Pedersennte Raija ze śnieżnej krainy Cienie przeszłości

Bente Pedersen

CIENIE PRZESZŁOŚCI

1

Nastała zima, czas ciszy i zadumy. Maja poddała się samotności, której żadna inna pora roku nie ob­naża tak dotkliwie.

Mrok nocy polarnej skrywał przed wszystkimi, tylko nie przed nią, brutalną prawdę, że jest przeraź­liwie sama. Wydeptana w śniegu ścieżka do jej domu przypominała cienkie pasemko. Goście nie schodzili się tu gromadnie. Maja nie utrzymywała kontaktów z nikim poza członkami swojej rodziny, a i z nimi tylko sporadycznie.

Sama, ciągle sama.

Ludzie we wsi zarzucali jej wyniosłość. Uważa się za kogoś lepszego tylko dlatego, że mieszka w domu należącym niegdyś do matki, szeptali między sobą.

Ci, którzy pamiętali Raiję, mówili, że Maja Bakken coraz bardziej upodabnia się do niej. Nie tyle może z wyglądu, co z zachowania.

Niedaleko pada jabłko od jabłoni, powtarzali, ki­wając głowami.

Maja tęskniła za Elise.

W dzieciństwie nie lubiła przybranej siostry, niekie­dy z trudem tłumiła w sobie głęboką niechęć do niej, a gdy dorosły, trzymała ją na dystans. Przywykła skry­wać przed otoczeniem swoje myśli i tajemnice.

Elise tak naprawdę stała się jej przyjaciółką krót­ko przed wyjazdem do Tornedalen.

Maja w głębi serca tęskniła za matką, ale nauczy­ła się z tym żyć. Właściwie nie kochała Raiji, tęskno­ty za nią jednak nie potrafiła zagłuszyć. Tęsknota i nienawiść wzajemnie się przeplatały, przypomina­jąc dwugłową bestię. Maja lękała się ich obu.

O wiele gorzej zniosła utratę Elise, która, poślu­biwszy Mattiego, wyjechała w jego rodzinne strony. Całym sercem radowała się szczęściem siostry i nie zazdrościła jej, mimo że właściwie to Elise mogła zo­stać żoną Simona Bakkena.

Los, Opatrzność, a może złe moce sprawiły, że stało się inaczej.

Maja dostała za męża Simona, choć wcale tego tak bardzo nie pragnęła. Dostała go i zaraz, równie nie­oczekiwanie, straciła. Potem na świat przyszło ich dziecko, synek. Nie zdążyła go nawet wziąć w ra­miona, a kiedy zgasło w nim życie, w ogóle na nie­go nie spojrzała.

Najwyraźniej nie jest jej dane otrzymać cokolwiek za darmo. W chwilach zaprawionych goryczą nazy­wała siebie nieodrodną córką swojej matki. Nie mo­gła się oprzeć wrażeniu, że los Raiji przylgnął do niej i czeka ją równie trudne życie. Czyżby została ska­zana, by odpokutować winy matki? Czy będzie mu­siała walczyć o swoje szczęście z jeszcze większym uporem niż ona?

Maja, dziecko poczęte z wielkiej miłości, przyszła na świat w czarną, chłodną noc jako owoc grzechu. Może jej życie ma być karą za nie odkupione do końca winy rodziców?

Tyle różnych myśli kołatało się jej w głowie. Nie wi­działa kresu tego wszystkiego, nie pamiętała początku. Z tej strasznej samotności zaczęła tęsknić za Simonem.

W towarzystwie innych wcale nie czuła się lepiej. Może właśnie dlatego, że niektórymi myślami nie potrafiła się dzielić nawet z najbliższymi.

- Zapraszam cię, Maju, na moje siedemnaste uro­dziny - oznajmiła Ida, która wpadła do izby niczym wiatr i leciutko pogładziła siostrę po policzku. - Pro­szę cię, nie zamień przyjęcia w stypę. Przecież tylko raz w życiu kończy się siedemnaście lat.

Na twarzy Mai pojawił się wymuszony uśmiech. Nie czuła radości, ale przywykła to ukrywać.

Najedli się do syta, nawet trochę pośmiali, choć niezbyt serdecznie i niezbyt długo. Już od dawna w chacie na przylądku nie mieli po temu okazji.

- Szkoda, że nie urodziłam się w porze jarmarku tak jak Knut - westchnęła Ida, przerywając ciszę sło­wami, które równie dobrze mogłyby pozostać nie wypowiedziane. - Wtedy Ailo może nie zdążyłby wyjechać i przy stole byłoby nas więcej...

Reijo zacisnął swe duże dłonie na drewnianym kubku, w którym już dawno wystygła kawa. Wpa­trywał się w brunatny płyn. Milczał. Tylko bruzdy na policzkach leciutko mu drżały.

Ida zorientowała się, że powiedziała za dużo.

- Przy stole jest tyle wolnych miejsc - usprawiedli­wiała się cicho, spoglądając to na Reijo, to na Maję. - Tak bym chciała, żeby wszystkie były zajęte. Powi­nien tu być Knut, Elise i Matti. Choćby na chwilę. Wiem, że nawet jeśliby przyjechali, to na krótko. Nie zamieszkają tu na zawsze. Ale teraz tak bardzo pra­gnę mieć ich wszystkich koło siebie. Ailo także, two­jego przyrodniego brata, Maju! Przecież też należy do rodziny, w pewnym sensie jest i moim bratem. I Si­mona... I mamę...

- Ona już do nas nie należy - rzuciła Maja z go­ryczą.

- Nie pozwolę mówić o niej źle! - przerwał ostro Reijo, a z jego zielonych oczu posypały się skry.

Reijo skończył trzydzieści osiem lat. Kiedy patrzył, jak dorośleją mu dzieci, dostrzegał upływ czasu, ale nie czuł się jeszcze stary. Minione lata w jego świado­mości zlały się w jedno. Nie mógł uwierzyć, że jego córka, Ida, radość i promyk słońca rozświetlający mu smutki codzienności, ma już siedemnaście lat.

Raija powinna to widzieć...

- Może ona tu jest - odezwał się łagodnie do cór­ki. - Kto wie, czy nie zajęła pustego miejsca...

Ida wpatrywała się w ojca swymi dużymi oczami, które miały niezwykłą barwę, jakby mieszankę jego lśniących zielonych i ciemnobrunatnych Raiji.

- Nadeszła pora, żebyśmy powiedzieli sobie prawdę. - Reijo przybrał stanowczy ton. - Zdaje się, że ja najdłużej łudziłem się nadzieją. Nigdy was nie pytałem, co o tym myślicie, bo nie chciałem wiedzieć. Chyba jednak trzeba nazwać rzeczy po imieniu i po­godzić się z tym, że Raija nie wróci. Upłynął zbyt długi czas. Myślę, że ona po prostu nie może powró­cić. Pewnie umarła.

Powietrze w izbie zadrgało. Ida śmiertelnie się ba­ła, że Maja wyrwie się z jakimś komentarzem, po­wie „Bogu dzięki” czy coś takiego. Ale na szczęście nikt nie przerwał ciszy.

- Cieszę się, że wreszcie to zrozumiałeś, Reijo. Cie­szę się, że do nas wróciłeś! - odezwała się Maja po długiej chwili. W jej glosie brzmiało zmęczenie, a w oczach pojawił się blask, który przeraził Idę. Ni­gdy nie potrafiła zrozumieć siostry.

Reijo napotkał wzrok Mai i uśmiechnął się lekko. Nadal rozumieli się w pół słowa. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Co prawda od dawna nie roz­mawiali tak szczerze, ale upływ czasu nie zerwał łą­czących ich więzi.

Ida, choć była rodzoną córką Reijo, zdawała sobie sprawę, że to Maja zaraz po Raiji jest ojcu najbliższa.

Ida ukończyła właśnie siedemnaście lat, ale przy­pominała dziecko, nieświadomie zaglądające do świata dorosłych.

- Przecież zawsze tu byłem - odparł Reijo, tym pro­stym stwierdzeniem wyjaśniając dwie sprawy. - Nigdy nie przestałem żyć. Sam dokonałem wyboru. Nie chcę, by którekolwiek z was myślało źle o Raiji. - Głos nie zadrżał mu, gdy wypowiedział jej imię. - Rodzina nie powinna jej nienawidzić. Tak nie wolno. Ona za­wsze nas na swój sposób kochała.

- No cóż, niektórzy z nas pragnęli dostać więcej tej miłości. - Maja nie potrafiła do końca zdusić w sobie goryczy. Bywało, że Raija wydawała jej się bliska i wówczas otwierała się na wspomnienia. Ni­gdy jednak nie była bezkrytyczna.

- Nadejdzie kiedyś dzień, gdy zrozumiesz, że ona w niczym nie zawiniła - powiedział Reijo.

Maja wstała i zaczęła szykować się do wyjścia.

- Zostań - poprosiła Ida. - Przecież to też twój dom. Przynajmniej dziś mogłabyś przenocować.

Maja potrząsnęła głową i zawiązała chustę pod brodą. Z oczu siostry wyczytała, że wygląda zbyt po­ważnie jak na swoje dwadzieścia lat. Ida ciągle jej przygadywała, że upodabnia się do matrony. Prze­cież jestem zamężną kobietą, nie jakimś podlotkiem! oponowała zwykle.

- W takim razie pójdę z tobą - upierała się Ida.

- Nie! - Głos Mai zabrzmiał dość szorstko, ale sio­stry zawsze były wobec siebie szczere. - Sama wró­cę! Mieszkam tam, Ido. W swoim domu chcę sama decydować i nie muszę się z tego nikomu tłumaczyć. Rozumiesz?

- To może ja mógłbym cię odprowadzić - zapro­ponował Reijo. - Nie jestem jeszcze taki stary, żeby mi zaszkodził rześki nocny chłód.

Maja znowu odmówiła.

- Jestem już dorosła i mogę iść sama. Co może mi grozić? Ciemności się nie boję, duchów też nie. One wolą mnie nie straszyć, bo wiedzą, że to na nic.

- Ale tyle różnych ludzi się tu kręci... - próbował przekonać ją Reijo. - Nie chcę, żeby któremuś z mo­ich dzieci stało się coś złego.

Maja uśmiechnęła się, choć serce przeszył jej ostry ból.

- Nikt mnie nie zaczepi, nawet gdybym natknęła się na kogoś obcego. Wystarczy, że na mnie spojrzy. Poza tym ani ze mnie panna, ani wdowa. Przynaj­mniej nic na ten temat nie wiadomo. Wygodnie jest mieć męża, który równie dobrze może być żywy, jak i umarły. Innych dręczy jeszcze większa niepewność niż mnie. Tak czy inaczej tutejsi mężczyźni nadal czu­ją respekt przed Simonem i żaden z nich nie ośmielił się tknąć jego żony. Myślę, że jestem bezpieczniejsza niż większość kobiet w okolicy. - Zaśmiawszy się śmiechem pozbawionym radości, Maja dodała: - In­nych zalet z posiadania ducha za męża raczej nie za­uważyłam. W łóżku wprawdzie można się wygodnie ułożyć, ale, do diabła, okropnie w nim zimno...

Wyszła nie zatrzymywana przez nikogo.

- Ona staje się coraz większą dziwaczką - stwier­dziła Ida. - Ailo też to samo powiedział, bo nawet z nim nie chciała rozmawiać. Odsunęła się od wszystkich. Jest tu, a tak jakby jej nie było.

Reij o pokiwał głową.

- Może się odsunęła, ale to wcale nie znaczy, że dziwaczeje. Ma prawo dać wyraz własnym uczuciom.

- Ale ona właśnie tego nie robi - zaperzyła się Ida. - Zresztą zawsze taka była. Założę się, że do śmierci się nie zmieni. To już taki typ człowieka.

Reijo nie odpowiedział. Zastanawiał się tylko, czy Ida dostrzega coś, czego on nie zauważa.

Przyjemnie było wyjść w ciszę nocy. Ciemność rozjaśniona zorzą falującą po klarownym mroźnym niebie nie wydawała się wcale taka gęsta i wroga. Można by pomyśleć, że to nie wieczór, lecz ranek, pora, kiedy między jedną a drugą nocą niebo przy­obleka szafirową szatę.

Napadało dużo śniegu i niewysoka wzrostem Ma­ja brnęła w nim po kolana. Na skalistych zboczach śnieg się jednak nie utrzymywał, co napawało optymi­zmem tych, którzy nie przepadali za zimą. Wzdłuż rzeki ciągnęły się wydeptane ścieżki - od odnogi fior­du w górę, ku ciasnej, dzikiej dolinie, gdzie góry znaj­dowały się dosłownie na wyciągnięcie ręki, a wody rze­ki z najwyższym trudem torowały sobie między nimi drogę. Teraz rzeka pokryta lśniącą taflą lodu kusiła i zapraszała na ślizgawkę. Do chaty Mai było bliżej przez las, ale o tej porze roku szło się tamtędy dłużej, bo śnieg wśród sosen nie był udeptany. Teraz także Reijo w domu na przylądku mało kto odwiedzał.

Maja postanowiła wrócić do domu rzeką. Podbiegła i pomknęła po lodzie na skórzanych podeszwach kumagów. Ślizgała się, potem rozpędzała na nowo. Na twarzy czuła chłodny powiew, policzki jej zmar­zły, ale w sercu odezwała się młodzieńcza wesołość.

Posuwała się po skutej lodem rzece, roześmiana, a zorza polarna zdawała się tańczyć w rytm jej radości. Ta odrobina zabawy pomogła Mai uwolnić się od wielu gorzkich myśli.

Poczuła się jak nowo narodzona, kiedy rozgrza­na zeszła na brzeg i grzęznąc po uda w śniegu, od­nalazła wijącą się ku chacie ścieżynkę, szeroką zale­dwie na trzy stopy. Tanecznym krokiem ruszyła ku domowi.

Nic nie było w stanie odebrać jej tej odrobiny ra­dości.

W życiu Mai także zdarzały się krótkie chwile szczęścia.

Jeśli się dobrze zastanowić, miniony dzień dostar­czył jej wiele powodów do zadowolenia. Ida jest już dorosła. Reijo w końcu spojrzał prawdzie w oczy. Ty­le jest rzeczy, które potrafią rozjaśnić zimową noc!

Może, jeśli się mocno postara, zdoła wywołać ma­rzenie. Nigdy nie wiadomo.

W kuchennym oknie chaty dostrzegła światełko, słaby, drżący płomyk lampki olejowej.

Ale przecież nie zostawiła zapalonej lampy! Za­wsze bardzo ostrożnie obchodziła się z ogniem.

Dopiero co tak się przechwalała, że nikt nie ośmie­li się jej tknąć. Tymczasem ktoś otworzył sobie za­mknięte na klucz drzwi i wtargnął do jej chaty.

Bardziej zła niż przestraszona kroczyła ku drzwiom, nie siląc się wcale na ostrożność. W końcu chata nale­ży do niej!

Otworzywszy z impetem drzwi, wrzasnęła ni­czym nieokrzesany rybak:

- Kto, u diabła, śmiał się włamać do obcych ludzi? Chyba, do cholery, można zostawić w spokoju cu­dzy dom? Już Simon wam pokaże, kiedy wróci...

W półmroku, poza zasięgiem płomyka rozświetla­jącego izbę, powoli wyprostowała się jakaś postać.

Maja zatrzasnęła drzwi, bezwiednie założyła sko­bel i przekręciła klucz.

Oparła się plecami o drzwi, jakby chciała je pode­przeć. Ale to ona potrzebowała oparcia. Nogi jej się trzęsły tak, że omal nie osunęła się na ziemię.

- Simon... - Głos jej się załamał. - Dobry Boże, Si­mon. Wróciłeś...

Przemknęło jej przez myśl, czy nie lepiej by by­ło, żeby tam siedział jakiś duch, a nie człowiek z krwi i kości, który przypominał ducha...

Czy tylko tyle z niego zostało? Dobry Boże, co oni ci zrobili, Simon?

Nie powiedziała tego na głos, ale jego widok wy­wołał w niej prawdziwy wstrząs.

- Jak wszedłeś do środka? - zapytała, ganiąc się w myślach za to głupie pytanie skierowane do mę­ża, którego nie widziała prawie trzy lata.

- To dziecinnie proste - odpowiedział. Jego głos także wydał jej się obcy.

A może źle zapamiętała? Niemożliwe, żeby zapo­mnieć głos małżonka, nawet jeśli nie było to zwy­czajne małżeństwo. A oni przecież wiele ze sobą roz­mawiali.

- Nie pamiętasz, że twój mąż jest przestępcą, Ma­ju? Potrafi to i owo.

Maja przełknęła ślinę i pod pretekstem, że musi rozpiąć pelerynę, odwróciła się od niego. Potrzebowa­ła kilku chwil, żeby uciszyć rozpacz, i na nowo przy­brać pozę silnej Mai, która nie cofa się przed niczym.

Czując na sobie jego palące spojrzenie, podeszła bliżej. Przekonała się jednak, że ogień żarzy się w oczach męża tylko w przebłyskach. Przeraziła się, ujrzawszy mgłę zasnuwającą jego spojrzenie. Nigdy go takim nie widziała.

Czego Simon od niej oczekuje?

Nie była w stanie rzucić mu się na szyję, brzydzi­ła się go nawet dotknąć. Był taki brudny, zapchlo­ny... Mogłaby przysiąc, że gdyby zdjął ubranie, samo powędrowałoby do balii.

Usiadłszy obok Simona na stołku, nie odrywała od niego oczu. W pamięci zachowała obraz mężczyzny, którego poślubiła, najprzystojniejszego chłopaka po tej stronie fiordu. Dziewczęta płakały, składając mu po ceremonii życzenia, a jej rzucały najbardziej ką­śliwe spojrzenia, jakie tylko można sobie wyobrazić.

Simon Bakken o błyszczących błękitnych oczach i wesołym spojrzeniu. Jego gładka, urodziwa twarz zawsze promieniała radością, a w kącikach ust błą­kał się uśmiech. Na czoło opadała mu grzywka. Miał niski głos. Dobrze zbudowany dziewiętnastoletni Si­mon, nieodpowiedzialny, beztroski, spontaniczny... Wszystko to ją w nim pociągało.

Taki był przed trzema laty.

Teraz spod łachmanów wystawały szerokie jak dawniej barki, ale ramiona - opalone, mimo że był środek zimy - mocno mu wychudły. Policzki miał ża­łośnie zapadnięte. Nawet ciemna, gęsta broda nie mogła tego ukryć. Długie do ramion włosy sprawia­ły wrażenie, jakby od dawna nie dotykał ich grzebień.

Maja poczuła swędzenie na całym ciele i z trudem powstrzymywała się, by się nie podrapać.

- Tak, mam wszy... - odezwał się głucho, jakby przepraszał.

Maja zapłoniła się. Nie spodziewała się, że pozna po niej, co czuje.

- Nieważne - rzuciła, a na jej twarzy odmalowała się pewność charakterystyczna dla rodu Alatalo. - Po­radzimy sobie z tym.

Czy tylko tyle ma mu do powiedzenia? Chciała coś dodać, szukała słów, ale w głowie miała komplet­ną pustkę.

- Dotarły do ciebie moje listy?

- Jeden - odparła wreszcie, odzyskując mowę. - Je­den, wysłany zaraz na początku.

- Pierwszego roku pisałem wiele, ale potem prze­stałem. Mówili, że nie warto, bo i tak nikt z nas nie przetrzyma więzienia. A jeśli nawet kiedyś uda nam się wrócić do domu, na pewno żadna z żon nie bę­dzie już nas oczekiwać. Jeśli dożyjemy do tego dnia...

- Pisałam do ciebie często...

Trochę przesadziła, ale rzeczywiście napisała wie­le listów. Ostatnio też zamierzała.

- Nie dostałem ani jednego. Domyślała się tego.

- A dziecko? - zapytał z napięciem w głosie, ale jego wzrok na chwilę się ożywił.

Maja zmusiła się, by napotkać spojrzenie błękit­nych oczu, które traciły blask równie łatwo jak cien­ki lód na sadzawce, gdy na niego nadepnąć.

- Umarło - powiedziała, przełykając z trudem śli­nę. - Miałam bardzo ciężki poród. Omal nie wyzionęłam ducha. To był chłopiec. Kiedy odzyskałam przytomność, już nie żył...

Simon splótł dłonie i zacisnął je mocno.

- Jak wyglądał? Pokręciła głową i wyznała szczerze:

- Nie byłam w stanie na niego patrzeć. Nie mo­głam. Zdążyli go ochrzcić, zanim wydal ostatnie tchnienie. Artur Mikkal. Dla mnie to tylko imię na krzyżu. Zobaczysz jutro. Jest pochowany tutaj.

Simon tylko skinął głową. Maja nie była pewna, czy zrozumiał.

- Masz kogoś? - zapytał wprost, utkwiwszy w niej wzrok. - Trzy lata, Maju, to długi czas. Jesteś młoda. Masz kogoś, kto cię odwiedza albo u kogo bywasz?

Pokręciła głową i uśmiechnęła się krzywo:

- Mężczyźni nigdy nie uganiali się za mną. Takie jak ja nie mają powodzenia.

- Ja też uważałem, że jesteś brzydka - powiedział zamyślony. - Ale to było dawno, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy. Potem mnie zaintrygowałaś. A przez tych kilka lat wiele o tobie myślałem. W mo­ich wspomnieniach byłaś piękna...

- Rzeczywistość nie dorównuje fantazji, co? - za­pytała, udając, że ją to bawi. Samoironia była jej naj­lepszą obroną.

- Nadal jesteś piękna - rzekł. - Właściwie dopie­ro teraz naprawdę przejrzałem na oczy.

- Jesteś głodny?

- Poczęstowałem się jedzeniem - oznajmił. Simona skazano na trzy lata więzienia, a tyle nie minęło jeszcze od wyroku.

W jaki sposób zapytać go, dlaczego już wrócił, tak by jej źle nie zrozumiał? Nie chciała go urazić.

- Zwolnili mnie za dobre sprawowanie - odpowie­dział na jej nieme pytanie. Simon zawsze był domyślny. - Pozwolili mi wcześniej opuścić więzienie w nagrodę za... przykładne zachowanie - urwał na moment, jakby rozkoszował się tym słowem. - Wiesz, co to znaczy?

Pokręciła głową. Nie mogła przyzwyczaić się do jego głosu, wydawał jej się obcy.

- To znaczy, że sprawowałem się lepiej niż oczeki­wano, lepiej niż ja sam bym się po sobie spodziewał. Chciałem przetrwać. Za wszelką cenę pragnąłem się stamtąd wydostać, Maju. Gotów byłem uczynić wszystko, żeby tylko wyjść na wolność. Wszystko. Chcesz wiedzieć więcej? Gotów byłem nawet zabić, by to osiągnąć. Ale nie uczyniłem tego. Nie uciekłem. Zostałem zwolniony.

- A jak dotarłeś do domu?

- Przypłynąłem łodzią handlową, na którą natkną­łem się po drodze. Wykruszył się jeden z członków załogi. Spotkałem ich, kiedy wracali z powrotem na północ. Przypadkowo zgadałem się z kimś z załogi, że wędruję w tym samym kierunku, i pozwolili mi popłynąć razem z nimi. Ciężko pracowałem. Ale nie było tak źle. Miałem najgorsze miejsce na pokładzie, zgodziłem się jednak na to z całą świadomością. Ło­dzią dopłynąłem do Senja, stamtąd idę pieszo.

Maja słuchała, jak Simon opowiada o sobie, obser­wując uważnie jego twarz, na której nie malowało się żadne uczucie. Wzrok miał zamglony, mętny, martwy.

Skrywał cierpienie większe, niż zapewne była w sta­nie sobie wyobrazić. A mówił, że nie było tak źle.

Dobry Boże, co oni z nim zrobili?

- Wykąpiesz się! - zarządziła głosem nie znoszą­cym sprzeciwu, podrywając się z miejsca.

Przystał na to bez mrugnięcia okiem. Simon, któ­rego poślubiła, na takie dictum zareagowałby prote­stem. Ten zaś powiedział:

- Przyniosę wody... Maja popchnęła go na stołek i przełknąwszy ślinę, zmusiła się, by przytrzymać ręce na jego ramionach. Zmusiła się, by pogłaskać wychudzony policzek.

Uchwycił gwałtownie jej rękę i przycisnął gorące wargi do wnętrza dłoni. Potem ją puścił. Błysk życia w jego oczach zgasł.

- Skoro ty szedłeś aż z Senja, to ja chyba mogę przynieść wodę z rzeki - powiedziała zdecydowa­nym głosem. - Jedyne, co pozwalam ci zrobić, to przynieść balię z alkierza.

Usłuchał jej.

Maja szła wąską ścieżką w dół do rzeki, trzyma­jąc na ramionach nosidło. Nosidło, które niegdyś Raija otrzymała w prezencie ślubnym, dopasowało się do ramion ich obu.

Z oczu kapały jej łzy. Zastanawiała się, czy Simon kiedykolwiek opowie jej coś więcej. Zastanawiała się, czy potrafi żyć u jego boku.

Z Simonem, którego pamiętała, umiałaby ułożyć sobie życie, przeżyć nawet chwile szczęścia. Wy­obrażała sobie, że się przy nim zestarzeje. Ale czy z mężczyzną, który siedzi przy palenisku, obcym, choć wyglądającym jak Simon, czeka ją wspólna przyszłość? Nie wiedziała.

- Dobry Boże! - wyszeptała, patrząc na polarną zorzę, która zdawała się blednąc w leniwym tańcu na niebie. - Chciałabym wiedzieć, co oni z nim zro­bili. Chcę wiedzieć, cokolwiek by to było. Pragnę od­zyskać dawnego Simona...

2

Kiedy wniosła pierwsze dwa wiadra wody, Simon zdążył już wystawić drewnianą balię i duży kocioł, w którym zwykle grzali wodę na palenisku. Drewna w izbie było pod dostatkiem, bo Reijo zgromadził w chacie zapas na kilka dni. Zawsze troszczył się o ta­kie sprawy. Mówił, że lepiej, by on nadwerężył stary grzbiet, niż Maja miałaby zniszczyć swój młody.

Wlała wodę do kociołka, obrzucając przelotnym spojrzeniem męża, który chuchał na szybę i wyglądał przez niewielki prześwit, jaki się na niej utworzył.

W bladożółtym blasku zorzy krzyżyk z drewna rzucał długi czarny cień. Maja przywykła do tego wi­doku. Nie robił już na niej wrażenia. Właściwie nie czuła, że tam było pochowane jej dziecko.

Nosiła je w swym łonie i wydała na świat. Nadal pamiętała okropne bóle. Ale dziecko nie stało się jej radością. Maleńkie ciepłe ciałko nie wypełniło pustki w jej ramionach i w sercu. Jeśli Simon będzie chciał wiedzieć, do kogo dziecko było podobne, będzie mu­siał zapytać Reijo. Maja nigdy nie wyraziła ochoty, by dowiedzieć się czegoś więcej o niemowlęciu. Łatwiej jej było znieść cierpienie, gdy nie wiedziała za wiele.

- Mój syn - odezwał się Simon obco brzmiącym głosem.

Pochłonięty własnymi myślami, nawet nie zauwa­żył Mai.

Zastanawiała się, czy zawsze zamyka się tak przed otoczeniem. Ile spraw wokół mogło się dziać bez je­go zaangażowania? Maja lękała się bardzo, że i jej nie dopuści do siebie, choć równocześnie dławił ją strach, że wciągnie ją w coś, na co nie będzie miała wpływu.

Nowy Simon dziwił ją i przerażał. Ale przecież to jej mąż!

Nie zwykła uciekać od swoich obowiązków, a jed­nak nie było jej lekko na sercu.

Wniosła do izby kolejne wiadra wody i zarządzi­ła kąpiel.

Simon zdejmował z siebie sfatygowane ubranie, a Raija łapała w locie każdą sztukę odzienia, którą z siebie zdejmował.

- Trzeba spalić te łachy, i to jak najszybciej - oznaj­miła tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Simon stal przed nią, uciekając wzrokiem. Maja miała wrażenie, że jego oczy nieustannie przeprasza­ją. Bardzo się pilnowała, żeby nie skrzywić nosa, mi­mo że zarośnięty brudem Simon, w poszarzałej, sztywnej od potu bieliźnie, śmierdział na odległość.

Bardzo chciała mu pomóc, ale nie wiedziała jak. Niepewność rozdzielała ich niby niewidzialny mur. Maja popatrzyła na rozbiegane oczy Simona i nagle zrozumiała, że i on jest zdenerwowany. Przeżyła prawdziwy szok.

Simon, który z taką lubością zawstydzał niedo­świadczone dziewczęta, teraz krępuje się przy niej! On, taki przystojny. Trudno byłoby zliczyć te wszyst­kie dziewczyny, którym zawrócił w głowie.

Maja widywała męża nago wiele razy, nie tylko wówczas, gdy spłodzili dziecko. Kiedy pozwalała na to pora roku, chodził rozebrany po izbie, zanim się położył, specjalnie żeby ją podrażnić. Maja płoniła się wówczas zakłopotana. Z jednej strony uważała, że to nieprzyzwoite, że to grzech... z drugiej zaś znaj­dowała przyjemność w patrzeniu na męża.

Odwróciła się do niego plecami niby zupełnie przy­padkowo. Nie znała tego Simona Bakkena, który wró­cił z więzienia. Nie miała pojęcia, co może go zranić.

Dopiero kiedy usłyszała plusk wody i nabrała pewności, że Simon usadowił się w balii, spojrzała znów w jego stronę. Ku jej zadowoleniu nie mógł widzieć, jak chwyta brudną bieliznę w dwa palce i wyrzuca kupkę zawszonej odzieży na dwór. Nigdy nie trzymała w dłoni gorszego świństwa.

Simon długo rozkoszował się gorącą kąpielą. Oparł się ramionami o brzeg balii, przymknął oczy i siedział odprężony tak, że nie drgnął mu nawet jeden mięsień.

Mai zdawało się, że zasnął, ale na odgłos jej lek­kich kroków po skrzypiącej podłodze poderwał się gwałtownie. Z jego oczu biła czujność.

Maja cofnęła się i zasłoniwszy dłonią usta, ledwie zdołała stłumić w sobie krzyk. Ale nie jego spojrze­nie ją tak przeraziło, lecz blizny na ciele.

Simon uśmiechnął się lekko, w milczeniu obser­wując jej reakcję. A potem usiadł z powrotem.

Przyciągana niczym magnesem zbliżyła się do niego i nie przejmując się tym, że przemoczy wełnianą spód­nicę, uklęknęła na mokrej podłodze. Bała się go dotknąć. Zacisnęła palce na kancie drewnianej balii, która pamię­tała jeszcze czasy jej dzieciństwa, i blada zapytała:

- To tak jest w więzieniu?

Nie mogła oderwać wzroku od krzyżujących się linii pokrywających jego tors, ramiona i znaczną część pleców.

- Tak, właśnie tak - odrzekł obcym, beznamięt­nym głosem, w którym nie pobrzmiewał ani smu­tek, ani złość. Potwierdzało się to, na co już wcześniej zwróciła uwagę.

- Jacy to ludzie zdolni są do takiego okrucieństwa?

- zdziwiła się. - I dlaczego, dopuściwszy się czegoś po­dobnego, mogą tam nadal pracować? Powiedziałeś, że zostałeś zwolniony za dobre sprawowanie, a na twoim ciele wyraźnie widać ślady po karach cielesnych. Czy w ten sposób traktuje się dobrze sprawujących się więźniów?

- Wśród skazanych panują odrębne prawa, Maju. Wyznaczeni więźniowie mają za zadanie wybić no­wym z głowy hardość. Ja nie od razu się w tym ro­zeznałem. Dopiero gdy zebrałem solidne baty, wy­ciągnąłem naukę i przestałem się buntować. Wtedy ktoś z kolei uznał, że jestem zbyt potulny, innych kłuło w oczy to, że jestem przystojny. Tam najlepiej być podobnym do samego diabła.

Maja pojmowała i nie pojmowała. Opowieść Si­mona napawała ją przerażeniem i wstrętem, wolała nie pytać o szczegóły.

