Kipling Rudygard Ksiega Dzungli

Rudyard Kipling

Księga Dżungli




przekład autoryzowany

Józefa Birkenmajera

Tytuł oryginału angielskiego „The Jungle Book"


BRACIA MOWGLIEGO



Hasło dał Chil ścierwnik — i Już z mrocznych wądołów

Mang nietoperz wyfrunął bez tremy.


Pospędzano już trzody do zamkniętej zagrody —

teraz do dnia m y hasać będziemy!


Hejże, nadszedł czas luby naszej siły i chluby!

Górą kły i pazury, i szpony!


Hej, słuchajcie wezwania! — Dobrych łowów każdemu,

Sto przestrzega Praw Dżungli zielonej!


Nocny śpiew dżungli



Pewnego bardzo ciepłego wieczoru o godzinie siódmej zbudził się Ojciec Wilk, zażywający całodziennego wypoczynku wśród wzgórz Seeonee. Podrapał się, ziewnął i zaczął wyciągać jedną łapę po drugiej, chcąc pozbyć się sennego odrętwienia, jakie wy­czuwał jeszcze w koniuszkach pazurów. Matka Wilczyca leżała na ziemi, zwiesiwszy wielki, szary nochal ponad czwórką szamo­czących się z sobą i popiskujących wilczątek, a blask księżyca zaglądał w otwór jaskini, która była mieszkaniem całej tej gro­madki.

Wrr! — odezwał się Ojciec Wilk. — Czas wziąć się znów do polowania!

I już miał wyskoczyć na zbocze wzgórza, gdy jakiś mały cień z puszystym ogonem przeszedł przez próg i zajęczał:

Niech ci sprzyja szczęście, Wodzu Wilków; niech szczęście i mocne białe kły sprzyjają twojej szlachetnej dziatwie, by nigdy nie zapomniała o głodnych na tym świecie.

Był to szakal Tabaqui, pieczeniarz i lizus. Wilki, żyjące w In­diach, czują do Tabaquiego odrazę za to, że ten włóczy się wszę­dzie, płatając psoty, znosząc plotki i zjadając łachmany oraz strzępy skóry ze śmietników wiejskich. Poza tym jednak boją się go, gdyż Tabaqui w większym stopniu niż ktokolwiek w dżungli jest skłonny do ulegania szaleństwu; wówczas zapomina, że bał się kogoś kiedykolwiek, i biegnie przez las, kąsając każdego, kogo napotka. Nawet tygrys ucieka i kryje się, ilekroć Tabaqui oszaleje, gdyż szaleństwo jest największym nieszczęściem, jakie spaść może na dzikie stworzenie. My chorobę tę zwiemy wście­klizną, ale zwierzęta dżungli nadają jej nazwę dewanee — sza­leństwo — i uciekają przed nią.

Wejdźże więc i rozejrzyj się wokoło — odrzekł Ojciec Wilk — ale jedzenia tu nie znajdziesz.

Jużci, dla wilka go nie starczy — rzekł Tabaqui — ale dla takiego chudziny jak ja nawet sucha kość będzie wspaniałą ucztą. Kimże jesteśmy — my gidur-log (szakale) — byśmy mogli gry­masić i wybredzać w jedzeniu?

Powlókł się w głąb jaskini. Znalazł tam kość antylopy z odro­biną mięsa. Usiadł i jął z radością chrupać niedogryzek.

Wielkie dzięki za tak smaczny posiłek — odezwał się, obli­zując wargi. — Jakże piękne są twe szlachetne szczenięta! Jakże

piękne mają ślepia! A przy tym jakie jeszcze młode! Zaprawdę, powinienem raieć w pamięci, że dzieci królów są od samego uro­dzenia dorosłe.

Tabaqui, równie jak ktokolwiek inny, wiedział dobrze, że nie ma gorszego nieszczęścia, jak mówić pochlebstwa w oczy dzie­ciom — więc miło mu było patrzeć na zmartwioną minę Matki Wilczycy i Ojca Wilka.

Siedział spokojnie, radując się wyrządzoną przez siebie przy­krością, po czym rzekł złośliwie:

Shere Khan, który jest Olbrzymi, zmienił łowisko. W ciągu najbliższego miesiąca będzie polował pośród naszych gór. Sam mi o tym opowiadał.

Shere Khan był to tygrys, który przemieszkiwał o dwadzie­ścia mil opodal nad brzegami rzeki Waingangi 1

Wara! — szczeknął gniewnie Ojciec Wilk. — Według Praw Dżungli nie wolno mu bez stosownego ostrzeżenia zmieniać sie­dziby. On tu nam wypłoszy wszelką zwierzynę w okręgu mil dziesięciu, a ja... ja muszę teraz polować za dwoje.

Jego matka nie bez powodu nazwała go Lungri (Kuterno­gą) — odezwała się spokojnie Matka Wilczyca. — Od urodzenia kulał na jedną nogę. Z tego powodu zabijał jedynie bydło. Teraz wieśniacy znad Waingangi są źli na niego, więc on tu nadciąg­nął, żeby rozeźlić naszych wieśniaków. Będą przeszukiwali dżunglę, by go wytropić, gdy jego już dawno w niej nie będzie, a my i nasze dzieci musimy uciekać, gdy trawy staną w ogniu. Doprawdy, żywimy dla Shere Khana wielką wdzięczność!

Czy mam mu donieść o waszej wdzięczności? — zapytał Tabaqui.

Fora ze dwora! — warknął Ojciec Wilk. — Wynoś się i po­luj wraz ze swym panem. Jak na jedną noc, wyrządziłeś aż nazbyt wiele szkody!

Odchodzę — odpowiedział spokojnie Tabaqui. — Możecie usłyszeć głos Shere Khana... tam poniżej... w zaroślach. Ja wo­lałbym uwolnić się od tego posłowania.

Ojciec Wilk jął nadsłuchiwać. Hen w dolinie zbiegającej ku małej rzeczułce posłyszał oschłe, gniewne, chrapliwe, przeciągłę miaukoty tygrysa, który nic nie złowił i nie zważa na to, iż cała dżungla wie już o tym.

Głupiec! — odezwał się Ojciec Wilk. — Od takiego hałasu rozpoczyna nocną pracę! Czyżby sądził, że nasze antylopy są po­dobne do opasłych bawołów znad Waingangi, z którymi dotąd miewał do czynienia?

Pst! Nie na bawołu ani antylopę poluje on dzisiejszej no­cy — odpowiedziała Matka Wilczyca. — On poluje na Człowieka.

Miauczenie przeszło w huczący pomruk, który zdawał się nad­chodzić ze wszystkich naraz stron świata. Jest to ten hałas, który do dzikiej trwogi doprowadza drwali i włóczęgów śpiących pod gołym niebem i nieraz sprawia, iż wpadają w samą paszczękę tygrysa.

Człowieka — odezwał się Ojciec Wilk ukazując wszystkie lśniąco białe zęby. — Fe! Czyż tak mało chrząszczy i żab w zbior­nikach wody, iż on musi zjadać ludzi... i to jeszcze na naszych łowiskach?

Prawo Dżungli, które niczego nie nakazuje bez powodu, za­brania wszelkim zwierzętom zjadać Człowieka, wyjąwszy ten wypadek, gdy ktoś zabija, by pokazać swym dzieciom, jak się zabija, a wtedy musi polować poza terenem łowieckim swej gro­mady lub plemienia. Istotna przyczyna leży w tym, że zabijanie ludzi pociąga za sobą prędzej czy później nadejście białych ludzi, siedzących na słoniach i zbrojnych w strzelby, oraz setek bru­natnych ludzi z gongami, rakietami i pochodniami. Cierpi na tym wszystko, co żyje w dżungli. Ale zwierzęta w rozmowach z sobą podają inną przyczynę: oto Człowiek jest najsłabszym i naj­bardziej bezbronnym ze wszystkich żywiąt, więc czynienie mu krzywdy nie licowałoby z honorem myśliwca. Powiadają też — a to już jest prawdą — że zjadacze ludzi nabawiają się świerzbu i tracą zęby.

Pomruk stawał się głośniejszy i zakończył się wydartym z peł-. nego gardła krzykiem: „Aaarh!" Było to hasło tygrysiego na­tarcia. Następnie rozległo się wycie —•. wprost nietygrysie wy­cie — Shere Khana.

Chybił! — ozwała się Matka Wilczyca. — Co to takiego! Ojciec Wilk wybiegł na kilka kroków i posłyszał, jak Shere Khan mruczał i mamrotał gniewnie, tarzając się w zaroślach.

Dureń! Nie zdobył się na nic innego, jak na to, by skoczyć na ognisko obozujących drwali i poparzyć sobie stopy! — rzekł Ojciec Wilk pochrząkując. — Tabaqui jest przy nim.

Coś wdziera się na wzgórze — odezwała się Matka Wilczy­ca nadstawiając ucha. — Bądźcie gotowi!

Krzaki w gęstwinie zaszeleściły z cicha. Ojciec Wilk przypadł plackiem do ziemi, gotów poderwać się każdej chwili. Gdybyście wówczas byli świadkami tej sceny, zobaczylibyście najdziwniej­szą rzecz pod słońcem: wilk zatrzymał się w pół skoku! Zanim rozpoznał to, na co miał się rzucić, już dał susa, a następnie usi­łował się cofnąć. W rezultacie zrobił szczupaka na jakie cztery do pięciu stóp w górę i spadł niemal w tym samym miejscu, gdzie był odbił się od ziemi.

Człowiek! — warknął. — Szczenię ludzkie. Patrzcie no!

Wprost przed nim stał, trzymając się niskiej gałęzi, naguśki, o brunatnej cerze bobas, który dopiero co nauczył się chodzić — miła kruszyna, z dołkami na pulchnej buzi, jakiej jeszcze nigdy dotąd nocną porą nie widziano w wilczej jaskini. Spojrzał prosto w twarz wilkowi i roześmiał się.

Więc to jest ludzkie szczenię? — zapytała Matka Wilczy­ca. — Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć małego człowieka. Da­wać go tu!

Wilk, przyzwyczajony do przenoszenia swych małych, potrafi w razie potrzeby trzymać w pysku jajko, nie naruszając skorupy. Choć więc szczęki Ojca Wilczura zwarły się tuż przy plecach chłopaka, jednakże dziecko, gdy je złożył pomiędzy wilczętami, nie miało nigdzie nawet skóry zdrapanej od jego zębów.

Jaki mały! Jaki naguśki, jaki odważny i śmiały! — prze­mówiła tkliwie Matka Wilczyca. Tymczasem bobas przepychał się między wilczętami, by dostać się jak najbliżej do ciepłej, ko­smatej piersi wilczycy. — Oho! On już wraz z innymi zabrał się do jedzenia. A więc to tak wygląda szczenię ludzkie! No, no! Byłże kiedy taki wilk, który by się mógł tym poszczycić, że wśród swej dziatwy miał szczenię ludzkie?

Słyszałem nieraz o podobnych wypadkach... nie zdarzyło się to jednak nigdy w naszych czasach ani w naszym stadzie — odpowiedział Ojciec Wilk. — On jest zupełnie nie owłosiony,

a ja mógłbym go zabić jednym ruchem łapy. Ale spójrz no, on patrzy prosto w oczy i wcale się nie boi.

W tej chwili blask księżyca, oświecający przednią część jaski­ni, uległ zaćmieniu, gdyż u wnijścia pojawił się olbrzymi, kan­ciasty łeb i szerokie barki Shere Khana. Poza nim zaś rozległ się piskliwy głos Tabaquiego:

Wszedł tutaj, tu wszedł, łaskawy panie!

Shere Khan czyni nam wielki zaszczyt swą obecnością — przemówił Ojciec Wilk, ale z oczu bił mu wielki gniew. — W ja-kimże celu Shere Khan do nas zawitał?

Po moją zdobycz — odpowiedział Shere Khan. — Tędy przechodziło szczenią ludzkie. Jego rodzice zbiegli przede mną. Oddajcie mi je!

Prawdziwe były słowa Ojca Wilka! Shere Khan skoczył był na ognisko drwala i poparzył sobie stopy, a ból stąd powstały przywiódł go do wściekłości. Atoli Ojciec Wilk wiedział, że wy­lot jaskini był nazbyt wąski, by tygrys mógł się przezeń prze­dostać. Nawet w tym miejscu, gdzie Shere Khan w danej chwili się znajdował, było tak ciasno, iż cztery łapska i tułów zwierzęcia nie miały najmniejszej swobody działania... W podobnym po­łożeniu byłby człowiek, który by chciał walczyć wlazłszy do beczki.

Wilki są Wolnym Plemieniem — odrzekł Ojciec Wilk — przeto podlegają rozkazom Naczelnika Gromady, a nie pierwsze­go lepszego pręgatego bydłobójcy. Ludzkie szczenię do nas na­leży... i możemy je zabić, jeśli taka nasza wola.

Wasza wola i nie wasza wola! Co tu gadać o czyjejś woli? Na Byka, któregom zabił! Czyż mam tu stać z nosem wetkniętym w waszą psią norę, by wypraszać to, co mi się prawnie należy?! To ja, Shere Khan, do was mówię!

Ryczenie tygrysa napełniło grzmotem całą jaskinię. Matka Wilczyca oderwała się od swych małych i skoczyła w przód, a jej oczy mignęły zieionawym blaskiem w ciemności, niby dwa księ­życe, mierząc się z rozjarzonymi oczyma Shere Khana.

A ja, Raksha (Diablica), odpowiem ci na to! Szczenię ludz­kie do mnie należy... wiedz o tym, Lungri! Jest moje i do mnie należy! My go nie zabijemy! Będzie żyło, by mogło biegać i po-

lować wraz z naszą Gromadą... aż w końcu... wiedz no o tym, ty łowco małych, nieowłosionych szczeniąt, zjadaczu żab, mor­derco ryb!... Ono zapoluje i na ciebie! A teraz zabieraj się stąd, bo na Sambhura, któregom zabiła (ja nie żywię się zdycha­jącym bydłem!), powleczesz się do swej mamy, bardziej jeszcze utykając na nogę niż kiedykolwiek w życiu, ty bestio napiętno­wana ogniem na pośmiewisko całej dżungli! Kysz-sz!

Ojciec Wilk patrzył w zdumieniu... Już niemal zatarły mu się w pamięci owe dni, gdy w chlubnej walce z pięcioma wilczu­rami zdobył Matkę Wilczycę i gdy ona biegała ze stadem, nie bezpodstawnie nosząc przydomek Diablicy. Wpierw Shere Khan nie wahał się patrzeć w oczy Ojcu Wilkowi, teraz jednak nie śmiał zadzierać z Matką Wilczycą, gdyż wiedział, że w obecnej sytuacji miała nad nim, ze względu na swe stanowisko, stanow­czą przewagę i gotowa była walczyć na śmierć i życie. Warcząc wycofał się z wylotu jaskini, a znalazłszy się na swobodzie, krzy­knął:

Szczekaj, burku, na swoim podwórku! Zobaczymy, co o tym przyhołubianiu ludzkich szczeniąt powie wasza Gromada! Szcze-

nie do mnie należy i wiedzcie o tym, kitoogoniaści złodzieje, iż kiedyś dostanę je w swój© żaby!

Matka Wilczyca sapiąc legła znów pośród wilczątek, a Ojciec Wilk odezwał się do niej z powagą:

W słowach Shere Khana było sporo prawdy. Musimy po­kazać to szczenię Gromadzie. Czy jeszcze masz ochotę chować je, Matko?

Chować je! — żachnęła się wilczyca. — Przyszło to-to w nocy, goluteńkie, przez wszystkich opuszczone i głodniuśkie... a nie bało się nic a nic! Patrz, już ci jednego z mych smyków odtrąciło na bok! Ten kulawy rzeźnik byłby zabił to maleństwo i uciekłby nad Waingangę, a tutejsi wieśniacy, powodowani zemstą, urządziliby obławę na nasze leżyska! Czy mam go cho­wać? Jużci, że będę go chowała! Leż spokojnie, żabuchno. O mój Mowgli — bo będę cię odtąd nazywała Mowglim, czyli Żabą — nadejdzie czas, kiedy zapolujesz na Shere Khana, jak on dziś polował na ciebie!

Ale co na to powie Gromada? — zagadnął Ojciec Wilk, Prawo Dżungli całkiem wyraźnie głosi, że wilkowi mającemu rodzinę wolno mieszkać z dala od Gromady, do której należy, ale gdy jego wilczęta na tyle już podrosną, iż mogą stać o włas­nej sile, winien przyprowadzić je na Wiec Gromadzki, odbywa­jący się zazwyczaj raz na miesiąc przy pełni księżyca, by wilki mogły się z nimi zapoznać. Po tych oględzinach wilczęta mogą sobie hasać, gdzie im się podoba — a póki nie upolują pierw­szego kozła, byłoby zbrodnią nie do przebaczenia, gdyby który z dorosłych wilków, należących do Gromady, ważył się choćby jedno z nich zabić. Zabójcę — o ile dowiedzie mu się winy — czeka kara śmierci. Zastanowiwszy się nieco, sami dojdziecie do wniosku, że inaczej być nie może.

Ojciec Wilk czekał do czasu, póki jego małe nie nauczyły się jako tako biegać, po czym w noc Wiecu Gromadzkiego powiódł je wraz z Mowglim i Matką Wilczycą na Skałę Narady. Tę nazwę nosił wierzchołek wzgórza zasypany rumowiskiem kamien­nych brył i głazów, gdzie mogło się przyczaić choćby sto wil­ków. Akela, wielki, szary Wilk Samotnik, który dzięki swej sile przewodził całej gromadzie, rozciągnął się jak długi na głazie stanowiącym zwykłe jego siedlisko, poniżej zaś zasiadło czter-

dzieści — a może i więcej — wilków wszelakiej maści i wiel­kości: począwszy od weteranów o borsukowatej sierści, którzy w pojedynkę dawali sobie radę z kozłem antylopy, a skończywszy na młodych, czarnych trzylatkach, które mniemały, iż potrafią dokonać tegoż czynu. Wilk Samotnik już od roku przewodził Gromadzie. W latach młodszych dwukrotnie złapano go w pastkę, a raz ethiczono go kijami i porzucono, mniemając, że już puścił z siebie ostatnią parę. Miał więc sposobność poznać zwyczaje i nałogi ludzkie.

Na Skale Narady nie marnowano nigdy słów bez potrzeby. Wilczęta harcowały i borykały się z sobą pośrodku koła, w któ­rym zasiadały ich matki i ojcowie, od czasu do czasu zaś ten lub ów starszy wilk spokojnie podchodził ku któremuś z wilcząt, przyglądał mu się bacznie i powracał na swoje miejsce, nie czy­niąc przy tym najmniejszego szelestu. Czasami któraś z matek wyprowadzała swoje wilczątko na przestrzeń lepiej oświetloną księżycem, chcąc się upewnić, że nie przeoczono jej pociechy. Akela ze swego siedziska wołał ustawicznie:

Znacie Prawo... znacie Prawo! Przypatrzcie się im dobrze, o Wilcy!

A trwożne matki podchwytywały okrzyk:

Przypatrzcie się... przypatrzcie się dobrze, o Wilcy!

Aż przyszedł czas, gdy Matce Wilczycy zjeżyła się szczecina na szyi, bo oto Ojciec Wilk wprowadził Mowgliego, czyli Żabę (jak oboje nazywali chłopca), w sam środek koła. Chłopak usiadł śmiejąc się wesoło i zaczął bawić się okrągłymi kamykami, po­łyskującymi w świetle księżyca.

Akela arii razu nie podniósł łba wtulonego pomiędzy przednie łapy, ale wciąż jednostajnym głosem powtarzał nawoływanie:

Przypatrzcie się dobrze-e-e!

Naraz spoza skał ozwał się ryk stłumiony — i głos Shere Khana za wrzasnął:

To szczenię do mnie należy! Oddajcie mi je! Cóż może ob­chodzić Wolne Plemię dola ludzkiego szczenięcia!

Akela nawet nie nadstawił słuchów baczniej. Odezwał się tylko:

Przypatrzcie się dobrze, o Wilcy! Cóż mogą obchodzić Wolne Plemię czyjekolwiek rozkazy, prócz rozkazów Wolnego Plemienia? Przypatrzcie się dobrze-e-e!

Tymczasem rozległ się chór głuchych pomruków i jeden z czterolatków rzucił Akeli pytanie postawione przez Shere Khana:

Co może obchodzić Wolne Plemię dola ludzkiego szcze­nięcia?

Prawa Dżungli głoszą, że jeżeli zachodzi spór, czy młode szczenię ma być przyjęte do Gromady, tedy musi za nim głoso­wać przynajmniej dwoje członków Gromady, którzy nie są ani jego ojcem, ani matką.

Kto głosuje za tym szczenięciem? — zapytał Akela. — Kto z Wolnego Plemienia głosuje za nim?

Nikt nie odpowiedział na to wezwanie, a Matka stała w pogo­towiu, by w razie czego wystąpić do walki, która — wedle jej mniemania — byłaby już ostatnią walką w jej życiu.

Ale nagle zerwał się z miejsca jedyny obcy zwierz, dopusz­czony do udziału w Wiecu Gromady. Był nim Baloo, opasły nie­dźwiedź brunatny, wykładający wilczętom Prawo Dżungli — stary Baloo, któremu wolna chadzać, gdzie mu się tylko podoba, jako że żywi się jedynie korzonkami, miodem i orzechami. Sta­nął na tylnych łapach i chrząknął głośno.

Chodzi o ludzkie szczenię... o ludzkie szczenię? — odezwał się. — Ja głosuję za ludzkim szczenięciem! Ludzkie szczenię nie może nam zrobić nic złego. Nie mam ci ja daru wymowy, ale mówię świętą prawdę. Pozwólcie mu biegać z Gromadą i za­liczcie go w jej poczet. Ja biorę na siebie jego naukę.

Jeszcze jednego nam potrzeba — ozwał się Akela. — Baloo, który jest nauczycielem naszych dzieci, dał głos za ludzkim szczenięciem. Kto dołączy się do głosu Baloo?

Jakiś czarny cień spadł nagle w sam środek koła. Była to Czarna Pantera, Bagheera. Miała na całym ciele skórą czarną jak atrament — jednakże w pewnym oświetleniu można było do­strzec na niej cętki podobne do wzorców na adamaszku. Każdy znał Bagheerę i nikt nie miał ochoty włazić jej w drogę: była bowiem przebiegła jak Tabaqui, odważna jak dziki bawół, a bez­względna jak słoń zraniony. Głos jednak miała słodki jak miód dzikich pszczół sączący się z dziupli, a skórę miększą od puchu.

Cny Akelo i ty, Wolne Plemię! — zamruczała. — Nie jes­tem, upoważniona do udziału w waszym zgromadzeniu... atoli Prawo Dżungli powiada, że w wypadkach spornych wolno za pomocą okupu ocalić życie nowego szczenięcia. Prawo to jed­nakże nie określa, komu wolno czy nie wolno składać ten okup.

Czy nie mam racji?

Słusznie mówi! Słusznie! — ozwały się młode, głodne wil-częta. — Słuchajcie Bagheery. Można złożyć okup za szczenię.

Tak głosi Prawo,

Ponieważ wiem, że nie jestem upoważniona do przemawia­nia na tym miejscu, proszę was o udzielenie mi głosu.

Mów! Mów! — zawołało ze dwadzieścia głosów.

Byłoby hańbą zabijać nieowłosione szczenię. Czyż nie lepiej zapolować na nie, gdy podrośnie? Baloo przed chwilą wziął je w obronę. Otóż ja do słów Baloo dodam byka, i to tłustego — świeżo zabitego o pół mili stąd — jeżeli zgodnie z Prawem przyjmiecie ludzkie szczenię do swego grona. Czy macie jakie

skrupuły?

Na to zerwała się wrzawa kilkudziesięciu głosów:

Czym tu się przejmować? Szczenię i tak zemrze w czasie deszczów zimowych... lub wypali się od słonecznego skwaru. Cóż złego może nam wyrządzić ta goła żaba? Niech sobie biega z naszą Gromadą! Gdzież ten byk, Bagheero?... Przyjmijmy to szczenię

do naszego grona!

A potem rozległo się głuche naszezekiwanie Akeli:

Przypatrzcie się dobrze... przypatrzcie się dobrze, o Wilcy!

Mowgli wciąż zabawiał się kamyczkami i nie zwracał uwagi

na to, że wilki — jeden po drugim — podchodziły ku niemu i przyglądały mu się ze wszystkich stron. W końcu wszystkie zeszły ze wzgórza, by zabrać zabitego byka; pozostali jedynie Akela, Bagheera, Baloo i pobratymcy Mowgliego. Shere Khan ryczał jeszcze przez noc całą, gdyż gniewało go to niepomiernie, że Mowgli nie dostał się w jego ręce.

Rycz sobie zdrowo! — mruknęła Bagheera pod wąsem. — Nadejdzie czas, kiedy to gołe stworzonko każe ci ryczeć na inną nutę... chyba że nie znam się na ludziach.

Dobrze postąpiłaś — odezwał się Akela. — Ludzie, jako też ich szczenięta, są niesłychanie mądrzy. Ten malec może się kiedyś przydać...

Tak jest, może się przydać W potrzebie... bo nikt nie może żywić nadziei, byś miał po wieczne czasy przewodzić Groma­dzie! — dodała Bagheera.

Akela nic nie odpowiedział. Zamyślił się o tej chwili, która przyjść musi na prowodyra wszelkiej gromady — o chwili, gdy opuszczać go zaczynają siły, aż do cna osłabiony ginie pod kła­mi podwładnych mu wilków, a jego miejsce obejmuje nowy na­czelnik, by w swoim czasie zginąć też w sposób podobny.

Zabierz go stąd! — odeszwał się Baloo do Ojca Wilka. — Wychowuj go, jak przystało na członka Wolnego Plemienia.

W ten sposób — dzięki poczciwemu słowu niedźwiedzia Baloo oraz za cenę byka — Mowgli stał się obywatelem Gromady Wil­ków Seeoneeńskich.

A teraz musicie się z tym zgodzić, że przeskoczymy całe dzie­sięć czy jedenaście lat i tylko domyślać się będziemy tego cza-rownego trybu życia, jakie wiódł Mowgli pomiędzy wilkami; gdyby to wszystko spisać, zapełniłoby się tym niejedną książkę. Wzrastał w gronie wilcząt, choć te — rzecz oczywista — były już dorosłymi wilkami, gdy on jeszcze nie przestał być dziec­kiem. Ojciec Wilk wdrażał go do swego zawodu i pouczał o róż­nych sprawach dżungli — aż w końcu każdy szelest w trawie, każde tchnienie ciepłego nocnego- powiewu, każde westchnienie sowy przelatującej nad jego głową, każdy zgrzyt pazurków nie­toperza przysiadającego na chwilę na drzewie i każde pluśnięcie

rybki w stawie nabrały dlań tego znaczenia, jakie ma personel kancelaryjny w życiu człowieka prowadzącego rozległe interesy. Gdy nie był zajęty nauką, kładł się w słońcu i spał, pożywiał się i znów kładł się do spania. Gdy mu dokuczał brud lub go­rąco, taplał się i pływał w leśnych jeziorkach, a gdy miał osko­mę na miód (Baloo opowiadał mu, że miód i orzechy są równie dobre w smaku, jak surowe mięso), wdrapywał się ku barciom, a Bagheera pokazywała mu, jak się to robi. Kładła się na jednym z konarów i nawoływała:

Chodź no tutaj, Mały Bracie!

Początkowo Mowgli gramolił się jak trójpalcowy leniwiec; później jednak nauczył się skakać z gałęzi na gałąź niemal tak śmiało jak szara małpa.

W czasie zebrań gromadzkich miał swoje miejsce na Skale Narady. Tam dokonał następującego odkrycia: ilekroć wpatrzył się uporczywie w jakiegoś wilka, wilk natychmiast spuszczał oczy w dół. Odtąd Mowgli często dla zabawy wpatrywał się W oczy wilkom. Kiedy indziej zabawiał się wyciąganiem długich cierni z łap swych przyjaciół — albowiem wilkom bardzo doku­czają ciernie i rzepie, które wpijają się im w skórę.

Nocą schodził ku uprawnym niwom u podnóża góry i z wielką ciekawością przyglądał się wieśniakom po chatach — ale do ludzi żywił nieufność, gdyż Bagheera pokazała mu czworoboczną skrzy­nię z potrzaskiem, tak zręcznie ukrytą wśród dżungli, iż o mało nie wpadł do niej — i wyjaśniła mu, że to pastka do chwy­tania zwierząt.

Nade wszystko lubił chodzić z Begheerą w mroczną i ciepłą głąb matecznika, przesypiać gnuśnie wlokące się dnie, a nocą przyglądać się, jak poluje Bagheera. Gdy jej dokuczał głód, po lowała na prawo i lewo; tak samo postępował Mowgli — z jed­nym tylko wyjątkiem: gdy już na tyle podrósł, że mógł to i owo zrozumieć, Bagheera pouczyła go, iż nie wolno mu nigdy tknąć bydła, jako że za cenę byka został przyjęty do Gromady Wilczej.

Cała dżungla do ciebie należy — mówiła Bagheera —

i możesz zabijać wszystko, co tylko potrafisz zabić; jednakże

. przez wzgląd na byka, który był twoim okupem, nie wolno ci


zabijać ani zjadać bydła zarówno starego, jak i młodego. Tak nakazuje Prawo Dżungli.

A Mowgli stosował się ściśle do tego nakazu. I tak rósł i na­bierał sił, jak to bywa z chłopcem, który nic nie wie o uczeniu się lekcji i który nie potrzebuje myśleć o niczym, jak tylko o jedzeniu.

Matka Wilczyca wspominała mu kilkakrotnie, że Shere Khan jest stworzeniem, któremu nie należy ufać, oraz kładła mu w uszy, że kiedyś powinien zabić Shere Khana. Gdyby takiej rady udzieliła któremu z młodych wilcząt, pamiętałoby zawsze o jej słowach. Mowgli jednak zapominał o nich, ponieważ był tylko chłopcem — choć gdyby umiał mówić którymkolwiek z ludzkich języków, nazywałby sam siebie niewątpliwie wilkiem.

A Shere Khan wciąż stawał mu na drodze w dżungli. W mia­rę jak stary Akela niedołężniał z wiekiem, kulawy tygrys jął coraz silniej bratać się z młodszym pokoleniem Plemienia Wil­ków. Za byle ochłap młode wilczki były gotowe pójść za nim — do czego Akela nigdy by nie dopuścił, gdyby czuł się na siłach utrzymywać należny sobie posłuch i poszanowanie. Przeto Shere Khan głaskał próżność swych towarzyszów, wyrażając zdziwie­nie, że tak dzielni łowcy dają się za nos wodzić zdychającemu wilkowi i ludzkiemu szczenięciu.

Mówiono mi — powiadał Shere Khan — że na Wiecu Gro­madzkim nie odważacie się spojrzeć mu w oczy.

A młode wilczęta jeżyły groźnie sierść i warczały.

Bagheera, która umiała zawsze wypatrzyć i podsłuchać, co się święci, kilkakrotnie klarowała Mowgliemu, że Shere Khan nosi się z myślą, by pewnego pięknego dnia sprzątnąć go ze świata. Ale Mowgli, śmiejąc się, odpowiadał:

Mam za sobą Gromadę i mam ciebie... a i Baloo, choć tak ociężały, potrafiłby ze dwa razy machnąć łapą w mej obronie. Czegóż miałbym się obawiać?

Pewnego- bardzo ciepłego dnia doszła do Bagheery nowa wieść, przyniesiona przez kogoś, kto ją słyszał własnymi uszyma; być może, że tym zwiastunem był jeżozwierz Ikki. W każdym razie, gdy Mowgli spoczywał w mateczniku dżungli, złożywszy głowę na pięknym, czarnym futrze Bagheery, ona odezwała sią do niego:


Mały Bracie, ileż to razy mówiłam ci, że Shere Khan jest

twym wrogiem?

Tyle razy, ile jest orzechów na tej palmie — odpowiedział Mowgli, który, ma się rozumieć, nie umiał liczyć. — I cóż z te­go? Chce mi się spać, Bagheero... a Shere Khan to istota długo-ogpniasta i hałaśliwa... jak paw Mao.

Teraz nie czas na spanie. Baloo' wie o tymi, wiem ja, wie i Gromada... wiedzą nawet głupiuśkie sarniuki. Także i Tabaqui mówił mi o tymi.

Ho! Ho! — odrzekł Mowgli. — Tabaqui przyszedł niedawno do mnie, plotąc trzy poi trzy, że jestem nieowłosionym szcze­nięciem, ludzkim i że nie umiem wykopywać trufli. W odpowie­dzi na to złapałem Tabaquiegp za ogon i grzmotnąłem nim dwa razy o pień palmy, by dać mu lekcję dobrego wychowania.

Postąpiłeś niemądrze, bo choć Tabaqui jest wielkim szkod­nikiem, jednakże mógłbyś od niego dowiedzieć się niejednej rze­czy, która by ci się bardzo przydała. Otwórz oczy, Mały Bracie! Shere Khan nie waży się zabić ciebie w dżungli; ale pamiętaj, że Akela bardzo się zestarzał, a wkrótce nadejdzie dzień, w któ­rym nie potrafi upolować kozła... odtąd nie będzie on już na­czelnikiem Plemienia. Również i wilki, które ci się przyglądały, gdy cię przyprowadzono po raz pierwszy na Skałę Narady, dziś przeważnie już zestarzały się, a młode wilczki, podbechtane przez Shere Khana, uważają, że dla ludzkiego szczenięcia nie ma miej­sca W Wilczej Gromadzie. Wkrótce wyrośniesz; na człowieka.

I czemuż to dorosłemu człowiekowi nie wolno biegać wraz z braćmi? — odburknął Mowgli. — Wszak urodziłem się w dżun­gli, a W naszej Gromadzie nie było takiego wilka, któremu bym nie wyciągnął ciernia z łapy. Któż by wątpił, że oni są moimi

braćmi?

Bagheera wyciągnęła się całą długpśeią ciała i przymrużyła

oczy.

Mały Bracie — odezwała się — dotknij mnie tu, pod

szczęką.

Mowgli wyciągnął brunatną, krzepką rękę i tuż pod jedwabis:-tym podbródkiem Bagheery, gdzie olbrzymie, falujące muskuły kryły się za osłoną gładkiego owłosienia, namacał skrawek skóry całkowicie wy liniały.

W całej dżungli nikt nie wie, że ja, Bagheera, noszę to piętno... ten ślad obroży. A przecie, Mały Bracie, jam urodziła się pomiędzy ludźmi i matka moja zmarła pomiędzy ludźmi... w królewskim zwierzyńcu w Udajpurze. To było powodem, że zapłaciłam okup za ciebie na Wiecu Wilczej Gromady, gdy by­łeś małym, gpluśkim szczeniątkiem. Tak jest, ja także urodziłam się pomiędzy ludźmi. Wówczas to ani razu nie widziałam dżun­gli; poprzez kraty podawano mi jadło na żelaznej misie. Pewnej nocy poczułam, że jestem panterą — Bagheera — a nie zabaw­ką ludzką. Jednym ciosem łapy skruszyłam słabą kratę i ucie­kłam... a ponieważ nauczyłam się ludzkich -fortelów, stałam się większym postrachem dżungli niźli Shere Khan. Nie jest że to prawdą?

Tak jest — odpowiedział Mowgli. — Cała dżungla boi się Bagheery... wyjątkiem jest tylko- Mowgli.

Ach, ty jesteś ludzkim szczenięciem — rzekła z wielką tkliwością Czarna Pantera — i jak ja powróciłam do mej dżun­gli, tak samo ty w końcu musisz powrócić do ludzi... do ludzi,

którzy są twoimi braćmi... Musisz powrócić... o ile nie zabiją cię wilki na Wiecu Gromadzkim.

Ale czemu... czemu ktoś pragnąłby mnie zabić? — zapy­tał Mowgli.

Patrz mi w oczy — odrzekła Bagheera.

Mowgli jął wpatrywać się w jej oczy. W pół minuty później wielka pantera odwróciła w bok głowę.

Oto jest przyczyna — odpowiedziała przebierając łapą wśród liści. — Nawet ja nie umiem patrzeć ci w oczy... a przecież urodziłam się między ludźmi i kochani cię, Mały Bracie. Inni nienawidzą cię za to, że nie mogą zmierzyć się z tobą wzrokiem... za to, że jesteś mądry... że wyciągałeś im z łap ciernie... za to, że jesteś człowiekiem.

Nie wiedziałem o tymi — odrzekł Mowgli markotnie, a brew mu się nasępiła ciężkim łukiem.

i Jak opiewa Prawo Dżungli? Najpierw uderzaj, a potem dopiero głosu dobywaj. Już z samej twej beztroski zwierzęta poznają w tobie człowieka. Ale miejże się na baczności. Trapi mnie myśl, że skoro tylko Akela poszkapi się w łowach (a na każdej wyprawie coraz mu ciężej przychodzi upolować kozła), Gromada wywrze swój gniew na nim i na tobie. Zwołają wiec na Skale Narady... a wówczas... a wówczas...

Ledwie domówiwszy tych słów Bagheera poderwała się z miejsca.

Mam, mam pomysł! Biegnij co żywo w dolinę, ku chatom ludzkim, i przynieś no stamtąd odrobinę Czerwonego Kwiecia, które oni hodują... a gdy przyjdzie odpowiednia pora, będziesz miał potężnego sprzymierzeńca... potężniejszego niż ja i Baloo oraz ci z Gromady, którzy cię kochają. Biegnij po Czerwone Kwiecie!

Mówiąc o Czerwonym Kwieciu, Bagheera miała na myśli ogień. Żywioł ten budzi w każdym dzikim zwierzęciu śmiertelną trwo­gę, przeto żaden z mieszkańców matecznika nie waży się nazwać ognia po imieniu, ale wynajduje tysiące sposobów na jego opisanie.

Czerwone Kwiecie? — zapytał Mowgli. — Aha! Ono za­kwita o zmierzchu w ich osadach. Owszem, przyniosę je tutaj.

Tak oto przemawia szczenię ludzkie! — rzekła z dumą Ba­gheera. — Pamiętaj, że Kwiat ten rośnie w małych doniczkach. Przynieś jedną z nich i zachowaj przy sobie na wypadek po* trzeby.

Dobrze! — odrzekł Mowgli. — Już idę! Ale czy jesteś pew­na, moja Bagheero — to mówiąc otoczył ramieniem jej wspa­niałą szyję i zajrzał w źrenice jej ogromnych oczu — czy jesteś pewna, że wszystko to, o czym mówiłaś, jest naprawdę sprawką Shere Khana?

Na Wyłamaną Kratę, dzięki której odzyskałam wolność! Jestem tego pewna, Mały Bracie!

A zatem — na Byka, który był okupem za mnie! — zapła­cę Shere Khanowi wszystko co do joty, a może i z nawiązką!

To rzekłszy Mowgli zerwał się z miejsca i oddalił się w wiel­kich susach.

To człowiek! To człowiek w każdymi calu — odezwała się Bagheera sama do siebie, kładąc się znów na ziemi. — Ha, Shere Khanie! Jak świat światem, nie oglądano łowów nieszczęśliw-szych nad to żabołówstwo, które uprawiałeś przed dziesięcioma laty!

Mowgli mknął i mknął co sił poprzez knieje, a serce pałało mu w piersi. Gdy dotarł do jaskini, nad ziemią snuła się mgła wieczorna. Odetchnął głęboko i spojrzał w dolinę. Wilczków młodych nie zastał — jeno Matka Wilczyca spoczywała w głębi jaskini. Słysząc jego głośny oddech, od razu się domyśliła, że jej Żabuchnę nurtuje jakiś niepokój.

Co ci jest, synku? — zapytała.

E, słyszałem jakieś gackowate gadania o Shere Khanie! —• krzyknął jej w odpowiedzi. — Dziś nocą będę polował na upraw­nych polach!

I dał nurka w zarośla, kierując się ku rzece na dnie doliny. Tam zatrzymał się, posłyszawszy wrzawę polującej Wilczej Gro­mady. W chwilę później do uszu jego doszło pobekiwanie sam-bhura oraz parsknięcie, świadczące, że poszczuty kozioł zwrócił się ku ścigającym; wówczas rozległy się zapamiętałe, złośliwe wycia młodych wilków:

Akela! Akela! Niech no Samotny Wilk pokaże, co umie! Ustąpić z drogi Naczelnikowi Gromady! Nuże, do dzieła, Akelo!

Snadź Samotny Wilk rzucił się na ofiarę i nie dopadł jej, gdyż Mowgli posłyszał głośne kłapnięcie jego szczęk, a następnie po­szczekiwanie- nieboraka powalonego przez sambhura na ziemię uderzeniem przednich nóg.

Chłopak nie czekał dalszego przebiegu walki, lecz puścił się biegiem przed siebie. Wrzawa wilków cichła coraz bardziej, w miarę jak zapuszczał się w głąb uprawnego obszaru, zamie­szkanego1 przez ludzi.

Prawdę mówiła Bagheera — szepnął zziajany, usadowiwszy się na stogu siana pod oknem jakiejś chaty. — Dzień jutrzejszy będzie równie ważny dla mnie, jak i dla Akeli.

Przysunął tw;arz tuż do okna i zapatrzył się w ogień płonący na palenisku. W nocy widział, jak żona człowieka wstawała i za pomocą czarnych bryłek podsycała ognisko. Gdy zaś nastał pora­nek i wszędy wokoło bieliły się chłodne mgły, obaczył, iż dziecko człowiecze wyciągnęło wiklinowy koszyk, wylepiony wewnątrz gliną, nasypało weń rozżarzonych węgli, ukryło go pod opończą i wyszło na dwór, by wypędzić na paszę krowy zamknięte w oborze.

Więc to tylko tyle? — rzekł Mowgli do siebie. — Jeżeli takie szezeniątko daje sobie z tym radę, to nie ma czego się

obawiać!

Okrążywszy róg chałupy, zaszedł drogę pastuszkowi, wyjął mu z rąk naczynie i przepadł we mgle, pozostawiając chłopaka wrze1-szczącegO' wniebogłosy z przerażenia.

Ludzie są bardzo podobni do mnie — zauważył Mowgli dmuchając W naczynie, jak to był podpatrzył u wieśniaczki. — Ale to licho jeszcze mi zdechnie, jeżeli mu nie dam czegoś do

jedzenia...

To mówiąc rzucił garstkę badyli i suchej kory na pastwę czer­wonemu żywiołowi.

W połowie wzgórza spotkał Bagheerę, na której futrze perliły się lśniące krople rosy.

Akela się poszkapił — oznajmiła mu pantera. — Już w noc ubiegłą zgładzono by go ze świata, gdyby nie to, że wraz z nim chciano sprzątnąć i ciebie. Czatowano na ciebie na szczycie wzgórza.

Przebywałem wśród pól uprawnych. Jestem już gotów! Przypatrz no się! I podniósł pokrywę przyniesionego koszyka z węgielkami.

Byczo! Teraz słuchaj, co ci jeszcze powiem, Widywałam, jak ludzie wtykali w to-to suchą gałąź... i nagle na jej końcu roz­kwitało Czerwone Kwiecie. Czy ty się nie lękasz?

Gdzie tam! Czegóż miałbym się lękać? Przypominam sobie teraz (a może mi się tylko śniło), że zanim zostałem wilkiem, nie­raz spoczywałem koło Czerwonego Kwiecia... Było mi wówczas tak ciepło i przyjemnie!

Cały ów dzień Mowgli przesiedział w jaskini, doglądając ognia i wrzucając doń suche gałązki, by nasycić oczy ich widokiem. W końcu znalazł gałąź, która mogła rozgorzeć dostatecznym pło­mieniem. Gdy zaś wieczorem przyszedł pod jaskinię Tabaqui i szorstkim tonem oznajmił Mowgliemu, że wezwano go na Skałę Narady, chłopak począł śmiać się tak serdecznie, że Tobaąui, nie wiedząc, co się święci, zbiegł jak niepyszny.

Ostatecznie jednak Mowgli, acz zanosząc się od śmiechu, przy­był na zebranie. Samotny Wilk Akela leżał obok swego głazu, na znak, że miejsce naczelnika jest opróżnione. Shere Khan cał­kiem jawnie przechadzał się tam i na powrót wraz z orszakiem łaszących się doń wilków, wypasionych odpadkami jego żywno­ści. Bagheera ułożyła się koło Mowgliego, który kolanami osłonił fajerkę. Gdy wszyscy już się zebrali, pierwszy zabrał głos Shere Khan — do czego nie dopuszczono by za nic w świecie, póki Akela był jeszcze w pełni sił męskich.

On nie ma prawa przemawiać — szepnęła Bagheera. — Powiedz mu to! Ten psubrat się zlęknie! Mowgli zerwał się z miejsca.

Obywatele Wolnego Plemienia! — zawołał. — Odkąd to Shere Khan został naczelnikiem Gromady? Kto pozwolił tygry­sowi przewodzić nad nami?

Ponieważ widziałem, że miejsce naczelnika jeszcze jest nie zajęte, i ponieważ proszono mnie, bym przemawiał... — jął tłu­maczyć się Shere Khan.

Kto cię prosił? — huknął Mowgli. — Czyż wszyscy tu obecni są szakalami, by łasić się do tego bydłobójcy? Jedynie Gromada ma prawo rozstrzygać sprawę naszego zwierzchnictwa!

Rozległy się wrzaski:

Stul pysk, szczeniaku ludzki!

Pozwólcie mu mówić!

On przestrzegał naszych praw!

W końcu zagłuszyła wrzawę starszyzna Gromady wołając:

Pozwólcie mówić Zdechłemu Wilkowi!

Gdy naczelnik Gromady poszkapi się w łowach, nosi odtąd miano „Zdechłego Wilka" przez resztę — niedługiego zazwy­czaj — żywota.

Akela z wysiłkiem podniósł łeb sędziwy.

Obywatele Wolnego Plemienia oraz wy, szakale Shere Khana! Przez wiele pór deszczowych i gorących wiodłem was na łowy i w triumfie odprowadzałem was z powrotem. Przez cały ten czas żaden z was nie wpadł w pułapkę ani nie poniósł szwan­ku na ciele. Teraz nie poszczęściło mi się w łowach. Wszystkim wam wiadomo, jak przygotowano tę zasadzkę na mnie. Wszyst­kim wiadomo, że chcąc ujawnić moją słabość, kazaliście mi rzu­cić się na kozła, któregom jeszcze nie wypróbował... Postąpiliście bardzo sprytnie... a teraz macie prawo zabić mnie tutaj, na Skale Narady. Zapytuję was przeto: kto wystąpi, by zadać cios śmiertelny Samotnemu Wilkowi? Albowiem Prawa Dżungli do-zwalają mi potykać się z wami w pojedynkę.

Zapanowała dłuższa cisza, gdyż żaden z wilków nie śmiał sta­nąć do śmiertelnej rozprawy z Akela. Naraz rozległ się ryk Shere Khana:

Hej, co tam sobie głowę zaprzątać tym bezzębnym dur­niem! Toż jemu i tak śmierć pisana! Ale to szczenię ludzkie za długo już przebywa na tym świecie. Obywatele Wolnego Ple­mienia! Ten szczeniak już od pierwszej chwili swego życia dany mi był na pożarcie. Oddajcie mi go! Dość już tej jego błazenady, tej zabawy w wilkołaka! Już od dziesięciu pór deszczowych nie­znośny szczeniak trapi naszą dżunglę. Oddajcie mi go... bo w prze­ciwnym razie będę polował tu ustawicznie, a dla was nie okroi się z tego ani kosteczka. On jest człowiekiem... człowieczym dziecięciem... a ja go nienawidzę aż do szpiku kości!

Wówczas z górą połowa Wilczej Gromady zawyła:

Człowiek! Człowiek! Co tu porabia człowiek pośród nas? Niech się wynosi tam, skąd przyszedł!

...Żeby podburzył przeciw nam całą ludność wiejską? — huczał Shere Khan. — Nie! Oddajcie go w moje łapy! On jest człowiekiem i żaden z nas nie wydzierży patrzeć mu w oczy!

Akela znów podniósł łeb i odezwał się:

On jadał naszą strawę, sypiał z nami, ścigał dla nas zwie­rzynę. Nie złamał najdrobniejszego przepisu Praw Dżungli.

A należy też pamiętać, że dałam wam byka w okupie za niego! Cena byka nie jest wielka, ale honor Bagheery wart jest tego, by stoczyć choćby zawziętą walkę w jego obronie — ozwała się Bagheera najłagodniejszym głosem, na jaki ją stać było.

Co tarn wspominać byka danego w okupie przed dziesię­cioma laty! — zawarczała zgraja. — Co nas obchodzą kości sprzed lat dziesięciu?

... i dana przez was rękojmia? — dorzuciła Bagheera szcze­rząc białe zębce. — Zaiste! Słusznie was nazwano Wolnym Ple-

mieniem! U was wszystko wolno... wolno nawet nie liczyć się z honorem!

Szczenię ludzkie nie powinno bratać się z Plemionami Dżungli! Oddajcie mi moją własność!

Ono jest naszym bratem, różniącym się od nas jedynie krwią — ciągnął dalej Akela — a wy oto tego brata chcecie za­bić? Zaprawdę, zbyt już długo żyłem na tym świecie. Niektórzy z was pożerają bydło, a o innych słyszałem, że za wzorem Shere Khana podchodzą ciemną nocą do wsi i porywają z chat niemo!-wlęta. Wnoszę stąd, że jesteśmy tchórzami... więc też mówią do was jak do tchórzów. Szkoda, że rychło umrę i że moje życie nie przedstawia żadnej wartości... gdyby było inaczej, -ofiaro­wałbym je chętnie w zamian za życie ludzkiego' szczenięcia. Jednakże na honor Gromady (o którym, niby O1 rzeczy błahej, zapomnieliście od chwili, gdy utraciliście wodza!), na honor Gro­mady obiecuję wam, że jeżeli pozwolicie ludzkiemu szczenięciu odejść, gdzie mu się żywnie podoba, nie wyszczerzę ani jednego zęba przeciwko wam, lecz zginę bez walki. W ten sposób co najmniej trzej członkowie Gromady będą zachowani przy życiu. Więcej uczynić nie potrafię; w każdym razie, o ile się zgodzicie, ocalę was od hańby, jaka spada na tego, kto morduje brata nie ponoszącego względem w;as żadnej winy... brata przyjętego i wkupionego do Gromady według Praw Dżungli.

On jest człowiekiem — człowiekiem — człowiekiem! — warknęła Gromada i większość wilków skupiła się dokoła Shere Khana, który jął z gniewu wymachiwać ogonem.

Teraz od ciebie wszystko zależy — mruknęła do Mowgliego Bagheera. — Nie pozostało nam nic innego, jak walka.

Mowgli stanął na równe nogi, dzierżąc koszyk z węgielkami. Przeciągnął się i ziewnął, chcąc okazać wzgardę wiecującym; atoli w sercu gorzał bólem i wściekłością, nigdy bowiem dotąd wilki taką wilczą mową nie wyraziły mu, jak go nienawidzą.

