepiej zamaskowane.

Jakby kto艣 wla艂 w piszcza艂ki organ贸w beczk臋 szarego myd艂a.

- Sen mia艂 na my艣li, 偶e postanowili艣my dostosowa膰 si臋 do ciebie. Na Reussa nie mo偶emy liczy膰. M贸wi, 偶e w艂a艣ciwie m贸g艂by艣 ju偶 lecie膰, ale jak ka偶dy w jego sytuacji dodaje, 偶e powiniene艣 mie膰 jeszcze troch臋 spokoju.

W艂a艣nie. Czego mi trzeba, to spokoju.

- Nie lec臋 z wami - powiedzia艂em. - I prosz臋, 偶eby nikt nie t艂umaczy艂, co chcia艂em przez to powiedzie膰.

Znowu nasta艂a cisza. Trwa艂a d艂u偶ej, ni偶 przed chwil膮. Tak d艂ugo, 偶e mog艂a oznacza膰 tylko jedno: m贸wili o tym. Ale nie osi膮gn臋li porozumienia. W ka偶dym razie takiego, 偶eby zadawala艂o wszystkich. 呕eby mogli spojrze膰 mi w oczy.

Zrozumia艂em do艣膰. Pozwol膮 mi zosta膰. Nie u偶yj膮 podst臋pu. Ani si艂y. Dobre i to.

- Nonsens, Gil - Guskin westchn膮艂 i pokr臋ci艂 si臋 niespokojnie w fotelu. - Nie wiesz, co m贸wisz. 呕aden z nas na to nie pozwoli... Pomy艣l, co powiedzieliby艣my w bazie...

Ju偶 si臋 wycofuje. To ostatnie zdanie wyja艣ni艂o mi wiele. Prosz臋 bardzo. To mog臋 jeszcze dla nich zrobi膰. - Tu was boli - mrukn膮艂em. - Dobrze. M贸wmy konkretnie. Powiecie im, 偶e kopie zachowa艂y potencjaln膮 agresywno艣膰. Nikt nie mo偶e przewidzie膰, kiedy i gdzie nale偶y si臋 liczy膰 z jej reaktywizacj膮. Co, mo偶e tak nie jest? - doda艂em zaczepnie. - Powiecie dalej, 偶e zostawiaj膮c ich na tej planecie, musieli艣my wyposa偶y膰 ich w aparatur臋 i technologi臋, kt贸ra jako baza wyj艣ciowa otwiera przed nimi daleko si臋gaj膮ce perspektywy. 呕aden z was nie mo偶e zaprzeczy膰, 偶e to prawda. Powiecie - ci膮gn膮艂em - 偶e w tych okoliczno艣ciach by艂oby szczytem lekkomy艣lno艣ci, pozostawianie ich bez nadzoru. I to nie z odleg艂o艣ci tych kilkudziesi臋ciu parsek贸w. Takiego, 偶eby zapewnia艂 operatywno艣膰 dzia艂ania, je艣li do niego przyjdzie. Inaczej m贸wi膮c, kto艣 musia艂 tu zosta膰. Opowiecie - doda艂em niezmienionym tonem - co si臋 zdarzy艂o. I 偶e ja sam o to prosi艂em. Poniewa偶 jednak kopie maj膮 da膰 pocz膮tek autonomicznej rasie, nadz贸r nie powinien nosi膰 cech sterowania. Interwencj臋 przewidujemy tylko w obliczu czego艣 naprawd臋 powa偶nego. Dlatego nie zosta艂em z nimi, na Czwartej. Zbudowali艣my baz臋 na satelicie, wyposa偶on膮 we wszystko, co...

- Nie! - zawo艂a艂 Guskin. Tym razem zabrzmia艂o to szczerze.

- Nie przerywaj. Pracuj臋 w tej chwili na wasze konto. A wi臋c, zbudowali艣my baz臋 i z niej w艂a艣nie 鈥淐ybernetyczny Gil" przygl膮da si臋 kopiom, gospodaruj膮cym na swojej farmie...

- Gil, prosz臋 ci臋... - zacz膮艂 Gus.

- Znowu? - spyta艂em 艂agodnie. - Raz ju偶 us艂ysza艂e艣 co艣 o czu艂o艣ciach. B膮d藕 wyrozumia艂y. Ostatecznie, jestem rekonwalescentem.

To go ruszy艂o. Wsta艂 i odepchn膮艂 oparcie fotela a偶 zafurgota艂o.

- R贸bcie co chcecie - wyrzuci艂 z siebie. - Ja nie bior臋 w tym udzia艂u.

- Obejdzie si臋 - przysta艂em. - Za艂atwi膮 to za ciebie. Nie rozumiesz, 偶e sprawa jest przes膮dzona? Zreszt膮, wymy艣lcie co艣 innego. Dodajcie kilka przymiotnik贸w. To wasza specjalno艣膰. Na przyk艂ad o pionierskich rozkoszach prowadzenia bada艅 w tym uk艂adzie. Nawiasem m贸wi膮c zostawicie mi tam zestaw automat贸w pomiarowych. Nie b臋d臋 si臋 nudzi艂. Tego mo偶ecie by膰 pewni.

- Jak d艂ugo masz zamiar tam siedzie膰? 鈥 spyta艂 Sen.

- Do艣膰 d艂ugo, 偶eby艣 nie musia艂 troszczy膰 si臋 o bram臋 tryumfaln膮 na m贸j powr贸t. Jeszcze co艣?

Guskin, kt贸ry od kilku minut sta艂 przy iluminatorze, odwr贸cony do nas plecami mrukn膮艂 co艣 niezrozumiale, machn膮艂 r臋k膮 i wyszed艂. Odprowadzi艂em go wzrokiem.

- On ju偶 zrozumia艂 - zwr贸ci艂em si臋 po chwili do pozosta艂ych. - Ciekawe - spojrza艂em na zegar o ile was wyprzedzi. D艂ugo dacie mi jeszcze nad sob膮 pracowa膰?

Sennison wyprostowa艂 si臋. By艂 z艂y.

- Takich jak ty - warkn膮艂 - powinno si臋 trzyma膰 z daleka od normalnych ludzi. Mo偶esz doprowadzi膰 do...

- Brawo! zawo艂a艂em. Jednak dosz艂o to wreszcie do ciebie.

Wzruszy艂 ramionami i zamilk艂.

- Sen chcia艂 powiedzie膰, 偶e tacy jak ty...

- To znaczy kto? - przerwa艂em znowu. - Gil? Czy Mogue?

Teraz on na odmian臋.

- Nie odczujesz mojej nieobecno艣ci, Sen - doda艂em. - Nie jestem z tych, kt贸rzy potrafi膮 w ka偶dej chwili wyt艂umaczy膰 co mianowicie chcia艂e艣 powiedzie膰 naprawd臋. Zw艂aszcza wtedy, kiedy trafiasz w dziesi膮tk臋. Odpowiedzcie wreszcie Musparthowi - zwr贸ci艂em si臋 do milcz膮cego biomatematyka. Kiedy start?

- Ale偶 mnie si臋 nie spieszy... - wyj膮ka艂 szybko Musparth.

- Nie k艂am, Mus - u艣miechn膮艂em si臋. - I pami臋taj, 偶e czeka nas troch臋 pracy na satelicie. Automaty automatami ale samo programowanie bazy zajmie kilka dni. A czas biegnie...

- Lecimy jutro - uci膮艂 Sen.

Tak by艂o dobrze.

Nie zdradzili si臋 jednym gestem, nie m贸wi膮c o s艂owach, 偶e ta decyzja przynios艂a im ulg臋. Mo偶e naprawd臋 woleli nie zostawia膰 kopii samych. W tym co m贸wi艂em by艂o co艣 wi臋cej, ni偶 papka, kt贸r膮 zaklej膮 buzie towarzyszom z Proksimy. Nawet, je艣li to co艣 samo nie przes膮dza艂o o niczym. Co do bada艅, znajdowali艣my si臋 w nietkni臋tej przez ludzi cz臋艣ci galaktyki. Naprawd臋 warto dowiedzie膰 si臋 czego艣 o uk艂adzie, kt贸ry b膮d藕 co b膮d藕 wyda艂 istoty technologiczne. To, 偶e te istoty nie prze偶y艂y pierwszego kontaktu z nasz膮 cywilizacj膮, ogranicza艂o wprawdzie zakres bada艅 do historii, ale i z historii mo偶na si臋 podobno czego艣 nauczy膰. Tak przynajmniej z uporem twierdzi艂 鈥淭echniczny".

W gruncie rzeczy wszystko to plewy. Stwierdzi艂em, 偶e nie nale偶臋 do 偶adnego ze 艣wiat贸w. Podsun膮艂em argumenty, kt贸re mia艂y im pom贸c w przyj臋ciu tego stwierdzenia do wiadomo艣ci. W rzeczywisto艣ci 艣wiadomie, z wyrachowaniem, k艂ad艂em dymn膮 zas艂on臋. Rozumieli to tak samo dobrze jak ja. Ale te argumenty usprawiedliwia艂y ich przed nimi samymi. Czekali na to tylko. Sk膮d mieli wiedzie膰 z kim w艂a艣ciwie maj膮 do czynienia? Pomimo wszystko, co m贸wi艂 Reuss. Lepiej mnie zostawi膰, ni偶 dyskretnie czeka膰, kiedy zaczn臋 warcze膰 na ludzi i rozgl膮da膰 si臋 za tym czarnym l艣ni膮cym przedmiotem, kt贸ry kopie wynosi艂y z oceanu. Pozosta艂o przyzna膰 si臋 do pora偶ki. Albo uzna膰, 偶e zwariowa艂em. A to akurat nie zdarza si臋 pilotom. Nawet tak gadatliwym jak Sennison.