- To straszne - wyszeptała tylko.

- Wszyscy są straszni - mówił dalej, ale tym razem w jego słowach słyszało się uczucie. - Zapewniam cię, Maju, w każdym z nas tkwi okrucieństwo. Nie je­stem lepszy. Ja także katowałem nowych więźniów, żeby wytłuc im z głowy butę. Kilku z nich ledwie to przetrzymało. Co do jednego zresztą nie mam pew­ności. Niektórzy mówili, że się wylizał, ale doszła też do mnie plotka, że zmarł. Nie wiem - dokończył, nie patrząc na Maję. Zamilkł na moment, a potem dodał:

- Byłem tak samo zły jak wszyscy inni. Ja także znalazłem sobie słabszego i bardziej naiwnego niż ja młodego, ładnego chłopaka. Ja także nauczyłem się używać władzy, Maju. Czasami nawet rozkoszowa­łem się nią. Okrucieństwo tkwi w każdym z nas. Gdybyś musiała, postąpiłabyś zapewne tak samo. Ja uczyniłem wszystko, żeby stamtąd się wydostać.

Maja zacisnęła dłonie na ścierce i wykręciła ją, chociaż nie ciekła z niej woda. Zanurzyła ją ponow­nie i zaczęła szorować Simonowi plecy. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że skuli się z bólu, kiedy do­tknie jego blizn, mimo że widziała, iż dawno się zro­sły. On tymczasem siedział z wpółprzymkniętymi powiekami i pozwalał się myć, jakby był dzieckiem.

- Kristoffer nie żyje - powiedziała na wszelki wy­padek, gdyby chodziła mu po głowie myśl o zemście.

- Tak? - spytał obojętnie. - No cóż, był już stary.

- Elise i Matti pobrali się i pojechali do Finlan­dii, do Tornedalen. Matti i... moja mama stamtąd pochodzą.

Zastanawiała się, czy Simon nadal żywi uczucia do Elise. Kochali ją wszyscy, którzy ją znali, bo przypo­minała najpiękniejszy kwiat.

- To dobrze. Pasowali do siebie. Najwyraźniej resztki uczuć do Elise wyblakły, ale Maja nie była pewna, czy powinna się z tego cieszyć. Może nie wróżyło to niczego dobrego?

- Knut udał się na północ - ciągnęła Maja. - W po­rze jarmarku przesłał nam pozdrowienia. Donosił, że niebawem zamierza się żenić. Ale potem słuch o nim zaginął. A Ida dzisiaj ma urodziny. Skończy­ła siedemnaście lat. Właśnie od niej wracam.

Simon pokiwał głową.

- W twoim rodzinnym domu wszystko się toczy po staremu. Beret i Elina wyszły za mąż za Olavesa i Johannesa. Rzadko zdarza się, żeby siostry poślu­biły braci. Domyślasz się, że było dużo gadania.

- Mieszkają osobno?

- Nie, ciągle gnieżdżą się pod jednym dachem ze starymi rodzicami mężów. Z czasem zrobiło się tam ciasno.

- Jutro pójdę do domu - postanowił. - Chyba muszę.

- Tu jest twój dom - odparła i chociaż nie uczy­niła tego celowo, jej głos zabrzmiał ostrzej.

- Przecież tu przyszedłem - powiedział, jakby nie zwracając na to uwagi.

Maja przełknęła ślinę. Wydawało jej się, że tkwi w szponach snu, z którego nie potrafi się wyrwać, choć niczego bardziej nie pragnie. Ręce i nogi ciąży­ły jej niczym ołów.

W rozpaczy zaczęła rozczesywać potargane kołtu­ny na jego głowie. Pozwalał jej na to odprężony, przy­mknąwszy powieki. Ale wysiłki, by doprowadzić do porządku jego gęste włosy, okazały się daremne.

Odetchnęła jednak z ulgą, gdy się okazało, że Si­mon jest mniej zawszony, niż jej się początkowo zdawało. Widziała już gorsze przypadki.

Natomiast widok wody w balii napawał ją obrzy­dzeniem. Woda wyglądała prawie tak jak podczas wiosennych roztopów. Na powierzchni unosiło się robactwo, dla którego kąpiel okazała się zabójcza, a na brzegu balii utworzyła się gruba warstwa brudu.

Przełamując w sobie wstręt, po raz ostatni zanu­rzyła poszarzałą ścierkę.

Starczy na dzisiaj, uznała. Póki co uporała się z pierw­szymi warstwami brudu. Simon na pewno nie jest jesz­cze lśniąco czysty, ale jutro może się znów wykąpać.

Musiała nim potrząsnąć, by go zbudzić. Gwałtow­nie wyrwany ze snu, zesztywniał na całym ciele. Ma­ja dotykała drżących, twardych jak skała muskułów, gotowych odpowiedzieć na każdy atak.

- Zasnąłeś - wyjaśniła najłagodniej jak potrafiła. W środku czuła lęk. Czy Simon z czasem pozbędzie się tego strachu, czy zdoła zapanować nad gwałtow­nymi reakcjami? Czy też do końca życia przyjdzie się jej z tym zmagać?

- Wyjdź z kąpieli - poprosiła. - Myślę, że na dzi­siaj wystarczy. Najlepiej będzie, jak napalimy w sau­nie Reijo któregoś dnia. Gorąco zabije do reszty wszystkie wszy i pchły.

Simon, ociekając wodą, wyszedł z balii. Błyskające bielą blizny odcinały się na tle spalonego na ciemny brąz torsu. Pajęczyna starych ran. Mapa niesprawie­dliwości i nie dającego się zapomnieć cierpienia. Si­mon nigdy nie musiał się wstydzić swojego ciała, ale teraz był wychudzony.

Maja wiedziała, że mogłaby pragnąć tego ciała. I zastanawiała się, co on czuje. Odnosiła wrażenie, że jej obecność nie ma dla niego żadnego znaczenia.

Ale może teraz po prostu był wyczerpany i zmę­czony. Nie spodziewała się namiętnych uścisków za­raz po powrocie męża do domu, ale przecież tak dłu­go była sama...

Pospiesznie osuszyła dłonie i podała mu płócien­ny ręcznik, żeby się okrył i nie zmarzł, a potem się­gnęła do kufra z ubraniami, który stał nie ruszany przez cały okres nieobecności Simona. Oczywiście, raz do roku wietrzyła odzież, żeby nie cuchnęła stęchlizną po jego powrocie.

W milczeniu założył czyste ubranie. Zapiął pas o kilka dziurek dalej niż kiedyś, nim go zabrano.

- Pomogę ci - rzekł, chwytając balię. Przydała się jego siła. Wspólnie wynieśli balię na podwórze i w spo­rej odległości od chaty wylali brudną wodę. Na wszel­ki wypadek, bo z robactwem nigdy nic nie wiadomo.

Ścierka i płótno, w które Simon się wytarł, wylą­dowały na kupce wraz z łachmanami.

- Trzeba cię ostrzyc!

Maja kipiała energią.

Łatwiej było jej znieść milczenie męża, gdy po­chłonięta była jakimś zajęciem. Wówczas rozmowa nie była konieczna.

Simon posłusznie usiadł przy palenisku.

Przezwyciężając obrzydzenie, niezbyt ostrymi nożycami po kolei obcinała długie kędziory męża. Nim zdążyły spaść na ziemię, wrzucała je do ognia.

W rezultacie tych zabiegów Simon stał się podob­ny do młodzieńca, którego poślubiła.

- Ogolę się już sam - odrzekł, gotowy dokończyć dzieła przemiany.

- Brzytwa jest w kufrze. Znalazł ją i zdecydowanymi ruchami dłoni, które nawet nie zadrżały, zgolił zarost, spod którego wyło­niła się ogorzała twarz dojrzałego mężczyzny, silne­go i bezwzględnego. Zmiana wydala się Mai oszała­miająca. Pamiętała wyrostka, którego zaraz po ślubie zabrali jej z domu. Mężczyzna, który powrócił, miał w sobie coś z twardości i chłodu granitu.

Maja podała mu kawałek lustra. Odbicie, jakie w nim ujrzał, jego samego zaskoczyło równie moc­no jak Maję. W zamyśleniu potarł brodę brązową, spracowaną dłonią. W jego błękitnych oczach, w któ­rych zgasł dawny blask, czaiło się pytanie.

- Czy bardzo się zmieniłem? - odezwał się po chwili niepewnym głosem, nie patrząc na żonę, lecz na swoje odbicie.

- Trzy lata to sporo czasu - przyznała Maja, ocie­rając pot z czoła.

- Tak - zgodził się z ociąganiem. W ich związku nie było kłamstw. Od początku grali w otwarte karty.

- Jesteś inny. Myślę, że zmieniłbyś się, nawet gdybyś nigdzie stąd nie wyjeżdżał. Wszyscy się zmieniamy. W twoim przypadku ta przemiana jest bardziej widocz­na. Wydoroślałeś... Wszystko to, z czym się zetknąłeś, odbiło się piętnem na twojej twarzy. W twoich oczach.

- Z czym się zetknąłem i co robiłem - odrzekł ci­cho i oddał jej lustro.

Ostrożnie wzięła w dłonie lusterko, które stano­wiło dla niej jeden z największych skarbów. Reijo przywiózł je ze swej wędrówki po zachodnich trak­tach. Tam na wybrzeże wcześniej docierały takie luksusy niż do głębi fiordów. Ludzie na wybrzeżu mieli kontakt z osadami kupieckimi, do których przywożono towary z Europy.

Przysunął stołek blisko paleniska i usiadł. Trzy­mał Maję na dystans. Pilnował, żeby dzieliła ich ca­ła podłoga.

Może dlatego, że był zawszony?

A może miał inne powody.

Odnosiło się wrażenie, jakby nie mógł się nasycić ciepłem.

- Kiedy mnie stąd zabierali, byłem niewinny ni­czym dziecko nieświadome istnienia zła - rzucił gwałtownie. - Tylko zdawało mi się, że jestem męż­czyzną! Teraz wiem, że w porównaniu z tymi, których spotkałem w więzieniu, nawet Kristoffer wyda­je się aniołem. Tak... skazali niewinnego chłopca, a dostajesz z powrotem bandytę.

- Pozwól, że sama to osądzę.

- Nauczyłem się wielu złych rzeczy. Grzeszne my­śli stały się dla mnie czymś powszednim. Od dawna nie żyłem tak, jak żyją normalni ludzie. Nie wiem, czy potrafię.

- Zamierzasz mordować, kraść, napadać na kogo popadnie? - przerwała mu.

- Nie...

- Nie komplikuj wszystkiego jeszcze bardziej, Si­monie.

Maja nie wiedziała, czy powinna go aż tak bardzo podnosić na duchu. W głębi serca dręczyła ją strasz­na niepewność.

- Raz po raz przychodziło mi do głowy, by tu nie wracać.

Siedział zapatrzony w płomienie. Wyciągnął dło­nie ku językom ognia, niemal pozwalając im lizać skórę. Tylko cieniutka warstwa powietrza chroniła go przed poparzeniem.

- Zamierzałem wam tego oszczędzić. Rodzinie, to­bie... Ale nigdy nie miałem silnej woli. I teraz też mi jej brakuje. Mimo że dorosłem, pod tym względem się nie zmieniłem. Więzienie właściwie tylko uwypu­kliło moje wady. Nie mam się gdzie podziać. Myśla­łem, że jestem potrzebny synowi... chociaż może dla niego też najlepiej by było, gdybym nie wrócił. Ła­twiej kochać nieżyjącego bohatera, niż znieść za­wód, jaki sprawia żywy człowiek...

- Domyślam się, że wiadomość o śmierci dziecka była dla ciebie szokiem... - powiedziała cicho Maja.

Simon odwrócił się w jej stronę. Ich spojrzenia spotkały się. Znów ujrzała czające się w jego oczach rozpaczliwe pytanie, ale także chłód, którego nigdy wcześniej nie dostrzegła.

- Być może lepiej, że tak się stało - odparł. - Mo­że tkwi w tym głębszy sens, żeby Simon Bakken nie miał synów i tym samym położył kres złu.

- Simon Bakken będzie miał synów! - wykrzyknęła Maja, bezwiednie składając mężowi obietnicę. - Uwa­żam, że na to zasługuje. Myślę, że jego synowie będą dumni z takiego ojca. A córki będą czuły to samo.

Simon tylko wzruszył ramionami i na powrót skupił całą swoją uwagę na tańczących płomieniach, tak jakby nic poza tym się nie liczyło.

- Pokonałeś dziś długą drogę? Znów wzruszenie ramion.

- Szedłem znad fiordu - rzucił lekko. - Wczoraj z Malselv zabrał mnie jakiś jeździec. Spałem w staj­ni razem z koniem. Przechodziłem obok przylądka, widziałem światło. Nawet chciałem wejść, ale bar­dziej ciągnęło mnie tutaj. Nie wiem nawet, czy bym wszedł, wiedząc, że tam jesteś.

Maja wzdrygnęła się. Zranił ją świadomie? Takim się stał? A może powiedział to niechcący?

Ich związek nie opierał się na miłości, teraz bar­dziej jeszcze niż kiedyś. Simon patrzył na nią z dziw­nym uśmieszkiem, chwilami tylko przypominając tego mężczyznę, którego mogłaby pokochać, gdyby w jej życiu nie było tyle cieni.

- Najlepiej gdybym umarł, prawda, Maju? Było­by ci wówczas łatwiej...

- Ale żyjesz... Z premedytacją go zraniła, odpłacając pięknym za nadobne. Nawet jeśli poczuł się dotknięty, umiejętnie to ukrył. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Za­śmiał się tylko nieprzyjemnie. Drażnił ją ten śmiech, równie obcy i przerażający jak wszystko inne w nim.

- Nie miałem nawet na tyle przyzwoitości, by umrzeć - odezwał się ponuro.

Czy on czasem nie udaje? Maja mimowolnie na­brała podejrzeń.

- To prawda, zawsze brakowało ci przyzwoitości - odcięła się, przypominając sobie kłótnie, które tak ich ze sobą związały. Nie pieszczoty i bliskość, tylko przycinki i walka na słowa. Właśnie takiej codzienno­ści oczekiwała. Marzeń wolała nie mieszać z życiem.

- Byłaś sama przez te wszystkie lata? - zapytał gło­sem ostrym jak brzytwa. - Może miałaś kogoś? Wszy­scy pewnie są przekonani, że nie żyję...

- Nie wiem, co myślą inni. Nie rozmawiam zbyt często z ludźmi. - Odruchowo dotknęła blizny na policzku.

Człowiek, który oszpecił gładkie policzki dziecka, osiągnął swój cel. Maja mogła wyrosnąć na prawdziwą piękność. Lśniące czarne włosy opadające kaskadami na wyprostowane plecy, ciemne brwi, które stanowiły niezwykłą mieszankę wygiętych jak skrzydła ptaka brwi Raiji i prostych jak kreski Mikkala. Kanciasta twarz po ojcu i oczy intensywnie brązowe z żółtą ob­wódką wokół źrenicy. Wszystko to wyróżniało ją z tłu­mu. Mężczyźni mogliby się za nią oglądać.

Rzeczywiście oglądali się, ale z innego powodu. Większość nie dostrzegała oryginalnej i niezwykłej urody Mai. Zauważali tylko dwie blizny na obu po­liczkach, ciągnące się aż do skroni. Białe ślady nie­nawiści pozostawione przez ostry nóż. Dowód na to, że jest córką swojej matki. Córką swojego ojca. Mikkal jako pierwszy naznaczył ostrzem noża twarz nędznika Isaaka. Ponieważ Isaak nie mógł się zemścić na Raiji, skierował całą swoją nienawiść ku bezbronnemu dziecku.

- Nie było nikogo - odparła oschle. - Zresztą któż by to mógł być, chyba ślepiec!

- Elise powiedziała kiedyś, że jesteś piękna. Mia­ła rację, Elise zwykle miała rację.

Zamilkł i długo się jej przyglądał.

- Cieszę się, że w sypialni nie straszą żadne upio­ry. Jesteś jednak zbyt gorąca, żeby być sama tak dłu­go. - Jego oczy zwęziły się. - Tęskniłaś za tym? Bra­kowało ci mnie w łóżku? Zapewne w gospodarstwie radziłaś sobie całkiem dobrze, ale pod derką musia­łaś dotkliwie odczuwać pustkę.

- Ty też jesteś gorący - odcięła się.

Takie rozmowy przestały już ją przyprawiać o ru­mieniec wstydu. Przypuszczała, że to tylko przed­smak tego, co ją czeka. Simon wracał przecież ze świata, w którym żyli wyłącznie mężczyźni i wul­garny ton był na porządku dziennym.

- Nigdy nie pieprzyłem mężczyzn - wycedził, ale zaraz zawołał: - Wybacz, Maju, nie chciałem!

Ona jednak spuściła wzrok, speszona. Słyszała, jak czasem mężczyźni żartowali sobie na ten temat, ale zwykle takie rozmowy cichły, gdy w pobliżu poja­wiały się kobiety. Trudno sobie nawet wyobrazić, by coś tak nienormalnego mogło się zdarzyć naprawdę. W ogóle nie wolno o tym myśleć!

Na pewno się przesłyszała. Simon chyba powie­dział coś innego. Takie świństwo na pewno by mu nawet nie przyszło do głowy.

- A ty co myślałaś, jaki to świat? - ciągnął obcy głos. - Gdzie mnie odesłali? Że to tylko troszkę gor­sze miejsce niż to? Nigdy nie zdołasz sobie wyobra­zić, jak wyglądało moje życie w ciągu tych ponad dwóch lat. Nie znajduję słów, którymi mógłbym ci to opisać. Chcę opowiedzieć i zarazem nie chcę. Bra­kuje mi określeń, widzę tylko obrazy. Wciąż mam je przed oczyma, nie mogę się ich pozbyć.

Jego oddech był drżący i urywany.

- W tamtym świecie każdy wykorzystuje każde­go. Na wszystkie sposoby. Jeśli chcesz czegoś, co ma ktoś inny, starasz się mu to zabrać. Nie istnieje coś takiego, jak solidarność czy prawdziwa przyjaźń. Zadźgałbyś nożem tego, którego nazywasz najlepszym przyjacielem, gdybyś tylko miał nóż. Zabrać dało się wszystko, z wyjątkiem duszy.

Maja przełknęła ślinę. Ujrzała obrazy, przed któ­rymi się cofnęła. Po prostu nie pojmowała, jak coś takiego może się dziać. Mężczyźni nie są stworzeni dla mężczyzn, tak sądziła, to nienormalne. Nawet nie potrafiła pojąć, jak to możliwe. Niektórzy robi­li to ze zwierzętami.

W głowie Mai kłębiły się gorączkowe myśli.

Jeśli są tacy, którzy potrafią to zrobić z owcą... cóż, bardziej normalne wydaje się już, że robią to z innym człowiekiem, nawet jeśli jest tej samej płci.

Nie miała pojęcia, czy kobiety również robią to ze sobą. Tego zresztą też nie umiała sobie wyobrazić.

- To grzech śmiertelny - mówił Simon. - A tam wszyscy tak postępowali. Wszyscy! Zawsze znalazł się ktoś, na którego widok ciekła ślinka. Nigdy o czymś takim nie słyszałem, póki tam nie trafiłem. Myślałem, że umrę, kiedy którejś nocy, zaraz na początku, dobrali się do mnie. Czterech chłopa, dla których byłem smakowitym kąskiem.

Popęd to straszna siła u mężczyzny.

Skinęła głową, chociaż nadal go nie rozumiała. By­ło jej niedobrze. Nie wiedziała, czy będzie jeszcze miała chęć dotknąć go po tym, co usłyszała.

Wystarczy już, że wie, iż obściskiwał wszystkie zna­jome dziewczyny. Ale że sypiał także z mężczyznami...

- Niektórzy tacy już są - mówił twardo. - W ogó­le nie pragną kobiety. Nie mam nic przeciwko nim. Bo oni nie mają wyboru. To my wszyscy pozostali jesteśmy zepsuci...

- To wszystko nic nie znaczy - zapewniła stanow­czo, choć glos jej drżał. - Nie sądzę, żebyś stanowił zagrożenie dla mężczyzn znad fiordu.

Popatrzył na nią smutno, tak przynajmniej się jej zdawało. Za nic w świecie nie chciała uwierzyć, że Simon został przemieniony w kamienny posąg.

- Nie wiem, Maju, czy mogę wziąć cię w ramio­na, nie wiem, czy potrafię się z tobą kochać. Czuję się tak, jakby wszystko we mnie umarło, rozumiesz? Odkąd wyszedłem z więzienia, nie miałem żadnej kobiety. Na żadną nawet nie miałem ochoty.

Uwierzyła mu.

- Żyjesz - powiedziała, nadrabiając miną. - „Wró­ciłeś do domu. Tylko to się liczy. Możesz spać w al­kierzu, ja położę się tutaj, w kuchni. W ten sposób utrzymamy robactwo w jednym miejscu.

Pokiwał głową i rzucił z goryczą:

- Całe robactwo. Maja nie miała nic złego na myśli, nie zamierzała go zranić.

Nie tym razem.

3

Następnego ranka Reijo jak zwykle zajrzał spraw­dzić, czy Maja czegoś nie potrzebuje. Jakież było jego zdumienie, gdy przy krzyżyku, który przed dwoma la­ty wkopał na grobie dziecka Mai, zobaczył Simona.

- Spotkałeś go? - zapytała Maja zmęczona. Prawie nie spała tej nocy. Ława w kuchni, na której ułoży­ła się do snu, była wprawdzie wygodna, ale myśli o mężu leżącym w alkierzu mąciły dziewczynie sen.

- Tak, spotkałem - odpowiedział Reijo blady jak ściana. - Trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek. Wygląda okropnie.

- Spodziewałam się, że jeśli wróci, pozostanie z niego tylko skóra i kości - odparła, krzyżując ręce na piersi. - Ale nigdy nie pomyślałam, że... Jego oczy sprawiają, że przenika mnie lodowaty chłód. Niby to oczy Simona, a równocześnie jakby nie jego. Zresztą wszystko razem, sposób mówienia, słucha­nia. Przeraża mnie jego ciągła czujność, jakby przez cały czas spodziewał się najgorszego. Nawet wyrwa­ny z głębokiego snu w jednej chwili gotów jest ode­przeć atak. To nie Simon, a równocześnie, w prze­błyskach, mimo wszystko on.

- Czeka cię, Maju, trudne wyzwanie. Oddychała z drżeniem.

- Zamierzał pójść do swoich rodziców. Poszedł? Reijo skinął głową i zdjął skórzaną czapkę. Jego włosy, choć gdzieniegdzie przyprószone siwizną, na­dal zachowały płową barwę.

- A mnie się już zdawało, że i on nie żyje - rzekł zmęczonym głosem, siadając przy stole. - Dla ciebie, bez wątpienia, tak byłoby najlepiej.

- Lżej - przyznała. - Może gdyby łączyło nas głęb­sze uczucie, wszystko byłoby prostsze, ale ja przecież nigdy go nie kochałam. A teraz czuję tylko litość. Czy na tak lichym gruncie da się coś zbudować? Jak sądzisz, czy on kiedykolwiek stanie się podobny do tego daw­nego Simona? U boku tamtego potrafiłabym żyć, ale czy potrafię z tym, nie wiem. Nie mogę go jednak zo­stawić. Bo wszyscy wtedy będą mu współczuć. Ja zresz­tą też mu współczuję... Co z nami będzie, Reijo?

Ujął dłoń Mai w swoje duże ręce i delikatnie uści­snąwszy, starał się przekazać jej swą siłę. Zawsze był dla niej opoką. Nie pojmowała, skąd czerpie tę moc.

- Co z wami będzie, zależy w takim samym stop­niu od ciebie, jak od niego - rzekł spokojnie Reijo.

- To takie proste, a zarazem takie trudne. Ale ty na pewno sobie poradzisz.

Maja zamrugała powiekami, żeby powstrzymać łzy napływające jej do oczu. Nie chciała, żeby Reijo widział, jak płacze.

- I pamiętaj, nie jesteś sama - dodał. - Na przy­lądku jest ktoś, na kogo zawsze możesz liczyć. Pa­miętaj, że jesteśmy tam, by ci pomóc.

W rzadkich chwilach takich jak ta Maja nie za­zdrościła innym, że mają normalnych rodziców. Re­ijo był dla niej kimś wyjątkowym i znaczył więcej niż wszyscy rodzice razem wzięci.

- Opowiedział mi, jak się tu dostał - ciągnął Reijo.

- Musiało mu być bardzo ciężko. Nie można oczekiwać, że w okamgnieniu stanie się taki jak kiedyś.

- Ale czy to w ogóle możliwe, że znów będzie ta­ki jak przedtem? - zastanawiała się Maja. - Boję się wyrazić słowami mój lęk. Kiedy próbuję, boję się i cierpię jeszcze bardziej.

- Chodzi o coś więcej, prawda? Zadręczasz się ja­kimiś niedobrymi myślami.

Maja potrząsnęła głową.

- Czy on... czy on, u diabła, skrzywdził cię, Maju? - zapytał Reijo wyraźnie zakłopotany.

Maja skuliła się w dużym, odrapanym z brązowej farby krześle.

- Nie... Nie wiem, czy w ogóle jest w stanie - od­rzekła zamyślona, a w jej głosie pobrzmiewał smutek i lęk. - I czy miałby chęć. Powiedział mi, że... - Maja zasłoniła twarz. Nie mogła się przemóc, by wyznać Reijo, czego się dowiedziała. Po kilku nieudanych próbach zrezygnowała. - Nie potrafię o tym mówić.

Nagle Reijo doznał olśnienia. Bywały takie miejsca, gdzie mężczyźni całkowicie pozbawieni kontaktu z kobietami... Nie potrafił jej pocieszyć.

- Ale to jeszcze nie jest najgorsze, Reijo - odezwa­ła się drżącym głosem. - Rozumiesz, to jeszcze nie jest najgorsze. Jest bowiem coś, o co nawet nie mo­gę go spytać, coś, o czym on też nie wspomniał na­wet jednym słowem.

Wstała z krzesła i zdjęła z półki niewielki worek, w którym schowany był pociemniały ze starości skó­rzany mieszek.

- Zamierzałam wyrzucić ten worek - wyjaśniła. - My­ślałam, że w środku są same łachmany. I wtedy wypa­dło to.

Reijo ze zdziwieniem ważył w dłoni ciężki mie­szek, a kiedy go rozwiązał i zajrzał do środka, tak samo jak Maja stracił mowę.

- Jak więzień może wejść w posiadanie srebrnych talarów? - zapytała. - Te pieniądze wprawiają mnie w przerażenie, Reijo. Przecież nie mógł ich zarobić uczciwie. Mówił, że jest zły, że dopiero teraz jest przestępcą. Pewnie je ukradł! Być może uczynił coś jeszcze gorszego. Czy to się nigdy nie skończy?

Reijo przypomniał sobie dawnego Simona: błysk w oku, niedbała poza, uśmiech błąkający się w kąci­kach ust. Szybkie ruchy i wesołość. Raczej powierz­chowny, ale nikomu to nie przeszkadzało. Nadrabiał urodą. Głupi jednak nie był.

A teraz...

Simon klęczący pod krzyżem. Kark łatwo mu się zginał. W oczach nadal zapalał się błysk, tyle że cał­kiem inny, groźny.

Być może lata upokorzeń odcisnęły na nim swo­je piętno. Może znalazł własny sposób na przetrwa­nie w miejscu, gdzie nikomu nie wolno ufać. Ale głupcem nie jest, o tym Reijo wiedział na pewno.

- Chyba zbyt szybko zakładamy najgorsze... - po­wiedział ostrożnie.

Czuł, że tak właśnie powinien powiedzieć. Maja była jego ukochanym dzieckiem, miała za sobą dłu­gi czas samotności. Nie powinna trafić znów na ra­fę. Od początku tak jej się nie wiedzie. Zdawał sobie sprawę, że samotność będzie jej przeznaczeniem. Mi­nione lata to potwierdziły. Kto by przypuszczał, że Simon zechce wrócić? Przypuszczał, że kiedy wy­puszczą go z więzienia po odbyciu trzech lat kary, skorzysta z okazji, by rozpocząć nowe życie - wolne od zobowiązań wobec żony o okaleczonej twarzy.

Reijo nie miał najmniejszych wątpliwości, że Si­mon porzuci Maję.

Jak bardzo można się pomylić, oceniając drugie­go człowieka!

Reijo nie chciał po raz drugi popełnić tego same­go błędu. Bal się, że udzieli Mai złej rady. To, że Si­mon wrócił, niewątpliwie świadczyło na jego ko­rzyść. Poza tym Reijo przypomniał sobie, że Elise lubiła tego chłopaka, wbrew wszystkiemu, i to tak­że przemawiało za nim.

- Nie chciałbym się w to mieszać - rzekł. Wiele go kosztowało, by wypowiedzieć te słowa.

Najchętniej solidnie potrząsnąłby Simonem, żeby wydobyć z niego prawdę, użyłby siły, żeby go zmu­sić do wyjaśnień.

- Wiem tylko jedno: najważniejsze jest wzajemne zaufanie. Musicie sobie ufać! Jak możesz oczekiwać, by powiedział ci o wszystkim, skoro ty rozmawiasz o tych pieniądzach ze mną, a nie z nim. Przecież ja ci nie wyjaśnię, skąd on je wziął. A on mógłby.

- Nie mogę go zapytać! - Maja była zdruzgotana. Na jej ściągniętej twarzy jasne blizny odbijały się jeszcze mocniej.

Reijo pogładził ją po włosach, a wkładając jej do ręki ciężki mieszek, spytał:

- A jeśli nie może ci o tym powiedzieć? Czy tak ci to trudno zrozumieć? Nie wszystkie pomijane milczeniem sprawy muszą kryć w sobie zło. Przecież ty na pewno też nie mówisz mu wszystkiego. Zresztą wcześniej rów­nież ci się to zdarzało. Już taka jesteś skryta, Maja.

Odwróciła się gwałtownie, żeby ukryć rozpalone policzki, choć Reijo, oczywiście, nie mógł się domyślać jej tajemnicy. Nawet Elise nie miała o niczym pojęcia, więc jak by on mógł to odgadnąć.

To prawda. Miała swoje tajemnice i z nikim się ni­mi nie dzieliła.

Całe szczęście, że mogła zająć czymś ręce, nawet jeśli były to te judaszowe srebrniki. Włożyła je z po­wrotem do worka i ukryła na półce.

- Myślisz, że opowie mi o wszystkim? - zapytała z powątpiewaniem.

- Kiedy uzna to za stosowne. Chyba po raz pierwszy od bardzo dawna nie da­wała wiary słowom Reijo.

- Chyba nie możesz oczekiwać, że on ci zaufa, je­śli ty mu nie ufasz.

- Nie wiem, czy potrafię przestać się go bać. To raczej kiepski początek do zgody. A jeszcze do tego to przeklęte robactwo. Na miły Bóg, nie chcę mieć robactwa w domu! Wrzucę go dziś znów do gorącej kąpieli i wyszoruję. Będę szorować piaskiem łóżko i miejsca, po których stąpał...

Reijo mimowolnie uśmiechnął się, choć daleko mu było do wesołości.

- Nie martw się, Maju. Z twoim zamiłowaniem do czystości nigdy nie będziesz zawszoną Kwenką. Widziałem na podwórzu, że spaliłaś jego ubrania.

Uśmiechnęła się także.

- Simonowi ledwie udało się uratować balię. Bo już gotowa byłam i ją wrzucić do ognia.

- Nie powinienem był się zgodzić na wasze mał­żeństwo - rzucił gwałtownie Reijo.

W jego spojrzeniu czaiła się ojcowska rezygnacja i żal.

- Ale zawsze trochę ci ulegałem. Powinienem jednak przewidzieć, że ten związek nie będzie błogosławiony.

- Nie mogłeś mi przeszkodzić - odparła z nieza­chwianą pewnością. - Nawet ty, Reijo, nie mogłeś mnie odwieść od decyzji, którą podjęłam. Teraz przyszło mi płacić wysoką cenę za mój upór. Muszę jednak temu podołać.