Słuchajcie, wy...! — krzyknął. — Dość już tego psiego szczekania! Przez całą noc dzisiejszą wypominaliście mi usta­wicznie, że jestem człowiekiem. Więc choć, dalibóg, wolałbym być wilkiem i przebywać wśród was do końca życia, uświado­miłem sobie w końcu, że słowa wasze są prawdziwe. Odtąd nie będę nazywał was braćmi, ale psami, sag, jak zwykł nazywać

was człowiek. Nie waszą jest rzeczą rozstrzygać, jak macie względem mnie postąpić. Sprawa cała zależy jedynie o d e mnie... Chcąc wam ją lepiej wyjaśnić, ja — człowiek — przy­niosłem wam odrobinę Czerwonego Kwiecia, którego wy tak się boicie, psy nikczemne!

To rzekłszy cisnął na ziemię koszyk. Kilka żarzących się wę­gli upadło na kępę suchego mchu, która natychmiast zajęła się jasnym ogniem. Na widok wybuchających płomieni całe zgro­madzenie rozbiegło się w popłochu.

Mowgli wetknął w ogień uschłą gałąź, a gdy jej odrośle po-częły jarzyć się i trzeszczeć, wzniósł tę żagiew i począł wywijać nią ponad głową. Wilki struchlały i w trwodze przypadły do ziemi.

Teraz jesteś ich panem! — rzekła półgłosem Bagheera. — Ocal od śmierci Akelę. On zawsze był ci przyjacielem.

Akela, posępne stare wilczysko, który nikogo w życiu nie prosił o zmiłowanie, rzucił błagalne spojrzenie na Mowgliego. Chłopak stał nagi w świetle gorejącej żagwi, rozrzucającej wo­koło drżące i chybotliwe cienie, a grzywa czarnych włosów roz­wiała mu się groźnie nad karkiem.

Dobrze! — ozwał się Mowgli wodząc dokoła roziskrzonym wzrokiem. — Widzę, że jesteście psubraty! Porzucę was i pójdę do moich współplemieńców... o ile oni istotnie są moimi współ-plemieńcami. Dżungla jest przede mną zamknięta, winienem zatrzeć W sobie pamięć waszej gwary i obcowania z wami... ale okażę się bardziej wspaniałomyślny od was. Ponieważ byłem waszym bratem, różniącym się od was jedynie krwią, przeto obie­cuję wam, że gdy będę człowiekiem i zamieszkam między ludźmi, nie zdradzę was, jak wyście mnie zdradzili, nędznicy!

Kopnął nogą ognisko*, aż skry rozsypały się wokoło.

Ani ja, ani nikt z moich nie będzie napastował Wilczej Gromady. Ale zanim od was odejdę, muszę wpierw uiścić się z pewnego długu.

Podszedł do Shere Khana, wpatrującego się głupowato przy­mrużonymi oczyma w ogień, i schwycił go za sierść na pod-gardlu. Bagheera na wszelki wypadek nie odstępowała ani na krok od przyjaciela.

Wstawaj, psubracie! — krzyknął Mowgli. — Wstań, gdy mówi do ciebie człowiek! Jeżeli mnie nie posłuchasz, to ci tą żagwią osmalę futro!

Shere Khan złożył potulnie uszy po sobie i przymknął oczy, bo płonąca gałąź mignęła mu tuż przed nosem.

Ten bydłobójca zapowiadał, • że zabije mnie wobec waszego Zgromadzenia, ponieważ nie udało mu się zabić mnie, gdym był jeszcze niemowlęciem. Ale my, gdy wyrastamy na dojrzałych ludzi, sprawiamy psom tęgie lanie... tak, o tak, tak, tak! Spróbuj no choć wąsem ruszyć, Lungri, a wpakuję ci Czerwony Kwiat w samą gardziel!

To mówiąc tłukł zawzięcie Shere Khana po łbie gałęzią, a ty­grys skomlał i skowytał, przejęty śmiertelną trwogą.

Tfu!... A teraz umykaj, oszelmowany leśny kocie! Ale za-karbuj sobie w pamięci, że gdy następnym razem przyjdę, już jako człowiek, na Skałę Narady, głową moją i plecy zdobić będzie skóra Shere Khana!... Posłuchajcie i wy, pozostali! Akela będzie żył i ma prawo chodzić, gdzie mu się podoba. Wy nie odwa­życie się go zabić... bo ja na to nie pozwolę! Nie myślcie też, że pozwolę wam tu jeszcze siedzieć i bezczelnie wywalać jęzory, jakbyście byli czymś więcej niż psami, które w tej chwili prze­gonię na cztery wiatry!... Huzia! Huzia!...

Płomień na końcu gałęzi rozgorzał oślepiającym blaskiem, a Mowgli siekł na odlew w prawo i w lewo po całym zgroma­dzeniu. Wilki wśród przeraźliwego wycia zaczęły uciekać — iście jak oparzone — gdyż sypiące się iskry poczęły już tlić się w ich kudłach. W końcu pozostali na placu tylko Akela, Bagheera oraz co najwyżej dziesiątek wilków stojących zawsze wiernie po stro­nie Mowgliego.

A wówczas — ni stąd, ni zowąd — poczęło Mowgliego coś bo­leć na wnątrzu, jak nie bolało go nigdy dotychczas. Westchnął głęboko i zaszlochał, a łzy pociekły mu po twarzy.

Co to takiego? Co to takiego? — odezwał się sam do sie­bie. — Nie mogę opuścić dżungli... i sam nie wiem, co się ze mną dzieje... Czyżbym już miał umrzeć, Bagheero?

Nie, Mały Bracie! To tylko łzy... spotyka się je nieraz u lu­dzi... — odpowiedziała Bagheera. — Teraz wiem, że jesteś już człowiekiem, a nie ludzkim szczenięciem. Odtąd już dżungla na-

V '


prawdę jest zamknięta przed tobą!... To tylko łzy, mój Mowgli... Nic to! Niech sobie płyną!

Przeto Mowgli usiadł i płakał rzewnie, jakby mu serce pęk­nąć miało. Był to pierwszy płacz w jego życiu...

A teraz — odezwał się nagle — pójdę pomiędzy ludzi! Ale wpierw muszę się pożegnać z matką.

To rzekłszy podążył do jaskini, gdzie mieszkał Ojciec Wilk z Matką Wilczycą. Przytulił się do jej futra i płakał na cały głos, a wilczęta wtórzyły mu żałosnym wyciem.

Nie zapomnicie o mnie? — spytał Mowgli.

Nigdy, o nigdy, póki tylko będziemy umiały zwęszyć twe ślady — odpowiedziały wilczęta. — Gdy będziesz człowiekiem, przychodź czasami do podnóża naszej góry, byśmy mogły po­gwarzyć z tobą; my zaś będziem zachodzić na uprawne pola, by pobawić się z tobą w nocy.

Wracaj rychło'! — rzekł Ojciec Wilk. — Wróć do nas jak najrychlej, mądra Żabuchno... bo i matka twoja, i ja jesteśmy już mocno starzy!

Wracaj rychło, synusiu, mój ty mały golasku! — dodała Matka Wilczyca. — Bo przyznam ci się, dziecię człowiecze, żem kochała cię bardziej, niż potrafiłabym kochać rodzone moje szczenięta!

Przyjdę, przyjdę z pewnością — odpowiedział Mowgli — a gdy powrócę, rozścielę skórę Shere Khana na Skale Narady. Nie zapominajcie o mnie! Powiedzcie mieszkańcom dżungli, by nigdy o mnie nie zapominali...

Świt począł rozjaśniać niebo, gdy Mowgli samotnie schodził ze zbocza góry, by spotkać się z tajemniczymi istotami, noszą­cymi miano ludzi.


PIEŚŃ MYŚLIWSKA GROMADY SEEONEEŃSKIEJ


Gdy świt błysnął na niebie, sambhur beczeć zaczyna —

Najpierw raz — potem drugi i trzeci!

I już jeleń wyskoczył — i już jeleń wyskoczył —

Z gąszczy lasu, znad stawu, gdzie żeruje zwierzyna.

Jam na czatach samotnych go zoczył —

Najpierw raz — potem drugi i trzeci!


Gdy świt błysnął na niebie, sambhur beczeć zaczyna —

Najpierw raz — potem drugi i trzeci!

I wnet wilk się przekrada — i wnet wilk się przekrada –

By wieść zanieść radosną do drużyny, do stada —

A my tropim i weszyrn, i głosimy na śladach —

Najpierw raz — potem drugi i trzeci!


Gdy świt błysnął, zawyła cała Wilcza Drużyna —

Najpierw raz — potem drugi i trzeci!

Wierna puszcza nie zdradzi wilczych śladów i kroku!

Nasze ślepia nam drogę oświecają w półmroku!

Język trzymać na wodzy! Baczność! Czas już do skoku—

Najpierw raz — potem drugi i trzeci!


ŁOWY WĘŻA KAA



Cętki są chlubą lamparta, a dumą bawołu są rogi;

Bądź czysty, bo tęgich myśliwców poznajem po skórze chędogiej!

Jeśli stwierdzisz, że bodzie buhaj lub sambhur włochaty,

Nie ucz nas tego — bo myśmy już o tym wiedzieli przed laty!

Nie dręcz cudzych szezeniątak, lecz sercem do nich lgnij łatwo, Bo choć są niezgrabne i

małe, mogą niedźwiedzia być dziatwą!

Nie masz nade mnie!" — powiada szczenię, gdy pierwszy je triumf omami; Lecz wielka

jest dżungla, a szczenię tak małe! Niech język ma za zębami!


Przykazania misia Baloo




Wszystko, co tu opowiemy, zdarzyło sią w jakiś czas przedtem, nim Mowgli porzucił Gromadą Wilków Seeoneeń-skich i zemścił się na tygrysie Shere Khanie. Byto to' w dniach, kiedy miś Baloo uczył go Praw Dżungli. Wielkie, poważne, bru­natne niedźwiedzisko nie posiadało się z radości, że ma tak pojętnego ucznia. Albowiem młode wilczki zwykły przyswajać sobie z Praw Dżungli tylko to, co znajduje zastosowanie w obrę­bie ich gromady i plemienia — i wymykają się na wagary, gdy tylko umieją powtórzyć następującą zasadę łowiecką:

Stopy, które nie czynią szelestu —

oczy, które potrafią przeniknąć ciemność —

uszy, które zdolne są przechwycić tchnienie wiatru powstającego —

białe i ostre zębce —

oto przymioty, które cechują naszych braci,

z wyjątkiem znienawidzonego przez nas szakala Tabaqui

i równie znienawidzonej hieny.

Atoli Mowgli, jako że był szczenięciem ludzkim, musiał uczyć się znacznie więcej. Czarna Pantera, Bagheera, nieraz skradała się nieobaczkiem przez dżunglę, by podpatrzyć, jakie postępy czyni jej pupilek, i oparłszy głowę o pień drzewa, mruczała z zadowoleniem, gdy Mowgli wygłaszał zadane lekcje wobec Baloo. Chłopak umiał równie dobrze wspinać się po- drzewach, jak pływać, a pływał równie dobrze, jak biegał. Przeto nauczy­ciel Prawa, Baloo, uczył go wszelkich przepisów; zarówno' leś­nych, jak i wodnych. Uczył go więc, jak odróżnić gałąź zdrową od spróchniałej; jak przemawiać grzecznie do dzikich pszczół na wypadek, gdyby zdarzyło miu się zetknąć z ich rojem na wy­sokości pięćdziesięciu stóp ponad ziemią; jak odzywać się do nietoperza Manga, gdyby zdarzyło się przerwać jego drzemkę południową wśród gałęzi; i jak ostrzegać śpiące w kałużach wę­że wodne, zanim da nurka w głąb wody. Żadne z Plemion Dżungli nie lubi, by mu zakłócać spokój, i każde z nich jest nader skłonne do tego, by sprawić tęgą wcierę dokucznikowi.

Z czasem Mowgli nauczył się także Łowieckiego Hasła Przy­byszów, które należało powtarzać głośno, póki nie otrzyma się odpowiedzi — ilekroć wypadnie polować poza obrębem własnego łowiska. Hasło to, w przekładzie na język ludzki, brzmi:

Pozwólcie mi polować tutaj, bo jestem gło-o~odny! A odpowiedź jest następująca:

Polujże więc, ale z potrzeby, nie dla przyjemno-o-ści!

Z tego wszystkiego widać, ilu to rzeczy musiał Mowgli n:au~ czyć się na pamięć; nic też dziwnego, że nieraz bardzo go mę­czyło powtarzanie po sto razy tej samej rzeczy. Ale oto co Bagheerze oświadczył Baloo pewnego dnia, gdy Mowgli dostał w skórę i uciekł z lekcji na wagary:

Ludzkie szczenię jest ludzkim szczenięciem, więc powinno nauczyć się wszystkich Praw Dżungli!

Ale miejże na uwadze, że on jeszcze mały! — odpowie­działa Czarna Pantera, która na pewno by na nic rozpieściła Mowgliego, gdyby go powierzono1 jej opiece. — Jakże ta mała glowina pomieści tyle mądrości?

Jest że w puszczy stworzenie tak małe, by nie można go było zabić? O, nie!... Dlatego to uczą go wszystkiego i dlatego biję go, bardzo delikatnie zresztą, ilekroć czegoś zapomni.

Delikatnie! — mruknęła Bagheera. — Ładne masz poję­cie o delikatności, stary Waliskóro! Dowodem twej delikatności są zapewne te sińce, które upstrzyły całą twarz chłopca... Och!

Chyba lepiej, żeby został pobity na miazgę przeze mnie, który go miłuje, niż żeby nieuctwo miało narażać go na gorsze klęski! — odpowiedział Baloo z wielką powagą. — Właśnie uczą go Czarnoksięskich Słów Dżungli, które zapewnią mu pomoc ze strony Ptaków i Plemienia Wężów, i wszelkich czworonogów, z wyjątkiem własnej gromady. Teraz może wzywać pomocy od wszystkich zwierząt, jakie żyją w dżungli... o ile tylko będzie pamiętał owe słowa. Czyż dla tej korzyści nie warto dostać cza­sami w skórą?

No, no... tylko uważaj, żebyś mi nie zabił ludzkiego szcze­nięcia! Toż on nie jest kłodą, byś na nim ostrzył stępione pazu­ry! Ale jakież to są owe Czarnoksięskie Słowa? Wprawdzie wolę udzielać innym pomocy niż prosić o nią — to mówiąc Bagheera wyprostowała jedną łapą i z lubością przyglądała się dłutkowa-tym, drapieżnym pazurom, o sinym, stalowym; odbłysku — jed­nakże pragnęłabym ich się nauczyć!

Zawołam Mowgliego, to ci je powtórzy, o ile będzie miał ochotę. Chodź no, Mały Bracie!

E, w głowie mi szumi, jakby się w niej osiedlił cały rój pszczół — odpowiedział niechętny głosik ponad ich głowami. W tejże chwili po pniu drzewnym ześliznął się Mowgli, bardzo gniewny i nadąsany. Stanąwszy na ziemi, dorzucił:

Przychodzę do Bagheery, a nie do ciebie, stary, opasły Baloo!

Wszystko mi jedno! — odpowiedział Baloo, choć czuł się mocno dotknięty. — Powtórz więc Bagheerze Czarnoksięskie Sło­wa Dżungli, jakich nauczyłem cię dzisiaj.

Czarnoksięskie Słowa?... Ale dla jakiego plemienia? — za­pytał Mowgli, wielce rad, że będzie mógł się popisać. — Dżungla mówi wieloma językami... Ja znam wszystkie!

Trochę ich znasz, ale nie tak dużo, mój synku! Przypatrz no się, Bagheero, jak te smyki nigdy nie okażą wdzięczności swym nauczycielom! Nie zdarzyło się jeszcze, by które z ma-łych wilcząt przyszło podziękować staremu Baloo za naukę. Po-wiedzże więc, wielki mędrcze, jakich to Czarnoksięskich Słów używają Plemiona Polujące.

Ja i Wy jesteśmy jednej krwi! — przemówił Mowgli, nada­jąc tym słowom akcent niedźwiedzi, używany przez wszystkie Plemiona Polujące.

Dobrze! A teraz... jak się przemawia do Ptaków? Mowgli powtórzył całe zdanie i zakończył je gwizdem, jaki wy­daje kania przed deszczem.

A teraz przemów do Plemienia Wężów!

W odpowiedzi na to rozległ się syk, nie dający się zgoła od­tworzyć, po czym Mowgli wierzgnął nogami w tył, klasnął w dłonie na znak zadowolenia i skoczywszy na grzbiet Baghee­ry, siadł na nim okrakiem, bębniąc piętami po jej gładkim futrze i wykrzywiając się do starego Bałoo, jak tylko umiał naj-zlośliwiej.

Widzicie go, widzicie! Warto by mu za to trochę skórę wyłoić! — odezwał się z czułością bury niedźwiedź. — Ale przyj­dzie czas, że będziesz o mnie pamiętał!

Po czyni obrócił się w bok i zaczął opowiadać Bagheerze, jak wyprosił owe Czarnoksięskie Słowa od dzikiego słonia Hathi, który zna się na nich wybornie — jak wspomniany Hathi za­prowadził Mowgliego do leśnego bajorka, by od węża wodnego

wyuczył się Zaklęcia Wężów, którego Baloo nie umiał wymó­wić — i jak to obecnie Mowgli był skutecznie zabezpieczony przeciwko wszelkim przygodom na obszarze dżungli, ponieważ ani żmija, ani ptak, ani żadne zwierzę nie mogły mu uczynić krzywdy.

Nie potrzebuje się więc lękać nikogo! — zakończył Baloo, klepiąc się z dumą po kosmatym brzuchu.

Z wyjątkiem własnego plemienia! — mruknęła półgłosem Bagheera, po czym już głośno ozwała się do Mowgliego: — Uważaj na moje żebra, Mały Bracie! Co mają oznaczać te ko­ziołki po moim grzbiecie?

Mowgli już od dłuższego czasu starał się zwrócić na siebie uwagę rozmawiających, skubiąc Bagheerę za włosy poniżej kar­ku i kopiąc ją z całej siły. Kiecly oboje umilkli i byli gotowi go słuchać, począł wrzeszczeć na całe gardk*:

Aha! I ja będę miał swoją własną gromadę i będę ją całymi dniami wodził po gałęziach drzew.

Co ci się znów przyśniło, mały marzycielu? — ofuknęła go Bagheera.

Tak jest!... I będę rzucał gałęźmi i błotem na głowę sta­rego Baloo! — ciągnął dalej Mowgli. — Już mi to obiecali moi koledzy! Aha!

U-uff!

Ogromne łapsko niedźwiedzia ściągnęło Mowgliego z grzbietu Bagheery. Znalazłszy się w jego potężnych objęciach, chłopak zmiarkował, że nauczyciel jest niepomiernie rozgniewany.

Mowgli — odezwał się Baloo — widzę, że się spoufaliłeś z bandar-log, Plemieniem Małp!

Mowgli spojrzał na Bagheerę, by przekonać się, czy i ona się na niego gniewa. Oczy Bagheery wpatrzone były weń uporczy­wie i twardo — podobne dwom bryłkom jaspisu.

Przestawałeś z Plemieniem Małp... z szarymi koczkodana-mi... plemieniem bez Praw... wszystkożerną hałastrą! Wstyd! Hańba!

Gdy Baloo rozbił mi głowę — odrzekł Mowgli leżąc na wznak — poszedłem sobie precz, na wagary! Wtedy szare mał­py zlazły z drzew i okazały mi wielkie współczucie. Poza tym nikt nie ulitował się nade mną.

Ładne mi współczucie ze strony Małpiego Plemienia! — burknął Baloo. — Równie dobrze można by mówić o spokoju górskiego strumyka lub chłodzie słońca w porze letniej... A cóż było potem, ludzkie szczenię?

Potem... potem... przyniosły mi orzechów i innych dobrych rzeczy... i... zaniosły mnie na rękach aż na sam wierzchołek drzewa... i powiedziały mi, że jestem ich krewnym... tylko bez ogona... i że kiedyś zostanę... ich naczelnikiem.

One nie mają naczelnika! — przerwała Bagheera. — Małpy skłamały! One zawsze kłamią!

Były bardzo grzeczne dla mnie... i prosiły, żebym je od­wiedził powtórnie. Czemu to nikt dotąd nie zaprowadził mnie do Małpiego Plemienia? One chodzą na dwóch nogach, podobnie jak ja... nie biją mnie twardą łapą... i bawią się po całych dniach. Pozwól mi wstać... pozwól mi wstać, niedobry Baloo! Ja chcę się z nimi bawić!

Słuchaj, ludzkie szczenię! — ozwał się niedźwiedź, a głos jego huczał jak grzmot w noc upalną. — Nauczyłem cię Praw obowiązujących wszystkie Plemiona Dżungli prócz Plemienia Małp, żyjącego na konarach drzew. Plemię to nie podlega żad­nym Prawom. To wyrzutki społeczeństwa! Nie mają nawet wła­snej mowy, ale posługują się kradzionymi wyrazami, jakie uda im się tu i ówdzie podchwycić, gdy nadsłuchują, podpatrują i cza­tują na wierzchołkach drzew. Ich obyczaje nie mają nic wspól­nego z naszymi... Te małpy nie mają nad sobą żadnego zwierz­chnictwa, a daremnie byś u nich szukał śladu jakiejkolwiek pamięci. Lubią dużo gadać, przechwalać się i udawać, że są ple­mieniem znamienitym, powołanym do wielkich spraw w dżungli, ale niech no spadnie jaki orzech z drzewa — już im się plącze wątek myśli, zapominają o wszystkim, co mówiły, i pokładają się od śmiechu. Nas, obywateli dżungli, z tymi małpiszonami nic nie łączy! Nie chodzimy tam, gdzie one chodzą, nie pijemy tam, gdzie one piją, i nie polujemy tam, gdzie one polują, a nawet nie umieramy pospołu z nimi. Czy do dnia dzisiejszego sły­szałeś kiedy z ust moich choćby najmniejszą wzmiankę o ban-dar-log?

Nie! — odpowiedział Mowgli szeptem, albowiem po prze­mówieniu Baloo zapanowała w całym lesie dziwna jakaś cisza.


Plemiona Dżungli nie wspominają o nich nie tylko w sło­wach, ale nawet i w myśli. Stworzenia te, które zwiemy mał­pami, są bardzo liczne, złośliwe, brudne i bezwstydne. Jeżeli mają jakiś określony cel w życiu, to chyba tylko ten, by zwró­cić na siebie uwagą mieszkańców dżungli. Ale my nie zważamy na nie wcale, nawet wtedy, gdy zaczną rzucać orzechy i różne śmieci na nasze głowy.

Ledwo tych słów domówił, gdy z koron drzewnych posypał się grad orzechów i drobnych gałązek, a jednocześnie rozległy się małpie poehrząkiwanła, skowyty i chrzęst gniewnych harców po­śród listowia.

Z Plemieniem Małp nie wolno się zadawać — oświadczył raz jeszcze Baloo — nie wolno mieszkańcom dżungli kumać się z nimi. Zapamiętaj to sobie!

Nie wolno — powtórzyła Bagheera. — Jednaże jestem zdania, że Baloo powinien był ostrzec cię przed nimi, Mały Bracie!

Ja?... Ja?... Nawet mi przez myśl nie przeszło, że on mógł­by bawić się z tą plugawą małpią czeredą... Tfu!

Nowy grad pocisków posypał się na ich głowy, przeto Ba­gheera i Baloo oddalili się żwawo, zabierając z sobą Mowgliego.

To, co Baloo mówił o małpach, było' świętą prawdą. Siedlis­kiem tych stworzeń były wierzchołki drzew, a ponieważ zwie­rzęta puszczańskie nader rzadko spoglądają wzwyż, przeto nie­często właziły małpom w drogę. Natomiast małpy, ilekroć zdy-bały chorego wilka, zranionego niedźwiedzia czy tygrysa, zaw­sze znęcały się nad nim bezlitośnie; poza tym miały zwyczaj obrzucać wszelkie zwierzę orzechami i patykami — bądź dla zabawy, bądź też celem zwrócenia na siebie uwagi. Kiedy in­dziej wyły wniebogłosy i wyśpiewywały niedorzeczne piosenki, wzywając mieszkańców dżungli, by włazili na drzewa i tu sta­czali z nimi bójkę. To znów walczyły między sobą zaciekle, pozostawiając trupy zabitych małp w takim miejscu, by mogły rzucać się w oczy Plemionom Dżungli. Stale nosiły się z za­miarem, by za chwilę obrać sobie naczelnika, ustanowić własne prawa i obyczaje, ale zamiaru tego nigdy nie wcieliły w czyn, gdyż niezdoilne były zachować niczego w pamięci choćby przez

dzień jeden. Nie przejmowały się jednak niczym, na pociechę powtarzając ukute przez siebie przysłowie:

Bandar-log dziś rozmyśla o tym, o czym dżungla ma je­szcze czas myśleć!

Żadne ze zwierząt nie umiało ich dosięgnąć, ale też żadne nie zwracało na nie uwagi. Przeto wielce uradowały się małpy, że zdołały wciągnąć Mowgliego do zabawy i że ściągnęły na siebie taki gniew starego Baloo. Na niczym więcej im nie zależało — boć plemieniu bandar-log nigdy na niczym nie zależy. Atoli jednej z małp przyszedł do łba pomysł, który uznała za świetny: oznajmiła towarzyszkom, że obecność Mowgliego1 mogłaby przy­nieść ich społeczeństwu wielki pożytek, gdyż chłopak umie pleść z gałązek zasłony od wiatrów, przeto gdyby go schwytały, mógłby nauczyć je tego rzemiosła. Istotnie Mowgli, który był synem drwala, miał zwyczaj — snadź pod wpływem dziedzicz­nego instynktu — splatać małe szałasy z opadłych gałęzi, sam nie wiedząc, gdzie się tego nauczył. Małpy, siedzące na drze­wach, przyglądały się jego zabawie — i spodobała im się nad­zwyczajnie. Powiedziały sobie, że tym razem już naprawdę będą miały zwierzchnika i staną się najmędrszym plemieniem w dżun­gli — tak mądrym, że każdy będzie im zazdrościł i zwracał na nie szczególną uwagę.

Przeto cichaczem, bez najmniejszego szelestu, szły trop w trop za niedźwiedziem Baloo, Bagheera i Mowglim przez całą dżunglę, póki nie nadszedł czas południowej drzemki. Wówczas Mowgli, markotny i zbity z pantałyku, położył się między panterą i nie­dźwiedziem i postanowiwszy sobie, że nie będzie nigdy się zada­wał z Małpim Plemieniem — zasnął głęboko.

Ocknąwszy się, uświadomił sobie najpierw, że jakieś drobne, ale szorstkie i krzepkie rączęta pochwyciły go za ramiona i no­gi — potem, że poczęły go bić po twarzy jakieś trzeszczące ga­łązki — a wreszcie, że znajduje się na pomoście rozbujanych konarów i spogląda w dół, ku ziemi, kędy widać było niedźwie­dzia Baloo, budzącego dżunglę basowym rykiem, oraz Bagheerę, która wyszczerzywszy zęby poczęła właśnie wdzierać się na pień drzewa. Bandar-log zawył triumfalnie i czmychając na najwyższe gałęzie, dokąd nie ośmieliła się dojść Bagheera, wrzeszczał wnie-bogłosy:

Dostrzegła nas! Bagheera nas dostrzegła! Wszystkie zwie­rzęta dżungli podziwiają naszą zręczność i roztropność!

Następnie małpy poczęły uciekać. Ucieczka Małpiego Plemie­nia przez obszary drzew — to rzecz, której opisać się nie da. Na wysokości pięćdziesięciu do siedemdziesięciu stóp ponad ziemią mają istne gościńce i boczne drogi biegnące to w dół, to pod górę, po których w razie potrzeby umieją podróżować choć­by nocą. Dwie najsilniejsze małpy wzięły Mowgliego1 pod pachy i pomknęły z nim ponad wierzchołkami drzew, sadząc skokami, z których każdy mierzył dwadzieścia stóp. Gdyby były same, potrafiłyby biec dwakroć prędzej, ale ciężar jeńca powstrzy­mywał je w biegu. Pomimo bólu i zawrotu głowy Mowgli nie mógł się oprzeć uczuciu radości z powodu tej niezwykłej gOh-nitwy, jakkolwiek przerażeniem napełniał go widok skrawków ziemi leżących hen nisko, a straszliwy wstrząs po każdym sko­ku nad próżnią zapędzał mu duszę w pięty. Eskortujące go małpy raz po raz taszczyły go na sam wierzchołek drzewa, aż czuł, jak cienkie gałązki gną się i trzeszczą pod ich ciężarem — a następnie wśród chrząkań i pohukiwań rzucały się kędyś da­leko i nisko — i lądowały na niższych odroślach najbliższego drzewa, którego uczepiały się rękoma lub stopami. Niekiedy miał przed sobą na przestrzeni kilku mil widok na cichą, zieloną dżunglę — jak czatownik ze szczytu masztu widzi wokoło całe dziesiątki mil morskiego przestworza — aż tu w chwilę potem już gałęzie i listowie chłostały go po twarzy, a on sam wraz ze swymi dwoma strażnikami znajdował się z powrotem niemal tuż nad ziemią. Tak to wśród skoków, trzasków, huków i wrza­sków całe plemię bandar-log pędziło jak oszalałe po' drzewnych gościńcach, unosząc z sobą Mowgliego jako jeńca.

Przez czas jakiś lękał się, że spadnie, potem jęła go ogarniać coraz większa złość. Ponieważ jednak wiedział, że opór na nic się nie zda, więc zaczął przemyśliwać nad tym, co ma zrobić. Uznał, że pierwszym jego obowiązkiem było przesłać wieść o sobie Bagheerze i niedźwiedziowi Baloo — albowiem z szyb­kości, z jaką posuwały się małpy, miarkował, że jego przyjaciele musieli pozostać znacznie w tyle. Daremnym trudem było pa­trzeć w dół, bo tam widać było tylko gęstwę gałęzi — wobec tego jął spoglądać w górę. Hen daleko wśród błękitu ujrzał


ścierwnika Chila, który krążył chwiejnym lotem nad puszczą, wypatrując żeru. Zauważywszy, że małpy coś niosą, Chil opu­ścił się o kilkaset sążni w dół, by zobaczyć, czy w ich tobołkach nie ma przypadkiem jakich smakołyków. Aż zagwizdał ze zdu­mienia, gdy ujrzał Mowgliego bujającego się po drzewach w sposób tak niezwykły i posłyszał •wydane przezeń hasło w narzeczu

ścierwników:

Ja i Ty jesteśmy jednej krwi-i-i!

W tejże chwili zwarło się nad chłopcem falujące morze zie­leni, ale Chil, kołysząc się na skrzydłach, zdążył jeszcze w czas dolecieć do następnego drzewa, by dostrzec wyłaniającą się znów z gałęzi małą, brązową buzię.

Uważaj na mój ślad! — krzyknął Mowgli. — Zanieś wieść niedźwiedziowi Baloo z Wilczej Gromady Seeoneeńskiej i Ba­gheerze, co mieszka przy Skale Narady.

W czyim imieniu mam mówić, Bracie? — zapytał Chil, bo choć słyszał to i owo o Mowglim, jeszcze go był dotąd nie wi­dział na własne oczy.

W imieniu Mowgliego, czyli Żaby. Oni mnie przezywają ludzkim szczenięciem! Zważaj na mój śla-ad!

Ostatnie słowa zostały wypowiedziane głosem: przeraźliwym, gdyż właśnie w tej chwili małpy dały olbrzymiego susa w po­wietrzu. Chil tylko kiwnął głową i wzbił się w górę tak wysoko, iż wydał się nie większy od ziarenka pyłu — i zawisł w błękicie, wpatrując się dalekowidzącymi oczyma w chwiejbę koron drzew­nych, przez które przemykała się skłębiona gromada małp eskor­tujących Mowgliego.

One nie potrafią zajść daleko! — zawyrokował śmiejąc się wesoło. — Nie zdarzyło się jeszcze, by wykonały w zupełności to, co zamierzyły! Och, ten bandar-log, ten bandar-log! Zawsze się im zachciewa czegoś nowego. Ale tym razem, o ile mnie wzrok nie myli, zachciało się im własnego nieszczęścia... bo Baloo to nie pisklę, a Bagheera, o ile mi wiadomo, umie polować nie tylko na kozły!

Tak sobie dumając ważył się na skrzydłach, ppdgarnął pod sie­bie szpony — i wyczekiwał.

Tymczasem Baloo i Bagheera szaleli z gniewu i strapienia. Bagheera jęła wspinać się na drzewa tak wysoko, jak nigdy wpierw, ale cienkie gałązki łamały się pod jej ciężarem, więc ześliznęła się w dół, mając pełno kory za pazurami.

Czemuż nie ostrzegłeś ludzkiego szczenięcia? — huknęła na nieboraka Baloo, który drałował niezgrabnym kłusem, za­pewne w myśli, że dopędzi uciekające małpy. — I cóż mu przy­szło z twojego katowania, skoro nie ostrzegłeś go przed tym nie­bezpieczeństwem!

Spieszmy się!... Spieszmy! Może... może zdołamy je dogo­nić — sapał Baloo.

Z takim, pośpiechem!... Ph!... Nie dogoniłbyś nawet zdy­chającej krowy... Nauczycielu Prawa... oprawco szczeniąt! Toż gdyby ci przyszło katulać się tak choć przez milę tam i z po­wrotem, pękłbyś na ćwierci! Usiądź spokojnie i zastanów się nad całą sprawą... obmyśl sposób postępowania... Nie mamy czasu na próżne gonitwy. Jeżeli podejdziemy za blisko, te małpiszony go­towe dla własnego ocalenia rzucić chłopca na ziemię.

Arrrala! Hu-u! One może go już cisnęły na ziemię, bo im się znudziło go dźwigać! Któż je tam wie! Wszystkiego można

sią spodziewać po bandar-logu! Zwalcież mi teraz na łeb furę zdechłych nietoperzy! Dajcie mi do ogryzania spróchniałe kości! Wrzućcie mnie do barci dzikich pszczół, żeby mnie na śmierć pokąsały, i pochowajcie mnie obok hieny... bom jest najnieszczę­śliwszy pomiędzy niedźwiedziami! Arra-lala! Ua-hua! O mój Mowgli, mój Mowgli! Czemuż to, zamiast nabijać ci guzy na głowie, nie ostrzegałem cię przed Małpim Plemieniem:... Może wybiłem ci z głowy wszystkie zadane lekcje... i cóż teraz pocz­niesz, moja biedotko, sam w lesie, nie znając Słów Czarnoksięs­kich?!...

To rzekłszy Baloo schwycił się obiema łapami za łeb i zaczął z jękiem tarzać się po ziemi.

E, co znowu! Przecież dopiero co wyrecytował przede mną bez zająknienia wszystkie Słowa! — odezwała się zniecierpliwio­na Bagheera. — Mój Baloo, toż ty na starość postradałeś nie tyl­ko pamięć, ale i godność osobistą! Cóż by pomyślała sobie dżun­gla, gdybym ja, Czarna Pantera, wiła się po ziemi, niczym jeżo-zwierz Ikki, i wyła wniebogłosy?!

Nie dbarn o to, co sobie pomyśli o mnie dżungla! Ale on... on może już nie żyje!

O ile go te koczkodany dla jakichś małpich figlów nie zrzucą z gałęzi albo nie uduszą z nudów, tedy nie lękam się zgoła o los ludzkiego szczenięcia. Mowgli jest mądry sam z siebie i przeszedł dobrą szkołę, a co najważniejsze, ma takie oczy uroczne, które budzą postrach we wszystkich Plemionach Dżungli. Ku wielkiemu jednak swemu nieszczęściu znalazł się obecnie w mocy bandar-lo­gu... tej niecnej hałastry, która hasa po drzewach i nic sobie nie robi z naszych plemion.

To rzekłszy Bagheera poczęła w zadumie ssać własną łapę.

Ależ ci to głupiec ze mnie! Bury, sadłem nalany głupiec, który nie umie nic innego, tylko wykopywać korzonki z ziemi! — ozwał się ni stąd, ni zowąd Baloo, zrywając się na równe nogi. — Miał chyba rację dziki słoń Hathi, gdy mawiał: Każda pokraka ma swego straszaka! Ma swego straszaka i bandar-log! Ich postra­chem jest Skalny Wąż Kaa, który nie gorzej od nich wspina się na drzewa i wykrada nocą małe małpięta. Dość szeptem wspomnieć jego imię, a po małpach już ciarki przechodzą po sam koniuszek ogona. Chodźmy do węża Kaa!

I cóż on nam pomoże? — spytała Bagheera. — Wszak on jest obcoplemieńcem... nie ma nóg... a za to ma tak: złowrogie oczy!

Ho, ho! To bardzo stare i bardzo przebiegłe wężysko... a co najważniejsza, zawsze głodne! — odpowiedział Baloo z, wielką ufnością. — Trzeba mu przyrzec sporą porcję zwierzyny!

Podobno, gdy się obeżre*, śpi potem przez cały miesiąc. Może właśnie teraz śpi... a jeżeli nie śpi, to czyż nie przyjdzie mu ochota upolować osobiście porcję zwierzyny dla siebie?

Bagheera mało dotąd słyszała o wężu Kaa, z natury zaś była podejrzliwa.

Gdyby nawet tak było, to tak starzy łowcy, jak ty i ja, po­trafimy we dwójkę nauczyć go rozumu!

To rzekłszy Baloo otarł się wyliniałą brunatną łapą o grzbiet pantery i oboje wyruszyli razem na poszukiwanie Skalnego Py­tona Kaa.

Gdy go zdybali, spoczywał jak długi na: krawędzi skały, wy­grzanej blaskami popołudniowego słońca, i z lubością przyglądał się otrzymanej niedawno, pięknej odzieży. Dziesięć dni ostatnich spędził w zaciszu swego prywatnego domostwa, przebierając się w nową skórę, a teraz przedstawiał się imponująco1, gdy wyma­chiwał olbrzymim, płaskim łbem ponad ziemią, wykręcał dłu-gachne — trzydzieści stóp mierzące — cielsko w cudaczne krzy­wizny i węzły i oblizywał sobie paszczę na myśl o czekającym go obiedzie.

Jeszcze nic nie jadł! — odsapnął z ulgą Baloo, dostrzegłszy jego kaftan, pięknie wzorzysty w barwę żółtawą i brunatną. — Miej się na baczności, Bagheero! Po zmianie skóry wąż Kaa wi­dzi trochę kiepsko, a bywa nader skory do napaści.

Kaa nie był wężem jadowitym — owszem, czuł dla żmij, jako wielkich tchórzów, prawie że wzgardę. Siła jego leżała w ogra*-mię cielska — a kogo raz otulił objęciem swych olbrzymich splo tów, ten nie wykręcił się już z nich ani prośbą, ani groźbą.

Szczęśliwych łowów! — zawołał Baloo przysiadłszy na tyl­nych łapach.

Kaa, jak wszystkie węże z jego gatunku, był nieco głuchawy, więc zrazu nie dosłyszał wołania. Potem pochylił głowę i pod­winął tułów, gotów na wszelki wypadek.

Bodaj się nam wszystkim szczęściło w łowach — odpowie­dział. — Hej, Baloo, cóż ty tu porabiasz? Pomyślnych łowów, Bagheero. Co najmniej jeden z nas tu obecnych miałby szczerą ochotę nieco się pożywić. Czy nie doszły cię wieści o jakiej zwie­rzynie w tej okolicy? O jakim rogaczu, a choćby i o młodym ko­ziołku? Mój kałdun jest próżny niczym wyschnięta studnia!

Właśnie polujemy — odezwał się Baloo jakby od niechce nią. Wiedział, że wężowi Kaa, który jest istotą wielką, należy da­wać sporo czasu do namysłu.

Pozwólcie mi wybrać się razem z wami — rzekł Kaa. — Dla was, Baloo czy Bagheero', jedno uderzenie mniej czy więcej to fraszka, ale ja... ja muszę czatować całymi dniami na leśnej ścieżynie i przez połowę nocy wspinać się na drzewo, by upolo­wać jedno szare małpiątko! O fe! Już i gałęzie na drzewach nie są takie, jakie były za dni mojej młodości... dziś nie znajdziesz innych, jak tylko1 pogniłe pręty i uschłe badyle!

Może i twój ciężar odgrywa w tym niejaką rolę? — zauwa­żył Baloo.

O tak, jestem bardzo długi... bardzo długi — odrzekł Kaa z odcieniem dumy. — Mimo wszystko, główną winę ponosi kru­chość dzisiejszych drzew. Na ostatnim polowaniu o mało co... tak jest, o mało co nie spadłem na ziemię. Nie objąłem dobrze pnia ogonem i zsunąłem się \v dół z takim trzaskiem, że zbudzi­łem małpy, które zaczęły mnie obrzucać najplugawszymi prze­zwiskami.

— „Beznoga gadzina... glista ziemna" — zamruczała Bagheera pod Wąsem, jak gdyby usiłowała sobie coś przypomnieć.

Ssss! Więc to tak mnie one przezywały! — zaperzył się Kaa.

Coś podobnego krzyczały w naszą stronę podczas ostatniej pełni księżycowej... ale my nigdy nie zwracamy na nie uwagi. Nie ma istot bardziej bezwstydnych niż bandar-log. Zawsze paplą, co im ślina przyniesie na język... choćby to, jakobyś ty już utra­cił wszystkie zęby i polował jedynie na młode koźlątka, ponie­waż... ponieważ boisz się rogów kozła... — ciągnęła Bagheera słod­kim głosem;.

Wprawdzie węże, szczególnie tak stare i przezorne pytony, jakim był Kaa, rzadko okazują po sobie, że są gniewne, jednakże

Baloo i Bagheera spostrzegli, że olbrzymie mięśnie przełykowe po obu stronach gardzieli węża Kaa napęczniały i poczęły drgać kurczowo.

Bandar-log przeniósł się w inne siedliska — odezwał się spokojnie. — Gdym dziś rozpoczynał kąpiel słoneczną, słysza­łem, jak małpiska nawoływały się, skacząc po konarach drzew.

My... my właśnie idziemy w trop za plemieniem bandar-log... — zaczął Baloo, ale słowa uwięzły mu w gardle, bo odkąd sięgała jego pamięć, po raz pierwszy zdarzyło się, by ktoś z oby­wateli dżungli raczył zainteresować się sprawami Małpiego Ple­mienia.

Tak? Nie wątpię tedy, że niemałej snadź wagi musi być ta sprawa, która dwoje łowców tak znamienitych... wodzów swej kniei, jako tuszę... przywiodła do tego, by szli tropem plemienia bandar-Zogr — odrzekł Kaa z wytworną uprzejmością, a pierś rozsadzało mu zaciekawienie.

Prawdę powiedziawszy — zaczął znów Baloo — nie jestem niczym więcej, jak starym i już czasami wielce głupawym na­uczycielem, który wykłada naukę Prawa wilczętom seeoneeń-skim, a obecna tu Bagheera...

Jest po prostu Bagheera i — kłapnęła zębami Czarna Pante­ra nie wierząc, by taka czołobitność mogła odnieść należyty sku­tek. — Powiemi ci, Kaa, o co chodzi. Te zbijacze orzechów i zjada­cze liści palmowych ukradły nam nasze ludzkie szczenię, o którym może doszły cię wieści.

Tak jest! Jeżozwierz Ikki (który dufny w swe kolce, nie robi sobie nic z nikogo!) opowiadał mi coś niecoś o jakimś człe­czynie, co przystał do Gromady Wilków, ja jednakże nie dawa­łem wiary jego opowieściom. Ikki zwykł roznosić plotki źle do­słyszane, a jeszcze gorzej opowiedziane.

Tym razem jednak powiedział prawdę. Takiego szczenięcia ludzkiego, dalibóg, jeszcze świat nie widział! — mówił Baloo. — Jest to najlepsze, najmądrzejsze i najodważniejsze ze wszyst­kich ludzkich szczeniąt... mój wychowanek, który rozsławi imię Baloo po wszystkich kniejach... a przy tym... trzeba ci wiedzieć, mój Kaa... kocham go... to jest... chciałem powiedzieć... kochamy go bardzo oboje.

Csss! Csss! — zasyczał Kaa kręcąc głową- — I ja też kie­dyś poznałem, co to miłość. Mógłbym wam opowiedzieć niejedną historię o tym, jak...

Przyjdziemy tu w jasną noc księżycową, gdy wszyscy bę­dziemy najedzeni do syta, to nam bardziej do gustu przypadnie twoja opowieść — przerwała mu pośpiesznie Bagheera. — Na­sze szczeniątko ludzkie znajduje się obecnie w rękach plemienia bandar-log, my zaś wiemy, że ta hołota nikogo w całej puszczy się nie lęka, prócz ciebie jednego, wężu Kaa.

Prawda, one tylko mnie się boją... i mają rację! — odpo­wiedział Kaa. — Małpy są gadatliwe, zarozumiałe i głupie... głu­pie, zarozumiałe i gadatliwe... al© człowieka, który dostał się w ich ręce, może spotkać nieszczęście. Wszak nieraz, gdy sprzy­krzą się im zerwane z drzewa orzechy, rzucają je bez ceremonii na ziemię. Bywa też, że przez pół dnia wloką gałąź, chcąc z niej sporządzić rzekomo jakąś rzecz niezwykłą, a potem ni stąd, ni zowąd łamią ją w kawałki. Nie do pozazdroszczenia jest los onego człowieka... Poza tym one przezwały mnie... żółtą rybą... czy nie tak?

Glistą... glistą... glistą ziemną! — poprawiła go Bagheera. — A nie szczędziły ci też innych przezwisk, których przez wzgląd na przyzwoitość nie powtórzą.

i— Trzeba więc dać im nauczkę, jak mają się wyrażać o swoim panu! A-a-a-sz-szr-sz! Musimy dopomóc ich słabej pamięci! Ale dokądże to one uciekły z tym szczenięciem?

Jedynie dżungla mogłaby o tym coś powiedzieć! — odrzekł Baloo. — Zdaje mi się, że w stronę zachodnią. Myśleliśmy, że ty nam coś o tym powiesz, wężu Kaa!

Ja? S-skądże? Czasem schrupię jaką małpę, gdy mi wlezie w drogę, ale nie mam zwyczaju polować na plemię bandar-log, podobnie jak nie poluję na żaby... ani też na ten zielony skrzek, co się zbiera niby szumowiny na powierzchni bajora.

Wzwy-y-ż! wzwyż! wzwyż! Hola! hej! hej! Spojrzyj wzwyż, niedźwiedziu Baloo z Wilczej Gromady Seeoneeńskie j!

Baloo spojrzał w górę, by zobaczyć, skąd ten krzyk dochodzi, i ujrzał nadlatującego ścierwnika Chila, którego szeroko rozpię­te skrzydła lśniły po brzegach poświatą słoneczną. Już zbliżała

się pora, w której Chil zwykł układać się do spoczynku, mimo to on wciąż jeszcze krążył nad dżunglą, wypatrując niedźwiedzia — wszakoż nie mógł go dostrzec przez gęstwę listowia.

Cóż to znowu? — zaryczał Baloo.

Widziałem Mowgliego pomiędzy gromadą bandar-log. Pro­sił mnie, bym was zawiadomił. Śledziłem, co się z nim dzieje. Plemię Małp uprowadziło go za rzekę do Małpiego Miasta, no­szącego nazwę Chłodnych Legowisk. Zatrzymają się tam może na noc, może dziesięć nocy, może tylko godzinę. Nakazałem nie­toperzom, aby czatowały podczas nocy. Spełniłem me posłan­nictwo, a teraz wam wszystkim w dole życzę szczęśliwych ło­wów!

Życzę ci jadła po samą grdykę i spokojnego snu, mój Chi-lu! — odkrzyknęła Bagheera. — Będę pamiętała o tobie podczas najbliższych łowów... i tylko dla ciebie, o najmilszy ze ścierwni-ków, odsunę się na bok od jadła!

Nie ma za co dziękować! Nie ma za co! Chłopak rzucił mi Czarnoksięskie Słowo. Nie mogłem mniej uczynić dla niego!

To rzekłszy Chil jął zataczać kręgi — szybując w górę w stronę swojego siedliska.

Chłopak nie zapomniał języka w gębie! — rzekł Baloo z od­cieniem' dumy w głosie. — I pomyśleć, że taki malec już sobie zapamiętał Czarnoksięskie Słowa Ptaków... i to jeszcze w chwili, gdy go ciągano po gałęziach drzew!

Widocznie mocno wbiłeś mu je w głowę! — zauważyła Bagheera. — I ja też jestem z niego dumna!... Ale teraz podąż­my czym prędzej do Chłodnych Legowisk.

Wszyscy wiedzieli, gdzie znajdowała się owa miejscowość, ale mało kto z mieszkańców dżungli był tam kiedy. Nazwę Chłod­nych Legowisk nosiło stare, z dawna opustoszałe osiedle ludzkie, zagubione i zapadłe w ostępie. Dzikie zwierzęta nader rzadko przebywają w miejscach, gdzie przebywał niegdyś człowiek; co najwyżej czasami zawita tam odyniec — nigdy natomiast ple­miona łowieckie. Poza tym małpy wiodły tam taki tryb życia, jaki — rzec można — wiodły wszędzie, przeto żadne szanujące się stworzenie nie podchodziło ku Chłodnym Legowiskom — chyba w czasie posuchy, gdy w rozwalonych na poły cysternach i zbiornikach znaleźć można było odrobinę wody.

——' Przy wielkim pośpiechu można tam zajść przed północą — zdecydowała Bagheera.

Baloo przybrał minę wielce poważną.

Będę biegł, jak tylko potrafię najszybciej! — zapewniał markotnie.

Nie możemy przez ciebie narażać się na zwłokę! — odpo­wiedziała Bagheera. —-Idź za naszym śladem, Baloo. My oboje, Kaa i ja, musimy biec co sił w nogach,

W nogach albo i nie w nogach! Ja, choć bez nóg, nie dam ci się prześcignąć, nawet gdy będziesz biegła... na czworakach! —' odciął się Kaa.

Baloo czynił rozpaczliwe wysiłki, by nadążyć za nimi, ale za­sapał się i musiał odpoczywać, by choć z opóźnieniem zajść na miejsce. Tymczasem Bagheera mknęła przed siebie rączym kłu­sem. Kaa nic nie mówił, ale choćby Bagheera nie wiem jak pę­dziła, olbrzymi Skalny Pyton zawsze potrafi się z nią zrównać. Kiedy doszli do strumienia górskiego, Bagheera wyprzedziła swe­go towarzysza, gdyż przesadziła jednym skokiem przeszkodę, któ­rą on musiał dopiero przepływać, wznosząc łeb i kark na dwie stopy ponad wodę; na suchym gruncie jednak Kaa znów wy­równał odległość.

Na Wyłamaną Kratę, dzięki której odzyskałam wolność! — ozwała się Bagheera, gdy zapadł zmrok. — Z ciebie nie lada szyb­kobiegacz!

Jestem głodny — odparł Kaa. — Poza tym małpy te przezy­wały mnie nakrapianą ropuchą!

Glistą... ziemną glistą... i to jeszcze żółtą!

Wszystko jedno! Idźmy dalej!

Kaa zdawał się pływać po ziemi i zawsze wypatrywał bystrymi oczyma najkrótszą drogę; nie zbaczał z niej ani na włosek.