I dlatego nie potrzebowa艂em 偶adnego gestu z ich strony aby wyczu膰, 偶e po s艂owach: 鈥渓ecimy jutro" spad艂 im kamie艅 z serca.

Zreszt膮, wiedzia艂em 偶e tak b臋dzie zanim pad艂y te s艂owa. Gdyby nie to, kto wie, mo偶e siedzia艂bym cicho?

Nie. Wystarczy艂a ta twarz, o kt贸rej nie chcia艂em my艣le膰. Przez kt贸r膮 nie mog艂em wraca膰 pami臋ci膮 do 偶adnego z tysi臋cy klock贸w, z jakich 偶ycie budowa艂o w ci膮gu trzydziestu kilku lat moj膮 osobowo艣膰. Nie m贸wi膮c o innych twarzach.


W艂az transportowy zamkn膮艂 si臋 za ostatnim z automat贸w, kt贸re wznosi艂y farm臋 a nast臋pnie otacza艂y statek ochronnym kordonem. Grodzie paliwowe by艂y pe艂ne. Od strony rzeki ja艣nia艂 艣wie偶o usypany wa艂 kt贸ry mia艂 uchroni膰 brzeg przed spaleniem przy pierwszym uderzeniu dyszy startowych.

Czekali艣my tylko na Guskina. Oczywi艣cie, on by艂 tym, kt贸ry poszed艂 鈥減o偶egna膰" kopie w imieniu ludzi. Nie wszystkich. To znaczy nie w moim. Got贸w si臋 by艂em za艂o偶y膰, 偶e misji poinformowania kopii o pozostaj膮cym w ich s膮siedztwie aniele str贸偶u nie powierz膮 komu innemu. To znaczy, nikt pr贸cz niego jej si臋 nie podejmie.

Min臋艂o dobre p贸艂 godziny, od kiedy znikn膮艂 pod okapem, ochraniaj膮cym wej艣cie do g艂贸wnego budynku. Przez ten czas w kabinie nie pad艂o jedno s艂owo. Przynajmniej tyle.

Wyszed艂 w ko艅cu. Przez chwil臋 wydawa艂o si臋, 偶e jest sam. Ale tamtym si臋 po prostu nie spieszy艂o. Inaczej ni偶 jemu.

Byli w komplecie. Yba, Nysa, Reuss, Musparth i Musparth. Pomy艣la艂em, czy dwaj ostatni dojd膮 kiedy艣 do porozumienia i porobi膮 sobie chocia偶by znaczki na czole, jak 艣redniowieczne Hinduski.

Ostatni szed艂 Mogue. Sam. Ten pozby艂 si臋 k艂opotu. Nie bez mojego udzia艂u.

Nie poszed艂em na gr贸b. Nie pyta艂em, czy wybrali mu las, czy 艂膮k臋. Raczej las. Z otwartego w艂azu Idiomu roztacza艂 si臋 tak rozleg艂y widok na zielon膮 r贸wnin臋, 偶e 艣wie偶y pag贸rek musia艂 k艂u膰 ich w oczy. W lesie co innego. Wystarczy wej艣膰 za drzewo i nic nie wida膰. Tak, o ile ich znam, to jednak by艂 las.

Nie interesowa艂o mnie, czy on wie, gdzie to jest. I czy tam by艂. Przesz艂o mi tylko przez my艣l, 偶e je艣li istnieje jeszcze co艣, co by艂oby mnie w stanie poruszy膰, to jego widok tam, w tym miejscu.

Guskin szed艂 szybko. G艂ow臋 trzyma艂 nisko pochylona, jakby uwa偶a艂, 偶eby nie nadepn膮膰 na 偶mij臋. I nie obejrza艂 si臋 ani razu, do samej bramy.

Nysa i Yba trzyma艂y si臋 z ty艂u w odleg艂o艣ci kilku krok贸w. W pewnym momencie Reuss zr贸wna艂 si臋 z nimi i co艣 powiedzia艂. Wtedy Gus przystan膮艂. Czeka艂. Ale nie odwraca艂 g艂owy.

Reuss zrobi艂 kilka krok贸w i zatrzyma艂 si臋 r贸wnie偶. Patrz膮c ca艂y czas w plecy Guskina da艂 r臋k膮 znak id膮cym za nim. Stan臋li, zbici w ciasn膮 gromadk臋.

Teraz Gus uni贸s艂 g艂ow臋 i spojrza艂 za siebie. Chwil臋 sta艂 bez ruchu, jakby czekaj膮c na s艂owa, kt贸re powinny pa艣膰. Wreszcie zrozumia艂, 偶e Reuss nie ma ju偶 nic do dodania. Wyprostowa艂 si臋 i ponownie odwr贸ci艂 w stron臋 bramy. Roz艂o偶y艂 r臋ce. Pods艂uch by艂 wy艂膮czony ale po ruchu jego warg pozna艂em, 偶e powiedzia艂 鈥渘ie wiem".

Kiedy znalaz艂 si臋 za bram膮 i szed艂 w stron臋 rzeki, jego plecy pochyli艂y si臋 znowu. Nie patrzy艂 dalej, ni偶 metr przed czubkami w艂asnych, ci臋偶kich but贸w. Poszed艂 bez kasku, ale w kompletnym skafandrze pr贸偶niowym.

Us艂yszeli艣my szum windy, potem g艂uchy stuk klapy, kt贸ra zatrzasn臋艂a si臋 za jej prowadnicami i r贸wnocze艣nie zgas艂o, jak zdmuchni臋te, 艣wiate艂ko ostrzegaj膮ce 偶e w艂az jest otwarty. Zciemnia艂a lampka czujnika 艣luzy.

- Do startu - powiedzia艂 Sennison.

Us艂ysza艂em, 偶e Gus usadowi艂 si臋 ju偶 na zwyk艂ym miejscu. Byli艣my gotowi.

- Tlen! - rzuci艂 Sen. Nie wytrzyma艂 i doda艂:

- Czego oni chcieli?

Guskin nie odpowiedzia艂.

- M贸wili co艣 o... Ziemi?

Milczenie.

Czego si臋 spodziewa艂? 呕e za naszym po艣rednictwem przeka偶膮 komu艣 uk艂ony? Nawet gdyby tak by艂o, ja przynajmniej wola艂bym o tym nie wiedzie膰. To znaczy, na jego miejscu.

- Powiedzia艂e艣, kto z nimi zostaje? I po co? - spyta艂em.

- Uhm - mrukn膮艂 Guskin. - Startujmy ju偶 - doda艂.

Sen da艂 sygna艂. G艂uche dudnienie pod pok艂adami przesz艂o w ci膮g艂y grzmot. Jeszcze u艂amek sekundy i w bocznych iluminatorach ujrzeli艣my sun膮ce kotlin膮 strugi p艂on膮cego gazu. Wska藕nik przyspieszenia drga艂, odbijaj膮c od pozycji zerowej. Min臋艂y dwie sekundy zanim ucich艂 i z rosn膮c膮 艂agodnie szybko艣ci膮 zacz膮艂 si臋 pi膮膰 ku szczytowi tarczy.

- Pytali - powiedzia艂 Guskin, kiedy wychodzili艣my z atmosfery - czy za twoim po艣rednictwem tak偶e nie wolno im porozumiewa膰 si臋 z Proksim膮...

Obiecywali sobie po mojej obecno艣ci wi臋cej ni偶 ja sam.

- Co im powiedzia艂e艣? - spyta艂em.

- 呕e na ich miejscu my艣la艂bym o sprawach tego 艣wiata. I nie zaprz膮ta艂bym sobie g艂owy pytaniami, na kt贸re nie ma odpowiedzi.

- I co jeszcze?

- Nic - burkn膮艂.


Osiem razy opasali艣my pierwszy ksi臋偶yc Czwartej, zanim uznali, 偶e teren b臋dzie odpowiedni. Jakby wszystkie miejsca na tym nagim, upstrzonym ostrymi szczytami i martwym od zarania dziej贸w globie, nie by艂y dok艂adnie takie same. W ka偶dym razie tak samo odpowiednie. Je艣li ju偶 upiera膰 si臋 przy tym okre艣leniu.

Wybierali tak troskliwie, jakby szukali placu pod budow臋 ochronki. Potrzebowali tego, musieli si臋 upewni膰, 偶e zrobili dla mnie wszystko co w ludzkiej mocy.

L膮dowali艣my o drugiej po po艂udniu, czasu bazy. Godzin臋 p贸藕niej szczyt 艂agodnego skalnego wybrzuszenia by艂 ju偶 艣ci臋ty. Na powsta艂ej w ten spos贸b platformie automaty rozp臋ta艂y chemiczne piek艂o budowy.

Wzi膮艂em 艂azika i pojecha艂em wytyczy膰 punkty pod przysz艂e stanowiska obserwacyjno-pomiarowe. Nie spieszy艂em si臋. Zabra艂em zapas koncentrat贸w i wody, jaki ca艂ej ekipie starczy艂by na tydzie艅.