- Mimo wszystko wolałbym, żebym ci wówczas zabronił wyjść za mąż. Ze względu na siebie.

Ukryła te słowa głęboko w pamięci.

Maja miała taką naturę, że nie potrafiła milczeć, kiedy ją coś gnębiło. Tylko jednej tajemnicy strzegła niczym matka swe dziecko przed niebezpieczeń­stwem. Kiedy jednak coś ją poruszało do głębi serca, nie była w stanie trzymać języka za zębami. Miała sil­ne poczucie sprawiedliwości. Nienawidziła tego, że musi skrywać przed otoczeniem fragmenty swojego życiorysu. Jej życie pełne było przemilczeń. Od uro­dzenia wplątana była w kłamstwa.

Dorastać i stawać się kobietą w cieniu Raiji wca­le nie było łatwo.

Simon stanął w drzwiach i wyczuwszy zapach smoły, pospiesznie omiótł spojrzeniem izbę. Na pie­cu w cynowym kubku bulgotała smoła, a jej osobli­wy zapach unosił się w całej chacie.

- Tak, tak, pchły na pewno wyczują ten smród - za­uważył, z uśmiechem napotykając wzrok Raiji. - Re­ijo już poszedł?

Skinęła głową bez słowa.

- Często tu zachodzi?

- Pomagał mi, kiedy potrzebowałam - odpowie­działa ostro. - Niełatwo kobiecie samej.

Wzruszył ramionami i nie odrywając od Mai wzro­ku, podrapał się po plecach. Uśmiechnął się, gdy się wzdrygnęła. Choć ją także wszystko nagle zaczęło swędzić, zacisnęła zęby, starając się nie dać tego po sobie poznać.

Drażnił się z nią celowo, jakby ją chciał sprowo­kować do gwałtownej reakcji. Wyraźnie go to bawi­ło. Tych dwoje nigdy nie rozmawiało ze sobą nor­malnie. Zawsze kończyło się na kłótniach.

- I jak zareagowała twoja rodzina?

- A co się mówi, gdy się zobaczy zmartwychwsta­łego? Lamentom i łzom nie było końca. Syn marno­trawny wrócił do domu. Tylko że oni niczego nie ro­zumieją. Ty, Maju, jesteś mi bliższa niż ci, z którymi łączą mnie więzy krwi.

Nie wiedziała, co kryje się za tymi słowami.

Patrzył na nią, zmrużywszy oczy w wąskie szparki. Jego twarz, nadal urodziwa, chyba nigdy nie przestanie się podobać kobietom. Nawet mijające lata nie mogły jej zaszkodzić. Ale teraz malował się na niej kamienny chłód, przed którym Maja omal się nie cofnęła.

- O co chodzi? - rzucił twardo. To krótkie pytanie przypominało smagnięcie bata.

- O odrobinę szczerości - powiedziała Maja, stara­jąc się utrzymać równie chłodny i beznamiętny ton. - Szczerość, Simonie. Przynajmniej tyle mieliśmy za­wsze dla siebie. Co to za pieniądze? I skąd je masz?

- Pieniądze? - Popatrzył na nią, a na jego wargach błąkał się ów przeklęty, lekko szyderczy uśmiech. - Pieniądze, Maju?

Ścisnęła pięści, ledwie się powstrzymując, by go nie uderzyć. Ukryła ręce pod fartuchem, żeby nie zobaczył, jak bardzo ją rozzłościł. Wypierał się czegoś, o czym musiał wiedzieć. Czy aż tak go zmienili w więzieniu?

- Twoje pieniądze, Simonie - powtórzyła aksamitnym głosem, nie zdając sobie sprawy, że pobielałe bli­zny na rozpalonej twarzy zdradzają jej zdenerwowanie. Simon przypatrywał się jej rozbawiony. Odgar­nąwszy włosy z czoła, usiadł wygodnie na stołku.

- Moje pieniądze? - zapytał, jakby prowadził z nią jakąś grę. Żadne z nich nie mogło wygrać. Oboje mo­gli zostać zranieni.

Ale Maja nie potrafiła o tym milczeć.

- Chodzi o srebrne monety w skórzanym miesz­ku, Simonie. - Jej słowa cięły jak ostrze noża.

- A więc moja żonka mi nie ufa. Węszy w moich rzeczach.

Simon popatrzył na nią przeciągle, oblizując wargi.

- Skąd je masz? Kiedy cię zabrali, nie miałeś gro­sza przy duszy. O ile wiem, nikt nie dorabia się srebr­nych talarów w więzieniu.

Znów uśmiech.

- Co ty możesz wiedzieć o więzieniu? A jeśli za­robiłem je uczciwie, tyle że gdzie indziej?

Zamilkł i patrzył, jak jej twarz się zmienia, wyra­żając to złość, to chęć, by mu wierzyć, aż wreszcie stracone nadzieje i przerażającą pewność.

- Może je ukradłem? Łatwiej ci w to uwierzyć? Bo zdaje się, że już dobrze wiesz, że gotów byłbym dla nich zabić. Prawda, Maju, że bez najmniejszego tru­du byś w to uwierzyła?

Nie mogła zdobyć się na odpowiedź. Simon, z którym dzieliła łoże w dalekiej, okrytej niepamię­cią przeszłości, nie byłby w stanie nikogo zabić. Ale tego nowego Simona nie znała.

Maję przerażało, że tak myśli. Strach, jaki czuła wobec swego prawowitego męża, wydawał jej się wstrętny, napełniał ją bólem. Strach uwłaczał jej godności. Wiedziała, że Simon ją przejrzał, a lęk, którego nie potrafiła ukryć, zranił go. To było najgorsze.

- No cóż, będziesz musiała żyć ze swoimi podejrze­niami, żonko - rzucił lekko, ale w jego głosie zabrzmia­ła fałszywa nuta. - Skoro już wiesz o istnieniu pienię­dzy, nie będę zaprzeczał, że je mam. Na pewno już je nawet przeliczyłaś. Moglibyśmy za to sporo kupić...

- Nie ma mowy!

Wzruszenie ramion. Wszystko było dla niego ta­kie proste, banalne, a zarazem niemożliwe.

- To twoje zmartwienie, Maju. Ja wiem, w jaki sposób je zdobyłem. Jeśli zechcę, powiem ci. Nie inaczej. I nie wcześniej. Nikt mnie nie może do te­go zmusić. Rozumiesz?

Zrozumiała. Temu nowemu, nie znanemu Simo­nowi nie zadaje się takich pytań.

To było największe wyzwanie, jakie zostało jej kiedy­kolwiek rzucone. Maja zdawała sobie sprawę, że szaleń­stwem jest je podejmować. By odnaleźć dawnego Simo­na, potrzebne były całe pokłady czułości i współczucia.

Niełatwo będzie do niego dotrzeć. Nie ma też co li­czyć na jego wdzięczność. Nikt jej nie może pomóc. Te­mu wyzwaniu będzie musiała podołać zupełnie sama.

W każdym razie jest to jakiś cel. Nadzieja na od­mianę szarego życia.

- Więcej nie będę pytać - oznajmiła pewna, że do­trzyma słowa. On zresztą także. Ale było to ważne. Chodziło o szacunek. - Ale to nie znaczy, że prze­stanę się martwić, Simonie. Wiedz, że to z życzliwo­ści. Nie potrafię cię nienawidzić, nie wiem też, czy mogłabym cię przestać lubić.

- A może mogłabyś się mnie bać? Co powiesz na taką możliwość? - rzucił niedbale, jakby się zastana­wiał. Maja nie wiedziała, który Simon zadaje jej to pytanie, a wolałaby wiedzieć.

- Jest w tobie coś, co mnie przeraża - wyznała szczerze, choć wiele ją kosztowało, by odsłonić przed nim swoje uczucia. Ale nie mogła przecież otoczyć się murem, jeśli chciała do niego dotrzeć.

- Nawet nie przypuszczałaś, co cię czeka, wpusz­czając mnie pod spódnicę, gdy ukrywałem się w gó­rach. Wtedy po prostu chciałaś wziąć coś, co należa­ło się Elise. Prawda?

Niebezpiecznie ją przejrzał i ugodził w najczulsze miejsce. Tak łatwo zapominała, że Simon się zmie­nił i myśli inaczej niż ona.

- Wtedy mało się nad tym zastanawiałam. Byłeś taki doświadczony. Nie było ci trudno zrobić ze mną to, co chciałeś...

Simon wstał leniwie i pogładził uda żylastymi dłońmi. Mimowolnie przyciągnął jej spojrzenie. Był tego świadom. W jego ruchach pojawiło się coś zmy­słowego, a w oczach błysnęło zwierzęce pożądanie. Patrzył na nią jak drapieżnik na ofiarę. Poczuła, że ogarniają ją mdłości...

Zdecydowanym krokiem podszedł bliżej.

- Nadal jestem bardziej doświadczony, Maju - wy­cedził. - Wiele widziałem i próbowałem niejednego. Czy teraz też zrobię z tobą, co zechcę?

Poznawała po jego tonie, że to aluzja, ale nie mia­ła pojęcia, o co mu naprawdę chodzi.

Poprzedniego wieczoru nie okazywał nawet naj­mniejszego zainteresowania jej osobą. Odniosła na­wet wrażenie, że ją odpycha.

Teraz ujął w dłonie jej policzki, zasłaniając blizny.

Z początku zawsze całował ją w taki sposób. Skry­wał to, co ją szpeciło.

Brutalnie rozchylił wargami jej usta i nie zważał na to, że sprawia jej ból.

Nie zdążyła obudzić w sobie nawet odrobiny po­żądania.

Poranione wargi miały smak krwi.

Tymczasem Simon wsunął dłonie pod spódnicę Mai i zadarłszy ją, gwałtownie szarpnął bieliznę. Działał jak w amoku, jak ogarnięty wściekłością. Rę­ce sunęły po jej ciele, zatrzymały się na moment na łagodnie zaokrąglonych biodrach, a potem palce wdarły się w jej miękką kobiecość. Zacisnęła powie­ki. Miała wrażenie, że widzi pazury zwierzęcia, pa­zury ptaka - orła chwytającego zdobycz.

Popchnął ją na chłodną podłogę, aż upadła.

- Poczekaj! - rzucił twardo, gdy nieprzymuszona chciała otworzyć przed nim to, co i tak wziąłby si­łą. - Na kolana!

Jego oddech stał się świszczący, nierówny. Palca­mi rozchylał jej białe pośladki, wpychał w nią swą męskość. Pochyliła głowę i zagryzła wargi, gdy zaczął ją brutalnie ujeżdżać. Zaspokoiwszy żądzę, nawet nie zadał sobie trudu, by i ją rozpalić. Nie obdarzywszy jej najmniejszą pieszczotą, wysunął się z niej.

Upokorzona opadła na podłogę. Mrugała powie­kami, żeby powstrzymać płacz. Pozbawionymi czu­cia palcami poprawiała ubranie.

Miała w życiu tylko jednego mężczyznę, Simona. Kiedyś był czułym i delikatnym kochankiem. Choć zależało mu na zaspokojeniu własnych pragnień, lu­bił także ją wprowadzać w krainę rozkoszy.

Teraz sprawił jej tylko ból.

Poprawił spodnie i bez słowa przeprosin po prostu wyszedł. Usłyszała jedynie odgłos zamykanych drzwi.

Ale i wtedy nie pozwoliła sobie na łzy.

Niemożliwe, by go pokochała. Do takiego trakto­wania nie zdoła przywyknąć.

Ale będzie musiała z nim żyć.

Wrócił po krótkiej chwili i rzucił w progu:

- Spaliła się studnia. Czy to kolejny żart z jego strony? Nowy sposób, by ją przestraszyć?

- Studnia?

- No, drewniana obudowa w ziemi. Zachowywał się jakby nigdy nic. Jakby nie pamiętał, co jej zrobił przed chwilą. Maja wyminęła go, starając się go nie dotknąć. Na jakiś czas miała dość męskiego ciała.

W powietrzu unosił się swąd spalenizny. W izbie go nie czuła, bo była odwrócona twarzą do paleni­ska. A poza tym zapach smoły był silniejszy.

Skierowała swe kroki w stronę ścieżki prowadzącej ku studni, którą Reijo wykopał dla niej, żeby nie musia­ła daleko chodzić po wodę. Ale ponieważ każdej zimy studnia zamarzała, Maja i tak nosiła wodę z rzeki. Wart­ki nurt sprawiał, że lód nie skuwał jej powierzchni.

Ze studni zostały tylko tlące się zgliszcza.

Na pokrytym śniegiem podwórzu oprócz wydepta­nych wąskich ścieżek nie widać było żadnych śladów.

Maja, słysząc za plecami odgłos kroków, odwró­ciła się gwałtownie.

- Nic nie mów! - rzucił z kamienną twarzą Simon. - Wiem, Maju, co myślisz, ale mylisz się: tego nie zrobiłem. Po co miałbym, u licha, podkładać ogień pod własną studnię?

4

Maja spędziła kolejną noc na kuchennej ławie i znów nie zmrużyła oka.

Nie mogła się w tym wszystkim połapać.

Ogień został podłożony mniej więcej wtedy, kie­dy Simon wrócił od swoich rodziców. Może zanim wszedł do chaty? Ale po co miałby podpalać studnię?

Kłóciło się to ze zdrowym rozsądkiem.

Z kolei trudno było stwierdzić, czy w pobliżu domu kręcił się ktoś obcy. Na wąskich ścieżkach widniały od­ciśnięte niezbyt głębokie jednakowe ślady kumagów.

Maja zapragnęła, by odwiedził ją Reijo. Jego mo­głaby zapytać o radę, jemu wierzyła. Dreszcz jej przeszedł po plecach, gdy uświadomiła sobie, że on jest jedyną osobą, której nie boi się zaufać.

Zapadła noc. Na dworze wiało, zza okien docho­dził szum drzew. Sosny szeptały coś tajemniczo i niezrozumiale. W chacie zaczynało się robić chłod­no. Maja przewracała się z boku na bok. Podciągnę­ła kolana wysoko, żeby się rozgrzać pod przykrótką derką, którą była okryta. Na szczęście miękka weł­na trzymała ciepło.

Dręczyły ją wątpliwości i wyrzuty sumienia. Da­wało znać o sobie coraz silniejsze poczucie winy. Wolałaby, żeby Simon nie wrócił. Właściwie powo­li oswajała się z myślą, że on nie żyje.

W alkierzu zatrzeszczały deski.

Maja szczelniej okryła się derką, spod której led­wie wystawał jej czubek głowy.

Tylko nie to, pomyślała w panice. Żeby tylko tu nie przyszedł. Niech nie egzekwuje swoich praw! Okrop­ne, wstrząsające przeżycie minionego dnia nadal po­zostawało zbyt świeże, przyprawiając ją o mdłości.

Gdyby wiedziała, co ją czeka, nigdy by się nie pa­kowała w to małżeństwo.

Drzwi uchyliły się bezgłośnie. Sama naoliwiła za­wiasy, żeby nie. skrzypiały.

Simon stąpał ostrożnie, by jej nie zbudzić. Zatrzy­mał się przy drzwiach wyjściowych, jakby nasłuchi­wał. Maja znała dobrze ten dom i wiedziała, jak trzesz­czy każda deska w podłodze, mogła więc bezbłędnie określić miejsce, w którym się właśnie znajdował.

Zgrzyt odsuwanej zasuwy. Maja przypomniała so­bie, że nie zamknęła drzwi na klucz. Pęk kluczy no­siła przywieszony przy pasku spódnicy.

Coś zaszurało lekko i do izby wdarło się mroźne powietrze.

Simon musiał chyba nieco unieść drzwi, bo inaczej zgrzytnęłyby o wiele głośniej. Przeraziło ją, że Simon tak doskonale pamięta o wszystkich szczegółach.

Drzwi się zamknęły, a zza okna dobiegło ciche skrzypienie śniegu. Simon zniknął w czeluściach chłodnej nocy.

Maja nie wstała.

Co on, na Boga, robi na dworze w trzaskający mróz, i to o tej porze! Normalni ludzie śpią w no­cy, a nie włóczą się po okolicy.

Zdrętwiała ze strachu, nasłuchiwała czujnie. Ale choć wyostrzyła wszystkie zmysły, nic więcej nie usłyszała.

Dopiero o świcie drzwi wejściowe otworzyły się równie ostrożnie, jak wcześniej zostały zamknięte. Rozległ się szmer zasuwy i ciche człapanie po zim­nej podłodze, lekkie skrzypnięcie drzwi do alkierza, a potem cisza.

Maja zasnęła dopiero nad ranem, kiedy powinna niedługo wstać i rozniecić ogień w palenisku. Zaspa­ła, zaniedbując obowiązki gospodyni.

We śnie towarzyszył jej ogień. Otaczał ją ze wszystkich stron, zamykając w kręgu płomiennych języków. Zdawało się jej, że ktoś się śmieje. Grom­ki śmiech wdzierał się zewsząd, potężniał jej w uszach, wypełniał całą głowę, aż zdawała się pę­kać. Ogromne cienie kobiet sięgały aż do nieba wy­soko, wysoko ponad nią. Pragnęła wzbić się, żeby do nich dosięgnąć, ale nie mogła. Nogi miała jak z ka­mienia. Próbowała nimi poruszyć, ale wrosły w ska­łę w tamtym miejscu, gdzie kiedyś ukrywał się Si­mon. Tam, gdzie ta brzemienna w skutki historia wzięła swój początek. Otoczyły ją skały, ale ogień nie gasł. Czuła swąd. Ale to przecież nie studnia, wi­działa jej zgliszcza. Była pewna obecności Simona, mimo że go nie widziała. Po prostu wyczuwała.

Cień...

Ogromna kobieta zakryła słońce.

Maja usłyszała swój głos, równie zniekształcony jak głosy i śmiech wokół:

- Mam własne ciepło! Kradnij sobie słońce, ja ogrzeję się przy ogniu!

Jakieś dłonie chwyciły ją i potrząsnęły mocno.

- Maju, u licha! Ocknij się, kobieto! Naprawdę pachniało spalonym drewnem i darnią. Doleciał cichy trzask.

Z jej ust nadal płynęły słowa, których znaczenia nie pojmowała. Wiedziała tylko, że są bardzo ważne.

Simon poklepał ją mocno w oba policzki, nie przestając do niej przemawiać:

- Maju, obudź się z tego koszmaru! To tylko zły sen, wstawaj, już dawno dzień!

Potrząsał nią jak szmacianą lalką. Jeszcze nigdy nie widział kogoś pogrążonego w tak głębokim śnie.

Nagle otworzyła oczy. Niezwykłe połączenie brą­zu i żółci zawsze robiło na Simonie wrażenie. Nikt nie miał takich oczu jak Maja.

- Ogień - powiedziała, przygryzając niemal całkiem pobielałe wargi. Simon schylił się po przykrycie, które zsunęło się z posłania, gdy Maja rzucała się we śnie. Miała na sobie ciepły gorsecik, zapięty przyzwoicie pod samą szyję, ale mimo to szczękała zębami z zimna.

Simon postanowił, że od następnej nocy będzie spała w wielkim łożu w alkierzu. Nie pozwoli, by dłużej marzła na kuchennej ławie. Niemal całkiem pozbył się pcheł. Jeszcze jedna gorąca kąpiel i cał­kiem znikną. Poprosi Maję, żeby na wszelki wypa­dek jeszcze krócej ścięła mu włosy.

- Ogień - powtórzyła. Patrzyła na Simona, ale jak­by go nie widziała. Rozmawiała z Simonem ze snu. - Widziałam, że też tam byłeś...

Wypuścił ją z rąk. Nie pojmował tego, co ujrzał w jej twarzy. Nie chciał pojąć.

Maja siedziała oparta o ścianę z drewnianych ba­li, na której ostrze siekiery pozostawiło nierówno­ści, opowiadając historię o wielkim uczuciu i cięż­kim znoju. Kalle i Reijo własnymi rękami postawili tę chatę z miłości do tej samej kobiety.

Powoli wracała jej przytomność. Zdawało się jej, że mknie na nartach po świeżym śniegu. Czuła chłód, wszystkie członki jej zesztywniały. Opatuliła się szarą wełnianą derką.

- Wróciłaś, Maju, witaj! - powiedział Simon, uśmiechając się krzywo. Stał boso w rozpiętej koszu­li wyciągniętej na wierzch. Włosy sterczały mu na wszystkie strony. Przypominał tego Simona, który kiedyś łamał dziewczętom serca. - Męczył cię chyba wyjątkowy koszmar!

- Tak - odrzekła Maja, biorąc głęboki oddech. Nie zapytała go, dlaczego wychodził nocą na dwór. On nie zapytał, co jej się śniło.

Żadne z nich nie powiedziało więcej niż koniecz­ne, nie padło między nimi ani jedno zbędne słowo. Na powrót stali się dwojgiem obcych ludzi pod tym samym dachem. Posyłali sobie uważne, czujne spoj­rzenia i pospiesznie odwracali głowy, gdy tylko za­uważyli, że to drugie dostrzegło na sobie ich wzrok. Zachowywali się trochę jak zakochani na początku znajomości. Tyle że im towarzyszyła gorycz.

Obserwowali się nawzajem, siedząc nad wodnistą kaszą, w której przygotowanie Maja nie włożyła ani trochę serca. Maja potrafiła dobrze gotować, ale te­go ranka jedzenie rosło im w ustach.

Na odgłos kroków Simon wstał leniwie i wyjrzał zdziwiony.

Rozległo się mocne walenie w ciągłe zamknięte na zasuwę drzwi.

- Maja! Maja! Obudźcie się, Maju! Simon podbiegł i odsunął zasuwę. W tej samej chwili wprost w jego ramiona wpadła Ida.

- No, Simonie Bakken, zmężniałeś trochę - rzu­ciła z błyskiem w zielonych oczach i oderwała dłonie od jego nagiego torsu, specjalnie się przy tym nie rumieniąc.

Zaraz straciła dla niego zainteresowanie, dostrze­głszy Maję, która siedziała na drewnianej lawie. Sio­stra była ubrana, ale nie zdążyła się jeszcze uczesać, a pod oczami miała sińce.

- Przysłał mnie tata. Ciągle walczy z ogniem, ale moim zdaniem to nie ma sensu. I tak nic się nie ura­tuje - paplała.

Ida Kesaniemi nigdy nie potrafiła wyrażać się ja­sno. Mówiła nieskładnie i trudno było zrozumieć, o co jej chodzi. Ale Maja wyłapała złowróżbne słowa.

- Gasi ogień? - zapytała podejrzliwie. Simon usiadł na ławie obok Mai i patrzył wycze­kująco na obie siostry.

Maja zauważyła kątem oka, że ta już prawie do­rosła Ida obudziła w Simonie instynkt myśliwego...

- Szopa się pali - wyjaśniła Ida.

Zdjęła z głowy chustę i nie czekając na zaprosze­nie, usiadła po drugiej stronie solidnego stołu. Rude włosy uczesane w dwa grube warkocze nadawały jej dziewczęcy wygląd. Wrażenie to potęgowały zaru­mienione od długiego biegu policzki.

Była czarująca.

To określenie pasowało do młodszej siostry, Ma­ja doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Ale wie­działa także, że owo czarujące stworzenie potrafi po­kazać ostre pazurki. Ci, których zmyli jej wygląd niewiniątka, przeżyją nie lada zaskoczenie.

- Wasza szopa się pali. Maja i Simon popatrzyli po sobie, ale teraz to Maja zmrużyła oczy w wąskie szparki. Doskonale pamiętała ostrożne kroki na podłodze i ciche skrzypienie drzwi.

- Tata mówi, że musiało się zacząć palić tuż po świcie. Bo kiedy on wstał, zobaczył słup ognia. My­ślał, że uda mu się uratować chociaż łódź, ale, nie­stety, spłonęła doszczętnie.

Simon popatrzył z przerażeniem na Maję. Przez sen majaczyła coś o ogniu... Ale przecież przez cały czas spała. Dlaczego śnił jej się pożar? Czy to zbieg okoliczności?

- Ktoś puścił wczoraj z dymem naszą studnię - rzucił krótko Idzie. - Maja uważa, że to ja.

- Bzdura! - Ida popatrzyła na Maję rozszerzony­mi ze zdumienia oczami. - Dlaczego Simon miałby to zrobić? Przecież nie jest głupcem.

Maja wzruszyła ramionami.

- Ale szopy już nie mógł podpalić - dodała Ida.

Maja milczała, Simon też się nie odezwał.

Wychodziłeś dziś w nocy, myślała Maja. Dlacze­go nic o tym nie mówisz? Dlaczego nie rozwiejesz moich wątpliwości? Wystarczyłoby parę słów, Simo­nie, zaledwie parę słów. Ale być może nie wiesz, że ja wiem. I dlatego milczysz, a we mnie tymczasem narastają wątpliwości.

Simon pospiesznie się ubrał, a w jego ruchach wi­doczne było zdecydowanie, które trochę uspokoiło Maję.

- Idę tam i pomogę Reijo. Do diabła, ta łódź by­ła nam potrzebna! Jak bez niej wypłynę na połów? Mówiłaś, że Kristoffer umarł.

Spojrzał na Maję pytająco. Pokiwała głową.

- Dziwne, bo to byłoby w jego stylu tak się mścić. W jego słowach, choć zaprawionych goryczą, za­brzmiała bezwzględność, która przeraziła Idę. Zerknęła ukradkiem na siostrę, ale Maja nawet nie mru­gnęła okiem.

- Ale umarli nie podkładają ognia, prawda, Ma­ju? Znajdę tego, który nam to robi. Pożałuje, obie­cuję ci!

Chwycił w locie swoją kurtkę i pomknął wściekły bez czapki. Maja westchnęła, roztrzęsiona. Odsunę­ła włosy z twarzy i przeczesała je palcami.

- Wyglądam okropnie - powiedziała zmęczona. Ida z przyzwyczajenia chciała zaprzeczyć, ale mil­czała.

- Wolałabym, żeby nie wrócił - ciągnęła Maja. Musiała to z siebie wyrzucić. Ida była córką Reijo, a jej przyrodnią siostrą. To wystarczyło, by pozwo­lić sobie na zwierzenia. - Zmienił się tak, że nie prze­staję się go bać.

- Ale żeby podejrzewać, że to on podpalił stud­nię... - Ida wyraźnie sugerowała, że siostra posunęła się zbyt daleko w swych domysłach.

- Simon w nocy był poza domem - wyznała Maja. Powietrze między nimi zadrgało i na długą chwi­lę zaległa cisza.

- On taki nie jest - powiedziała w końcu Ida.

- Nie był - poprawiła ją Maja. - Zapamiętałaś go jako czarującego chłopaka. Nadal jest bardzo przy­stojny, tylko że teraz jego oczy są zimne jak metal. Nie wiem, czy stał się na wskroś zły, ale wydaje mi się taki nieczuły, gwałtowny, łatwo go rozgniewać... Jakby wstąpił w niego diabeł. Nie wiem, Ido, jaki on jest naprawdę. Nie potrafię go rozgryźć. Myślę, że byłby zdolny podpalić zarówno studnię, jak i szopę. Pożar nie wybucha sam z siebie w mroźną zimę. Ktoś musiał podłożyć ogień...

- To niedorzeczne - powiedziała Ida, siląc się na spokój.

- Właśnie - potwierdziła Maja lakonicznie.

- Jesteś zdenerwowana - mówiła dalej Ida, starając się nadać swojemu głosowi zdecydowane brzmienie, także po to by przekonać samą siebie. - Właściwie sa­ma nie wierzysz, że to mógłby zrobić Simon. Zaskoczył cię po prostu tym niespodziewanym powrotem. Zresz­tą od początku nie układało się między wami, tak jak powinno. Potem go zabrali. To, co się dzieje teraz z wa­mi, to po prostu ciąg dalszy tamtych nieporozumień.

Maja uśmiechnęła się ze smutkiem i dotknęła dło­ni Idy.

Ida podniosła na nią wzrok. Maja nie zwykła szu­kać bliskości. To oznaczało, że jest u kresu wytrzy­małości.

- Chciałabym patrzeć na świat twoimi oczami, ko­chana siostro. Ale są sprawy, o których nie mogę z tobą rozmawiać, bo jesteś jeszcze zbyt młoda, a także dlatego, że nie potrafię.

- Czyż ja nie jestem osobą o wyjątkowym do­świadczeniu życiowym? - uśmiechnęła się Ida, usiłu­jąc wszystko obrócić w żart i skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory.

- Nie pójdę tam, nie chcę na to patrzeć - wydusi­ła Maja, potrząsając głową. - Być może to tchórzo­stwo, ale nie chcę. Jeszcze zobaczyłabym coś...

- ...co wskazywałoby na winę Simona? Wątpię - od­powiedziała sucho Ida. - Takiego pogorzeliska, Maju, jeszcze nie widziałam. Z szopy została sterta popiołu.

Ida była jeszcze zbyt młoda, by zrozumieć prze­pełniający Maję strach. Strach tym większy, że w se­rii zdarzeń trudno było doszukać się jakiejś logiki.

Ucieszyła się, kiedy w kilka godzin później zobaczy­ła nadchodzącego wraz z Simonem Reijo. Na szczęście zdążyła uczesać włosy i uprzątnąć stół. Patrzyły z Idą przez okno, jak dwaj mężczyźni, jeden wysoki, a dru­gi niższy i bardziej krępy, obeszli pozostałość po stud­ni. Reijo ukucnął i przyglądał się śladom na ziemi. Maja, która dzień wcześniej uczyniła to samo, dobrze wiedziała, że i tak niczego nie zobaczy.

Simon stał w rozkroku, oparłszy ręce na wąskich biodrach, i obserwował z góry poczynania Reijo.

- Wygląda wspaniale - westchnęła Ida. - Powinno się zabronić ludziom być tak urodziwymi...

- Wówczas i ty mogłabyś mieć kłopoty - wymknę­ło się Mai.

Dlaczego nie ugryzła się w język? Przecież nie chciała, by zabrzmiało to tak ostro.

Ida jednak przywykła do uszczypliwości Mai. Zna­ła swoją siostrę i wiedziała, co ją gnębi. Cierń, jaki ją kłuł, tkwił zbyt głęboko, by dało się go wyjąć.

- Zasłużyłam na twoją cierpką uwagę - stwierdzi­ła. - Uroda nie jest najważniejsza, nie raz się o tym przekonałam. Nie jestem aż taka bezmyślna, Maju, ale czasami się zapominam. Naprawdę uważam, że Simon nadal jest jednym z najprzystojniejszych męż­czyzn w okolicy. A jeśli oceniać to w ten sposób, to można stwierdzić, że zupełnie nieźle się urządziłaś...

- Dobry Boże - westchnęła Maja. - Jak ja bym chciała mieć jeszcze raz siedemnaście lat.

Do izby weszli tymczasem Reijo i Simon.

Reijo wystarczyło krótkie spojrzenie, by się do­myśleć, że z Mają nie jest dobrze. Nie chodziło by­najmniej tylko o to, że miała podkrążone oczy i bla­dą twarz. Po tym jak stała, jak prostowała plecy, po jej gwałtownych ruchach i niespokojnych dłoniach, które nerwowo starała się czymś zająć, poznał, że Maję coś gnębi.

- Wszystko spłonęło - odezwał się Simon, zdru­zgotany.

- Ktoś podkłada u was ogień - powiedział Reijo, uchwyciwszy spojrzenie Mai. - Ale nie masz racji, winiąc Simona. Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj?

Maja pokiwała głową. Poczuła się jak skarcona przez ojca mała dziewczynka.

- Podtrzymuję to. Daj Simonowi szansę, daj szan­sę sobie!

Maja odwróciła się do wszystkich plecami i zacisnę­ła wargi. Tylko Simon zauważył, jak przez krótki mo­ment zmrużyła oczy w wąskie szparki. Zauważył dziw­ny błysk, jaki się w nich zapalił, i zaciśnięte w pięści dłonie. Zaraz jednak jej twarz przybrała zwykły wyraz.

Jak Reijo mógł to powiedzieć przy wszystkich?

- Simon może wypływać razem ze mną na poło­wy - ciągnął tymczasem spokojnym głosem Reijo. - Albo może pożyczyć tę małą łódź. Knut wyjechał, a ja nie potrzebuję dwóch. Szkoda, żeby leżała na brzegu i wysychała na słońcu.