Małpy, przebywające w Chłodnych Legowiskach, już zgoła nie zaprzątały sobie głowy myślami o sprzymierzeńcach Mow-gliego. Przyniósłszy chłopca do Zaginionego Miasta, były przez pewien czas bardzo z siebie zadowolone. Mowgli nigdy nie wi­dział indyjskiego miasta, Więc to, które obaczył, wydało mu się areywspaniałe i pełne dziwów! — aczkolwiek w znacznej części było ono już kupą zwalisk. Wybudował je tutaj na małym wzgórku jakiś król w bardzo dawnych czasach. Tu i ówdzie wi­dać było brukowane chodniki, wiodące ku rozwalonym bramom, gdzie na zgryzionych rdzą zawiasach trzymały się jeszcze szcząt­ki drewnianych wrót. Wokół murów i na murach powyrastały drzewa; blanki strzelnic rozkruszyły się i pospadały na ziemię, a kostropate, gałęziste girlandy dzikich pnączy zwisały z pkien wieżyc obronnych.

Na szczycie wzgórza wznosił się rozległy pałac, ale już bez dachu. Spękane marmurowe płyty dziedzińców i cembrowiny wodotrysków spełzły czerwonym i zielonym porostem, a trawa i młode drzewa popodważały i odwaliły gruby bruk wielkiego ogrodzenia, w którym niegdyś przemieszkiwały słonie królew­skie. Z pałacu widać było ciągnące się wszędy, gęste szeregi do­mów, pozbawionych dachu — dzięki którym miasto z dala wy­glądało jak pusty plaster miodu napełniony czarną masą. Widać było też bezkształtny głaz kamienny — ongi wyobrażenie bo­żyszcza — sterczący pośrodku placu, gdzie zbiegały się cztery ulice. Na rogach ulic, gdzie dawniej znajdowały się publiczne studnie, doistrzec można było jamy i nieznaczne zagłębienia w ziemi. Tu i ówdzie widniały rozsypujące się już w gruzy ko­puły świątyń, do których tuliły się dzikie drzewa figowe.

Małpy nazywały to miejsce swoim miastem1 — w związku z czym okazywały wielką wzgardę zwierzętom przemieszkują­cym w kniei. Pomimo tych pretensji nie miały zielonego poję­cia o tym, w jakim celu pobudowano te gmachy i jak należało

z nich korzystać. Siadywały kupą pod cienistą kolumnadą kró­lewskiej sali radnej, iskały się, biły pchły i wyobrażały sobie przy tym, że są ludźmi; to znów biegały tam i z powrotem po odsłoniętych gzymsach domów, wydłubując kawałki tynku czy też starych cegieł, gromadziły je w jednym z kącików, by za chwilę zapomnieć o tym, gdzie je schowały; to znów zbijały się w gromadę, z krzykiem przewracały się wzajemnie i wiodły za­wzięte bójki, a gdy nagle strzeliło im co innego do głowy, wybie­gały na taras królewskiego ogrodu, gdzie rozpoczynały szaloną gonitwę, otrząsając różokrzewy i drzewka pomarańczowe i radując się widokiem spadającego kwiecia i owoców. Lubiły też prze­trząsać najrozmaitsze korytarze i ciemne lochy pałacu oraz setki ciemnych pokoików, ale nigdy nie potrafiły zapamiętać sobie, co już zwiedziły, a czego jeszcze nie zdążyły zwiedzić; przeto wałę­sały się wszędzie na oślep, bądź pojedynczo, bądź parami, bądź nawet całą gromadą, zapewniając się wzajem, że zachowują się zupełnie jak ludzie. Pijąc wodę ze zbiorników, zawsze musiały zmącić ją i zbrudzić aż do dna, po czym — stoczywszy o nią wiele krwawych bójek — wybiegały bezładną zgrają, wrzeszcząc prze­raźliwie:

i—i W całej dżungli nie ma plemienia tak mądrego, obyczajnego, grzecznego, łagodnego i potężnego jak bandar-log!

Potem znów szło to samo — na odwyrtkę — póki na koniec mał­pom nie sprzykrzył się pobyt w mieście. Wówczas wracały na wierzchołki drzew i znów starały się zwrócić na siebie uwagę Plemion Dżungli.

Mowgli, który wychował się podług Praw Dżungli, nie rozumiał tego małpiego trybu życia i nie znajdował w nim upodobania. Gdy małpy przywlokły go do Chłodnych Legowisk, było już dość późno i Mowgli miał szczerą ochotę zdrzemnąć się po tak długiej podróży — cóż, kiedy małpięta nie dały mu odpocząć! Wzięły się za ręce i jęły tańczyć wokół chłopca, wyśpiewując przy tym co najgłupsze piosenki. Jedna z nich palnęła mówkę, ogłaszając towarzyszkom, że pojmanie Mowgliego jest początkiem nowej ery w dziejach plemienia bandar-log... oto bowiem Mowgli po­każe im, jak należy splatać patyki i trzciny, by zrobić z nich ochronę od deszczu i zimna. Mowgli zerwał kilka pnących się łodyg i wziął się do roboty. Małpy zrazu starały się naśladować

każdy ruch jego — ale w parę cliwil potem, straciwszy ochotę do tego zajęcia, poczęły targać się wzajem za ogony, pokaszliwać, wskakiwać jedna na drugą i fikać koziołki.

Chciałbym co zjeść — odezwał się Mowgli. — W tej połaci dżungli znalazłem się po raz pierwszy. Przynieście mi coś do jedzenia albo pozwólcie, bym tu zapolował.

Dwadzieścia albo trzydzieści małp skoczyło w te pędy, by przy­nieść mu orzechów i dzikiej papa wy. Po drodze jednak zaczęły bić się z sobą, pogubiły owoce i nie zadały sobie nawet trudu, by z ich resztką powrócić do chłopca. Mowgli był równie głodny, jak gniewny i zmęczony. Począł błąkać się po bezludnym mieście, rzucając od czasu do czasu Łowieckie Hasło Przybyszów. Nikt nie odpowiadał, toteż Mowgli wrychle zrozumiał, że dostał się w nader kiepskie środowisko.

Okazuje się, że prawdą było wszystko, co Baloo mówił o bandar-logu! — przemknęło mu przez myśl. — Te powsinogi nie mają ani praw, ani haseł łowieckich, ani kierowników... Jedyną rzeczą, jaką u nich zauważyć można, jest ta ciągła paplanina bez sensu, ustawiczne natręctwo, dokuczliwość oraz nieposzanowanie cudzej własności. Jeżeli "więc zginę z głodu albo też z ich drobnych, zło­dziejskich rączek, cała wina będzie po mojej stronie. Trzeba wszakże spróbować, czy mi się jakoś nie uda wrócić do mej rodzin­nej kniei. Baloo z pewnością wyłoi mi skórę... ale wolę już to skórobicie niż przestawanie z plemieniem bandar-log... niż bez­celową gonitwę za listkami różokrzewów!"

Poszedł więc w stronę murów miejskich, chcąc wydostać się na zewnątrz. Ale małpy, spostrzegłszy to, rzuciły się ku niemu i zawróciły go z drogi, czyniąc mu wyrzuty, iż nie umie ocenić należycie swego szczęścia, oraz szczypiąc go zawzięcie, celem obu­dzenia w nim uczucia wdzięczności. Zacisnął zęby i nie mówiąc już ani słowa, podążył z rozwrzeszczaną hordą na taras, pod któ­rym znajdowały się cysterny z czerwonego piaskowca, do połowy napełnione wodą. Pośrodku tarasu wznosiła się biała marmurowa altana, zbudowana dla księżniczek zmarłych przed stuleciami, a dziś już sypiąca się w gruzy. Sklepienie tej budowli w połowie zawaliło się i zatarasowało podziemny korytarz, przez który księż­niczki przedostawały się tutaj z pałacu. Ściany były wyłożone płytami z mlecznobiałego marmuru, dzierganymi w przepiękne

desenie i nabijanymi suto jaspisem, agatami, chalcedonem i lapis-lazuli; właśnie nad wzgórkiem wzniósł się księżyc i przez rzeźbione otwory zaglądał do wnętrza, rozsnuwając po ziemi cienie podobne do czarnego, aksamitnego haftu.

Mowgli, choć obolały na całym ciele, senny i zgłodniały, nie mógł powstrzymać się od śmiechu, gdy małpy — po dwadzieścia naraz — jęły go przekonywać, jak potężne, mądre, wielkie i szlar chętne jest plemię bandar-log i jak niemądrze postąpił zamie­rzając je opuścić.

Jesteśmy wielkie! Jesteśmy swobodne! — wrzeszczały. — Jesteśmy zachwycające! Jesteśmy najznakomitszym plemieniem w całej dżungli! Wszystkie jesteśmy tego zdania, więc musi to być prawdą! Ponieważ zyskałyśmy w tobie nowego słuchacza:, który może zanieść Plemionom Dżungli nasze słowa — by odtąd te Plemiona zechciały zwracać na nas należytą uwagę — przeto opowiemy ci wszystko, co powinieneś wiedzieć o naszych nie-zrównanyeh osobach!

Mowgli nie sprzeciwiał się temu, przeto małpy całymi setkami zgromadziły się na tarasie, przysłuchując się mówcom opiewa­jącym chwałę plemienia bandar-log. Ilekroć który z mówców! przerwał, nie czując .już tchu W piersi, cała małpia zgraja darła się chórem wniebogłosy:

To prawda! To prawda! My wszystkie mówimy to samo!

Mowgli tylko kiwał głową, mrugał oczyma i przytakiwał, ile­kroć zadano mu jakieś pytanie. Cały ten hałas przyprawiał go wprost o zawrót głowy.

Chyba pokąsał je szakal Tabaqui, że tak do cna poszalały! Tak jest, niewątpliwie ogarnęło je szaleństwo — dewanee... Czyż one nigdy nie sypiają? Oho, właśnie jakaś chmura zaczyna prze­słaniać księżyc... O ile potrafi go całkiem zasłonić, spróbuję czmychnąć w ciemności... Ależ jestem piekielnie zmęczony!"

Tej samej chmurze przyglądali się w tejże chwili obaj zacni sprzymierzeńcy Mowgliego, przyczajeni w zasypanej na poły fosie u stóp muru miejskiego. Zarówno Bagheera, jak i Kaa nie chcieli bez ważnego powodu narażać się na niebezpieczeństwo, gdyż do-brze wiedzieli, jak groźne bywają małpy, gdy znajdą się w większej gromadzie. Nie występują one bowiem nigdy do walki w mniej-

szej liczbie niż, sto przeciw jednemu, a mało kto w dżungli waży się na tak nierówne szansę.

Podpełznę pod mur od zachodniej strony — szepnął Kaa — i spadnę na nie znienacka, bo tam jest dogodna dla mnie pochy­łość gruntu. Pomimo swej przewagi liczebnej nie odważą się uderzyć na mnie, ale...

:— Wiem, o co idzie — przerwała Bagheera. — Przydałaby mi się tu obecność Baloo... ale trudno, trzeba robić, co w naszej mocy! Gdy ta chmura zasłoni księżyc, pobiegnę na taras. One tam odbywają jakąś naradę nad losem chłopca.

Szczęśliwych łowów! — syknął Kaa złowrogo i poczołgał się ku zachodniej połaci muru. Okazało się, że ta właśnie część muru była najmniej zniszczona, toteż wężysko zmitrężyło sporo czasu, zanim zdołało odnaleźć drogę pośród kamieni.

W sam raz wtedy chmura zasłoniła księżyc, a Mowgli, który właśnie rozmyślał nad tym, co się z nim stanie za chwilę, usły­szał na tarasie lekkie stąpanie Bagheery.

Czarna Pantera bowiem nie zgapiła się ani na chwilę, lecz wbiegła pędem, choć cichcem zupełnym, na wzgórek i nie tracąc czasu na zagryzanie, poczęła tłuc łapą na prawo i na lewo, prze­dzierając się przez szeregi maiłp, zwartym koliskiem otaczających Mowgliego. Szeregów tych było kilkadziesiąt, więc sprawa byłą niełatwa. Rozległo się przeraźliwe wycie, pełne jednocześnie lęku i wściekłości, a Bagheera parła wciąż naprzód, tratując małpie cielska tarzające się po ziemi i wijące w skurczach bólu.

Naraz jedna z małp zawołała:

Ona jest tu tylko jedna, a nas cała gromada! Zabić, zabić śmiałka!

Skłębiona tłuszcza małp rzuciła się na Bagheerę, gryząc, sku­biąc, szarpiąc, drapiąc; jednocześnie zaś kilka z nich pochwyciło Mowgliego, wyciągnęło go na mur altany i wepchnęło w otwór rozwalonego sklepienia. Inny jakiś chłopak — wychowany po ludzku — pewno by się potłukł haniebnie, spadając z wysokości przeszło piętnastu stóp, ale Mowgli, nauczony przez niedźwiedzia Baloo, wiedział, jak należy zeskakiwać na ziemię, przeto bez szwanku stanął zgrabnie na nogach.

Posiedź sobie tutaj, póki nie zabijemy twych przyjaciół —

krzyknęły małpy — a potem pohulamy i z tobą... o ile Jadowite Żmije zostawią cię przy życiu!

Ja i Wy jes-s-steś-ś-śmy jednej krwi* — Syknął Mowgli, niezwłocznie wydając okrzyk używany przez Plemię Wężów.

Posłyszał szmery i syki w otaczającym go rumowisku, więc dla pewności jeszcze raz powtórzył hasło.

Tak właś-ś-ś-śnie! Dos-s-s-skonale! Ps-s-s-st! Nie napas-s-s-stujmy go! To s-s-s-wój! S-s-s-chowajcie z-z-z-ębi-s-s-ka! syknęło z sześć głosów, jakby uciszając się wzajemnie. — S-s-s-tój s-s-s-pokojnie, Braciszku, żebyś-ś-ś s-s-wą s-s-s-topą nie wy­rządził nam. sz-sz-kody!

Każda ruina w Indiach prędzej czy później staje się siedli­skiem wężów, przeto wnętrze altany aż roiło się od okularni­ków.

Mowgli stał jak mógł najspokojniej, zerkając okiem poprzez rzeźbione otwory w murze i wsłuchując się w szaleńczy har-mider zawziętego boju, toczącego się wokół Czarnej Pantery. Wyróżniał wycia, bełkoty i hałaśliwe szamotanie się koczkoda-nów oraz chrapliwe porykiwanie Bagheery, to przemykającej się, to beczkującej, to koziołkującej, to znów nurkującej wśród ciżby nieprzyjaciół. Po raz pierwszy, odkąd na świat przyszła;, Bagheera była zmuszona walczyć w obronie własnego życia.

Baloo musi być gdzieś w pobliżu; Bagheera z pewnością nie wybrałaby się samopas!" — pomyślał Mowgli, po czym zawołał głośno:

Do zbiornika, Bagheero'! Zsuń się ku zbiornikom. Hul w wodę! W wodę!

Bagheera posłyszawszy ten krzyk, świadczący, że Mowgliemu nic się nie stało, nabrała nowej odwagi. Nie odzywając się ani słówkiem, tłukła wrogów, przebijając się uporczywie — cal za calem — w stronę zbiorników.

Nagle spoza zwalonego muru, przylegającego do kniei, roz­legł się grzmiący okrzyk bojowy niedźwiedzia Baloo.

Jestem, jestem, Bagheero! — nawoływał. — Biegnę co tchu! Wdzieram, się na mur. Ahu-u-u-ra! Kamienie wymykają mi się spod nóg! Czekajcie, podłe małpiszony! Dam ja wam łupnia, niech no tylko do was przyjdę!

Sapiąc i zipiąc, wgramolił się na taras. W tejże chwili opadły go małpięta i zakryły aż po samą głowę; on jednakże tylko przy­siadł niezgrabnie i rozpostarłszy szeroko łapy przednie, jednym uściskiem zdusił wielką liczbę napastników. A potem: pac! pac! pac! — jął walić łapami tak prędko i równomiernie, że wokół słychać było łoskot przypominający dudnienie kół parowca. Nagły trzask i pluskot był dla Mowgliego znakiem, że Bagheera utoro­wała sobie drogę do zbiornika, gdzie małpy nie mogły już jej dosięgnąć. Zanurzywszy się po głowę W wodzie, dyszała ciężko, a tymczasem małpy ustawiły się w trzy rzędy na czerwonych schodach, biegając z wściekłością tam i z powrotem, gotowe rzucić się ze wszech stron na Bagheerę, gdyby poważyła się pośpieszyć z odsieczą niedźwiedziowi.

Wówczas to Bagheera podniosła! ociekający wodą podbródek i w rozpaczy jęła wołać o pomoc, rzucając hasło w języku wężów:

Ja i Wy jes-s-teśmy jednej krwi!

Była bowiem przekonana, że wąż Kaa zdradził sprawę i w osta­tniej chwili czmychnął nikczemnie.

Nawet Baloo, choć na poły zduszony nawałą małp nacierających na brzeg tarasu, nie mógł powstrzymać się od skrytego śmiechu, gdy posłyszał, że Bagheera woła o pomoc.

Kaa właśnie wdarł się na mur od strony zachodniej i zsunął się z niego z takim impetem, że zwalił w fosę jeden z kamieni szczytowych. Chcąc wyzyskać w całej peM przewagę swego sta­nowiska, zwinął się i rozwinął parokrotnie, by sprawdzić, czy każda piędź olbrzymiego cielska działa z należytą sprawnością. Przez ten czas małpy w dalszym ciągu toczyły zażartą walkę z niedźwiedziem Baloo i z przeraźliwym wyciem oblegały Ba­gheerę w cysternie. Nietoperz Mang, latając tam i na powrót, roz­niósł po całej dżungli wieść o wielkiej bitwie, aż w końcu sam dziki słoń Hathi zaczął trąbić na alarm. Hen w dali zerwały się ze snu rozproszone gromady Małpiego Plemienia i mknąc po drziewach, nadbiegały z pomocą swym współplemieńcom z Chłod­nych Legowisk; zgiełk bitwy zbudził Wszystkie ptaki dzienne na wiele mil wokoło.

Wówczas to Kaa wyprostował się jak struna i błyskawicznym ruchem rzucił się w wir walki, by szerzyć rzeź okrutną.

Bojową przewagę dawać zwykło pytonowi wartkie uderzenie głową, Wsparte całą siłą i ciężarem olbrzymiego cielska. Wy­obraźcie sobie olbrzymi dziryt, taran lub młot, ważący bez mała pół tony i pchnięty jakąś chłodną, nieugiętą siłą, utajoną w jego rękojeści — a jeszcze będziecie mieli słabe pojęcie o tym, czym był wąż Kaa podczas walki. Pyton mierzący cztery lub pięć stóp zdoła przewrócić człowieka uderzywszy go w pierś głową — a Kaa, jak wam wiadomo, miał trzydzieści stóp długości. Zwarłszy mocno paszczękę, by nie zdradzić się ani słówkiem, wymierzył pierwszy cios w sam środek gromady otaczającej niedźwiedzia... i spadł na nią niespodzianie. Wrażenie było ogromne — tak iż drugi cios okazał się już zbyteczny. Małpy rozpierzchły się na wszystkie strony, krzycząc przeraźliwie:

To Kaa!... Ach, to Kaa!... Uciekajmy!... Uciekajmy!...

Od całych pokoleń panował w Małpim Plemieniu ten obyczaj, że starsi, ilekroć nie mogli sobie dać rady z niesforną dziatwą, straszyli ją opowiadaniami o groźnym wężu Kaa, srogim nocnym rozbójniku, który nieznacznie i cicho, niby porost mchu, pełznie po konarach i zdradziecko porywa co najsilniejsze małpiska; o sta­rym, przebiegłym wężu Kaa, który umie tak upodobnić się do spróchniałego pniaka lub uschniętej gałęzi, że nawet najmędrsze, najdoświadczeńsze małpidrągi ulegają złudzeniu, póki ów rze­komy pniak czy gałąź nie capnie ich i nie spowije w swe objęcia. Kaa był w całej dżungli jedyną istotą, jakiej obawiały się małpy, gdyż żadna z nich nie znała granic jego potęgi i władzy, żadna nie ośmieliła się spojrzeć mu w oczy — no i żadna nie wyszła cało z jego uścisków.

Przeto pojękując z śmiertelnej trwogi, jęły umykać na dachy i mury domów. Baloo odetchnął z głęboką ulgą. Wprawdzie miał skórę grubszą i gęstsze kudły niż Bagheera, ale i tak odniósł w boju dotkliwe obrażenia.

Wówczas Kaa po raz pierwszy rozwarł paszczękę i przeciągłym sykiem obwieścił •— jedno tylko słowo. Posłyszawszy ten dźwięk, małpy śpieszące z odległych stron na odsiecz swym towarzysz­kom z Chłodnych Legowisk przykucnęły nieruchomo na gałę­ziach, które poczęły giąć się i trzeszczeć pod ich ciężarem; ucichły i krzyki małp siedzących na murach i dachach pustych domów, a w ciszy, która zaległa całe miasto, Mowgli posłyszał prychanie


i otrząsanie sią zmokłej Bagheery, wychodzącej ze zbiornika. Nagle wrzawa znów wybuchła. Małpy poczęły wdzierać się jesz­cze wyżej na mury, siadały na karkach ogromnym kamiennym bożyszczom i, wrzeszcząc jak opętane, skakały po strzelnicach, a tymczasem Mowgli pląsał z radości po całej altanie, wyzierał to przez jedną, to przez drugą szczelinę w murze i pogwizdy­wał przez zęby jak puszczyk na znak szyderstwa i wzgardy dla wrogów.

Uwolnijcie ludzkie szczenię z tej pułapki — westchnęła Bagheera omdlewającym głosem. •— Mnie już brak sił. Zabierz­my ludzkie szczenię i odejdźmy precz. One mogą znów na nas uderzyć.

One się nie rusz-sz-szą, aż-ż ja im dam roz-z-kaz-z — syknął Kaa. — S-s-s-tójcie s-s-spokojnie, głupie be-s-s-s-tie!

W całym mieście zaległa ponownie głucha cisza, z czego ko­rzystając Kaa przemówił do Bagheery:

Nie mogłem przyjść wcześniej, Bagheero... ale zdaje mi się, że słyszałem, jak wzywałaś pomocy...

Ja?... Ja?... Być może, że wyrwał mi się jakiś okrzyk w cza­sie walki — odpowiedziała Bagheera. — Baloo, tyś zraniony?

Uff! — odrzekł Baloo z powagą, potrząsając każdą łapą z osobna. —i Dalibóg nie wiem, czy te drapichrusity nie rozszar­pały mnie na sto małych niedźwiedziątek! U-u-o-u! Ależ mnie bolą kościska! Mój Kaa, zdaje mi się, że oboje... Bagheera i ja, zawdzięczamy ci ocalenie życia...

E, fraszka! Gdzież to człowieczątko?

Tu, w tej pułapce! — zawołał Mowgli. — Nie mogę stąd się wydostać!

Istotnie, krzywizna rozwalonego sklepienia udaremniała wszel­kie wyjście.

Zabierzcie go s-stąd! On tańczy i wierci się wkoło jak paw Mao. Jeszcze nam pozabija młode! — zawołały kobry gnieżdżące się w altanie.

Hę, hę, hę! — zaśmiał się wąż Kaa. — Ten człowieczek wszędy znajduje przyjaciół. Cofnij się, człowieczku... pochowaj­cie się, Jadowite Węże! Zaraz rozwalę tę ścianę!

Obejrzał uważnie budowlę, aż w końcu dostrzegł w płycie

marmurowej rysę odmiennego koloru, wskazującą, że w miej­scu tym kamień skruszał od wilgoci. Postukał w nią kilkakrot­nie z lekka głową, wziął rozmach, a następnie wzniósłszy sześć piędzi swego ciała ponad ziemię i wytknąwszy nos naprzód, grzmotnął nim z całej siły z jakie sześć razy w ową ścianą. Ściana pękła i runęła wśród kłębów kurzu i rumowiska, a Mow­gli wyskoczył spoza niej i rzucił się między niedźwiedzia Baloo i Bagheerę — każdemu z nich jednym ramieniem opasując wiel­ką azyją.

Czy aby nie jesteś zraniony? — zapytał Baloo przytulając go z czułością do siebie.

Jestem zmęczony, głodny, ale nie mam ani jednego sińca... za to jakże was te małpy nikczemne pokiereszowały, o Bracia moi! Cali ociekacie krwią!

Nie tylko my, ale i nasi przeciwnicy — odpowiedziała Ba­gheera oblizując wargi i spoglądając na stosy małpich trupów na tarasie i wokół cysterny.

O, to wszystko drobnostka... to wszystko drobnostka... byłeś tylko ty był zdrów i żywy, o moja chlubo... najmilsze ze wszyst­kich żab iątek! — skomlał Baloo.

O tym wszystkim później będziemy mówić! — zauważyła Bagheera tonem oschłym, który wcale, a wcale nie podobał się Mowgliemu. — Ale oto wąż Kaa, któremu my zawdzięczamy wygraną, a ty zawdzięczasz życie! Podziękujżje mu według na­szych zwyczajów.

Mowgli odwrócił się i ujrzał łeb pytona, kołyszący się o piędź nad jego własną głową.

Aha, więc tak wygląda młode człowieczątko! — syknął Kaa. — S-s-skórę ma gładką i ś-ś-ślis-s-ską, ale poza tym jes-st do-s-syć podobne do plemienia bandar-log! Miejże się na bacz­ności, człowieczku, bo przy s-s-słabym ś-ś-świetle zmierzchu, z-z-zwłaszcza po ś-ś-świeżej zmianie s-s-skóry, mogę pomylić się i wziąć cię za małpę...

—• Ja i Ty jes-s-s-teśmy jednej krwi! — odpowiedział Mowgli. — Dzisiejszej nocy dzięki tobie ocaliłem życie. Ilekroć będziesz głodny, wężu Kaa, moja zdobycz będzie twoją zdobyczą.

S-serdeczne dzięki, Mały Bracie — odpowiedział Kaa mru­gając przy tym powiekami. •.— l na cóż to poluję tak ś-śmiały

myśliwiec? Pytam o to dlatego, bym mógł mu towarzyszyć, gdy w najbliższym czasie wybierze się na łowy.

Nie zabijani jeszcze niczego... jeszcze jestem za mały... za to umiem naganiać kozły ku myśliwcom, którzy potrafią sobie z nimi dać radę. Gdy będziesz głodny, przyjdź do mnie, a zoba­czysz, czy mówię prawdę. Umiem zręcznie władać tym oto — to mówiąc wyciągnął przed siebie ręce — a jeżeli kiedy znajdziesz się w pułapce, rad będę uiścić się z długu, jaki zaciągnąłem wzglę­dem ciebie, względem Bagheery i starego Baloo. Życzę wam szczęśliwych łowów, moi mistrzowie!

Jak on ładnie się wyraża! — wymamrotał Baloo rad, że Mowgli podziękował tak grzecznie.

Pyton złożył lekko na chwilę łeb swój na ramieniu chłopca i odezwał się:

Dzielne masz serce i wytworny język; dzięki temu zyskasz szeroki rozgłos w dżungli, mój człowieczku. Ale teraz odejdź stąd czym prędzej razem ze swymi przyjaciółmi. Idź i prześpij się, bo księżyc już zachodzi, a nie jest rzeczą pożądaną, byś miał obaczyć to, co teraz nastąpi.

Księżyc już zniżał się poza krawędź wzgórz, a szeregi drżą­cych małp, stłoczonych na murach i blankach, wyglądały w jego poświetli niby strzępy i cienie jakichś nieokreślonych przedmio­tów. Baloo zszedł do zbiornika, by napić się wody, a Bagheera poczęła doprowadzać do porządku swoje futerko. Tymczasem Kaa wypełznął na środek tarasu i tak głośno kłapnął szczękami, że oczy wszystkich małp w jednej chwili zwróciły się w jego stronę.

Księżyc zachodzi — odezwał się. — Czy jeszcze jest na tyle jasno, byście mnie widziały?

Z murów nadbiegł jęk przeciągły, podobny do szmeru wiatru w koronach drzew:

Widzimy cię, o Kaa!

Dos-s-skonale! A teraz-z zacznie s-się plas-s-s... głodowy taniec węża Kaa. Siedźcież s-s-spokojnie i s-spoglądajcie!

To rzekłszy, ze dwa razy zatoczył olbrzymi krąg, wymachując przy tym łbem to w prawo, to w lewo. Potem zaczął na wszyst­kie strony wykręcać swym cielskiem, zwijając je to w pętlę, to w kształt ósemki, to znów w giętkie, rozlewne trójkąty, które

niebawem przeobrażały się w kwadraty i pięcioboki, a w końcu pięły się w górę kłębami pierścieni... Kręcił się i kręcił bez wy­tchnienia, ale i bez pośpiechu, ani na chwilę nie przerywając głuchego, brzęczącego przyśpiewu, Ściemniało się coraz bardziej, aż na koniec wijące się ustawicznie sploty węża znikły całko­wicie w mroku i słychać było jedynie chrzęst łusek uderzających wciąż jedna o drugą.

Baloo i Bagheera stali w miejscu jak skamieniali, warcząc po cichu, a szczeć mu się jeżyła na karku. Mowgli patrzył spokojnie i dziwował się.

S-s-słuchaj, plemię bandar-log! — zabrzmiał w końcu głos węża Kaa. — Czy który z-z-z was~s~s potrafi bez-z-z mojego roz-z-z-kazu rusz-szyć ręką lub nogą? Powledzcież-ż-ż!

Bez twego rozkazu, o wężu Kaa, nikt z nas nie potrafi ru­szyć ręką ani nogą! — odpowiedziały chórem małpy.

Do-s-s-skonale! Podejdźcież więc na krok bliżej ku mnie!

Szeregi małp posunęły się naprzód bezwolne i uległe — a wraz z nimi podąży! bezwładnym krokiem niedźwiedź Baloo i Ba-gheera.

Bliżej! — syknął Kaa i znów wszystkie zwierzęta poruszyły się w kierunku pytona;.

Mowgli pochwycił oburącz Bagheerę i niedźwiedzia, chcąc ich powstrzymać. Potężne zwierzmy drgnęły, jakby nagle przebu­dzone ze snu.

Trzymaj mi rękę na karku! — szepnęła Bagheera, — Trzy­maj mnie... inaczej wrócę... wrócę ku wężowi Kaa... O-och!

E! Wielkie mi dziwy, że stary Kaa kręci się w kółko po piasku! — skrzywił się Mowgli. — Chodźmy już stąd!

We trójkę przeleźli przez wyłom w murze i dali nura w knieję.

U-uff! -— westchnął Baloo, gdy znaleźli się znowu pod osłoną drzew. — Nigdy już nie wezmę węża Kaa za sprzymie­rzeńca!

Dreszcz zgrozy przeszedł mu po całym ciele,

—— On umie znacznie więcej niż my! — odezwała się Baghee­ra, również dygocąc ze wzruszenia. — Gdybym choć chwilkę dłużej została w miejscu, już bym się teraz znajdowała w jego gardzieli.

Niejeden się tam znajdzie, nim znowu wzejdzie księżyc — odpowiedział Baloo. — Kaa będzie miał pomyślne łowy... na swój sposób!

' Ale cóż to wszystko miało oznaczać? — zapytał Mowgli, który nigdy nie słyszał o uroku, jaki umieją rzucać pytony. — Nie widziałem nic innego, oprócz wielkiego węża, który kręcił się w kółko jak głupi, póki nie ściemniało się zupełnie... A jaki on, miał rozbity nochal... Cha! Cha! Cha!

Mowgli. — ozwała się z gniewem Bagheera. — Jeśli nos jego był rozbity, to rozbił on go sobie jedynie dla twego dobra...

podobnie jak ja dla twojego dobra naraziłam się na pogryzienie moich uszu, boków i łap, a Baloo na pokiereszowanie szyi i grzbie­tu, Ani ja, ani Baloo nie będziemy przez czas dłuższy mogli za­kosztować rozkoiszy łowów.

E, drobnostka! — rzekł miękko Baloo. — Za to odzyskaliśmy nasze ludzkie szczeniątko!

To prawda! Ale kosztowało to nas wiele... Przypłaciliśmy to i zmarnotrawieniem czasu, który można było spędzić na miłych łowach... i krwią naszą... i szczecią, której mi moc wydarto z grzbietu... a wreszcie po trosze i uszczerbkiem na honorze... Bo przypomnij sobie, Mowgli, że ja, Czarna Pantera, byłam zmu­szona wzywać pomocy węża Kaa... a Baloo i ja zgłupieliśmy, jak małe pisklęta, na widok głodowego tańca. A wszystko to, o ludzkie szczenię, wynikło z twych zabaw z plemieniem bandar-log.

To prawda... prawda! — rzekł Mowgli ze skruchą. — Jestem niedobrym szczenięciem ludzkim, więc we wnątrzu ściska mnie wielki smutek z tego powodu!

Hm! Powiedz mi, Baloło, co w tej mierze głoszą Prawa Dżungli?

Baloo nie chciał czynić Mowgliemu nowej przykrości, ale nie mógł pozostawać w zatargu z Prawami Dżungli, więc mruknął pod nosem:

Skrucha nigdy nie wyklucza kary. Ale pamiętaj, Bagheero, że on jeszcze taki maleńki.

Będę pamiętała... Ale kto narobił szkody, musi dostać w skórę. Mowgli, czy masz co na swoją obronę?

Nic... Postąpiłem brzydko... narobiłem szkody... Baloo i ty odnieśliście rany... Należy mi się kara.

Bagheera wymierzyła mu po przyjacielsku sześć klapsów. Klapsy te w mniemaniu pantery były lekkie, gdyż nie byłyby w stanie nawet przebudzić pierwszego lepszego śpiącego pan-terzątka; jednakże dla siedmioletniego chłopca była to chłosta tak dotkliwa, że każdy z was na pewno by jej chciał uniknąć. Gdy się skończyło to skórobicie, Mowgli kichnął głośno, po czym zerwał się ha nogi, nie mówiąc ani słowa.

A teraz — odezwała się Bagheera — hops na mój grzbiet, Braciszku! Pojedziemy do domu.

Pięknym rysem Prawa Dżungli jest to, że kara bywa ostatecz­nym załatwieniem wszelkich porachunków, po którym już nie na­stępują żadne nagany ni wyrzuty.

Mowgli oparł głowę o grzbiet Bagheery i zasnął tak twardo, że nie obudził się nawet wtedy, gdy ułożono go koło Matki Wilczycy w: rodzinnej jaskini.


PIEŚŃ WAGANCKA BANDAR-LOGU


Ciągniem się niby wiszący most

Hen w górę, w górę — pod księżyc wprost!

Nie chcielibyście tak hasać w krąg?

Nie zazdrościcie nam dwóch par rąk?

Nie mielibyście przypadkiem chętki,

Jak ciało węża — ogon mieć giętki?

Dąsasz się na nas, ale... — pal sześć! —

Bracie, trza wyżej ogon nieść!


A oto siedzim na drzewnych pniach,

Myśląc tak mądrze — że aż strach!

Dumając: ile wspaniałych dzieł

Spełnić możemy, wziąwszy na kieł,

Co możem zdobyć — ot! — w chwilkę małą,

Gdyby nam tylko się spodobało!

A właśnie mamy zdziałać... — pal sześć! —

Bracie, trza wyżej ogon nieść!


Na całym świecie — wzdłuż i wszerz —

Wiemy, jak gada ptak czy zwierz,

Gacek czy ryba, gad czy płaz —

O wszystkim gwarzym prędko — i wraz!

Jeszcze raz! Świetnie! Pysznie! O cudzie!

Teraz mówimy już tak jak ludzie!

Możem udawać, żeśmy... — pal sześć! —

Bracie, trza wyżej ogon nieść!

Taka jest życia małpiego treść!


Więc społem w pląs radosny! Nurkujmy poprzez sosny,

Sięgajmy ku owocom, które dziko wzrosły

Po naszym cnym gadaniu i bójkach przy wstawaniu

Miarkujcie, że piastujem właśnie w duchu cel wyniosły!



TYGRYS! TYGRYS!"



Jak idą łowy, myśliwcze groźny?

Bracie! Czatować żmudno... czas mroźny!

Kędyż zwierzyna —i ślad twych trofei?

Bracie! Zwierzyna... pasie się w kniei!

Gdzież jest ta siła, którą się chwalisz?

Bracie! Miast siły czuję... paraliż!

Gdzież to kierujesz kroki swe rącze?

Bracie! Do jamy... gdzie życie skończą!



A teraz musimy powrócić do pierwszej z naszych opowieści. Opuściwszy wilczą jaskinię wnet po pamiętnej bitwie z Gro­madą na Skale Narady, Mowgli wyszedł na uprawne pola, wśród których już znajdowały się osiedla wieśniaków. Nie chciał jed­nakże zatrzymywać się w tej okolicy, gdyż za blisko stąd było do dżungli, a zdawał sobie przecie sprawę z tego, że na Wilczym Wiecu pobudził przeciwko sobie gniew co najmniej jednego1 nie­przyjaciela. Przeto szedł i szedł wciąż naprzód, kierując się wedle kamienistej drogi, zbiegającej w dół wąwozem, Posuwając się uporczywym, żółwim krokiem, przebrnął bez mała dwadzieścia mil angielskich, aż na koniec dotarł do miejscowości, gdzie dotąd jeszcze nie postała jego stopa. Wąwóz się tu rozszerzał, tworząc rozległą równinę, którą tu i ówdzie garbiły opoczyste wzniesie­nia lub przerzynał parów. Na jednym jej końcu widniała mała wioska, po przeciwnej zaś stronie spływał ku pastwiskom rąbek gęstej puszczy, urywając się nagle, jakby ucięty motyką. Po całej równinie pasły się stada bydła domowego i bawołów.

Na widok Mowgliego pastuszkowie pilnujący bydła rozpierz­chli się w popłochu, wydając przeraźliwe krzyki, a żółte psy pariaskie, włóczące się w każdej wsi indyjskiej, poczęły naszcze kiwać. Mimo to Mowgli szedł dalej, bo dokuczał mu głód nie­zmierny.

Gdy doszedł do wrót wioski, obaczył wielki krzak ciernisty, który zaciągano na noc przed wrota; w danej chwili zapora ta była odsunięta nieco na bok.

Uhm! — mruknął Mowgli, któremu zdarzało się przełazić przez niejedną taką zaporę, gdy nocą wyprawiał się po żyw­ność. — A więc i tutaj ludzie obawiają się Plemion Dżungli.

Usiadł przy bramie i czekał. Ujrzawszy jakiegoś człowieka, nadchodzącego w jego stronę, powstał, rozdziawił szeroko buzię i wskazał na nią palcem, dając do zrozumienia, że chciałby coś przekąsić. Człowiek wytrzeszczył na niego oczy, po czym odwrócił się i pobiegł pędem w jedną z uliczek wioski, przywołując kapłana.

Kapłan był to mężczyzna słusznego wzrostu i jeszcze słusz-niejszej tuszy, biało odziany, z czerwonożółtym znakiem na czole. Podszedł ku wrotom, wiodąc za sobą co najmniej setkę ludzi, którzy poczęli gapić się na Mowgliego i wskazywać nań wśród *• rozmowy i wrzasków.

Niby to ludzie... a nie zna­ją się na grzeczności! — mru­knął Mowgli. — Tylko kocz-kodany zachowują sią tak jak oni!

I żeby im to okazać, odrzucił w tył bujne włosy i spojrzał — jak to mówią — wilkiem na gapiącą się rzeszę.

Czegóż tu się obawiać? — odezwał się kapłan, — Przyj­rzyjcie się znakom na jego ra­mionach i nogach. To ślady ukąszeń zadanych mu przez wilki. Mamy przed sobą małego wilkołaka, który zbiegł z kniei.

Istotnie na ramionach i no­gach Mowgliego widać było białe blizny, wynikłe stąd, że wilczeta podczas zabaw czasem uszczypnęły go nieco silniej, niż leżało w ich zamiarze. Jednakże

Mowgli nigdy by tych uszczypnięć nie nazwał ukąszeniami; miał bowiem pojęcie o tym, co znaczy prawdziwe ukąszenie.

Arrel Arrel — zawołało jednocześnie parę kobiet, — Po­kąsany przez wilki!... Biedne dzieciątko! Ale bystry chłopaczek! A jak mu się oczki jarzą! Kropla w kroplę podobny do twego chłopca, co go porwał tygrys!

Puście mnie! Niech no mu się przypatrzę! — zawołała jakaś kobieta przybrana w ciężkie miedziane bransolety na rę­kach i nogach.

Przysłoniła ręką brwi i poczęła przyglądać się Mowgliemu.

Naprawdę podobny. Tyle że nie taki gruby, ale poziera cał­kiem jak mój chłopak!

Kapłan był człowiekiem mądrym i wiedział, że Messua była żoną najbogatszego z mieszkańców wioski. Zapatrzył się więc na chwilę w niebo i rzekł uroczyście:

—— Dżungla zwróciła to, co dżungla zabrała. Weź chłopca do swej chaty, siostro moja, i nie zapomnij składać czci kapłanowi, który wzrokiem swym przenika w głąb ludzkiego żywota.

,,Na Byka, który był okupem za mnie! — rzekł do siebie Mowgli. — Całe to gadu-gadu mocno mi przypomina owe oglę­dziny, jakie przebyłem w Wilczej Gromadzie! No, tak! Jeżeli mam być człowiekiem, to niechże nim się stanę!"

Rzesza rozstąpiła się w dwie strony, a kobieta skinęła na Mowgliego i zaprowadziła go do swej chaty, gdzie znajdował się czerwono malowany tapczan, wielki sąsiek z wypalonej gliny, ozdobiony cudacznym wzorkiem, kilka miedzianych garnków, posążek hinduskiego bożka ukryty w małej wnęce oraz, wiszące na ścianie prawdziwe lusterko, nabyte na wiejskim jarmarku.

Messua dała chłopcu spory łyk mleka i skibkę chleba, a potem złożyła rękę na jego głowie i patrzyła mu długo W oczy. Myślała, że może to i naprawdę wrócił do niej jej synaczek — z owej dżungli, gdzie porwał go tygrys. W tej myśli przemówiła:

Nathoo! Nathoo!

Twarz Mowgliego bynajmniej nie zdradzała, jakoby znał to imię.

Czy nie przypominasz sobie tego dzionka, kiedym ci dała nowiuśkie buciczki?

Dotknęła jego stóp. Były na róg stwardniałe od chodzenia boso.

Nie! — ozwała się ze smutkiem. — Te nóżki nigdy nie cho­dziły w bucikach!... Ale ty jesteś bardzo podobny do mojego Nathoo... Będziesz Więc moim synkiem.

Mowgli czuł się tu niedobrze, gdyż dotychczas jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło przebywać pod dachem. Przyjrzawszy się jednak słomianemu poszyciu, spostrzegł, że będzie mógł je bez trudności rozedrzeć każdej chwili, gdy tylko przyjdzie mu ocho­ta wyjść na dwór. Zresztą i okno pozbawione było wszelkich rygli.

Co mi przyjdzie z obcowania z człowiekiem, jeżeli nie rozu­miem ludzkiej mowy? — powiedział sobie w końcu. — Jestem teraz tak głuchy i głupi, jak byłby człowiek, gdyby się znalazł pośród nas w kniei. Muszę się nauczyć ich mowy!"


W czasach pożycia z wilkami Mowgli nauczył się naśladować pobekiwanie kozłów w kniei i pochrząkiwanie młodych warchla­ków. Ćwiczenie to wielką mu teraz korzyść przyniosło. Ilekroć Messua wymówiła jakieś słowa, on natychmiast powtarzał je głośno; przed zapadnięciem zmroku spamiętał już nazwy wieju przedmiotów znajdujących się w chacie.

Ale prawdziwa bieda była z położeniem go do łóżka. Mowgli za nic w świecie nie chciał spać w tej budzie, która przypomi­nała mu pułapkę na pantery. Przeto gdy zaryglowano drzwi, wylazł oknem na dwór.

Daj mu spokój! — odezwał się mąż Messui. — On jeszcze nigdy nie spał w łóżku. Jeżeli naprawdę został nam zesłany na miejsce naszego synka, to pewnie od nas nie ucieknie!

Tymczasem Mowgli doszedł na skraj pola i wyciągnął się w bujnej, nie stratowanej trawie. Ledwo jednak zmrużył oczy, gdy jakieś miękkie, szare nosisko szturchnęło goi poufale w pod­bródek.

Tfu! — odezwał się głos Szarego Brata, pierworodnego syna Matki Wilczycy. — Nie powiem, by opłaciło się biec dwadzieścia mil twoim śladem! Cuchniesz dymem i nawozem bydlęcym... zupełnie jak człowiek! Zbudź się, Mały Bracie! Przynoszę ci nowinę!

Cóż tam w kniei? Czy wszyscy zdrowi? — zapytał Mowgli tuląc go do siebie.

Wszyscy... z wyjątkiem wilków, które poparzyłeś Czerwo­nym Kwieciem. A teraz posłuchaj! Shere Khan opuścił dotych­czasowe łowisko i przeniósł się w inne strony aż do czasu, póki mu nie odrośnie futro, szpetnie przez ciebie osmalone. Klnie się, że gdy powróci, zatopi twe kosteczki w nurtach Waingangi.

A zatem słowo za słowo... bom i ja dał mu pewną obietnicę. Ale dzięki ci za nowinę... zawsze mi się ona przyda. Jestem teraz bardzo znużony... bo tyle widziałem nowych rzeczy... ale przynoś mi wciąż nowiny, Szary Bracie!

Ale ty chyba nie zapomnisz, żeś wilkiem? Nie pozwolisz, by ludzie zatarli w tobie pamięć o nas? — pytał Szary Brat z niepokojem.

Nie zapomnę, nie zapomnę! Zawsze będę pamiętał, iż ko­cham ciebie i wszystkich, którzy żyją w naszej jaskini... Jed-

nakże i o tym będę pamiętał, żem został wyrzucony z Wilczej Gromady!

I o tym, że cię mogą również wygnać z innej gromady... Ludzie są tylko ludźmi, Mały Bracie, a ich gwara jest podobna do gwary żab w bajorze. Gdy przyjdę tu ponownie, będę cię oczekiwał w kępie bambusów na skraju pastwiska,

Przez trzy miesiące od owej nocy Mowgli tak był zajęty ucze­niem się zwyczajów i obyczajów ludzkich, że prawie nie wycho­dził poza obręb wioski. Najpierw tedy zmuszono go do noszenia sukiennej opaski, która nieznośnie tarła mu ciało; potem zapo­znał się z pieniędzmi, których wartości zgoła nie rozumiał, oraz z zajęciami rolniczymi, w których nie mógł się dopatrzyć żad­nego pożytku. Potem zaczęło go wielce drażnić zachowanie się małych wiejskich łobuzów. Całe szczęście, że Prawo Dżungli nauczyło go trzymać temperament na wodzy, od takiej bowiem powściągliwości zależy w dżungli możność zdobycia jadła, a nie­kiedy i życie. W każdym razie, ilekroć chłopcy dokuczali Mow-gliernu za to, że przekręcił jakieś słowo, że nie chciał bawić się w łapankę i puszczać latawca, brała go chętka, by złapać ich za czupryny i rozedrzeć wpół; powstrzymywała go jedynie świado­mość, że zabijanie małych, nieowłosionych szczeniąt nie licuje z godnością łowcy.

Przy tym nie zdawał sobie wcale sprawy ze swej siły. W dżun­gli czuł się słaby w porównaniu z dzikimi zwierzętami — nato-miast we wsi ludzie mówili o nim, że silny jest jak bawół.

Drugą rzeczą, o której Mowgli nie miał należytego pojęcia, były kastowe różnice pomiędzy ludźmi. Przeto pomagał garnca­rzom wyciągać za ogon osła, który wpadł do glinianki, a gdy wy­bierali się na targ do Khanhiwary, wraz z: nimi układał garnki na grzbiecie zwierzęcia. Poczytano mu to za wielką nieprzyzwo-itość, gdyż garncarz jest człowiekiem niskiej kasty... a cóż do­piero mówić o jego ośle! Gdy kapłan począł strofować Mowgli-ego, chłopak zagroził mu, że i jego wpakuje na grzbiet osła. Wówczas kapłan oświadczył mężowi Messui, że Mowgli powinien co rychlej wziąć się do jakiej roboty, przeto wójt wioski przyka­zał Mowgliemu, by nazajutrz Wypędził bawoły na pastwisko i pil­nował ich podczas paszy.

Słowa te sprawiły Mowgliemu niezmierną radość. Ponieważ powierzono mu — bądź co bądź — ważną funkcję społeczną, więc czuł się w prawie i obowiązku podążyć o zmierzchu na ze­branie gromadzkie, które odbywało się co wieczora na podmuro­wanym boisku pod wielkim figowcem. Był to jakby wiejski klub i palarnia. Schodzili się tu najwybitniejsi obywatele wioski: pan wójt, pan strażnik, golibroda (znający wszystkie plotki miej­scowe) i stary strzelec, Buldeo, właściciel staroświeckiego musz­kietu. W górze, na gałęziach figowca, siadywały małpy i prze­komarzały się z sobą, a w jamie pod murkiem gnieździł się wąż kobra, któremu — jako istocie poświęconej — zastawiano co wieczora michę z mlekiem. Starszyzna wiejska zasiadała półkrę-giem wokół drzewa, ciągnąc dym z hukah2 i gawędząc aż do póź­nej nocy. Opowiadali przedziwne baśnie o bożkach, ludziach i upiorach; jeszcze większe, niestworzone dziwy opowiadał o zwy­czajach dzikich zwierząt puszczańskich stary Buldeo tak cieka­wie, że dzieciom, siedzącym opodal, aż oczy na wierzch wyłaziły z zachwytu.

Na tle życia zwierzęcego była osnuta większość owych gawęd wieczornych, gdyż dżungla ustawicznie dawała znać o sobie mieszkańcom wioski. Jelenie i dziki nieraz spasały i niszczyły łan nie wykłoszonego jeszcze zboża, a bywało, że o zmroku po­jawiał się tygrys i sprzed samych wrót wioski uprowadzał które­goś z jej mieszkańców. Gdy Buldeo, trzymając fuzję na kolanach, plótł coraz to nowe koszałki-opałki, Mowgli, który — rzecz pro­sta — znał się coś niecoś na tym, co stanowiło temiat gawędy, nie­raz zasłaniał sobie twarz i trząsł się cały od skrytego śmiechu.

Tego wieczora właśnie Buldeo wyjaśniał słuchaczom, że tygrys, co porwał ongi syna Messui, nie był tygrysem, lecz upiorem, w którego ciele przemieszkiwał duch pewnego dawno już zmar­łego lichwiarza.

I głowę daję, że to musi być prawda! — zapewniał. — Pu-run Dass zawsze utykał na jedną nogę, którą mu przetrącili roz­juszeni dłużnicy, popaliwszy wpierw jego księgi rachunkowe... Zasię tygrys, o którym mówię, również utyka na jedną nogę, bo ślady jego łap bywają zawsze nierówne.

Prawda! Prawda! Jużci, że to musi być prawda! — przyta­kiwali sędziwi brodacze, kiwając zgodnie głowami.

Czy wszystkie twoje opowieści są taką pajęczą gmatwa­niną niedorzecznych bredni? — zagadnął ni stąd, ni zowąd Mow-gli. — Ów tygrys dlatego kuleje, że się urodził kulawy... o czym zresztą wszystkim wiadomo. Tylko dziecko może bajdurzyć, że w tym zwierzęciu, które nigdy nie okazało odwagi większej niż szakal, przemieszkuje dusza lichwiarza.