Zabawi艂em wszystkiego czterdzie艣ci osiem godzin. Kiedy wr贸ci艂em, podziemna cze艣膰 budowli by艂a gotowa. Szyb o promieniu trzech metr贸w si臋ga艂 w g艂膮b, do najciekawszych z punktu widzenia syntezy pok艂ad贸w geologicznych. Jego 艣ciany zastyg艂y w ci膮gu kilku minut, oblekaj膮c si臋 g艂adk膮 jak szk艂o pow艂ok膮. Grodzie energetyczne, generatory przy艣piesznik贸w i laser贸w by艂y wyposa偶one i zamkni臋te od g贸ry pod艂og膮 kopu艂y mieszkalnej. Ta ostatnia, wstrzeliwana w formy stabilizowane polem si艂owym ros艂a w oczach.

Wybra艂em kilka automat贸w i pieszo ju偶 zacz膮艂em w臋drowa膰 od jednego wybranego miejsca do drugiego, instaluj膮c aparaty rejestruj膮ce, radiolatarnie, sondy, 艂膮czno艣膰 i co tam jeszcze brakowa艂o, do skompletowania sieci informacyjnej z prawdziwego zdarzenia. Zaj臋艂o mi to pe艂ne cztery doby. Po powrocie zasta艂em baz臋 gotow膮.

Wszed艂em do 艣luzy, zrzuci艂em skafander i zatrzasn膮艂em za sob膮 klap臋. Rozejrza艂em si臋.

Tak, to nie by艂o zrobione dla kopii. Kalkulator z kompletem przystawek. Aparatura diagnostyczna i zaplombowana pokrywa stymulatora. Pulpit 艂膮czno艣ci. Rozrz膮d energetyczny. Sterowanie stosu i programowe b臋bny miotaczy. Automatyczna dyspozytornia.

Po艣rodku, odwr贸cony ty艂em do g艂贸wnego ekranu siedzia艂 Guskin. Tkwi艂 w niskim, pianowym fotelu i wygl膮da艂, jakby czeka艂 tak, w niezmienionej pozycji, okr膮g艂y tydzie艅. Wodzi艂 za mn膮 wzrokiem ale nie mrukn膮艂 nawet, kiedy wszed艂em.

Nie patrz膮c w jego stron臋 podszed艂em do pierwszego ekranu i wy艣wietli艂em schemat stacji. Wezwa艂em automatyczne czujniki zainstalowane we wszystkich newralgicznych punktach konstrukcji i samej budowli. Jeden po drugim meldowa艂y w swoim 艣wietlnym j臋zyku, 偶e wszystko jest w porz膮dku. Przyj膮艂em to do wiadomo艣ci, odczeka艂em chwil臋 i wygasi艂em tarcz臋. Wszed艂em w prawa gospodarza.

Min膮艂em pulpit 艂膮czno艣ci, musn膮wszy wzrokiem tor zarezerwowany dla Ziemi, a w艂a艣ciwie dwa tory, bo jeden dla cz臋stotliwo艣ci Proksimy a drugi Centralnej Rozdzielni Informacyjnej na Pacyfiku i zatrzyma艂em si臋 przed g艂贸wnym ekranem. Przyjrza艂em si臋 klawiaturze i rozja艣ni艂em tarcz臋.

Przez chwil臋 miga艂y mi przed oczami barwne linie, jakie艣 nieregularne i cudaczne sinusoidy. W ko艅cu aparatura dostroi艂a si臋 i nagle wyros艂y przede mn膮 zabudowania farmy. Brama ameryka艅skiego fortu z czas贸w wojen india艅skich. Nie wiem dlaczego wtedy, na dole, pomy艣la艂em o jakim艣 chramie. Obszerny dziedziniec poros艂y cz臋艣ciowo traw膮 i zamkni臋ty pod艂u偶nymi nasypami. Ogrodzenie z wie艅cz膮cymi je talerzami i paj膮kami anten. Laboratorium z nisk膮, opas艂膮 wie偶膮. I g艂贸wny budynek, przed kt贸rym widnia艂y sylwetki kubek w kubek podobne do ludzi. Wi臋c to b臋dzie moje zaj臋cie. Ten ekran. Przybli偶y艂em obraz. Ujrza艂em ich twarze. Nysa, 7. reklamowego filmu, zachwalaj膮cego uroki wakacji w kt贸rym艣 z rezerwat贸w. Reuss, ponury, ze 艣ci膮gni臋tymi brwiami. Wygl膮da艂 jak 艣redniowieczny w贸dz, kt贸ry za chwil臋 b臋dzie musia艂 da膰 sygna艂 odwrotu. Tylko 偶e staro偶ytni wodzowie nie paradowali w slipach. A poza tym istnieli naprawd臋.

Mogue. Piotr.

Odruchowo obj膮艂em d艂oni膮 szyj臋. Rozpi膮艂em bluz臋 i pr贸bowa艂em zaczerpn膮膰 powietrza.

Wi臋c takie b臋d膮 moje emocje.

Wygasi艂em ekran i odwr贸ci艂em si臋. Zajrza艂em do 艂azienki i wracaj膮c przystan膮艂em przed pulpitem 艂膮czno艣ci. Tu偶 obok niego widnia艂 stolik z przystawk膮 pi贸ra 艣wietlnego. Na wysoko艣ci g艂owy cz艂owieka prostok膮tny ekran elektroniczny. Czy偶by s膮dzili, 偶e zechc臋 pisa膰 pami臋tniki? Chocia偶, je艣li si臋 zastanowi膰, dlaczego nie mia艂bym spr贸bowa膰 i tego? Wszystko wskazuje, 偶e czasu b臋dzie do艣膰.

- Nie chc臋 ci臋 zatrzymywa膰 - powiedzia艂em, nie odwracaj膮c si臋 - mo偶esz uzna膰, 偶e delegacja po偶egnalna wywi膮za艂a si臋 z zadania. Swoj膮 drog膮 - doda艂em - zdobywasz now膮 specjalizacj臋. Uroczyste po偶egnania. To mo偶e si臋 przyda膰.

Nie odpowiedzia艂. Odszed艂em pod przeciwleg艂膮 艣cian臋, usiad艂em i spojrza艂em mu w oczy. M贸j g艂os brzmia艂 teraz g艂ucho. Wn臋trze by艂o doskonale wyt艂umione.

- Na co jeszcze czekasz? Zapominasz, 偶e to ja jestem tu gospodarzem. I nikogo nie zaprasza艂em.

- Dobrze, dobrze - odezwa艂 si臋 wreszcie. - Gil?

- Co?

- Wr贸cisz?

- Id藕, uzgodnij to z tamtymi - burkn膮艂em. - Podyskutujcie. Co do mnie, powiedzia艂em swoje.

- To nie jest odpowied藕 - mrukn膮艂.

- Jakie pytanie, taka odpowied藕. Co艣 jeszcze?

- Gil, mnie mo偶esz powiedzie膰. Wr贸cisz?

- A daj偶e mi 艣wi臋ty spok贸j - hukn膮艂em. - Co sobie u licha wyobra偶asz9 呕e czekam, a偶 mnie poprosisz?

- Gil...

- Wyno艣 si臋 - sykn膮艂em. - Nie rozumiesz?

Siedzia艂 jeszcze chwil臋 bez ruchu, po czym potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i wsta艂. Odwr贸ci艂em si臋, kiedy zapina艂 skafander. Us艂ysza艂em jego oddalaj膮ce si臋 kroki. Zgrzyt otwieranej klapy 艣luzy. Cisza.

- Pami臋taj jedno - dobieg艂 mnie jego g艂os. - Na pierwszy sygna艂, przylec臋 po ciebie. Wystarczy, 偶e otworzysz tor powiesz dwa s艂owa. Je艣li nie chcesz s艂ucha膰, nie powiem s艂owa wi臋cej. Ale to musisz wiedzie膰. I zapami臋ta膰, 偶e nie co innego us艂ysza艂e艣 na po偶egnanie. Do widzenia.

- Cze艣膰 - mrukn膮艂em.

Stukn臋艂a klapa... Sekunda i dobieg艂 mnie szum powietrza uchodz膮cego z komory 艣luzy.

Poszed艂em do 艂azienki. Odkr臋ci艂em wszystkie dysze gazu oczyszczaj膮cego, 偶eby nie s艂ysze膰 silnik贸w Idiomu. A zw艂aszcza, gdyby przysz艂o im na my艣l co艣 jeszcze do mnie m贸wi膰.

Po pi臋ciu minutach mog艂em ju偶 wyj艣膰. Zatrzyma艂em si臋 w rogu niszy i raz jeszcze zlustrowa艂em kabin臋. M贸j wzrok zatrzyma艂 si臋 na przystawce pi贸ra 艣wietlnego.


Dziewi臋膰 kr贸tkich, st艂umionych d藕wi臋k贸w. Dziewi膮ta.

Cofn膮艂em zapis i spojrza艂em na ostatnie zdania.

Tak, to wszystko. Moja opowie艣膰 o losach wyprawy ratunkowej w rejon Gwiazdy Feriego, dobieg艂a wreszcie ko艅ca.

Chwil臋 wpatrywa艂em si臋 w ekran, jakby czekaj膮c na co艣, co powinno nast膮pi膰, po czym wzruszy艂em ramionami i wy艂膮czy艂em aparatur臋. Nie spodziewa艂em si臋 niczego po tej chwili. Poza konieczno艣ci膮 rozejrzenia si臋, co dalej.