- Chętnie ją pożyczę. Muszę sobie sam radzić - oznajmił Simon chłodno z cieniem wrogości w gło­sie. A może Maja była po prostu przewrażliwiona? Zerknęła na Idę, ale ta zdawała się niczego nie za­uważać. Twarz Reijo też pozostała nie zmieniona.

Czyżby zwariowała?

- Śmierdząca sprawa - stwierdził Reijo, patrząc przez okno. - To nie był nieszczęśliwy wypadek ani jakiś zbieg okoliczności. Niemożliwe. Ktoś to zrobił celowo przeciwko tobie, Maju, przeciwko Simonowi.

- Tylko moja rodzina, Maja i ty wiedziałeś, że wróciłem do domu... - powiedział powoli Simon. - Kiedy zapaliła się studnia - dodał. - Bo teraz to pew­nie już wszyscy wiedzą.

- Ktoś mógł cię zobaczyć. Mrok nie skrywa tak dokładnie, jak by się nam wydawało.

- Tylko Kristoffer tak mnie nienawidził. - Simon wzruszył ramionami z rezygnacją.

- Może jakieś dziewczyny? - rzuciła Ida. - Mszczą się za złamane serca.

- Nic mi o tym nie wiadomo - warknął. Zmieniał się równie gwałtownie jak nagła wichura.

- To, że ktoś chciałby skrzywdzić Maję, wydaje mi się jeszcze bardziej niedorzeczne.

Ida wyraziła słowami to, o czym myślał także Reijo.

- Głupie wybryki - stwierdził Simon. - Pewnie ja­kieś młokosy chcą się popisać. Jak ja ich złapię, to zobaczymy, jacy są mocni! Nie pozwolę, żeby ktoś sobie tak ze mnie kpił.

Usta Mai zadrżały, już miała coś powiedzieć, ale ujrzawszy zaciętą twarz Simona, ugryzła się w język.

- Nie mamy więcej nic, czego nie widać przez okno - rzekł Simon. - Będę tu siedział i trzymał straż, dzień i noc. Biada temu, kto się ośmieli tu zbliżyć!

- Rozsądny pomysł! - Reijo zgodził się z mężem Mai. - Chętnie ci pomogę. To zadanie dla dwóch. Bę­dziemy się zmieniać, żeby nie zasnąć na posterunku.

Przed nimi stał ten obcy Simon. Rysy jego twarzy były niczym wykute w skale, oczy lśniły jak stal, ką­ciki ust wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. Wyprostowany, jakby wyższy i szerszy w ramio­nach, czujny. Pojawiło się w nim coś zwierzęcego.

Ida zrozumiała, co miała na myśli Maja. Przystoj­ny Simon wyglądał groźnie. Ten błysk w jego oczach wydał się Idzie przerażający, choć zarazem bardzo pociągający. Wyczuła równocześnie, że ten mężczy­zna może być zły.

- Nie zasnę! - zapewnił Simon stanowczo, ciska­jąc słowa niczym kamienie. - Przywykłem do czu­wania, robiłem to nie raz. Poradzę sobie.

Ani jedno słowo podziękowania za zaproponowa­ną przez Reijo pomoc.

Maja, porzuciwszy resztki rozsądku, zadała Simo­nowi pytanie, które ją gnębiło. Wiedziała, że inaczej nie zazna spokoju, choć przecież obiecali sobie nie przekraczać pewnych granic. Ona tymczasem świa­domie to czyniła.

Nie miała odwagi jednak czekać, aż zostaną zu­pełnie sami.

- Simon - odezwała się cicho, tak cicho że upłynę­ła chwila, nim zorientował się, że zwraca się do nie­go. Odwrócił się wówczas i napotkał jej wzrok. - Czy to może mieć jakiś związek z pieniędzmi? Ze srebr­nymi monetami? - dokończyła szeptem.

W oczach męża zobaczyła, że nie podoba mu się, że mówi o tym przy Reijo i Idzie. Ze w ogóle poru­sza ten temat. Że nie dotrzymała umowy...

- Nie, Maju - odpowiedział jednak. - To nie ma żadnego związku.

Maja uwierzyła mu, ale mimo to nie zrobiło jej się lżej na sercu.

5

Nieprzyjemne zdarzenia już się nie powtórzyły. Simon dowiódł jednak wszystkim, że przez lata spę­dzone poza rodzinną wioską nad fiordem, zmienił się w twardego mężczyznę.

Przez wiele dni siedział wyprostowany niczym żołnierz przy okienku w kuchni. Przerwy robił wy­łącznie wtedy, gdy musiał wykonać niezbędną pracę.

Maja wielokrotnie proponowała, że go zastąpi, ale on się nie zgadzał, twierdząc, że to robota dla mężczyzny.

Mogłaby policzyć na palcach jednej ręki krótkie chwile w ciągu tygodnia, kiedy się zdrzemnął. Ale brak snu zdawał się mu nie przeszkadzać. Tyle tyl­ko że w jego ruchach wyczuwało się nerwowość, a wzrok miał rozbiegany.

Maja zabrała się za porządki.

Kiedy coś ją dręczyło, nie potrafiła siedzieć pogrą­żona w rozmyślaniach. Musiała coś robić, by przez cały czas mieć zajęte ręce. Wyszorowała podłogi i ściany aż po powałę. Wyprała ubrania i tak długo płukała je w rzece, że niemal straciła czucie w pal­cach. Pozmywała naczynia, wytrzepała futrzane na­krycia i chodniki, wyszorowała ławy i półki.

Na piecu nadal bulgotała w kubku smoła, chociaż w chacie nad rzeką nie było już ani jednej pchły.

Po ostrzyżeniu Simona, kiedy Maja wreszcie zdo­łała rozczesać niesforne kołtuny na karku, po wielogodzinnych kąpielach w parującej wodzie i zużyciu sporej ilości mydła z żywicy, najwyraźniej robactwo uznało, że to niedobre miejsce.

Maja miała wolne.

Simon na wszelkie sposoby próbował ją nakłonić, by przeniosła się do alkierza, ale Maja uparcie trwa­ła przy swoim i nadal - sypiała na kuchennej ławie.

Stół mogła dzielić z mężem, ale nie była jeszcze gotowa dzielić z nim łoża.

Nadszedł nowy 1747 rok.

Wreszcie i Simon dał się przekonać, że podpalenie studni i szopy było głupim wybrykiem. Bezmyślnym żartem, który miał poważne konsekwencje. Sprawcy musieli się przestraszyć, kiedy spłonęła także łódź. Każdy, kto mieszkał w tych stronach, wiedział, jaką wartość ma łódź w gospodarstwie.

Simon wprawdzie nadal pomstował i wykrzyki­wał, co zrobi temu, kto ośmielił się podłożyć ogień, ale z dnia na dzień jego zapał słabł.

Maję nie przestawały dręczyć podejrzenia, ale za­cisnęła zęby i przezornie milczała.

Wreszcie i ona uspokoiła się, uznawszy, że ktoś im chciał zrobić kawał.

Ale pierwszego dnia nowego roku znowu po­chwyciły ich ogniste języki.

Jak większość kobiet, także Maja wstawała pierw­sza, gdy tylko zaświtało. Drżąc z zimna, rozpalała w palenisku, nastawiała kaszę i gotowała w małym czajniczku kawę. Rzut oka do prawie pustej puszki, w której przechowywała cenne ziarenka, utwierdził ją w przekonaniu, że dobrze, iż niebawem odbędzie się styczniowy jarmark.

Kiedy gromadziła zapasy, nie myślała, że będą musiały starczyć dla dwojga.

Maja umyła się w letniej wodzie. Nie miała cier­pliwości czekać, aż woda będzie cieplejsza. Staran­nie uczesała się i ubrała.

Zostało niewiele wody, więc założyła kurtkę, otu­liła głowę chustką i skierowała się do wyjścia. W po­śpiechu nie mogła znaleźć rękawic, dlatego chwyci­ła rękawice Simona.

Ranek był zwyczajny, podobny do wszystkich in­nych zimowych poranków. Mróz szczypał dotkliwie. Wiedziała o tym już, gdy wstała, bo długo musiała chuchać na szybę, nim zdołała odmrozić maleńki prześwit pozwalający wyjrzeć w czarną noc.

Z nosidłem na ramionach podążyła w dół do rzeki. Przez chwilę stała na lodzie przy przeręblu. Nim na­brała wody, stopy całkiem jej przemarzły. Wychodząc na brzeg, zachwiała się i wiadro wody chlusnęło wprost na nią. Lodowaty strumień przemoczył kilka warstw odzieży i kłuł nagą skórę niczym tysiące igieł. Maja wspięła się pod górę i zaklęła ze złości. Chciało jej się płakać, ale już od dawna nie pozwalała sobie na taki przejaw słabości przy okazji codziennych niepo­wodzeń. Łzy oszczędzała na większe zmartwienia.

Mokra spódnica zesztywniała na mrozie, ale Ma­ja, nie zważając na to, nachyliła się i jeszcze raz na­brała wody. Tym razem obyło się bez kłopotów. Z pełnymi wiadrami ruszyła pospiesznie do chaty.

Schodząc nad rzekę spokojnym krokiem, nie za­uważyła nic nienormalnego. Teraz zaś, mimo że bie­gła, trzęsąc się z zimna w przemoczonych ubraniach, natychmiast ujrzała blask w jaśniejącym mroku po­larnego brzasku.

Zatrzymała się, nie wierząc własnym oczom. Opu­ściła bezwładnie dłonie zaciśnięte na drewnianym nosidle. Stała niczym porażona, tak jakby jej prze­moczone nogi przymarzły do ziemi.

Jej rozum nie chciał przyjąć do wiadomości te­go, co widziały oczy, i tego, co wyczuwała zmysłem węchu.

Niemożliwe, by istniało takie zło. Ida nazwała zdarzenia, jakie ich dotknęły w ostatnim czasie, wy­tworem chorego umysłu. Ale to, co ujrzała Maja, przeszło wszelkie jej wyobrażenia. Nie znajdowała na to słów. Ogarnął ją ból przemieszany ze złością, a z oczu polały się skrywane na ciężkie chwile łzy. Ruszyła na oślep znajomą ścieżką w stronę chaty.

Wpadła do izby, bliska utraty zmysłów. Nie za­mknęła nawet za sobą drzwi wejściowych. Plaskając przemoczonymi kumagami o drewnianą podłogę, szarpnęła drzwi do alkierza. Rozszlochana i przemo­czona rzuciła się na łóżko, gdzie spał Simon.

Simon zareagował gwałtownie, gdy opadło na nie­go coś zimnego, mokrego i ciężkiego. Nie zdążył jeszcze usiąść, a już zaciskał dłonie na szyi napastni­ka. Wyrwany ze snu usiłował wzrokiem przeniknąć ciemności. W skroniach mu dudniło.

Leżące na nim ciało stawiało opór.

Lodowate dłonie odpychały, paznokcie drapały mu pierś.

Otrząsnąwszy się z resztek snu, zobaczył nad so­bą białą plamę i usłyszał stłumiony głos Mai.

- Do diabla, Simon, to przecież ja! Chcesz mnie udusić?

Cienie i złe wspomnienia odpłynęły.

Puścił ją i Maja opadła na posłanie niczym szmaciana lalka. Ze spódnicy kapała jej woda. Krople ude­rzały miarowo o podłogę.

Simon dyszał ciężko, jego klatka piersiowa poru­szała się gwałtownie w górę i w dół, a głowę rozsa­dzał ból nie do zniesienia. Zmusił się jednak, by za­chować spokój. Wstał półnagi, nie zwracając uwagi na chłód w izbie.

- Wchodziłaś do rzeki? - zapytał. Najchętniej uciekłby gdzieś, byleby nie słyszeć jej rozdzierającego płaczu.

Nigdy nie potrafił poradzić sobie z kobiecymi łza­mi. Uważał, że tak skutecznej broni mężczyźni nie mają co przeciwstawić.

- Przepraszam - westchnął. Omal jej nie udusił. Już zaciskał ręce na jej szyi.

Na nic się nie zdało tłumaczenie, że działał w amoku, że nie chciał jej zrobić nic złego, że zda­wało mu się, iż jest gdzie indziej...

Patrzyła na niego z wyrzutem, a sińce już zazna­czyły się na jej białej szyi.

Na miły Bóg, chyba wszystko sprzysięgło się przeciwko niemu!

Wreszcie zdołał zrozumieć, co ona mówi, szlocha­jąc i zalewając się łzami. Ochrypłym głosem wydo­była z siebie słowa:

- Ten potwór znów tu był, Simonie! Był tu! Zrozpaczona szarpała skórę przykrywającą posłanie. Simon wyskoczył z łóżka i wciągnął spodnie.

- Spalił krzyż - dokończyła rozdzierającym gło­sem.

Zamarł w bezruchu i patrzył na nią z otwartymi ustami. Ręce mu drżały.

- Krzyż na grobie dziecka - powtórzyła. Odgadł, że serce jej krwawi. - Simonie, jacy ludzie są zdolni do takiej podłości?

Simon znał wielu takich, tyle że nie w tych stronach.

- Pójdę tam - rzekł. - A ty zostań! Maja jakby nie słyszała, co do niej mówi. Wstała i podążyła za nim jak lunatyk.

Zatrzymał się. Wtedy ona też się zatrzymała. Mówił do niej i zdawało się mu, że go słucha, ale kiedy znowu ruszył z miejsca, ona znów szła za nim krok w krok.

Simon westchnął ciężko i chwycił Maję za rękę. Zdziwił się, że jest taka lodowata.

- Gdzie masz rękawice? - zapytał, a w jego głosie zabrzmiała czułość.

- Nie wiem.

- Przemarzniesz na kość. Jesteś przemoczona.

- Nie - odpowiedziała.

Cienka smużka dymu unosiła się chwiejnie ku nie­bu. Tylko tyle pozostało z krzyża na grobie ich dziec­ka.

- Bezimienny grób - wymamrotał przez zęby. Nie wiedział, czy Maja zrozumiała, co miał na myśli. Zresztą, jakie to miało znaczenie? - A więc to nie wy­bryki wyrostków - powiedział cicho do siebie. Ukucnął i popatrzył na ziemię, która wyłoniła się spod sto­pionej przez ogień warstwy śniegu. Grób Artura Mikkela Bakkena syna Simona stał się bezimienny.

Simon wstał ciężko, ale zdążył jeszcze w ostatniej chwili podtrzymać Maję, która zachwiała się i omal nie upadła. Zarzuciła mu ręce na szyję, a jej drob­nym ciałem wstrząsnęły spazmy.

Kiedy ją otoczył ramionami, poczuł, że i on dy­gocze z zimna i rozpaczy.

Nie mogli nic poradzić na to, co się stało, ale Simon poprzysiągł sobie w duchu, że nie puści tego płazem.

Co innego drwić sobie z niego i z Mai, a co inne­go bezcześcić pamięć zmarłego dziecka, ich syna. I to w taki sposób. Tego nie wolno darować!

Bez wysiłku wniósł Maję na rękach do chaty. Sia­dła otępiała, a przed oczami miała ciągle czarny dół w śniegu i dogasający żar. Choć skostniała z zimna, nie wykazywała najmniejszej chęci, by zdjąć prze­moczone ubrania.

Simon z ciężkim sercem zmagał się z nią, a gniew omal nie wziął nad nim władzy.

- Do diabła, Maju, pomóż mi trochę - wycedził przez zęby i ściągnął wreszcie wełnianą pończochę, która już przylgnęła do jej nogi. - Wchodziłaś do rzeki? - dziwił się.

- Nie wiem. Zaniepokoił go jej zamglony wzrok. Przywykł, że nie przejmowała się nim, ale w jej zachowaniu było coś nowego, coś, co napawało go lękiem. Pogrążyła się w apatii. Jej spojrzenie było niemal takie samo jak wówczas, gdy budziła się z koszmaru tamtego ranka, kiedy spłonęła szopa. Simon zląkł się, że ją utraci.

Brutalnie zdarł z niej ostatnie części ubrania, wszystko było mokre. Przełknął ślinę, ujrzawszy białe ciało Mai. Nie miał jednak odwagi, by się jej dokładnie przyjrzeć. Wiedział, że ona by sobie tego nie życzyła. Po tym, jak wziął ją siłą, trudno oczeki­wać innej reakcji.

Nie miał pojęcia, co w niego wówczas wstąpiło. Przez wszystkie te lata, gdy mógł o niej tylko ma­rzyć, zawsze wyobrażał sobie, jak czule ją pieści. Bez pośpiechu, delikatnie.

Tymczasem wszystko popsuł. Bo w chwili, gdy pojął, o co go podejrzewa, mimo że nie powiedziała tego na głos, ogarnął go straszny gniew i nabrał ochoty, by pokazać jej, że jest takim mężczyzną, jakiego się boi.

Maja dygotała tak, że nie mogła nawet zacisnąć dłoni.

Bez zbędnych ceregieli zarzucił wełnianą derkę na jej wstrząsane dreszczami ciało, potem wziął ją na ręce i zaniósł do alkierza. Ale kładąc na posłaniu i otulając nakryciem z futra, wykazał się zdumiewa­jącą delikatnością.

Zamknął drzwi na zasuwę i nalał mocnej, gorącej kawy do drewnianego kubka. Zaniósł go Mai i po­dał tak, jakby częstował ją jakimś luksusem. Maja pokręciła głową.

- Musisz wypić - rzekł krótko, przystawiając jej ku­bek do ust. Niemal na siłę wlał w nią pierwszy łyk. Skrzywiła się, bo nie przepadała za kawą. Zawsze dzi­wiło ją, dlaczego kawa jest taka droga. Sądząc po cenie, powinna być lepsza od innych napojów. Przełknęła jed­nak i poczuła, jak ciepło dociera do żołądka. A kiedy wypiła cały kubek brązowego płynu, zdawało jej się, że nawet koniuszki palców trochę jej odtajały.

Simon odstawił puste naczynie i rzuciwszy Mai przelotne spojrzenie, odchylił futrzane nakrycie i po­łożył się obok niej.

Maja cofnęła się na brzeg łóżka, ale nie zdołała usu­nąć się poza zasięg silnych ramion, które objęły ją i przyciągnęły mocno do siebie.

Zrobiło się jej nawet przyjemnie, ale nie przesta­wała się opierać.

- Odpręż się, żonko - usłyszała nad głową rozba­wiony głos Simona, choć może jej się tylko tak zda­wało. Szczękała zębami, nie potrafiła nawet zrozumieć własnych myśli. - Nie obawiaj się, Maju. Chcę cię tylko rozgrzać, żebyś się nie rozchorowała.

Nie dowierzała, że tkwi w nim tyle pokładów czu­łości. To nie pasowało do obrazu Simona, jaki sobie stworzyła. Nie dopuszczała nawet myśli, że w tym obrazie mogą pojawić się rysy.

Ale jego ramiona nadal ją obejmowały. Silne, cie­płe, bezpieczne. Jak dobrze spoczywać w takich ra­mionach! Zupełnie inaczej. Dzielić kłopoty z drugim człowiekiem - jakie to osobliwe uczucie! Tak długo musiała radzić sobie sama.

Ciepło powoli, nieśmiało wnikało jej pod skórę.

- Nie zostawimy tego, Maju - usłyszała głos Si­mona, ostry niczym świeżo naostrzona kosa. - Nie będziemy już dłużej przymykać oczu i wmawiać so­bie, że to jakieś głupie wybryki. Bo to nie są wybry­ki! Ktoś nam to robi celowo. Ktoś nas obserwuje. A tego nie lubię! Zdecydowanie nie lubię. Więcej się nic podobnego nie zdarzy. Nie jestem już nieporad­nym młodzikiem. Tym razem nie ucieknę, by ukryć się w górach, ale odpłacę pięknym za nadobne.

Choć gorzka to była pociecha, Maja ze zrozumie­niem przyjęła jego słowa.

Ona także czuła jedynie chłodną nienawiść. Naj­większa świętość została zhańbiona. Tak nie wolno sobie żartować! Zmarłym należy się szacunek - obo­jętnie, czy śmierć dotknęła człowieka, który przeżył długie życie, czy też maleństwo, które tylko zdąży­ło zerknąć na ten świat.

- Myślisz, że to dlatego, że nie pochowaliśmy go na Karnes? - zapytała.

Był taki zwyczaj grzebania zmarłych przy koście­le po drugiej stronie fiordu.

Wcześniej zmarłych przewożono aż do Helgoy na jedną z najdalej wysuniętych w głąb morza wysepek. Teraz parafia znajdowała się na zachodnim brzegu fiordu, bliżej i wygodniej dla mieszkańców. Zdarza się, że człowiek czuje potrzebę, by pobyć blisko uko­chanych zmarłych.

Ich synek nie został przewieziony na drugi brzeg fiordu. Żył tak krótko.

Jego maleńkie stopki powinny biegać na tej ziemi. Dlatego pogrzebali go tutaj. Bez pastora, ale przy słowach modlitwy wypowiedzianej przez Reijo w je­go śpiewnym ojczystym języku.

Może ktoś uznał to za profanację?

- Nie, tutejsi ludzie nie są aż tacy pobożni - uznał Simon. Surowo oceniał swoich współziomków. Miesz­kała tu tylko garstka ludzi - trochę Norwegów, nad­morskich Lapończyków, Finów, którzy osiedli tu na stałe i już oderwali się od swych korzeni. Wielu z nich miało współmałżonków Lapończyków i przejęło ich kulturę i język.

Oczywiście i tu przybywali duchowni z misją. Pa­stor miał tu poważanie, kłaniano mu się nisko i li­czono z jego słowami. Przesądy jednak tkwiły głę­boko w ludzkiej świadomości.

Odmawiano modlitwy, ale ludzie nie mieli odwa­gi, by zawierzyć jedynie Panu Bogu. Na wszelki wy­padek woleli nie narażać się innym siłom.

Przyjęli chrześcijaństwo, ale nadal z przejęciem słuchali opowieści najstarszych mieszkańców osady, którzy pamiętali niejedno, a ich doświadczenia sta­wiano na równi z prawem naturalnym.

- Bóg nie gniewałby się z tego powodu, że nie­mowlę zostało pogrzebane poza cmentarzem. Myślę, że ziemia tu jest równie święta jak na Karnes - stwierdził Simon.

Maja czuła jeszcze chłód w piersiach, powoli jed­nak jej ciało wracało do życia, tajało. Mogła już, choć nie bez bólu, poruszać palcami u rąk i u nóg. Stopniowo otrząsnęła się z apatii. Narastał w niej co­raz większy gniew.

- W każdym razie, jeśli nadal się zastanawiasz... - Si­mon zniżył głos, bo zaufanie i szczerość między nimi zdawały się jeszcze nazbyt kruche. To, że przytulał Maję, nie oznaczało wcale, że ma do tego prawo, nie miał też wcale pewności, czy sam tego chce. - Jeśli się zadręczasz... wiedz, że to nie ma nic wspólnego z pie­niędzmi. Prawdą jest, że te pieniądze nie są całkiem czyste, wiąże się z nimi cierpienie i ból. Pochodzą z więzienia, Maju, miałem je przy sobie przez całą dro­gę powrotną. Na razie nie mogę ci powiedzieć nic wię­cej. Nie chcę, jeszcze nie teraz. Na pewno jednak nikt nam tego nie zrobił z powodu tych srebrników. Zresz­tą nikt tu o nich nie wie, nikt poza nami, Reijo i Idą. A ich przecież nie podejrzewasz.

Nie odpowiedziała.

- To musi być ktoś stąd - ciągnął bezlitośnie. - Ktoś, kogo znamy. Wykluczywszy twoich bliskich z przy­lądka i moją rodzinę, pozostają jeszcze tacy, którzy żywią niechęć albo do ciebie, albo do mnie. Ale czyja nienawiść jest tak silna, że pcha go do takich czynów?

Simon zawiesił na moment głos, a potem, ściska­jąc mocniej ramiona żony, odezwał się, akcentując każde słowo:

- Pytałem cię już o to wcześniej, zapytam raz jesz­cze, ponieważ to konieczne. Poza tym dręczy mnie niepewność. Czy komuś może się nie podobać, że wróciłem? Może dla kogoś jesteś tak ważna, że uwa­ża mnie za zawadę?

- Jestem najbrzydszą kobietą nad całym fiordem Lyngen - odpowiedziała Maja beznamiętnie. - Tak mówią o mnie tutejsi mężczyźni. Przypadkowo usły­szałam na ostatnim jarmarku. Zabolało mnie to bar­dzo i jeszcze długo na wspomnienie tych słów czu­łam, jak mi przykro. Ale nie wiem, czy to wystarczy, żeby cię przekonać.

Simon milczał.

Nie był to właściwy moment, żeby jej wyznać, iż jemu z dnia na dzień wydaje się piękniejsza. Ilekroć spoglądał na jej twarz, odkrywał coraz to nowe szczegóły, które go urzekały. Nigdy nie spotkał tak interesującej kobiety. Takiej zagadkowej i tak bar­dzo cierpiącej z powodu własnego wyglądu.

Może nigdy nie zdradzi jej tych myśli. Simon Bakken strzegł pilnie czułości ukrytej gdzieś głęboko na dnie serca. Nie mógł uwierzyć, że Maja przez lata je­go nieobecności była sama. Raz po raz dostrzegał w jej spojrzeniu coś niepokojącego, jakby roztargnie­nie, jakby smugę dymu z ogniska gdzieś w oddali.

Wtedy nabierał pewności, że rozmyśla o innym męż­czyźnie.

Ale co do Mai trudno mieć pewność.

Zrozumiał, że mężczyźni, których na co dzień spotykała, nie dostrzegali tego, co jego oczom uka­zywało się coraz wyraźniej. Oni znali ją od dawna. Mówili, że jest brzydka, nie próbując nawet zatrzy­mać na niej spojrzenia. Nie byli na tyle bystrzy, by odkryć jej niepospolitość. Wszyscy zaśmiewali się w kułak, nie ukrywając złośliwej satysfakcji, kiedy musiał zadowolić się oszpeconą żoną.

Ale przecież w wiosce pojawiali się czasem nieznajo­mi. Chata stała na uboczu. Samotny wędrowiec zmie­rzający nad fiord wzdłuż rzeki musiałby tędy przecho­dzić. Może ów przechodzień dostrzegł jej czar...

- Wszystkiego się dowiem - zapewnił ją, myśląc za­równo o podpalaczu, jak i - jeśli taki istnieje - o męż­czyźnie, z którego powodu jej oczy zasnuwała mgła.

Maja przełknęła ślinę i na moment uciekła spojrze­niem, ale zaraz bez lęku znów napotkała jego wzrok.

- W każdym razie to nie ty, Simonie - powiedzia­ła. - Pomyliłam się. Wybacz mi, proszę.

Skinął lekko głową, ale nic nie odrzekł, bo ze wzruszenia ścisnęło go w gardle.

Wybaczył jej, choć nie było to dla niego łatwe, i równocześnie poczuł ulgę.

Może to dobry początek, by powrócić do niej? A może dzieląca ich przepaść pogłębi się? Żadnej z tych możliwości nie da się wykluczyć.

- To nasza wspólna sprawa - rzekł.

- Proszę cię, nie zrób niczego, co byłoby wbrew prawu - ostrzegła go bezwiednie.

A jednak przepaść istniała. Czułe objęcia i parę przyjaznych słów nie mogło jej zasypać.

6

Simon przestał być młodzieniaszkiem, który ucie­ka przed życiem i łudzi się, że ominą go kłopoty. Twarde więzienne życie nauczyło go, że trzeba chwytać byka za rogi i otwarcie stawić czoło niebez­pieczeństwu.

Wczesnym rankiem otulił Maję dodatkowym na­kryciem. Ubrał się i odpiął klucz z pęku, który no­siła uwieszony na pasku spódnicy.

- Zamknę za sobą - rzekł. - Ale czułbym się nie­co spokojniejszy, gdybyś zasunęła rygiel. Nie wsta­waj jednak, póki się nie rozgrzejesz.

Pokiwała głową. Właściwie było jej ciepło, ale spra­wiło jej przyjemność, że Simon tak się o nią troszczy.

- Co zamierzasz?

- Zadam parę pytań - odrzekł. - I zażądam odpo­wiedzi. Ale przedtem jeszcze pójdę po Idę. Nie mo­żesz zostać sama. Boję się o ciebie.

- Ida jest jeszcze dzieckiem - odparła Maja. - Je­śli sama sobie nie poradzę, jej obecność nie na wie­le się zda.

- Potrzebuję pomocy Reijo - powiedział Simon z pociemniałym spojrzeniem. - Gdyby nie to, sprowa­dziłbym go tutaj. Nie chciałbym jednak, żebyś zosta­ła zupełnie sama. Myślę, że nic się nie będzie działo. Wątpię, czy ośmielą się... - urwał w obawie, że jego słowa zdradzą emocje, jakich doświadczał. Posyłając Mai przeciągłe spojrzenie, ukrył oczy za długimi, ciemnymi rzęsami.

Ma rzęsy jak dziewczyna, przemknęło Mai przez myśl.

Przez chwilę stał się jej bliższy. Nie mogła się jed­nak oprzeć wrażeniu, że go straciła, ale czy można stracić kogoś, kogo się nigdy nie miało?

Godzinę później wpadła do chaty zdyszana Ida. Po­liczki zarumieniły się jej od mrozu, a na twarzy malo­wało się rozpaczliwe niedowierzanie. Maja nie zdąży­ła zabarykadować drzwi, nie miała siły wstać. Otulona w wełniane derki przymknęła oczy i starała się zapo­mnieć o tym, co się stało. Ogarnął ją błogi spokój, a po­ranne przeżycia wydały jej się koszmarem ze snu.

- Simon wszystko nam opowiedział! - Słowa wy­lały się strumieniem z ust Idy.

Dziewczyna ściągnęła z głowy sięgającą jej do po­łowy pleców ciepłą chustę, która w zimowe dni do­brze chroniła przed mrozem. Zamknąwszy wpierw dokładnie drzwi i zasunąwszy rygiel, położyła na stole w kuchni pęk kluczy.

Dorzuciła drew do ognia i dopiero wówczas znów wtargnęła do alkierza.

- W każdym razie to nie sprawka Simona - stwier­dziła.

Maja uśmiechnęła się smutnym, zmęczonym uśmie­chem.

- Nie - potwierdziła. - Pomyliłam się, ale to przy­najmniej jakaś pociecha w tym wszystkim.

- Zrobił to ktoś, kto mści się za mamę - powie­działa Ida po dłuższej chwili.

Maja pokiwała głową. Gdzieś głęboko z zakamar­ków pamięci wydobyła wspomnienie z dzieciństwa.

Ogień.

- Posadzili mnie wtedy na niewielkiej wysepce. Na tej, co wystaje, kiedy latem woda w rzece opada - ode­zwała się nieobecnym głosem. Nie wiedziała, czy to wspomnienie jest prawdziwe, czy też obraz zielononiebieskiej rzeki i falującego nurtu oraz swąd palącej się trawy to tylko wytwór wyobraźni zrodzony pod wpływem zasłyszanych opowieści. Przeżyła pożar, ale może wtedy wszystko odbyło się inaczej? Była ta­ka mała. Poza tym nie pamiętała nic więcej, ani Re­ijo, ani jego ojca Anttiego.

- Reijo mi o tym opowiadał. Wtedy podłożyła ogień jakaś zazdrosna o mamę kobieta.

Ida czuła się już dorosła i raz po raz mówiła do ojca po imieniu.

- Tym razem na pewno powód jest inny - prze­rwała jej Maja. - Pod tym względem nie wdałam się w mamę.

- Nie... to nie może być ktoś, kogo znamy...

- To na pewno jest ktoś, kogo znamy - podkreśli­ła Maja ze śmiertelną powagą. - I to jest najgorsze. Zawsze wiedziałam, że ludzie mnie nie lubią. Uwa­żają, że jestem zarozumiała! Ale nie przypuszcza­łam, że mogą mi zrobić coś takiego. Nie sądziłam, że mnie do tego stopnia nienawidzą.