Buldeo przez chwilę oniemiał ze zdumienia, a wójt rozwarł oczy szeroko.

Ho! Ho! Tuś mi, ty leśne pomiotło! — sarknął Buldeo. — Jeśli taki z ciebie mądrala, to lepiej byś przyniósł jego skórę do Khanhiwary, bo rząd nałożył cenę stu rupii za jego ubicie! Jeżeli tego nie potrafisz, to nie rozwieraj gęby, gdy mówią starsi.

Mowgli powstał, zabierając się do odejścia. Gdy już nieco się oddalił, krzyknął jeszcze poza siebie:

Leżałem tu przez caluśki wieczór, przysłuchując się opo­wiadaniom Buldea... i zaledwie raz czy dwa razy posłyszałem z ust jego jakieś słówko prawdziwe o tej dżungli, która ciągnie się tuż przed jego domem. Jakże więc mam wierzyć bajędom o duchach, upiorach i bożkach, rzekomo widzianych przez niego?

Czas już wielki, by chłopak wziął się do pasania bydła! — zauważył wójt, a Buldeo jeszcze przez długi czas parskał i chrzą-kał, do żywego przejęty bezczelnością chłopca.

W wielu wsiach indyjskich panuje taki obyczaj, że wszystkie stada bydła i bawołów oddaje się pod opiekę kilku chłopakom, którzy wczesnym rankiem wypędzają je na paszę, a przed nocą przyprowadzają z powrotem do obór. Rzecz dziwna, że bydlęta, które z byle powodu stratowałyby białego człowieka na śmierć, z wielką uległością poddają się chłoście, wymyślaniem i urągo-Wiskom ze strony nieletnich berbeciów, ledwie dorastających do nozdrzy pierwszemu lepszemu cielakowi. Chłopcy ci, póki trzy­mają się przy swych trzodach, czują się najbezpieczniejsi . w świecie — gdyż nawet tygrys nie odważa się napadać wiel­kiej gromady bydła. Lecz niech no z nich który wyruszy sa-mopas, by zrywać kwiatki lub uganiać za jaszczurkami, wówczas ręczyć nie można, czy nie stanie się znienacka łupem napast­nika.

O świcie Mowgli siadł na grzbiecie wielkiego buhaja-stadnika, noszącego imię Ramy, i przejechał przez całą wieś. Cisawe ba­woły o długich, w tył zagiętych rogach i złowrogim spojrzeniu zaczęły jeden po- drugim wychodzić z obór i poszły za Mow-gliml, który niedwuznacznie dał odczuć innym chłopcom, że on tu odtąd będzie panem. Poganiając bawoły długą, gładką żerdką bambusową, wysunął się wraz z nimi naprzód. Reszta bydła zo­stała na opiece innych chłopców, z których jednemu, zwanemu Kamya, przykazał, by paśli je społem na pastwisku i nie od­dalali się od trzody.

Pastwiska w Indiach bywają usiane skałami, kępami zarośli i burzanów oraz drobnymi kotlinkami, wśród których rozsy­pują się często i nikną z oczu pasące się stada. Bawoły zazwy­czaj znajdują upodobanie w kałużach i trzęsawiskach, gdzie mogą wylegiwać się całymi gpdzinami, tarzając się i wygrzewa­jąc w ciepłym błocku. Mowgli zapędził swe stado m krawędź równiny, kędy z głębi lasu wypływa rzeka Wainganga, następ­nie zeskoczył z grzbietu Ramy, wbiegł w kępę bambusów i spot­kał się z Szarym Bratem.

Ach! — odezwał się Szary Brat. — Już od wielu dni cze­kami tu na ciebie. Cóż to za heca z tym bydłem?

' Spełniam rozkazy — odpowiedział Mowgli. — Jestem te­raz pastuchem wiejskim. Czy .masz jaką wiadomość o Shere Khanie?

Shere Khan powrócił w te okolice i czatował na ciebie tutaj od dłuższego czasu. Teraz znów się oddalił, bo chude mie­wał łowy w tych stronach. W każdym razie nie wyrzekł się za­miaru zapolowania na ciebie.

Dobrze! Do-obrze! — ucieszył się Mowgli. — Póki ten drab jest daleko, bądź tak dobry i albo sam waruj na tej skale, albo przyślij tu któregoś z czterech moich braci, bym mógł was dostrzec, wychodząc z wioski. Gdy zaś on wróci, oczekuj mnie pod drzewem dhâk w jarze pośrodku równiny. Nie powinniśmy włazić w paszczękę Shere Khanowi.

To rzekłszy Mowgli położył się w cieniu i zasnął, a bawoły pasły się spokojnie wokół niego. Rzadko w świecie spotyka się takie próżnowanie i nieróbstwo, jak w Indiach podczas pasania trzody. Bydło włóczy się z miejsca na miejsce, skubiąc trawą,

potem kładzie się, by przeżuwać jadło, a potem, znów przenosi się w inne miejsce, nie porykując nawet, tylko czasem odzy­wając się cichym chrząknięciem. .Bawoły prawie wcale się nie odzywają, tylko włażą jeden za drugim w brudne bajora i brną w błocie, aż na koniec kładą się w nim jak kłody nieruchomo, wystawiając nad powierzchnię jedynie nozdrza i sinawe oczy-ska. Skały rozżarzone słońcem zdają się tańczyć przed oczyma. Kędyś wysoko, w niewidocznej dali, słychać co pewien czas gwizd ścierwnika — zawsze tylko jednego... ale chłopcy pasący trzody wiedzą dobrze, że gdyby któryś z nich zaczął konać albo które z bydląt poczęło zdychać, drapieżnik opuściłby się w jed­nej chwili na ziemię, a najbliższy ścierwnik szybujący w odle­głości •wielu mil spostrzegłby to i nadleciał ku swemu towarzy­szowi, za nim zaś poszedłby jeszcze jeden i drugi, i trzeci tak, iż zanimby nieszczęśliwa ofiara zdążyła zemrzeć, już by ją obsiadło ze dwadzieścia ptaków, nie wiadomo skąd przybyłych.

Takie to rzeczy opowiadają sobie pastuszkowie. Poza tym śpią, budzą się i znów zasypiają, to plotą małe koszyczki z su­chego sitowia i zbierają do nich szarańcze, to znów łapią duże wieszczki modliszki i jątrzą je do wzajemnej walki; to spla­tają naszyjniki z czerwonych i czarnych orzeszków leśnych; to znów przyglądają się jaszczurkom wygrzewającym się na słoń­cu lub wężom polującym na żaby koło bajorka. Kiedy indziej zaś śpiewają długie, długie pieśni, kończące się dziwnymi tre­lami, do jakich zdolni są jedynie krajowcy. Dzień jeden tym pastuszkom wydaje się dfuższy niż innym ludziom nieraz całe życie — więc czasami też zdobędą się i na to, by budować z bło­ta zamki pełne ulepionych z błota postaci ludzkich, koni i ba­wołów, wkładają tym ludziom patyki do rąk i bawią się, że sami są królami lub bożkami, a owe figurki stanowią ich woj­skową drużynę czy rzeszę wyznawców. W końcu nadchodzi wieczór. Na głos chłopięcych nawoływań bawoły z głuchym du­dnieniem, przypominającym huk armat, poczynają jeden za dru­gim wyłazić co żywo z kleistego błota i długim szeregiem snują się przez szarą równinę ku połyskującym ogniskom wiejskim.

Dzień po dniu upływał, a każdego dnia Mowgli wiódł bawoły ku ich błotnym legowiskom; każdego dnia dostrzegał z odległo­ści półtorej mili sylwetkę Szarego Brata za pastwiskiem, dzięki

czemu wiedział, że Shere Khan jeszcze nie zawitał w te strony; każdego dnia wylegiwał się na trawie, nasłuchując każdego szelestu wokoło i marząc o dawnych czasach, przeżytych w dżun­gli. Gdyby Shere Khan choć raz niezdarnie poruszył kulawym łapskiem w głębi leśnego uroczyska, szelest tego poruszenia do­szedłby niechybnie do uszu Mowgliego w ciągu któregoś z długich, cichych poranków.

Aż w końcu nadszedł dzień, gdy Mowgli nie obaczył Szarego Brata na zwykłej czatowni. Zaśmiał się głośno i pognał bawoły w rozpadlinę pod drzewem dhdk, które było obsypane czerwo-nozłocistym kwieciem. Siedział tam już Szary Brat, zjeżywszy groźnie włosy na grzbiecie.

Shere Khan ukrywał się przez cały miesiąc, by zmylić twą czujność — meldował wilczur dysząc ciężko. — Ubiegłej nocy przekroczył granicę pastwiska i za sprawą Tabaquiego zna­lazł się na twym tropie.

Mowgli zmarszczył się groźnie.

Nie boję się Shere Khana, ale Tabaqui to przebiegła sztuka!

Nie bój się go! — odpowiedział Szary Brat oblizując nie-

znacznie wargi. — Dziś o świcie spotkałem Tabaquiego. Teraz opowiada o swej przebiegłości drapieżnym ptakom, ale przed­tem... nim mu kark skręciłem... wyśpiewał przede mną całą prawdę. Shere Khan zamierza czatować na ciebie dziś wieczo­rem u wrót wioski... tylko na ciebie... i na nikogo poza tym. W tej chwili łotr wyleguje się w wielkim, wyschniętym łożysku Wain gangi.

Czy on dziś co jadł, czy też poluje na czczo?zapytał Mowgli; od odpowiedzi na to pytanie zależała jego śmierć lub życie.

O świcie upolował dzika... i popił sobie tęgo po tej dziczyź-nie. Pamiętaj, że Shere Khan nigdy nie pości... nawet gdy myśli o zemście.

Oj, co za głuptas! Co za głuptas! Szczeniak nad szczenia­kami! Obżarł się... i opił się jeszcze w dodatku... i pewno myśli, że będę czekał, aż się prześpi! No, a gdzież to on się teraz barłoży? Gdyby nas tu było choćby z dziesięciu, moglibyśmy go zarżnąć, nim się obudzi! Bawoły nie ruszą się, póki go nie zwie­trzą... a ja nie umiem mówić ich językiem. Czy nie moglibyśmy dostać się na jego ślad, by one go poczuły?

On płynął długo z prądem Wałngangi, by zatrzeć ślad za sobą — odpowiedział Szary Brat. Mowgli włożył palec do ust i zamyślił się.

Zgaduję, że myśl tę podsunął mu Tabaqui. Sam tygrys nie wpadłby na koncept podobny... Wielkie łożysko Waingangi!... Aha, wiem, wiem!... Jego wylot widać o niecałe pół mili na równinie. Mógłbym zaprowadzić stado dokoła przez dżunglę ku wierzchołkom łożyska, a potem runąć nań z góry... ale drab gotów wymknąć mi się dolnym wy lotem parowu. Trzeba więc zagrodzić mu i to wyjście. Mam do ciebie prośbę, Szary Bracie: czy nie zechciałbyś rozdzielić mego stada na dwie części?

Zdaje mi się, że sam nie podołałbym temu... atoli przy­prowadziłem tu mądrego pomocnika.

To rzekłszy Szary Brat wybiegł żwawo i zapadł się w jakimś dole. Za chwilę z tegoż dołu wynurzył się wielki, szary łeb, znany tak dobrze Mowgliemu, a w skwarnym powietrzu rozbrzmiał naj-posępniejszy okrzyk, jaki zna dżungla: wycie Wilka Samotnika polującego o dziennej porze.

Akela! Akela! — zawołał Mowgli klaszcząc w ręce. — Po­winienem był wiedzieć, że o mnie nie zapomnisz. Mamy tu do wykonania nie lada robotę. Pomóż mi, Akelo, podzielić stado na dwie części, tak by po jednej stronie stanęły krowy razem z cielakami, a po drugiej bawoły chodzące w jarzmie i buhaje.

Oba wilki, jakby bawiąc się w kotka i myszkę, poczęły biegać tam i sam pośród trzody, która fukała chrapliwie i potrząsała głowami, jednakże w końcu rozdzieliła się na dwie gromady. W jednej stanęły bawolice, otoczywszy kręgiem swe cielęta; toczyły złowrogim spojrzeniem i grzebały nogą ziemię, gotowe każdej chwili — gdyby tylko wilk zatrzymał się w miejscu — uderzyć nań i zatratować go na śmierć. W drugiej zebrały się buhaje i młode byczki, parskając gniewnie i bijąc o ziemią ra­cicą. Atoli choć wyglądały tak srogo i postawnie, były w istocie mniej groźne, bo nie ciążył na nich obowiązek bronienia cieląt. Nawet sześciu ludzi nie potrafiłoby podzielić stada tak spraw­nie jak owe dwa wilki.

Jakież są dalsze rozkazy? — sapnął Akela. — Bawoły znów mają ochotę zbić się w jedno stado! Mowgli wskoczył na grzbiet; Ramy.

Odpędź byki na lewo, Akelo! A gdy się stąd oddalimy, ty, Szary Bracie, zapędź wszystkie krowy w gardziel wąwozu.

Jak daleko? — zapytał Szary Brat sapiąc oraz szczękając zębami.

Aż do miejsca, gdzie ściany wąwozu są tak wysokie, że Shere Khan nie zdoła na nie wskoczyć! — zawołał Mowgli. — Trzymaj je tam dopóty, póki my nie zejdziemy na dół.

Byki, poszczute szczekaniem Akeli, ruszyły z kopyta, a Szary Brat w postawie wyzywającej zatrzymał się przed krowami. Na­tarły na niegp z wielkim impetem, a on, uciekając przed nimi, wbiegł do wąwozu właśnie w chwili, gdy Akela odegnał byki daleko na drugą stronę.

Byczo! Byczo się sprawiają te byki! — wołał Mowgli. — Jeszcze jedno pchnięcie i przystąpimy do dzieła! Ostrożnie te­raz... ostrożnie, Akelo! Jedno kłapnięcie szczęką za wiele, a byczki się rozsierdzą. Hej-ja! Cięższa to robota niż pościg za koziorożcem! Czy przypuszczałeś, że te bydlęta umieją rwać tak chyżo?

Ja... ja... ja na nie też niegdyś polowałem —• westchnął Ake­la, osłonięty kurzawą. — Czy mam zawrócić je do dżungli?

Tak! Tak! Zawracaj, zawracaj czym prędzej! Rama już wściekł się ze złości. Och, gdybym umiał powiedzieć mu, czego dziś od niego żądam!

Bawoły skręciły teraz na prawo i z trzaskiem poczęły prze­dzierać się przez zarośla. Ujrzawszy to inni pastuszkowie, czu­wający przy krowach o pół mili opodal, popędzili do wsi co sił w nogach, zwiastując krzykiem, że bawoły się powściekały i uciekły z pastwiska. .

Atoli plan Mowgliego był całkiem prosty. Chłopak chciał za­toczyć wielki krąg pod górę, by dostać się na przyczółek wą­wozu, potem zapędzić byki w głąb przesmyku, wskutek czego Shere Khan, zamknięty z dwóch stron, znalazłby się w matni. Wiedział bowiem Mowgli, że ten zwierz kulawy, obżarty przy tym i opity do syta, nie będzie mógł walczyć, a tym mniej wy­gramolić się na jedno ze zboczy wąwozu. Chłopak nie żałował głosu, by dodać zachęty bawołom, Akela zaś, który pozostał daleko z tyłu, poprzestawał na tym, by od czasu do czasu skom­leniem popędzić maruderów. Nadłożyli potężny szmat drogi, bo nie chcieli zbliżać się zanadto do wądołu, by nie zbudzić czuj­ności Shere Khana. Po długim kołowaniu udało się Mowgliemu doprowadzić rozjuszone stado do' naczółka wąwozu, kędy stromo w dół zbiegała porosła trawą polana. Z tej wysokości roztaczał się ponad wierzchołkami drzew widok na równinę u stóp dżun­gli; Mowgli jednak przyglądał się jedynie ścianom wąwozu, Z wielkim zadowoleniem stwierdził, że wznosiły się niemal pro­stopadle, a zwisające z nich pnącza i krzewy nie dawały oparcia tygrysowi, który by chciał stąd się wydostać.

Daj im wytchnąć, Akek! — zawołał Mowgli wznosząc dłoń do góry. — One jeszcze go nie zwietrzyły. Daj im odsapnąć. Muszą oznajmić Shere Khanowi, kto przybywa. Mamy go w pułapce.

Przyłożył ręce do ust i krzyknął w głąb wąwozu — niby W korytarz długiego tunelu — a po wszystkich skałach roz­brzmiało wielokrotne echo-.

Po dłuższej chwili odpowiedziało im niechętne, senne warczenie nażartego tygrysa, tylko co obudzonego z błogiej drzemki.

Kto mnie wołał? Czego chciał? — ryknął Shere Khan; w tejże chwili z głębi wąwozu wyfrunął okazały paw, trzepocząc skrzydłami i wrzeszcząc.

To ja, Mowgli! Już czas udać się na Skałę Narady, bydło-bójco! Hej, w dół... spędź byki w dół, Akelo! Nuże, Ramo, rusz raźniej z kopyta!

Stado na chwilę stanęło jak wryte nad brzegiem urwiska, lecz już Akela rozpuścił na nie jęzor i tak przeraźliwie zawył pobudkę łowiecką, że zwierzęta natychmiast poczęły rzucać się w dół jedno za drugim, jak statki ogarnięte bystrym prądem rzeki, i poszły ławą, rozpryskując wokoło żwir i piasek. Porwane pędem, nie by­ły zdolne zatrzymać się ani na chwilę; zresztą zanim izagłębiły się w łożysko wąwozu, już Rama zwietrzył tygrysa i dał o sobie znać groźnym porykieni.

i Cha! Cha! — zaśmiał się Mowgli jadący na nim na oklep. — Teraz to już wiesz, o co chodzi!

Jak toczą się krągłe kamienie, porwane wartkim prądem wez­branego strumienia, tak toczyła się i kłębiła w głąb parowu

nawała czarnych rogów, spienionych pysków i szeroko rozwar­tych ślepiów. Słabsze bawoły, wyparte na bok w tym ścisku, pięły się po zboczach wąwozu, z trudem przebijając się przez gęstwę pnączy. Wszystkie wiedziały, iż czeka je ważne zadanie — że oto nastąpi owo straszliwe natarcie bawolego stada, któremu żaden z tygrysów zdzierżyć nie zdoła.

Słysząc grzmiący tętent ich kopyt, Shere Khan zerwał się z miejsca i pokuśtykał w dół wąwozu, wypatrując, czy nie uda mu się czmychnąć kędyś1 boczkiem. Ale ściany wąwozu były bardzo spadziste, więc kulas rad nierad wlókł się marudnie, czując w żołądku ciężar jadła i napitku, a w sercu szczerą chętkę uchyle­nia się od Walki.

A tymczasem stado już brnęło z chlupotem przez bajoro, z którego on wylazł przed chwilą, i ryczało rozgłośnie, aż brzegi wąwozu drgnęły dzwonnym echem. W chwile potem MoWgli posłyszał podobny odzew z przeciwległegp końca wąwozu i uj­rzał Shere Khana zawracającego pośpiesznie z drogi. Tygrys bowiem wiedział, że z dwojga złego mniejszym złem jest walka przeciw buhajom niż przeciw krowom broniącym swych cieląt.

Nagle Rama uwadził o coś nogą, potknął się w biegu, znów oparł się racicami na jakimś miękkim przedmiocie, stratował go doszczętnie i wiodąc tuż za sobą gromadę rozjuszonych bu­hajów, całym, padem wpadł na drugie stado, nadciągające od przeciwnej strony. Siła zderzenia była tak wielka, że słabsze byczki nie zdołały się utrzymać na nogach. Uniesione rozpę­dem, oba stada pomknęły na równiną, bodąc się wzajemnie, wierzgając i charcząc. Mowgli upatrzył stosowną chwilę i ze­śliznął się z grzbietu Ramy, śmigając kijem w prawo* i w lewo.

Nuże, Akelo! Zrób tu porządek! Rozpędź je trochę, Akelo! Hej, Ramo! Hej! Hej! Hej! Cicho już, cicho, dziatki! Już, już po całej paradzie!

Akela i Szary Brat poczęli znów hulać, skubiąc bawoły zę­bami w pośladki. Stado ruszyło kupą bezładną z powrotem ku wąwozowi, w końcu jednak Mowgłiemu udało się zawrócić Ramę, a za nim już i reszta bydląt podążyła nazad ku błotnym komy-szom.

Shere Khanowi nie potrzeba już było ponownie garbować skóry. Leżał nieżywy, a ścierwniki nadciągały w jego stronę.

Pieską śmierć miał ten szubrawiec, braciszkowie! — mó­wił Mowgli szukając noża, który zawsze nosił uwiązany w po­chewce na szyi, od czasu gdy żył między ludźmi, — Zresztą on nigdy by nie stanął do otwartej walki... No, no! Cacanie będzie wyglądało to futerko, gdy je rozścielę na Skale Narady! Zabierz­my się żwawo do roboty!

Chłopak wychowany pomiędzy ludźmi aniby nie zamarzył o tym, by własnymi siłami obedrzeć ze skóry tygrysa. Ale Mow­gli wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, jak leży skóra na zwie­rzu i jak najlepiej złupić ją z niego. W każdym razie była to ciężka robota, więc Mowgli zmitrężył dobrą godzinę i porządnie się zasapał, krając i prując to futrzysko. Wilki siedziały z wywie­szonymi jęzorami, czasem tylko na rozkaz chłopca podchodząc ku niemu i ściągając oprawioną już skórę.

Nagle jakaś dłoń spoczęła na ramieniu chłopaka. Podniósłszy głowę, obaczył strzelca Buldeo z rusznicą w ręku. Pastuszkowie rozpuścili po całej wiosce wieść o nagłym popłochu bawołów, przeto Buldeo podążył na miejsce zajścia, przejęty wielkim gnie­wem, ale i rad temu, że będzie mógł skarcić Mowgliego za niedo­stateczny dozór nad trzodą. Wilki, widząc nadchodzącego czło­wieka, ukryły się pośpiesznie.

Cóż to za heca? — nasrożył się Buldeo. — Myślałby kto, że potrafisz zedrzeć skórę z tygrysa! Gdzież to dopadły go ba­woły, że mu tak dogodziły? Przecie to Chromy Tygrys, na które­go głowę nałożono tysiąc rupij! No, no! Już ci to wybaczymy, żeś tak rozpuścił stado... a gdy zaniosę skórę do Khanhiwary, to ci nie pożałuję jednej rupii z mojej nagrody.

Wygrzebał zza pazuchy krzesiwo i nachylił się, by osmalić wąsy Shere Khana. Osmalanie wąsów tygrysa jest częstym zwy­czajem myśliwców indyjskich, którzy wierzą, że środek ten za­bezpieczy ich przed widmem zabitego zwierzęcia.

Hm! — mówił Mowgli jakby do siebie, odrywając skórę z przedniej łapy tygrysa. — Więc ty chcesz; zanieść skórę do Khanhiwary, dostać za nią nagrodę i może raczysz dać mi z tego aż jedną rupię? A ja właśnie rozmyślam, że ta skóra przyda mi się do mego własnego użytku. Hej, mój stary, a weź no sobie stąd precz ten ogień!

f t SJ.-i.iiJi .Liii. iii • j'ii .„im: :/;

Jak śmiesz odzywać się w ten sposób do pierwszego my­śliwca naszej wsi? Gdyby nie traf szczęśliwy i nie głupota twych bawołów, nigdy byś nie upolował tego zwierza. Musiało tygrysisko nażreć się niedawno, boć inaczej byłoby już za siódmą górą i rze­ką. Nawet nie umiesz porządnie obedrzeć go ze skóry, żebraku ostatni, a będziesz nauczał mnie, strzelca Buldeo, że mi nie wolno opalać wąsów tygrysa? Ej, Mowgli, zobaczysz, że nie dam ci ani jednej anny w nagrodę, a za to sprawię ci tęgie lanie! Puść tego trupa! ;

Na Byka, który był okupem za mnie! — zaklął Mowgli, do­bierając się do łopatek tygrysa. — Czyż mam mitrężyć pół dnia na gawędzie z pierwszą lepszą starą małpą? Sam tu, Akelo! Ten człowiek mi dokucza!

W tejże chwili Buldeo, dotąd schylony nad głową Shere Kha-na, padł jak długi na murawę i ujrzał szarego wilka, przytła­czającego mu pierś pazurami.

Mowgli ani nie drgnął, tylko w dalszym ciągu oprawiał zdobycz z takim spokojem, jak gdyby prócz niego w całych Indiach nie było żywej duszy.

Te-ek! -—' wycedził przez zęby. — Masz zupełną słuszność, Buldeo. Nie dasz mi ani anny, bo i sam nie dostaniesz ani jed­nej anny w nagrodę! Pomiędzy mną a tym kulawym tygrysem z dawna toczyła się wojna... od dawnych, bardzo dawnych cza­sów... i j a w niej odniosłem zwycięstwo!.

Trzeba oddać Buldeowi tę sprawiedliwość, że gdyby był o dziesięć lat młodszy, nie zawahałby się stanąć do walki ze spotkanym wilkiem, choćby nawet z Akelą. Atoli wilk, uległy rozkazom tego chłopca, mającego osobiste porachunki ze zjada­czami ludzi — tygrysami — nie był chyba zwykłym zwierzę­ciem. Wszystkie te okoliczności poczytywał Buldeo za czary, za jakąś moc nieczystą, i rozmyślał nad tym, czy od złego uroku zdoła go uchronić wiszący na szyi amulet. Leżał więc struchlały, niby trusia, oczekując, rychłoli sam Mowgli zamieni się rów­nież w tygrysa.

Maharadżo! Wielki królu! — wyszeptał na koniec z trwogą.

Hę? — odmruknął Mowgli nie odwracając głowy i śmiejąc się nieznacznie.

Jestem stary niedołęga! Nie wiedziałem, że jesteś czymś więcej niż zwykłym pastuchem! Czy wolno mi będzie powstać i odejść, czy też twój sługa rozedrze mnie na strzępy?

Odejdź w pokoju... ale na przyszłość wara ci do mej zwie rzyny! Puść go, Akelo!

Buldeo pokuśtykał do wsi, co sił w nogach, oglądając się poza siebie, czy tam przypadkiem Mowgli nie przeobraził się w jakąś poczwarę. Dotarłszy do wsi, Wyrżnął taką opowieść o czarach, zaklęciach i nieczystych sprawkach, że kapłan spochmumiał i za­dumał się głęboko.

Mowgli pracował bez wytchnienia, ale już się robił zmierzch, gdy z pomocą wilków udało mu się na koniec ściągnąć całkowicie z tygrysa jego wielką i piękną skórę.

A teraz musimy ją schować i zagnać bawoły do' wsi! Po­móż mi je pędzić, Akelo!

Stado zgromadziło się niebawem i ruszono naprzód w mglistej pomroce. Gdy zbliżyli się do wsi, Mowgli ujrzał światła pochodni i posłyszał głos trąb i dzwonów, dolatujący ze świątyni. Chyba z połowa wsi wyległa przed wrota, jakby czekając na jego przy­bycie.

Aha! Już wiedzą, żem zabił Shere Khana!" — pomyślał Mowgli z dumą. W tejże jednak chwili świsnął mu koło uszu grad ka­mieni i rozległy się wrzaski wieśniaków:

Czarownik! Wilkołak! Leśny diabeł... Wynocha, wynocha czym prędzej... bo nasz kapłan znów cię odmieni w wilka! Pal w niego, Buldeo! Pal!

Stary muszkiet wypalił z głośnym hukiem, a jeden z młodych bawołów zaryczał boleśnie.

Nowe czarnoksięstwo! — poczęli wrzeszczeć wieśniacy. — On umie czarować kule! Przecież trafiłeś własnego bawołu, Buldeo!

Cóż to Wszystko oznacza? — zapytał Mowgli, zdumiony i przerażony, bo w tej chwili posypał się na niego gęstszy je­szcze grad pocisków.

Ci twoi bracia coś mi przypominają naszą Wilczą Groma­dę! — zauważył Akela przysiadając przezornie na ziemi. — Tak mi się widzii, że te kule są dla ciebie zapowiedzią, byś się stąd

wynosił na cztery wiatry... Ludzie nie chcą cię uznać za swo­jego!

Wilk! Wilk! Precz stąd, wilcze szczenię! — krzyczał ka­płan wymachując łodygą świętego ziela tulsi.

Znów to samo! Poprzednim razemi wygnano mnie za to, żem był człowiekiem... a teraz za to, żem jest wilkiem. Odejdźmy stąd, Akelo.

Z tłumu wypadła jakaś kobieta. Mowgli rozpoznał w niej Mes-suę. Biegła na przełaj ku trzodzie, wołając:

—• Mój synu, mój synu! Niech tam oni gadają, żeś ty jest czarnoksiężnikiem, co to potrafi przemienić się w zwierzę lub inną poczwarę!... Ja temu nie uwierzę! Ale umykaj stąd co rychlej, bo oni jeszcze mi cię zabiją. Buldeo baje wszystkim, że jesteś płanetnik... ale ja wiem, żeś ty pomścił śmierć mojego Nathoo.

Cofnij się, Messuo! — rozwrzeszczał się tłum. — Cofnij się, jeżeli nie chcesz, byśmy cię ukamienowali!

Mowgli zaśmiał się spazmatycznie i złowrogo, gdyż w tej chwili jeden z kamyków ugodził go w usta.

Cofnij się czym prędzej, Messuo! Wszystko1, co ci o mnie opowiadano, to jedna z tych głupich bajek, jakimi oni zwykli zabawiać się pod figowcem o zmierzchu. Jak tam było, tak byto, w każdym razie tygrys otrzymał z rąk moich zapłatę za życie twego syna. Bądź zdrowa!... A umykaj co żywo, bo zaraz odeślę do wsi stado, które potrafi mknąć szybciej niż odłamki cegieł rzucane przez tych ludzi. Nie jestem płanetnikieml, Messuo! Bądź zdrowa! Do widzenia! A teraz;, Akelo, jeszcze razi pokaż, co umiesz! Zaprowadź stado do wsi!

Bawoły i tak już miały wielką ochotę dostać się do wsi, przeto prawie nie czekały wycia Akeli, lecz ruszyły z kopyta i jak Wichura przeleciały przez wrota, roztrącając tłum na wszystkie strony.

Przeliczcie dobrze całą trzodę! — wołał Mowgli z prze­kąsem. — Może powiecie, żem ukradł wam choć jedną sztukę! Przeliczcie dobrze, bo już nie będę u was służył za pastucha. Bywajcie zdrowi, ludzkie stwory, a podziękujcie Messui, żem nie wypuścił przeciw wam moich wilków i że nie urządziłem na was obławy w całej wiosce! — Obrócił się na pięcie i odszedł

w towarzystwie Wilka Samotnika. Gdy podniósł wzrok ku gwia­zdom, poczuł w sercu błogość niezmierną. — Nie będę już sypiał W pułapkach, Akelo! Zabierzmy skórę Shere Khana i idźmy, gdzie nas oczy poniosą. Nie uczynię nic złego mieszkańcom wioski, bo Messua była zawsze taka dobra dla mnie!

Gdy nad równiną wzniósł się księżyc, zalewając wszystko mleczną poświatą, przerażeni wieśniacy ujrzeli widok niezwykły: Mowgli, niosąc na głowie jakieś zawiniątko i wiodąc za sobą dwa wilki, biegł na przełaj niezmordowanym wilczym truchtem, który w sile swej i zaborczości nie ustępuje pożodze.

Wówczas poczęto głośniej niż kiedykolwiek bić w dzwony świątynne i trąbić na trwogę. Messua labiedziła wniebogłosy, a Buldeo snuł barwną opowieść o swych przygodach w dżungli, kończąc wzmianką o tym, jak to Akeła stanął na tylnych łapach i przemówił doń głosem ludzkim.

Księżyc właśnie zachodził, gdy Mowgli wraz z dwoma wil­kami przybył na wzgórze pod Skałę Narady. Koło jaskini Matki Wilczycy urządzili sobie postój.

Matko! Ludzie wygnali mnie ze swej Gromady — zawołał Mowgli — ale ja dotrzymałem słowa i oto przychodzę ze skórą Shere Khana!

Matka Wilczyca, ledwie już powłócząc nogami, wyszła z ja­skini W otoczeniu swych szczeniąt, a oczy jej zaiskrzyły się, gdy obaczyła skórę. !

Przepowiedziałam mu to jeszcze w owym dniu, gdy on tu wetknął łeb i łapska do naszej jaskini, dybiąc na życie twoje, ŻabuniuL. Przepowiedziałam mu, że kiedyś zapolują i na my­śliwca... Nosił wilk razy kilka, aż ponieśli... A jaczej: Zagryzał tygrys, aż i jego ktoś wygryzł!... Dobrześ się spisał, synku!

Dobrześ się spisał, Braciszku! — ozwał się basowy głos w gęstwinie. — Nam tu w dżungli było bardzo smutno bez ciebie!

Szust! — i Bagheera jednym skokiem znalazła się przy bosych nogach Mowgliego. Wdrapali się razem na Skałę Narady, a Mow­gli rozpostarł skórę tygrysa na płaskim głazie, gdzie zwykł był siadywać Akela, i przytwierdził ją do ziemi czterema żerdkami bambusowymi. Wówczas Akela położył się na niej wygodnie i za­wył stare hasło wiecowe — nuta w nutę to samo*, jakie słyszał Mowgli za pierwszą swą bytnością na tym miejscu:

Przypatrzcie się... przypatrzcie sią dobrze, o Wilcy!

Od czasu gdy Akelę złożono z urzędu, Gromada Wilcza żyła bez wodza: każdy walczył i polował, gdzie i jak mu się żywnie podobało. Wszelakoż z samego nawyku obywatele Wilczej Gro­mady posłali odzew i stawili się na wiec. Nie brakło między nimi i takich, co okuleli dostawszy się w oklepce; inni mieli przestrze­lone łapy; na niektórych wskutek złego odżywiania sparszywiała skóra... Dużo też ich poginęło w różnych okazjach... Ci jednak, którzy pozostali przy życiu, stawili się co do jednego na Skale Narady, by ujrzeć rozpostartą na głazie pręgatą skórę Shere Khana i ogromne pazury obwisłych, do cna wypaproszonych łap.

Wówczas to Mowgli skomponował nierymowaną pieśń, która nie wiedzieć skąd przybiegła mu na usta, i począł śpiewać ją w głos, skacząc i biegając po chrzęszczącej skórze i wybijając pię­tami hołubce, póki mu tchu w piersi stało. Szary Brat i Ake-la wtórzyli mu radosnym wyciem.

Przypatrzcie się dobrze, o Wilcy! Wszak dotrzymałem sło­wa? — zagadnął Mowgli skończywszy pląsy.

Tak! Tak! Tak! — zaszczekały wilki, a jeden z nich, szka­radnie poskubany, jął skomleć:

Przewodź znowu nad nami, o Akelo! Przewodź nad nami, o Ludzkie Szczenię!... Albowiem przejadła sią nam już ta bez:-pańskość i bezprawie... i chcemy być znowu Wolnym Plemieniem!

O, nie! — zamruczała Bagheera. — Nie ma tak dobrze! Gdy się nażrecie po samo gardło, znów wam się będzie zachcie­wać różnych wilczych figli! Nie bez kozery przezwano was Wol­nym Plemieniem! Walczyliście o wolność... naści wam ją te­raz... najedzcie się nią, o wilczaszkowie mili!

Wygnano mnie i z Ludzkiej, i z Wilczej Gromady — rzekł Mowgli. — Nie pozostaje mi nic innego, jak chodzić luzem na łowy w dżungli!

O, nie! My będziemy towarzyszyć ci w łowach! — oświad­czyły cztery młode wilki.

Odszedł więc Mowgli i od owego dnia polował w puszczy sa-moczwart z wilczętami. Jednakże nie dane mu było żyć po wszystkie czasy w tym odludziu. W ileś tam lat później został mężczyzną i ożenił się...

Ale to już bajka dla dorosłych.


PIEŚŃ, KTÓRĄ MOWGLI ODŚPIEWAŁ NA SKALE NARADY TAŃCZĄC NA SKÓRZE ZDARTEJ Z SHERE KHANA


Oto pieśń Mowgliego... ja, Mowgli, ją śpiewam. Niech dżungla słyszy o czynach przeze mnie zdziałanych.

Shere Khan powiedział, że zabije — że zabije! U wrót, w półmroku, chciał zabić mnie, Mowgliego, zwanego Żabą!

Obżarł się i opił. Pijże na umór, Shere Khanie — bo kiedyż znowu pić będziesz? Uśnij — i śnij o łowach.

Jestem sam na pastwisku! Chodź no do mnie, Szary Bracie! Chodź do mnie, Wilku Samotniku, bo czekają nas wielkie łowy!

Sprowadźcie wielkie bawoły, sinawe buhaje-stadniki o złowrogich ślepiach. Gnajcie je tam i sam, jak wam rozkażę.

Spisz jeszcze, Shere Khanie? Zbudźże się, zbudź! Oto nadchodzę, a ba­woły idą za mną.

Rama, Król Bawołów, wierzgnął nogą. Wody Waingangi, kędy ż poszedł Shere Khan?

Nie jest on przecież jeżozwłerzem Ikki, by kopał jamy, ani pawiem Mao, by miał latać. On — to nie Mang-nietoperz, by zwisał w pląta-wisku gałęzi! Drobne łodygi bambusa, szeleszczące gromadnie, powiedz­cież, dokąd on uciekł!

Au! Oto on! A-hu! On tu! Pod stopami Ramy leży Tygrys-Kuternoga! Powstań, Shere Khanie! Powstań i zabijaj! Oto żer! Ukręć karki ba­wołom!

Psst! On śpi! Nie zbudzim go, bo nader wielka jest siła jego. Zleciały się ścierwniki, by się jej przyjrzeć. Czarne mrówki nadciągnęły, ażeby ją poznać. Ku jego czci powstało wielkie zbiegowisko.

Ojej! Nie mam szaty, którą bym się przyodział. Ścierwniki ujrzą, iżem jest nagi. Wstydzę się wyjść naprzeciw całej tej rzeszy.

Pożycz mi swego futra, Shere Khanie. Pożycz mi swej skóry w barw­ne prążki, bym mógł udać się na Skałę Narady.

Na Byka, który był okupem za mnie! Uczyniłem obietnicą — drobną obietnicę. Jedynie twej skóry mi braknie, bym dotrzymał słowa.

Z nożem w ręce — z nożem, jakiego używają ludzie — z nożem łowcy-człowieka — schylę się, by dar mój podjąć.

Wody Waingangi, bądźcie mi świadkami, że Shere Khan — z wielkiej miłości, jaką żywi dla mnie — oddaje mi swą skórę. Ciągnij, Szary Bra­cie! Ciągnij, Akelo! Ciężka jest skóra Shere Khana.

Ludzka Zgraja jest gniewna. Rzuca kamieniami i paple po dziecięce­mu. Z ust moich krew ciecze. Uciekajmy precz!

Skroś nocy, skroś ciepłej nocy, chyżo biegnijcie ze mną. bracia moi! Porzucimy światła wioski i pójdziemy w stronę cichego księżyca.

O Wody Waingangi! Ludzka Zgraja odpędziła mnie od siebie. Nie uczyniłem im nic złego, a przecie oni mnie się boją. Czemu?

Zgrajo Wilków, i tyś mnie od siebie odpędziła. Dżungla jest dla mnie zamknięta i zamknięte są bramy wioski. Czemu?

Jak Mang lata ni to między ptactwem, ni to między zwierzętami, tak ja latam między wioską i puszczą. Czemu?

Tańczę na skórze Shere Khana, ale w sercu mi ciężko, och, ciężko. Usta mam pocięte i poranione kamieniami, rzuconymi z wioski, ale w sercu mi lekko, o lekko! — bom powrócił do dżungli. Czemu?

Dwie te rzeczy zwalczają się we mnie, jak węże walczą z sobą na wiosnę.

Woda wytryska z mych oczu — a przecie śmieję się, gdy ona ciecze. Czemu?

Jest we mnie dwóch Mowglich — ale skóra Shere Khana jest pod moimi stopami.

Cała dżungla wie, że to ja zabiłem Shere Khana. Patrzcie — przy­patrzcie się dobrze, o Wilcy!

O hej! Na sercu mi ciążą rzeczy, których nie rozumiem.


BIAŁA FOKA



O cichaj, dziecino! Już nocka na świecie!

Już czarne są wody, pełne srebrnych skier!...

Znad fal patrzy księżyc, czy śpimy już przecie

Wśród nurtów, dzwoniących w tak rozkoszny szmer...


Na falach, na pianie, masz miękkie posłanie,

Więc, mały figlarzu, główkę na nich złóż!

Nie pożre clę rają, nie zbudzi burz zgraja,

Gdy zaśniesz w objęciach błogich, chwiejnych mórz!

Kołysanka fok



Wszystko to zdarzyło się przed kilkunastu laty w miejscowo­ści zwanej Siewierowostoczna — czyli Przylądek Północno-wschodni — na wyspie Pawłowski Ostrów, hen daleko na Morzu Beringa. Całą historię opowiedział mi mysikrólik Limerszyn, gdy przygnany wichurą zaplątał sią w linach parowca idącego do Japonii; zabrałem go wówczas do kajuty i żywiłem przez kilka dni, póki nie stał się znów zdolny do odwrotu na Pawłow­ski Ostrów. Limerszyn jest wielce osobliwą i małą ptaszyną, ale umie powiedzieć prawdę.

Do Siewierowostoeznej nie przybywa nikt, tylko ten, kogo tam przywiodą jego zawodowe zajęcia; jedynym zaś plemieniem, które tam miewa stałe zajęcie, są foki. Nadpływają tam ich krocie i krocie tysięcy z chłodnego i szarego morza — albowiem Siewierowostoczna ma wszelkie najdogodniejsze warunki dla fok z jakiejkolwiek części świata.

Wiedział o tym Morski Łowca, przeto z każdą wiosną porzu­cał ona miejscowość, w jakiej się naówczas znajdował, pędem torpedowca mknął prosto ku Siewierowostocznej i przez cały miesiąc staczał z towarzyszami boje o wygodne legowisko na skałach jak najbliżej morza. Łowca Morski liczył sobie lat piętnaście; była to ogromna foka o szarym futrze, które nad karkiem przechodziło niemal w grzywę, i długich kłach, zło­wrogich jak u psa. Gdy podniósł się w górę na przednich płet­wach, mierzył przeszło cztery stopy wysokości, a jego waga (nie wiadomo tylko, czy kto był na tyle śmiały, by go zważyć) dosięgała siedmiuset funtów. Na całym ciele nosił blizny i ślady dzikich bójek — mimo to każdej chwili gotów był stoczyć jesz­cze jedną walkę. Miał zwyczaj odwracać w bok głowę, jak gdyby bał się spojrzeć w twarz nieprzyjacielowi — ale W pewnej chwili wyrzucał przed siebie pysk jak błyskawicę, a wówczas ogromne kły wpijały się mocno w szyję przeciwnika. Ten wszelkimi spo­sobami starał się wyzwolić, ale Łowca Morski już nie pozwalał mu na to.

Wszelakoż Łowca Morski nie pastwił się nigdy nad pokonaną foką — to bowiem byłoby sprzeczne z Prawami Wybrzeża. Je mu chodziło zresztą tylko o miejsce nad morzem, gdzie chciał mieć pokój dziecinny dla swych młodych; ale ponieważ każdej wiosny pojawiało się tam czterdzieści do pięćdziesięciu tysięcy

fok polujących na to samo, przeto całe wybrzeże rozbrzmiewało pogwizdywaniem, rykiem, wrzaskiem i parskaniem, mającym w sobie coś przerażającego.

Kto by stanął na wzgórku, noszącym nazwę Wzgórza Hutchin-sona, miałby przed sobą dziwny widok: oto ląd w promieniu półczwartej mili roił się od walczących z sobą fok, a powierz­chnia spienionego przyboju była usiana głowami fok, płynących rączo ku brzegowi celem wzięcia udziału w walce. Walczyły na falach łamiących się o wybrzeże, walczyły na piaszczystej pła-skości, walczyły na wygładzonych wodą skałach bazaltowych, gdzie miały wychowywać swą dziatwę; wszędzie walczyły z so­bą — bo były tak niemądre i niezgodne jak ludzie.

Samice nie pojawiały się na wyspie wcześniej jak z końcem maja lub początkiem czerwca, bo nie chciały, by rozszarpano je na strzępy; zasię młodzież w wieku dwu, trzech i czterech lat, która nie założyła jeszcze gniazda rodzinnego, udawała się w głąb lądu o jakie pół mili poza szrankami walczących i ba­wiła się w wielotysięcznych stadach wśród wydm piaszczystych, doszczętnie zacierając wszelki ślad zieloności, jaki tam się pot-jawił. Dawano im nazwę „chołostiaki 3" — nieżonaci — a w sa­mej Siewierowostocznej było ich jakie dwa do trzech tysięcy.

Pewnej Wiosny Łowca Morski właśnie ukończył czterdziestą piątą bójkę, gdy z morza wynurzyła się jego tłusta i gładka małżonka o łagodnym spojrzeniu, zwana Matką. Pochwycił ją za kark i cisnął bez ceremonii na zastrzeżone dla siebie miejsce, odzywają się, opryskliwie:

Znowuś spóźniona! Gadaj, gdzieś była?

Łowca Morski nie jadał prawie nic przez cztery miesiące, w ciągu których czatował na wybrzeżu — przeto bywał wów­czas zazwyczaj w nader złym humorze. Matka wiedziała o tym i ani myślała mu się odcinać. Rozejrzała się tylko wokoło i za-becżała czule:

Jakiś ty przemyślny! Znowu zdobyłeś nasze stare sie­dlisko!

No, no! Myślę, żem je zdobył! — odpowiedział Łowca Mor­ski. — Ale przypatrz się, jak wyglądam!.

Był podrapany okrutnie, a z kilkunastu ran sączyła się krew. Jedno oko miał podbite i zaciekłe ropą, a skóra na bokach zdarta była na strzępy.

Och, wy mężczyźni, mężczyźni! — zabiadoliła Matka wach­lując się tylną płetwą. — Czemuż to nie okażecie większego roz­sądku i nie zajmiecie spokojnie swego miejsca? Wyglądasz, jak gdybyś stoczył walkę z Kaszalotem.

Od połowy maja nic innego nie robiłem, tylko staczałem walki. W sezonie obecnym okropny tłok na naszej plaży. Widzia­łem tu co najmniej sto fok z Wybrzeża Lukannonu, dobijających się o kwaterę. Czemuż to ta gawiedź tu się pcha, zamiast pozo­stać w należnym sobie rejonie?

Nieraz przychodziło mi do głowy, że o wiele przyjemniej byłoby nam na Wyspie Wydrzej 4 niż tutaj, w takiej ciżbie — zauważyła Matka.

Co znowu! — odparł małżonek. — Na Wyspę Wydrzą za­jeżdżają same tylko chołostiaki. Gdybyśmy tam się udali, powie­dziano by, że boimy się walki. Musimy dbać o nasz prestiż, mo­ja droga!

To rzekłszy Łowca Morski wtulił z dumą łeb w mięsiste barki i przez kilka minut udawał, że śpi; jednakże przez cały ten czas spoglądał bystro spod oka, czy nie zanosi się znów na jakąś

walkę.

Już wszystkie foki — samce i samice znajdowały się na lądzie, a ich zgiełk, mocen zagłuszyć najsilniejszą wichurę, roz­legał się na wiele mil wokoło. Lekko rachując, na wybrzeżu tym przebywało koło miliona fok — ojców, matek, małych fo-cząt i chołcstiaków. Wszystko to staczało bójki, przewracało się, pobekiwało, czołgało się po brzegu lub zabawiało się we­soło — to nurkując w głębinie, to wypływając całymi stadami i pułkami na powierzchnię wody, zalegając — jak okiem sięg­nąć — każdą piędź ziemi i szamocąc się rojnie za osłoną mgły. Bo w Siewierowostocznej mgła jest zjawiskiem niemal codzien­nym: czasami tylko — na krótką chwilę — pojawia się tam słońce, rozrzucając blask perłowy i siejąc wokoło wszystkimi kolorami tęczy.

Wśród takiego rozgardiaszu urodził się synek Matki-foki, zwany Kotik5 (foczątko). Miał on taki sam łebek i grzbiet, ta­kież blade, modrawe ślepia, jakie widuje się u innych focząt, ale jego futerko było takie osobliwe, że Matka poczęła bacznie mu się przypatrywać.

Łowco Morski — odezwała się w końcu — coś mi się widzi, że nasz dzidziuś będzie biały!

Do stu tysięcy pustych muszli i zwiędłych wodorostów! — warknął Łowca Morski. — Jak świat światem, nie było na nim jeszcze białej foki! To by dopiero była rzecz osobliwa!

Nic na to nie poradzę! — odpowiedziała Matka. — Taka rzecz osobliwa zdarzyła się właśnie u nas!

I poczęła nucić półgłosem monotonną piosenkę foczą, jaką wszystkie focze mamusie nucą swoim niemowlętom:


Póki, dziecię, w twym życiu sześć tygodni nie przejdzie,

Nie wypływaj na morze, ale pluskaj się w rejdzie,

Bo się głową zanurzysz głęboko —

A wichury złej przelot oraz srogi Kaszalot

Krzywdę zrobią pluszczącym się fokom!


Mogą krzywdę wyrządzić, zanim zdołasz osądzić,

Jakie licho je tutaj przyniosło!

Ale rośnij, kochanie, a nic ci się nie stanie,

Kiedy będziesz już Foką Dorosłą!


Ma się rozumieć, że mały smyk początkowo nie rozumiał znaczenia tych słów. Pluskał się i raczkował niefrasobliwie przy boku swej matki, umiejąc zawsze w porę dać drapaka, ilekroć ojciec jego wdał się w bijatykę z którymś z sąsiadów i gdy obaj przeciwnicy wśród straszliwego ryku tarzali się po oślizłych ska­łach. Matka sama czyniła wyprawy na morze celem zdobycia żywności, więc bywało, że malec ledwie raz na dwa dni dostał coś do jedzenia; nic też dziwnego, że zawsze z wielkim apetytem rzucał się na jadło i nigdy w nim nie wybredzał.

Pierwszą rzeczą, jaką czynił dnia każdego, było czołganie się w głąb lądu. Spotykał tam dziesiątki tysięcy rówieśników, mło­dych foczątek, które figlowały jak małe psiaki, wysypiały się na czyściuchnym piasku i, znów brały się do figli. Stare focjusze, rezydujące na skałach, nie zwracały na swą dziatwę najmniejszej uwagi, a chołostiaki miały własne boiska, przeto malceria zaba­wiała się w najlepsze, jak jej się żywnie podobało.