Od wczoraj wiem, 偶e obejdzie si臋 bez rozgl膮dania. Ma艂o tego. Od wczoraj musia艂em si臋 spieszy膰. W ka偶dym razie mog艂em. Mia艂em do czego.

Tak czy inaczej dobrze, 偶e mam to za sob膮. Zwariowa膰 mo偶na nie tylko od czytania starych historyjek, jak Don Kichot. Od pisania r贸wnie偶.

Podnios艂em si臋 i poszed艂em popatrze膰 na farm臋. By艂 p贸藕ny wiecz贸r. Budynki i kopie rzuca艂y groteskowo wyd艂u偶one cienie. Wie偶a laboratorium wygl膮da艂a jak wykuta z czarnego bazaltu. Wiedzia艂em a偶 nadto dobrze, 偶e jej skalne 艣ciany, to poz贸r. Parawan, kt贸ry w ka偶dej chwili mo偶na przenie艣膰 do innego k膮ta. Przez ca艂y czas, kiedy siedzia艂em za pulpitem pi贸ra 艣wietlnego, nie przestawa艂em o tym my艣le膰. To znaczy od wczoraj.

Wiedzia艂em, co zrobi臋. Polec臋 tam. Pojutrze a mo偶e nawet jutro. Nie zd膮偶膮 wyj艣膰 鈥渄o pracy". Zastan臋 ich tam, w podziemiach. Odejd臋, poczekam a偶 porozmawiaj膮 i wr贸c臋 znowu. Wys艂ucham, co b臋d膮 mie膰 do powiedzenia.

D艂u偶sz膮 chwil臋 wpatrywa艂em si臋 w ekran. Yba, nisko pochylona nad sto艂em, robi co艣 z czyj膮艣 bluz膮 czy koszul膮. W 偶adnym razie nie mog艂a to by膰 damska koszula. Nie wiem czemu zdawa艂o mi si臋, 偶e pierwsza b臋dzie Nysa. Ale sk膮d mog臋 wiedzie膰, czy tak nie by艂o. My艣leli艣my o tym. Gdyby mia艂o by膰 inaczej, nie powsta艂aby 偶adna kolonia na Czwartej. Czy gdziekolwiek indziej.

W przysz艂o艣ci nie powinni mie膰 k艂opot贸w. Reuss jest biochemikiem. Umie wi臋cej ni偶 zwykli lekarze. Potrafi nawet przeszczepia膰 m贸zgi. Mogue ma takie same kwalifikacje jako cybernetyk, jak na przyklap ja. A ostatecznie czym偶e jest wychowanie, jak nie sterowaniem? Szkolnym przyk艂adem sterowania?

Reuss potrafi przeszczepi膰 m贸zg... Pomy艣la艂em to i zaraz poszed艂em dalej w moim rozumowaniu. Jakbym stwierdzi艂, 偶e robi si臋 ciemno. Albo co艣 w tym rodzaju.

Oto, jak jest z nasz膮 pami臋ci膮. Min膮艂 zaledwie dzie艅, a ja zapomnia艂em ju偶, jak to by艂o, kiedy musia艂em dobrze trzyma膰 cugle, 偶eby opanowa膰 md艂o艣ci. Nie tylko patrz膮c na nich ale wspominaj膮c Piotra czy Reussa. Uczucie d艂awi膮cego krta艅 wstr臋tu, wrogo艣ci, sta艂o si臋 naraz r贸wnie odleg艂e, jak zapami臋tane z dzieci艅stwa postanowienie otrucia babki, kiedy nie pozwoli艂a mi wyj艣膰 z domu.

Zapami臋tane z dzieci艅stwa? Czy to nie za wiele?

Wzruszy艂em ramionami.

Piotr wstaje. Daleko odsuwa krzes艂o, prostuje si臋 i m贸wi co艣 do Muspartha. Drugi Musparth ukazuje si臋 pod okapem budynku i zaraz znowu niknie w cieniu. Yba podnosi g艂ow臋 i u艣miecha si臋 do Piotra. Ten kiwa g艂ow膮 i odchodzi. Mo偶e prosi艂a, 偶eby przyni贸s艂 jej now膮 szpulk臋 nici?

Tak. Polec臋 tam. Potem dopiero zawiadomi臋 Proksim臋. Musz臋 wiedzie膰, o co chodzi. Mo偶e to tylko zabawa? Modelarstwo?

Nonsens. Nie wolno mi chowa膰 g艂owy w piasek. Mimo to nie otworz臋 tego toru, o kt贸rym wspomnia艂 Gus na odchodnym. Jeszcze nie. Pojutrze. Jutro. Kiedy wr贸c臋 stamt膮d.

U艣miechn膮艂em si臋 i zgasi艂em ekran. Zastanawiaj膮ce, 偶e nie musz臋 si臋 ju偶 ba膰 w艂asnego u艣miechu.

W艂asnego? To znaczy czyjego?

Ile razy powtarza艂em tu, w tej kabinie, podobne pytania? Ile razy wbija艂em sobie potem do g艂owy, 偶e s膮 bezprzedmiotowe? Wobec konkretnej sytuacji, w jakiej si臋 znalaz艂em?

Co w艂a艣ciwie spowodowa艂o t臋 zmian臋? U艣miech Piotra? M贸j w艂asny? Czy to, co zobaczy艂em w tej wie偶y?

A je艣li po prostu min膮艂 czas, jaki by艂 potrzebny abym odzyska艂 艣wiadomo艣膰 granic, do jakich cz艂owiek mo偶e posun膮膰 si臋 bezkarnie, dzia艂aj膮c na przek贸r w艂asnej osobowo艣ci?

Nie warto tego dochodzi膰.

Przynajmniej w tej chwili.

P贸jd臋 odwiedzi膰 posterunki. Sprawdz臋 zapisy, wymieni臋 b臋bny z ta艣mami. Wr贸c臋, zjem co艣 i p贸jd臋 spa膰. Dzi艣 po raz pierwszy zasn臋 przed drug膮. I to nie dlatego, 偶e sko艅czy艂em opowie艣膰, przeznaczon膮 dla... mniejsza z tym. Nie. Po raz pierwszy jestem ca艂kiem zwyczajnie 艣pi膮cy.

Rzuci艂em okiem w stron臋 pulpitu 艂膮czno艣ci. Zielone oczko, sygnalizuj膮ce obecno艣膰 depeszy z Ziemi, mruga艂o nieprzerwanie. Nie szkodzi. Dzisiaj nie chce mi si臋 ju偶 po ni膮 si臋ga膰.

A mo偶e czuj臋, 偶e nie jestem gotowy do udzielenia odpowiedzi?


7

Tym razem szed艂em na wprost. Prowadzi艂em sam. Wy艂膮czy艂em nawet foni臋 w kalkulatorze. Zostawi艂em tylko siatk臋 wsp贸艂rz臋dnych na ekranie. Jakby nie by艂o, tym korytarzem schodzi艂em po raz pierwszy.

Nad rzek膮 poszed艂em 艣wiec膮 w g贸r臋 i nie w艂膮czaj膮c hamownic sterowa艂em dyszami g艂贸wnego ci膮gu. Utrzyma艂em stateczek w pionie. Posz艂o jak po ma艣le. Siad艂em metr, mo偶e p贸艂tora, od 艣rodka ko艂a, wypalonego w czasie ostatniego startu.

Oczywi艣cie, musieli mnie z艂apa膰 na radar. Od kilkunastu minut byli uprzedzeni. Do艣膰, 偶eby si臋 schowa膰. Zaaran偶owa膰 鈥渮wyk艂y dzie艅 pracy". Za ma艂o, aby usun膮膰 艣lady dzisiejszej krz膮taniny w 鈥渓aboratorium".

I dlatego by艂em pewny, 偶e zastan臋 ich wszystkich. Zreszt膮, po raz pierwszy zdarzy艂o si臋, 偶e przylatuj臋 nie zapowiedziany, niezgodnie z miesi臋cznym rozk艂adem jazdy i do tego dwa dni po zwyk艂ej wizycie. Taka nag艂a 鈥渋nspekcja" nie wr贸偶y艂a niczego dobrego. Trudno, 偶eby my艣leli inaczej.

Myli艂em si臋. Na spotkanie wyszed艂 mi sam Mogue. Nie do bramy. Sta艂 po艣rodku dziedzi艅ca, mru偶膮c oczy, bo s艂o艅ce 艣wieci艂o mu prosto w twarz. Czeka艂.

Zbli偶a艂em si臋 do niego powoli, spogl膮daj膮c w prawo i lewo, jak cz艂owiek, kt贸ry z daleka ju偶 chce aby wiedziano, 偶e przybywa, nie maj膮c nic do powiedzenia. W ka偶dym razie nic przyjemnego. Kiedy dzieli艂o nas nie wi臋cej ni偶 pi臋膰 krok贸w, stan膮艂em.

- Dzie艅 dobry, Piotrze - powiedzia艂em.

Pierwszy raz nazwa艂em go po imieniu. Przyj膮艂 to drgnienia.

- Znowu zostawili ci臋 samego? - spyta艂em. - Dok膮d dzisiaj poszli? Nad morze? Czy dalej pracuj膮 w polu?