- Ciebie albo Simona... - Ida zawiesiła głos. - Masz rację, jest w nim coś takiego, co napawa mnie lękiem. Z początku zaślepiła mnie jego uroda. Jest taki przy­stojny! Ale kiedy go obserwuję, ze strachu ciarki przechodzą mi po plecach.

Maja pokiwała głową ze zrozumieniem.

Kiedy Simon jej oznajmił, że idzie zadać parę py­tań i zażąda na nie odpowiedzi, Maja nie przypusz­czała, że zechce to uczynić w ich chacie nad rzeką. Zupełnie się nie spodziewała, że zaprosi do nich ca­łą wioskę, więc gdy ją o tym powiadomił, minę mia­ła niewyraźną.

- Zobaczysz, że stawią się wszyscy jak jeden mąż. Nie wymigają się od tego - rzekł Simon. - A jeśli ktoś się nie zjawi, ludzie od razu wezmą go na języ­ki. Przyjdą... Choćby z ciekawości. I długo jeszcze będą o tym rozprawiać.

Maja właśnie tego lękała się najbardziej. Nie lubi­ła, gdy mówiono na jej temat.

- Być może niczego się nie dowiemy - rozważał Reijo spokojnie. - Ale z pewnością trochę nimi potrząśniemy.

Przybyli wszyscy bez wyjątku. W niewielkiej izbie zrobiło się tłoczno.

Maja jęknęła, ujrzawszy nachodzących zwartą gromadą ludzi. Szli trochę niepewnie, bo dokładnie nie wiedzieli, o co chodzi.

- Czym ja, u licha, mam ich poczęstować?

- Niczym - odparł spokojnie Simon, przeczesując palcami włosy. Z ich drżenia domyśliła się, że nie jest bynajmniej taki spokojny, jak przed nią udaje. - Nie zaprosiliśmy tu ich w gości. Chcieli rozrywki, to im jej dostarczymy.

Maja skrzyżowała ręce na piersiach. Po porannym przemarznięciu nadal trzęsło ją w środku, w sercu mróz malował jej kwiatowe wzory.

- Ty nie masz się czego wstydzić! - wtrącił się Re­ijo i obejmując ją opiekuńczo ramieniem, pogładził pospiesznie po policzku.

To jedyny człowiek na świecie, który nie dostrze­ga moich blizn, pomyślała Maja.

- Zgadzam się z Simonem - ciągnął Reijo. - Po­stąpiłbym tak samo. To wymaga odwagi.

Maja zdawała sobie z tego sprawę, ale cena, jaką przyszło im za to zapłacić, wydawała się jej zbyt wy­soka.

Na schodach rozległo się szuranie. Kiedy Maja póź­niej przypominała sobie to popołudnie, słyszała zawsze ten odgłos. Od ich ślubu nie było w chacie nad rzeką tylu gości. Po tym dniu prowadziła do ich domu ścież­ka tak szeroka, że nie trzeba było chodzić gęsiego.

Wszyscy starali się zachowywać zwyczajnie, udawa­li obojętność, ale wchodząc do środka, omiatali po­mieszczenie ciekawymi spojrzeniami. Tylko nieliczni byli tu w ciągu ostatnich lat, a większość zamierzała na tej jednej wizycie poprzestać, dlatego też ważne było, by jak najwięcej zapamiętać i potem dzielić się wraże­niami przez wiele zimowych i wiosennych wieczorów.

Pierwsze weszły kobiety w czarnych chustkach, rozglądając się ciekawie, potem lekko przygarbieni mężczyźni w połatanych samodziałowych portkach. W twardych, pooranych dłoniach ściskali ściągnięte z głów skórzane czapki. Maja górowała nad nimi po­mimo młodego wieku, pęk kluczy u pasa dodawał jej godności.

Gorzej się poczuła, kiedy weszły młode dziewczę­ta wystrojone jak na sobotni wieczór, gotowe sztur­mem zdobyć ukochanego. One także posyłały głod­ne spojrzenia. Nie sprawdzały jednak, czy na ścianach i półkach zalega kurz, ale przepychały się do Simona. Otoczyły go niczym kręgi na wodzie tonący kamień, za wszelką cenę starając się zwrócić na siebie uwagę.

Krygowały się przed Simonem, całkowicie lekcewa­żąc Maję.

Niektóre z nich znała. Zanim pojawiła się w ży­ciu Simona i położyła temu kres, miały swój udział w jego licznych flirtach i przygodach.

Patrzyła z zażenowaniem na dziewczęta w swoim wieku, które, nie zważając na to, że Simon jest żo­naty, wdzięczyły się przed nim.

Gdzie ich duma? Czyżby już straciły resztki am­bicji?

Na końcu weszli młodzi chłopcy w roboczych ubraniach z butnymi uśmieszkami na ustach. W zę­bach trzymali skręty z tytoniu i przez cały czas rzu­cali kąśliwe uwagi. Ustawili się z tyłu tuż przy drzwiach, gotowi wyjść jako pierwsi.

Przed dwoma laty Simon był jednym z nich. Wte­dy dziewczęta w świeżo uprasowanych bluzkach i ze starannie zaplecionymi warkoczami mogły mieć u niego jakieś szanse. Wtedy pewnie też łatwiej by­łoby mu zapomnieć na chwilę, że jest żonaty.

Najgłośniej dudnią puste beczki, pomyślała Maja z przekąsem, obserwując hałaśliwą bandę wyrostków okupujących drzwi. Dziwne, że tak niewiele dziew­cząt zwróciło uwagę na to, że Simon przestał być ta­ki jak oni.

- Ktoś próbuje się zabawiać naszym kosztem - za­czął Simon, kiedy gromada mieszkańców zgroma­dziła się pod dachem.

W niewielkiej izbie, która wydawała się taka du­ża, gdy byli tylko we dwoje, zrobiło się duszno i cia­sno. Simon stał pośrodku, otoczony chichoczącymi dziewkami, które chłonęły każde jego słowo.

- Właśnie dlatego poprosiłem was tutaj. Ktoś drwi sobie z Mai i ze mnie. Nie podoba nam się to!

- Ktoś spośród nas? - odezwał się butnie wyrostek z meszkiem pod nosem, który był jeszcze dzieckiem, kiedy Simona zabierano do więzienia. Teraz najwy­raźniej wodził prym wśród młodzieńców.

- Ktoś z was - odpowiedział Simon rozglądając się wśród zebranych, po kolei zatrzymując wzrok na każdej twarzy.

Zapadła śmiertelna cisza.

- Ledwie wróciłem do domu, kiedy spłonęła stud­nia, potem ogień pochłonął naszą szopę. To wszystko jeszcze da się znieść. Ale dziś w nocy ktoś podpalił krzyż na grobie naszego synka. Miarka się przebrała.

Zamilkł na chwilę, a potem dodał:

- Poszczególne zdarzenia oddziela odstęp tygodnia. O tej porze roku nie przechodzą tędy żadni wędrow­cy. Nie zrobiły tego gnomy. To nie są przypadkowe nieszczęścia. To sprawka człowieka, który chce nas skrzywdzić. Dlatego też pytam: Kto z was tak bardzo nie lubi Mai, mnie albo nas obojga, że nam to robi?

Ludzie zerkali jeden na drugiego w kompletnej ci­szy, mierzyli wzrokiem sąsiada, każdy miał swoje podejrzenia.

Maja czuła się okropnie. Niewiele brakowało, by okręciła się na pięcie i uciekła, gdy nieoczekiwanie Simon wyrwał się z kręgu wielbicielek i w kilku kro­kach znalazł się przy niej. Objął ją ramieniem i po­kazał całej wiosce, że stanowią jedność. Są razem także w niedoli.

Maja nie widziała lśniących oczu Idy skierowanych na szwagra i nieznacznego kiwnięcia głową. Nie mia­ła pojęcia, że to młodsza siostra uratowała jej honor.

Bo Simon sam nie wpadł na taki pomysł. Ciągle jeszcze nie potrafił pomyśleć o sobie i Mai: „my”.

Nagle tłum ożywił się i z różnych stron rozległy się wołania:

- Nikt z nas by nie zrobił czegoś takiego!

- Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie podpala grobu!

- To na pewno ktoś obcy!

- Może jacyś pijani Finowie?

- Albo nieprzyjemny zbieg okoliczności...

- Nikt nie robi celowo czegoś takiego.

- Nie my... to nie my...

Maja słuchała wraz z Simonem i ogarnęło ją uczu­cie rezygnacji. Od początku wiedziała, że skończy się to tym, że wszyscy zaprzeczą i będą oczywiście rzucać podejrzenia na jakichś tajemniczych niezna­jomych. Pijanych Finów na przykład...

A nawet jeśli ktoś coś wie, to będzie milczał.

Tu wszyscy byli ze wszystkimi spokrewnieni. Po­przez małżeństwa z pokolenia na pokolenie na dobrą sprawę wszystkie rodziny były ze sobą skoligacone.

Nikt nie będzie przecież donosił na swoich krew­nych.

Na nic się nie zdało, że rodzina Bakkenów była tu szanowana i poważana. I także spokrewniona z więk­szością mieszkańców osady. Maja nadal traktowana była jak obca. Obca wśród swoich.

Znów ten odgłos szurania po podłodze. Zakłopo­tani zebrani kręcili się w miejscu. Maja miała nadzie­ję, że kobiety zauważą chociaż, że podłoga także jest świeżo wyszorowana. Ciekawe, czy wiele z nich czy­ści piaskiem podłogi także w zimie. Ona już jesienią zgromadziła w chacie piasek na ten cel. Pod jej da­chem brud nie miał prawa gościć.

Glos Simona pobrzmiewał złowrogim spokojem i obcą mieszkańcom wioski hardością. Lodowaty chłód bijący z jego oczu sprawiał, że wszyscy najchęt­niej by się wycofali. Nie pojmowali bowiem, co się stało z grobem synka Mai i Simona, małego Artura Bakkena, ale opowieść Simona nimi wstrząsnęła.

- Miałem nadzieję, że załatwimy to wspólnie. Przyrzekłem sobie, że nie podniosę ręki na tego... lub na tych, którzy dopuścili się tych niegodziwości. Pod warunkiem, że będą mieli odwagę się do wszystkie­go przyznać. Ale najwyraźniej nic takiego się nie sta­nie. W tej sytuacji chcę, żebyście wszyscy usłyszeli i zapamiętali: Jeśli dowiem się, kto sobie z nas drwi, nie okażę miłosierdzia. A możecie być pewni, że się dowiem. Nie spocznę, póki nie znajdę sprawcy.

Maja nie nastawiła kawy. Takich gości nie miała za­miaru częstować kosztownym trunkiem. Gdy miesz­kańcy wioski zorientowali się poniewczasie, rozeszli się do domów, w kolejności odwrotnej do tej, w jakiej przybyli. Najpierw niecierpliwi młodzieńcy, przestępujący z nogi na nogę, potem dziewczęta, które, zwie­siwszy głowy, powoli zaczynały rozumieć, że Simon Bakken przestał być czuły na ich wdzięki. Potem wy­szli mężczyźni, uznawszy że dłużej siedzieć nie ucho­dzi, aż wreszcie kobiety, które przywykły zbierać się na pogawędki w różnych miejscach.

Przed Mają zatrzymała się na chwilę bezzębna sta­ruszka. Popatrzywszy na nią niemal ze współczuciem, wybełkotała:

- Moja droga, marny twój los! Zawsze będziesz żyć w cieniu swojej matki. Tak, tak, wiele by moż­na mówić o Raiji, ale ona miała w sobie coś! Bóg mi świadkiem, że żadne z jej dzieci nie zostało ulepione z tej samej gliny. A już najmniej ty. Żyjesz w cie­niu...

Staruszka odwróciła się i wyszła. Zostali sami.

- Nie udało się. Nic nie wskóraliśmy - odezwał się Simon. - Wszyscy wyglądali jak niewiniątka. A już ja się na tym znam. Łotra wyczuję na odle­głość, mam wprawę.

- W każdym razie ich ostrzegłeś - uznała Ida, któ­ra jakby w imieniu Mai nastawiona była bojowo.

- Pozostaje nam czekać - uznał Reijo. - Czekać i obserwować. W każdej chwili możecie się przenieść na przylądek. Miejsca jest dość.

- Tu jest nasz dom - odparła Maja blada jak płót­no. Serce jej waliło, wciąż nie mogła zapomnieć pro­roczych słów staruszki.

Reijo wychwycił w jej głosie ton lęku.

- Nie bierz sobie tego do serca - poprosił, ujmu­jąc jej dłonie. - Nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś cię z nią porównuje - ciągnął. - Była twoją matką, kobietą, której się nie zapomina. Właściwie ona nie pasowała do tego miejsca. Nigdy jej tu nie zdołali bliżej poznać. To, co o niej opowiadają, to tylko ich wymysły. Teraz po latach stała się legendą. Nadają jej niezwykle cechy. To zawsze ubarwia nieco opo­wieść. Ale kiedy żyła pośród nich, nie chcieli jej za­akceptować! Dobrze znam tę starą. Kiedy spotykała Raiję, za każdym razem spluwała za nią pogardliwie. Nigdy nie powiedziała o niej dobrego słowa. Nie przejmuj się więc tym, co teraz wygaduje. Jesteś rów­nie wyjątkowa jak twoja matka, dziecino. Nie jesteś gorsza ani mniej wartościowa.

Maja uśmiechnęła się blado. Reijo nie miał poję­cia, ile dla niej znaczą te słowa. Gdyby wiedział...

Szkoda, że nie powiedział jej tego wcześniej, zanim starucha wszczepiła w jej serce swój jad. Zanim ona sama zaczęła marzyć...

- Sprawia mi to ból - powiedziała tylko. - Co prawda powinnam już przywyknąć, ale za każdym razem jest mi przykro.

- Nie tylko tobie - wtrąciła Ida. - Mnie też ta sta­rucha nie pozostawiła nadziei. Żadne z nas nie do­równuje mamie. Założę się, że mama uśmiechnęłaby się tylko, gdyby to słyszała. Bo chyba nie należała do kobiet, które śmieją się hałaśliwie.

- Nie mów tak! - odezwał się Reijo ciepło. - Wa­sza mama nie była bez wad.

Kiedy tak ożywały w nim wspomnienia o Raiji, widać było wyraźnie, że nigdy nie stała mu się obo­jętna. Ich związku nic nie mogło zniszczyć. Ida nie nazywała tego uczucia miłością, Maja jednak nie by­ła tego pewna.

Simon nie pamiętał Raiji i nie potrafił dzielić z po­zostałymi magii wspomnień o tej niezwykłej kobiecie. Nie pojmował tego wciąż żywego stosunku dzieci do matki, której właściwie nigdy przy nich nie było.

- W każdym razie, Maju, nie rozmyślaj już o tym - zakończył Reijo stanowczo.

Obiecała mu to, ale zielone oczy, przed którymi trudno było cokolwiek ukryć, zauważyły, że ta obiet­nica nie zostanie dotrzymana.

Kiedy Maja i Simon zostali sami, chata wydała im się bardzo przestronna.

- Nie podobało ci się - stwierdził Simon, bo nie potrzebował pytać, by to wiedzieć.

- Nie lubię dopuszczać ludzi zbyt blisko siebie - wy­znała Maja. Było to jedno z niewielu zwierzeń w jej życiu. - Gdy zobaczyłam ten tłum, oblał mnie zimny pot. Dziękuję, że stanąłeś przy mnie, że domyśliłeś się te­go, Simonie. Nie spodziewałam się.

Nie zasłużył na to podziękowanie. Zakłopotany, wiedział dobrze, że był równie ślepy jak inni. Kiedy dziewki niczym gęsi otoczyły go ciasnym kręgiem, poczuł się przez moment tak jak w młodzieńczych latach. Pławił się w błyszczących, pełnych podziwu spojrzeniach.

Nie dostrzegł, że Maja potrzebuje czyjejś bliskości. Gdyby nie Ida, nieświadomie zraniłby ją podwójnie.

- Jesteś więcej warta niż te wszystkie gęsi razem wzięte - rzucił krótko, nie patrząc na żonę. Wolał nie mówić zbyt wiele, bo Bóg raczy wiedzieć, czego by się domyśliła.

- Zawsze potrafiłeś rozdawać gładkie komplementy.

- Teraz jednak mówię tylko to, co myślę napraw­dę. - Popatrzył na nią przeciągle i dodał: - Nie ba­wię się już w udawanie, Maju, ten etap mam już za sobą. Nie jest mi to do niczego potrzebne. Przynaj­mniej tyle się nauczyłem.

- Co zrobimy, jeśli znów się coś stanie?

- Nie uprzedzajmy zdarzeń! Może ich wystarcza­jąco przestraszyłem. A może mimo wszystko będę musiał użyć pięści.

- Jeśli to się nie skończy, Simonie... - Maja urwała wpatrzona w płomienie, dostrzegając w nich coś prze­rażającego. - ...a my nie dowiemy się, kto się za tym kryje... Może wyjedziemy stąd? Po prostu wyjedzie­my. Przecież są inne miejsca, gdzie moglibyśmy osiąść.

- Na północ? - spytał chłodno. Nie ma mowy, nie będzie szukał szczęścia wespół z Finami z gór, z La­pończykami z wybrzeża i Kwenami.

- Może na zachód? - rozmarzyła się. - Podobno tam jest pięknie, rozległy płaskowyż jak okiem się­gnąć. Malselv, Bardu. Moglibyśmy rozpocząć tam nowe życie. W miejscu gdzie nikt nas nie zna. Gdzie nikt by nas z nikim nie porównywał. Gdzie po pro­stu bylibyśmy sobą.

- To by nic nie zmieniło. Nie da się uciec od sie­bie, Maju - rzekł ze smutkiem, a na twarzy przemknął mu uśmiech. - Zobaczymy. Tam jest pięknie, ale nie wiem, czy byłabyś tam szczęśliwa. Ja w każdym razie tęskniłbym okrutnie za ukochanymi górami.

Nie ponowiła prośby. Nie zwykła o nic żebrać. Je­śli tego nie zauważył, nie potrzebowała innej odpo­wiedzi. Na pewno nie będzie go błagać na kolanach.

- Może byśmy już tak poszli spać? - zapropono­wał, nakarmiwszy owce. Pachniał oborą, przypomi­nając dawnego Simona.

- Już przeniosłam swoje posłanie. - Maja ruchem głowy wskazała na ławę kuchenną. Jej ściągnięta twarz wyglądała surowo, jak twarz jakiejś starej ciotki.

Simon bez słowa zdjął ubranie robocze i powiesił je w sieni. Potem zamknął dokładnie drzwi i dopie­ro wówczas znalazł właściwe słowa, których wypo­wiedzenie nie przyszło mu jednak z łatwością. W rozmowie z Mają często brakowało mu słów.

- Maju, jeśli ty będziesz spała w kuchni, to nasz związek nie ma żadnych szans. Wydawało mi się, że po dzisiejszym poranku wrócisz z powrotem do al­kierza.

- Czy ma to jakiś sens? - zapytała.

- Żadne z nas pierwsze nie otworzy dzielących nas drzwi, wiesz to równie dobrze jak ja. Nie układa nam się teraz dobrze, ale jeśli nie podejmiemy próby, będzie jeszcze gorzej. Czuję się wypalony. Czasami mam straszną chęć ranić cię, tak żebyś cierpiała. Cho­dzą mi po głowie okropne myśli. Znienawidziłabyś mnie, gdybyś je znała. Ale mimo wszystko pragnął­bym, żeby jakoś nam się ułożyło. Ze wszystkich lu­dzi w tych stronach jesteś jedyną osobą, z którą wy­obrażam sobie dalsze życie. Przy której chciałbym się zestarzeć. Czy to nic nie znaczy? Jesteś skłonna spró­bować czy też wolisz niczego nie zmieniać?

- Nie chcę zostać zraniona - odparła. - Nie chcę być wykorzystywana.

Trafiła w czuły punkt.

Odwrócił się bokiem i oparłszy czoło o ścianę z drewnianych bali, zamilkł, nie znajdując wytłuma­czenia.

- Jestem brutalny - rzekł w końcu. - Część mnie pragnie posługiwać się przemocą. I znajduje w tym upodobanie. Nie będę nic ukrywać przed tobą. Mo­ja lepsza strona żałuje tego, co ci uczyniłem, ale ta druga, mroczna, znalazła w tym przyjemność.

- Nie chcę Simona, który używa siły i gwałtu. Któ­ry jest chłodny, szydzi sobie ze mnie, by w tej samej niemal chwili mnie całować.

- Nie chcę nim być! - krzyknął Simon, prostując się i pięściami bijąc w ścianę, że aż zadzwoniły naczy­nia na półkach. - Nie chcę, Maju! Ale on jest częścią mnie, tak jak ręce czy nogi. Nie mogę sobie dać od­rąbać ręki, tak samo nie mogę pozbyć się mrocznej strony samego siebie. Bo ten zły Simon to także ja.

Maja czuła się zmęczona samotnością i strachem. Miała dość podejrzeń, chłodu, walki, ciągłego czu­wania, czy zło nie bierze nad nim władzy.

- Jeśli podniesiesz na mnie rękę, wyprowadzę się - zagroziła. - Do kuchni albo na przylądek, jeśli to okaże się konieczne.

Simon rozumiał ją i nie mógł jej tego zabronić.

Przeniósł pościel do małżeńskiego łoża.

Wśliznęła się pod futrzane okrycie i położyła na samym brzeżku łóżka. Dalej już się nie dało, by nie spaść. Zamknął oczy i wstrzymał oddech, nasłuchu­jąc przerażonego oddechu żony, oddechu ścigane­go zwierzęcia. Poczuł jej zapach, zapach kobiety. Tak różny od tego, który towarzyszył mu w ostat­nich latach.

Ostrożnie podniósł powieki, ale dostrzegł jedynie ciemność. Nawet po chwili, gdy wzrok oswoił się z mrokiem, ciemność zdawała się nieprzenikniona. Jakby trzymała stronę Mai przeciwko niemu.

Simon wyciągnął rękę, ostrożnie, jakby w obawie, że przestraszy Maję.

Opuszki palców dotknęły krągłego ramienia. Uchy­liła je prawie niezauważalnie.

Simon przełknął rozczarowanie i przysunął się bliżej.

- Nie wiem, czy tego chcę - wyszeptała w ciem­nościach. Czuła go, mimo że w nocnym mroku od­różniała jedynie czarny cień.

Nie cofnął dłoni, od której biło ciepło. Grzał ją i sam czuł ciepło.

- Pozwól mi tylko ciebie dotykać - wyszeptał. - Tyl­ko dotykać. Nic poza tym. Nie wiem, czy jestem zdol­ny do czegoś więcej. Ale tak bardzo pragnę cię czuć pod palcami.

Skinęła przyzwalająco głową, ale uświadomiła so­bie, że on tego nie widzi. Z wielkim trudem poko­nała lęk, przemogła się i przysunęła bliżej.

Przyciągnął ją do siebie, nieśmiało, jakby próbo­wał tego po raz pierwszy.

Poczuł jej ciało pod długą nocną koszulą. Delikat­ne ciepło przenikało go leniwie.

- Czy bardzo mnie znienawidzisz, jeśli poproszę, żebyś zdjęła koszulę? - zapytał ochryple.

Ledwie się powstrzymała, by nie krzyknąć i nie cofnąć gwałtownie. Opamiętała się jednak, uświado­miwszy sobie, że Simon, którego nienawidziła, nie pytałby o to.

Bez słowa rozpięła koszulę i zdjęła ją przez głowę. Ale czuła się bardzo nieswojo, leżąc z nim pod wspól­ną derką. Jego oddech pieścił jej twarz, dłonie, stwardniałe od ciężkiej pracy, gładziły ją czule. Maja nigdy dotąd nie przeżyła takiej bliskości z Simonem.

Kiedy go poznała, był już dorosły i doświadczo­ny. Na tym polu zresztą miał więcej wprawy niż większość rówieśników. Znał się na sztuce uwodze­nia i posługiwał się różnymi chwytami, by osiągnąć swój cel. Czy to jeden z nich?

Z drżeniem odsunęła od siebie tę myśl. I choć wąt­pliwości kłuły niczym igły, to jednak wolała mu wie­rzyć. Musiała. Sama sobie złożyła tę obietnicę.

Ze zdumieniem gładził ciało Mai, jego dłonie sta­ły się jakby dodatkową warstwą jej skóry. Chociaż zdawała sobie sprawę, jaki potrafi być okropny, pod wpływem jego pieszczot rozbudziła się. Nic nie mo­gła na to poradzić.

Czuła przyjemne drżenie w całym ciele, pragnęła dotykać go, ale zdołała nałożyć na siebie pęta.

Ciało jednak nie dało się przekonać. Zdradziły ją soki i zapach. Tętno bilo w szalonym rytmie, kiedy opuszki palców zatrzymały się oczarowane na jej szyi. Jej wrażliwa skóra dosłownie drżała, domaga­jąc się pieszczot i pocałunków.

Słyszała, jak wstrzymał oddech, ale leżała na tyle blisko, że czuła, iż jej nie pożąda.

Jego dłoń powędrowała ku piersiom. Zdumiony, pogładził je wargami, pieścił koniuszkiem języka, budząc w Mai jeszcze żywszą namiętność.

Jej dłonie zacisnęły się na jego pośladkach. Ocie­rała się o niego bezwstydnie, pragnąc go podniecić, pragnąc poczuć, że jest dla niego kobietą, choć zda­wała sobie sprawę, że może zostać odtrącona. Poło­żyła się ciężko na nim i skierowała jego męskość tam, gdzie chciała, po czym zaczęła ujeżdżać go z ogniem, jakiego nie czuła chyba od czasu, kiedy próbowali te­go po raz pierwszy wśród skał i wrzosów.

Zagryzła wargi, by nie krzyczeć ze szczęścia, aż poczuła w ustach smak krwi. Ale dotarło do niej, że przecież nikt ich i tak nie może usłyszeć, pozwoliła więc dojść do głosu rozkoszy, która niczym ptasi krzyk wypełniła ciszę.

Zamknął ją w ramionach, obrócił na plecy. Zjed­noczona we wspólnym rytmie ponownie sięgnęła szczytu spełnienia. Wygięta ku niemu, każdym ner­wem chłonęła doznania.

Już po raz trzeci pragnęła przeżyć to samo, gdy on przerwał zawiedziony. Wysunął się z niej i obró­ciwszy się plecami, zacisnął mocno zęby, nie odzy­wając się nawet słowem.

Delikatnie objęła go od tyłu.

- Nie masz się czego wstydzić. Niewielu męż­czyzn potrafi ofiarować kobiecie tyle rozkoszy, ile ty mi ofiarowałeś.

- A skąd ty możesz to wiedzieć? - prychnął.

- Domyślam się. Gdyby potrafili, nie byłoby na świecie tylu niezadowolonych żon, prawda?

- Wygląda na to, że żaden ze mnie mężczyzna.

- Nie narzekaj - rzekła. - Przeżyłam niebiańską rozkosz. Nigdy dotąd nie było mi tak wspaniale.

- To dowodzi tylko, że byłaś wyposzczona - rzu­cił z goryczą. - Ale zawsze to jakaś pociecha.

Przytuliła się twarzą do jego policzka.

- Wiele przeżyłeś, Simonie. Na każdym człowie­ku coś takiego pozostawia piętno.

- Piętno utraty męskości?

- Nie straciłeś jej, jedynie nie udało ci się zrobić tego do końca.

Roześmiał się głucho.

- Powinniśmy rozpuścić o tym plotkę, Maju. Wy­obraź sobie, jaki ludzie mieliby ubaw. Simon, taki ogier, ujeżdża na darmo. Tylko pot spływa mu po plecach. Nic więcej.

- Pozostało ci przynajmniej poczucie humoru - stwierdziła.

Trzymała go w ramionach, aż zasnął. Mimo wszyst­ko odniosła jakieś zwycięstwo.

Ale bolało ją jedno wspomnienie. Simon nie miał trudności ze spełnieniem, kiedy wziął ją siłą.

Jak wiele zmienił w jej mężu ten drugi Simon?

7

Senne koszmary, ogień, cień. Obca kobieta.

Natrętne obrazy. Strumienie ciepła i chłodu. Nie można im się oprzeć, nie można się przed nimi scho­wać.

Maja przewracała się niespokojnie z boku na bok. Chciała się obudzić, ale nie mogła się wyrwać niewi­dzialnym dłoniom trzymającym ją w iluzji.

Gdzieś zniknęły góry, wokół rozciągała się otwar­ta równina. Czyżby śniło się jej Malselv?

Czy jeden sen może pojawić się w innym śnie?

Maja płynęła, napełniając się coraz większym spo­kojem. Czuła, jak jej ciało przestaje walczyć i stop­niowo się poddaje. Chciała tego, choć się bała. Wiro­wała, a potem wniknęła w mglistą przestrzeń, jakby w inny wymiar. Była i jej nie było. Nie miała własne­go ciała. Nie czuła bólu. Była tylko pospieszną myślą gnaną przez oddech wiatru, stanowiąc z nim jedność.

Otwarta przestrzeń.

Wiele domów, więcej niż kiedykolwiek widziała. Osobliwe chaty zbudowane z bali i kamieni. Takich nie stawiało się nad fiordem Lyngen.

Ale we śnie wszystko jest możliwe.

Otwarta przestrzeń przykryta śniegiem. Jakieś morze? Jest większe niż jej rodzinny fiord...

Morze albo rzeka... Ale czy rzeki mogą być takie szerokie?

We śnie chyba tak.

Morze. Nie lubi morza.

To szaleństwo! Przecież kocha morze! zaprze­czała samej sobie. Uwielbia przyglądać się, jak zmienia się jego barwa, patrzeć, jak spienione fale układają się w coraz to nowe wzory, jak tańczą, ba­wią się i śmieją głosem dobywającym się z samej głębiny.

Kocha morze.

Ale w duchu coś jej szeptało, że go nienawidzi.

Ziąb.

Czuła lodowaty chłód w ciele, którego nie posia­dała. Sen wypełnił się chłodem, stał się chłodem, bó­lem i smutkiem nie do zniesienia.

Zapadła noc, gdy nagle niebo, podświetlone polar­ną zorzą, zabarwiło się pastelowo żółto.

Zjednoczyła się z zorzą, wciągnął ją ten świetlisty szlak na niebie. Miotał nią po nieboskłonie bez celu i sensu, ściskając niegroźnie, tak jak dziecko podczas zabawy.

I znów ta bezkresna kraina. Miasto i domy znik­nęły, morze także. Pozostała tylko szeroka rzeka, gdzieniegdzie pokryta cienkim lodem.

Nie miała pojęcia, skąd to wszystko wie. Jej wie­dza pochodziła po prostu ze snu.

Poczuła, jak łagodna dłoń gładzi ją po policzku. Wtedy zorza, która miała w sobie coś ludzkiego, cof­nęła się z powrotem na niebo, pozostawiając ją ra­zem z jakąś kobietą w ciemnej pelerynie, uszytej z delikatnego sukna układającego się miękko w po­dmuchach wiatru.

Ujrzała pobladłą twarz kobiety, która w poświa­cie zorzy polarnej wydawała się jeszcze bielsza.

Usta, których nie miała we śnie, wypowiedziały słowa:

- Dlaczego nas opuściłaś? Dlaczego nie wracasz? Dlaczego mnie porzuciłaś?

Na twarzy, tak bardzo przypominającej twarz Idy, tyle że starszej, pojawił się słaby uśmiech.

- Zrobiłam to, co musiałam - odezwała się kobie­ta dobrze znajomym głosem. Niemal przez wszyst­kie lata swojego życia Maja tłumiła w sobie wspo­mnienie tego głosu. Nawet we śnie jego brzmienie sprawiało jej ból. - Zrobiłam to, co musiałam, Ma­ju. Zawsze byłam sobie wierna, wierna swoim obo­wiązkom. Teraz też robię to, co muszę, dziecino. Przekazuję ci moje zdolności. Otrzymałam je, wca­le o nie nie prosząc. Poniekąd stały się moim życio­wym brzemieniem. Bez nich jednak nie potrafiła­bym żyć. Nie chciałam ich nikomu przekazywać. Wolałabym zabrać je ze sobą w tę inną wieczność. Ale to niemożliwe. Moc musi trwać. Dźwigasz wie­le na swoich barkach, Maju, ale to właśnie ty mo­ich zdolności potrzebujesz najbardziej. Niechętnie pozostawiam ci takie dziedzictwo. Niech przynie­sie ci mniej bólu niż mnie! Zapewne będziesz je przeklinać, przeklniesz i mnie, ale ja sama nie mo­gę pomóc tym, którzy są dla mnie tacy ważni. Ty musisz zrobić to za mnie. Przywrócisz życie ko­muś, kogo obie kochamy.