Matka, wracając z wyprawy rybołówczej, udawała się zawsze wprost na to miejsce zabaw i pobekując, niby owca nawołująca jagniątko, czekała odzewu Kotika. Usłyszawszy głos swego dzie­cięcia, śpieszyła prościutko w jego kierunku, rozmiatając cztere­ma płetwami na prawo i lewo i przewracając na wznak maków zastępujących jej drogę. Że zaś kilkaset matek w podobny sposób szukało swych dzieci, więc też panował ustawiczny ruch i rwetes pomiędzy malceria. Atoli Matka zwykła mawiać Kotikowi:

Póki nie będziesz wylegiwał się w brudnej wodzie i nie dostaniesz wrzodów, póki nie zagnoisz sobie rany szorstkim żwi­rem i póki nie przyjdzie ci chętka pływać po wzburzonym mo­rzu — poty nie spotka cię tutaj nic złego!

Małe foki pływają nie lepiej od małych dzieci, toteż mają wiele zgryzoty i utrapień, zanim się nauczą sztuki pływackiej. Gdy Kotik po raz pierwszy wybrał się na morze, wielka fala poniosła go na zbyt wielką głębię — i stało się tak, jak mu śpiewała Mat­ka: drobne płetwy tylnych odnóży poszły w górę, a ciężka łebina, która je przeważyła, znikła całkowicie pod wodą. Biedak utonął­by na pewno, gdyby następna fala nie odniosła go z powrotem

na płyciznę.

Potem już nauczył się leżeć w zasiąklu przybrzeżnym, gdzie wiosłował przednimi płetwami, dając się unosić i obryzgiwać spifr-nionym wodnym podpluskom, ale stale przy tym zwracając bacz­ne oko na olbrzymie bałwany, mogące nabawić go poważnych przykrości. W przeciągu dwóch tygodni nauczył się władać płet­wami, ale kosztowało go to trudów niemało: przez cały ten czas wciąż tylko rzucał się jak opętany po wodzie, po czym, krztusząc się i sapiąc, gramolił się z trudem na brzeg, ucinał sobie krótką drzemkę i znów wracał na wodę, by ponowić całe ćwiczeni© raz jeszcze. Na koniec wszakże dopiął celu — i miał tę pewność, że już sobie naprawdę umie radzić z wodnym żywiołem.

Można sobie wyobrazić, jakie rozkoszne czasy miał odtąd Kotik i jego rówieśnicy — jak nurkowali pod kabłąkami toczenie; jak wdzierali się na grzbiety wielkich bałwanów, pędzących z szu-

mem i pluskiem ku wybrzeżu, i" wraz z kłębami zwichrzonej piany osiadali na zalanym strądzie; jak wzbijali się w górę na tylnych płetwach i skrobali się W głowy, naśladując w tym doro­słych; jak y/reszcie zabawiali się w chowanego na śliskich, mor­skim webłem obrosłych skałach, które ledwo że wystawały nad rozbryzgami pienistej kipieli. Od czasu do czasu widać było cien­ką płetwę, podobną do płetwy wielkiego rekina, płynącą nie opo­dal w kierunku wybrzeża. Kotik wiedział, że był to Kaszalot, wieloryb-rozbójnik, pożerający młode f oczęta, które nawiną mu się pod paszczę — przeto pędził jak strzała ku wybrzeżu, groźna zaś płetwa oddalała się z wolna w niemrawych podrygach, jak gdyby nigdy nic nie zaszło.

Z końcem października foki zaczęły całymi rodzinami i gro­madami opuszczać Pawłowski Ostrów, zapuszczając się na mor­skie głębiny. Nie staczano już zajadłych walk o siedliska, a cho-łostiaki bawiły się wszędzie, gdzie im się tylko podobało.

W przyszłym roku — zapowiedziała Matka Kotikowi — i ty będziesz chołostiakiem; w tym roku wszakże musisz się nau­czyć, jak należy łowić ryby.

Wyprawili się razem na Ocean Spokojny, a Matka pokazywała Kotikowi, jak można spać na wznak na wodzie, podwinąwszy płetwy pod siebie i wytknąwszy sam koniuszek nosa nad wodę. Żaden hamak, huśtawka ani kołyska nie są tak przyjemne, jak powolne bujanie się na rozchwiejach Oceanu Spokojnego. Gdy Kotik poczuł, iż cierpnie na nim skóra, Matka wyjaśniła mu, że teraz będzie miał sposobność nauczyć się „wyczuwania wody": owo swędzenie i ciarki, przechodzące po skórze, to nic innego jak oznaka nadciągającej burzy, przeto należy płynąć co sił, by uniknąć niebezpieczeństwa.

Wkrótce — powiadała — będziesz wiedział również i to, do­kąd masz płynąć. Teraz jednak będziemy płynąć w ślad delfina Morswina, tao to stworzenie wielce mądre!

Właśnie cała szkółka młodych morswinów odbywała lekcję gimnastyki, pomykając w podskokach po wodzie, niby „kaczki" puszczane przez swawolnych chłopców. Kotik puścił się w dyrdy za nimi, jak potrafił. Z trudem je dogoniwszy, spytał zasapanym głosem:

Jakim sposobem wy zawsze wiecie, dokąd płynąć? Kierownik szkółki łypnął białkami oczu i dał nura w wodę.

i Swędzi mnie ogon, mój żaczku! — odpowiedział. — To znak niewątpliwy, że nadciąga burza. Trzeba zmykać! Gdy znajdziesz się na południe od Kleistej Wody — miał na myśli równik — i zaswędzi cię w ogonie, będzie to znakiem, że burza jest przed tobą i że musisz walić na północ. Dalej w drogę! Woda tu jakaś przykra!

Była to jedna z wielu rzeczy, jakich się Kotik nauczył — a uczył się wciąż. Matka udzieliła mu wskazówek, jak uganiać za dorszem i płastugą koło rew podwodnych lub wyrwać świdraka-skałotocza z jamy pomiędzy wodorostami; jak przepływać koło szczątków okrętów spoczywających w głębi stu sążni pod wodą i przemykać się w pogoni za rybą przez okna kajut szybko i zwinnie niby kul­ka karabinowa; jak pląsać po grzywach fal, gdy niebo przerzyna­ją migoty błyskawic, i jak oddawać grzeczny ukłon płetwą kuso-ogoniastemu albatrosowi i orlikowi morskiemu, gdy leci niesiony wiatrem; jak wyskakiwać na wzór delfina na cztery stopy ponad wodę, podwinąwszy płetwy i ogon. Dowiedział się ponadto, że ryby latające należy zostawić w spokoju, gdyż są zbyt ościste; że warto w pełnym pędzie dać nura na dziesięć sążni pod wodę, by wyrwać dorszowi płat mięsa z grzbietu; że nie należy przy­stawać ani gapić się, gdy w pobliżu przepływa statek lub, co gorsza, łódź pędzona wiosłami. Z końcem szóstego miesiąca Kotik już poznał wszystko, co godne było poznania w zakresie rybołów­stwa. Przez cały ten czas ani razu nie stanął opłetwioną łapą na suchym lądzie.

Atoli pewnego dnia, gdy w półsennym rozmarzeniu spoczywał na ciepłej toni, kędyś koło wyspy Juan Fernandez, poczuł jakąś rozlazłość i ociężałość, podobną tej, która obezwładnia ludziom nogi na wiosnę — i naraz przypomniał sobie miłe skaliste wy­brzeża Siewierowostocznej, odległej o siedem tysięcy mil mor­skich, zabawę z towarzyszami, zapach morskiej kidzeny, wrzaski fok i staczane boje. W mgnieniu oka skierował się na północ — i płynął, płynął, płynął bez wytchnienia w ową stronę. Po drodze spotkał całe dziesiątki swych rówieśników, którzy witali go po­zdrowieniami:

Czołem, Kotiku! W tym roku już wszyscy jesteśmy choło stiakami, więc wolno nam będzie tańczyć pląs ognisty na falach Lukannonu i bawić się na świeżej trawie. Ale skądże to wziąłeś takie futerko?

Futro miał Kotik obecnie niemal mlecznobiałe; jakkolwiek był z tego wielce dumny, jednakże odparł wymijająco:

Płyńmy żwawo! Moje kości już stęskniły się za lądem.

Dopłynęli przeto wszyscy ku brzegom ojczystym i posłyszeli odgłosy walki. To ich ojcowie, stare focjony, haratały się znów z sobą wśród tumanów mgły. Wszystko tak, jak było!...

W ową noc Kotik wraz z innymi roczniakami odtańczył taniec ognisty. W letnie noce cała przestrzeń morza od Siewierowostocz­nej aż do Lukannonu jarzy się ognistą posiewą; każda foka, gdy płynie, wybrużclża za sobą szlak podobny do smugi płonącej oli-WY gy zaś wyskoczy z wody, to jakby strzeliła nagła błyskawi­ca, a fale łamią się w fosforyzujące pasma i skręty.

Następnie wszystkie roczniaki ruszyły gromadnie na obszary należące do chołostiaków. Tam tarzały się i przewracały po świe­żo wzrosłej runi — opowiadając niestworzone dziwy o tym, co po­rabiały w czasie swego pobytu na pełnym morzu. O Spokojnym

Oceanie mówiły tak, jak chłopcy opowiadają o lesie, do którego chodzili na orzechy; gdyby ktoś podsłuchał i zrozumiał te focze gawędy, na pewno by na ich podstawie wyrysował sobie taką mapę oceanu, jakiej jeszcze świat nie widział. Trzyletnie i czte­roletnie chołostiaki, które na wyścigi zbiegały ze Wzgórza Hut-chinsona, jęły wykrzykiwać:

Z drogi, młokosy! Głębokie jest'morze, a wyście jeszcze nie poznali wszystkich jego głębin! Czekajcie, aż uda się wam okrą­żyć Przylądek Horn. Hej, roczniaku, a komuś to ukradł taką bia­łą szubę?

Nie ukradłem — odpowiedział Kotik — sama wyrosła!

Właśnie gdy zamierzał położyć na obie łopatki złośliwego wy-kpisza, nagle spoza wydmy piaszczystej wyszli dwaj ludzie o czarnych włosach i płaskich, czerwonych twarzach. Kotik, któ­ry nigdy wpierw nie widział człowieka, chrząknął i pochylił gło­wę. Reszta chołostiaków cofnęła się o kilka sążni i przycupnęła do ziemi, gapiąc się głupowato.

Owi dwaj ludzie byli to ni mniej, ni więcej, tylko Kiryła Bu-terin, herszt poławiaczy fok na wyspie, oraz jego syn Pantelej-mon. Przybyli tu z małej wioszczyny, odległej niespełna o pół mili od foczych pieleszy — i właśnie wypatrywali, które foki należałoby zapędzić do rzeźni (zwierzęta te dają się tam pędzić niby barany), by porobić futrzane kaftany z ich skóry.

Och! — odezwał się Pantelejmon. — Popatrz! Biała foka!

Kiryła Buterin aż zbielał na całej twarzy, mimo że była tęgo usmarowana tranem i sadzą — był on bowiem, z pochodzenia Aleutą, a Aleuci myją się najwyżej raz do roku. Zamruczał jakiś pacierz pod nosem, po czym odezwał się do syna:

Nie ruszaj jej, Pantelejmonie. Nigdy jeszcze nie było białej foki... odkąd... odkąd żyję na świecie. Może to widmo starego Zacharowa, który zginął rok temu podczas wielkiej nawałnicy!

Nie podchodzę nawet ku niej — odpowiedział Pantelej­mon. — Gotowa nam ta bestia przynieść nieszczęście. Ojciec, a czy wy naprawdę myślicie, że to stary Zacharow w takiej po staci pokutuje na świecie? Ja mu tam coś jestem winien za jajka

mewie...

Nie patrz na niego! — burknął Kiryła. — Zagarnij tę gro-madę czterolatków. Dzisiaj ludziska powinni by oporządzić dwie-

ście sztuk, ale to dopiero początek sezonu i jeszcze się nie wciągnęli do roboty... więc setka na razie wystarczy. Zwijaj się żwawo!

Pantelejmon, stanąwszy przed sporą gromadą chołostiaków, za-chrzęścił kołatką z dwóch foczych kości łopatkowych. Zwierzęta zatrzymały się w miejscu jak wryte, sapiąc i parskając. Przystą­pił ku nim bliżej; foki ruszyły z miejsca, dając się Kiryle Buteri-nowi pędzić w głąb lądu i nawet nie próbując Wracać ku towa­rzyszom. Setki, setki tysięcy fok przyglądały się temu pochodowi, jednakże nie myślały bynajmniej przerywać sobie zabawy. Jedy­nie Kotik zadawał wszystkim natarczywe pytania, co by to wszy­stko znaczyć miało; jednakże żaden z jego towarzyszy nie umiał na to dać odpowiedzi, jak tylko, że ludzie mają zwyczaj co rok przez sześć tygodni albo i dwa miesiące uprowadzać z sobą w po~ dobny sposób młode foki.

Pójdę za nimi!" — powiedział sobie Kotik i potoczył się w ślad za odchodzącym stadem, a oczy omal że mu na wierzch nie wyła­ziły z ciekawości.

Rety! Biała foka idzie za nami! — wrzasnął Pantelejmon. — Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby foka szła sama do szlachtuza!

Cicho! Nie obzieraj się poza siebie! — strofował go Kiryła. — Teraz już widzę, że to naprawdę widmo Zacharowa! Pójdę do popa i opowiem mu o wszystkim!

Do rzeźni było ledwie pół mili, jednakże przebycie tej odległości zajęło godzinę czasu, ponieważ Kiryła wiedział, że jeżeli foki idą za prędko, mogą się zgrzać, a wówczas skóra przy ściąganiu drze się w kawały. Posuwali się więc bardzo powoli, mijając Przesmyk Lwów Morskich, Warsztat Tkacki i Solarnię, aż zniknęli z oczu fokami rojącym się na płaskoei. Kotik szedł wciąż za tym orsza­kiem, sapiąc i dziwując się wielce wszystkiemu. Myślał już sobie, że zaszedł na sam kraniec ziemi; wyprowadziła go jednak z błędu wrzawa siedlisk foczych, rozbrzmiewająca poza nim głośno niby huk pociągu przelatującego przez czeluść tunelu.

W pewnej chwili Kiryła zatrzymał się, usiadł na mchu, wycią­gnął z kieszeni ciężki niklowy zegarek i dał zziajanym fokom trzydziestominutowy wypoczynek, by ochłonęły z trudów po­dróży. Kotik przyglądał mu się i słyszał krople lekkiego dżdżu mżące po daszku kaszkietu. Naraz pojawiło się dziesięciu czy dwunastu ludzi, uzbrojonych w żelazem okute pałki, długie prze1-

szło na trzy stopy. Kiryła wskazał im kilka fok, które nosiły śla­dy pokąsań albo zanadto sią zgrzały; owi ludzie odtrącili je na bok, kopiąc je ciężkimi buciorami, sporządzonymi ze skóry morsa. Wówczas Kiryła zawołał:

Do roboty!

Na to hasło ludzie poczęli tłuc foki pałkami po głowach — wa­ląc ile wlazło. W dziesięć minut później mały Kotik już nie mógł rozpoznać żadnego ze swych kamratów: pozostały z nich jeno skóry, zdarte od nozdrzy aż po płetwy tylnych odnóży i zwalone w bezładnym stosie na ziemi.

Kotik uznał, że nie ma na co czekać dłużej. Wykonał w tył zwrot i puścił się cwałem ku morzu (foki potrafią w razie potrzeby biec bardzo szybko, ale tylko przez krótki czas), a małe, świeżej daty jeszcze wąsiki jeżyły mu się od trwogi. Dotarłszy do Prze­smyku Lwów Morskich, gdzie morskie lwy siadają rządem nad krawędzią wodnego przyboju, odbił się płetwami i dał susa w chłodną wodę, a kołysząc się na falach, wzdychał boleściwie.

Cóż tam takiego? — fuknął na niego szorstko jeden z lwów morskich; albowiem lwy morskie mają ten zwyczaj, że trzymają się z dala od innych foczych gatunków.

Ach, skuczno! Oczeń skuczno! (smutno mi, bardzo smut­no!) — odpowiedział Kotik. — Mordują wszystkie chok»-stiaki na wszystkich wybrzeżach!

Lew Morski odwrócił głowę w stronę wybrzeża.

E, bzdury! — ryknął. — Twoi koledzy hałasują jak zwykle. Pewno widziałeś starego Kiryłę, jak obrządza stadko focząt. Hej, on to już robi stale od trzydziestu lat!

To straszne! — zawołał Kotik stawiając opór zagarniającej go ogromnej fali i utrzymując równowagę wirowym obrotem płetw, który pozwolił mu się zatrzymać o trzy cale od wyszcze­rzonej krawędzi skalnej.

No, no! Nieźle, jak na roczniaka! — odezwał się Lew Morski, który umiał ocenić zręczność pływaka. — Mam wrażenie, że ta cała historia istotnie z waszego punktu widzenia jest paskudna... ale jeżeli wy, foki, przybywacie tutaj z każdym rokiem, to nie ma się co dziwić, że ludzie łatwo się o tym dowiadują. Jeżeli więc nie znajdziecie wyspy, gdzie ludzie nigdy nie docierają, to zawsze będą was tak ganiali.

A czy jest gdzie taka wyspa? — zapytał Kotik.

Już od lat dwudziestu poławiam płaśtugi w różnych stronach i doprawdy, takiej wyspy jeszczem nigdy nie napotkał. Ale po­wiem ci coś... bo widzę, że lubisz rozmawiać z mądrzejszymi od ciebie. Idź no na Wyspę Morsów i pogadaj z Koniem Morskim. Może od niego czegoś się dowiesz. Tylko nie szastaj się w drodze tak jak w tej chwili. Owa wyspa jest stąd odległa o dobre sześć mil, więc gdybym był tobą, tobym się najpierw wyciągnął i uciął małą drzemkę.

Niezła rada!" — pomyślał Kotik. Popłynął z powrotem ku swojemu wybrzeżu, wyciągnął się i spał przez pół godziny, drga­jąc przy tym na całym ciele, jak to zwykły czynić foki. Zbu­dziwszy się, popłynął prosto ku Wyspie Morsów. Był to mały, le­dwie nad wodę wzniesiony spłacheć skalistego lądu, niemal do­kładnie na północo-wschód od Siewierowostocznej. Na jego skal­nych krawędziach miały miewy swe gniazda, a konie morskie — samotne legowiska.

Zatrzymawszy się tu, Kotik wylądował tuż obok starego Konia Morskiego. Było to wielkie, potworne morsisko z gatunku, jaki spotkać można na północnym obszarze Oceanu Spokojnego — opuchłe, pryszczate, o długich kłach, grubej szyi i jeszcze grub-

szych obyczajach; albowiem mors tego gatunku nigdy nie zacho­wuje się grzecznie i przyzwoicie — chyba że śpi. A właśnie spał, zanurzywszy płetwy do połowy w pianie morskiego przypływu.

Wstałbyś, wstał! — zaszczekał Kotik potężnym głosem, sta­rając się zagłuszyć wrzask mew na pobrzeżu.

Hu-hu! Ho-o-o! Co się stało? — ziewnął Koń Morski i wy­mierzył leżącemu obok morsowi potężny cios zębcami, budząc go z drzemki. Ten podobnie trzepnął najbliższego sąsiada, ten zaś znów następnego — i tak dalej — aż na koniec zbudziły się wszystkie, wytrzeszczając oczy na wszystkie strony, tylko nie we właściwym kierunku.

Hop! Hop! To ja! — zawołał Kotik kołysząc się na spienio­nymi przyboju, wśród którego wyglądał niby mały, biały śli-maczek.

No! No! Niechże mnie obedrą ze skóry! — zaklął Koń Morski i cała gromada spojrzała na Kotika takim wzrokiem, jakim, daj­my na to, grono ospałych, zramolałych jegomościów przyglądałoby się małemu urwiszowi.

Kotikowi nie w smak poszła wzmianka o obdzieraniu ze skóry, bo dość się napatrzył tej przyjemności przed niedawnym czasem; przeto zagadnął bez żadnych wstępów:

Czy nie znalazłoby się dla fok takie miejsce, gdzie by nie było ludzi?

Idź, poszukaj go sobie — odpowiedział Koń Morski zamy­kając oczy. — Wynoś się na cztery wiatry! Mamy tu pilniejsze sprawy!

Kotik dał susa w górę niby delfin i wrzasnął na całe gardło:

Slimakożerea! Slimakojad!

Wiedział, że Koń Morski, choć miał pozory wielce groźnego stworzenia, nie schwytał w życiu ani jednej rybki, tylko zawsze gmerał w błocie, wybierając z niego mięczaki i wodorosty.

Krzyk ten — ma się rozumieć — natychmiast podchwyciły czajki, „guzotriaski" (pliszki), kurki wodne, rybitwy, mewy śmieszki i nurki, które nigdy nie omieszkają sposobności, by komuś dokuczyć. Przez pięć minut — jak opowiadał mi Limer-szyn — panował nad Wyspą Morsów taki hałas, że gdyby ktoś strzelił z armaty, nie usłyszano by huku. Wszystko, co żyło na wyspie, krzyczało i wrzeszczało wniebogłosy: x

Slimakożerca! Slimakojad! Starik! (dziadyga). Starik! A Koń Morski przewracał się z boku na bok, warcząc i po-chrząkując.

No, a teraz odpowiesz? — zapytał Kotik, ledwie już mogąc głos z siebie wydobyć.

Idź, zapytaj o to Morską Krowę — odpowiedział Koń Mor­ski. — O ile stara jeszcze żyje, to powie ci na pewno.

A jakże rozpoznam tę Krowę Morską? — zapytał Kotik wycofując się nieznacznie.

Jest to jedyna na całym morzu istota brzydsza niż Koń Morski! — wrzasnęła któraś mewa śmieszka, fikając koziołki przed samym nosem Konia Morskiego. — Jedyna istota brzydsza i go­rzej wychowana! Starik! Starik!

Kotik pozostawił za sobą rozwrzeszczane mewy i odpłynął z powrotem do Siewierowostocznej. Tu jakby od niechcenia jął wysuwać myśl o wyszukaniu spokojniejszego siedliska dla foczego plemienia — niebawem jednak przekonał się, że myśl ta w nikim nie obudziła żywszego oddźwięku i uznania. Odpowiadano mu, że odkąd świat światem, ludzie zawsze zabierali pewną liczbę cho-łostiaków — co niejako wchodzifo W program ich zajęć codzien­nych — i że jeżeli nie podobają mu się te okropności, nie powi­nien był łazić w stronę rzeźni. Atoli żadna z, fok, prócz Kotika, nigdy w życiu nie widziała owej rzeźni... i te» właśnie różniło go od reszty druhów. Wyróżniał się jeszcze czymś więcej, był foką białą.

Dałbyś temu spokój! — ozwał się stary Łowca Morski po­słyszawszy o przygodach syna. — Nie myśl o niczym, tylko wy-rośnij na dużą fokę, jak twój ojciec, i załóż siedlisko rodzinne na wybrzeżu, a wtedy oni cię zostawią w spokoju! Za jakie pięć lat będziesz już umiał walczyć we własnej sprawie.

Nawet łagodna Matka tak upominała synka:

Idź bawić się w morzu, Kotiku! Choćbyś nie wiem co robił, nie potrafisz zapobiec tej rzezi!

Odszedł więc Kotik i tańczył pląs ognisty, ale w małym ser­duszku było mu ciężko — o, ciężko!

Jesienią jeden z pierwszych opuścił Wybrzeże i ruszył samopas w drogę, wiedziony pomysłem, który zrodził się w jego krągłej łepetynie. Postanowił odnaleźć ową Krowę Morską (jeżeli prawdą jest, że stworzenie takie istnieje) i wyszukać jakąś spokojną wyspę

o mocnych brzegach, gdzie foki mogłyby żyć bezpieczniej, nie napastowane przez ludzi. Przedsiębrał przeto na własną rękę jedną wyprawę po drugiej, to na północ, to na południe, przetrząsając rozległe bezmiary Oceanu Spokojnego; bywało, że przebywał po trzysta mil na, dobę. Przygód miał tyle, że trudno by je spisać na foczej skórze. Cudem uszedł przed żarłaczemi rekinem, przed cętkowaną rają i kuszą — młotem; spotkał mnóstwo podejrzanych łotrzyków, włóczących się po wszystkich morzach, jak niemniej i wiele poważnych, nader grzecznych ryb oraz nakrapianych pur­purowo małży przegrzebków, które wiekami siedzą w jednym miejscu i są z tego wielce dumne. Nigdzie jednak nie spotkał Krowy Morskiej ani też nie odnalazł wymarzonej wyspy.

Jeżeli udało mu się Wyszukać brzeg wygodny do lądowania i mocny, z płaskością nadającą się wybornie do foczych harców, zawsze na widnokręgu pojawiał się dym statku wielorybniczego, zalatujący tranem — a Kotik wiedział, czym ponadto pachnie rzecz taka. Na innych znów wyspach widywał ślady świadczące, że niegdyś mieszkały tu foki, ale zostały wytępione przez ludzi — a Kotik wiedział, że gdzie raz pojawili się ludzie, tam na pewno pojawią się i po raz drugi.

Na koniec zetknął się ze starym, kusoogoniastym albatrosem, który naopowiadał mu o Wyspach Kerguelena jako istnym raju sielskiej ciszy Lbezpieczeństwa. Kotik popłynął tam niezwłocznie, ale gdy dobijał do celu, porwała go ciężka gradowa burza, pełna grzmotów i błyskawic, i o mało co nie roztrzaskała nieboraka o czarne rafy podwodne. Kiedy jednak dzięki wytrwałemu wiosło­waniu płetwami wyszedł cało z zawieruchy, przekonał się, że i tu­taj kiedyś foki miały swe siedlisko.

To samo było na wszystkich wyspach, jakie odwiedził. LŁmer-szyn wyliczył mi ich co najmniej kopę; od niego też wiem, że Kotik spędził pięć lat na poszukiwaniach, jedynie przez cztery miesiące co roku wypoczywając w Siewierowostocznej, gdzie cho-łostiaki nieraz tęgo pokpiwały z niego iż jego wysp urojonych.

W czasie swych wędrówek dotarł aż pod równik, na skwarne Wyspy Żółwie, gdzie omal nie usmażył się żywcem; zawadził o Wyspy Georgii, był na Południowych Orkadach, na Wyspie Szmaragdowej, Wysepce Słowiezej, Wyspie Gough, Wyspie Bou-veta, na Wyspach Crozeta, a nawet na maluchnym skrawku wy-


sepki na południe od Przylądka Dobrej Nadziei. Atoli wszędzie i wszędzie plemiona morskie dawały mu tę samą odpowiedź. Na wszystkich tych wyspach kiedyś mieszkały foki, ale ludzie wytę­pili je doszczętnie. Nawet gdy oddalił się o tysiąc mil od Oceanu Spokojnego i dostał się do miejscowości zwanej Przylądek Cór-rientes (wracając z Wyspy Gough), znalazł tu kilkaset sparszy-wiałych fok siedzących na skale, które opowiedziały mu, że i tutaj pojawiają się ludzie.

Kotikowi serce się krajało, gdy słyszał to wszytkO'. Opłynął Przylądek Horn i skierował się na północ ku rodzimym wybrze­żom; po drodze wylądował na jakiejś wyspie pełnej drzew zielo­nych i zastał tam starą, bardzo starą, zdychającą już fokę. Kotik nałapał dla niej ryb i zwierzył się jej ze wszystkich swych stra­pień, dodając na końcu:

A teraz wracam do Siewierowostocznej i wszystko mi jedno, czy mnie tam wraz z innymi chołostiakami zapędzą do rzeźni. A stara foka odpowiedziała:

Spróbuj raz jeszcze. Jestem ostatnim niedobitkiem wytę­pionej Kolonii Foczej z Mas Afuera. Onego czasu, gdy ludzie mordowali nas setkami tysięcy, krążyła po wybrzeżu legenda, że po latach nadpłynie z północy biała foka i zaprowadzi lud foczy do miejsca wiecznej beztroski, Jestem stara i nie dożyję już tego dnia... ale niechże choć inne foki tego dożyją! Spróbuj raz jeszcze.

Kotik pokręcił sutego wąsa i odpowiedział:

Jestem jedyną białą foką, jaka kiedykolwiek wylęgła się na brzegach morza... i też jedyną foką (mniejsza o barwę), która pomyślała o szukaniu nowych siedzib.

Świadomość ta uradowała go niezmiernie. Tego lata, gdy wrócił do Siewierowostocznej, Matka poczęła go namawiać, by się ożenił i osiadł na jednym miejscu, jako że już przestał być chołostiakiem i przedzierzgnął się w dorosłego łowcę morskiego z białą, kędzie­rzawą grzywą na karku — dorównywającego ojcu wagą, wzrostem i.drapieżnością.

Dajcie mi jeszcze rok czasu! — dopraszał się Kotik. — Przy­pomnij sobie, mateczko, że dopiero siódma fala wdziera się daleko w głąb lądu!

Dziwny traf zrządził, że znalazła się taka foka-samiczka, która miała ochotę odłożyć do następnego roku swe zamążpójście; z nią

to Kotik puścił się w pląs ognisty wzdłuż całego wybrzeża Lukan-nonu w ostatnią noc przed ostatnią swą wyprawą badawczą.

Tym razem podążył na zachód, gdyż wpadł na ślad wielkiej ławicy fląder — jemu zaś było potrzeba co najmniej stu funtów ryby dziennie, by utrzymać sią w dobrym stanie zdrowia. Polował na nie, póki mu sił stało, po czym zwinął się w kłębek i ułożył się do snu na wklęśninach morskiego oplusku, zmywającego płaski brzeg Wyspy Miedzianej. Wybrzeże to znał doskonale, więc spał spokojnie, aż, koło północy poczuł, że woda zniosła go w inne miejsce i złożyła na kępie wodorostów.

Aha! — mruknął do siebie. — Dzisiejszej nocy mamy silny przypływ!

Przewrócił się pod wodą na drugi bok, otworzył z wolna oczy i przeciągnął się leniwie. Naraz zerwał sią jak oparzony i dał susa w bok, gdyż ujrzał jakieś olbrzymie stwory gmerzące nosem w płytkiej wodzie i ogryzające gęstwę kidzeny.

Na wielkie bałwany w Cieśninie Magellana! — zaklął Kotik pod wąsem. — Cóż to za nie znane mi morskie stworzenia?

Stworzenia te wyglądem nie przypominały ani morsa, ani lwa morskiego, foki, niedźwiedzia polarnego, wieloryba, rekina, dorsza, głowonoga czy ślimaka. Czegoś podobnego Kotik jeszcze nie wi­dział. Długość ich wynosiła dwadzieścia do trzydziestu stóp; za­miast tylnych płetw miały ogon o kształcie łopaty, wyglądający, jakby był wycięty ze skóry, a łby miały kształt i wyraz skończe­nie tępawy. Gdy nie ogryzały wodorostów, kołysały się na ogo­nach zanurzonych głęboko W wodzie, kłaniająp się przy tym uro­czyście jedna drugiej i wymachując przednimi płetwami, podobne W tym do człowieka-tłuściocha usiłującego skinąć ręką.

Hm! — mruknął Kotik. — Jakże wam idzie zabawa, łaskawi państwo?

Stwory nic nie odpowiedziały, tylko poczęły się kiwać i ruszać płetwami, niby żabie kijanki, po czym wzięły sią znów do jadła. Kotik zauważył, że ich nadwarże było rozcięte na dwoje, iż mo­gły rozsuwać je na stopę wszerz i zgarniać w ową szczelinę cały pęk wodorostów, po czym pakowały wszystko naraz do paszczęki i żuły z uroczystą powagą.

Bardzo niechlujny sposób odżywiania się! — zauważył Kotik.

Stwory znów tylko dygnęły w odpowiedzi; to już wytrąciło Kotika z równowagi.

No dobrze, dobrze! — burknął zniecierpliwiony. — Bardzo to pięknie, że macie większą ilość stawów w płetwach i dlatego kłaniacie się tak zgrabnie... ale przestańcie już popisywać się tą zręcznością, bo chciałbym się dowiedzieć, jak się nazywacie.

Rozdziawiły szeroko przepołowione wargi i poruszyły nimi kil­kakrotnie, wybałuszyły zielone, szklane oczyska, ale nie odpo wiedziały ani słowa.

Ej, doprawdy! — oburzył się Kotik. — Nie widziałem nigdy stworzeń tak brzydkich i tak źle wychowanych... Jesteście brzyd­sze i gorsze nawet od Konia Morskiego!

Wtedy — jakby go coś oświeciło — przypomniał sobie nagle, co mu krzyknęła mewa śmieszka, gdy jako mały roczniaczek przy­był na Wyspą Morsów. Zatoczył się z radości i rzucił się na wznak w wodą, bo już wiedział, że na koniec udało mu się znaleźć krowy morskie.

Zasypał je pytaniami we wszystkich językach, jakich nauczył sią podczas swych wędrówek — a trzeba wiedzieć, że stworzenia morskie mówią prawie tyloma językami, co ludzie. Ale krowy morskie wciąż tylko wiosłowały płetwami, gryzły i przeżuwały kidzenę, nie odpowiadając na zapytania — jako że te stworze­nia są całkiem pozbawione mowy. Mają w karku jedynie sześć kręgów, tam gdzie powinny ich mieć siedem, co — jak głoszą plotki rozpowiadane wśród toni morskich — udaremnia im roz­mową nawet z gronem najbliższych. Za to, jak już wam wia­domo, mają dodatkowe stawy w przednich płetwach i machając nimi to W dół, to w górę, porozumiewają sią z sobą jakby za pomocą niezdarnych sygnałów telegraficznych.

O świcie Kotik postradał już do cna cierpliwość i zjeżył groź­nie grzywą. Wówczas stała się rzecz nieoczekiwana. Krowy mor­skie ruszyły się z miejsca i poczęły z wolna płynąć w kierunku północnym, zatrzymując się od czasu do czasu i odbywając jakieś niezrozumiałe narady wśród ciągłych dygów i ukłonów. Kotik podążył w ich ślady, mówiąc sobie w duchu:

Nie ulega wątpliwości, że istoty tak głupie i niezdarne daw­no by uległy Wytępieniu, gdyby nie znalazły sobie bezpiecznego

schronienia na jakiejś wyspie... a miejsce, gdzie nawet takie krówska czują się bezpieczne, musi być dobrym siedliskiem i dla nas, morskich łowców! W każdym razie mogłyby się te marudy trochę pośpieszyć!"

Podróż przyniosła Kotikowi wiele nudy i mitręgi. Krowy mor­skie nigdy nie przepłynęły więcej jak czterdzieści do pięćdzie­sięciu mil morskich w ciągu dnia, a nocą zatrzymywały się na żerowiskach — nie oddalając się przy tymi nigdy zbytnio od lądu. Kotik próbował je przynaglić, to opływając je dokoła, to skacząc im nad karkiem, to nurkując pod nimi, ale nie udało mu się zwiększyć ich szybkości ani o pół mili. Gdy posunęły się bardziej na północ, poczęły odprawiać co parę godzin owe dygające narady; Kotik z niecierpliwości o mało co nie po-ogryzał sobie wąsów. W końcu jednak udobruchał się, widząc, że zwierzęta dostały się na ciepły prąd, który je począł sam ponosić. Odtąd już Kotik nabrał większego szacunku dla krów morskich.

Pewnej nocy zanurzyły się — niby obciążone balastem — W błyszczącą toń wodną i po raz pierwszy, odkąd je poznał, po­częły płynąć szybko. Kotik popłynął za nimi, zdumiewając się tą szybkością, gdyż nigdy nie przypuszczał, by krowy morskie były tak sprawnymi pływaczkami. Zmierzały ku rafie koło wy­brzeża — opadającej głęboko w morze — i dały nurka w czarną czeluść znajdującą się u podnóża rafy, dwadzieścia stóp pod wodą. Długo, długo płynęły tamtędy i Kotikowi już od dawna zabrakło świeżego powietrza, zanimi wydostał się na drugą stronę ciem­nego tunelu, przez który przewiodły go morskie krowy, i wśród parskania i posapywania wypłynął znów nai swobodny przestwór morza.

Na moją rodzoną grzywę! — zawołał. — Jaszczem nigdy W życiu nie dawał takiego nura... ale opłaciło się to bądź co bądź...

Krowy morskie rozpełzły się po całym wybrzeżu i rozpoczęły gnuśne żerowanie. Wybrzeża równie pięknego Kotik nie wi­dział nigdy w życiu. Całymi milami biegły tam długie pasma gładkich, wodą spłukanych skał, nadających się wybornie na założenie foczych pieleszy, a poza nimi roztaczały się w głąb lądu wielkie obszary piaszczyste, wprost wymarzone jako miej-

sce zabaw; były tu i rozbryzgi fal, wśród których pląsać tak miło, i bujna trawa, po której tak miło się tarzać, i piaskowe wzgórki, po których tak miło się gramolić... Poza tym, co rzecz najmilsza, Kotik wyczuł po samej wodzie (a zmysł ten nigdy nie zawiedzie prawdziwego łowcy morskiego), że do tego miejsca ludzie jeszcze nigdy nie dotarli.

Przede wszystkim tedy upewnił się, czy połów ryb w tych stronach jest obfity, a następnie opłynął wybrzeże, rachując po drodze przemiłe osuchy piaskowe, przysłonięte zwojami pięknej mgły. Od północnej strony wybiegał hen w morze długi rząd mierzei, mielizn i skał, które nie dopuściłyby okrętu nawet na odległość sześciu mil od wybrzeża; między wyspami i lądem stałymi ciągnął się pas głębokiej wody najeżonej stromymi ra­fami, a kędyś pod tymi rafami krył się wylot tunelu.

Aha! Mamy tu nową Siewierowostoczną, ale dziesięć razy lepszą od tamtej! — powiedział sobie Kotik. — Morskie krowy są chyba mądrzejsze, niż myślałemi. Nawet gdyby się tu dostali jacy ludzie, nie potrafiliby przejść pod tymi rafami, a na re-wach od morskiej strony każdy okręt roztrzaskałby się w ka­wałki. Jeżeli gdzie, to chyba na tym morzu można czuć się zu­pełnie bezpiecznie!"

Przyszła mu na myśl foka-samiczka, czekająca na niego w oj­czyźnie. Jednakże, choć bardzo mu się śpieszyło do Siewiero-wostocznej, zbadał dokładnie każdy zakątek nowej krainy, by móc odpowiedzieć na wszystkie czekające go pytania.

Uporawszy się z tym, dał nurka pod wodę, obejrzał dokładnie wylot tunelu i puścił się z powrotem na południe. Prócz krowy morskiej albo foki nikomu by się nie śniło, że poza tą przegrodą kryć się może rozkoszne siedlisko. Nawet Kotik, obzierając się na groźnie najeżone rafy, ledwie mógł uwierzyć, że dopiero co znajdował się pod nimi. Droga powrotna zajęła mu sześć dni czasu, choć nie płynął marudnie. Gdy wylądował tuż koło Prze­smyku Lwów Morskich, pierwszą istotą jaką napotkał, była owa samiczka, która czekała na niego. Po jego spojrzeniu poznała, że udało mu się na koniec odkryć upragnioną wyspę.

Natomiast chołostiaki i ojciec jego, Morski Łowca, i wszystkie inne foki poczęły się zeń śmiać wj żywe oczy, gdy opowiedział im o swoich odkryciach, a jeden z jego rówieśników odezwał się do niego:

Wszystko to piękne i ładne, mój Kotiku, ale za wiele sobie pozwalasz, gdy przybywszy do nas z jakichś tam nikomu nie znanych stron, każesz, byśmy się stąd wynosili na inne miejsce. Pamiętaj, że myśmy tu walczyli o swoje siedlisko, na co ty nigdy się nie zdobyłeś. Wolałeś przez ten czas wałęsać się po morzach.

Śmiech gromki wybuchnął pomiędzy fokami na te słowa, a ów młokos począł wyzywająco przechylać łeb to w jedną, to w dru­gą stronę.

Właśnie tego lata był się ożenił, a to go usposabiało do wywo­ływania burd i awantur.

Nie mam ochoty ani potrzeby walczyć o siedlisko1 — od­parł Kotik. — Chcę tylko pokazać wam wszystkim miejsce, gdzie będziecie żyli bezpiecznie. Po cóż macie staczać bójki?

O, jeżeli zamierzasz skapitulować przede mną, nie będę miał nic przeciw temu! — zaśmiał się złośliwie młody junak.

A czy pójdziesz ze mną, gdy zwyciężę? — zapytał Kotik, a ślepia błysnęły mu zielonym blaskiem, bo sama myśl o walce już przejmowała go gniewem.

I owszem — odpowiedział beztroskim głosem zelint 6. — O ile zwyciężysz, pójdę za tobą.

I nawet czasu mu nie stało na zmianę postanowienia, bo w tejże chwili Kotik wyrzucił w przód głowę i zatopił kły w na­brzmiałej tranem szyi zuchwalca, po czym szarpnąwszy się mocno w tył, począł wlec przeciwnika ku wybrzeżu, strząsnął go na ziemię i wyłoił mu porządnie skórę. Załatwiwszy tę czyn­ność, ryknął na inne foki:

Harowałem na was przez pięć lat! Znalazłem dla was wy­spę, gdzie będziecie żyli bezpiecznie, ale wy podobno temu nie uwierzycie, póki wam nie napędzę trochę rozumu do tych dur­nych łbów. Zaraz z wami rozpocznę naukę. Uwaga!

Limerszyn opowiadał mi, że choć co roku widywał dziesiątki tysięcy wielkich fok staczających zawzięte boje, jednakże nigdy w swym krótkim życiu nie widział czegoś równie imponującego, jak atak Kotika na siedliska focze. Zażarty białas upatrzył so­bie największego1 z: łowców morskich, rzucił się na niego, ucapił go za gardło i jął dusić, tłuc i walić, póki ten chrapliwym gło­sem nie zaczął błagać o litość; odrzuciwszy na bok przeciwnika, czynił to następnie z sąsiadami.

Trzeba wam wiedzieć, że Kotik nie odbywał z każdym rokiem dłuższego postu, jak to czynią inne foki, a dalekie wyprawy pływackie po morskich toniach wyrobiły w nim wielką siłę i zręczność; co zaś najważniejsze, nie staczał dotychczas bójek i czuł w sobie pełnię siły. Jego kędzierzawa, biała grzywa jeżyła się od gniewu, oczy płonęły, a potężne psie zębiska błyskały w rozjadłej paszczęce; wyglądał groźnie i okazale.

Przyglądając się z zachwytem synalkowi, rozszarpującemu i wlokącemu na brzeg — niczym flądry — stare, osiwiałe fo-czyska, a szerzącemu popłoch i spustoszenie wśród młodych chłystków, ojciec jego, stary Łowca Morski, ryczał radośnie i wołał:

Być może, że syn mój nie grzeszy zbytnim roeumem, W każdym razie jest najdzielniejszym zapaśnikiem na naszych wybrzeżach! Nie przynieś ojcu hańby, mój synku! Ja idę za tobą! i

Kotik ryknął w odpowiedzi. Łowca Morski nastroszył wąsy i sapiąc jak parowóz, hulnął w wodę, a Matka i narzeczona Ko-tika przycupnęły na wybrzeżu i z podziwem patrzyły na wy­brańców swego serca. Bo też była to walka zaprawdę świetna i wspaniała, w której obaj zapaśnicy dokazywali cudów siły i waleczności — nie ustępując z placu boju, póki na nim pozo­stała choć jedna foka usiłująca wznieść łeb do góry. Dokonaw­szy tego dzieła, ojciec i syn przeszli razem w triumfie po całym wybrzeżu, rycząc i poszczekując.

Gdy zapadła noc i gwiazdozbiory polarne zaczęły mrugać i mi­gotać wśród mgły, Kotik wdrapał się na nagi wierzchołek skalny, z góry spoglądając na rozgromione focze siedliska, na foki po­drapane i krwią broczące.

Na moją grzywę! — zaklął stary Łowca Morski rozprosto­wując kości okrutnie obolałe. — Sann Kaszalot nie sprawiłby im gorętszej łaźni! Synku, jestem z ciebie dumny... i, co waż­niejsze, gotów jestem iść za tobą na nową wyspę... o ile ona istnieje.,.

Hola, opasłe morskie prosięta! — ryknął Kotik. — Kto pójdzie za mną do Tunelu Krów Morskich? Odpowiadajcie mi natychmiast, bo inaczej znów dam wam tęgą nauczkę!

Na te słowa podniósł się szmer podobien poszumowi morskiej kipieli, przelewającej się tam i z powrotem przez brzegi.

Pójdziemy, pójdziemy Wszystkie! — zawołały tysiące znę­kanych głosów. — Pójdziemy za Kotikiem! Za Białą Foką!

Wówczas Kotik wtulił głowę pomiędzy ramiona i dumnie przymknął oczy. Biorąc ściśle, nie był on w owej chwili białą foką, gdyż od głowy po tylne płetwy broczył krwią czerwoną — atoli ani mu przez myśl nie przeszło, by oglądać i opatrywać swe rany.

W tydzień później wielka armia, licząca bez mała dziesięć ty­sięcy chołostiaków i starych fok, podążyła pod wodzą Kotika na północ ku Tunelowi Krów Morskich. Znaczna część foczego plemienia pozostała jednakże w Siewierowostocznej i nadawała urągliwe przezwiska owym zapaleńcom. Ale na drugą wiosnę, gdy focze gromady spotkały się na rybnych ławicach Oceanu Spokojnego, foki należące do stronnictwa Kotika naopowiadały

swym towarzyszom takich dziwów o nowej krainie za Tunelem Krów Morskich, że coraz więcej fok poczęło porzucać brzegi Sie­wierowostocznej.

Ma się rozumieć, że nie od razu do tego przyszło, bo foki mają tępe głowy ł długiego potrzeba czasu, by rzecz jakąś zrozumiały. W każdym razie z każdym rokiem coraz więcej fok przenosiło się z okolicy Siewierowostocznej do; spokojnych, osłoniętych wybrzeży, gdzie w letniej porze rezyduje Kotik, grubszy, większy i silniejszy z roku na rok, otoczony zgrają chołostiaków, ba­wiących się wesoło na przestworze morskim, nie nawiedzonym stopą człowieka.

LUKANNON


Podaję tekst wspaniałej pieśni, śpiewanej na morskich głębinach przez wszystkie foki z Pawłowskiego Ostrowu, wracające latem na ojczyste wybrzeże. Pieśń ta, o nucie bardzo smętnej, jest jakby narodowym hymnem foczego plemienia


Witałem ongi mych druhów (och, jakżem się postarzał!),

Gdzie morski nurt huczący krawędziom skał wygrażał;

A huczniej niż ten odmęt, co wiódł z brzegami spór,

Z płaskości Lukannonu grzmiał fok stugębny chór.


Pieśń o siedliskach lubych w zasiąklu słonych wód,

Pieśń o piaszczystych wydmach, gdzie hasał foczy lud,

O pląsach przy księżycu, co radowały wzrok,

O brzegach Lukannonu — nim tu wtargnęli łowcy fok!...


Witałem ongi druhów (nie ujrzę już ich więcej!):

Płynęli gromadami po kroćset sto tysięcy.

I gdzie nad fal czubami sięgał nasz głos i wgląd,

Wołaliśmy: „Szczęść Boże!" do tych, co wyszli już na ląd


Wybrzeża Lukannonu — gdzie rósł tam bujny plon —

Oślizłe wodorosty — i mgły ze wszystkich stron! —

O miejsce naszych zabaw — gdzie słońce blado lśni!

Wybrzeże Lukannonu — kolebko naszych młodych dni!


Ach, witam dziś mych druhów — nieliczną trwożną czeladź!...

Bo ludzie się uwzięli wytłuc nas, powystrzelać!...

Zganiają nas, jak trzodę, w Solami zimny mrok...

Lecz nam się w pieśniach śni Lukannon — nim tu wtargnęli łowcy fok!

.

Hej, w dal, hej, na południe! Ach, pliszko mała,

poleć I donieś Władcom Głębin, jak nas ta nędza musi boleć!

Boć wnet opustoszeje sierocy morski spych —

Wybrzeża Lukannonu nie ujrzą nigdy dziatek swych!...


RIKKI - TIKKI – TAVI



Wyłaź z nory, pókim dobry! —

Krwawooki rzekł do kobry. —

Chodź no w taniec — czynem stwierdź,

Kogo z nas dwóch czeka śmierć".


Oko w oko, twarzą w twarz!

(Na mnie dybiesz, Nag?)

Zgryziesz mnie lub gardło dasz!

(Co chcesz, wybierz, Nag!)

Cios na cios — i wet za wet!

(Co sił czmychaj, Nag!)

Hej! Wróg stchórzył! Z pola zszedł!

(Hura! Zdychaj, Nag!)



Oto jest powieść o wielkiej walce, którą Rikki-Tikki-Tavi własnymi siłami — w pojedynkę — stoczył na obszarze łaźni wielkiego bungalowu w kolonii wojskowej Segpwlee. Dopomógł mu w tym ptak krawczyk Darzee, a dobrej rady udzielił mu piżmowy szczur Chuchundra, który nigdy nie wyłazi na środek posadzki i zawsze przemyka się pod ścianami. Ale prawdziwy bój stoczył jedynie i wyłącznie sam Rłkki-Tikki.

Był to mangus, czyli ichneumon, z sierści i z kształtu ogona podobny nieco do małego kociaka, natomiast z głowy i z oby­czajów zupełnie przypominający łasicę. Miał czerwone ślepki i takiegoż koloru koniuszek wiecznie ruchliwego noska. Umiał skrobać się każdą nóżką, przednią czy tylną, w każdą część swego ciała — aż wielkim upodobaniem uprawiał to zajęcie. Umiał też nastroszyć sierść w ogonie, nadając temuż wygląd szczoteczki do szorowania butelek, a gdy baraszkował wśród bujnej trawy, zawsze go można było poznać po okrzyku wo­jennym:

Rikk-tikk-tikki-tikki-czik!

Pewnego dnia wielka powódź letnia nawiedziła wzgórek, na którym mieszkał przy ojcu i matce, i uniosła szamocącego się i krzyczącego nieboraka, aż na koniec osadziła go w jakimś rowie przydrożnym. Znalazłszy tam kępkę płynącej trawy, uczepił się jej i płynął wraz z nią tak długo, póki nie utracił doszczętnie świadomości, to się z nim dzieje.

Gdy powrócił do przytomności, stwierdził, że leży — cały jeszcze ociekając wilgocią — pośrodku zalanej słońcem ścieżki ogrodowej; nad nim stał jakiś młody chłopak i właśnie prze­mawiał:

Tu leży nieżywy ichneumon. Sprawmy mu pogrzeb.

Nie — odpowiedziała matka. — Weźmy go do domu, niech się osuszy. Może on jeszcze żyje.

Zabrano go więc do domu. Tam jakiś duży człowiek ujął go w dwa palce, podniósł do góry i obejrzawszy na wszystkie stro­ny, orzekł, że zwierzak' nie jest zdechły, ale omdlały wskutek braku powietrza. Owinięto go przeto kłębkiem waty i poło­żono w ciepłym miejscu. Niebawem ichneumon otworzył ślepki i kichnął.


A teraz — odezwał się duży człowiek (był to Anglik, któ­ry właśnie niedawno wprowadził się do owego bungalowu) — nie straszcie go, a zobaczymy, jak będzie nam się sprawował.