Nie odpowiedzia艂. Na moment przymkn膮艂 powieki, po czym wyprostowa艂 si臋 i spojrza艂 mi prosto w oczy.

- Przy takiej pogodzie trudno usiedzie膰 w domu - ci膮gn膮艂em. - Ale to u was normalne. No wi臋c?

Przez jego lewy policzek przebieg艂 kurcz. Twarz mu spochmurnia艂a.

- Przecie偶 wiesz - powiedzia艂.

Nie by艂o w tym nic z przyznania si臋. Zmieszania. Nie mia艂 sobie nic do wyrzucenia. By艂 po prostu z艂y, 偶e tak stawiam spraw臋.

- Domy艣li艂e艣 si臋, 偶e tam by艂em? - spyta艂em. - Ju偶 wtedy?

- Czy to ma jakie艣 znaczenie?

- Dla mnie tak - powiedzia艂em.

- Nie - odpar艂. - Ale c贸偶 innego mog艂em pomy艣le膰, kiedy ci臋 dzisiaj zobaczy艂em. Mniejsza z tym - doda艂, odwracaj膮c si臋 na pi臋cie. - Prosz臋. Oni s膮 tam.

Nie ogl膮daj膮c si臋 ruszy艂 w stron臋 laboratorium.

Chcia艂em mu powiedzie膰, 偶eby poczeka艂. Zatrzyma膰 go. Ale sta艂em dalej, bez s艂owa, patrz膮c jak odchodzi. Przygl膮da艂em si臋 jego plecom, sztywno wyprostowanym, jakby sprawia艂y mu troch臋 k艂opotu.

By艂 ju偶 blisko g艂贸wnego budynku, kiedy zorientowa艂 si臋, 偶e nie s艂yszy moich krok贸w. Stan膮艂 i obejrza艂 si臋. Ramiona mu opad艂y.

Rozejrza艂em si臋. Poza nami nie by艂o 偶ywej duszy. Obszerny, zalany s艂o艅cem plac, otoczony ogrodzeniem. Za nim 艣ciana lasu. Od strony rzeki schodz膮cy nisko i ci膮gn膮cy si臋 w niesko艅czono艣膰 b艂臋kit.

Min臋艂y dobre dwie minuty, zanim si臋 poruszy艂em. Zrobi艂em to jakby z 偶alem. Atmosfera, jak膮 oddycha艂em w bazie by艂a skomponowana wed艂ug wszelkich prawide艂 sztuki. Ale to co innego. Tak jak ekrany nie zast膮pi膮 przestrzeni, a najlepsze chemiczne o艣wietlenie s艂o艅ca.

Inaczej ni偶 z lud藕mi. Tych z powodzeniem mo偶na wymieni膰 na automaty. Wiedzia艂em co艣 o tym.

Tylko nie by艂em ju偶 tego pewny.

Ani razu nie spojrza艂em w stron臋 Piotra. Szed艂em prosto ku sto艂owi, podobnemu bardziej do wielkiej, wysokiej 艂awy. Wzrok trzyma艂em utkwiony w jednym ze stoj膮cych w s艂o艅cu foteli. Przez moment jakby nie by艂o mi臋dzy nami 偶adnej platformy zainteresowania. Dopiero kiedy rozsiad艂em si臋 wygodnie, wyci膮gaj膮c nogi na ca艂膮 ich d艂ugo艣膰, skin膮艂 g艂ow膮. Ruch by艂 nieznaczny, niemal niedostrzegalny, ale zrozumia艂em, 偶e oznacza gotowo艣膰 do zawarcia porozumienia. Nic ponadto. Nie uwa偶am, 偶eby to by艂o ma艂o.

Podszed艂 w ko艅cu i zatrzyma艂 si臋 na wprost mnie, po przeciwnej stronie sto艂u. Wskaza艂em krzes艂o. Przygl膮da艂 mu si臋 chwil臋, jakby chcia艂 zyska膰 na czasie, po czym usiad艂.

- Mog臋 o co艣 spyta膰? - zagadn膮艂em.

Spojrza艂 na mnie i zmarszczy艂 brwi. Poruszy艂 g艂ow膮. Nie by艂 przyzwyczajony do takich wst臋p贸w. Ja tak偶e.

- Dlaczego to w艂a艣nie ty do mnie wyszed艂e艣?

Odczeka艂 chwil臋. Mia艂 nadziej臋, 偶e powiem co艣 wi臋cej. Ale mnie si臋 nie spieszy艂o. Nie dzisiaj.

- To tak偶e ma dla ciebie znaczenie? - spyta艂 bez u艣miechu.

- Tak偶e to czy tak偶e dla ciebie? - podchwyci艂em.

- Jak chcesz - b膮kn膮艂. - Rozmawia艂em z tob膮 przedwczoraj. My艣leli艣my, 偶e zosta艂o co艣 do powiedzenia i dlatego tu jeste艣...

- A nie zosta艂o?

Drgn膮艂, jakby go nagle co艣 zabola艂o. Wyprostowa艂 plecy i po艂o偶y艂 d艂onie na stole.

- S艂uchaj, Gil - powiedzia艂 spokojnie - nie obchodzi mnie co o nas my艣lisz. 呕e nie jeste艣my lud藕mi i tak dalej. Kimkolwiek bym jednak nie by艂, nie lubi臋 zabawy w ciuciubabk臋. Zawsze by艂em za powa偶ny na swoje lata... - doda艂, 艣ci膮gaj膮c wargi. Jakby pomy艣la艂, 偶e si臋 u艣miecha.

M贸j styl, daj臋 s艂owo. Nie uwa偶a艂em go za najgorszy. Sk艂ania艂em si臋 ku teorii, 偶e pomaga ludziom znosi膰 to, co mam im do powiedzenia. Co gorsze, mia艂 racj臋.

- Mo偶e nie zacz膮艂em najszcz臋艣liwiej - przyzna艂em. - Ale sam widzisz, 偶e wyst臋puj臋 w nowej dla siebie roli. Nawiasem m贸wi膮c, nie tylko tutaj.

- Tak? - rzuci艂. - Powiedz mi jedno: dasz zna膰 Ziemi?

Nie pozwoli艂em mu czeka膰. Skin膮艂em g艂ow膮. Chwil臋 wpatrywa艂 mi si臋 badawczo w oczy, wreszcie, jakby teraz dopiero uwierzy艂, 偶e m贸wi臋 serio, wzruszy艂 ramionami i spu艣ci艂 g艂ow臋.

- O czym w takim razie chcesz m贸wi膰? - mrukn膮艂.

- O tym. Ale nie o Ziemi.

- Bo ona nie powinna nas obchodzi膰? Spowa偶nia艂em. Ciuciubabk臋 mieli艣my za sob膮.

- W艂a艣nie - powiedzia艂em. - Co nie znaczy, 偶e ma was obchodzi膰 mniej ni偶 mnie. Przynajmniej - doda艂em po chwili zastanowienia - w tym przypadku.

Pomy艣la艂em, m贸wi膮c to, 偶e chodzi o prost膮 uczciwo艣膰. Nie wiem, sk膮d mi si臋 to wzi臋艂o.

- Naprawd臋 tak my艣lisz? - spyta艂. W jego g艂osie pochwyci艂em now膮 nut臋. Jakby odkry艂 we mnie co艣, co go zaskoczy艂o. Ale nie 偶ebym si臋 musia艂 tego wstydzi膰.

- Uwa偶asz, 偶e kt贸remu艣 z nas dw贸ch mo偶e si臋 op艂aca膰 m贸wienie czego艣, czego nie my艣li? - odpowiedzia艂em pytaniem.

Teraz u艣miechn膮艂 si臋.

- Nie - pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Co to, to nie.

Poprawi艂 si臋 w fotelu. Jego oczy sta艂y si臋 odrobin臋 mniej czujne.

- Potrzebuj臋 kogo艣 w bazie, na satelicie. Polecisz ze mn膮? - spyta艂em niespodziewanie dla samego siebie.

Chwil臋 patrzy艂 na mnie, jakby chcia艂 spyta膰 czy nie oszala艂em, po czym twarz zacz臋艂a mu cierpn膮膰. Jego broda wysun臋艂a si臋 odrobin臋 do przodu. Zacisn膮艂 wargi.

- Ja? - sykn膮艂.

Skin膮艂em g艂ow膮.

- Ma艂o ci... jednego?

Teraz ja omal nie sykn膮艂em. I dalej nie czu艂em nic. Nie m贸g艂 mnie usposobi膰 wrogo. Ani urazi膰.

- Nie chcesz? - spyta艂em jakby nigdy nic.

- Nie.

To 鈥渘ie" zabrzmia艂o jak zatrza艣ni臋cie klapy. Przytakn膮艂em ruchem g艂owy, na znak, 偶e zrozumia艂em.

- Nie odlecisz st膮d, prawda? - powiedzia艂em. - Nigdy i nigdzie.

- Po co to m贸wisz?

- Nie domy艣lasz si臋? - zrobi艂em zdziwion膮 min臋. - 呕aden z was nie opu艣ci tego globu. A wi臋c?

Odetchn膮艂 g艂臋boko. Jaki艣 czas milcza艂, po czym westchn膮艂 znowu. Najwyra藕niej odpr臋偶y艂 si臋. Jakby zrzuci艂 mocno wypchany plecak.

- O to chodzi... - mrukn膮艂.