Chłód.

Masy chłodu, które otoczyły Maję, nadały jej cia­ło i formę, mimo że dla niej pozostały niewidzialne. Otrzymała nową mądrość, ale nie miała pojęcia, do czego jej użyć.

- Spójrz, dlaczego! - usłyszała głos kobiety.

Ujrzała ogień i lód. Usłyszała krzyk ludzi, poczu­ła przemożny lęk.

Marzła, ale wiedziała, że potrafi przezwyciężyć chłód i lód. Była bezpieczna. Dziedzictwo, które otrzymała, chroniło ją jak pancerz.

Pokryta śniegiem kraina zniknęła.

Maja odzyskała ciało, odzyskała własne uczucia. Szczękała zębami z zimna, ale nadal tkwiła w obję­ciach snu.

- Zapomniałam zapytać, czy jesteś szczęśliwa - mam­rotała, poruszając pobielałymi wargami. - Zapomnia­łam zapytać. Mam nadzieję, że ci tam dobrze. Kocham cię, mimo wszystko...

Simon bał się. Obudziły go obce głosy wydoby­wające się z ust Mai.

Maja mówiła coś wyraźnie przez sen.

Zrozumiał jedynie, że zapomniała zapytać kogoś, czy jest szczęśliwy.

Dotknąć, oczywiście musi jej dotknąć.

Usiłował ją obudzić, potrząsał nią lekko, ale to tylko wzmogło w nim strach. Maja była bowiem bar­dziej przemarznięta niż poprzedniego ranka, kiedy przemoczona wpadła gwałtownie do alkierza.

Nie obudziła się.

Spała cała zlana potem. Oddychała tak wolno, że serce skoczyło Simonowi do gardła.

Wstał niepewny. Napalił w piecu i ubrał się. Po­szedł do obory, zobaczył, że zapowiada się ładny dzień. Niebo zarumieniło się lekko na wschodzie, rozjaśniając ciemną granatową barwę.

Wróciwszy do chaty, odłamał kilka kawałków z okrągłego, płaskiego żytniego chleba z otworem w środku. Żuł go, nie czując wcale kwaskowatego smaku.

Zanim ożenił się z Mają, nigdy nie próbował tego typowo fińskiego przysmaku. Teraz stał się częścią jego codzienności, chlebem powszednim. Ile jeszcze nowych rzeczy wniosła w jego życie! Fińskie słowa, których używała równie często jak norweskich i któ­re on z czasem także zaczął rozumieć. Krótkie fiń­skie przyśpiewki, które nuciła pod nosem. Sauna, którą teraz uważał za coś oczywistego, za czym bar­dzo tęsknił przez te pełne goryczy lata.

Stracić ją? Stracić Maję?

Dobry Boże, nie! Nigdy nie chciał jej skrzywdzić. Zbyt wysoko ją cenił.

Z kawałkiem chleba w ręce wsunął się do alkierza, już od drzwi nasłuchując uważnie.

Czyżby oddychała szybciej?

Chyba tak, odrobinę. Za wszelką cenę pragnął w to wierzyć.

To musi być prawda!

- Dobry, wszechmocny Boże, nie pozwól, by coś się jej stało - modlił się bezgłośnie, poruszając usta­mi. - Nie wiem, co się z nią dzieje, ale ty na pewno wiesz. Spraw, by się obudziła! Pewnie tkwi w tym ja­kiś głębszy sens, chociaż ja go nie pojmuję i dlatego się lękam. Błagam cię tylko o jedno, żeby się obudzi­ła i była taka jak zwykle. Reszta jest nieważna. Niech Maja będzie po prostu Mają! Proszę cię, amen.

Simon nie miał odwagi jej dotknąć. Nie poruszy­ła się ani trochę, leżała w tej samej pozycji, w któ­rej ją zostawił. Tylko oddychała inaczej, chyba szybciej.

Nie mógł biec do matki po pomoc, bo ta prosta kobieta nic by z tego nie zrozumiała. Pewnie zaraz podejrzewałaby moce nieczyste, uznałaby, że to dzieło szatana i rozpaplałaby na całą okolicę. Nie potrafiła trzymać języka za zębami i często wyrywa­ła się z czymś nie w porę.

Simon, choć nie pojmował do końca, co dzieje się z Mają, wiedział jedno: musi ją uchronić przed ludz­kim gadaniem.

Drżał ze strachu, ale nie pozostawało mu nic in­nego, jak czekać.

Czy to kara? Czy w taki sposób musi zapłacić za srebrniki? Wysoka cena.

Simon nie wierzył w wieczne potępienie. Zapłacił z nawiązką za te brzęczące monety. W księdze rachun­kowej Boga ta pozycja z pewnością nie jest obciążo­na żadnym długiem.

Maja jest chora.

Jeden Bóg raczy wiedzieć, co jej dolega!

Czy to jego wina?

Nic nie mówiła, nie ruszała się, niemal nie oddy­chała. Leżała jak nieżywa.

Ale nie wolno mu myśleć o najgorszym.

Jakże Simon się zdziwił, gdy nieoczekiwanie w drzwiach pojawił się zdyszany Reijo. Widać, że drogę z przylądka przemierzył w pośpiechu.

- Nie wszystko u was dobrze - stwierdził i nie cze­kając na odpowiedź, podszedł do uchylonych drzwi i zerknął przez szparę do alkierza.

- Masz pojęcie, co jej jest? - zapytał Simon zrezy­gnowany.

Reijo stał przez chwilę nieruchomo, po czym wszedł do środka i usiadłszy na brzegu łóżka, wziął w dłonie chłodną rękę Mai. Simon obserwował go z odległości kilku kroków.

- Gdziekolwiek teraz przebywasz, Maju, wróć, proszę, natychmiast! - przemówił Reijo. - Ona chcia­ła tego. Nie wolno ci pogrążyć się w nicości. Tam nic nie zdziałasz. Ona chciała, żebyś coś dla niej zrobiła. Otrzymałaś zadanie, dziecino. Potrzebujemy cię tu­taj, straszliwie potrzebujemy.

Przez chwilę siedział tak, trzymając jej białą dłoń, a potem delikatnie schował ją pod futrzane przykry­cie. Nie okazał zdziwienia, gdy zobaczył, że leży w łóżku naga. Może go nawet ucieszyło, że żyją z Si­monem jak mąż i żona.

- Co to jest? - zapytał Simon, przeczesując dło­nią włosy. W jego oczach czaiła się jakaś dzikość. - Wydaje mi się, że wiesz, co się z nią dzieje... Jakbyś to już kiedyś widział... - urwał, nie spuszczając z Reijo rozszerzonych ze zdumienia oczu. - Skąd w ogóle wiedziałeś, że dzieje się coś niedobrego? Powiedz!

Reijo opadł ciężko na ławę.

- Masz coś gorącego do picia? - zapytał. Simon podgrzał kawę z poprzedniego dnia i nalał do drewnianego kubka.

- Tak, widziałem to już kiedyś - odezwał się Re­ijo, przełknąwszy łyk mocnego płynu. - Miałem na­dzieję, że nigdy więcej tego nie ujrzę. Ale to chyba było nieuniknione.

- Co to jest, do czarta? Reijo wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Boję się nazwać to słowami. Nie wie­rzę, ale przecież widzę, co się dzieje.

- Co?

- Zmarzła - zaczął Reijo. - Stała się nienaturalnie zimna, śniły jej się dziwne sny...

- Skąd wiesz? - Simon pokiwał głową z zapałem. - To się zdarzyło już po raz drugi. Rzeczywiście strasz­liwie zmarzła. I te sny! Nie wiem, jak to się zaczęło teraz. Obudziło mnie jej majaczenie. Powtarzała, że zapomniała zapytać, jak ktoś się czuje. Że bardzo ko­cha tego kogoś. A potem już tylko leżała nierucho­mo, prawie nie oddychając. Reijo, czy ona umrze?

- Musimy wierzyć, że powróci do nas - odparł Re­ijo. - Nic nie możemy zrobić. To dotyczy sfery dla nas nie znanej i niepojętej.

Głęboko odetchnął i zapatrzył się przed siebie, wspominając przeszłość.

- Kiedyś coś takiego przytrafiło się Raiji - ode­zwał się po chwili. - Przebywaliśmy na odludziu, w dość dziwnym miejscu na płaskowyżu. Po tym zdarzeniu wiedziała piekielnie dużo o dramacie, ja­ki się tam rozegrał, wiedziała o takich rzeczach, o których, na zdrowy rozum biorąc, nie mogła wie­dzieć. Trudno było to wyjaśnić. Tak samo zrobiła się zimna, a oddech ledwo dało się wyczuć. Zapadła w jakiś niepojęty dla mnie stan. A potem śniły jej się prorocze sny. Przeżywała niektóre rzeczy tak, jak gdyby naprawdę była gdzie indziej. Jak gdyby na­prawdę widziała to, co się miało zdarzyć. A poza tym została obdarzona nadprzyrodzonymi zdolno­ściami, których nie odziedziczyła po przodkach. Sa­ma nie do końca to rozumiała. Próbowała mi o tym opowiedzieć. Mówiła coś o wierzeniach lapońskich i o czarach. Ale ja nie wyrosłem w takim środowi­sku i nie przyjmowałem tego do wiadomości. Nadal nie potrafię tego wytłumaczyć. Nie wierzę w magię, nie wierzę w to wszystko, ale nie mogę zaprzeczyć, że coś takiego miało miejsce.

- Myślisz, że to samo dzieje się z Mają?

- Maja jest córką Raiji - odrzekł Reijo, starając się zachować rozsądek. - To nie jest nienaturalne. To nas przeraża, ale ja myślę, że tkwi w tym jakiś sens.

- Skąd wiedziałeś? - zapytał ponownie Simon.

Kiedy słuchał, co mówi Reijo, rosła w nim nieuf­ność. Ojczym Mai zbyt trzeźwo patrzył na świat, by opowiadać takie bzdury. Coś się musiało za tym kryć.

- Dziś w nocy śniłem dziwny sen - wyjaśnił Re­ijo. - Tak, mnie się też to zdarza... Raija miała nie­zwykłą zdolność nawiązywania kontaktu z tymi, których kocha.

- Wydawało mi się, że pogodziłeś się z jej śmiercią.

- Tak silnych więzi nie może przerwać nawet śmierć - odrzekł cicho Reijo.

- Naprawdę w to wierzysz?

- A co mi pozostaje? Zresztą powtarzam ci, widzia­łem coś takiego już wcześniej. Wtedy wszystko się do­brze skończyło. Widziałem, co nastąpiło potem. Mo­gę wierzyć, mogę starać się odgadnąć, a jeśli dopisze mi szczęście, zobaczę, jak się wszystko potoczy. My obaj jesteśmy zwykłymi śmiertelnikami, nie potrafi­my w żaden sposób się temu przeciwstawić.

- Chcesz przez to powiedzieć, że Maja nie jest ta­ka jak my? - zapytał Simon, a w jego głosie dało się wyczuć lodowaty chłód.

- Nie, ale jest coś osobliwego w kobietach spokrewnionych z Raiją. Są wrażliwe na rzeczy, których my, pozostali, nie dostrzegamy. To, co dla nas nie­dostępne, staje się częścią ich życia. Nie potrafię te­go nazwać. Dlatego nie zwykłem o tym rozprawiać.

Ludzie łatwo przyczepiają innym łatkę. Nie chcia­łem, żeby mieli mnie za przesądnego starucha.

Reijo pozostał w chacie. Chciał dotrzymać towa­rzystwa Simonowi, który z rozpaczy bliski był utraty zmysłów. Zaczął nawet odczuwać cieple uczucia wobec tego młodego mężczyzny, który był jego zięciem.

Nie rozmawiali wiele ze sobą. Reijo zdawał sobie sprawę, że niełatwo jest wierzyć jego słowom. Sam ciągle nie potrafił się uporać z tymi niezwykłymi wspomnieniami. Miał głęboko zakorzenioną nieuf­ność wobec wszystkiego, czego nie dało się dotknąć, choć dopuszczał, oczywiście, odczuwanie wzruszenia i szczęścia towarzyszące pięknemu widokowi zacho­du słońca czy też okrzykowi samotnej siewki złotej na bezludnym płaskowyżu.

Ale to nie było to.

Zapadł już wieczór, gdy Maja wreszcie się poru­szyła.

Odbywało się to według tego samego schematu, jaki Reijo zapamiętał.

Oddech stał się głębszy i stopniowo powrócił do normalności. Skóra najpierw pokryła się kropelka­mi potu, potem odzyskała normalną temperaturę, a bladość na twarzy ustąpiła mocnym rumieńcom.

Maja przewróciła się na bok, zwyczajnie, jak w czasie snu.

Wreszcie się obudziła.

- Taka jestem zmęczona - powiedziała. Spała prawie całą dobę. Simon opadł na kolana przy posłaniu z rękami złożonymi jak do modlitwy.

- Dobry Boże - odezwał się. - Chyba jeszcze nigdy w życiu tak się nie bałem. To się nie może już więcej powtórzyć! Nigdy więcej, Maju!

W rozświetlonym wejściu do kuchni dziewczyna dostrzegła Reijo, który otworzył szerzej drzwi, żeby rozproszyć mrok w alkierzu.

- Pamiętasz coś? - zapytał, zwracając się do niej. - Pamiętasz cokolwiek?

- To był sen - odpowiedziała z ociąganiem Maja, patrząc to na jednego, to na drugiego mężczyznę. - Si­mon, co się stało? - zapytała wreszcie. - Skąd się tu wziął Reijo? Przecież tak wcześnie nie przychodzi się z wizytą. Jeszcze ciemno.

- Już wieczór - wyjaśnił Simon. - Spałaś cały dzień.

- A taka jestem zmęczona - przerwała mu. - To był tylko sen, prawda? - zapytała niepewnie.

- Co ci się śniło? Simon przysiadł na brzegu łóżka i pomógł żonie usadowić się wygodnie, a potem, otuliwszy dodatko­wo wełnianą derką, otoczył ją ramieniem. Był przy niej, gotów ją chronić.

- Opowiedz nam, Maju, co ci się śniło - powtórzył.

- Mama... - odrzekła, kierując rozbiegany wzrok w stronę Reijo. Nie widziała jego twarzy, bo na tle światła z kuchni odcinała się czarno tylko jego syl­wetka. Stał oparty o framugę ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Wolałaby widzieć, jaką reakcję wy­wołały jej słowa. Potrzebowała teraz bardziej jego wsparcia niż pomocy Simona.

- Teren był rozległy, pokryty śniegiem - zaczęła. - Trudno sobie nawet wyobrazić taki krajobraz. Rzeka szeroka jak fiord. Domy... Nie widziałam nigdy ta­kich. I zorza polarna. I mama ubrana w wełnianą pe­lerynę, która musiała kosztować mnóstwo pieniędzy.

Wyglądała pięknie. Wokół głowy miała upięty war­kocz. Starsza, ale nie zupełnie stara. Ida jest bardzo do niej podobna. To wszystko było takie dziwne. Po­wiedziała, że musi mi coś przekazać, coś, czego wła­ściwie nie chciała mi dać, bo przyniosło jej to tylko smutek, tak mówiła. Ale ja mam kogoś uratować... To było dziwne. Tak jakby ona mnie widziała, ale ja nie widziałam samej siebie. Trudno mi to wytłumaczyć.

- To był sen - rzekł Simon. - Sen, Maju. Na pew­no się przeziębiłaś. Wczoraj zmarzłaś, a poza tym przeżyłaś wstrząs. Za dużo rzeczy zdarzyło się na­raz. To tylko sen.

- Oczywiście, że to sen - przerwała mu zagniewana. - Nie jestem chyba taka głupia, żebyś musiał powta­rzać mi w kółko to samo. Ale to było takie dziwne...

- Potrzebowałaś tego, żeby się z nią pogodzić - ode­zwał się Reijo. - Zbyt długo pielęgnowałaś w sobie go­rycz, moje dziecko. Twoja matka robiła tylko to, co musiała i co uważała za słuszne. Jeśli ten sen pomoże ci to zrozumieć i zaakceptować, niech sobie nawet bę­dzie dziwny.

- Skąd wiesz, że użyła właśnie takich słów?

- Sama przed chwilą powiedziałaś - pospieszył z wyjaśnieniem Simon.

Maja zdziwiła się, nie wydawało jej się, by o tym mówiła, ale może coś jej się pomyliło? Simon wstał.

- Przyniosę ci ciepłej zupy. A może masz ochotę na kawę?

Pokręciła głową.

- To był sen? - zapytała ponownie, kiedy w alkie­rzu została sama z Reijo.

Z ociąganiem podszedł do łóżka.

- Sny mówią tak wiele, Maju. Nie wolno się tyl­ko ich przestraszyć albo pozwolić, by zawładnęły naszym życiem. To nie był zupełnie zwyczajny sen. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

Skinęła lekko głową.

- Przemierzyłaś długą drogę, Maju. Spotkałaś Ra­iję, a ona coś ci przekazała.

- Co?

- Zdolność i zadanie.

- Czy to znaczy, że ona żyje? Reijo wzruszył ramionami. Dobrze znała ten wy­rażający bezradność gest.

- Nie sądzę. Ona na przykład otrzymała ten dar od kogoś, kto od dawna nie żył. Od kogoś, kto już nie potrzebował tych sił. Nie wierzę, żeby mogła ci przekazać te zdolności, gdyby nadal żyła.

Maja przełknęła ślinę.

- Ale ona wydawała się taka żywa, Reijo... Taka piękna...

- Pewnie chciała ci się pokazać z najlepszej stro­ny. Zawsze była trochę próżna. A ty byłaś jej naj­ukochańszym dzieckiem, dzieckiem Mikkala. Za­wsze uważała cię za wyjątkową.

- Ale co ja mam zrobić? - wyszeptała Maja. Reijo długo się nie odzywał, wreszcie przerwał ci­szę i odrzekł:

- Masz uratować mi życie.

- Skąd wiesz? Słyszała, jak serce wali jej młotem. Reijo zacisnął dłonie na drewnianym oparciu łóżka, aż pobielały mu palce, a potem pochylił głowę. W jego gęstych włosach błysnęła siwizna. Bał się spojrzeć na Maję, nawet w półmroku obawiał się napotkać jej wzrok.

Odetchnął głęboko i nadal nie patrząc na nią, za­czął mówić tak cicho, że tylko ona mogła go usłyszeć.

Simon zajęty w kuchni, przypuszczał pewnie, że Re­ijo uspokaja Maję. Nie mógł się o tym dowiedzieć. Nie znał Raiji, więc nie rozumiał, że ta drobna kobieta, mat­ka Mai i żona Reijo, miała w sobie coś mistycznego.

- Może jestem starym głupcem, Maju, ale ja też czasem miewam sny. Zdarza się, że są prorocze i sprawdzają się w życiu. Nie przywiązuję do nich zbyt wielkiej wagi. Ale wiem, do czego była zdolna Raija. Wiem, jak silne więzy łączyły ją z Mikkalem, nawet gdy dzieliła ich duża odległość. Ona miała w sobie coś, czego Mikkal także się w duchu oba­wiał. Widziałem ją w tamtym miejscu, gdzie tańczy­ły huldry... Przytrafiło się jej wówczas to samo, co teraz tobie. Pamiętam, jakie potem miała zdolności. Dzisiejszej nocy przyszła też do mnie. Nad ranem. Powiedziała, że muszę zajrzeć do ciebie, że teraz przekazała swój dar tobie, ponieważ to konieczne. Dodała też, że sama nie może mi uratować życia. Tylko ty możesz to uczynić. A kiedy wtrąciłem, że wolę umrzeć, byleby cię przed tym uchronić, powie­działa, że to niemożliwe. Potrzebni jesteśmy oboje.

- Wierzysz w to? - zapytała Maja. Dopiero wówczas podniósł wzrok.

- Uwierzyłem, kiedy opisałaś, jak wyglądała w twoim śnie. Do mnie też przyszła ubrana w długą wełnianą pelerynę z kapturem. Miała zaplecione wło­sy, upięte w koronę wokół głowy. W kącikach oczu dostrzegłem delikatne zmarszczki. Peleryna była spięta piękną broszką...

- ...z jakimś kamieniem ozdobnym - z ociąganiem dodała Maja.

- To był bursztyn. Bursztyn oprawiony w złoto. Rajia była ubrana z wielkim przepychem. Ida jest rzeczywiście do niej podobna. Nawet sobie nie zda­wałem sprawy, że aż tak bardzo.

- To niemożliwe. - Maja kręciła głową. - Niemoż­liwe, że coś takiego mnie się przytrafiło.

- Owszem. Ale teraz musisz wrócić do rzeczywi­stości. Bądź gotowa. Mam nadzieję, że nie wyzionę ducha tylko dlatego, że ty będziesz zaprzeczać, że coś takiego mogło ci się zdarzyć.

- Nadal nie mogę w to uwierzyć. Reijo wzruszył ramionami.

- Wracam do domu. Już mnie nie potrzebujesz. Maja pozwoliła mu odejść, jedynemu, z którym mogła dzielić tę tajemnicę.

- To był sen - powiedziała do Simona, kiedy przy­niósł jej miskę z parującą zupą. - Tylko sen.

8

To niezwykłe zdarzenie pozostawiło w Mai i Re­ijo trwałe piętno i połączyło ich niewidzialnymi wię­zami.

Więcej nic złego nie spotkało mieszkańców chaty nad rzeką.

Simon nabrał przekonania, że jego groźby, wypo­wiedziane w obecności całej wsi, poskutkowały.

Maja zaś zdołała w pewnym sensie uporać się z tłumioną przez lata wrogością wobec matki.

Kobieta ze snu i mama Raija pozostały co praw­da dla niej dwiema różnymi osobami, ale sen pomógł jej wybaczyć.

Sen dokonał w niej jeszcze jednej przemiany. Do tej pory wydawało jej się zawsze, że Reijo jest ni­czym skala, mocna, niezłomna i niewzruszona. I nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Teraz przez ca­ły czas drżała, że coś mu się stanie.

A ona przecież miała mu uratować życie!

Lękała się, czy nie zawiedzie w momencie próby. Czy zachowa przytomność umysłu? Nie wpadnie w panikę? Reijo jest przecież dla niej taki ważny!

Podczas styczniowego jarmarku nie dotarły do nich żadne nowiny od Knuta. Żaden z przybyszów z północy nie przypominał sobie, by go spotkał. Tyl­ko jakiś starszy mężczyzna z Alty, zapytany o Knu­ta, wspomniał, że ktoś taki mieszkał tam przez jakiś czas. Czy to na pewno był on, pewien jednak nie był, zresztą podobno i tak już wyjechał.

Na jarmarku nie pojawił się nikt z lapońskiej wspólnoty, której przewodził Ailo. O tej porze ro­ku sita koczowała na skraju fiordu Varanger, szmat drogi od Lyngen. Ailo tylko raz do roku pokonywał tę odległość, głównie po to, by podtrzymać kontak­ty z tymi, których także uważał za swoją rodzinę.

- Knut da sobie radę - uważała Ida. Z nich wszystkich ona przejawiała największy optymizm. Być może wynikało to z tego, że nie wta­jemniczano jej we wszystkie sprawy.

- Ani się obejrzymy - ciągnęła niewzruszona - a po­jawi się tu ze swoją wybranką i znowu będziemy two­rzyć pięcioosobową rodzinę.

- Nie tak szybko! - Maja wylała jej na głowę ku­beł zimnej wody.

- A kiedy ty spodziewasz się dziecka? - spytała Ida jak zwykle znienacka.

Maja podniosła wzrok i omal nie upuściła robót­ki, którą zawsze miała w rękach. Na szczęście były same.

- Jak się domyśliłaś? - zapytała Maja, której zda­wało się, że nikt nie zna jej tajemnicy.

Ida zatrzepotała rzęsami i potarła płomienny war­kocz.

- Nie jestem taka naiwna, jak wam się zdaje - rze­kła. - W twoich oczach pojawił się nowy blask. To chyba macierzyństwo tak zmienia kobietę. Częściej chodzisz się załatwiać, częściej jesz. Pamiętam ciebie taką... w końcu już raz nosiłaś dziecko.

Maja potrząsnęła głową i roześmiała się. Od jakie­goś czasu już wiedziała, że jest brzemienna, ale nikomu o tym nie powiedziała, nawet Simonowi. Pó­ki co wolała zachować tę tajemnicę tylko dla siebie.

- Sądzę, że niesłusznie uważamy cię ciągle za mło­dą i niedoświadczoną. Niewykluczone, że jesteś naj­mądrzejsza z nas wszystkich.

- Powiedz o tym tacie - westchnęła Ida.

- Poród we wrześniu - ujawniła Maja w zaufaniu. - Urodzi się nam jesienne dziecko. Powinno być zdro­we i silne, nie sądzisz?

- Na pewno - potwierdziła Ida. - Simon wie? Maja pokręciła głową.

- Mężczyźni nic nie widzą. Dopiero kiedy kobiecie wystaje wielki brzuch, zauważają zmianę. Niebawem mu powiem. Pragnęłam, żeby jeszcze przez jakiś czas było to tylko moje dziecko. Na pewno uważasz, że to głupie...

Ida gwałtownie pokręciła głową. Serce Mai ścisnę­ło się z żalu na wspomnienie takich samych mądrych i wszystko rozumiejących oczu, ciemniejszych tylko o parę tonów.

- Chyba nie potrafię tego w pełni zrozumieć. Ale przecież to w twoim brzuchu dokonują się zmiany, nie w brzuchu Simona.

- Powinniśmy bardziej liczyć się z tobą - stwier­dziła Maja i choć nie leżało w jej naturze zwierzać się komuś, ledwie się powstrzymała, by nie opowie­dzieć siostrze o dziwnym śnie, który był czymś wię­cej niż tylko snem.

- Simon gotów zamienić dom w twierdzę - uśmiech­nęła się młodsza siostra. - Za każdym krzakiem widzi złoczyńcę. Cieszę się, że nie ma strzelby, bo nie wiem, czy dotarłabym tu cało. Na wszelki wypadek, gdy zbli­żam się do waszej chaty, śpiewam na cały głos.

Maja zwróciła uwagę na ten nowy zwyczaj Idy, ale nie odgadła, skąd się wziął.

- Ty jesteś naprawdę wyjątkowa - uśmiechnęła się.

- Mogę opowiedzieć tacie o dziecku? Maja pokręciła głową.

- Nie, pomyśl o Simonie. Byłby niezadowolony, gdyby dowiedział się na końcu. Nie da się zaprze­czyć, że ma także swój udział w tej sprawie. Reijo po­wiem, ale nieco później. Wszystko w swoim czasie.

- On się zmienił - powiedziała Ida z namysłem. Maja wzmogła czujność.

- Wiesz, o czym mówię. Bardziej przypomina tego dawnego Simona, choć stał się bardziej męski. Rozu­miałam twój lęk, bo chwilami zachowywał się tak, że i mnie skóra cierpła. Ale mimo wszystko różni się od mężczyzn, których znam. Czy nie brzmi to głupio?

- Już nie jest tak często tym drugim Simonem - odezwała się Maja cicho. - Choć nadal walczą w nim dwie natury, na ogół zwycięża Simon, którego po­ślubiłam. Ale pewnych stron samego siebie nigdy mi nie ukazuje. Przez sen wymawia jakieś imię, które­go nigdy wcześniej nie słyszałam, i klnie tak siarczy­ście, że rumienię się ze wstydu. A kiedy się budzi, prosi mnie, bym się nie denerwowała. Powtarza, że prześladują go koszmary z tego okresu w życiu, któ­ry najchętniej wymazałby z pamięci. Dlatego nie chce ze mną o tym rozmawiać.

- Mówił coś na temat pieniędzy? Zręczne palce Mai zatrzymały się gwałtownie.

- Nie wiem nawet, gdzie one teraz są. Domyślam się tylko, że je zakopał. Nie powiedział mi, skąd je ma. Przestałam pytać. Może kiedyś uda mi się o nich zapomnieć. Nigdy jednak nie zgodzę się na to, by coś za nie kupić. Wydaje mi się, że ociekają krwią. Ida obgryzała paznokcie, jak zawsze gdy się nad czymś intensywnie zastanawiała. Ściągnąwszy brwi przypominające kształtem ptasie skrzydła, zapytała:

- Lubisz Simona?

Maja wykrzywiła twarz w grymasie, a nozdrza za­drgały jej lekko. Palce, na które nawijała wełnę, za­stygły na moment w bezruchu.

- Czy lubię? Jesteśmy zmuszeni lubić się nawzajem, prawda? Oboje nawarzyliśmy piwa i musimy je teraz wypić. Nie mogę zrzucać na niego całej winy, bo prze­cież nie stało się to wbrew mojej woli. Byłam wpraw­dzie głupia, a on wydawał mi się taki interesujący...

- Chyba się trochę w nim wtedy podkochiwałam - wyznała Ida. - Więc go nie kochasz?

Maja rozłożyła ręce. Nieświadomie użyła takiego samego gestu, jakiego często używał Reijo. Ida za­uważyła to, ale nic nie powiedziała.

- Mój Boże, Ido, pytasz i pytasz. Życie nie jest ta­kie proste. Bawić się trzeba, póki jest się młodym, bo potem zaczyna się już prawdziwe życie. Dla większości z nas to ciężki obowiązek. Ty i ja nie uro­dziłyśmy się, by siedzieć bezczynnie, panno Kesanie­mi. - Uśmiechnęła się zrezygnowana. - Ty i tak je­steś z nas w najszczęśliwszej sytuacji. Przynajmniej masz właściwe nazwisko. Poprzysięgłam sobie, że moje dzieci także będą miały właściwe nazwisko. To wystarczający powód, żebym została z Simonem. Właściwie go lubię, choć czasem budzi we mnie lęk. Ale przecież niejedna żona boi się swego męża, nie jestem więc wyjątkiem. Wydaje mi się, że on mnie na swój sposób kocha. Nie mówi mi tego. Nie jest taki rozmowny jak kiedyś. Kiedyś komplementy łatwiej mu przechodziły przez usta. Teraz nie przy­wiązuje do tego już takiej wagi.

- Potrafisz zrozumieć mamę, która dla Mikkala gotowa była poświęcić wszystko?

Maja patrzyła na Idę, ale widziała ciemne oczy, o których nie wiedziała, czy są żywe czy martwe.

Czy potrafi zrozumieć? Czyż sama nie chciałaby przeżyć takiego uczucia? Wystarczyłyby okruchy ta­kich wspomnień, by karmić się nimi do końca swo­ich dni.

Ale żeby poświęcić tak wiele, ile poświęciła Raija?

Trudno osądzać czyjeś życie. Każdy kroczy wła­sną drogą. Idąc za kimś, nigdy nie dostrzega się tych samych rzeczy.

Nie miała prawa osądzać. Decyzje Raiji zaważy­ły na jej życiu, ale nie miała prawa jej osądzać.

Wielkodusznie z jej strony byłoby powiedzieć, że rozumie.

- Chyba wszyscy postąpilibyśmy podobnie - rze­kła niechętnie. - Ty, ja... Gdyby się tak ułożyło. Być może uczucie, jakie ich łączyło, było tak wielkie, że warto było dla niego poświęcić wszystko. Nigdy się tego nie dowiemy, nie ma więc sensu tego rozważać. Tych dwojga, którzy mogliby odpowiedzieć, nie ma już wśród nas. Na zawsze zatrzasnęły się za nimi bramy do krainy śmierci.

- Chciałabym przeżyć coś takiego - rozmarzyła się Ida. - Jak mama i Mikkal. Chyba mnie także mo­że spotkać taka miłość.