Nastraszenie mangusa to jedno z najtrudniejszych przedsię­wzięć w świecie — bo to stworzenie jest od nosa aż po koniu­szek ogonka naszpikowane ciekawością. Dewiza rodu mangusów brzmi: „Biegaj i szukaj!" Rikki-Tikki był mangusem z krwi i kości. Obejrzał watę, spróbował i uznał, że jest w smaku nie­dobra, obiegł cały stół wokoło, siadł na dwóch łapkach, przypro­wadzając do ładu futerko, poskrobał się, a na koniec skoczył na ramię chłopczykowi.

Nie bój się, Teodorku! — odezwał się ojciec. — On ma taki zwyczaj zawierania przyjaźni.

Oj, oj! — zawołał Teodorek. — Jak on mnie łaskocze w szyję!

Rikki-Tikki zajrzał chłopcu za kołnierz, obwąchał mu ucho, po czym zsunął się na dół, siadł na podłodze i począł trzeć ko­niec nosa.

Mocny Boże! — zdumiała się matka Teodorka. — Dzikie zwierzątko, a tak grzecznie się zachowuje! A jak się z nami spoufalił! Pewno dlatego, żeśmy względem niego byli tak uczynni.

Wszystkie mangusy mają tę samą naturę — odpowiedział jej małżonek. — Jeżeli Teodor ek nie będzie go ciągnął za ogon ani zamykał do klatki, to Rikki-Tikki będzie hasał swobodnie przez dzień cały to w domu, to poza domem. A teraz dajmy mu coś do jedzenia.

Dano mu kawalątko surowego mięsa. Rikki-Tikki zjadł z ape­tytem, a potem wyszedł na werandę, siadł w słońcu i nastro­szył sierść, by wysuszyć ją do reszty. Poczuł się znacznie lepiej na zdrowiu.

Oho! W tym domu można odkryć więcej rzeczy, niżby po­trafiła odkryć cała moja rodzina w całym swoim życiu. Nie ma co! Zamieszkam tutaj i zacznę prowadzić poszukiwania".

Przez cały dzień czynił wyprawy odkrywcze po całym domu. To omal nie utopił się w cebrzyku, to znów wetknął nosek do atramentu, stojącego na biurku, i sparzył się cygarem, wlazłszy dużemu człowiekowi na kolana, by przyjrzeć się, jak powstają

litery na papierze. O zmierzchu wbiegł do pokoju dziecinnego, by przyjrzeć się zapalaniu lamp naftowych, a gdy Teodorek położył się do łóżka, Rikki-Tikki wgramolił sią tam niezwłocz­nie i położył obok niego. Nie zasnął jednak wraz z chłopcem, bo za każdym szmerem korciło go, by wstawać, nasłuchiwać i badać, skąd się szmer bierze. Tak było przez noc całą. Gdy w końcu weszli do pokoju rodzice Teodorka, by popatrzeć na śpiącego synka, ujrzeli, iż Rikki-Tikki siedzi i czuwa na jego poduszce.

To mi się nie podoba — odezwała się matka Teodorka. — On jeszcze gotów kiedy pokąsać nam dziecko'.

Nie, ichneumon czegoś podobnego nigdy nie zrobi — od­powiedział ojciec. — Przy tym zwierzątku Todzio może czuć się bezpieczniej niż pod strażą rasowego psiska. Gdyby jaka żmija zakradła się do dziecinnego pokoju...

Ale matka Teodorka nawet nie chciała do siebie dopuścić myśli o czymś tak strasznym.

Wczesnym rankiem Rikki-Tikki, siedząc na ramieniu Teodorka, przybył na śniadanie zastawione na werandzie. Dano mu ba­nana i parę jajek na twardo, a on siadał kolejno na kolana wszyst­kim obecnym. Dobrze wychowany ichneumon zawsze liczy się z tym, że kiedyś może stać się ichneumonem domowym i będzie biegał po pańskich pokojach; wiedziała o tym matka Rikkiego, która kiedyś mieszkała w domu generała w Segowlee, przeto troskliwie pouczyła syna, jak ma się zachowywać, gdyby dostał się do domu białych ludzi.

Po śniadaniu Rikki-Tikki udał się do ogrodu, aby zobaczyć wszystko, co tam było godne widzenia. Ogród był ogromny, ale tylko w połowie dobrze utrzymany; były tam krzewy róż Ma­réchal Niel, ogromne jak altany drzewa cytrynowe i pomarań­czowe, zarośla bambusów i kępy bujnej trawy. Rikki-Tikki obli­zał wargi.

Ależ tu pyszne łowisko!" — powiedział sobie w duchu i na samą myśl o tym ogon mu się nastroszył jak szczotka do czy­szczenia szkiełek u lampy.

Począł się włóczyć wszerz i wzdłuż po całyrn ogrodzie, wę­sząc od czasu do czasu. Naraz posłyszał bardzo żałośliwe głosy dolatujące z głębi ciernistego krzaka.

Było to narzekanie ptaka krawczyka Darzee oraz jego samiczki. Mieli tu prześliczne gniazdeczko sporządzone z dwóch listków, zszytych po bokach włóknami, a wysłane puchem oraz kłacz­kami bawełny. Gniazdko to teraz kołysało się smętnie to w jedną, to w drugą stronę, a krawczyfcowie siedzieli na jego krawędzi i płakali rzewnie.

Cóż to się stało? — zapytał Rikki-Tikki.

Spotkało nas wielkie nieszczęście — odpowiedział Darzee. — Jedno z czworga naszych piskląt wypadło wczoraj z gniazdka, a Nag je pożarł.

Hm! — zasumował się Rikki-Tikki. — Bardzo wam współ­czuję... ale powiedzcież mi, kto jest ten Nag? Pytam o to, gdyż dopiero pierwszy raz bawię w tych stronach.

Darzee i jego małżonka nie odpowiedzieli ani słowa, lecz przycupnęli trwożnie w głębi gniazdka — bo oto z gęstej trawy u podnóża krzewu dobył się stłumiony syk. Dźwięk ten tak zimny był i złowieszczy, że Rikki drgnął i odskoczył w tył na dwie piędzi. A wówczas z trawy począł z wolna się wyłaniać łeb i szeroki kaptur wielkiego węża. Był to Nag, czarny kobra-oku-larnik, mierzący od pyska do ogona pięć stóp długości. Pod­niósłszy jedną trzecią część ciała ponad ziemię, zaczął kołysać łbem w prawo i w lewo, jak kołysze się puch mleczu wiatrem niesiony, i wpatrywał się w mangusa złowrogimi, wężowymi oczyma, które nigdy nie zmieniają wyrazu, jakiekolwiek by były zamiary gadziny.

Pytasz, kto to Nag? — zasyczał. — Ow-sz-szem, to ja nim jes-s-tem. Wielki Brahma dał tę oto cechę całemu naszemu ple­mieniu, gdy pierwszy wąż kobra rozpostarł swój kaptur, by śpią­cego boga osłonić przed spieką słoneczną. Patrz — i drzyj... bom s-strasz-szny!

Rozpostarł kaptur jeszcze szerzej i Rikki-Tikki ujrzał na nim ów znak okularów, który istotnie wygląda jak oprawa dwóch szkieł wraz: z mostkiem. Przez chwilę strach go obleciał i na­tychmiast przeminął, gdyż ichneumon nie umie długo żywić trwogi; zresztą, choć Rikki-Tikki nigdy wpierw nie spotkał się /. żywym okularnikiem, to jednak nieraz pożywiał się ich mię­sem, upolowanym przez matkę, a wiedział, że głównym zada-

niem życiowym każdego mangusa jest zwalczanie i zjadanie wę­żów. Nag również o tym wiedział, przeto w głębi bezlitosnego serca czuł wielką trwogę.

Dobrze, dobrze! — sarknął Rikki-Tikki, a ogon mu się za­czął jeżyć jak szczotka. — Cechy cechami, ale kto waszmości pozwolił wyjadać pisklęta z gniazda?

Nag zamyślił się, śledząc najmniejszy ruch trawy poza grzbie­tem Rikkiego. Wiedział, że obecność mangusów w ogrodzie wróży prędzej czy później śmierć jemu i jego rodzinie, roił jednak o tym, by zmylić czujność zwierzęcia. Zwiesił więc nieznacznie głowę, przechylił ją w bok i zagaił rozmowę:

Bądźmy ze sobą szczerzy. Ty zjadasz jajka... czemuż by mnie nie wolno było zjadać piskląt?

Obejrzyj się! Obejrzyj się! — zaśpiewał Darzee.

Rikki-Tikki nie tracił czasu na gapienie się po próżnicy, lecz skoczył w górę, jak tylko mógł najwyżej. Czas był wielki, bo w tejże chwili z ogromnym świstem przemknął się tuż pod nim łeb krwiożerczej małżonki Naga, Nagainy. Gdy Rikki zajęty był rozmową, podkradła się cichaczem ku niemu i zamierzała zgła-

dzić go od jednego zamachu. Cios chybił, a do uszu ichneumona doszedł syk pełen wściekłości.

Spadając na ziemię Rikki-Tikki znalazł się tuż koło grzbietu Nagainy. Inny jakiś, starszy już ichneumon zmiarkowałby od razu, że nadeszła odpowiednia chwila, by jednym ukąszeniem przegryźć kręgosłup gadziny. Atoli Rikki bał się straszliwego odrzutu, którym Nagaina mogła mu zadać cios nagły. Ugryzł ją wprawdzie, ale niezbyt głęboko — i uskoczył na sporą odległość od trzepocącego się jej ogona, zostawiając na placu boju okale­czoną i gniewną Nagainę.

Przeklęty, przeklęty Darzee! — zawołał Nag wijąc się skrę­tami w górę, by dosięgnąć gniazda kołyszącego się na ciernistym krzaku; ale Darzee zbudował je był tak wysoko, iż żaden z wę­żów nie zdołałby wspiąć się ku niemu.

Rikki-Tikki poczuł, iż ślepia mu zaczerwieniły się i rozgorzały ogniem — co u ichneumona bywa oznaką gniewu. Przysiadł na ogonie i tylnych łapkach niby mały kangurek i rozglądał się wokoło, zgrzytając z wściekłości zębami. Ale Nag i Nagaina już gdzieś się zaszyli w trawę. Węże mają ten obyczaj, że gdy im się nie uda dopaść upatrzonej zdobyczy, nie odzywają się ani słowem i nie dają po sobie poznać, co zamierzają uczynić za chwilę. Rikki-Tikki ani myślał ich ścigać, ponieważ nie był pewny, czy potrafiłby dać radę dwom wężom naraz. Pobiegł więc kłusem na ścieżkę koło domu, żwirem wysypaną, i przy­siadłszy począł rozmyślać. Była to dlań sprawa wielce po­ważna.

Czytając stare dzieła przyrodnicze, napotkacie w nich wzmian­ką, że ichneumon, który odniósł ranę w walce z wężem, zja­da jakieś zielsko o własnościach leczniczych. Wiadomość to nieprawdziwa. Dwie tylko rzeczy przyczynić się mogą do zwy­cięstwa: bystrość wzroku i zwinność nóg, dzięki którym ichneu­mon potrafi w porę uskoczyć przed natarciem węża — a głowa węża umie dokazywać cudów większych niż jakiekolwiek zioła czarnoksięskie i rzeczą niemożliwą bywa wyśledzenie wszyst­kich jej poruszeń. Rikki-Tikki zdawał sobie z tego sprawę, że jest jeszcze młodzikiem; tym większą przeto radością przejmo­wała go myśl, że udało mu się umknąć przed napaścią od tyłu. Dodało mu to ufności we własne siły. Toteż gdy nadbiegł Teo-

dorek i zatrzymał się na ścieżce, Rikki-Tikki z dumą oczekiwał jego pieszczoty.

Ale gdy Teodorek schylił się, by go pogłaskać, naraz, w piasku coś się poruszyło i cichy głosik szepnął:

Strzeż się! Zbliża się śmierć!

Był to Karait, mały wężyk piaskowej barwy, który lubi wy­legiwać się na piaszczystym gruncie. Jego ukąszenie jest rów­nie śmiertelne, jak ukąszenie okularnika — on, sam jednak jest tak mały, że nikt prawie nań nie zważa. Toteż wyrządza on lu­dziom znacznie więcej szkody.

Rikki-Tikki znów rozgorzał ogniem w źrenicach i podbiegł do Karaita, kołysząc się w sposób szczególny, żyjący w tradycji rodu ichneumonów. Chód ten, z pozoru bardzo- śmieszny i nie­zgrabny, jest w istocie tak doskonale zrównoważony, że z łatwo­ścią można z niego przejść do skoku w dowolnym kierunku — to zaś w walce z wężem jest rzeczą pierwszorzędnej wagi.

Rikki-Tikki nawet sobie sprawy nie zdawał, że obecnie spadło nań o wiele cięższe zadanie niż podczas walki z okularnikiem — bo Karait jest tak mały i tak żwawo umie się obracać, że Rikki, gdyby mu nie udało się capnąć go zębami w sam tył głowy, otrzymałby cios zwrotny — w nos lub w oko.

Ale Rikki o tym nie wiedział ani się tego nie domyślał. Oczy mu się rozjarzyły czerwono i kołysał się to W jedną, to w drugą stronę, upatrując miejsca, gdzie mógłby zęby zatopić. Karait rzucił się na niego z wielką siłą. Rikki uskoczył w bok i chciał nań natrzeć, ale szary łebek złowrogiej żmijki przewinął się tuż około jego karku. Nie pozostało więc nic innego Rikkiemu, jak przeskoczyć przez Karaita — lecz w tejże chwili " już główka żmijki znalazła się przy tylnych jego odnóżach.

Teodorek począł wołać w stronę domu:

Patrzcie! Patrzcie! Nasz rnangus bije się z, wężem!

Rozległ się przeraźliwy krzyk matki. Z drzwi domu wybiegł ojciec uzbrojony w laskę; właśnie gdy już miał dopaść walczą­cych, Karait wykonał skok zbyt daleki, z czego nie omieszkał skorzystać Rikki: dał błyskawicznego susa i już mu siadł na karku, już przednimi łapami przygniótł mu głowę, już mu wbił ząbki w samo ciemię i potoczył się z nim. na bok. To ukąszenie położyło Karaita trupem; Rikki-Tikki już zamierzał go pożreć,

zaczynając zwyczajem swego rodu od ogona, gdy naraz sobie przypomniał, że przejedzenie powoduje u ichneumona ocięża­łość ruchów — jeżeli więc chce mieć na każde zawołanie zwykłą siłę i zręczność, powinien być wstrzemięźliwy.

Przeto odszedł pod zarośla kleszczowiny, by tam wytarzać się w piasku, a tymczasem ojciec Teodorka począł laską okładać nie­żywego Karaita.

Po cóż tyle zachodu? — pomyślał sobie Rikki-Tikki. — Prze­cież ja już załatwiłem wszystko, co było- potrzeba!"

W tej chwili podeszła ku niemu matka Teodorka, podniosła go z ziemi i przytuliła do piersi, wołając wśród płaczu, że to on ocalił jej syna od śmierci. Ojciec nazwał go zesłańcem Opatrz­ności, a Teodorek patrzył nań wielkimi oczyma, szeroko roz­wartymi od strachu.

Rikki-Tikki był szczerze ubawiony tym całym rwetesem, któ­rego — rzecz oczywista — wcale nie rozumiał. Przecie (myślał sobie) bawienie się w piasku nie jest znów tak wielką zasługą — równie dobrze mogłaby matka za to wyściskać i Teodorka! Był szczerze ubawiony, ale i zadowolony z siebie.

Podczas kolacji pozwolono mu przechadzać się pomiędzy szklan­kami po całym stole — i gdyby miał tylko ochotę, mógłby się za trzech najeść różnymi smakołykami. Ale on wciąż pamiętał o Nagu i Nagarnie, więc choć miło mu było siedzieć na ramie­niu Teodorka lub doznawać pieszczot od matki chłopca, jednakże od czasu do czasu oczki skrzyły mu się czerwienią, a spoza ząb­ków raz wraz wybiegał przeciągły okrzyk bojowy:

Rikk-tikk-tikki-tikki-czik!

Po kolacji Teodorek wziął go z sobą do łóżka i naparł się, by zwierzątko spało przy jego buzi. Rikki-Tikki był dobrze wycho-wany, więc nie drapał ani nie skrobał chłopca; doczekawszy się jednak chwili, gdy Teodorek zasnął, wymknął się natychmiast na nocne włóczęgi po całym domu.

Idąc w ciemności, natknął się na szczura piżmowego-, Chu-chundrę, skradającego się chyłkiem pod ścianą. Jest to małe, a bardzo bojaźliwfe i płaksiwe stworzonko, które piszczy i la-biedzi przez noc całą, bo choć sobie nieraz to święcie obiecuje — nigdy nie ośmiela się przebiec przez środek ciemnego pokoju.

,125 . • . ,, . •

Daruj mi życie! — zakwilił płaczliwie Chuchundra. — Nie zabijaj umie, Rikki-Tikki!

Cóż ty sobie myślisz! — obruszył się Rikki-Tikki. — Czy słyszałeś, by wężobójca zabijał szczury piżmowe? Nie jestem szezurołapem!

Kto węże zabija, ten od węży ginie! — zaskomlił jeszcze żałośniej Chuchundra. — Któż mi zaręczy, że W jakąś ciemną noc Nag nie pomyli się i nie weźmie mnie za ciebie?

Nie ma obawy! — odpowiedział Rikki-Tikki. — Zresztą Nag przebywa w ogrodzie, a ty, o ile mi wiadomo, nigdy tam nie chadzasz.

Mój krewniak, szczur Chuą, opowiadał mi... — zaczął Chu­chundra, ale nie dokończył zdania.

Cóż ci powiedział?

Pst! Nag wszędzie przebywa, mój Rikki-Tikki... Pewno już rozmawiałeś z Chuą w ogrodzie?

Nie mam przyjemności go znać... musisz więc opowiedzieć mi wszystko, co wiesz! Nie marudź, Chuchundro, bo zęby mam ostre i ugryźć nimi potrafię!

Chuchundra padł plackiem na ziemię i rozpłakał się, aż łzy pociekły mu po wąsach.

Nieszczęśliwa ze mnie istota! — szlochał. — Nigdy nie zdo­byłem się nawet na tyle odwagi, by wybiec na środek pokoju!... Cyt! Już nie potrzebuję opowiadać ci niczego!... Czy słyszysz:, Rikki-Tikki?...

Rikki-Tikki począł nasłuchiwać. W całym domu panowała głu­cha cisza — a jednak on miał tę pewność, że w tej oto chwili słyszy najlżejszy ze wszystkich w świecie szelestów — szelest tak cichy, jak stąpanie osy po szybie okna — suchy chrzęst węża ocierającego się o mur ceglany.

Ani chybi, to albo Nag, albo Nagaina! — domyślił się Rik­ki. — Zakrada się przez otwór do łazienki. Masz, rację, Chu­chundro! Powinienem był pomówić z Chuą!

Przemknął się do umywalni chłopca, ale nie znalazł tam nic podejrzanego, więc popełznął do łazienki, używanej przez panią domu. W gładkim, kaflami wykładanym murze był u samego dołu otwór, na cegłę szeroki, do odprowadzania wody na zewnątrz,

więc gdy Rikki-Tikki podszedł ku murowanej cembrowinie, gdzie stała wanna, podsłuchał rozmowę, jaką na dworze przy blasku księżyca prowadził szeptem Nag z Nagaina.

Gdy w domu nie będzie ani jednego człowieka — mówiła Nagaina do męża — to i on będzie zmuszony wynieść się stąd precz, a wtedy ogród znów będzie w całości do nas należał. Wejdź po cichu i pamiętaj, że najpierw trzeba ukąsić dużego człowieka, który zabił Karaita. Gdy już ich zgładzisz, wróć do mnie, a zapo­lujemy we dwójkę na mangusa Rikki-Tikki!

Czy jesteś pewna, że zabijając ludzi osiągniemy z tego jakąś korzyść? — zapytał Nag.

Owszem, bardzo nawet wielką! Gdy nie było ludzi w bunga­lowie, nigdy żaden ichneumon nie pojawił się w naszym ogro­dzie! Dopóki dom jest nie zamieszkany, jesteśmy panami ogro­du... a miej i to na względzie, że lada dzień wyklują się nam młode z jajek, ukrytych wśród grządki melonów, i będą potrze­bowały spokoju i swobodnej przestrzeni.

Nie przyszło mi to na myśl — rzekł Nag. — A więc ide­ale zdaje mi się, że urządzenie obławy na Rikkiego byłoby już zbyteczną fatygą... Ot, po prostu zabiję dużego człowieka, jego żonę i dziecko... i pójdę sobie precz. Gdy bungalow opustoszeje, to i Rikki-Tikki wyniesie się z niego na cztery wiatry!

Rikki-Tikki słyszał to wszystko i aż skóra cierpła na nim z gniewu i oburzenia. Naraz przez otwór przy posadzce wsunął się płaski łeb Naga, a za nim wtłoczyło się do łazienki oślizłe, na pięć stóp długie jego cielsko. Pomimo całego* gniewu i za­wziętości Rikki-Tikki nie mógł się opędzić uczuciu trwogi, zwa­żywszy ogrom przeciwnika.

Tymczasem Nag podwinął się w górę, wzniósł głowę i zajrzał w mroczną głąb łazienki. Rikki mógł teraz dostrzec błysk jego oczu w ciemności.

Jeżeli uderzę na niego od razu — mówił sobie w duchu Rikki-Tikki-Tavi — to Nagaina gotowa mnie posłyszeć; jeżeli zaś rozpocznę walkę na szerszej przestrzeni posadzki, sytuacja również ułoży się na jegp korzyść. Co tu począć?"

Nag kołysał się czas pewien to w jedną, to w drugą stronę, po czym Rikki posłyszał głośne chłeptanie, z czego zmiarkował,

że gad dobrał się do największej stągwi z wodą, używanej do napełniania wanny.

Niezłe! — rzekł wąż z zadowoleniem. — A teraz zważmy rzecz jedną. W chwili zabicia Karaita duży człowiek miał przy sobie laskę... i może ma ją jeszcze przy sobie obecnie... ale na pewno nie weźmie jej z sobą, gdy rano przyjdzie tu się kąpać. Poczekam więc tutaj na jego przy­bycie... Czy słyszysz, Nagaino? Ja tu zaczekam w chłodzie aż do ranka.

Z ogrodu nie doszła żadna odpowiedź — z czego Rikki-Tikki wniósł, że Nagaina już się oddaliła. Nag owinął się kilkoma skrętami dokoła brzuśca stągwi i spoczął w bezruchu.

Rikki-Tikki przyczaił się i siedział cichuśkO' jak trusia, lecz po upływie godziny zdecydował się ruszyć z miejsca i począł się skradać z wolna, krok za krokiem, w stronę stągwi. Nag spał jak zabity. Rikki-Tikki jął przyglądać się jego ogromnemu grzbietowi, zastanawiając się, w którym miejscu byłoby najlepiej go capnąć.

Jeżeli nie strzaskam mu kręgosłupa za pierwszym sko­kiem — powiedział sobie Rikki — to szelma jeszcze gotów roz­począć walkę, a jeżeli on rozpocznie walkę... to krucho będzie z tobą, Rikki!..."

Przyjrzał się zgrubieniu szyi koło kaptura, ale okazało się, że było dlań za wielkie; zasię ukąszenie w bliskości ogona mogłoby jeno przywieść Naga do wielkiej złości.

Aha! — powiedział sobie na koniec. — Tu chyba jest gło­wa... nad kapturem. Gdy już się do niej dobiorę, to jej nie puszczę!"

Skoczył z roizpędem. Łeb gada znajdował się w pewnej odle- ,'J głości od stągwi, tuż poniżej jej wygięcia. Dopadłszy tam zęba­mi, Rikki wsparł się grzbietem o brzusiec czerwonego gliniaka, by nie pozwolić przeciwnikowi na podniesienie się z ziemi. Za­pewniło mu to chwilową przewagę, którą starał się wyzyskać, jak umiał najlepiej. Ale za chwilę już Nag począł miotać nim na wszystkie strony, jak pies usiłujący zrzucić szczura siedzą­cego mu na karku — to tarzał się z nim po posadzce, to chwie-

rutał nim w dół i w górę, to znów wywijał na wszystkie strony, zataczając olbrzymie kręgi. Ciało biednego Rikki śmigało jak bicz w powietrzu, przewracając blaszany czerpak, mydlniczkę i szczotkę do szorowania i uderzając raz po raz z hukiem o bla­szaną wanną. Ale oczy jego jarzyły się czerwono, a szczęki trzy­mały zdobycz nieustępliwie. Ponieważ wierzył głęboko, że zo­stanie rozbity na miazgę, przeto zaciskał zęby coraz mocniej, by po śmierci znaleziono' gp z zawartymi szczękami — jak tego wymagał honor rodu. Potłuczony i obolały na całym ciele, odu­rzony i ledwo przytomny, już żegnał się ze światem, gdy naraz tuż za nim rozległ się jakby huk grzmotu, jakiś gorący dech powalił go bez zmysłów na ziemię, a czerwony płomień osmalił mu futerko. To nadbiegł duży człowiek, obudzony hałasem, i wy­palił z dubeltówki w. sam niemal kaptur okularnika.

Rikki-Tikki nie śmiał rozewrzeć oczu, bo był pewny, że już nie żyje. Ale wkrótce wyczuł, że głoWa gadziny się nie rusza, z czego zmiarkował, że niebezpieczeństwo minęło. Jakoż w chwi­lę później duży człowiek podniósł go z ziemi i tuląc do siebie, mówił:

To znów nasz mangus, Alicjo!... Tym razem uratował on nasze życie...

Do łazienki wbiegła matka Teodorka bardzo blada — i uj­rzała śmiertelne szczątki okularnika. Rikki-Tikki powlókł się do sypialni Teodorka i przez połowę czasu, jaki pozostał do świtu, potrząsał ostrożnie każdym kolejno stawem swego ciała, by prze­konać się, czy naprawdę rozbił się na czterdzieści kawałków, jak mu się wydawało.

Z rana czuł wprawdzie w całym ciele wielkie odrętwienie, ale jednocześnie rad był wielce wszystkim swoim czynom.

Teraz muszę się rozprawić z Nagaina! Jest ona gorsza od pięciu Nagów razem wziętych... przy tym nie należy czekać, aż z tych jajek, o których wspominała, wylęgną się młode Nagusy. Dalibóg, trzeba iść i rozmówić się z Darzeem".

I nie czekając śniadania, pobiegł pod ciernisty krzak, na któ­rym Darzee właśnie nucił wniebogłosy pieśń triumfu. Wieść o śmierci Naga już dawno rozniosła się po całym ogrodzie, bo stróż wyrzucił cielsko gada na śmietnik.

Ach, ty durny kłębku pierza! — sarknął gniewnie Rikki-Tikki. — Czy to teraz czas na śpiewy?

Nag zdechł... zdechł... zdechł!... — śpiewał Darzee. — Bo­haterski Rikki capnął go za łeb i trzymał co mocy. Duży czło­wiek przyniósł grzmiący kij i rozpłatał Naga na dwoje! Nag zdechł... zdechł!... Już nigdy nie będzie zjadał mych dziatek.

Wszystko to mniej więcej prawda... Ale gdzie Nagaina? — zapytał Rikki-Tikki rozglądając się ostrożnie wokoło.

Nagaina podeszła do otworu w łazience i przywoływała Naga — śpiewał dalej Darzee. — I Nag wyszedł... ale na kiju. Stróż wziął go na kij i wyrzucił na kupę śmieci. Zaśpiewajmy więc pieśń o wielkim, krwawookim Rikki-Tikki!...

I począł śpiewać, ile mu tchu stało w małym gardziołku.

Gdybym potrafił wedrzeć się do twego gniazda, tobym ci powyrzucał wszystkie pisklęta! — zawołał Rikki-Tikki. — Nie umiesz niczego czynić we właściwym czasie! Ty tam się czujesz bezpieczny w swym gnieździe, ale mnie tu czeka walka. Prze­rwij na chwilę te śpiewy, mój Darzee! N

Na rozkaz wielkiego i pięknego Rikki-Tikki przerywam moje pienia! — oświadczył Darzee. — Czego życzysz sobie, za­bójco straszliwego Naga?

Pytam się już po raz trzeci: gdzie jest Nagaina?

Na śmietniku koło stajni... opłakuje Naga. Wielki jest Rikki-Tikki o białych zębach...

Ja ci tu pokażę białe zęby!... Czy ci wiadomo, gdzie ona złożyła jajka?

Na grzędzie melonów w końcu ogrodu... pod murem, gdzie słońce dogrzewa niemal przez dzień cały. Złożyła je tam przed trzema tygodniami...

A tobie, łapserdaku, nigdy na myśl nie przyszło, by mnie o tym zawiadomić? Więc jak powiedziałeś? W końcu ogrodu pod ścianą?

Rikki-Tikki, czy ty aby nie zamierzasz pozjadać tych jajek?

Pozjadać, jak pozjadać... jeszcze się zobaczy, Darzee. Je­żeli ci została choć szczypta rozumu w głowie, to poleć do stajni i udając, że masz złamane skrzydło, zaprowadź Nagarnę

w stronę tego krzaka! Ja muszę dostać się na ową grzędę z me­lonami, a wężycha gotowa mnie zoczyć, gdy będę tam prze-chodził.

Darzee był to mały trzpiot i wartogłów, który w swej łepe­tynie nie pomieścił więcej jak jedną myśl naraz — więc po­nieważ wiedział, że dzieci Nagainy wylęgają się z jajek podob­nie jak jego pisklęta, poczytywał ich zabijanie za rzecz nie-piękną. Natomiast jego samiczka była mądrą ptaszyną i wie­działa, że młode, wylęgłe z jajek kobry wyrosną rychło1 na spore kobrzięta. W tej myśli odleciała od gniazda, pozostawiając w nim Darzeego, by ogrzewał pisklęta i nucił dalszy ciąg pieśni o zgonie Naga. Darzee pod niejednym względem był bardzo po­dobny do mężczyzny.

Doleciawszy do śmietnika krawczykowa jęła fruwać przed Na­gaina i wykrzykiwać:

Oj, skrzydełko mam złamane, złamane! Brzydki chłopak, co mieszka w tym domu, przetrącił mi je kamieniem.

I trzepotała się, i podlatywała niby to z wielką trudnością i roz­paczą. Nagaina podniosła łeb i zasyczała:

Aha, tuś mi, ptaszyno! To tyś ostrzegła mangusa Rikki-Tikki, gdy chciałam go zamordować! Doprawdy, złe miejsce obra­łaś na wywichnięcie sobie skrzydła!

I ruszyła za krawczykowa umykającą niezdarnie po1 piaskiem wysypanej ścieżce.

Chłopak kamieniem przetrącił mi skrzydło! — wrzasnęła krawczykowa.

Dobrze, dobrze! Możesz się więc pocieszyć, że po twojej śmierci załatwię porachunki i z tym! chłopcem. Mój mąż dziś spoczywa na śmietniku... Ale przed zapadnięciem nocy chłopiec będzie leżał nieżywy w tym oto domu. Co ci przyjdzie z ucieczki? Jestem pewna, że cię i tak złapię! Przypatrz mi się, błaźnico!

Krawczykowa ani myślała jej posłuchać, bo wiedziała do­skonale, że ptak, co spojrzy w oczy węża, doznaje takiego prze­rażenia, iż nie może z miejsca się ruszyć. Przetoi świergoliła żałośnie, podfruwała coraz dalej, nie wzbijając się nigdy wysoko ponad ziemię. Nagaina, chcąc nie chcąc, z każdą chwilą zwięk­szała chyżość pościgu.

Dosłyszawszy szelest ich posuwania się po ścieżce wiodącej od stajni, Rikki-Tikki pognał na grzędę melonów pod ogrodową ścianą. Tam w ciepłej mierzwie koło melonów znalazł dwa­dzieścia pięć nader sprytnie pochowanych jajek, które wielkością mało różniły się od kurzych, lecz po wierzchu zamiast skorupy miały białawą błonę.

ng, no! Czas był wielki! — rzekł Rikki-Tikki sam do sie­bie, gdyż pod ową błoną zobaczył zwinięte małe kobrzęta, a wiedział, że w chwili gdy się wylęgną, będą zdolne uśmiercić zarówno człowieka, jak i mangusa. Skwapliwie nadgryzał koń­ce jajek, gruntownie przy tym miażdżąc młode kobrzęta i prze­trząsając co pewien czas mierzwę, by sprawdzić, czy którego nie przeoczył. W końcu pozostały tylko trzy jajka i Rikki już zaczął podśmiewać się pod szczeciniastym wąsem, gdy posłyszał przeraźliwy głos krawczykowej, samiczki Darzeego:

Rikki-Tikki! Rikki-Tikki! Chodź prędko! Prowadziłam Na-gainę koło domu, a ona wypełzła na werandę i chce mordować...

Rikki-Tikki zmiażdżył jeszcze dwa jajka, a trzecie porwał W zęby, zbiegł z nim z grządki i ledwie stopami tykając ziemi, popędził cwałem ku werandzie. Teodorek siedział wraz z rodzi­cami przy śniadaniu, lecz Rikki-Tikki zauważył, że żadne z nich trojga nic nie jadło. Siedzieli nieruchomo, jakby skamienieli, a twarze mieli blade. Nagaina wiła się wzwyż spiralnie na ro­goży koło Todziowego krzesełka, skąd każdej chwili mogła jed­nym skokiem dosięgnąć obnażonej nogi chłopca — i chwiejąc się raz w jedną, raz w druga stronę, nuciła pieśń triumfu:

Stój s-s-spokojnie, synu dużego człowieka, który zabił mego Naga! — syczała. — Jeszczem niegotowa! Zaczekaj troszkę! Za­chowujcie się bardzo spokojnie, wszyscy troje! Uderzę na was, czy się ruszycie... czy nie. O nierozsądni ludziska, którzyście zabili mego Naga!

Teodorek wlepił wzrok w ojca, a ojciec nie zdobył się na nic więcej, jak tylko na to, by szepnąć:

Siedź spokojnie, Todziu! Nie ruszaj się! Spokojnie, Todziu! W tejże chwili nadbiegł Rikki-Tikki i krzyknął:

W tył zwrot, Nagaino! Front do mnie... i broń się!

Na wszystko przyjdzie kolej! — odpowiedziała weżycha nie odwracając oczu. — Zaraz załatwię porachunki z wami

wszystkimi! Przypatrz się swoim przyjaciołom, Rikki-Tikki: oto struchleli przede mną, zamilkli i pobledli... i nie śmieją nawet się poruszyć. Jeżeli przystąpisz choć o krok bliżej, rzucę się na nich!

A ty popatrz, co się dzieje z jajkami na grzędzie melonów pod murem! Idź i popatrz, Nagaino!

Nagaina zerknęła poza siebie i ujrzała ja je leżące na we­randzie.

Och, oddaj mi je zaraz! — syknęła.

Rikki-Tikki osłonił jaje przednimi łapami, a oczy krwią mu

nabiegły.

Oho! Darmo nie oddam! A na ile oceniasz: to jaje?...Tą młodą kobrę... ostatnią nadzieję królewskiego rodu okularni­ków?... Tak, ostatnią! Resztę twego potomstwa właśnie w tej chwili pożerają mrówki koło grządki melonów! Hej! Po czemu jajko, mościa pani?

Nagaina wykonała już całkowity obrót w tył, zapomniawszy o wszystkim w świecie i myśląc jedynie o ratowaniu ostatniego żmijątka. Rikki-Tikki doznał ulgi widząc, jak ojciec Todzia po­śpiesznie wysunął muskularną dłoń, pochwycił chłopca za ramię i przyciągnął go w bezpieczne miejsce poza małym stoliczkiem zastawionym filiżankami, gdzie już nie mogła go dosięgnąć Na­gaina.

Zyg! Zyg! Zyg!... Rikk-tikk-tikk! — rechotał złośliwie Rikki-Tikki. — Chłopak zdrów i żyw! Zyg! Zyg! Zyg! A wiesz, kto chwycił Naga za łeb dziś nocą w łazience? To ja! To ja! To ja! Tak! Tak! Tak! Rikk-tikk-tikk!

Zaczął podskakiwać wszystkimi czterema łapami naraz, trzy­mając jednak pysk wciąż przy ziemi.

Tak! Tak! Rzucał mną to w tył, to w przód, ale nie mógł mnie zrzucić. Sczezł marnie, jeszcze zanim duży człek rozpłatał go wpół! Za moją to stało się przyczyną! Rikki-tikki- czikk-czikk! Pójdź, pójdź, Nagaino! Nie Wzbraniaj się walczyć ze mną! Krótki będzie czas twego wdowieństwa!

Nagaina spostrzegła, że wymknęła jej się sposobność zabicia Teodorka, a o wyrwaniu jajka z łap Rikkiego ani marzyć nie

można było.

Oddaj mi.to jajko, Rikki-Tikki, Oddaj mi ostatnie z moich młodych, a pójdę sobie precz i nigdy nie powrócę! — odezwała się, pochylając głowę.

Tak! Zaiste pójdziesz precz i nigdy nie wrócisz... bo pój­dziesz na śmietnik, gdzie spoczął twój małżonek Nag! Stawaj do walki, wdowo po okularniku! Duży człowiek poszedł po strzel­bę! Stawaj do walki!

To mówiąc Rikki-Tikki skakał wciąż dokoła Nagainy, nie zbliżając się jednak do niej zbytnio, a ślepia jego rozgorzały jak dwa węgielki. Nagaina zebrała się w sobie i rzuciła się na niego, on jednak dał susa w górę i w tejże chwili znalazł się na jej tyłach. Kilkakrotnie jeszcze ponawiała cios — za każ­dym razem łeb jej opadał ze stukiem na rogożę werandy, jed­nakże po chwili już podbijała się w górę jak sprężyna; wów­czas Rikki-Tikki kołował boczkiem, by obejść ją z tyłu, Na­gaina zaś kręciła się w kółko, by mieć wroga wciąż przed oczy­ma, a ogon jej szeleścił po rogóżce niby zeschłe liście gnane wiatrem.

Zajęty walką Rikki zapomniał o jajku leżącym na podłodze werandy, natomiast Nagaina miała na nie baczne oko, przysu­wając się doń coraz bliżej i bliżej; w końcu upatrzywszy do-godną sposobność, gdy Rikki-Tikki zatrzymał się na chwilę, by odsapnąć, porwała je prędko w paszczę, ześliznęła się ze scho­dów werandy i lotem strzały pomknęła po ścieżce, uchodząc przed pościgiem Rikkiego. Okularnik ratujący ucieczką swe życie pędzi tak szybko, jakby ktoś biczem śmignął koło koń­skiej szyi.

Rikki-Tikki wiedział, że musi dogonić Nagainę, bo w prze­ciwnym razie trzeba będzie rozpoczynać wszystko od nowa. Nagaina skierowała się prosto ku bujnej trawie pod cier­nistym krzakiem, a Rikki przebiegając tamtędy posłyszał zwrotkę głupiutkiej piosenki triumfu, wciąż jeszcze śpiewanej przez krawczyka Darzee. Ale krawczykowa okazała się znacznie mądrzejsza od swego męża. Widząc zbliżającą się Nagainę wyleciała z gniazdka i poczęła trzepotać skrzydełkami nad jej głową. Gdyby Darzee zechciał jej w tym pomagać, na pewno by wspólnymi siłami zawrócili z drogi gadzinę; tak zaś Nagaina tylko nachyliła kaptur i pędziła dalej. Wszelakoż ta chwila zwłoki wystarczyła, by Rikki-Tikki mógł nadążyć za swą ofia­rą, i gdy Nagaina wpadła do szczurzej jamy, stanowiącej mieszkanie jej i jej nieboszczyka męża, drobne i białe ząbki mangusa wpiły się w jej ogon — tak iż on sam znalazł się w jamie pospołu ze swą nieprzyjaciółką. Rzadko który ichneu-mon — choćby i stary wyga w swym zawodzie — odważy się wejść za okularnikiem do jego nory, bo tam panuje ciemność

zgoła nieprzebita; przeto Rikki-Tikki nie mógł zmiarkować, czy nie było tam jakich zakątków, gdzie Nagaina zdołałaby się odwró­cić i uderzyć nań nagłym ruchem wstecznym. Trzymał się zatem zawzięcie jej ogona i wyrzucał nogi wszerz, czyniąc z nich coś w rodzaju hamulca przy spuszczaniu się z ciemnej, oślizłej po-chyłości.

Naraz trawa koło wylotu jamy przestała się poruszać, a Da­rzee zawołał boleściwym głosem:

Zginął! Zginął! Rikki-Tikki zginął! Zanućmy mu tren ża­łobny. Bohaterski Rikki już nie żyje! Nagaina na pewno za­morduje go w tym lochu podziemnym.

I zaczął śpiewać utworzoną naprędce piosenkę o bardzo ża­łosnej nucie, ale gdy doszedł do najbardziej wzruszającej zwrot-ki, nagle trawa znów się poruszyła i z jamy wygramolił się umorusany i zakurzony Rikki-Tikki oblizując sobie wąsy.

Darzee przerwał piosenkę i wydał stłumiony okrzyk, a Rikki-Tikki otrząsnął z kurzu futerko i kichnął.

Już po całej awanturze! — odezwał się. — Już żmijsko nigdy nie wyjdzie z tej jamy!

Posłyszały to mrówki czerwone, żyjące wśród wysokich źdźbeł trawy, i zaczęły jedna po drugiej złazić w norę, by przekonać się, czy Rikki powiedział prawdę.

A Rikki-Tikki zwinął się w kłębek i zasnął w trawie i spał, spał, spał aż do samego wieczora, bo uporał się z ciężką zaiste robotą.

Czas do domu, czas! — powiedział sobie, gdy się ocknął. — Darzee, opowiedz całą rzecz Kotłarczykowi, a on już rozgłosi po całym ogrodzie, że Nagaina nie żyje!

Kotlarczykiem zwie się ptak, który czyni taki hałas, jak gdyby ktoś walił młotkiem w kocioł miedziany; dlatego to jest on nadwornym krzykaczem każdego ogrodu w Indiach, rozpowia­dającym każdemu, kto ciekaw, wszelkie plotki i nowiny. Gdy Rikki-Tikki przechodził ścieżką, posłyszał rzucone przezeń ha­sło: „Baczność!" brzmiące jak mały dzwonek zwołujący na obiad, po czym rozbrzmiały mocniejsze już tony.

Brzęk! Brzęk! Brzęk! Stuk, stuk, Nag już zdechł! Brzęk! Brzęk! Nagaina zdechła też! Brzęk! Brzęk! Stuk! Na to hasło rozśpiewały się wszystkie ptaki w ogrodzie i wszyst-

kie żaby poczęły rechotać radośnie — albowiem Nag i Nagaina zjadali nie tylko pisklęta, ale i żaby.

Gdy Rikki przybył cło domu, wyszedł na jego spotkanie Te-odorek wraz ze swym tatusiem i mamusią (wciąż jeszcze bladą, bo niedawno dopiero ocucono ją z omdlenia) i wszyscy troje witali go niemal ze łzami w oczach, a z głośnym krzykiem. Na kolację jadł wszystko, co mu podano, a najadłszy się do syta, podszedł do Todziowego łóżka i spał razem z chłopcem. Tu zo­baczyła go matka Teodorka, gdy weszła późną nocą, by do-glądnąć swego synka.

On ocalił nas oboje i Todzia — odezwała się do męża. — Pomyśl sobie tylko... on ocalił nam życie!

Mangusy sypiają bardzo czujnie, więc Rikki-Tikki posłyszawszy szmer zerwał się na równe nogi.

Aha, to państwo! — mruknął. — Nie macie czego się lę­kać! Wszystkie kobry już wyzdychały... a gdyby na­wet jeszcze jaki gad się zjawił, to przecie nie od parady tu jestem!

Dumny był z siebie Rikki-Tikki — i miał do tego zupełne prawo. Wszelakoż nigdy nie stał się hardy i zarozumiały. Wier­nie i czujnie stał na straży ogrodu, zawsze gotów do skoku, za­wsze gotów zatopić kły w ciele nieproszonego gościa. Toteż w koń­cu żaden okularnik nie odważył się wetknąć głowy w obręb mu­rów mieszkalnych i ogrodu.


PIEŚŃ, KTÓRĄ ŚPIEWAŁ DARZEE NA CZEŚĆ RIKKI-TIKKI-TAVl


Jestem i krawiec, i śpiewak;

Z dwóch rzeczy rad bym się puszył:

Z pieśniarskich triumfów i przewag

I z domku, com sobie go uszył.

To w dół, to w górę — tak spłatam mą piosnkę,

tak splatam mój domek, com sobie go uszył!


Mateńko, wznieś głowę do góry,

Znów piosnki nuć dla swej dziatwy!

Zmarł Śmierci upiór ponury,

Dręczyciel nasz leży już martwy.

Strach, który krył się wśród róż w ogrodzie,

dziś jest bezsilny, rzucony w śmieci i martwy!


Któż naszym wybawcą? Jak zwie się?

Z jakich pieleszy i kwater?

Rikki, co w oczach żar niesie —

Tikki, przesławny bohater —

Rikki-Tikki-Tavi, co kłami błyska białymi,

łowca, co w oczach żar niesie!


Darz go ptaszęcą podzięką,

Roztocz Swe pióra w ogonie!

Sław go słowiczą piosenką...

Nie! Lepiej... ja pieśnią zadzwonią!

Słuchaj! Zaśpiewam ci chwalbę

szczeciastoogoniastego Rikki, co ogniem z ócz zionie!


(Tu przerwał mu Rikki-Tikii-Tavi — i reszta pieśni przepadła).


TOOMAI, DRUH SŁONI



Przypomnę sobie, ktom ja zacz! Już dość tych pęt i wiąz!

Przypomnę sobie dawną moc i życie pośród kniej!

Przestanę giąć przed ludźmi kark za marny chleba kęs!

Powrócę do puszczańskich leż l do rodziny mej!

Nim dzień, nim świt, odejdę precz w rozległą, wolną dal!

Niech mnie całuje rzeźwy wiatr, niech pieści kryształ wód!

Żelazną obręcz zrzucę z nóg i skruszę twardy pal!

Odwiedzę wolnych druhów mych — i to, com kochał wprzód!.,



Słoń Kala Nag (nazwisko to znaczy tyle co Czarny Wąż) już od czterdziestu siedmiu lat pozostawał w służbie Rządu Indyj­skiego — i nieobcą mu była żadna z czynności, żadne z zadań, jakich wykonanie porucza się słoniom. Ponieważ zaś w chwili schwytania liczył sobie dwudziestkę lat z okładem, przeto' obecnie dobiegał już siedmiu krzyżyków — co u słoni nazywa się „wiekiem dojrzałym". Pamięcią swoją obejmował jeszcze owe czasy, gdy przywiązaną do czoła grubą, skórzaną poduszką trykał w lufę wielkiego działa, by je wydobyć z głębokiego błota, w którym ugrzęzło. Było to przed wojną afgańską, która toczyła się w 1842 roku — jemu wtedy było jeszcze daleko do pełni sił młodzieńczych. Jego matka, Radha Pyari — po nasze­mu Radha Ulubienica — schwytana w tej samej obławie w i Kala Nag, opowiedziała mu, zanim jeszcze stracił mleczne zęby, że słonie, które się boją, zawsze źle wychodzą na swej bojaźni. Kala Nag rychło przekonał się o słuszności tej prze­strogi, bo gdy wśród wielkiego wrzasku cofnął się przed uj­rzanym po raz pierwszy w życiu granatem, natknął się na ster­czące rzędem karabiny i pokłuł sobie na bagnetach najczulszą część swego ciała. Nim więc ukończył lat dwadzieścia pięć, po­zbył się wszelkiej trwogi — i odtąd żaden słoń, pozostający w służbie Rządu Indyjskiego, nie cieszył się równie wielkimi względami i powszechną sympatią. On to dźwigał, stosy namio­tów, łącznej wagi tysiąca pięciuset funtów, podczas: marszu przez Górne Indie. Z pomocą parowego dźwigara wsadzono go na okręt, aż po wielodniowej przeprawie przez słoną wodę wylądował da­leko od Indii, w jakiejś obcej i skalistej krainie, gdzie mu kazano dźwigać na grzbiecie armatę; w Magdali oglądał zwłoki cesarza Teodora, po czym na pokładzie parowca powrócił do Indii, dosłu­żywszy się — jak mówili żołnierze — medalu za wojnę abisyńską. W dziesięć lat później widział, jak w miejscowości zwanej Maz-dżyd rzesze druhów słoni marły z głodu i chłodu, udaru słonecz­nego i padaczki. Następnie posłano go parę tysięcy mil na połud­nie do składu drzewa w Moulmein, gdzie musiał dźwigać i ukła­dać na stosie olbrzymie kłody drzewa tekowego 7. Tani razu pewnego o mało co nie zabił krnąbrnego słonia-młodzika, który wzbra­niał się wykonywać przypadającą nań pracę.

Wówczas zabrano go od tej roboty i użyto — wraz z kilku­dziesięcioma innymi słoniami — do obławy na dzikich pobra­tymców w górach Garo. Słonie są pod nader ścisłą ochroną Rządu Indyjskiego. Stworzono nawet specjalny departament, który nic innego nie robi, tylko poluje na te zwierzęta, chwyta je, tresuje i rozsyła po całym kraju, w miarę zapotrzebowania, na roboty.

Kala Nag mierzył w łopatkach dobre dziesięć stóp wysokości a kły miał obcięte na pięć stóp i ujęte na końcach w miedziane obręcze celem zapobieżenia pęknięciom, jednakże tymi obłam-kami potrafił zdziałać więcej niż niejeden nietresowany słoń, posiadający kły ostre i nie uszkodzone.

Całymi tygodniami prowadzono żmudną obławę na słonie rozproszone po górach, a gdy już udało się zapędzić czterdzieści lub pięćdziesiąt olbrzymów do ostatniej zagrody i gdy potężne spuszczane wrota, zrobione ze zbitych z sobą kłód drzewnych, z trzaskiem opadły poza przybyszami, Kala Nag na daną ko­mendę wchodził w sam środek tego rozwścieczonego i wniebo­głosy trąbiącego piekła (zazwyczaj bywało to nocą, gdy migoty pochodni utrudniają ocenę odległości), dopadłszy zaś najwięk­szego i najdzikszego zębacza z całej gromady, poty go tłukł i kuksał, póki ten nie stał się potulny jak baranek; tymczasem ludzie siedzący na innych słoniach rzucali pętlice i krępowali pomniejsze zwierzęta.

Nie było takiego sposobu wałki, którego1 by nie znał i nie wy­próbował stary i mądry Czarny Wąż, Kala Nag. Nieraz naraził się na napad ze strony zranionego tygrysa — i podwinąwszy trąbę, by uchronić ją od okaleczenia, nagłym, wynalezionym przez siebie sierpowatym rzutem głowy przewracał bestię na bok jeszcze podczas skoku, a zwaliwszy go na ziemię, klękał na nimi i poty go dusił swymi potężnymi kolanami, aż bestia wśród wycia i charkotu wydała z siebie dech ostatni i na ziemi spoczęła jakaś bezkształtna, pręgowana masa, którą Kala Nag mógł spokojnie wlec za ogon.