- Spodziewa艂e艣 si臋 czego艣 innego?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Usilnie wpatrywa艂 si臋 w kraw臋d藕 sto艂u, jakby odkry艂 tam w艂a艣nie prehistoryczne inskrypcje. Wreszcie wyprostowa艂 si臋, opar艂 wygodnie, za艂o偶y艂 r臋ce na piersi i spojrza艂 mi w oczy.

- Mo偶e chcia艂by艣 tam p贸j艣膰? - rzuci艂.

- P贸藕niej - powiedzia艂em. - Wierz臋, 偶e znalaz艂by艣 przyjemniejsze zaj臋cie. Ale rozumiesz chyba, dlaczego musz臋 wiedzie膰.

D艂u偶sz膮 chwil臋 trwa艂o milczenie. S艂o艅ce przypieka艂o mocno. W powietrzu by艂o tak cicho, jak nigdzie na Ziemi. W tym momencie u艣wiadomi艂em sobie, czego tu brak. Owad贸w. Bzykni臋cie komara przy uchu, przelot jednej muchy m贸g艂 sprawi膰, 偶e rozklei艂bym si臋 na dobre.

Nie spuszcza艂em wzroku z jego twarzy. Znowu pochyli艂 g艂ow臋. Trudno powiedzie膰, 偶eby im nie s艂u偶y艂o to, co robi膮. Ten na przyk艂ad, kiedy tak siedzi, niemal nagi, ze splecionymi na piersi r臋kami, wygl膮da jak pos膮g 鈥渟i艂y odpoczywaj膮cej".

Wzruszy艂 ramionami. Nie zmieniaj膮c pozycji odezwa艂 si臋 p贸艂g艂osem:

- Trudno o tym m贸wi膰. W艂a艣nie z tob膮...

Dozna艂em ol艣nienia. Sami o tym nie rozmawiali. Kto艣 kiedy艣 b膮kn膮艂, 偶e z materia艂贸w jakie pozostawiono im do dyspozycji, przy odpowiednim zaprogramowaniu produkcji w艂asnej, mo偶na by nawet zbudowa膰 statek. Przemilczeli to wtedy. Co nie znaczy, 偶e przestali my艣le膰. Puszczona w ruch wyobra藕nia pracowa艂a. Wreszcie kto艣 wspomnia艂, 偶e gdyby zrobi膰 wykop wewn膮trz wie偶y laboratorium, powsta艂by tam idealny szyb monta偶owy. Tak si臋 zacz臋艂o.

Spojrza艂 na mnie. Jego twarz pociemnia艂a. Min臋艂o troch臋 czasu zanim odgad艂em, 偶e to rumieniec.

- I tak nie zrozumiesz - powiedzia艂 szybko. No wi臋c... chodzi o szans臋. Nie dla nas - zastrzeg艂 si臋 od razu. - I nawet nie dla... nast臋pnego pokolenia. Ale kiedy艣... - zaj膮kn膮艂 si臋.

- Szans臋? - powt贸rzy艂em cicho.

- Uwa偶asz, 偶e wolno nam nie da膰 tej szansy tym, kt贸rzy przyjd膮 po nas? To znaczy wszystkim, dla kt贸rych to b臋dzie Ziemia? Z jej histori膮, kultur膮 i... aspiracjami? Dla ciebie to brzmi naiwnie, ale...

- Nie - przerwa艂em. - M贸w dalej.

- W czym najdobitniej przejawi艂a si臋 dynamika naszej rasy? W pokonaniu przestrzeni. Otwarciu drogi do gwiazd. I tym, 偶e nauczyli艣my si臋 chodzi膰 po tej drodze.

Powiedzia艂 鈥渕y". 鈥淣asza rasa". Nie wiem czemu, ale sprawi艂o mi to przyjemno艣膰.

- Chcemy zostawi膰 im wskaz贸wk臋. Powiedzmy, model. Kiedy艣 zbuduj膮 prawdziwe statki. Mo偶e w ten spos贸b przyjdzie im 艂atwiej? Mo偶e oszcz臋dzimy im kilku kartek naszej historii? Z tych, kt贸rych nie czyta si臋 dzieciom?

Nie spuszcza艂em z niego wzroku.

- Nie - powiedzia艂em. - Wiesz o tym r贸wnie dobrze jak ja. Musz膮 przej艣膰 swoje. A poza tym... nie przysz艂o wam na my艣l, 偶e 艣rednie pokolenia, kiedy was nikt ju偶 nie b臋dzie pami臋ta艂, wyt艂umacz膮 to sobie na miar臋 w艂asnych poj臋膰? 呕e zamiast podstaw astronautyki, stworzycie po prostu... mit?

- No to co? - spyta艂. - Ma艂o my mieli艣my mit贸w? O pozaziemskim pochodzeniu cz艂owieka? O istotach, przybywaj膮cych z nieba, na ognistych chmurach? O najrozmaitszych bogach, kr膮偶膮cych pomi臋dzy 艣miertelnikami? To akurat nie bardzo ludziom zaszkodzi艂o. Kto wie, mo偶e gdyby nie te mity, dzi艣 dopiero przygotowywaliby艣my pierwszego cz艂owieka do lotu na Ksi臋偶yc?

Zamilk艂. Odetchn膮艂 g艂臋boko i zwil偶y艂 wargi j臋zykiem. Mia艂 racj臋. O takich sprawach nie powinno si臋 m贸wi膰. Brzmi膮 艣miesznie i g艂upio. Ale nie s膮dzi艂 chyba, 偶e ja te偶 oka偶臋 si臋 艣mieszny i g艂upi, s艂uchaj膮c co ma mi do powiedzenia a my艣l膮c swoje.

- Jest co艣 jeszcze... - podsun膮艂em p贸艂g艂osem.

Jego oczy b艂ysn臋艂y. Pos艂a艂 mi kr贸tkie spojrzenie i zwiesi艂 g艂ow臋. Min臋艂a mo偶e minuta, zanim ponownie dobieg艂 mnie jego przyciszony g艂os:

- O tym tak偶e chcesz m贸wi膰? - spyta艂.

Tak. Chcia艂em o tym m贸wi膰. Nic nie interesowa艂o mnie teraz bardziej. Ale nie mog艂em. W ka偶dym razie nie powinienem. Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮.

R贸偶nie mo偶na to nazwa膰. Nie o s艂owa chodzi. T臋sknota. Nostalgia. Dzieci buduj膮 z krzese艂 poci膮gi, kt贸rymi jada w 艣wiat. Doro艣li maj膮 mapy Ziemi i uk艂adu, ulubione piosenki, kt贸re wyciskaj膮 im 艂zy z oczu, seanse holowizyjne, stare listy. A doro艣li poza Ziemi膮? Poza uk艂adem s艂onecznym? Tacy, kt贸rzy nigdy do niego nie wr贸c膮?

Brakowa艂o im bod藕ca, sygna艂u wywo艂awczego dla w艂asnej wyobra藕ni. Chcieli mie膰 rakiet臋, patrze膰 na jej pancerz, na dzi贸b przystosowany do prucia rozrza偶onej atmosfery, dotyka膰 go, wchodzi膰 do kabin. Po to, by z jej pomoc膮 przenie艣膰 si臋 na Ziemi臋. Nie mia艂o najmniejszego znaczenia, 偶e dysze tego statku pozostan膮 nieme i zimne. Oni naprawd臋 b臋d膮 nim lata膰 na Ziemi臋.

A my bali艣my si臋, 偶e....

Mniejsza z tym. Co艣 musz臋 powiedzie膰. Ale nic nie przychodzi mi na my艣l. Czuj臋 pustk臋 w sobie, my艣li straci艂y nagle oparcie. Ogarnia mnie wra偶enie, 偶e wszystko jest nierzeczywiste, co tutaj robi臋, co m贸wi臋, a przede wszystkim, co poprzedzi艂o sytuacj臋, w jakiej si臋 znalaz艂em.

Powiedzieli sobie, 偶e nie wolno im nie da膰 szansy nast臋pnym pokoleniom. 呕e nie mog膮 machn膮膰 r臋k膮 na ich histori臋. Je艣li to nawet prawda, je艣li ta teoria ma si臋 kiedy艣 sprawdzi膰, w gruncie rzeczy chodzi艂o o co innego.

O tym chcia艂em teraz m贸wi膰. O tym i tylko o tym. Co mnie obchodz膮 teorie. Przysz艂e pokolenia kopii i ich aspiracje. Wszystkie przekazy, mity i w og贸le ca艂a ta heca. Co mnie w gruncie rzeczy obchodzi ich t臋sknota? Poza tym, co wzbudzi艂a we mnie samym. Tylko to ma teraz znaczenie. I je艣li dla mnie istnieje jakakolwiek szansa, pom贸c mo偶e mi tylko on. Oni.

Czy spodziewa艂em si臋, 偶e kiedy艣 przyjdzie i do tego? Czy nie czeka艂em na to, spogl膮daj膮c w ekrany, rozci膮gni臋te wzd艂u偶 p贸艂kolistych 艣cian bazy na martwym satelicie?

Jakkolwiek by艂o, musz臋 milcze膰.

Wsta艂em, przeci膮gn膮艂em si臋 i ruchem g艂owy wskaza艂em wie偶臋 laboratorium.

- Chcia艂em tam zajrze膰... teraz - b膮kn膮艂em od niechcenia.