- Każdy by chciał - powiedziała Maja, a drewnia­ne druty, na których dziergała, trzasnęły jej w pal­cach. - Ale nie wszystkim jest to dane. Musisz liczyć się z tym, Ido, że czeka cię rozczarowanie. Niektórzy muszą zadowolić się tym, co dostaną. Takie jest życie.

- Właśnie - odezwał się Simon.

Nie zauważyły, kiedy stanął w drzwiach. Ida mu­siała przyznać sama przed sobą, że nadal na widok męża siostry czuje podniecający dreszcz.

Był wysoki i przystojny. Grzywka wichrzyła się niesfornie, choćby dopiero co się czesał, a wyraz jego niebieskich oczu nieustannie się zmieniał.

- Wcześnie wróciłeś - stwierdziła Maja. Uśmiechnął się krzywo.

- Ryba nie brała. Kipiel. Nie było sensu marznąć na fiordzie. Bardziej mnie kusiło domowe ciepełko i ukochana żonka.

Błysk w oku dowodził, że Simon słyszał ostatnie słowa Mai, ale nie wiedział, w jakim kontekście je wypowiedziała. Ida, widząc malujący się na jego wy­chudzonej twarzy zawód, nagle doznała olśnienia: Simon naprawdę kocha Maję. Co więcej, zależy mu na niej bardziej niż Mai na nim.

- Tłumaczysz siostrze, jak ciężkie jest życie? - zdziwił się, ściągając wierzchnie ubranie. Przysiadł się do nich i mrugnąwszy do Idy, powiedział: - Sły­szałem, że na przylądku aż roi się od zalotników. Re­ijo chyba się cieszy, że nie ma więcej córek. Dość przeżył kłopotów z dwiema starszymi, a teraz zno­wu ty, mała Ido. Wiesz, co chłopcy o tobie gadają?

Maja poderwała się gwałtownie, robótka spadła jej na podłogę. Nie patrząc na Simona, zgarnęła spódnice, zarzuciła gruby szal na plecy i chwyciła kociołek, w którym z rybich wnętrzności gotowali karmę dla zwierząt. Wyszła pospiesznie, zatrzasku­jąc za sobą drzwi.

Simon westchnął. Oparł się o krzesło i założył dłonie na karku. Nie miał sił udawać przed Idą.

- Widzisz, jak tu u nas wesoło, Ido - rzucił cięż­ko. - Szczęśliwe małżeństwo, nie ma co. Nie bądź taka głupia i nie wpuszczaj pierwszego lepszego pod spódnicę! Nie pozwól, żeby z tobą stało się to samo co z Mają. Nie daj się omamić gładkim słówkom ja­kiegoś czarusia, któremu tylko jedno w głowie. Tak, niektórzy muszą zadowolić się tym, co dostaną. Je­śli nie stracisz głowy, to nie musi się to przytrafić tobie. Jesteś piękną dziewczyną, Ido. Nie pozwól so­bie zmarnować życia.

- A co z tobą? - zapytała Ida, patrząc na niego spod długich, gęstych rzęs. Podparła brodę i śmiało napotkała jego spojrzenie. Nagle poczuła się doro­sła. - Co z tobą, Simonie?

- Musiałem się zadowolić tym, co dostałem - od­parł głucho i przeczesał silnymi palcami włosy, jak zawsze gdy tracił pewność siebie.

- Na początku owszem, może tak było - rzekła Ida łagodnie, potrząsając głową. - Ale to się zmieniło. Nie znałeś tak naprawdę Mai, kiedy musieliście się pobrać. Nikt mi nie powie, że wielka miłość spada na każdego ot tak. Musiałeś ją jednak trochę lubić...

- Hmm... - mruknął z goryczą, sądząc zapewne, że ma ku temu powody. - Kiedy człowiek jest mło­dy, nie myśli o dzieciach. A dziewcząt, które cię chcą, nie brakuje... Wtedy życie wydaje się takie eks­cytujące. Czasem chce się spróbować czegoś nowe­go, tak jak na przykład z Mają... Ona chyba mnie z początku też nie lubiła zbytnio - dodał z namy­słem. - Chciała mnie tylko dlatego, że byłem chło­pakiem Elise.

- Piękny Simon... - westchnęła Ida. - Taki biedny, wykorzystany...

- Ja?

Ida pokiwała głową.

- Wykorzystany przez brzydką dziewczynę, prze­cież to miałeś na myśli.

- Maja nie jest brzydka - zaprotestował z gniewem.

- O, proszę, gotów jesteś jej bronić! - uśmiechnę­ła się Ida ze smutkiem i dodała: - Ja też nie uważam, by Maja była brzydka.

- Zdradziłem się - odezwał się z rezygnacją, a na jego twarzy przemknął grymas. - Cóż, Simon Bakken śmiertelnie się lęka, że ktoś odkryje, iż kocha swoją żonę.

- Mówisz jej o tym? Zaśmiał się śmiechem pozbawionym radości. Ida poczuła na plecach zimny dreszcz.

- Pilnujemy się, żeby to drugie nie zyskało prze­wagi. Nie bez pewnej radości dzielimy ze sobą stół i loże. Nawet gawędzimy ze sobą i razem patrzymy przed siebie. Ale nie sądzę, że widzimy to samo.

Zamilkł. Przez moment ociągał się, wreszcie wy­dusił z siebie:

- Zapewne nie powinienem cię o to pytać, ale nie daje mi to spokoju. Wiem, że nie wzbudzam w Mai najgorętszych uczuć. Czasem mam wrażenie, że ona myśli o innym mężczyźnie. Czy przez te lata, kiedy mnie nie było, miała kogoś?

- Nawet gdyby, nie powiedziałabym ci o tym.

- Owszem, powiedziałabyś. - Simon pochylił się na krześle i chwycił jej dłonie, obrzucając ją spojrze­niem, które niejedną dziewczynę przyprawiłoby o rumieniec. - Powiedziałabyś, Ido, bo ty mnie rozumiesz. Jesteśmy do siebie podobni. Ty też możesz dostać, kogo zechcesz. Ze mną było podobnie, z tą różnicą, że jestem mężczyzną. A ty jesteś ode mnie mądrzejsza. Chłopcy nie mogą cię podejść. Mówią, że nie dasz się nawet pocałować. Bawisz się z nimi, ale sprawiasz wrażenie, jakbyś się nudziła. Żadnego nie wyróżniasz, wszystkich lubisz jednakowo. Zasta­nawiają się, czemu na żadnego nie spojrzysz łaskaw­szym okiem. Zachodzą w głowę, o kim marzysz.

- Czy zawsze musi być ktoś taki? - zapytała lekko.

- Nie próbuj zamydlić mi oczu.

- Żaden nie może się równać z moim ojcem - uśmiechnęła się Ida. - Jeśli będę wybierać męża, to musi być dobry i mądry jak on.

- Zdaje się, że mało kto może równać się z Reijo - odparł Simon nie bez goryczy. - Nie zrozum mnie źle. - Podniósł ostrzegawczo ręce. - Nie sądzę, żebyś durzyła się w swoim szwagrze, ale twoje oczy są ta­kie same jak oczy Mai. Odbija się w nich jakieś odle­głe ognisko, zasnuwa je dym gdzieś z daleka.

- Ładnie to ująłeś - rzuciła sucho Ida. - Nawet nie masz pojęcia, jak trafnie.

- A ja wyglądam jak zbity pies - skwitował. - Czy Maja miała kogoś, kiedy mnie nie było? Wiesz, jak ważne dla mnie jest, by to wiedzieć.

- Nikogo - oznajmiła Ida z niezachwianą pewnością. - Jedynymi mężczyznami, których Maja widywała, by­li Reijo, Knut, twój ojciec i Ailo przyjeżdżający tu w po­rze jarmarku. Trudno jednak podejrzewać któregokol­wiek z nich o to, że wywołuje w oczach Mai blask.

Simon potrząsnął głową z namysłem.

- Jest taka dziwna - rzekł zrezygnowany. - Taka zmienna w nastrojach. Staram się to zrozumieć, ale, niech to diabli, mnie też nie jest łatwo. Mógłbym so­bie znaleźć jakąś chętną dziewkę, ale na żadną nie mam ochoty. Nigdy nie sądziłem, że do tego dojdzie. Ida ledwie się powstrzymała, by się nie roześmiać.

- Coś ci powiem - przerwała mu, mając nadzieję, że Maja jej to wybaczy. Robiła to dla jej dobra, choć nie była pewna, czy Maja potrafi na to spojrzeć w ten sposób. - Kobiety, które spodziewają się dziec­ka, często są zmienne w nastrojach.

Nie od razu ją zrozumiał. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, niezdolny wyrzec słowo.

- Nie oszukujesz mnie? - odezwał się wreszcie. Ida pokręciła głową.

- Czy sądzisz, że mogłabym? Jesteśmy do siebie trochę podobni, Simonie. Nic nie poradzę na to, że cię lubię. Wierzę, że ty i Maja możecie być szczęśli­wi. Życzę wam tego z całego serca. Ze względu na ciebie, bo wiem, że ją kochasz, i ze względu na nią, ponieważ nie do końca sobie zdaje sprawę z tego, kogo ma u swego boku...

Ale Simon już jej nie słuchał.

- Dziecko? - powtarzał, jakby był pierwszym mężczyzną, który zostanie ojcem. - Będziemy mieli dziecko? - zerwał się i wbił w Idę płomienne spoj­rzenie błękitnych oczu. - Jesteś tego pewna? Całko­wicie pewna, Ido?

Pokiwała głową i uśmiechnęła się na widok jego radości, utwierdzona w przekonaniu, że postąpiła słusznie.

- Dobry Boże, Ido! - zawołał, dając upust swemu szczęściu. Okręcił ją w dzikim tańcu na kuchennej podłodze i z rozpędu pocałował prosto w usta.

- Zaraz jej powiem, co o tym myślę! Dźwigać ciężki kocioł w jej stanie? - zawołał i złapał kurtkę.

Ida została w kuchni, kręcąc głową. Policzki ją piekły. Nikt jeszcze nigdy nie pocałował jej w usta. Wyobrażała sobie często, jakie to romantyczne, ale ten pocałunek nie wywołał w niej zawrotu głowy, nie zawładnął nią z siłą wodospadu ani nie wstrzą­snął jak piorun z jasnego nieba.

Najwyraźniej opowieści na ten temat są mocno przesadzone. A może po prostu nie dotyczy to po­całunków złożonych przez kochanego szwagra.

Simon tanecznym krokiem przemierzył podwó­rze. Po raz pierwszy wydawało mu się, że obora stoi daleko od chaty.

Maja, klęcząc, tuliła jedną z owiec. Ukryła twarz w pokrytym wełną grzbiecie zwierzęcia. Wyglądała tak, jakby płakała. Simon przełknął ślinę. Po cichu za­mknął za sobą drzwi. W niskim pomieszczeniu pano­wał półmrok rozświetlony jedynie lampą rzucającą żółte, rozbiegane cienie. Simon był wyższy od tych, którzy zbudowali oborę, więc musiał zawsze pochy­lać się i uważać, by się nie uderzyć głową o belki.

Zwierzęta pierwsze wyczuły jego obecność i becząc, dały znak swojej gospodyni, że nie jest już sama.

Simon podłożył kilka szczap do pieca.

Niech zwierzakom będzie trochę cieplej w taki cudowny dzień! pomyślał.

- Co tu robisz? - zapytała.

Musiała płakać, bo zwykle nie miała takich czer­wonych oczu.

- Chcę z tobą porozmawiać - powiedział, a kiedy zamierzał podejść bliżej, owce otoczyły go. - Bo zda­je się, że tylko tu możemy być teraz sami...

- Tak - odrzekła, zwracając ku niemu twarz.

Szal na ramionach otaczał jej postać niczym czar­na rama. Włosy miała rozpuszczone. Rzadko je tak nosiła. Zwykle widywał ją w ciasno zaplecionym warkoczu albo uczesaną w kok tuż nad karkiem. Obie fryzury dodawały jej lat.

Teraz była sobą, młodą, wrażliwą Mają.

- Nie zamierzałem cię kopnąć - zaśmiał się, uświa­domiwszy sobie, że odchyliła się, przyjmując posta­wę obronną, jakby spodziewała się uderzenia. - Ida mi powiedziała - wyznał wprost.

- Nie potrafi utrzymać języka za zębami - wes­tchnęła Maja.

- Nie mam prawa o tym wiedzieć? - zapytał ostro, ostrzej, niż zamierzał. Nic nie układało się po jego myśli, wszystko było nie tak.

- Wolałabym powiedzieć ci o tym sama - usłyszał jej cichy głos.

- Kiedy?

Wzruszenie ramion. Simon przedarł się ku żonie, odsunąwszy na bok owce.

Usiadł przy Mai i kładąc dłonie na policzkach, zwrócił jej twarz ku swojej.

- Spójrz na mnie - wyszeptał. - Spójrz na mnie, u licha. Maju, nie widzisz, jak się cieszę? Nie wi­dzisz, że naprawdę jestem szczęśliwy? Uważam, że to cudowne. Ja także chcę mieć dziecko.

Nagle puścił ją i odwrócił się profilem.

- Czyżbyś nie chciała tego dziecka? - zapytał z drże­niem. - Dlatego, że jest moje?

- Coś ty, Simon, nie mów takich rzeczy! Chcę mieć dziecko, ale jeszcze nie w pełni to sobie uświadamiam. Nie mam odwagi w to uwierzyć, ale wiem, że to prawda. Takie rzeczy się po prostu wie. Boję się, że mogę je stracić...

- A ja tak się ucieszyłem - jego wargi poruszyły się w szepcie. - Bardzo bym chciał, żeby wszystko się między nami ułożyło, Maju. Jak myślisz, czy to możliwe?

Napotkała jego wzrok, ale zaraz umknęła spojrze­niem. Jej oczy znów zasnuły się mgłą, której tak się lękał. Ona nie myślała o nim, kiedy tu wszedł. Ida musiała się mylić. Na pewno Maja ma innego, ko­goś spoza tych, których wymieniła Ida.

- Chyba możliwe - odezwała się w końcu. Poło­żyła dłoń na brzuchu. Simonowi wydawało się nie­prawdopodobne, że w środku rosło dziecko. - Dla tego maleństwa musi to być możliwe, Simonie.

Ale jej spojrzenie pozostało dalekie.

9

Trzy dni później spłonęła sauna na przylądku.

Reijo był niepocieszony. Czuł się niemal tak, jakby ktoś pozbawił go duszy. Kiedy śpiącą w alkierzu Idę zbudził blask płomieni, na ratunek było już za późno.

Wiadra z wodą pomogły jedynie ugasić ogień i uchronić zabudowania gospodarskie, ale saunę trzeba było spisać na straty. Musieli się pożegnać z regularnymi kąpielami do wiosny, do czasu kiedy Reijo zbuduje nową saunę.

Simon sprzeciwił się, by Maja szła na przylądek. Uznał, że jest zbyt ślisko, a w jej stanie nie powin­na narażać się na niebezpieczeństwa.

- W takim razie zawieź mnie tam saniami - burk­nęła Maja w odpowiedzi na jego upór i stoicki spokój. - Do diabła, nie zamierzam siedzieć w tych czterech ścianach aż do jesieni. Nie jestem chora, Simonie. Po prostu będę miała dziecko. To jedyne, co mi dolega. Na przylądku był pożar, dlatego muszę tam pójść. Przecież to mój rodzinny dom, do stu piorunów!

- Brzemiennej kobiecie nie przystoi przeklinać - rzekł Simon z powagą, ale widząc zdumioną minę Mai, wybuchnął śmiechem i wygłosił tonem kazno­dziei: - Marjo Bakken, w ogóle nie znasz się na żar­tach. Dobrze już, pozwolę ci pójść. Uprzedzam jed­nak, że jeśli kogoś spotkamy, biorę cię na ręce. Niech wszyscy wiedzą, że noszę cię na rękach...

- Simonie Bakken, trzymają się ciebie żarty! Za­pominasz chyba, że na przylądku był pożar. To do­tyczy także nas.

Nie odpowiedział. Kłócili się bez przerwy, zma­gali na słowa, sprzeczali. Nie mógł sobie przypo­mnieć nawet jednej rzeczy w ostatnim tygodniu, co do której byliby zgodni.

Pożar na przylądku wywołał u Simona i Reijo po­dobną reakcję. Ida i Maja miały takie same skojarzenia.

- To musi mieć jakiś związek z nami wszystkimi - stwierdził Reijo usmolony na twarzy. Przez całe przedpołudnie na kolanach gasił tlące się pogorzeli­sko. Ręce miał nadal czarne, chociaż Ida na siłę zacią­gnęła go do wody i przypilnowała, by je wyszorował. Popiół wniknął głęboko w skórę.

- Te działania skierowane są nie tylko przeciwko Mai i Simonowi, ale przeciwko nam wszystkim. Kto nas tak bardzo nie lubi?

- Ci, którzy nie cierpią Finów - odpowiedziała po­nuro Maja. - To znaczy większość mieszkańców wioski.

- Nie przesadzaj! - Ida wzniosła oczy ku niebu. - Mówimy o jakiejś garstce ludzi, niezadowolonych ze swego życia i usiłujących obarczyć winą za swoje niepowodzenia innych.

- Ja też! Nawet Reijo wziął stronę mieszkańców wioski, którzy mimo wszystko nie traktowali go tak źle.

- Przemawia przez ciebie gorycz, Maju, ale nie masz racji. W naszej okolicy nie brakuje dobrych ludzi.

- Tak, dobrzy ludzie spalili twoją saunę - odgry­zła się Maja.

Simon i Ida wymienili znaczące spojrzenia. Reijo, który nie wiedział tego co oni, nie rozumiał zrzędze­nia Mai, ale zaniepokoiło go łączące ich ciche poro­zumienie.

Postanowił uważnie obserwować tych dwoje, mieć oczy i uszy szeroko otwarte. Simon zawsze był niepoprawnym fircykiem. To, że dzielił z Mają łoże, nie znaczyło, że stale w nim spał.

Mai nikomu nie pozwoli skrzywdzić! Nawet jej własnemu mężowi. Przede wszystkim jemu!

- Ogień podłożył jakiś mężczyzna - odezwał się ze swojego stołka. Wokół czarnego wysłużonego sie­dziska, stojącego blisko pieca, koncentrowało się ży­cie w izbie.

Wszyscy troje zwrócili twarze w stronę Reijo.

- Nie wierzyłem własnym oczom, gdy ujrzałem tuż przy stopionym śniegu ślady stóp. Oczywiście kręcą się tutaj młodzieńcy... - Reijo rzucił Idzie wy­mowne spojrzenie, co rudowłosa piękność przyjęła z niewinnym uśmiechem. - ...ale rzadko koło sauny. Przeważnie ślady urywają się pod oknem tej panny. Ślady stóp, które widziałem, były większe niż moje, a więc nie mogły należeć do kobiety.

- W takim razie wiemy trochę więcej - odezwał się powoli Simon.

Maja poczuła ulgę. Gdzieś w głębi serca ciągle czu­ła lęk, że jakaś wzgardzona kochanka mści się na Si­monie, a w następnej kolejności swoją nienawiść skieruje przeciwko niej.

Pożar na przylądku wykluczył taką możliwość.

Za to serce Simona waliło młotem.

Mężczyzna... pomyślał, rzucając Mai ukradkowe spojrzenie. Czy nie wygląda inaczej niż zwykle? Mo­że domyśla się, kto za tym wszystkim stoi?

Maja siedziała na ławie blisko Reijo i rozmawiała z nim cicho. Podwinęła nogi jak mała dziewczynka i rozluźniona, oparła się o ścianę z bali.

Maja zawsze z taką radością odwiedzała chatę na przylądku. Simon widział, że jego żona stawała się tu na powrót młodą, pogodną dziewczyną.

On sam nie czuł się dobrze u swoich rodziców. Wizyty w rodzinnym domu nie nastrajały go ani tro­chę radośniej. Może z dziewczętami jest inaczej, mo­że są bardziej przywiązane do rodziny?

Maja wyglądała właściwie zwyczajnie, ale kto wie, czy nie ukrywa domysłów pod maską obojętności.

Reijo powiedział, że ogień podłożył mężczyzna.

- Czy nie powinniśmy teraz trzymać się razem? - rzuciła nieśmiało Ida. Wydarzenia z ostatnich tygo­dni napawały ją lękiem, ale dopiero teraz, kiedy dra­mat rozegrał się tuż za oknem jej alkierza, poczuła się naprawdę przerażona.

Nie mogła się pozbyć okropnego wrażenia, że rów­nie dobrze mógł się spalić ich dom, ona sama mogła spłonąć żywcem.

- Mamy ułatwić zadanie temu niegodziwcowi? - za­perzyła się Maja. - Nigdy w życiu. My zostaniemy w naszej chacie, a wy tutaj...

Oczy zwęziły jej się w szparki. Wpatrywała się przez chwilę w ogień buzujący w palenisku, jakby coś tam dostrzegła, coś, czego inni nie mogli zauważyć.

- Chodzi o nas, Ido - odezwała się obcym głosem. Reijo poderwał się z siedziska, a dłonie zacisnął na poręczy tak mocno, że pobielały mu kostki, a drewno zatrzeszczało.

Zaraz jednak opadł na siedzenie. Ida także się ze­rwała, próbując uchwycić wzrok Mai, ale to nie było możliwe. Chciała podbiec i chwycić siostrę, ale Si­mon ją powstrzymał. Oboje wpatrywali się w nią rozszerzonymi ze zdumienia oczami, przerażeni.

- Chodzi o mnie i o ciebie, Ido... Na nas obu kła­dzie się jej cień... Ogień był przeznaczony dla nas - dodała, odzyskując swój głos, po czym zachwiała się.

Simon wypuścił z rąk Idę i zdążyłby podbiec do Mai, nim upadła, ale Reijo już chwycił ją za ramio­na. Spojrzał na Simona wzrokiem pełnym gniewu i pogardy.

Simon, nie pojmując tego spojrzenia, wziął Maję na ręce i skierował się w stronę alkierza, niegdyś na­leżącego do Mai. Teraz to pomieszczenie stało pu­ste. Simon bez słowa wszedł do środka i położył Ma­ję na łóżku. Poluzował jej ubranie, żeby łatwiej jej się oddychało. Stwierdziwszy, że jest zupełnie zim­na, owinął ją szybko kocami, ale nie wypuszczał z rąk jej dłoni. Bał się o nią, bal się o ich dziecko. Na razie było jeszcze maleńkie, ale czekali na nie z takim utęsknieniem. Dziecko, które być może ura­tuje ich małżeństwo przed ostateczną ruiną.

Usłyszał szelest spódnicy ocierającej o podłogę. Do izby weszła Ida i stając za oparciem krzesła, za­pytała zalękniona:

- Co się z nią dzieje? Jest chora? Dlaczego tak dziw­nie mówiła? Przecież to nie był jej głos, prawda?

Simon pokręcił głową.

- Zostaw otwarte drzwi - poprosił Idę. - I dołóż do ognia. Ona marznie. Macie więcej kocy? Ona jest zupełnie zimna, u diabła!

- Co się stało? - powtórzyła Ida i nie ruszając się z miejsca, wpatrywała się intensywnie w Simona. Zwykle roześmiana twarz była teraz śmiertelnie poważna. - Jest coś o czym nie wiem, prawda? Coś przede mną ukrywacie? Czy tata o tym wie?

- Zapytaj go - westchnął Simon - Zapytaj Reijo! Ale, do licha, dołóż do pieca, bo Maja zmarznie na kość. Ona i dziecko!

Ida wycofała się z alkierza, dołożyła drew do ognia, ale przez cały czas zerkała przez otwarte drzwi w stronę siostry.

- Ida - odezwał się ze swojego siedziska Reijo. Mó­wił cicho, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu. Daw­no się tak do niej nie zwracał. - Czy łączy cię coś z Simonem?

Drwa, które trzymała w rękach, upadły z hukiem na podłogę i potoczyły się aż pod nogi ojca. Wytrą­cona z równowagi, schyliła się po nie i klęknęła przed Reijo.

- Jak mogłeś coś takiego pomyśleć, tato? Delikatnie pogładził ją po włosach. Kiedy była małą dziewczynką, zawsze ją tak głaskał wieczorem, zanim położyła się spać.

- Rzeczywiście, jak mogłem - odpowiedział zmę­czonym głosem. - Wybacz mi, Ido. Czasami i mnie się zdarza ulec fałszywym złudzeniom. To pewnie znak, że zaczynam się starzeć. Wybacz mi, moje dziecko. Ale zrozum, po prostu nie chcę, żeby któ­raś z was została zraniona. Jesteście dla mnie najważ­niejsze na świecie. Tylko wy mi pozostałyście. Czło­wiek bardzo źle znosi utratę wciąż nowych osób, które kocha. Bardzo źle...

Ida usiadła u stóp ojca, obejmując go rękami za ko­lana. Popatrzyła z dołu na jego twarz. Cień uwypu­klił bruzdy i zmarszczki, których wcześniej nie do­strzegła. Zawsze jej się zdawało, że ojciec nigdy się nie zestarzeje, że się nie zmieni. Teraz uświadomiła sobie, że była w błędzie. Mimo to nadal wydawał się jej wspaniały. Mało kto mógł się z nim równać. Może dlatego, że jest jej ojcem?

- Pytałam Simona, co się dzieje z Mają, ale nie chciał mi nic powiedzieć. Prosił, żebym zapytała cie­bie. Coś przede mną ukrywasz tato, prawda?

- Sny - odrzekł. - Twoja matka miała nadprzyro­dzone zdolności. To prawdziwe przekleństwo. Ni­gdy tego do końca nie rozumiałem... Wiedziała takie rzeczy, o których nie mogła wiedzieć. Miejsca i lu­dzi, których kochała, widziała nawet wtedy, gdy znajdowali się daleko od niej. Widziała tak wiele... Nie chciała o tym rozmawiać... Teraz żałuję, że nie próbowałem jej do tego nakłonić.

- Myślisz, że Maja to po niej przejęła? Dlaczego nie ja? Dlaczego mnie się nigdy nic ciekawego nie przydarza? - spytała Ida z wyrzutem.

- Nie ma czego zazdrościć - odparł Reijo. - Maja otrzymała tę zdolność w dziedzictwie. Wiem o tym na pewno. A dziś wieczorem zyskałem ostateczną pewność, że twoja mama nie żyje.

Ida wpatrywała się w niego. Jej oczy wraz z na­dzieją utraciły blask.

- Pewnie się zastanawiasz, dziecino, skąd to wiem. Reijo uśmiechnął się smutno, kierując wzrok w stronę otwartych drzwi.

- Pogodziłem się z tym, że Raija nie wróciła. Na­wet powiedziałem wam, że nie żyje. Ale gdzieś w głębi serca ciągle się łudziłem i nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. Dzisiejszego wieczoru jednak musiałem to przyjąć do wiadomości. Kiedy Maja przemówiła głosem Raiji...

Ida przełknęła ślinę, przerażona, nie dowierzając temu, co usłyszała. Trudno jej było zrozumieć coś, co wykraczało całkowicie poza granice rozsądku.

- Chcesz powiedzieć, że mama jest w Mai? - za­pytała, nie potrafiąc ukryć lęku.

- Nie, przekazała jej jedynie pewne zdolności, ja­kie posiadała. Otrzymała je ta, którą Raija kochała najbardziej z nas wszystkich, Maja. Sam nie pojmu­ję, dlaczego usłyszeliśmy jej głos, ale nie mam naj­mniejszych wątpliwości, że to był jej głos. Rozpo­znałbym go na końcu świata, mimo że upłynęło tyle lat. Może to pożegnanie?

Ida wstała, czując w myślach kompletny zamęt. Stanęła obok ojca i skinęła głową w stronę alkierza. Maja nadał leżała zupełnie nieruchomo, tak jakby spała, ale to nie był sen, tylko jakiś dziwny, napawa­jący otoczenie lękiem stan.

- Czy mamie też się coś takiego przydarzało? Reijo uśmiechnął się.

- Trzymałem ją w objęciach przez długie godziny, tak jak teraz Simon przytula Maję. Ileż to dni i no­cy drżałem ze strachu, że ją utracę. Ale ją chroniły jakieś siły. Nigdy tego nie pojmowałem do końca, ale wydaje mi się, że Maja ma też ochronę. Jest w koń­cu nie tylko córką twojej mamy, ale także Mikkala. Myślę, że nic jej się nie może stać.

- A co z dzieckiem? Reijo popatrzył w stronę Mai i Simona. Tych dwoje młodych ludzi zostało złączonych wbrew swojej woli. Kolejny osobliwy związek, do których przywykł, dzieląc życie z Raiją. To nie skończyło się wraz z nią, ale przylgnęło do Mai, do Knuta... Reijo obawiał się, że Idę także czeka podobny los.

Było coś w tym śnie Mai... O cieniu, jaki rzucała Raija.

- Będzie miała dziecko? - zapytał spokojnie. Ida pokiwała głową. Przypomniał sobie pierwszy poród Mai. Bardzo cierpiała, a cała odpowiedzialność spoczywała na nim. Teraz Simon będzie musiał działać.

- Dobrze - powiedział ochryple. - Maja potrzebu­je dziecka, wiele dzieci. Powinna mieć dużo zajęć, żeby brakowało jej czasu na ciągłe rozmyślania.

- Czy to może zaszkodzić dziecku? Wzruszył ramionami.

- Wam nie zaszkodziło, więc chyba nie ma o czym mówić. A kto wie, czy dziecko nie jest w sposób szczególny chronione.

Maja czuła obejmujące ją silne ramiona. Słyszała tuż przy uchu bicie serca, miarowe, tylko dla niej. Zalało ją ciepło, którego tak bardzo pragnęła. Gorą­cy oddech muskał jej czoło, słyszała szept, ale nie rozpoznawała słów.

Ręce Simona tulące ją tak delikatnie. Ciało Simo­na chroniące ją przed czymś, przed czym nikt nie mógł jej uchronić. Serce Simona bijące dla niej. Usta Simona szepczące miłosne wyznania.

Leżała nieruchomo. Odzyskiwała świadomość. Myśli i uczucia powróciły. Znów była Mają.

Wyszła z pustki i znalazła się na powrót w swoim alkierzu w chacie na przylądku, powróciła do życia.

- Tak bardzo się boję o ciebie - rozległ się szept jej męża. - Boję się, że może ci się stać coś złego. Nie po­trafię zaradzić temu, co się z tobą dzieje, Maju, ani te­mu, co zagraża nam z zewnątrz. Choć z całego serca uczyniłbym dla ciebie wszystko. Tak się boję o ciebie i maleństwo, Maju, najdroższa, najlepsza, ukochana...

Z ust Simona płynęły słowa, na które nigdy nie po­trafił się zdobyć. Ale mówić do uśpionej twarzy, tak bli­sko przytulonej, to co innego. Nie przejmował się Idą i Reijo, którzy byli w sąsiednim pomieszczeniu. Nie mogli go słyszeć. Przemawiał tylko do niej, powiedział wszystko, o czym tyle rozmyślał, wszystko, co tyle ra­zy już chciał jej wyznać, ale brakowało mu odwagi.

Mijały godziny, a on nie wypuszczał Mai z objęć, choć zdrętwiały mu ramiona. Za nic w świecie jed­nak nie odszedłby teraz od niej.

To, co się działo z Mają, przerażające i niepojęte zarazem, pomogło mu zrozumieć, jaka jest dla nie­go ważna. Uświadomił sobie, że nie może jej stracić.

Kłócili się o wszystko. Od momentu gdy budzili się ze snu, sprzeczali się o każdą najdrobniejszą co­dzienną sprawę. Były to potyczki na słowa, równie wyczerpujące i niszczące jak walka na pięści.

Trzymał Maję w ramionach i nie miał najmniej­szej wątpliwości, że bez względu na to, co się zda­rzy, będzie ją wspierał. Nie odda jej nikomu, nawet jeśli zażąda tego jakiś mężczyzna.

Kiedyś wreszcie zniknie jej zamglone spojrzenie. Zapomni tego, o którym teraz marzy.