Jego poganiacz, Duży Tcomai, syn Czarnego Toomai, który prowadził go do Abisynii, a wnuk Toomaiego, Opiekuna Słoni, który był świadkiem jego pojmania, nieraz mawiał:

Tak, tak! Czarny Wąż nie lęka się nikogo i niczego, oprócz mnie. Widział już trzy nasze pokolenia, które go żywiły i obrzą­dzały, a jeszcze ze cztery pokolenia przeżyje na pewno.

Oho! On się mnie też boi — odpowiedział Mały Toomai prostując się dumnie na całą wysokość czterech stóp swego wzro­stu, okrytego jednym tylko strzępkiem odzieży. Liczył on sobie lat dziesięć i był najstarszym synem Dużego Toomai, więc zgodnie z tradycją winien był — z chwilą dojścia do lat męskich — zająć miejsce swego ojca na grzbiecie Kala Naga i objąć godło swej władzy — ciężki żelazny ankus, czyli bodziec do poganiania słoni, stępiony i starty przez ojca, dziada i pradziada. Słów swych nie rzucał po próżnicy — wszak wzrósł w cieniu Kala Naga i jeszcze zanim począł raczkować, bawił się końcem jego trąby; Kala Na-gowi nigdy by nawet nie przyszło na myśl nie słuchać jego piskliwych rozkazów, podobnie jak nigdy nie przyszłoby mu na myśl zabić owo małe, brunatne bobo, które Duży Toomai przyniósł mu kiedyś przed paszczękę, przykazując, by w tym dziecku powi­tał swego przyszłego pana!

Tak! — powtórzył Mały Toomai. — On się mnie boi!

To rzekłszy podszedł wielkimi krokami do Kala: Naga, nazwał go starym, tłustym wieprzem i kazał mu podnosić jedną nogę po drugiej.

No! No! Duże z ciebie słonisko! — odezwał się Mały Too­mai i pokiwał kędzierzawą głową, naśladując gest i sposób wyra­żania się ojca. — Wprawdzie rząd łoży na utrzymanie słoni, ale one należą do nas, mahoutów 8. Gdy się zestarzejesz, Kala Nagu, przyjedzie jaki bogaty radża i widząc twą wielkość i twe obyczaje, kupi cię od rządu. Wtedy nie będziesz miał nic do roboty, jak tylko nosić złote kolczyki w uszach, złoty howdah 9 na grzbiecie, a po bokach czerwony czaprak przetykany złotem, i kroczyć na czele pochodów królewskich. Wtedy będę siedział na twym karku, Kala Nagu, trzymając w ręce srebrny ankus, a przed nami biec będą gońcy ze złotymi laskami, wołając: „Miejsce dla słonia królewskiego!" Piękna to będzie chwila, Kala Nagu, ale nie tak piękna, jak twoje łowy w kniejach.

Hm! — mruknął Duży Toomai. — Jesteś jeszcze młokosem rozbrykanym jak młody byczek, To uganianie tam i sam po górach nie jest najlepszym zajęciem, jakie mieć można w służbie rządo­wej. Jestem już stary i nie lubię dzikich słoni. Wolałbym murowaną stajnię z osobną przegrodą dla każdego słonia, wielkie pale, do których można bezpiecznie je przywiązać, i szerokie1, równe go­ścińce, na których by można było je ujeżdżać, zamiast tłuc się po różnych wertepach. Ach, jakże miło było w koszarach w Kan-pur! Mieliśmy tam tylko trzy godziny zajęć dziennie... a bazar tak był bliski! ;

Mały Toomai miał w pamięci kwaterę słoni w Kanpur — więc nie odzywał się ani słowem. W jego pojęciu nie było, jak życie w obozie i łazęga! Wstrętem go przejmowały te szerokie, ubite gościńce, to codzienne wydawanie porcyj paszy przez fura-żerów i te długie godziny, kiedy nie było co robić, jak tylko przy­glądać się Kala Nagowi kręcącemu się nieswojo w zagrodzie.

Oto, co przypada do gustu Małemu Toonaai: wspinanie się po ścieżkach górskich, gdzie jeno słoń potrafi się wedrzeć; złażenie w przepastną głąb dolin; wypatrywanie słoni pasących się o całe miłe opodal; szelest przerażonego warchlaka lub pawia wymyka­jącego się spod stóp Kala Naga; oszałamiające, ciepłe ulewy, za­krywające świat bijącym z dolin oparem; przepiękne, mgliste poranki, kiedy to nikt nie zdaje sobie sprawy, gdzie na noc stanie obozem; uporczywy, ostrożny pościg za dzikimi słoniami — a wresz­cie szalony rwetes, oślepiający blask i ogłuszająca wrzawa ostatniej nocnej obławy, kiedy słonie, niby kamienie oberwane z wiszaru, z rozpędem wlatują w obręb zagrody, a widząc, że nie potrafią się Wydostać z zamknięcia, rzucają się z rozpaczą na ciężkie pale częstokołu — po to tylko, by cofnąć się przed krzykami naganiacza, przed rażącym blaskiem! pochodni i hukiem ślepych naboi.

Nawet najmniejszy chłopak mógł się przydać w tej nagonce — a Toomai starczył za trzech chłopców. Nieraz brał w ręce pocho­dnię, wymachiwał nią na wszystkie strony i wtórował wrzaskiem gromadzie. Atoli szczytem rozkoszy była zawsze ta chwila, gdy zaczynał się przegon słoni, gdy keddah — czyli zagroda — wyglą­dem swym przypominała obraz sądu ostatecznego, a ludzie musieli porozumiewać się na migi, bo słów nikt nie mógł dosłyszeć w opę­tańczym zgiełku. Wówczas Mały Toomai wdrapywał się na wierzchołek jednego z chwiejących się kołów palisady; zrudziałe od słońca, kasztanowate włosy rozsypywały się po ramionach chło­paka, upodabniając go w poblasku pochodni do czarnego diabliska. Ilekroć wrzawa nieco przycichła, ponad trąbieniem i skowytem pętanych słoni, ponad szczękiem łańcuchów i trzeszczeniem pali­sady słychać było piskliwy głosik dodający zachęty Kala Nagowi:

Mail, mail, Kala Nag! (Naprzód, naprzód, Czarny Wężu!) Dani do! (Dźgnij go kłami!) Somalo! Somalo! (Ostrożnie! Ostroż­nie!) Maro! Maro! (Wal w niego!) Uważaj na pal! Arre! Arre! Hai! Yai! Kya-a-ah!

Tak krzyczał; tymczasem Kala Nag toczył zawzięte boje z dzi­kim słoniem, uganiając za nim po całej keddah, a starzy pogromcy słoni, ocierając pot zalewający im oczy, znajdowali przecie nie­kiedy chwilę czasu, by skinąć przyjaźnie ręką Małemu Toomai, ledwo mogącemu z radości usiedzieć na słupie.

Ale nie dość jeszcze mu było tej uciechy! Pewnej nocy ześliznął się ze słupa, przeniknął się pośród słoni i pochwyciwszy upusz­czony koniec sznura rzucił go poganiaczowi, który daremnie silił się zarzucić pętlę na nogę młodemu wierzgliwemu słonięciu (wia­domo, że z młodzikami zawsze bywa więcej kłopotu niż z dorosłymi stworzeniami). Kala Nag spostrzegłszy to, ujął go w trąbę i podał Dużemu Toomai, który, wymierzywszy chłopcu parę klapsów w od­powiednią część ciała, usadowił go z powrotem na palisadzie. Naza­jutrz sprawił mu tęgą burę:

Już ci nie wystarczają porządne murowane koszary i nosze­nie namiotów, smarkaczu? Zachciało ci się uprawiać na własną rękę łowy na słonie? Masz teraz za swoje! Durni naganiacze, po­bierający płacę niniejszą od mojej, donieśli o twoich sprawkach sahibowi 10 Petersenowi.

Mały Toomai przeraził się nie na żarty. O białych ludziach wprawdzie wiedział niewiele, ale sahib Petersen był w jego oczach największym ze wszystkich sahibów pod słońcem. Był to generalny inspicjent i zwierzchnik wszystkich keddah w całych Indiach; miał on nadzór nad wszelkimi obławami na słonie, przedsię­branymi z ramienia Rządu Indyjskiego, przeto nikt w świecie nie znał się równie wybornie na sprawach i obyczajach tych zwierząt,

I co... co z tego wyniknie? — zapyta! Mały Toomai,

Go wyniknie? Wyniknie, co tylko być może najgorszego. Sahib Petersen to istny wariat, bo jakże sobie inaczej wytłu­maczyć jego upodobanie w łowach na te dzikie bestie? Kto wie... może zażąda, byś został naganiaczem, sypiał na gołej ziemi w nasiąkłych zarazą ostępach dżungli, a w końcu zginął, stratowany przez słonie w keddah!... Dobrze, jeżeli wyjdziemy cało z tej awantury! Za tydzień skończą się łowy i my, mieszkańcy dolin, wrócimy do naszych sadyb. Będziemy wówczas maszerowali po gładkich gościńcach i puścimy w niepamięć wszelkie łowy. Ale za złe mani tobie, synku, że chcesz parać się robotą, która przy­stoi jedynie mieszkańcom dżungli, brudnym Asamczykom. Ja, to co innego! Muszę wchodzić z Kala Nagiem do keddah, bo on prócz mnie nie usłuchałby nikogo. Ale Kala Nag jest tylko wo­jownikiem, a nie rakarzem, co łapie zwierzęta na postronek. Dlatego też i ja siedzę sobie wygodnie na jego grzbiecie, jak przy­stało na mahouta... nie byle jakiego łowcę, lecz mahouta... czło­wieka pobierającego stałą pensję na schyłku swej służby. Czyżby ród Słoniarza Toomai upadł aż tak nisko, by miał być deptany stopami zwierząt w zagnojonej keddah? Gałganie! Nicponiu! Wyrodny synu! Ruszaj mi natychmiast szorować Kala Naga... a obejrzyj mu uszy i powyjmuj ciernie, jakie powbijały mu się w stopy... bo Petersen sahib gotów jeszcze mi cię capnąć i zrobić z ciebie dzikiego łowcę... niedźwiadka leśnego... tropiciela słoni! Fe! Wstyd! Ruszaj mi zaraz do roboty!

Mały Toomai odszedł, nie mówiąc ni słowa, lecz gdy znalazł się sam na sam z Kala Nagiem i zaczął oglądać jego stopy, nie omieszkał zwierzyć mu się ze wszystkich swych zmartwień,

Ale furda wszystko! — zakończył podnosząc w górę małżo­winę olbrzymiego uszyska Kala Naga. — Imię moje już jest wiadome sahibowi Petersenowi... i może... może... może... kto wie? Hej! Ależ wielki cierń wyciągnąłem!

Przez kilka dni następnych spędzano słonie na jedno miejsce i rozpoczęto tresurę świeżo pojmanych dzikich zwierząt — prze­prowadzając kolejno każde z nich pomiędzy dwojgiem oswojonych, by zawczasu ustrzec się zbytnich z nimi kłopotów w czasie po-

chodu ku równinom. Sporo też czasu zabrało gromadzenie i prze­liczanie derek, sznurów i innych przedmiotów, zniszczonych lub pogubionych w lesie.

Sahib Petersen przyjechał na grzbiecie Pudmini, wielce mądrej i zręcznej słonicy. Ponieważ okres łowów miał się już ku końcowi, przeto w innych obozowiskach śródgórskich uporano się już z wy­płatą, a teraz przyszła kolej na drużynę, w której był Toomai. Rachmistrz-krajowiec zasiadł pod drzewem i wypłacał należności naganiaczom; kto otrzymał wynagrodzenie, wracał do szeregu i stawał przy swym słoniu, gotów do drogi. Myśliwi, szczwacze, pułapnicy, naganiacze i inni łudzę, stanowiący obsługą głównej keddah, coroczni bywalcy łowów puszczańskich, jedni siedzieli na grzbietach słoni, należących do stałej świty Petersena, drudzy, przewiesiwszy strzelby przez plecy, stali oparci o drzewa i podrwi­wali sobie z najemnych poganiaczy, odchodzących ze służby, lub zanosili się od śmiechu, gdy któryś z świeżo pojmanych słoni wyłamał się z szeregu i biegał jak opętany wokoło.

Gdy Duży Toomai, wiodąc za sobą Małego Toomai, podszedł do kasjera, pierwszy z tropicieli, Machua Appa, odezwał się półgłosem do jednego ze swych przyjaciół:

Ten chłopak, co idzie, to materiał na przepysznego słoniarza. Szkoda by wysyłać tego młodego cietrzewia na równiny... zmar­nuje się na nic!

Sahib Petersen, spoczywając na grzbiecie swej Pudmini, słyszał wszystko, co działo się wokół niego, bo miał słuch niezwykle wyczulony, jak każdy człowiek, który podsłuchuje najbardziej skryte ł milczące istoty pod słońcem — dzikie słonie. Odwrócił się przeto ku rozmawiającym i zagadnął:

Co tam bajacie! Nie zdarzyło mi się jeszcze wśród chłopów z nizin spotkać poganiacza, który by był zdolny spętać choćby zdechłego słonia!

To nie chłop, ale chłopiec — odrzekł Machua Appa. — W czasie ostatniej obławy zszedł do keddah i rzucił powróz Bar-macowi, gdyśmy usiłowali odłączyć od matki to młode słonie z łatką na grzbiecie.

Sahib Petersen spojrzał bystro na chłopca, a Mały Toomai skłonił się do samej ziemi.


To on rzucił powróz? — zdziwił się sahib Petersen. — Ależ to bobo mniejsze od kołka w płocie! Jak się nazywasz, maleńki?

Zbyt wielkie było przerażenie Małego Toomai, by mógł zdobyć się na odpowiedź. Całe szczęście, że Kala Nag stał tuż poza nim. Na znak dany przez starego Toomai słoń trąbą pochwycił chłopca i podniósł go na wysokość czoła Pudmini. Mały Toomai, znalazłszy się na wprost wielkiego sabiba Petersena, zakrył twarz rękami, był bowiem jeszcze dzieckiem i okazywał wobec wszystkich — z wyjątkiem słoni — prawdziwie dziecięcą nieśmiałość.

Oho! — odezwał się sahib Petersen uśmiechając się pod wąsem. — W jakimże celu nauczyłeś swego słonia tej sztuki? Czy na to, by pomagał ci kraść zieloną kukurydzę suszącą się na dachu?

Nie zieloną kukurydzę, Obrońco Uciśnionych, ale melony! —i odpowiedział Mały Toomai zacinając się.

Wszyscy mężczyźni siedzący wkoło wybuchnęli gromkim śmie­chem. Większość z nich nauczyła swoje słonie tej sztuczki, gdy jeszcze byli chłopcami. Mały Toomai, który znajdował się na wy­sokości ośmiu stóp ponad ziemią, pragnął z całego serca, by mógł znaleźć się tyleż stóp pod ziemią.

To mój syn, Toomai, sahibie — odezwał się Duży Toomai patrząc spode łba. — Jest to bardzo niedobre chłopczysko, które na pewno kiedyś skończy w więzieniu, sahibie.

Co do tego mam pewne wątpliwości — odparł sahib Peter­sen. — Chłopak, który w tym wieku miał dość odwagi, by zmie­rzyć się z całą keddah, nie zgnije w więzieniu. Naści tu cztery

anny, chłopczyku, bo widzę, że pod tą strzechą kudłów masz nie-głupią łepetynę. Z czasem i ty wyrośniesz na dzielnego myśliwca. Duży Toomai sposępniał jeszcze bardziej.

Pamiętaj jednak—ciągnął dalej sahib Petersen— żekeddah nie jest dla małych dzieci odpowiednim miejscem do zabawy.

Czy mi nigdy nie wolno do niej wejść, sahibie? — zapytał Mały Toomai rozwarłszy szeroko buzię,

Tak! — uśmiechnął się sahib Petersen. — Chyba że zobaczysz taniec słoni... Wtedy poznasz, że nadeszła odpowiednia pora. Gdy zobaczysz taniec słoni, przyjdź do mnie, a ja ci pozwolę Wchodzić do każdej keddah.

Nowy śmiech gruchnął pomiędzy zebranymi, albowiem w gło­wach sahiba krył się żart, znany wszystkim od dawna. „Przyjdź do mnie, gdy ujrzysz taniec słoni" znaczy w języku myśliwskim tyle samo, co „nie przychodź wcale!" Kędyś w głębi kniej są przestronne i jasne polany, zwane „salami balowymi słoni" — atoli odkryć je można tylko przypadkiem; co się zaś tyczy tańca słoni, to podobno nikt z ludzi jeszcze go nie oglądał. Jeżeli któryś z poganiaczy przechwala się odwagą i zręcznością, kamraci szydzą z niego:

A czy widziałeś kiedy taniec słoni?

Kala Nag postawił Małego Toomai z powrotem na ziemi. Chłor-pak znów złożył niski ukłon i odszedł za ojcem. Cztery anny, otrzymane od sahiba, dał matce, która właśnie piastowała małego braciszka. Cała rodzina wsiadła na grzbiet Kala Naga, a niebawem długi szereg słoni wśród pochrząkiwań ruszył ścieżką górską ku równinom. Pochód był bardzo ożywiony ze względu na świeżo schwytane słonie, które trzeba było co chwilę przynaglać biciem, lub pochlebstwem. Zwłaszcza przy przechodzeniu brodów bywało z nimi zawsze dużo kłopotu.

Duży Toomai zawzięcie dźgał Kala Naga ościeniem i fukał głośno, bo był rozgniewany okrutnie. Mały Toomai natomiast przez długi czas nie odzywał się ani słowem, bo wprost oniemiał ze szczęścia: oto sahib Petersen zwrócił nań uwagę i obdarzył go pieniędzmi! Malec czuł się tak jak szeregowiec wywołany przed front i wyróżniony pochwałą przez samego wodza naczelnego.

Co miał na myśli sahib Petersen mówiąc o tańcu słoni? —• zapytał na koniec matkę.

Pytanie to było wypowiedziane głosem bardzo cichym, jednakże posłyszał je Duży Toomai i burknął:

Chcesz wiedzieć, co miał na myśli? Nic innego, tylko, że nigdy nie będziesz tropicielem słoni, takim jak ci durni górale... i nie powinieneś sobie tym głowy zaprzątać... Hej! A któż to za­tarasował nam drogę na przedzie? Żeby was...!

Jeden z asamskich poganiaczy, kroczący o kilkanaście kroków przed nim, odwrócił się i zawołał z gniewem:

Hej! Przyprowadź tu do mnie Kala Waga, żeby nauczył tego młodzika, jak się ma zachowywać! Oj, za jakież to moje grzechy sahib Petersen kazał mi iść z wami, wy osły z pól ryżo­wych! Nuże, Toomai! Przyprowadź tu prędzej swego zwierza... Niech no poszturcha troszkę tego bęcwała, a kłów nie żałuje! Na wszystkich bogów górskich! Albo te nowe słonie się powściekały, albo zwietrzyły swoich pobratymców w kniei!

Kala Nag grzmotnął, młodego słonia, w żebra i wygnał z niego wszystkie fochy, a Duży Toomai odezwał się:

Bogać tam, znajdziesz dziś dzikiego słonia w kniei! Oczyści­liśmy z nich dokumentnie wszyściutkie góry podczas ostatnich łowów!... A że młodziki- się rozbrykały, to tylko wasza wina; nie mniecie ich poganiać, niedołęgi! Czy tylko ja jeden mam utrzy­mywać porządek w całym pochodzie?

Słuchajcie! Słuchajcie! — zadrwił poganiacz. — Powiada, że to oni oczyścili wszystkie góry. Cha! Cha! Cha! Mądrzyścle, moi z dolin ludkowie! Nie ma co mówić! Prócz tych kpów, którzy nigdy nie widzieli puszczy, każdy chyba rozumie, że dzikie słanie dobrze wiedzą o zakończeniu łowów... Dlatego też dziś nocą wszyst­kie urządzą... urządzą... ale na co się przyda klarować wszystko po próżnicy tym dudkom nadrzecznym?

Co one urządzą? — zawołał Mały Toomai.

Ohe, mój mały! Toś ty tu? Tobie to powiem, bo poznałem, że głowę nosisz nie od parady! Dziś nocą słonie urządzą wielki taniec, więc twój ojczulek, który tak dokumentnie ogołocił ze sło­ni wszystkie góry, powinien opatrzyć podwójnym łańcuchem każdy z kołów palisady.

Cóż .to za brednie! — sarknął Duży Toomai. — Od.czter­dziestu lat, z ojca na syna, doglądamy słoni i jeszcze nigdy żaden

z nas nie słyszą! o jakichś tam ich pląsach! Baj baju, będziesz w raju!

Jużci, jużci!... Mieszka taki człek z dolin w chałupie i myśli, że poza jej czterema ścianami już świata nie ma! Dobrze, dobrze! Zostaw na dzisiejszą noc słonie bez łańcuchów, a zobaczysz, co się stanie! A co się tyczy ich tańców, tom ci ja na własne oczy widział ono miejsce, gdzie... Bapree-Bap! Ileż to zakrętów ma ta przeklęta rzeka Dihang! Znów mamy bród i znów trzeba pławić słonieta! Hej, wolniej tam w tyle! Nie włazić nam na pięty!

W ten sposób, to gawędząc, to kłócąc się z sobą, to brnąc przez nurty rzeczne, odbyli pierwszy marsz dzienny... i do cna już stra­cili wszelką cierpliwość, zanim na koniec dotarli do miejsca, gdzie urządzono prowizoryczny obóz dla świeżo schwytanych słoni.

Tam przytwierdzono je łańcuchami za tylne odnóża do potęż­nych słupów palisady, przy czym świeżo schwytanym słoniom założono dodatkowe powrozy. Usypawszy przed nimi całe stosy paszy, poganiacze-górale późnym już wieczorem wrócili do sahiba Petersena, zalecając swym kolegom z nizin, by przez całą noc mieli się szczególnie na ostrożności. Zapytywani o przyczynę, nie dawali odpowiedzi, ale podśmiewali się złośliwie.

Mały Toomai dopilnował wieczerzy Kala Naga, a z nastaniem mroku puścił się na włóczęgę po obozie, szukając, czy nie znajdzie, gdzie tam-tamu. Dzieci indyjskie, gdy czują się szczęśliwe, nie mają tego zwyczaju co nasze, by biegać i wrzeszczeć, co im ślina na język przyniesie; wolą usiąść i zatopić się w: marzeniach. A właśnie Mały Toomai czuł niewymowną radość w swyrn ser­duszku: przecież sam sahib Petersen raczył z nim rozmawiać! Gdyby więc nie udało mu się dostać tego, czego pragnął, jestem pewny, że serce pękłoby mu z żałości.

Na szczęście ulitował się nad nim kantyniarz obozowy, do któ­rego Toomai zaszedł po cukierki, i pożyczył mu tam-tamu, czyli małego płaskiego bębenka, w który uderza się dłonią. Gdy za­błysły pierwsze gwiazdy, Mały Toomai siadł w kucki na stercie paszy przed Kala Nagiem, trzymając tam-tam na kolanach, i bęb­nił, bębnił, bębnił — a im więcej rozmyślał o wielkim splendorze, jaki nań spłynął, tym silniej uderzał w bębenek. Nie potrzeba mu było ani słów, ani melodii, upajał się samym bębnieniem i swą samotnością,

Świeżo złapane słonie szarpały się na uwięzi, kwicząc i trąbiąc od czasu do czasu, a z szałasu dolatywał głos matki Toomaiego, kołyszącej jego malutkiego braciszka. Nuciła prastarą śpiewkę o wielkim bogu Sziwie 11, który ongi każdemu ze stworzeń wskazał właściwe pożywienie. Pierwsza zwrotka tej kołysanki — nader skutecznej przy usypianiu — brzmi, jak następuje:


Sziwa, co darzy nas plonem i wichrów zsyła nawal

Przed bardzo dawnym wiekiem dary swe rozdawał.

Każdy wówczas z rąk jego pracę i żywność odebrał:

Zarówno król na tronie, jak dziad, co w bramie żebrał.

Wszystko w świecie stworzył nasz Opiekun Sziwa —


Mahadeo! Mahadeo! On to dał

Osty dla wielbłąda, paszą dla krowiny,

A serce matki pod senną główkę, synku mój jedymy!


Mały Toomai radosnym uderzeniem w tarn-tam wtórował każdej kadencji, aż w końcu zmorzony snem rozciągnął się na sianie przy boku Kala Naga.

Niebawem i słonie poczęły wedle swego obyczaju kłaść się ko­lejno do snu, aż wreszcie pozostał na nogach jedynie Kala Nag, znajdujący się na prawym skrzydle szeregu. Trwając jak szyld-wach na posterunku, kołysał się powoli z boku na bok i nastawiał uszy, wsłuchując się w szept nocnego wiatru, ciągnącego z wolna po górskich szczytach. Powietrze było pełne najróżnorodniejszych nocnych szmerów, które — razem wzięte — składają się na ogromną ciszę; brzmiał w nim poehrzęst łodyg bambusowych, trących się o siebie, chrobot jakiejś żywej istotki, przemykającej się w podszyciu trawy, skrobanie się i stłumiony krzyk ocknio-nego ptaka (ptaki budzą się w nocy o wiele częściej, niż nam się zdaje) oraz szurn odległego wodospadu.

Mały Toomai spal dość długo. Gdy się obudził, świat cały zala­ny był srebrzystą księżycową poświatą — a Kala Nag wciąż stał na nogach, nastawiając bacznie uszy. Mały Toomai przewrócił się z szelestem na sianie i przyglądał się krzywiźnie olbrzymiego cielska, zasłaniającego połowę gwiazd na niebie. Gdy tak patrzył i dumał, posłyszał głos jakii. tak odległy i stłumiony, iż wydawał się jakby punkcikiem szmeru na tle ogólnej ciszy. Była to pobudka otrąbiona przez dzikiego słonia,.

Posłyszały ją słomę leżące w zagrodzie i w jednej chwili ze­rwały się z miejsca jak oparzone. W końcu ich. .poryki i postęki­wania obudziły śpiących mahoutów. Nadbiegłszy co żywo z wiel­kimi kafarami w ręku, powbijali głębiej słupce palisady, tu i ów­dzie pozacieśniali pętlice i zaguźlili węzły, aż na koniec zapano­wał znów spokój wszędzie. Jednemu z świeżo pojmanych słoni po­wiodło się wyrwać niemal całkowicie pal z ziemi — przeto Duży Toomai zdjął łańcuch z nóg Kala Naga i spętał owemu niesforni-siowi przednie odnóża z tylnymi, po czym okręcił pętlicą z po-wrósła dokoła nogi Kala Naga i kazał mu pamiętać, że jest mocno przywiązany. Była to sztuczka, którą ojciec i dziadek Dużego Toomai wypróbowali, już kilkaset razy. Na rozkaz ten jednakże Kala Nag nie odpowiedział bulgotliwym • chrząknięciem, jak miał zwyczaj czynić po inne czasy, ale stał cicho, nieruchomie, wzniósł­szy nieznacznie głowę, rozpostarłszy uszy jak wachlarze i patrząc poprzez poświatę miesięczną hen daleko, ku wielkim garbom gór Garo,

Pilnuj go, jeżeliby się czego zestrachał w nocy — przykazał Duży Toomai synowi, po czym udał się do szałasu i zasnął nie-bawem.

Mały Toomai również zabierał się do spania, gdy naraz posły­szał cichy chrzęst zerwanego powrósła. To Kala Nag wyzwolił się ze swej słabej uwięzi i wytoczył się z ogrodzenia — tak powoli i po cichu, jak opar mgły wytacza się z gardzieli parowu. Mały Toomai podreptał za nim bosymi nożętami, a znalazłszy się na oblanym księżycem gościńcu, zawołał półgłosem:

Kala Nagu! Kala Nagu! Weź mnie z sobą, Kala Nagu!

Słoń odwrócił się nie wydając najmniejszego dźwięku, stanął w poświacie księżycowej, podszedł trzema wielkimi krokami ku chłopcu i wyciągnąwszy trąbę, uniósł go w górę i usadowił sobie na karku. Ledwo Mały Toomai miał czas wyprostować kolana, już jego wierzchowiec wsunął się w czarną głąb lasu.

Od strony obozowiska rozległa się istna fanfara zaciekłego trą­bienia, po czym znów wszędzie zaległo głuche milczenie. Kala Nag puścił się w cwał. Kiedy niekiedy kępa wysokiej trawy mus-

kała mu boki — podobnie jak morska fala muska boki okrętu; kiedy niekiedy pęk łodyg dzikiego pieprzu ocierał się o jego grzbiet lub bambus trzeszczał pod naporem jego goleni, poza tym jednak olbrzym posuwał się zgoła bez najmniejszego szelestu, przeciskając się, niczym szary kłąb dymu, przez gęstwinę lasów porastających zbocza gór Garo. Droga pięła się ciągle wzwyż, lecz choć Mały Toomai bacznie przyglądał się gwiazdom prze-błyskującym przez szczeliny listowia, nie mógł odgadnąć, w ja­kim szła kierunku.

W jakiś czas Kala Nag dosięgnął przełęczy górskiej i zatrzymał się na chwilę. Mały Toomai rozejrzał się wokoło. Zobaczył ciągną­ce się całymi milami morze koron drzewnych, puszystych jak sierść i usianych cieniami w miesięcznym odblasku, oraz odmęt białobłękitnej mgły, rozsnutej nad rzeką w dolinie. Toomai wy­chylił się nieco naprzód i przekonał się, że las, spoczywający u stóp jego, nie spał bynajmniej — owszem, tętnił życiem, roił się i ciżbił. Wielki, brunatny gacek owocojad śmignął mu tuż koło ucha; w zaroślach zachrzęściły igły jeżozwierza, a w mroku pośród pni drzewnych słychać było odyńca ryjącego zawzięcie w wil­gotnej, ciepłej ziemi i parskającego przy tej robocie.

Nagle gałęzie znów zwarły się nad głową chłopaka, a Kala Nag zaczął zstępować w dolinę. Tym razem nie szedł już kro­kiem spokojnym, ale mknął pędem — jak armata staczająca się w przepaść.. Olbrzymie nożyska poruszały się równomiernie i wytrwale jak tłoki, sadząc po osiem stóp za każdym krokiem, aż chrzęściła fałdzista skóra na zgięciach kolan. Podszycie leśne po obu jego bokach łamało się z trzeszczeniem, przypominają­cym odgłos rozdzieranego płótna; młode witki, roztrącone jego łopatkami, odskakiwały z powrotem i chłostały go po żebrach, a wielkie smugi powikłanych pnączy zwisały mu na kłach, któ­rymi torował sobie drogę w gęstwinie. Wobec tego Mały Too­mai bojąc się, by która z rozbujanych gałęzi nie zmiotła go na ziemię, przywarł kurczowo do ogromnego karku zwierza i wy­rażał w duchu życzenia, by mógł znaleźć się znów w bezpiecz­nej zagrodzie.

Trawa zaczęła się stawać miękka i kleista; nogi Kala Haga raź; w ras zapadały się i grzęzły w trzęsawisku, a nocna mgła.

leżąca na dnie doliny, przyprawiła Małego Toomai o ziąb i dreszcze. Rozległ się plusk, bulgotanie i szmer płynącej wody. Kala Nag począł brnąć przez łożysko rzeki, stawiając po omacku krok każdy. Ponad chlupotem wody, rozbryzgiwanej nogami sło­nia, słychać było zarówno w górnym, jak dolnym biegu rzeki inne jeszcze popluskiwania, a od czasu do czasu ciche trąbienia, to znów ciężkie pojęki i gniewne parskania. Małemu Toomai wy­dało się, że w otaczającej go mgle majaczą i płyną roje jakichś posuwistych, kołyszących się cieni.

-Ej! Ej! — odezwał się półgłosem, szczękając zębami. — Plemię słoni ruszyło dziś na zbiórkę. Zatem dziś istotnie odbędzie się ich taniec!

Kala Nag wybrnął z wody, przedmuchał trąbę i począł wspinać się znów pod górę. Tym razem jednak nie był sam i nie musiał torować sobie drogi, była bowiem już utorowana — ubita na sześć stóp szerokości — a stratowana trawa zaczynała się prostować i podnosić. Najwidoczniej przeszło tędy przed paro­ma minutami całe stado słoni. Mały Toomai obejrzał się poza siebie i ujrzał dzikiego olbrzyma o potężnych kłach i małych prosięcych oczkach, błyszczących jak rozżarzone węgielki, któ­ry właśnie wynurzał się z omglonej rzeki. W chwilę później korony drzew zwarły się znowu w jednolitą oponę, a stado szło wciąż naprzód i pod górę, przebijając się przez mrok gęstwiny wśród poryków i ciężkich stąpań, wśród trzeszczenia łamiących się gałęzi. W końcu Kala Nag zatrzymał się na samym szczycie góry między dwoma pniami drzewnymi. Należały one do kępy drzew rosnącej wiankami dokoła nieregularnego boiska o po­wierzchni trzech do czterech akrów. Na całym tym boisku, jak daleko Mały Toomai mógł okiem sięgnąć, ziemia była wydep­tana i ubita jak twarda posadzka. Pośrodku tej golizny wyra­stało parę drzew samotnych, lecz korę miały całkowicie startą, a nagie drewno opromienione księżycem lśniło jak polerowane. Z górnych konarów spływały długie pnącza, a ich wielkie, wo-skowobiałe kwiaty, z dzwoniastego kształtu podobne do powo­jów, zwisały w dół, twardym snem ujęte; poza tym w obrębie samej polany nie było ani źdźbła zieleni — jenp sama twarda, mocno ubita ziemia.

Cała ta przestrzeń przybrała w poświetii księżycowej' szaro-żelazistą barwę — z wyjątkiem miejsc, gdzie stały słonie uwy­datniające się na tym tle czarnym cieniem niby plamy atra­mentu na bibule. Mały Toomai patrzył z zapartym tchem, sze­roko rozwartymi oczyma — a w miarę jak patrzył, coraz więcej i więcej słoni wychodziło spomiędzy drzew na otwartą prze­strzeń. Chłopak umiał liczyć tylko do dziesięciu, więc liczył i liczył na paluszkach, aż w końcu stracił liczbę dziesiątków, a w główce poczęło mu się mącić. Poza polaną słyszał łomot i chrzęst leśnego podścieliska: to jeszcze nowe szeregi słoni wdzierały się przebojem na, zbocze góry; znalazłszy się jednak w kręgu pni drzewnych, poruszały się cicho jak widma.

Były tam białokływe samce obsypane spadłymi liśćmi, orzesz­kami i gałązkami wczepionymi w zmarszczki ich szyi i zgięcia uszu; były i otyłe, wolno wlokące się samice, przy których pę­tało się po kilka żwawych, różowo-czarnych słoniątek, mierzą­cych zaledwie trzy do czterech stóp wysokości; młode słoniaki, dopiero ząbkujące, a już bardzo durnne z kłów swoich, chude i kościste staruszki-samotnice o zapadłych, trwożnych licach; dzikie stare pojedynki, poznaczone od szyi po kłęby bliznami i szramami wyniesionymi z dawnych bojów, a opaćkane struga­mi lepkiego namułu nie obeschłego jeszcze po niedawnej błot­nej kąpieli; wśród nich wyróżniał się zwłaszcza jeden, stary słoń-samotnik że złamanym kłem oraz wyrytymi na pośladku śladami wszystkich pazurów tygrysa.

Słowem, zgromadziły się tam dziesiątki.. i dziesiątki przedsta­wicieli słoniego rodu — to stojąc, łeb przy łbie, zwartą gro­madą, to przechadzając się parami po klepisku, to wreszcie włó­cząc się samopas czy kołysząc się gdzieś na uboczu.

Toomai wiedział, że póki będzie leżał spokojnie na grzbiecie Kala Naga, poty może być pewny swej skóry — albowiem dzi­ki słoń nawet wśród rwetesu i zamieszania, panującego podczas obławy, nie poważy się sięgnąć trąbą na kark słonia oswojonego i ściągnąć siedzącego na nim człowieka, a w ową noc nawet przez głowę żadnemu z nich nie przeszła myśl o możliwej obec­ności człowieka. Raz tylko wzdrygnęły się i nastawiły czujnie uszy — gdy ni stąd, ni zowąd w głębi lasu rozległ się szczęk kajdan. Okazało się jednak, że była to Pudmini, ulubiona 'sło-

nica Petersena, która przywlokła się tu z ułamkiem łańcucha, postękując i utykając na wertepach góry. Zapewne z trudem zdołała wyrwać kół z ziemi i dopiero teraz mogła przybyć z obo­zu sahiba Petersena. Za nią ujrzał Mały Toomai nie znanego sobie słonia, na którego podbrzuszu i grzbiecie było widać głę­bokie otarcia od powrozów — widać był to również zbieg z jed­nego z obozów w. okolicznych górach.

Gdy w końcu ucichły w głębi lasu stąpania nadchodzących słoni, Kala Nag wytoczył się ze swego posterunku między drze­wami i wszedł w środek gromady, wydając jakieś gardłowe* beł­kotliwe dźwięki. Wszystkie słonie poszły za jego przykładem i skupiwszy się koło niego, poczęły coś gwarzyć w swym języku.

Leżąc wciąż plackiem i nie podnosząc głowy, Mały Toomai widział przed sobą i wokół siebie dziesiątki i setki rozrosłych grzbietów, chwiejących się uszu, trąb zawadzających wzajem o siebie i małych, ruchliwych oczu. Słyszał zgrzyt kłów zderza­jących się przypadkiem z sobą, suchy szelest plączących się z sobą trąb, chrobot olbrzymich goleni i tułowi ocierających się o siebie w ścisku oraz nieustanny świst i poklask wielkich chwo-stów. Gdy na chwilę chmura przesłoniła księżyc, świat zaległa czarna ciemność — mimo; to ów stłumiony, jednostajny bełkot, pochrzęst i pomruk nie ucichł wcale. Chłopak zdawał sobie spra­wę z tego, że Kala Nag jest zewsząd otoczony przez słonie i że nie ma nawet co marzyć o wycofaniu go z tego zgromadzenia; zacisnął przeto zęby i trząsł się ze strachu. W keddah przy­najmniej płonęły pochodnie, było jasno i gwarno — tu zaś bie­daczyna znajdował się sam jeden w ciemności pomiędzy zgrają dzikich zwierząt; raz nawet trąba podniosła się w górę i prze­śliznęła po jego kolanie.

Naraz jeden ze słoni zaryczał na trąbie. Hasło to podchwyciły inne słonie i przez kilka strasznych sekund nie było słychać nic oprócz tego przeraźliwego trąbienia. Z gałęzi drzew otrząśnięta rosa lunęła niby deszcz na niewidoczne cielska olbrzymów, a jednocześnie ozwał się jakiś głuchy, zrazu niezbyt głośny po-brzęk, którego znaczenia Mały Toomai początkowo nie umiał sobie objaśnić. Ale niebawem głos ten wzmógł się i potężniał coraz bardziej — a wówczas Kala Nag podniósł jedną przednią nogę, potemi zaś drugą i jął uderzać nimi kolejno w ziemię —f

raz-dwa, raz-dwa — równomiernie jak młoty w kuźni bijące. Wnet wszystkie słonie jęły pospołu tupać nogami — a tupanie to grzmiało jak głos wielkiego tarabanu odzywającego się z głę­bi jaskini. Rosa sypała się i sypała z drzew, aż w końcu nie zostało jej ani kropelki — a; dudnienie nie ustawało; ziemia drżała i dygotała, a Mały Toomai zatkał sobie uszy, by nie ogłuchnąć od tej wrzawy. Na nic to jednak się nie zdało, bo ten łoskot potężny — ten huk setek ciężkich nóg bijących gołą zie­mię — zdawaj się przenikać go na wskroś, świdrować jego wnętrzności. Kilka razy chłopiec wyczuł, że Kala Nag wraz z resztą słoni przesunął się naprzód o parę kroków, a dudnienie zamieniło się w mlask soczystej zieleni, rozgniatanej stopami — ale już w chwilę później słychać było znów tylko pogrzmot nóg słoniowych na twardej ziemi. Jakieś drzewo w pobliżu trze­szczało jękliwie; Toomai wyciągnął rękę i pomacał korę — ale Kala Nag posuwał się naprzód, tratując zawzięcie wszystko przed sobą, tak iż chłopiec nie potrafił określić, w której części pola­ny się znajduje. Słonie przy tym nie wydawały żadnego głosu — wyjąwszy jeden raz, gdy dwa lub trzy małe słonięta zakwiliły razem żałośnie; potem rozległ się nagły stuk i krótkie szamo­tanie, a potem znów słychać było tylko owo dudnienie głuche,

nieustanne.

Wszystko to trwało chyba ze dwie godziny, więc Mały Toomai w końcu odczuwał ból w każdym ścięgnie; jedyną otuchą było mu to, iż w chłodnym powietrzu nocnym wyczuwał już węchem bliskość poranku.

Brzask wyłamał się zza zielonych wzgórz jednolitą taflą bla-dożółtej barwy. Z pierwszym promykiem słońca dudnienie uci­chło jak ręką odjął; rzekłbyś, że światło nakazało ciszę. Zanim Mały Toomai pozbył się dzwonienia w uszach, zanim zdążył obrócić się na drugi bok, na całym placu nie było już żadnego ze zwierząt, prócz Kala Naga, Fudmini i owego słonia z odpa­rzeniami od powroza — i żaden znak, ruch ni szelest na zboczach góry nie wskazywał, którędy poszła reszta gromady.

Mały Toomai wytrzeszczał oczy coraz szerzej. Polana, wedle tego, co sobie przypomniał, znacznie się powiększyła w ciągu nocy. Na jej środku stała większa gromada drzew, natomiast] pokrzewie i trawa leśna po bokach usunęły się znacznie wstecz.;

Mały Toomai jął baczniej się przyglądać; teraz na koniec zro­zumiał sens owego tupania. Słonie wydeptały sobie znaczniejsze boisko — grubą trawę i soczysty szuwar zdeptały na słomę, słomę na miazgę, miazgę na cienkie włókna, a włókna na ubitą ziemię.

Uech! — ziewnął Mały Toomai, a powieki ciężyły mu jak ołów. — Kala Nagu, jeśli łaska, przyłączmy się do Pudmini i wróćmy do obozu Petersena, bo inaczej gotów jestem zlecieć ci z karku.

Trzeci słoń przez czas jakiś przyglądał się dwojgu swych to­warzyszy, odchodzących od niego, po czym parsknął, wykonał zwrot w tył i poszedł własną drogą. Należał zapewne do świty dworskiej któregoś z małych książątek tubylczych, władającego o pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lub sto mil opodal.

W dwie godziny później, gdy sahib Petersen właśnie się za­bierał do śniadania, słonie, które w noc ową były spętane po­dwójnym łańcuchem, jęły trąbić jak na trwogę — witając Pud­mini, zachlastaną błotem po same łopatki, i Kala Naga ledwo powłóczącego nogami, oboje wkraczających chyłkiem do obozu.

Mały Toomai miał twarz szarą od kurzu i pokłutą cierniami, a w zmokłej od rosy czuprynie tkwiło mnóstwo listków i pa­tyczków. Ale chłopak nie stracił rezonu; przywitał sahiba Pe-tersena, jak umiał najczołobitniej, i głosikiem mdlejącym za­wołał:

Taniec... taniec słoni! Widziałem ten taniec... i umieram!

Kala Nag przysiadł na ziemi, a on zsunął mu się z karku i padł na ziemię nieprzytomny.

Ponieważ jednak dzieci krajowców nie mają przewrażliwio­nych nerwów, więc w dwie godziny później leżał w hamaku sahiba Petersena, mając pod głową burkę myśliwską sahiba, a w brzuszku szklankę ciepłego mleka i łyk gorzałki ze szczyptą chininy. Przed nim w trzech rzędach zasiedli włochaci, bliznami pokiereszowani myśliwcy, starzy bywalcy puszczy, i patrzyli nań jak na widmo zza grobu; on krótko i węzłowa to, iście po dziecięcemu, opowiedział im swe przygody '— i tak zakończył opowieść:

Jeżeli sobie myślicie, żem was okłamał choć jednym sk-wem, to wyślijcie ludzi ria zwiady, żeby się przekonali, czy to

nieprawda, że słonie udeptały sobie większe klepisko w swej sali balowej. Znajdziecie nie jedną, ale dziesięć i dziesięć, i wiele razy po dziesięć ścieżek wiodących do tej sali. Słonie zrobiły sobie tam większą przestrzeń. Widziałem to na własne oczy. Kala Nag mnie tam zawiózł, więc widziałem. Kala Naga też po­rządnie rozbolały nożyska!

To rzekłszy Mały Toomai położył się na wznak i zasnął. Spał przez całe popołudnie aż do zmierzchu. Przez ten czas sahib Petersen i Machua Appa udali się za śladem dwu słoni. Szli i szli, aż przebyli mil pięćdziesiąt i dostali się za góry. Sahib Petersen był wytrawnym myśliwcem — wszak od lat osiem­nastu urządzał obławy na słonie — ale tylko raz dawniejszymi czasy zdarzyło mu się znaleźć taką bawialnię słoni. Machua Appa — też stary bywalec — nie potrzebował dwakroć przy­glądać się polanie ani grzebać nogą w ubitej na grudę ziemi, by odgadnąć, jakie sceny rozegrały się tutaj.

Dzieciak mówi prawdę — odezwał się. — Wszystko to istotnie działo się zeszłej nocy... naliczyłem siedemdziesiąt śla­dów przechodzących przez rzekę. Patrz, sahibie, jak obręcz Pudmini zdarła korę z tego drzewa! Tak! I ona też tu była!

Spoglądali na siebie, to w dół, to w górę — i dziwowali się wielce; albowiem dziwne są sprawy słoni i człowiek — ani biały, ani czarny — nie zdoła ich zgłębić.

Czterdzieści pięć lat krzątam się koło słonia, sahibie — mó­wił Machua Appa — ale nigdy nie słyszałem, by które dziecko widziało to, co widział ten smarkacz. Na wszystkich bogów gór­skich, toż to... jak to nazwać?

I potrząsnął głową.

Gdy wrócili do obozu, była już pora wieczerzy. Sahib Peter­sen zjadł ją sam w swoim namiocie, ale polecił, by drużynie jego wydano dwa barany, parę kur, jako też podwójną porcję mąki, ryżu i soli, bo wiedział, że tej nocy będzie w obozie uro­czysta zabawa.

Duży Toomai, zauważywszy nieobecność syna i powierzonego mu słonia, wybiegł jak oparzony na równinę, by ich odszukać. Znalazłszy ich obu przy życiu i zdrowiu, przyglądał się im nie­dowierzająco i jakby z trwogą. A tymczasem przy jaskrawych

ogniskach obozowych przed stoiskami spętanych słoni odbywała się huczna zabawa — a Mały Toomai był bohaterem dnia i głów­ną tej uroczystości osobą. Starzy, o cerze brunatnej, łapacze słoni, tropiciele, naganiacze i powroźnicy, ludzie znający wszelkie ta­jemnice tresowania najdzikszych słoni, podawali go sobie z rąk do rąk — i naznaczyli mu czoło krwią spod żeber świeżo zabi­tego cietrzewia, na znak, że odtąd może się uważać za obywatela dżungli, wtajemniczonego w jej prawa i wyzwolonego W cechu łowieckim.

W końcu, gdy płomienie przygasły, a czerwony poblask dogo­rywających szczap odbijał się od cielsk słoni i sprawiał, że wy­glądały jak we krwi unurzane, wówczas Machua Appa, naczel­nik wszystkich poganiaczy we wszystkich keddah — Machua Appa, prawa ręka sahiba Petersena — Machua Appa, który od lat czterdziestu nie oglądał bitego gościńca — Machua Appa, który tak był wielki, iż nie zwano go innym imieniem, jak tylko Machua Appa — zerwał się na równe nogi, podniósł Małego Toomai wysoko nad głową i zawołał:

Słuchajcie, bracia moi! Słuchajcie i wy, mości panowie przy słupach... nastawcie wielkie uszy, bo oto przemawiam ja, Machua Appa! Miano tego malca brzmieć będzie odtąd nie Mały Toomai, ale Toomai, Druh Słoni, jak zwał się ongi jego pradziad. Czego nie widział nigdy żaden człek dorosły, to oglądał on w ciągu tej długiej nocy, a łaska bogów dżungli i życzli­wość słoni jest przy nim. Będzie z niego kiedyś słynny tropi­ciel... większym będzie człowiekiem niż ja... nawet niż ja, Ma­chua Appa! Bystrym okiem wypatrzy ślad wszelki — czy to zastarzały, czy świeży, pojedynczy czy splątany. Włosek mu z głowy nie spadnie, ilekroć wbiegnie do keddah, popod brzu­szyska potworów, by pętać najdziksze zębacze... a jeżeli potknie się i upadnie przed stopami pędzącego cwałem samca, ten pozna, kto on zacz, i nie zmiażdży go w pędzie. Ej, hej! mości pa­nowie chodzący w łańcuchach! — To mówiąc zwrócił się ku rzędowi słupów, gdzie stały przytroczone słonie. — Ten oto ma­lec podpatrzył wasze pląsy w waszych matecznikach... czego dotąd nie widział nikt z ludzi! Złóżcie mu hołd! Salaam karo, moje dzieci! Oddajcie pokłon Toomaiemu, Druhowi Słoni! Guń-ga Perhad, ahaa! HŁra Guj, Birchi Guj, Kuttar Guj, ahaa; Pud-

mini, tyś go widziała podczas tańca... a ty także, Kala Nagu, perło wszystkich słoni! Ahaa! Razem! Pokłon Toomaiemu, Dru­howi Słoni! Barrao!

Na ten ostatni dziki okrzyk cała linia, jak jeden mąż, a ra­czej jak jeden słoń — zadarła trąby do góry, aż ich koniuszki Wsparły się o czoło — i huknął zew powitalny, ogłuszająca fanfara, jaką słyszy tylko wicekról Indii. Był to Salaamut keddah!

Rozbrzmiewał ku czci Małego Toomai, który widział rzecz, jakiej nie dano przed nim oglądać nikomu z ludzi: taniec słoni odtańczony nocą w pustkowiach leśnej głuszy na górach Garo!


sziwa i świerszczyk


Pieśń, którą matka Toomaiego śpiewała swojemu dzieciątku


Sziwa, co darzy nas plonem i wichrów zsyła nawał,

Przed bardzo dawnym wiekiem dary swe rozdawał.

Każdy wówczas z rąk jego pracę i żywność odebrał:

Zarówno król na tronie, jak dziad, co w bramie żebrał.


Wszystko w świecie stworzył nasz Opiekun Sziwa —

Mahadeo! Mahadeo! On to dał

Osty dla wielbłąda, paszę dla krowiny,

A serce matki pod senną główkę, synku mój jedyny!


Pszenicę dał bogaczom, nędzarzom garstkę krupy,

Ochłap pątnikom, chodzącym z chałupy do chałupy;

Woły dał tygrysowi, sępom cuchnące ścierwo,

A wilki srogie, bezdomne, niejedną kość oberwą.

Nie było dlań istoty zbyt wielkiej lub zbyt małej...

Parbati z boku patrzyła, jak one go odwiedzały;

Chciała męża oszukać — nie bacząc, że z Sziwą zadrze:

Skradła małego świerszcza i skryła go w zanadrze.


Tak chciała oszukać Opiekuna Sziwę —

Mahadeo! Mahadeo! Patrz no, patrz!