Podni贸s艂 si臋, mrukn膮艂 co艣 niezrozumiale i ruszy艂 przodem.

Wszyscy, ilu ich by艂o, pracowali na dnie wykopu. Nikt nie przerwa艂 wykonywanej akurat czynno艣ci, kiedy wszed艂em na rusztowanie i przyjrza艂em si臋 pancerzowi. Mogue do艂膮czy艂 do mnie po dobrej chwili i jakby niech臋tnie. Jego r贸wnie偶 鈥渘ie zauwa偶yli".

Obejrza艂em wszystko dok艂adnie. Przerzuci艂em szkice i zapozna艂em si臋 z technologi膮. Pochwali艂em metod臋 monta偶u i szczeg贸艂owo om贸wi艂em wyposa偶enie kabin.

Nie inaczej zachowa艂by si臋 inspektor, przyby艂y z bazy do satelitarnej stoczni. Wzi膮艂em pod uwag臋, 偶e 偶aden z nich nie by艂 pilotem.

Odpowiada艂 ch臋tnie. W pewnej chwili zapali艂 si臋 i zacz膮艂 m贸wi膰 o w艂a艣ciwo艣ciach trakcyjnych wykroju dyszy. Wskazywa艂 na prostot臋 manewrowania. Musia艂 pochwyci膰 moje spojrzenie, bo nagle zamilk艂. Chwil臋 sta艂, jakby mia艂 zamiar paln膮膰 si臋 pi臋艣ci膮 w czo艂o, po czym poruszy艂 lekko g艂ow膮 i u艣miechn膮艂 si臋. Ale nie by艂 to weso艂y u艣miech.

Poby艂em tam jeszcze kilkana艣cie minut, w czasie kt贸rych 偶aden z pracuj膮cych na dole nie obdarzy艂 mnie nawet przelotnym spojrzeniem i skierowa艂em si臋 do wyj艣cia. W pierwszej chwili przesta艂em widzie膰. Kiedy wzrok oswoi艂 si臋 z bia艂ym blaskiem Feriego, poszed艂em prosto przed siebie. Min膮艂em magazyn, g艂贸wny budynek, st贸艂, jakby przygotowany na powr贸t 偶niwiarzy i zbli偶y艂em si臋 do bramy. Wtedy dopiero stan膮艂em i poczeka艂em a偶 si臋 zbli偶y.

- Wracam ju偶 - powiedzia艂em.

Przytakn膮艂 ruchem g艂owy.

- To dobrze - rzek艂 oboj臋tnym tonem. - Opowiedz im dok艂adnie, co tu widzia艂e艣. Kiedy ju偶 wr贸cisz...

Zamar艂em. W tym co m贸wi艂em, w wyrazie mojej twarzy nie mog艂o by膰 nic, co da艂oby mu prawo do takiej interpretacji. A mo偶e?...

- Wracam do siebie - rzek艂em z naciskiem. - Pojutrze b臋d臋 tu z powrotem. Przywioz臋 kilka automat贸w.

Trwa艂o chwil臋, zanim zapyta艂:

- Po co?

- Przydadz膮 si臋 - rzuci艂em.

- Chcesz nam pom贸c?

W jego g艂osie nie zabrzmia艂a jedna nutka, kt贸rej d藕wi臋k m贸g艂 mi sprawi膰 satysfakcj臋. 呕adnego niedowierzania, zdziwienia, w膮tpliwo艣ci.

- Powiedzmy - burkn膮艂em.

Co mia艂em powiedzie膰? 呕e potrzebuj臋 tego bardziej ni偶 oni?

D艂ugo milcza艂, przygl膮daj膮c mi si臋 zza zmru偶onych powiek.

- Ale偶 z ciebie typek - mrukn膮艂 wreszcie bez u艣miechu. - 呕a艂uj臋, 偶e nie pozna艂em ci臋 wcze艣niej. To znaczy...

- Owszem - przerwa艂em. - Przysz艂o mi to na my艣l ju偶 dawniej.

Odwr贸ci艂em si臋 i wyszed艂em za bram臋. Nie odprowadzi艂 mnie. Nie wiem, czy sta艂 tam jeszcze, patrz膮c jak przechodz臋 rzek臋 i zbli偶am si臋 do rakietki, czy od razu wr贸ci艂 do swoich. Startuj膮c, nie widzia艂em pod sob膮 nic pr贸cz p艂on膮cego gazu. Kiedy ekrany przetar艂y si臋 na tyle, 偶e mog艂em zobaczy膰 ca艂y obszar farmy, na dziedzi艅cu nie by艂o 偶ywego ducha.


Zamkn膮艂em za sob膮 klap臋 艣luzy i nie zdejmuj膮c skafandra podszed艂em do pulpitu 艂膮czno艣ci. Odczeka艂em a偶 kalkulator poda wizj臋 na ekran i wy艣wietli艂em depesz臋 z Ziemi.

Potwierdzam odbi贸r wynik贸w bada艅. Interesuj膮ce. Prosimy o rozszerzenie zakresu wed艂ug uznania i pomiary kontrolne. Guskin pyta, czy nie masz dla niego wiadomo艣ci. Szary". U艣miechn膮艂em si臋 do tego podpisu. Szary. 鈥淭echniczny" jak m贸wili艣my w bazie.

Wyobrazi艂em sobie ile godzin przesiedzia艂 z Guskinem i Sennisonem, ale zw艂aszcza z Gusem, wa艂kuj膮c 鈥渟praw臋 Gilly'ego". 鈥淐ybernetycznego Gila". Musieli mie膰 z nim troch臋 k艂opotu. Jakbym go s艂ysza艂: 鈥渕oim zdaniem, Reuss, takie rzeczy za艂atwia si臋 inaczej. S膮 sprawy, kt贸re cz艂owiek musi rozgry藕膰 sam w sobie. Trzeba mu na to zostawi膰 czas..."

Ciekawe swoj膮 drog膮, czy gdyby wtedy, po przebudzeniu, zostawili mi troch臋 tego czasu...

Za to potem mia艂em go pod dostatkiem. Co wi臋cej, tak jak teraz to czu艂em, nie zmarnowa艂em jednej minuty.

Wy艂膮czy艂em aparatur臋 i skierowa艂em si臋 na powr贸t ku 艣luzie. Wk艂adaj膮c kask wezwa艂em automaty. Czeka艂y ju偶, kiedy wyszed艂em. Sze艣膰 czarnych, pokracznych bry艂, w po艂owie niskiego stoku roz艣wietlonego nikn膮cym blaskiem obcego s艂o艅ca.

W艂a艣nie obcego. Niech nikt nie m贸wi, 偶e jest inaczej. Chocia偶by o偶ywia艂o planety tysi膮ckrotnie pi臋kniejsze ni偶 Czwarta. I z bardziej obiecuj膮c膮 przysz艂o艣ci膮. Je艣li to naturalnie mo偶liwe.

Czwarta sta艂a ju偶 nad horyzontem. Wielka, jasna misa, wi臋ksza i ja艣niejsza ni偶 Ziemia ogl膮dana z Ksi臋偶yca. Jak kula p艂ynnego z艂ota, rzucona niedbale na 艣cian臋 zbudowan膮 z czarnego magnesu. Ale z艂ota zmieszanego z r贸偶em. A nawet z bladym, rozwodnionym b艂臋kitem. Pozosta艂o im jeszcze kilka godzin do wieczora. Ten b艂臋kit wygl膮da tak, jakby na tle globu zaznacza艂o si臋 jego niebo.

Automaty sun臋艂y za mn膮 g臋siego, dostosowuj膮c tempo do mojego kroku. T臋 sam膮 sz贸stk臋 wezm臋 z sob膮 pojutrze lec膮c ku tej ja艣niej膮cej na wprost mojej twarzy tarczy. Nie trzeba im nic wi臋cej ni偶 kilka uniwersalnych aparat贸w, nieco tylko pojemniejszych ni偶 te, kt贸re pozostawi艂 tam Idiom.

Nie wiedz膮c kiedy doszed艂em do pierwszego posterunku, zdj膮艂em pokryw臋 i zmieni艂em ta艣m臋. Nast臋pnie usiad艂em, opieraj膮c butl臋 tlenow膮 wraz ze stela偶em o pancerz automatu, wezwanego specjalnie w tym celu i zaj膮艂em si臋 programem. B臋d臋 musia艂 przestroi膰 wszystkie aparaty pomiarowe, jeden po drugim. Nie wr贸c臋 przed 艣witem. Pewnie prze艣pi臋 ca艂y dzie艅. I noc. A potem wezm臋 rakietk臋, automaty, spakuj臋 ca艂y majdan i tyle mnie tu b臋d膮 widzieli. Posiedz臋 z nimi. Ostatecznie - pomy艣la艂em - nie mog臋 ich zostawi膰 razem z automatami bez dozoru. Ale to nie by艂o powa偶ne. I nawet nie pr贸bowa艂em sobie wmawia膰, 偶e jest inaczej.

Zmieni艂em zakres rejestracji. To mog臋 jeszcze zrobi膰. Je艣li ju偶 zadali sobie trud, 偶eby przejrze膰 poprzednie meldunki. Zredukowa艂em tempo przesuwu ta艣my do minimum, instaluj膮c dodatkowe b臋bny. Tak, 偶eby starczy艂o na miesi膮c. Bo dawno ju偶 postanowi艂em odwr贸ci膰 ustalony przez siebie harmonogram. To tutaj b臋d臋 si臋 odt膮d zjawia艂 raz w miesi膮cu, 偶eby wykona膰 co do mnie nale偶y. Reszt臋 czasu sp臋dz臋 z nimi. Mo偶e wybior臋 si臋 nad ocean?