Wielkie są wielbłądy, spaśne są krowiny,

Lecz świerszczyk był najmniejszy z małych, syneczku mój jedyny!


Spłatawszy tego figla, śle uśmiech mimowiedny:

Panie, czy z istot miliona nie pominąłeś ni jednej?"

Śmiejąc się, odrzekł jej Sziwa: „Wszyscy tu dostali do syta —

Nawet ta drobna istotka, w zanadrzu twoim ukryta!"

Parbati, chytra złodziejka, sięgnie w zanadrze: aliści

Najmniejszy z Małych gryzł pączki świeżo wyrosłych liści!

Widząc to, trwożna, zdumiona, poczęła się modlić Sziwie,

Który jadło zapewnił wszystkiemu, co w świecie żywię.


Wszystko w świecie stworzył nasz Opiekun Sziwa —

Mahadeo! Mahadeo! On to dał

Osty dla wielbłąda, paszę dla krowiny,

A serce matki pod senną główkę, synku mój jedyny!


SŁUDZY JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI



Możecie działać ułamkami, regułę trzech ulepszyć,

Lecz wieprz nie zdoła zwieprzyć pieprzu ni wieprza pieprz przepieprzyć.

Możecie męczyć się l dręczyć, i ślęczeć w pocie czoła,

Lecz Gawła w Pawła, Pawła w Gawła przerobić nikt nie zdoła!



Przez cały miesiąc lało jak z cebra. Strugi deszczu chłostały obóz, w którym kwaterowało trzydzieści tysięcy ludzi oraz dziesiątki tysięcy słoni, koni, wołów, mułów i wielbłądów. Wszyst­ko to spędzono na jedno miejsce, zwane Rawalpindi, gdzie miał się odbyć przegląd wojskowy przed wicekrólem. Indii.

Do wicekróla bowiem przybył z wizytą emir Afganistanu — dziki władca wielce dzikiej krainy. Przywiódł on z sobą, jako straż przyboczną, ośmiuset jeźdźców i tyleż koni; były to istne dzikusy, rodem kędyś z głębi Azji Środkowej, które dotąd nigdy nie widziały obozu wojskowego ani żelaznej kolei. Każdej nocy można było być pewnym, że tabun tych biegusów pozrywa na­gle pęta i zacznie uganiać w ciemności. po rozkisłym gruncie obozowiska lub że wielbłądy zerwą się z uwięzi i będą biegały jak oszalałe, przewracając się na sznurach namiotów. Można więc sobie wyobrazić, w jak miłym usposobieniu musieli być ludzie, mający szczerą i nieprzymuszoną wolę przespać się snem sprawiedliwego przez noc całą.

Mój namiot znajdował się daleko od miejsca postoju wiel­błądów, więc myślałem, że mogę spać spokojnie. Aliści jednej nocy jakiś człowiek wetknął głowę do rnej kwatery i wrzasnął:

Uciekaj pan co żywo! One nadchodzą! Mój namiot już obalony!

Nie potrzeba mi było wyjaśniać, kogo oznacza wyraz „one". Włożywszy czym prędzej buty z cholewami i płaszcz nieprze­makalny wyleciałem, na błoto i siąpawicę; mały mój foksterie-rek Vixen wybiegł drugą stroną namiotu. W tejże chwili ozwał się jakiś poryk, chrząkanie i bełkotanie — i ujrzałem, że kół namiotu, wyrwany z ziemi, skoczył w górę, a namiot, skłębiwszy się w bezkształtną masę, zaczął pląsać jak opętaniec. Domy­śliłem się, że to jakiś wielbłąd zaplątał się w jego płachtę i nie mógł się z niej wywikłać. Pomimo całego gniewu i przemocze­nia nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Wnet jednak pod­jąłem na nowo ucieczkę, bo przyszło mi na myśl, że może znaczniejsza ilość wielbłądów zerwała się z uwięzi — a nie miałem ochoty być stratowany. Brnąc w błocie, wydostałem się po pewnym czasie poza obręb obozu, aż w końcu wywró­ciłem się na lawecie armaty, z czego wymiar kowalem, że znaj­duję się gdzieś w pobliżu kwater artylerii, gdzie na rioc sta-

wiano działa. Ponieważ nie miałem chęci wałęsać się dłużej wśród błota i ciemności, zawiesiłem płaszcz gumowy na muszce armaty, z pomocą kilku znalezionych stempli sporządziłem ro­dzaj wigwamu i położyłem się przy lawecie drugiego działa, rozmyślając nad tym, gdzie mógł się podziać Vixen i gdzie sam przebywam obecnie.

Właśnie zabierałem się do spania, gdy posłyszałem brzęk uprzęży i postękiwanie; tuż koło mnie przeszedł jakiś muł, strzygąc mokrymi uszami. Należał widocznie do baterii dział górskich, bo słyszałem chrzęst rzemyków, obrączek, łańcuszków i innych przyborów jego kulbaki. Nazwę dział górskich noszą małe armatki złożone z dwóch części, które się ześrubowuje, gdy przychodzi czas na robienie z nich użytku. W ten sposób można je umieszczać nawet na wysokich szczytach, gdzie tylko muł potrafi znaleźć sobie przejście — mają przeto wielkie za­stosowanie w terenie górzystym, gdzie oddają niekiedy nadzwy­czajne usługi.

Za mułem nadszedł wielbłąd ślizgający się, a nierzadko i po­tykający włochatymi nożyskami w grząskim błocie, kołyszący szyją w obie strony jak zbłąkana kura. Szczęśliwym trafem zdążyłem był z ust krajowców na tyle wyuczyć się mowy zwie­rząt — oczywiście zwierząt nie dzikich, lecz obozowych — iż bez trudu rozumiałem, o czym gwarzyły.

Był to chyba ów wielbłąd, który wpadł na mój namiot, gdyż posłyszałem, jak zawołał na muła:

Cóż teraz pocznę z sobą? Gdzie pójdę? Stoczyłem walkę z jakąś białą istotą, która najpierw czymś wymachiwała, a po­tem porwała drąg i trzasnęła mnie po głowie. Czy mamy ucie­kać?

Drągiem tym był złamany kół mojego namiotu; bardzo więc się ucieszyłem, słysząc tę nowinę.

Aha! To ty! — burknął muł. — To ty wraz z hałastrą swych braci wywołujesz takie zamieszanie w naszym obozie? Dobrze! Dobrze! Już dostałeś cięgi za tę awanturę, ale nie za­wadzi, że i ja ci od siebie coś dołożę!

Słyszałem, jak zabrzęczała uprząż, gdy muł wierzgnął i wy­mierzył wielbłądowi w żebra dwa kopniaki, które zahuczały jak dwa uderzenia w bęben.

Na przyszły raz — odezwał się — nie przyjdzie ci już do głowy biegać nocą pomiędzy mułami górskiej baterii i wrze­szczeć: „Kety! Gore! Złodzieje!" Usiądź i przestań kiwać na wszystkie strony durną szyją!... Ty pośmidrągu!

Wielbłąd zgiął się po wielbłądziemu we dwoje, jak dwustopowa linia, i przysiadł na ziemi, pojękując. W ciemności rozległ się jednomierny tętent kopyt — w chwilę potem wspaniałym kłu­sem, niczym na paradzie, nadbiegł okazały koń kawaleryjski, przeskoczył przez lawetę i spoczął tuż obok muła.

' Okropność! — odezwał się, parskając głośno. — Te wiel­błądy znów przecwałowały przez nasz rejon... i to już po raz

trzeci w tym tygodniu. Jakże koń ma utrzymać się w dobrym fasonie, kiedy nawet nie pozwolą mu się wyspać? Kto tu?

Jestem muł od tylnej części armatki numer 2 pierwszej baterii górskiej — odrzekł muł — a ten drugi to jeden z twoich przyjaciół. On i mnie przebudził ze snu. Ktoś ty?

Koń Dieka Cunliffe'a numer 15, szwadronu E, dziewią­tego pułku lansjerów. Posuń no się trochę.

Przepraszam — odpowiedział muł. — Jest tak ciemno, że" krzynę niedowidzę. Czy te wielbłądy nie powściekały się... i to bez powodu? Wyszedłem z mojego rejonu, by znaleźć tu odro­binę ciszy i spokoju.

Mości panowie — ozwał się pokornie wielbłąd — w nocy trapiły nas straszne sny, więc mieliśmy tęgiego pietra. Co do mnie, jestem jedynie zwykłym jucznym wielbłądem 39 pułku piechoty tubylczej i nie śmiem równać się z wami zacnością urodzenia i odwagą.

A więc, u licha, czemuż to nie dźwigasz juków 39 pułku tu­bylczego, zamiast rozbijać się po całym obozie? — zapytał muł.

Te sny były straszliwe... o, jakże straszliwe! — jęknął wiel­błąd. — Bardzo przepraszam. Ale słuchajcie... Co toi takiego? Czy mamy znowu uciekać?

Siedź spokojnie — skarcił go muł — bo inaczej poprzetrą-casz sobie długie nożyska między lawetami armat. Nastawił jedno ucho i począł nasłuchiwać.

Woły! — oiznajmił. — Woły, co ciągają działa. Słowo daję! Ty i twoje bractwo pobudziło i zaalarmowało dziś caluśki obóz. Wielkiego potrzeba hałasu, by obudzić wołu z artylerii ciężkiej!

Posłyszałem brzęk łańcucha wlokącego się po ziemi i nadcią­gnęła, ocierając się o siebie, idąca w zaprzęgu para wielkich, posępnych, białych wołów, używanych do ciągnięcia ciężkich dział oblężniczych, gdy słonie nie mają ochoty podchodzić bliżej w stronę rozlegającej się strzelaniny. Tuż za nimi, niemal przy-deptując łańcuch, kroczył drugi muł artyleryjski, przywołując rozpaczliwie:

Billy! Billy!

To jeden z naszych rekrutów — odezwał się stary muł do ko­nia kawaleryjskiego. — On mnie przywołuje. Przestańże skrzeczeć, młodziku. Ciemność jeszcze nikomu nie wyrządziła krzywdy.

Woły położyły się razem na ziemi i zaczęły przeżuwać spo­żytą dawno paszę, a młody muł podreptał w stronę Billy'ego i przytulił się do niego.

Coś niezwykłego! — począł mu się zwierzać. — Straszne i okropne zdarzenie! Napadnięto na nasz rejon, gdyśmy spali! Jak myślisz, czy nas pozabijają?

Wielce zaiste jestem wspaniałomyślny, żem cię nie kop~ nął w tej chwili — odpowiedział Billy. — Podobne przypuszcze­nie, zrodzone we łbie muła, z takim jak ty wychowaniem, kom­promituje naszą baterię wobec tego jegomościa.

Spokojnie! Spokojnie! — mitygował go koń kawaleryj­ski. — Pamiętaj, że z nimi zawsze tak idzie z początku. Ja sam,

kiedy pierwszy raz ujrzałem człowieka (było to w Australii, gdym miał dopiero trzy lata), uciekałem przed nim przez pół dnia, a gdybym zobaczył wielbłąda, jeszcze bym dziś przed nim uciekał.

Niemal wszystkie konie, należące do angielskiej kawalerii w Indiach, pochodzą z Australii, a ujeżdżają je sami kawale-rzyści.

Prawda i to! — zgodził się Billy. — Przestań już wreszcie trząść się, młodziku! Gdy pierwszy raz włożono- na mój grzbiet pełną uprząż z różnymi sprzączkami, łańcuszkami i pętelkami, stanąłem dęba i biłem kopytami, usiłując zrzucić z siebie wszystkie te fatałaszki. Nie miałem wówczas należytego pojęcia o kopaniu, ale w baterii opowiadano, że podobnej harataniny jeszcze nie oglądali, jak żyją.

Tak, tak! — odpowiedział młody muł. — Ale tym razem nie była to uprząż ani też żadne inne brząkadło. Przecież wiesz, Billy, że nie to miałem na myśli. To były jakieś stwory, wyso­kie jak drzewa, a biegały po całym obozie jak opętane i bełko­tały coś niezrozumiale. Postronek mi się zerwał... nie mogłem znaleźć poganiacza... ani ciebie, Billy... wiec uciekłem... śladem tych oto panów.

Hm! — odezwał się Billy. — Gdy posłyszałem, że wiel­błądy się pozrywały, wyszedłem z kwatery spokojnie na własną rękę. Gdy muł artyleryjski, i to z baterii dział górskich, nazywa woły panami, to musi być już nie na żarty przerażony. Hej, kam-raty, co leżycie na ziemi, odezwijcie się, coście wy za jedni?

Woły obróciły ozorami przeżuwaną strawę i odpowiedziały:

Siódme jarzmo pierwszego działa artylerii ciężkiej. Spa łyśmy, kiedy napadły nas wielbłądy, ale gdy poczęły po nas deptać, wstałyśmy, by przenieść się gdzie indziej, boi lepiej leżeć spokojnie w błocie niż dać się kopać na najlepszej podściółce. Mówiłyśmy temu oto twojemu koledze, że nie ma czego się oba­wiać, ale on uważał, że ma w mózgu więcej rozumu niż my... My-y!

I poczęły znów przeżuwać strawę.

Oto skutki głupiej bojaźni! — przyciął Billy kompano­wi. — Nawet woły z ciebie się śmieją. Miło ci tego słuchać, młokosie?


Młody muł kłapnął zębami i burknął pod nosem, że nie zważa na tę starą wołowinę: woły tylko trącały się rogami i żuły bez przerwy.

No, no! Nie masz się co dąsać, skoroś stchórzył. Nad takie postępowanie nie ma gorszego tchórzostwa — skarcił go koń kawaleryjski. — Moim zdaniem, każdemu można wybaczyć, je­żeli w ciemności nocnej przestraszył się jakiejś rzeczy, której nie mógł rozpoznać. Gdy jeszcze bawiłem w ojczystej Australii, pewien zielony rekrut nabajał nam niestworzonych rzeczy o ja­kichś wężach podobnych do bicza; takeśmy się tym przejęli, że na widok zwisających luźno własnych naszych postronków zry­waliśmy się parokrotnie z uwięzi (a było nas około 450 w kupie) i biegaliśmy jak wariaty, w śmiertelnej trwodze.

Pół biedy, kiedy się jest w obozie — rzekł Billy — sam jestem nie od tego, by puścić się trochę w dyrdy, ot tak dla zabawy, gdy przez kilka dni nie miałem sposobności do bie­gania... ale co poczniesz, gdy cię coś podobnego napadnie w cza­sie akcji bojowej?

i O! To całkiem inna para butów z cholewami! — odpo­wiedział wierzchowiec. — Wtedy Dick Cunliffe siedzi mi na grzbiecie i gniecie mnie kolanami, a do mnie należy tylko uwa­żać pod nogi, mocno trzymać się na tylnych kopytach i dać -się powodować cuglami.

Co to znaczy: powodować cuglami? — spytał młody muł.

Do kroćset szwadronów! — parsknął rumak. — Więc was tego nie uczą, jak dać się powodować cuglami? Cóż jesteście warci, jeżeli nie potraficie w jednej chwili wykonać zwrotu w tył, poczuwszy, że cugle uciskają wam szyję? Od tego prze­cie zawisło życie jeźdźca, a tym samym i wasze! Ledwo poczu­jesz cugle na karku, trzeba wykręcać się niezwłocznie, zebraw­szy nogi pod siebie... a jeżeli brak miejsca nie pozwala na wy­konanie zwrotu, trzeba stanąć dęba i obrócić się na tylnych nogach. Tak to wygląda powodowanie się wędzidłem.

Nas tego nie uczono — odrzekł obojętnie muł Billy. — Nas uczono, że mamy słuchać człowieka idącego przed nami: cofać się, gdy on każe, i posuwać się naprzód, gdy taki jego rozkaz. Zdaje mi się, że oba sposoby zmierzają do jednego celu. No, ale przy wszystkich tych pięknych wywijasach i zwrotach,

które pewno bardzo dają się we znaki waszym pęcinorn, cóż wy właściwie robicie?

Zależy gdzie, co i kiedy! — odpowiedział rumak. — Naj­częściej muszę leźć między zgraję rozwrzeszczanych, kudłatych ludzi, trzymających w ręku noże... długie, błyszczące noże, straszniejsze od noży konowała... Muszę przy tym uważać, żeby but Dieka stykał się leciuchno z butem sąsiada, a jednak nie zawadził o niego. Gdy widzę lancę Dicka na prawo od mojego prawego oka, wiem wtedy, że nie mam się czego lękać... ale nie chciałbym być człowiekiem czy koniem, który by stanął w dro­dze Diekowi podczas onego pędu.

Czy te noże ranią boleśnie? — zapytał muł.

Jużci! Raz jeden z nich Wlazł mi pod żebro... ale Dick nie był temu winien.

Dużo bym na to zważał, po czyjej stronie jest wina, gdyby mnie zraniono! —i westchnął młody muł.

Musiałbyś zważać! — odpowiedział koń. — Jeżeli nie ufasz jeźdźcowi, to lepiej zrobisz, gdy umkniesz od razu. Tak postę­pują niektóre konie, a ja bynajmniej nie mam im tego za złe. Moja rana, jak wam już wspomniałem, nie wynikła z winy Dicka. Widząc, że na ziemi leży jakiś człowiek, dałem wiełkiegp susa, by na niego nie nastąpić... aż tu on zrywa się z ziemi i ciach mnie pod żebro! Na przyszły raz nie dam się wziąć na uprzejmość i nie będę omijał człowieka leżącego na ziemi, ale go zatratuję... doszczętnie.

:— Hm! — mruknął Billy, — Wszystko to brzmi dość głupawo. Nóż to zawsze paskudne narzędzie. Nie masz to, jak wdzierać się na szczyt górski, mając na kulbace ułożony należycie ładunek, czołgać się, skradać i gramolić, póki się nie wyjdzie na wysokość kilkuset stóp ponad wszystko', co żyje, na skalną grań, gdzie z tru­dem udaje się oprzeć kopyto. Wtedy trza stanąć w miejscu, za­chować się spokojnie (niech ci ani na myśl nie przyjdzie, młodziku, prosić człowieka, by się tobą zajmował)... zachować się spokojnie, póki nie zmontują działa... a potem to się tylko przypatrujesz ma­łym niby makówki pociskom, które spadają pomiędzy drzewa hen w dolinie.

Czy się kiedy pośliznąłeś? — zapytał koń.

Mówią, że prędzej włos rozdzielisz na dwoje, niż obaczysz

muła, co się pośliznął — żachnął się Billy. — Czasami może się zdarzyć, że wskutek wadliwego upakowania troków muł traci równowagę... zdarza się to jednakże bardzo rzadko. Rad bym pokazać wam wszystkie kunszta naszego pięknego fachu. Całe trzy lata straciłem na to, by wykryć, ku czemu ludzie nas poga­niają, Cała rzecz w tym, by nie pokazywać się na tle nieba, bo łatwo cię mogą postrzelić. Pamiętaj o tym, młodziku. Zawsze kryj się, jak tylko można najlepiej, nawet gdyby ci przyszło nad­łożyć parę mil drogi. Gdy rozpoczniemy taką wspinaczkę, ja zawsze pójdę na czele baterii.

Być postrzelonym, a nie mieć sposobności najechania na ludzi, którzy strzelają! — zadumał się wierzchowiec. — Ja bym tego nie zniósł... zaraz bym się zerwał do ataku razem z Dickiem!

O, nie! Nie zerwałbyś się, bobyś sobie nogi połamał! Chyba wiesz, że gdy działa znajdują się na stanowiskach, to już same wykonują atak. Tak wygląda prawdziwie nowoczesna, udoskona­lona wojna!... Ale walczyć na noże... fe!

Wielbłąd juczny już od dłuższego czasu kiwał głową, starając się wtrącić choć słówko do rozmowy. W końcu z wielkim trudem wykrztusił z siebie bełkotliwe wyrazy, do płukania gardła podobne:

Ja... ja... ja... także tr-r-rochę walczyłem... ale bez tego wspinania się na gór-ry i bez biegania...

Spodziewam się — odrzekł Billy. — Nie wyglądasz na to, byś umiał piąć się po górach lub pędzić galopem. No i jakżeś ty tam Walczył, stary stogu siana?

Wcale przyzwoicie — odpowiedział wielbłąd. — Siedzie­liśmy sobie... wszyscy społem...

Na mój popręg i wędzidło! — zaklął koń pod nosem. — Siedzieliśmy sobie? Hi! Hi! Hi!

Siedzieliśmy... a było nas ze sto — ciągnął dalej wielbłąd — uformowaliśmy wielki czworobok, od zewnętrznej jego strony ludzie spiętrzyli pakunki i siodła i poczęli strzelać ponad naszymi grzbietami na wszystkie strony, jak to u ludzi jest zwyczajem... Krm! Krm!

Jacy ludzie? Czy każdy, kto znalazł się na placu? — spytał .rumak. — W ujeżdżalni uczono nas kłaść się na ziemię i pozwalać strzelać ponad sobą... ale pozwalamy na to jedynie naszym wła­snym panom. Komu innemu, prócz Dicka Cunliffe*a, nie zawie-

rzyłbym w podobnej sytuacji. Czynność ta bowiem wywołuje swędzenie na podbrzuszu, a poza tym muszę wtedy przytulać łeb do ziemi i nie widzę nic przed sobą.

Czyż nie wszystko jedno, kto strzela ci ponad głową? — odpowiedział wielbłąd. — Człek leży przy człeku, wielbłąd przy wielbłądzie, a wszystko to osłonięte kłębami dymu. Wówczas nie lękam się wcale; siedzę sobie spokojnie i czekam końca tej pu­kaniny. (

Bardzoś odważny! — z przekąsem ozwał się wierzchowiec. —• Mimo to dla głupich sennych urojeń gotów jesteś alarmować cały obóz. No! No! Zanimbym położył się (nie mówiąc już o siadaniu) i pozwolił człowiekowi strzelać nade mną, już by moje kopyta nawiązały bliższą styczność z jego twarzą. Czy słyszałeś kiedy coś równie strasznego?

Przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Nagle jeden z wołów wzniósł potężną głowę i odezwał się:

Wszystko to do luftu! Istnieje tylko jeden skuteczny sposób walczenia. My go znamy! My-y-y!

Mów do mnie jeszcze! — zadrwił Billy. — Proszę się wobec mnie nie krępować! Przypuszczam, kamraci, że walczycie stojąc na ogonach.

Jeden tylko sposób — zaryczały oba razem (zapewne były bliźniętami), — Oto jaki sposobi: na hasło otrąbione przez Dwu-ogońca ciągnąć w dwadzieścia jarzm Wołów ciężką armatę...

Nazwa „Dwuogońca" oznacza W narzeczu obozowym1 słonia.

W jakimże celu trąbi Dwuogoniec? — zapytał młody muł.

Melduje, że ani mu się nie śni podchodzić bliżej w stronę ognia strzałów armatnich. Jest to bowiem tchórz jakich mało... W takiej chwili my zaczynamy ciągnąć armatę... razem... rów-niuśko... Heya-Hullah! Heeyah! Hullah! My nie wdrapujemy się jak koty ani nie biegamy jak cielęta. My to my! My-y-y! Idziemy pomaluśku po równinie... we dwadzieścia jarzm... aż nas w końcu wyprzęgają i puszczają na zieloną trawę, a armaty przez ten czas gwarzą z jakimś miastem o glinianych wałach... aż te wały lecą w strzępy, a kurz się taki podnosi, jakby wielkie stado bydła wracało z pastwiska.

Och! I wy w tę właśnie porę zabieracie się do jadła? — zapytał młody muł.

W tę albo i w inną porę. Jedzenie to zawsze rzecz miła; i pożyteczna. Więc sobie też zajadamy, póki nas znowu nie za­przęgną i nie każą ciągnąć armaty z powrotem na to miejsce, gdzie czeka na nas Dwuogoniec. Czasami i w mieście znajdują się działa, które też porykują i srożą się jak buhaje, więc ten i ów z naszych padnie na ziem jak pod siekierą rzeźnika... Tym więcej pozostaje paszy dla tych, którzy nie zginą... Wszystko zależy od losu... i je­dynie od losu! Mimo wszystko Dwuogoniec jest wielkim tchórzem... a wy wiecie już teraz, jaki jest najlepszy sposób Walczenia. Jesteśmy braćmi, rodem z Hapur; nasz ojciec był świętym bykiemi Sziwy. Powiedzieliśmy, co do nas należało, i już nic nie powiemy. My-y!

Jużcić, nauczyłem się niejednej rzeczy w noc dzisiejszą — ozwał się koń. — Hej, mości panie z baterii górskiej, czyli mieli-

byście ochotę do jadła, gdyby do was strzelano z ciężkich armat i gdyby Dwuogoniec pozostał w tyle?

Taką samą mielibyśmy ochotę jak do tego, by siadać na ziemi i pozwalać ludziom strzelać spoza naszego grzbietu lub najeżdżać na ludzi dzierżących w: ręku ostre noże. Możecie bajać sobie zdrowo! Urwiska górskie, dobrze zrównoważony ładunek, dobry mulnik, który zostawia nam swobodę w wyborze drogi — w to graj mułowi! Wszystko inne — furda! — rzekł Billy przy­tupując nogą.

Pewnie! — dogryzł mu koń. — Nie każdy jest ulepiony z tej samej gliny, a teraz to widzę jak na dłoni, że twoja rodzina ze strony ojca nie. grzeszy w wielu wypadkach zbytnim rozumem.

A zasię ci do rodziny mego ojca! — zawołał Billy w gnie­wie, bo muł nie lubi, by mu przypominano', że ojcem jego był osioł. — Mój ojciec był zacnej krwi południowcem, który potrafił powalić na ziemię, pogryźć i skopać na miazgę każdego konia, który zastąpił mu drogę. Pamiętaj o tym, ty pokraczna, myszata Brumby!

Przezwisko „brumby" oznacza dzikiego, niewytresowanego źre­baka. Koń wyścigowy przezwany „chabetą" przez dorożkarską szkapę nie mógłby się czuć bardziej dotknięty jak ten koń austra­lijski. Łypnął białkiem oczu w ciemności i syknął przez zęby:

Za wiele sobie pozwalasz, synu malajskiego osła-przybłędy! Zaraz ci wbiję w głowę, że przez matkę jestem spokrewniony z Karabinem, zdobywcą pucharu na wyścigach w Melbourne... a tam, skąd ja pochodzę, nie ma tego zwyczaju, by pozwolić nad sobą przewodzić pierwszemu lepszemu świńskiemu ryjowi, parzygębie, mułowi od pukawek strzelających grochem... Gotów?

Przednie nogi wzwyż! — zakomenderował Billy głosem piskli­wym. — Gotuj broń!

Zerwali się obaj i stanęli dęba naprzeciw siebie. Już byłem pewny, że wybuchnie zawzięta walka, gdy nagle od prawej strony, z głębł ciemności, jakiś gardłowy, grzmiący głos zawołał:

Dzieci, o cóż się tam bijecie? Uspokoić mi się natychmiast! Obaj zapaśnicy odskoczyli od siebie, parskając z obrzydzeniem, gdyż koń ani muł nie lubią słuchać głosu słonia.

To Dwuogpniec! — zawołał koń. — Ach, jakże go nie cierpię! Mieć ogon z dwóch stron ciała to rzecz doprawdy nieprzyzwoita!

Ja to samo myślę — dodał Billy przysuwając się do konia, by mieć w nim sprzymierzeńca. — Jesteśmy do siebie w nie­jednej rzeczy podobni!

Są to, jak sądzę, cechy odziedziczone po naszych matkach — odpowiedział koń. — Nie mamy o co się kłócić! Hej, Dwuogoń-cze, czy jesteś przywiązany?

Tak — odpowiedział Dwuogoniec śmiejąc się całą trąbą. _ Stoję u pala i słyszałem wszystko, kamraci, o czym rozmawialiście. Ale nie bójcie się. Nie przyjdę do was!

Woły i wielbłąd odezwały się półgłosem:

Bać się Dwuogońca?... Albośmy to durnie? A woły dodały głośno:

Bardzo nam przykro, żeś słyszał, cośmy o tobie mówili... ale była to szczera prawda. Powiedz nam, miły Dwuogończe, czemu cię taki pięter oblatuje, gdy walą z armat?

No... tak — zająknął się Dwuogoniec pocierając nogą o nogę, jak uczniak, co chce sobie przypomnieć wierszyk zadany — tylko nie jestem pewny, czy mnie zrozumiecie.

Może być... w każdym razie my musimy za ciebie ciągnąć armatę! — odpowiedziały woły. — My! My! My-y!

Wiem i o tym... i zdaję sobie sprawę z tego, że jesteście o wiele dzielniejsi, niż się wam samym zdaje. Ale ze mną to insza inszość! Kapitan naszej baterii przezwał mnie kiedyś: Anachro­nismus Pachyderzatus 12.

To chyba jakiś nowy sposób wojowania? — zapytał Billy odzyskując odwagę.

Ty oczywiście nie rozumiesz, co to znaczy, ale ja rozumiem. Znaczy to „taki-owaki", to jest taki właśnie, jaki ja jestem. Mam głowę dużą, więc potrafię przewidzieć, co się stanie w chwili wy­buchu pocisku... a wy, woły jedne, tego nie potraficie.

I ja też potrafię — pochwalił się koń — wolę jednak o tym wcale nie myśleć.

Co do mnie, to dostrzegam znacznie więcej niż wy, a każdą rzecz staram się przemyśleć gruntownie. Wiem, że muszę ochra­niać w swej osobie więcej niż kto inny i że nikt nie potrafi mnie wyleczyć, gdy zachoruję. Jedyną rzeczą, na jaką zdobyć się umieją ludzie, jest wstrzymywanie pensji mojemu poganiaczowi, póki nie wyzdrowieję... a ja nie ufam poganiaczowi.

Aha! — odezwał się koń. — To tłumaczy sprawę. Ja zawsze ufam Dickowi.

Choćby cały pułk Dicków usadowił się na mym grzbiecie, nie przyniosłoby mi to żadnej ulgi. Wiem dość wiele, by czuć się niedobrze, ale nie dość wiele, by iść naprzód.

Nie rozumiemy, co mówisz — ozwały się woły. — Nie rozumiemy-y!

Wiem, że nie rozumiecie... Dlatego też do was nie mówię. Wy nie wiecie, co to krew.

Owszem, wiemy — odparły woły. — Jest to czerwona ciecz, która wydaje zapach niemiły i wsiąka w ziemię. Koń wierzgnął i parsknął gniewnie.

Nie mówcie o krwi! — wybuchnął. — Ja ledwo o niej po­myślę, już czuję jej zapach, który skłania mnie do ucieczki... o ile Dick nie siedzi mi na grzbiecie.

Ależ tu jej nie ma — ozwały się woły i wielbłąd. — Czemuż więc takie gadasz brednie?

To rzecz paskudna! — ozwał się Billy. — Nie mam ochoty uciekać, ale też nie mam chęci o niej rozmawiać.

Tu was dostałem! — zawołał Dwuogoniec wymachując ogo­nem dla lepszego wyjaśnienia sprawy.

Tak jest! Przecież siedzimy tu już noc całą — odpowiedziały woły. — My! My! My-y!

Dwuogoniec tupnął nogą, aż zadźwięczała obręcz żelazna.

Ech, nie do was mówię, woły jedne! Macie mózgownice tak zakute, że nie potraficie w nich niczego rozpatrzyć.

Jużci! Bo my patrzymy oczyma, a nie mózgiem, i to zawsze przed siebie — odpowiedziały woły. — Tak my patrzymy-y!

Gdybym potrafił tylko tak patrzeć, toby was nikt nie zmu­szał do ciągania ciężkich armat. Gdybym był podobny do mojego kapitana, który nim otworzy ogień, rozpatruje i roztrząsa rzecz każdą w głowie, ale ma zbyt wiele rozumu, by uciekać... gdybym, powtarzam, był do niego podobny, tobym ciągnął armaty na samą linię strzału. Ale gdybym był taki mądry jak on, to już by mnie tu nigdy nie było, byłbym królem lasu, jakim byłem

niegdyś, sypiałbym przez pół dnia i kąpałbym się, kiedy by mi się podobało. A właśnie już od miesiąca nie miałem przyzwoitej łaźni.

Wszystko to piękne i ładne — zauważył Billy — ale żadna rzecz na tym nie zyska, że ją określimy dłuższym mianem.

Cicho! — odezwał się koń. — Zdaje mi się, że rozumiem, co Dwuogoniec ma na myśli.

Za chwilę zrozumiesz jeszcze lepiej — sarknął Dwuogo­niec. — A teraz wytłumaczcie mi, moi drodzy, czemu to nie lubicie tej oto śpiewki?

Zaczął trąbić jak szalony, co miał pary w swej trąbie.

i Przestań, przestań — jęli go prosić koń i Billy, drżąc i przy­tupując nogą ze strachu. Trąbienie słonia zawsze brzmi niemiło, zwłaszcza podczas ciemnej nocy.

Nie przestanę! — grzmiał słoń. — Co, nie raczycie mi od­powiedzieć? Hhrrmph! Rrrt! Rrrmph! Rrrhha!

Nagle urwał, a ja posłyszałem cichy skowyt w ciemności. Po­znałem głos Vixena. Mój foksterierek odszukał mnie nareszcie i wiedząc, że słoń niczego bardziej się nie lęka, jak szczekania małego pieska, zatrzymał się przy palu, do którego był uwiązany Dwuogoniec, i biegając dokoła jego potężnej nogi, zaczął ujadać przeraźliwie. Olbrzym kręcił się na wszystkie strony i piszczał:

Wynoś się, szczeniaku! Nie pętaj się mi u nóg, bo cię kopnę! Mój mały piesku... mój dobry, grzeczny pieseczku... odejdź, proszę cię! A huzia stąd, rozwrzeszczana sobako! Czemuż to ktoś cię stąd nie zabierze? Toż ta psina gotowa jeszcze mnie ukąsić!

Zdaje mi się — rzekł Billy półgębkiem do konia — że nasz luby Dwuogoniec mocno jest tchórzem podszyty. Gdyby mi tak dano pełny żłób za każdego psa, jakiegom kopnął na placu ćwi­czeń, tobym był prawie tak gruby jak Dwuogoniec.

Gwizdnąłem z cicha i Vixen, zabłocony jak nieboskie stworzenie, przybiegł do mnie. Polizał mnie w nos i jął opowiadać o tym, jak tropił mnie po całym obozie. Nie chcąc go zbytnio spoufalać ze sobą, nigdy nie dawałem po sobie poznać, że znam język zwie­rzęcy. Włożywszy pieska za pazuchę, zapfiąłem wszystkie guziki surduta. Dwuogoniec kręcił się jeszcze w kółko, tupał nogą i mam­rotał gniewnie:

Osobliwe! Osobliwe! Tak się spłoszyć! To już widocznie ro­dzinne!... Ale gdzie się podziało to plugawe stworzenie? — Sły­szałem, jak macał trąbą wokoło.

Widać, że każdy z nas ma swoje słabostki! — mówił dalej, fucząc głośno. — Zdaje mi się, żeście się przestraszyli, moi pa­nowie, kiedym zatrąbił?

Prawdę mówiąc, tom się nie przestraszył — odrzekł koń skwapliwie — tylko miałem wrażenie, że mnie obsiadł rój szer­szeni... W każdym razie puśćmy to już w trąbę... to jest, prze­stań już trąbić!..,

Prawda, żem się przestraszył małego' pieska... ale gorzej się spisał wielbłąd, bo się przestraszył sennej mary!...

Jakież to szczęście, że każdy z nas walczy inną bronią! — zauważył koń.

Ale ja chciałbym wiedzieć — zagadnął młody muł, który od dłuższego czasu siedział spokojnie — czemu to my w ogóle walczymy?

Bo nam każą — odrzekł koń parsknąwszy wzgardliwie.

Rozkaz! — kłapnął zębami Billy.

Hukm-hai! (tak kazano) — zabulgotał wielbłąd, a Dwuogo-niec i oba woły powtórzyły za nim:

Hukm-hai!

Dobrze, ale kto wydaje te rozkazy? — spytał nowicjusz.

Człowiek, co idzie przed tobą,

albo siedzi na twym grzbiecie,

albo ciągnie powróz, przewleczony przez twe nozdrza,

albo szarpie cię za ogon — odpowiadały kolejno zwierzęta: Billy, wierzchowiec, wielbłąd i woły.

Ale kto im wydaje rozkazy?

Za wiele chcesz wiedzieć, młokosie! — zgromił Billy towa­rzysza. — A za to łatwo możesz oberwać tęgiego kopniaka. Jedyną twoją powinnością jest słuchać przodownika i nie pytać o nic.

Ten smyk ma rację! — wtrącił się Dwuogoniec. — Ja nie zawsze bywam posłuszny, bom jest taki i owaki; ale Billy też ma rację. Jeżeli nie będziesz słuchał zwierzchnika, to zatrzymasz w miejscu całą baterię, a na dobitkę dostaniesz tęgie lanie!

Woły powstały i zabierały się do odejścia.

Już ranek nadchodzi — odezwały się. — Trza wracać do kwater. Prawda, że patrzymy jeno ślepiami przed siebie i nie grzeszymy zbytkiem rozumu... w każdym razie my tylko jedne niie zaznałyśmy strachu w ciągu ubiegłej nocy! My! My! Dobra­noc, zuchy!

Nikt na to nie odpowiedział, a koń, chcąc zmienić temat roz­mowy, zapytał:

Ale gdzież to się podział ten mały piesek? Gdzie pies, tam być musi i człowiek!

Jestem tu pod lawetą, razem z moim panem -•— zaszczekał Vixen. — Ach, ty wielbłądzie, ty drągalu, pokrako, niezdaro.' Po coś ty nam rozwalił namiot! Mój pan bardzo się rozgniewał!

O-o-o! — ryknęły woły. — Czy to aby nie biały człowiek?

Tak jest! — odszczeknął Vixen. — Może myślicie, że panem moim jest czarny poganiacz wołów?

Tak nam mó-ów! — zaryezały woły. — Mu! Mu! Zmykaj-my-y-y do domu-u-u!

Poczłapały po błocie rączo; niebawem jednak zawadziły jarz­mem o dyszel jaszcza i nie mogły ruszyć dalej.

No, to już klapa! — odezwał się Billy spokojnie. — Nie­potrzebnie się szarpiecie. Musicie tak stać aż do rana. Ale cóż to was napadło? Czyście z byka spadły, byki jedne?

Woły jęły sapać i charczeć przeciągłym i świszczącym — cha­rakterystycznym dla bydła indyjskiego — głosem, szarpiąc się i szamocąc, pchając się jeden na drugiego, tupiąc, wierzgając i potykając się na śliskiej mazi, aż w końcu, porykując gniewnie, omal nie zwaliły się na ziemię.

Poskręcacie sobie karki za chwilę! — przestrzegał je koń. — I cóż wam złego mogą zrobić biali ludzie?... Ja przecież jestem za pan brat z nimi!

> Oni... nas... zjadają! — zawołał jeden z wołów. — Hej, ciąg silniej!

Jarzmo pękło z trzaskiem, a woły powlokły się dalej.

Dotąd nie wiedziałem, czemu bydło indyjskie tak się lęka Anglików. Rzecz W tym, że my jadamy wołowinę, której nie tknie żaden z poganiaczy. Łatwo pojąć, że bydło njie ma wielkiej ochoty służyć nam za potrawę.

A niechże mnie wytłuką własnym moim łańcuchem! — śmiał się Billy. — Któż by przypuszczał, że takie dwa byczki mogły zbaranieć do tego stopnia? A to byczy kawał!

Pal ich licho! — zawołał koń. — Zaraz pójdę przyjrzeć się temu człowiekowi. Biali ludzie miewają przeważnie w kieszeni różne smakołyki.

No, to żegnam! — odpowiedział Billy. — Nie powiem, bym osobiście żywił do ludzi wielką sympatię. Zresztą biali ludzie, którzy nie mają gdzie spać, są najprawdopodobniej złodziejami, a ja mam na grzbiecie wiele rzeczy będących własnością rządu.

Chodź no, młokosie, wracamy do naszych kwater. Dobranoc, Australijczyku! Zobaczym się jutro może... na przeglądzie. Do­branoc, stogu siana, a staraj się panować nad sobą! Dobranoc, Dwuogońeze! Gdy będziesz jutro przechodził koło nas na placu ćwiczeń, zostaw w spokoju trąbę. To trąbienie jeszcze by wywołało zamęt w szeregu. Mamy własnych trębaczy!

To rzekłszy Billy pokuśtykał chwiejnym, utykającym chodem starego wiarusa, a koń podszedł ku mnie i począł gmerać nosem w miej kamizelce. Dałem mu kawałek suchara, a Vixen, który jest psiną bardzo zarozumiałą, nałgał mu niestworzonych rzeczy o wielkiej stadninie, jaką we dwójkę posiadamy.

Jutro przyjadę w psiej karetce na przegląd wojskowy — zapowiedział. — A gdzie ty wtedy będziesz się znajdował?

Na lewym skrzydle drugiego szwadronu. Ja nadaję tempo całemu szwadronowi, mój miły piesku — odrzekł koń grzecznie. — A teraz muszę wrócić do Dicka. Uchlastałem sobie błotem cały ogon, więc biedak będzie musiał natrudzić się ze dwie godziny, zanim mnie wypucuje na paradę.

Po południu odbyła się wielka parada, w której wzięła udział, jak jeden mąż, cała trzydziestotysięczna załoga obozu. Vixen i ja dostaliśmy wyborne miejsce w pobliżu wicekróla oraz emira. Władca Afganistanu wystąpił w wysokimi, czarnym kołpaku z wełny astrachańskiej, z ogromną brylantową gwiazdą pośrodku. Przez pierwszą część parady była pogoda jasna i słoneczna, toteż wojsko maszerujące wyglądało wspaniale. Szły pułki za puł­kami — jako fala za falą płynęły zgodnym rytmem poruszające Się nogi i równo sterczące lufy karabinów — aż w oczach poczęło się nam mącić. Potem nadjechała konnica w takt przepięknej pobudki do kłusa, zwanej „Bonnie Dundee". Vixen siedzący na wózku nastawił ucha. Przemknął koło nas drugi szwadron; na lewym skrzydle ujrzałem znajomego mi konia z lśniącym jak jedwab ogonem, z łbem wspartym na piersi. Strzygł uszyma i wy­bijał tempo dla całego szwadronu, przebierając nogami lekko jak w walcu. W ślad za kawalerią nadciągnęła ciężka artyleria; obaczyłem Dwuogońca i dwa inne słonie wprzęgnięte „w linię"

do czterdzlestofuntowego działa oblężniczego, a dwadzieścia jarzm wołów szło za nimi. Siódma dwójka miała nowe jarzmo, ale kro­czyła niechętnie i z widocznym znużeniem. Na końcu szła arty­leria górska. Muł Billy kroczył z miną tak dumną, jak gdyby był wodzem armii, a uprząż wypolerowana i wysmarowana oliwą lśniła, że aż blask raził oczy. Powitałem poczciwca radosnym okrzykiem, ale on nie obejrzał się ani w prawo, ani w lewo.

Znów zaczęło siąpać, a przez chwilę panowała taka mgła, że nie widać było zgoła, co się dzieje z wojskiem. A ono tymczasem uformowało wielki półkrąg na równinie i powoli zaczęło się for­mować w szyk rozwinięty. Szyk ten rósł i rósł, aż utworzyła się zwarta ściana ludzi, koni i dział, rozciągnięta na przestrzeni trzech czwartych mili. Nagle ta ściana ruszyła i jęła się posuwać wprost w stronę wicekróla i emira, a w miarę jak się zbliża­ła, ziemia poczęła drżeć jak pokład parowca pędzącego całą siłą pary.

Kto tam nie był, nie potrafi sobie wyobrazić, jak piorunujące wrażenie wywarło na widzach to zbliżanie się masy wojska, cho­ciaż zdawali sobie dobrze sprawę, że to tylko parada. Spojrzałem na emira. Dotychczas nie okazywał po sobie nawet śladu jakiegoś zdumienia czy przerażenia;, teraz natomiast rozwierał coraz szerzej oczy i przygarnąwszy cugle, często, gęsto oglądał się poza siebie. Przez chwilą mniemałem, iż dobędzie szabli i zacznie sobie torować drogę przez tłum Anglików i Angielek siedzących w powozach poza nim. Nagle mur ludzi stanął jak wryty w ziemię — dudnienie umilkło — na całej linii sprezentowano broń, a trzydzieści orkiestr poczęło grać jednocześnie. Był to już koniec przeglądu i wojsko wśród deszczu zawróciło na kwatery. Orkiestra piechoty rżnęła marsza:


Zwierzęta szły dwójkami wraz:

Raz-dwa! Raz-dwa!

Zwierzęta szły dwójkami wraz,

zwieszając smutnie karki;

szedł koń i słoń, i wół, i muł,

i wielbłąd się za nimi snuł —

by przed ulewą umknąć w czas,

dwójkami szły do arki! Hura!


W tej chwili posłyszałem, jak stary, szpakowaty i długowłosy Azjata, szeik plemienny, przybyły w orszaku emira, zasypywał pytaniami oficera-krajowca z naszej armii:

Powiedz no mi, w jaki sposób wykonujecie te wszystkie cuda?

Wydaje się rozkazy, a oni słuchają — odpowiedział oficer.

Czyżby zwierzęta były równie mądre, jak ludzie? — pytał szeik.

Znają posłuch równie, jak i ludzie. Muł, koń, słoń i wół słu­chają swych poganiaczy, poganiacze słuchają podoficera, pod­oficer porucznika, porucznik kapitana, kapitan majora, major pułkownika, pułkownik brygadiera dowodzącego trzema pułkami, brygadier generała, który podlega wicekrólowi, pełniącemu służbę w imieniu cesarzowej. Tak to się wszystko odbywa.

Gdybyż tak było w Afganistanie! — odezwał się szeik. — Tam każdy słucha tylko własnego widzimisię!

Iz tej przyczyny — odpowiedział oficer-krajowiec, pod­kręcając wąsa — wasz emir, którego nie słuchacie, musi tu przy­jeżdżać i czekać na rozkazy naszego wicekróla.


ŚPIEW ZWIERZĄT OBOZOWYCH NA WOJSKOWYM PRZEGLĄDZIE


SŁONIE CIĄGNĄCE ARMATĘ


Myśmy Aleksandrowi przed laty użyczyły

Zręczności swej i sprytu, herkulesowej siły,

Zgięłyśmy kark w niewoli (po dziś dzień w niej się płaszczym)!

Z drogi, hej, z drogi! Bo dziesięć stóp czterdziestofuntówkę taszczy!


WOŁY CIĄGNĄCE ARMATĘ


Te gruboskórne bohatery nie lubią wąchać prochu,

A gdy armatni pocisk gwizdnie, cofają się w popłochu!

Wtedy my-y działać zaczynamy, wprzęgarny się do jaszczy —

Z drogi, hej, z drogi! Dwadzieścia jarzm czterdziestofuntówkę taszczy!


KON'IK KAWALERYJSKIE


Oj, nie masz (klnę się na honor mój koński)

Jak koncert muzyki huzarskiej, dragońskiej!

Lecz milej niż „Powrót", niż „Wodopój" brzmi

Pobudka do kłusa — marsz „Bonnie Dundee"!


Więc niech nie dosiada nas gamoń lub kuchta,

Lecz dzielni lansjerzy niech na nas mkną truchta!

Koń w konia jak cacko, uprząż pięknie lśni —

Jak strzała mknie szwadron w takt „Bonnie Dundee"!


MUŁY Z BATERII GÓRSKIEJ


Choć perć nam przesłaniają piargi, lecą spod nóg kamienie,

Jednakże my bez słowa skargi kroczymy niestrudzenie!

Bo my, druhowie, potrafimy wedrzeć i wspiąć się wszędzie,

A miło stać na górskiej turni... gdy cało się przybędzie!


Bóg zapłać tym sierżantom łebskim, co drogę nam torują,

A marny los mulnikom kiepskim, co juki źle ładują!

Bo my, druhowie, potrafimy wedrzeć i wspiąć się wszędzie,

A miło stać na górskiej turni... gdy cało się przybędzie!


WIELBŁĄDY Z INTENDENTURY


Nie dano orkiestry oddziałom wielbłądzim,

Choć szłoby się przy niej wyborrnie.

Więc my sobie same muzykę urządzim,

Bo nasze szyje są jako waltorrnie

(R-tatata! Włochate waltorrnie!):

Dość! Dość! Psiakość!

Dość tych utrrapień i bied!

Już komuś los pomógł — bo z grzbietu spadł tłumok...


Och, gdybyż to był mój grzbiet!

Hej, czeka nas postój — więc kości rozprrostuj,

Nim służba gościniec wymiecie...

Och! Wrr! Uff! Brr!

Już ktoś ma ten tłumok na grzbiecie!


WSZYSTKIE ZWIERZĘTA RAZEM


Jesteśmy dziećmi obozowisk!

Służymy — w miarę swych stanowisk:

Dźwigamy juki, worki, paki,

Jarzma, chomąta i kulbaki.


Winie się pochód nasz, oj, winie,

Jak sznur splątany po równinie;

Snuje się, toczy ciżba rojna,

Choć tak daleko jeszcze wojna!


A cisi ludzie, którzy z boku

Wśród pyłu kroczą, z smętkiem w oku,

Nie mówią, czemu co dzień społem

Maszerujemy wciąż z mozołem...


Jesteśmy dziećmi obozowisk!

Służymy — w miarę swych stanowisk:

Dźwigamy juki, worki, paki,

Jarzma, chomąta i kulbaki.

1 Wainganga — indyjska nazwa Gangesu.

2 Hukah, — nargile (fajka z wodą).

3 Chołostiak — po rosyjsku: kawaler.

4 Chodzi tu o wyspę Otter (Ottery) w Norwegii.

5 Kotik — rosyjska nazwa młodej foki.

6 Zelint (albo zalint) — młoda foka.

7 Drzewo tekowe — twarde drzewo, rosnące w Indiach, używane do budowy okrętów.

8 Mahout — poganiacz słoni.

9 Howdah — palankin, siedzenie na kilka osób.

10 Sahib (z arab.) — pan; tytuł nadawany w Indiach osobom znako­mitym oraz Europejczykom.

11 Sziwa — obok Brałimy i Wisznu trzecia osoba Trimurti — wielkiej trójcy bogów indyjskich.

12 Anachronismus Pachydermatus (łac.) — anachronizm (rzecz nie na czasie) gruboskórny.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kipling Rudyard Księga dżungli
Rudyard Kipling Druga ksiega dzungli
Kipling Druga księga dżungli [WolneLek] [tł Birkenmajer]
Kipling Rudygard Druga Ksiega Dzungli
Rudyard Kipling Ksiega Dzungli
LU IV VI Kipling Rudyard Druga Ksiega Dzungli
LU IV VI Kipling Rudyard Pierwsza Ksiega Dzungli
Ksiega Dzungli, Lektury SP scenariusze lekcji
sprawdzian ksiega dzungli, sprawdziany testy, język polski
ksiega dzungli
Księga dżungli streszczenie, opracowanie
Księga dżungli scen 3. mowgli wsrod zwierzat i ludzi
Księga dżungli scen, 1 nasze wrazenia po przeczytaniu lektury
Księga dżungli scen, 6 czlowiek przyjaciel czy wrog zwierzat
Księga dżungli, Streszczenia
Księga dżungli