Zostawi臋 im pe艂ny zapis mojej historii. Opowie艣ci o losach wyprawy do uk艂adu Feriego, gdzie zagin臋艂a ziemska rakieta. Niech to ukryj膮, na przyk艂ad, w 艂adowni budowanego obecnie 鈥渟tatku". Je艣li rzeczywi艣cie chc膮 z niej zrobi膰 co艣 w rodzaju pomnika ludzkiej my艣li, zapalnika, kt贸ry ma wzbudzi膰 przysz艂e pokolenia. A przynajmniej wyja艣ni膰 im to i owo.

Min膮 wieki, dziesi膮tki, a nawet setki wiek贸w, zanim do tego dojdzie. Najbli偶sze generacje zatrac膮 艣wiadomo艣膰 swojego pochodzenia. Nie b臋d膮 mie膰 czasu na rozwa偶ania historiozoficzne. Ich 偶ycie b臋dzie wype艂nione prac膮 nad przeobra偶aniem globu. Dostosowaniem go do potrzeb istot rozumnych. A tak偶e przystosowaniem w艂asnej rasy do galaktycznej specyfiki uk艂adu, do samej planety z jej bogat膮 ale obc膮 ludzkim organizmom biosfer膮.

Nagle ol艣ni艂a mnie pewna my艣l. Wiem co zrobi臋. Zaproponuj臋 im, 偶eby taki sam statek zbudowali tutaj, w mojej bazie. Na pozbawionym atmosfery satelicie przetrwa nie setki, ale tysi膮ce wiek贸w. I ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 doczeka dnia, kiedy na tym skalnym garbie stanie stopa przedstawiciela rasy zamieszkuj膮cej Czwart膮. Ale ta rasa b臋dzie ju偶 wtedy dojrza艂a do przyj臋cia prawdy o swoim pochodzeniu. I potrafi zrobi膰 z niej u偶ytek. Podobnie jak i ze wszystkiego, co zastanie w mojej obecnej bazie, 艂膮cznie z transgalaktycznym statkiem.

To dobra my艣l. I prosta. Tak prosta, 偶e pewno dlatego przysz艂a mi dopiero teraz. Na razie zmieni臋 tylko jeden fragment pierwotnego planu. Historii, kt贸r膮 spisa艂em, nie wezm臋 ze sob膮 na Czwart膮. Od razu zostawi臋 j膮 tutaj. W razie czego zast膮pi nawet model rakiety.

Zapad艂a noc. Czer艅 l膮du tylko tam odcina艂a si臋 na tle firmamentu, gdzie widnia艂y wi臋ksze skupiska gwiazd. Temperatura zacz臋艂a gwa艂townie spada膰. I chocia偶 klimatyzacja skafandr贸w ma stosunkowo niewielki zakres skuteczno艣ci, nie czu艂em ch艂odu. Ko艅czy艂em z jednym automatem rejestruj膮cym i nie spiesz膮c si臋, szed艂em do drugiego. By艂em spokojny. 殴le powiedzia艂em. Osi膮gn膮艂em spok贸j. Taki, o jakim nie my艣la艂em, 偶e mo偶e sta膰 si臋 udzia艂em cz艂owieka. W ka偶dym razie moim udzia艂em.

Zostan臋 z nimi. B臋d臋 chodzi艂 po trawiastym placyku, siada艂 przy d艂ugim drewnianym stole, przygl膮da艂 si臋 Piotrowi i Nysie.

Pomy艣la艂em o Guskinie. U艣miechn膮艂em si臋. U艣miechn膮艂em si臋 tak, 偶e policzki przywar艂y mi do wewn臋trznej wyk艂adziny kasku. Biedny Gus. Ciekawe doprawdy, czy 鈥淭echniczny" przesta艂 go wreszcie n臋ka膰. Depesza wskazywa艂a na co艣 przeciwnego. Chyba, 偶e on sam...

Mniejsza z tym. Na razie. Teraz lec臋 na Czwarta. Zostan臋 tam. Przynajmniej do pewnego momentu.

Nie by艂oby 藕le prze偶y膰 te kilkadziesi膮t tysi臋cy lat ona i przylecie膰 tutaj znowu. W charakterze zwiadu, tropi膮cego 艣lady mieszka艅c贸w kosmosu. Wyj艣膰 jakby nigdy nic ze statku, z pe艂nym zestawem kontaktowym i zaprezentowa膰 w艂asn膮 cywilizacj臋. Ciekawe, co przybysz z Ziemi uzyska tu w zamian. Czy w tym drugim obrazie odnajdzie reminiscencje pierwszego? Si臋gaj膮ce g艂臋biej, ni偶 zewn臋trzne podobie艅stwo, kt贸re zreszt膮 dla obu stron b臋dzie w pierwszej chwili niema艂ym zaskoczeniem. A potem? Jakie艣 odleg艂e echa w mowie, obyczajowo艣ci, upodobaniach estetycznych? W sztuce mo偶e? Spojrzeniu na jej rol臋 w kszta艂towaniu jednostki i 偶ycia spo艂ecznego?

Musz膮 upora膰 si臋 z jednym. Tkwi膮cym w nich jak butla spr臋偶onego gazu bakcylem agresywno艣ci. Bo cokolwiek bym teraz nie my艣la艂 o kopiach, to pozosta艂o. Rzecz jest niezale偶na od ich woli, po prostu fakt, na kt贸ry nie wolno przymyka膰 oczu im ani mnie. To dziedzictwo nie mo偶e przej艣膰 bez echa. Ciekawe kiedy, w kt贸rej generacji, uda im si臋 zmy膰 ten nowy grzech pierworodny. Ile za to zap艂ac膮. Przesz艂o mi przez my艣l, 偶e na Ziemi trwa艂o to bardzo d艂ugo. Za d艂ugo, je艣li wzi膮膰 艣redni膮 偶ycia jednego pokolenia. Mo偶e nie da si臋 inaczej?

U艣miechn膮艂em si臋 znowu. C贸偶 ma do tego Ziemia? Nas nikt nie wyprodukowa艂, czy cho膰by skopiowa艂, aby艣my zabijali innych. My sami... chwileczk臋.

Jeszcze raz zabrzmia艂y mi w uszach s艂owa Guskina. Wtedy, kiedy m贸wi艂 o powielaniu. 呕e ci z oceanu nie wszczepili kopiom niczego nowego. Skorzystali po prostu z gotowego 鈥渟urowca", rozwijaj膮c tylko pewne tkwi膮ce w nim pierwiastki. Wi臋c mo偶e w tej my艣li o Ziemi jest szczypta sensu?

By艂em przy ostatnim posterunku. Sko艅czy艂em, zatrzasn膮艂em pokryw臋 i wyprostowa艂em si臋. Po kilku takich godzinach cz艂owiek ma zawsze ochot臋 zedrze膰 kask, rzuci膰 w diab艂y butle i odetchn膮膰 pe艂n膮 piersi膮.

Nied艂ugo. Ju偶 pojutrze. Nie b臋d臋 sobie 偶a艂owa艂. Przez dobre kilkana艣cie miesi臋cy. Z wyj膮tkiem tego jednego z ka偶dych trzydziestu dni, kt贸ry sp臋dz臋 tutaj.

Przyspieszy艂em kroku. My艣la艂em, 偶e ich t臋sknota nic mnie nie obchodzi. Jednak, gdyby nie ona... gdyby inaczej dali jej wyraz...

Odes艂a艂em automaty i wszed艂em do kabiny. Rozebra艂em si臋, umy艂em, po czym bez po艣piechu podszed艂em do centralki komunikacyjnej. Odczeka艂em, a偶 wszystkie ekrany wype艂ni mleczna po艣wiata i zamkn膮艂em tor 艂膮cz膮cy baz臋 z Proksim膮. Nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰 podyktowa艂em tekst depeszy, s艂owo w s艂owo, jak u艂o偶y艂em go sobie po drodze. A mo偶e wcze艣niej jeszcze? Zreszt膮, czy to wa偶ne?

Wiadomo艣膰 dla Guskina - m贸wi艂em powoli, starannie akcentuj膮c s艂owa. - Je偶eli ci jeszcze nie przesz艂o, mo偶esz startowa膰. Gil".


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego (rtf)
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy?rriego
Petecki Bohdan Ludzie z Gwiazdy Ferriego
Petecki Bohdan X 1 uwolnij gwiazdy
Petecki Bohdan Prosto w gwiazdy
Petecki Bohdan X 1 uwolnij gwiazdy
Petecki Bohdan Prosto w gwiazdy
Petecki Bohdan Kr贸lowa Kosmosu
Cherryh C J Ludzie Z Gwiazdy Pella
Petecki Bohdan ?C Dwadzie艣cia cztery
Petecki Bohdan Operacja Wiecznosc (rtf)
Petecki Bohdan Operacja Wieczno艣膰
Petecki Bohdan Tylko cisza
Petecki Bohdan Wiatr od s艂o艅ca
Petecki Bohdan Tu Alauda z Planety Trzeciej