Będzie przy Mai przez cały czas. Nie zabraknie jej powodów, by go pokochać, tak jak powinna go kochać od początku. Znajdowali przyjemność w ob­cowaniu ciał, jedyne, czego im brakowało, to praw­dziwe, płynące z głębi serca uczucie.

Pasowali do siebie, potrafili czerpać radość w ło­żu. Tylko Maja mogła mu pomóc powrócić do nor­malnego życia po tych okropnych latach, kiedy był wykorzystywany i wykorzystywał innych.

Dostrzegał urodę innych kobiet, jego uwodziciel­skie spojrzenia nadal robiły na nich wrażenie. Tego się nie zapomina. Flirtowanie przychodziło mu rów­nie naturalnie jak oddychanie, jedzenie czy spanie. I równie trudno było mu z tym skończyć.

Traktował to jako zabawę, nie kryły się za tym żad­ne poważne zamiary, nikogo też nie chciał skrzyw­dzić. To tak jakby podarować pięknej kobiecie kwiat. A jeśli przystawała na tę grę, utwierdzała go tylko w przekonaniu, że nie jest jeszcze całkiem do niczego.

Potrafił flirtować z kobietami, ale one na niego nie działały. Pożądał tylko ciała Mai. Tylko ona umiała ugasić w nim rozpaczliwą tęsknotę, tylko ona potrafiła okiełznać namiętność i sprawić, że czuł się jak w niebie.

Nigdy się jej z tego nie zwierzył. Na pewno by go nie wyśmiała, na tyle ją znal, a mimo to obawiał się, że go odrzuci. Bał się jej reakcji.

Ktoś, kto przez lata karmił się tylko lichą nadzie­ją, nie porzuca tak łatwo cienkiej kry, która utrzy­muje go na powierzchni.

Mai wrócił normalny oddech. Delikatnie dotknął wargami jej czoła i leciutko pocałował. Ostrożnie odgarnął niesforne loki.

Miał w sobie wiele tkliwości, ale bał się ją okazywać.

Maja nie chciała, by czar prysnął. Chyba jeszcze nigdy nie odczuwała takiej wspólnoty z Simonem. Kiedy ją obejmował, nie dręczyły jej podstępne my­śli. Chociaż ciepłe słowa płynące z jego ust wywoły­wały lekkie wyrzuty sumienia, dobrze było leżeć w jego ramionach, poddać się jego czułej opiece. Nie marzyła o tym, by ktoś przez całe życie nosił ją na rękach, ale czasami miała ochotę poczuć się jak delikatny górski fiołek, który tylko się podziwia, doty­kając leciutko palcami jego płatków.

Kiedy mówił do niej „ukochana”, doznawała ra­dości przemieszanej z bólem.

Przyjemnie było to usłyszeć, choć miałby to być jedyny raz w życiu. Nawet jeśli te wyznania płynę­ły z ust Simona. No cóż, żyła w cieniu. Pełnia szczę­ścia widocznie nie jest jej pisana.

Otworzyła oczy, nie chcąc już dłużej udawać, że śpi. Napotkała spojrzenie zatroskanych oczu.

- Znowu się to stało? - zapytała. Simon pokiwał głową i wyszeptał:

- Dzięki Bogu, Maju, że się ocknęłaś. Mam nadzie­ję, że to nie będzie się zbyt często powtarzać, bo za każdym razem coś we mnie umiera.

- Nic nie pamiętam - powiedziała zdumiona, na­gle to sobie uświadomiwszy. - Wielka pustka. Po pro­stu mnie tu nie było. To nawet nie był sen. Co się stało, Simonie?

- Powiedziałaś, że wszystkie te nieprzyjemne zda­rzenia dzieją się z twojego i Idy powodu. A potem zachwiałaś się i upadłaś prosto w ramiona Reijo.

Zagryzła dolną wargę i mocniej się do niego przy­tuliła.

- Boję się, Simon. To jest wstrętne. Czuję się cho­ra, mdli mnie, marznę od środka.

- Byłaś bardzo zimna, musieliśmy cię mocno otu­lić kocami.

Simon zdjął z niej nakrycie i zauważył na czole perlisty pot.

- Nie cierpię tego - wyznała, ukrywając twarz w za­głębieniu na jego szyi. Był taki ciepły, pełen życia, ta­ki rzeczywisty.

Simon gładził ją po włosach i po karku, starając się ją uspokoić, przemawiał tymi samymi pełnymi miło­ści słowami, którymi zwracał się do niej, gdy spała.

- Jestem przy tobie, maleńka. Nigdy nie pozwo­lę, żeby coś ci się stało. Nie mam nic od ciebie cen­niejszego.

Nigdy jeszcze nie powiedział jej tego tak wyraź­nie. Oboje o tym dobrze wiedzieli. Takie wyznania domagały się odpowiedzi, której nie mogła mu dać.

Przytuliła się tylko mocniej i uniósłszy twarz, uchy­liła usta. Ich wargi spotkały się w pocałunku pełnym desperacji, w którym dali wyraz pożądaniu i czułości. Wtuleni mocno w siebie, zanurzali nawzajem palce w swoich włosach, a ich wargi i języki poruszały się z ożywieniem, aż stali się jednością jak nigdy dotąd.

Simon zapomniał, że drzwi do sąsiedniej izby sto­ją otworem. Maja pamiętała o tym, a mimo to moc­niej przywarła do męża.

Ida obserwowała ich nie bez pewnego zaintereso­wania. Przypomniał jej się pocałunek, jaki Simon złożył na jej ustach. Najwyraźniej pocałunki bywa­ją różne. Chyba dobrze, że nie przestała wierzyć w ich cudowną moc. Jeśli kiedyś spełnią się jej ma­rzenia, to czeka ją wiele wspaniałości.

Reijo, lekko speszony, odwrócił głowę. Dopiero po długiej chwili rzucił pospieszne spojrzenie w stronę alkierza, a Ida rozbawiona dostrzegła ru­mieniec na jego policzkach.

- Nie powinieneś się chyba martwić, tato, że Simon ugania się za innymi dziewczętami - rzuciła sucho.

Reijo nie odpowiedział. Posłał tylko jeszcze jedno spojrzenie na czule objętą parę, a potem wyszedł.

10

Zbliżała się pora wiosennego jarmarku. Po poża­rze na przylądku nie zdarzyło się więcej nieszczęść. Ogień nie został podłożony w innych miejscach.

Simon i Reijo, poniekąd wbrew swojej woli, po­lubili się. Odkryli, że w okolicy mogą liczyć tylko na siebie nawzajem.

Simon nie wypływał już sam na połowy. Porzu­cił fałszywą dumę i nastawiał teraz sieci razem z Re­ijo. Razem też je wyciągali i sprawiedliwie dzielili się rybami. Mimo początkowej niechęci zawiązała się między nimi przyjaźń w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Wspólnota, jakiej Simon nigdy dotąd nie doświadczył. Nawet z rodzonym ojcem nie rozu­miał się tak dobrze.

Reijo dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo brakowało mu kompana. Właściwie od śmierci Mik­kala nie miał prawdziwego przyjaciela.

Co prawda Simon był bardzo młody, mógłby być jego synem, ale rozumieli się, a duża różnica wieku żadnemu nie przeszkadzała.

Siedzieli w łodzi naprzeciwko siebie.

- Maja chce wyjechać - odezwał się nieoczekiwa­nie Simon, wiążąc mocno linkę, którą trzymał w osło­niętych rękawicami dłoniach.

Reijo zerknął w stronę chaty na przylądku, która z daleka wyglądała jak brunatna plama u stóp góry.

Z tej odległości nie widział dokładnie swoich córek, razem pracujących w obejściu.

- Chyba za dużo kłopotów spadło na nią ostatnio - odrzekł z namysłem. W błękitnych oczach Simo­na dojrzał bezradność. - Ale wiesz, ona ma to we krwi. Raija często próbowała rozwiązać problemy, wyruszając w drogę. W jej przypadku niejednokrot­nie przynosiło to oczekiwany skutek. Mai nie pomo­że, ona jest ulepiona z innej gliny. Chyba to rozu­mie, tyle że nie do końca. Tak naprawdę nie wie, jak bardzo różni się od matki.

- Do diabła, to przekleństwo być nieustannie po­równywanym do kobiety, której się nawet dokład­nie nie pamięta.

Reijo wyciągnął z wody sporego dorsza, zdjął go z haczyka i rzucił na dno łodzi, gdzie już leżało tro­chę ryb, potem na nowo założył przynętę i zawiesił linkę za burtą.

W powietrzu wyczuwało się lodowate tchnienie wschodniego wiatru z Finlandii.

- Oczywiście, że przekleństwo - przyznał Reijo. - Tym bardziej że przy Raiji każda kobieta chowa się w cień. Ona sama starała się nie wchodzić nikomu w drogę, nie chciała wywoływać zamieszania. A jednak wszędzie, gdzie się pojawiła, siała niezgodę i zamęt.

- Niezbyt dobry materiał na żonę - skwitował Si­mon, który słyszał krążące na ten temat plotki. Zresztą samo to, że każde z dzieci Raiji miało inne­go ojca, mówiło samo za siebie. - Cieszę się, że Ma­ja nie jest do niej bardziej podobna...

- Życie z nią przypominało obcowanie z wiatrem - rozmarzył się Reijo, zapatrzony w dal, a jego głos na­brał ciepła. - W jednej chwili łagodna bryza, w następnej gwałtowny północno - zachodni sztorm. Była nie­obliczalna, nieokiełznana i nieprzewidywalna. Ale równocześnie na swój sposób wierna. Chociaż w jej życiu przewinęło się wielu mężczyzn.

- Wierna? - Simon popatrzył na Reijo z ukosa. - Słyszałem od Mai, że wyjechała stąd i żyła z innym mężczyzną, który potem został zabity. Jak się oka­zało, ojcem Mai. A przecież wtedy była twoją żoną.

- Tak - uśmiechnął się Reijo. - A on moim najlep­szym przyjacielem, zaraz po niej. Bo po prawdzie Raija była mi bardziej przyjacielem niż żoną. Nie z nią przeżyłem największą miłość, choć wiele lat ży­cia strawiłem na marzeniach o niej. Łączyło nas coś „na kształt miłości”, jak zwykliśmy mawiać, jednak nie ona była miłością mojego życia, nie...

Ponieważ Reijo zamilkł, Simon nie próbował nakło­nić go do wyjawienia, kim była wybranka jego serca.

- Jaka była matka Mai? - zapytał. - Maja jej nie pamięta albo raczej nie chce pamiętać. A mnie się co­raz częściej wydaje, że jej cień naprawdę pada nie tylko na Maję, ale na nas oboje.

- Była piękna - zamyślił się Reijo. Starał się przywo­łać z pamięci jej obraz z przeszłości, a nie ten ze snu. - Wyobraź sobie Idę z kruczoczarnymi włosami, ciem­nobrązowe oczy, nos i kości policzkowe jak u Mai, i coś z Mattiego, czoło, buntownicze spojrzenie. Naj­bardziej jednak przypomina ją Ida, choć tylko ze­wnętrznie, bo Raiji daleko było do jej łagodności. Mściwa, uparta, kłótliwa jak wszyscy diabli, a jaka przekorna! - Reijo uśmiechnął się. - W jednej chwili gwałtowna, potrafiła pokazać ostre pazury, zaraz po­tem milutka jak kotka, wcielenie łagodności. Kobieta w każdym calu. Drobna, niewysoka, ale obdarzona wyjątkową siłą i nieugiętą wolą. Potrafiła zakasać rękawy i pracować jak mężczyzna. Trudno ją było przechy­trzyć, bo mało kto dorównywał jej bystrością. Obda­rzona gorącym temperamentem, pozbawiona zaha­mowań, ciekawa. Kobieta, o jakiej marzy niejeden mężczyzna... - Reijo trochę się zmieszał, ale ciągnął da­lej: - Pod tym względem była także inna niż wszystkie. Wiesz, co mam na myśli. Nie będę ci opowiadał szcze­gółów, bo czułbym się tak, jakbym ją zdradzał. Sam rozumiesz, to tak, jak ty nie chciałbyś mi opowiadać o intymnych szczegółach z życia twojego i Mai. Simon wykrzywił twarz.

- Raija była wyjątkowa - mówił dalej Reijo. - Pew­nie dlatego tak łatwo ulegało się jej czarowi. Rzad­ko kiedy starała się przypodobać ludziom. Kobiety w większości nie znosiły jej. Mężczyźni fantazjowa­li na jej temat. Gdy poczuła łączność z mężczyzną, łatwo mu ulegała. Miała wielkie serce. I nie potrafi­ła być sama. Kiedy spoglądam wstecz, wszystko wy­daje się takie bezsensowne. Raija i Mikkal byli dla siebie przeznaczeni, ale żadne z nich nie było na­prawdę szczęśliwe. Trawiła ich ciągła tęsknota.

Zamilkł, a po chwili dokończył:

- Maja wiele cech odziedziczyła po matce. Jest okropnie dumna i równie uparta. I też ma takie do­bre serce. Dla Raiji przyjaźń stanowiła świętość. Ma­ja także potrafi być bardzo lojalna.

Simon pokiwał głową. Trudno powiedzieć, czy podobała mu się matka Mai. Takie kobiety nie są dla zwyczajnych mężczyzn. Tylko z nimi kłopoty.

- Mógłbym cię zapytać jeszcze o coś, Reijo? Reijo wyciągnął kolejną rybę. Simonowi póki co nie dopisywało szczęście.

- Oczywiście, że możesz, traktuj mnie jak teścia, przecież właściwie nim jestem.

- To niesłychane - uśmiechnął się Simon. - Wy­dajesz się taki młody!

- Powiedz to moim córkom! - Reijo roześmiał się szeroko. - Idzie się zdaje, że niedługo trzeba będzie mi pomagać przeżuwać. W ogóle nie słucha, kiedy jej mówię, że mam jeszcze wszystkie zęby. Pod tym względem dzieci potrafią być uciążliwe.

Przez twarz Simona przemknął cień.

- Trochę mi niezręcznie o to pytać - zaczął, spluwa­jąc przez burtę. - Ale spędza mi to sen z oczu. Czy Ma­ja miała kogoś, kiedy byłem w więzieniu? Czy jakiś mężczyzna zawładnął nie tylko jej ciałem, ale i sercem?

Reijo, zakładając przynętę, zastygł w bezruchu, ale oczy ciskały mu błyskawice.

- Chyba nie zasłużyła na to, by jej nie ufać - od­rzekł w końcu. - Pytałeś ją o to?

Simon skinął głową.

- W takim razie znasz odpowiedź - odparł chłodno. On zawsze będzie trzymał stronę Mai, nic tego nie zmieni, uświadomił sobie Simon.

- Ona myśli o innym mężczyźnie - twardo obsta­wał przy swoim. Głos jego brzmiał równie chłodno, ale przebijała z niego gorycz. - Takie rzeczy się po prostu wie. Ciągle mi się zdaje, że w łóżku zacznie szeptać imię innego, zadając mi ostateczny cios. Pó­ki co jest jakaś nieobecna... Ona ucieka ode mnie w marzenia, Reijo.

Reijo szarpnął haczyk, dziurawiąc rękawicę. Po­myślał, że Ida będzie musiała znów ją cerować.

- Maja powinna wyjść za mąż z miłości - rzekł w końcu cicho. - Sam wiesz, dlaczego nie było to możliwe. To ironia losu, że mężczyzna, którego po­ślubiła, pokochał ją na przekór wszystkiemu, a ona nie może odwzajemnić tego uczucia. Ale to przecież może się zmienić.

- Tak myślisz? - zdziwił się Simon, potrząsając głową. - Czy to możliwe? Przecież widzę, jak patrzy nieobecnym wzrokiem. Kogo ona, u diabła, spotka­ła? Kto odcisnął w jej sercu takie piętno? Mam wra­żenie, że moim rywalem jest jakiś duch! Nie mogę przestać się zastanawiać nad tym, kim on jest, jak wygląda. Niech to licho, o kim ona marzy?

Reijo pokręcił tylko głową, ale nic nie powiedział, choć nagle nabrał pewnych podejrzeń.

- Musisz się starać - poradził w końcu. - Nie wol­no ci tracić nadziei! Nie przestawaj jej kochać! Na pewno pokonasz wówczas jej nierealne, z góry ska­zane na klęskę marzenia.

- Przecież ja nic innego nie robię, Reijo. Przypusz­czam jednak, że byłoby mi jeszcze gorzej, gdyby mi przyszło żyć bez niej.

- Na pewno. Łowili ryby w milczeniu. Nagle wydało im się, że nie ma nic więcej do powiedzenia. Przyjaciele potra­fią także razem milczeć.

Kierowali się powoli ku brzegowi, kiedy z daleka zauważyli zaprzęg reniferów. Reijo przysłonił ręką czoło i mrużąc oczy, popatrzył w stronę lądu, ale z daleka trudno mu było rozpoznać przybysza.

- Czyżby to był Ailo? - zastanawiał się na głos. Simon odwrócił się także, ale nie potrafił pomóc Reijo.

- Wyjątkowo wcześnie przybywa na jarmark. Mo­że u nich na północy tak szybko zawitała wiosna i boją się, że śnieg całkiem stopnieje, gdy przyjdzie im wracać - zażartował.

Na ustach Reijo pojawił się wymuszony uśmiech. Za każdym razem, gdy ktoś obcy przybywał do je­go chaty, denerwował się, czy nie przynosi złych wieści. Niezbyt często rozmawiał o Knucie, ale prze­cież o nim nie zapomniał. Nigdy nie zapomni.

Chociaż rybacy wiosłowali zamaszyście, zaprzęg dotarł do domostwa przed nimi.

- Pamiętaj, że to nie obcy podłożyli u nas ogień - przypomniał Simonowi Reijo, widząc jego posępną twarz.

Simon tymczasem spochmurniał, bo pomyślał so­bie, że ów obcy może być tym, o którym Maja wciąż rozmyślała. Może przybył jak teraz zaprzęgiem ze świata, który wcale nie był Mai obcy. W jej żyłach płynęła wszak lapońska krew. Pojawił się niczym ożywczy powiew w szarej rzeczywistości, a potem zniknął. Simon podejrzewał, że właśnie ktoś taki mógł mu podstępnie odebrać Maję.

Przecinali łodzią bladozieloną toń, a piana roz­pryskiwała się na dziobie.

Simon, nie czekając, aż dopłyną, wyskoczył z ło­dzi i brnąc po kolana w lodowatej wodzie, wciągnął łódź na brzeg.

- Och, młodość! - westchnął Reijo, wznosząc wzrok ku niebu. - Uchowaj Boże przed taką gorącz­ką! Jak to dobrze, że w moim wieku to już poza mną.

Ida zauważyła, że wrócili, i wybiegła z chaty, że­by jako pierwsza przekazać nowiny. Pod tym względem nadal zachowywała się jak dziecko. Za­pomniała nawet zarzucić na siebie coś ciepłego i w samej tylko bluzce zbiegła oblodzoną ścieżką na brzeg, a rude warkocze podskakiwały jej na ple­cach.

- Tato, tato! - krzyczała rozpromieniona, wiesza­jąc się Reijo na szyi.

Nie zważała na to, że się pobrudzi rybimi łuska­mi i wnętrznościami. Zwykle brzydziła się nawet za­pachu ryb i ledwie znosiła ich smak.

- Knut przesyła pozdrowienia. On żyje, tato! On żyje!

Reijo poczuł ogromną ulgę, tak jakby w piersiach pękł mu z trzaskiem lód.

- Wujek Anders przywiózł takie dobre nowiny - mó­wiła dalej Ida.

Reijo potrząsnął lekko głową, wciąż nie dowierza­jąc, że to prawda. Tak się zamartwiał o Knuta. Ostat­nio, kryjąc się z tym przed dziewczętami, podejrze­wał już nawet, że Knut też nie żyje.

- O wujku Andersie nie słyszałem - wtrącił się Simon.

- U nas w rodzinie panują trochę skomplikowane układy - uśmiechnęła się Ida uszczęśliwiona, wsuwając szwagrowi rękę pod ramię. - Wzajemne pokrewień­stwo nie jest tak oczywiste jak u was, Bakkenów. My wszyscy jesteśmy przyrodnim rodzeństwem, mamy rodzonych ojców, ojczymów i mnóstwo wujków, któ­rzy tak naprawdę są wujkami niektórych z nas, ale nie wszystkich. Anders jest wujkiem Ailo. A skoro Ailo jest przyrodnim bratem Mai, to wujek Anders jest pra­wie tak samo jej wujkiem. A ja jestem przyrodnią sio­strą Mai, więc on także jest trochę moim wujkiem...

- Starczy, starczy...

Simon porzucił nadzieję, że cokolwiek z tego zro­zumie. Wyjaśnienia Idy były równie mętne, jak ro­dzinne układy.

- Każdy, kto nazywa się wujkiem, ma prawo nim być - skwitował uspokojony.

Kiedy zaś zobaczył Andersa, prysnęły wszelkie podejrzenia. Niewysoki, krępy mężczyzna o krzy­wych nogach nie mógł być obiektem westchnień Mai. Jeśli można o kimś powiedzieć, że wygląda jak wujek, to właśnie o Andersie.

Reijo uściskał go roześmiany i pozdrowił:

- Andersie synu Pawy, wcześnie przybywasz na jarmark. Chyba w tym roku jesteś pierwszy. Jak mniemam, nie jesteś sam?

- Odłączyłem się od grupy - odpowiedział szwa­gier Mikkala po fińsku. - Ale jeśli się przywozi przy­jacielowi dobre nowiny, należy się spieszyć.

Reijo zdjął buty rybackie, dwa swetry i czapkę.

- Przybywasz od Knuta? - zapytał. Spojrzenia wszystkich obecnych spoczęły na Andersie. Maja i Ida wprawdzie wyciągnęły już od niego trochę wieści, ale i one chłonęły chciwie je­go słowa.

- Knut jest u nas od zeszłej zimy - zaczął Anders. - Ma się dobrze. Zamieszkał razem z Ailo. Ci dwaj są jak bracia. Zresztą powinni nimi być.

- Przybył do was sam? - spytał Reijo, zgarniając przemoczone ubrania pod ścianę. Nawet Maja, któ­ra wraz z upływem lat stała się wyjątkowo wyczulo­na na porządek, nie zmarszczyła brwi. - Kiedy ostat­nio doszły do nas wieści od niego, wspomniał coś o ożenku.

- Przyszedł sam - rzekł Anders, rozkładając ręce. - A właściwie Ailo natknął się na niego na szlaku pro­wadzącym na jarmark. Knut był wycieńczony, ale z czasem doszedł do siebie. Ciężka harówka i pożywne jedzenie potrafią zdziałać cuda. Potrzebowaliśmy dodatkowej pary rąk do pracy, a ten twój chłopak ma dryg.

Reijo nie poprawił Andersa, bo choć Knut nie był jego rodzonym synem, to traktował go jak własnego.

- Nie powiedział, skąd wraca? Co się mu przyda­rzyło?

Anders pokręcił głową. Miał trzydzieści dziewięć lat, tak samo jak Reijo, ale przez całe życie koczował pod gołym niebem. Dlatego też jego ogorzała twarz pokryta była głębokimi zmarszczkami. W czarnych zwichrzonych włosach pobłyskiwały srebrne nitki, ale oczy wydawały się młodsze niż oczy Reijo.

- Pewnie tylko Ailo zna prawdę, bo ci dwaj są nie­rozłączni. Ja wyciągnąłem od niego tylko tyle, że wracał z Alty. Był w kiepskim stanie. Przez pierw­sze tygodnie chodził jak otępiały. Gdyby nie Ailo, pewnie by się rzucił do morza. Nie przesadzam. Aż żal było patrzeć. Nawet teraz jeszcze się nie śmieje, ale już nie wygląda tak, jakby jednego dnia pogrze­bał całą rodzinę...

- To znaczy, że mu nie wyszło - stwierdziła Ida. - Pewnie tylko udawał, że znalazł... wiecie co. Nie wy­szło mu, a dziewczyna poszukała sobie innego. Knut tymczasem jest tak piekielnie dumny i głupi, że wo­li się powiesić, niż wrócić do domu i przyznać do po­rażki.

- Ale ty masz gadane! - rzucił Simon. - Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś wytrajkotał tyle jednym tchem.

Ida pokazała mu język.

Anders chrząknął, żeby skupić na sobie uwagę, a kiedy już wszyscy znów patrzyli na niego, powie­dział:

- Knut i Ailo hasają teraz bardziej niż samce w sta­dzie reniferów. Na przedwiośniu byli bardzo zajęci, ale to chyba nic poważnego. Cielęta muszą się wy­biegać za młodu - zażartował.

Mało brakowało, by Ida i jemu pokazała język, ale powstrzymała się. Był starszy wiekiem, mógł się ob­razić. Poza tym to gość.

- Rozumiem - Reijo westchnął z ulgą. - Nawet nie wiesz, Anders, jak ciężko człowiekowi żyć w nie­pewności. Knut ma tyle samo lat, ile ja miałem, kie­dy wędrowałem po Finnmarku z Raiją. Ale człowie­kowi się zdaje, że to ciągle dzieci...

Maja wstała i bezradnie krążyła po izbie. Reijo za­uważył w jej oczach ten sam wyraz, którego tak się obawiał Simon. Ogarnął go niepokój. Jeśli między nią a Simonem się nie poprawi, będzie musiał z nią porozmawiać, mimo że niechętnie ingerował w ich sprawy.

Ciągle to odwlekał. Chyba się starzeję, pomyślał. Kiedyś nie uchylałem się od załatwiania drażliwych i trudnych spraw.

- Nic nie mówił, kiedy zamierza wrócić do domu? - zapytał Andersa. - A może już na dobre rozwinął skrzy­dła tam na północy?

- Miał coś do załatwienia, prosił, bym was pozdro­wił. Powiedział, że chce jeszcze coś przynieść, a po­tem wróci do domu. Często was wspomina. - Anders z ociąganiem wstał i dodał: - Mam dla was coś jesz­cze. Oprócz pozdrowień Knut polecił mi przekazać przesyłkę. Zamierzał ją posłać wcześniej, ale nie mógł jej powierzyć byle komu. Nikt od nas nie wybierał się w ubiegłym roku na jarmark, więc Knut musiał się wstrzymać. Poczekajcie chwilę, rozpakuję pułki.

- Do licha! - wymknęło się Idzie. Zacisnęła moc­no pięści i uderzyła nimi o kolana. - Jednak znalazł to, jednak znalazł!

- O ile wiem, moja córka nie jest drwalem - upo­mniał ją spokojnie Reijo. - Może więc byś przestała mówić jak oni.

Simon bardzo się starał, by zrozumieć prowadzo­ną po fińsku rozmowę. Nigdy nie był szczególnie biegły w obcej mowie, ale jeśli rozmawiano powoli, co nieco rozumiał.

Anders mówił z dziwnym akcentem, co trochę Si­monowi przeszkadzało. Reijo znał dobrze lapoński, więc wtrącane przez Andersa lapońskie słowa nie utrudniały mu zrozumienia.

Simon tymczasem nie bardzo pojmował, co ta­kiego miał czy znalazł Knut, a to między innymi dlatego, że tej rodzinnej tajemnicy Maja mu nie po­wierzyła.

Nie zdążył zapytać, a Anders już wrócił ze śred­niej wielkości workiem z brzozowej kory, który wy­dawał się mu mocno ciążyć. Kiedy położył go na sto­le, stuknęło głośno.

- Ciężkie - powiedział Anders z błyskiem w oku. - Ten twój chłopak ma gest, jak już wysyła podarek, to ho, ho!

Ida i Maja podeszły zaintrygowane. Także Simon wyczuł niezwykłe napięcie. Przysunął się bliżej sto­łu i stanął za Mają, kładąc jej ręce na ramionach.

- Otwórz, tato - prosiła Ida. - Otwórz! - powtarza­ła, nie mogąc ustać w miejscu.

Ale Reijo się nie spieszył. Powoli sięgnął po wo­rek i popatrzył ze spokojem na córki. W kąciku ust pojawił się lekki uśmieszek.

- Drażnisz się z nami! - poskarżyła się Ida. Odwiązał więc pakunek. Na wierzchu leżało dla niepoznaki wędzone mięso z renifera. Na ten widok Reijo poczuł, jak ślinka napływa mu do ust.

- Miło z jego strony, że pamięta o tym, iż braku­je nam mięsa - uśmiechnął się.

- Tu jest coś jeszcze! - Ida niecierpliwie przejęła inicjatywę. Wyciągnęła bryłkę wielkości pięści, pod której ciężarem aż wygiął jej się nadgarstek. Wzięła więc bryłkę w obie dłonie i z niedowierzaniem przy­trzymała ją na wysokości twarzy.

- Nie przypuszczałam, że jest takie ciężkie - po­wiedziała blada i z nabożeństwem podała bryłkę Mai, której także odjęło mowę.

Chłodny metal mamił wzrok. Przyciągał z niepo­jętą siłą.

Simon ciężko przełykał ślinę. Kiedy Ida wyjęła brył­kę z niewinnie wyglądającego worka, od razu pojął, co to jest. Zrozumiał, ale nie mógł uwierzyć.

Knut, ten młokos! Niemożliwe, że trafił na takie bogactwo.

- Co to jest, do czarta? - zapytał chrapliwie, bo w ustach mu zaschło.

Maja podała mu kamień, który trzymała w dło­niach. Tym razem blasku w jej oczach nie wywoła­ło wspomnienie innego mężczyzny.

Ciężar bryłki upewnił go, że się nie myli. Przełknął ślinę i zeskrobał paznokciem warstwę błota. Błysnę­ło. Poczuł, jak serce mu mocniej zabiło, w uszach za­szumiało.

Reijo wyjął jeszcze dwie bryłki niemal tej samej wielkości.

Przyjrzał im się z zaciekawieniem, ale bez pożądania, którego troje młodych nie potrafiło ukryć.

- To złoto, Simonie - powiedział, jakby mówił o ziemniakach czy o pogodzie.

Zważył bryłki w dłoniach i uśmiechnął się lekko na widok ich twarzy.

- Mam nadzieję, że Knut ci zapłacił? - mrugnął do Andersa.

Anders kiwnął głową.

- Nie potrzebujemy tego dużo. I bez złota sobie poradzimy, ale dobrze mieć coś w zapasie, kiedy zjawią się tu poborcy podatkowi piąty raz w ciągu roku - powiedział Reijo, wzruszając ramionami. - Trzeba jednak być ostrożnym, bo jeśli ci krwiopij­cy zobaczą, że ma się tego dużo, człowiek się ich nigdy nie pozbędzie. Czy Knut zdaje sobie z tego sprawę?

Anders przytaknął.

- Knut jest mądry. Nie rzuca zlotem na prawo i le­wo. Odniosłem nawet wrażenie, że nie znaczy ono dla niego tak wiele. Tak jakby to były kamienie.

- Bo to są kamienie - rzekł Reijo.

- Złoto - wyszeptał Simon, ciągle nie mogąc uwie­rzyć własnym oczom. Ściskał bryłkę w dłoniach, jak­by nie mógł się od niej oderwać. Jedna taka wystar­czy, żeby człowiek urządził sobie na nowo życie. A worek był wypełniony takimi grudkami przynaj­mniej do połowy. Możliwości, jakie się przed nim otwierały, przyprawiały go o zawrót głowy.

Simon nie miał odwagi myśleć.

- Knut powiedział, że to dla sióstr i dla ciebie, Re­ijo.

Reijo odłożył złoto i popatrzył na Idę i Maję.

- Nie potrzebuję złota - oznajmił. - Wystarczy mi w życiu to, co mam. Knut myślał dobrze, ale ja nic nie chcę. Trzymałem już kiedyś w dłoniach takie bryłki, ale nie przyniosły mi szczęścia. Podzielcie się, dziewczęta. Złoto jest wasze.

Wysypał zawartość worka na stół. Obserwował je, kiedy rozdzielały grudki, i przypomniało mu się, jak dzieliły się pięknymi muszelkami w dzieciństwie. Pragnął, by pozostały równie niewinne jak wtedy. Ale teraz ich twarze promieniały nie tylko radością. Pojawiła się w nich zachłanność.

11

Czasem w najmniej oczekiwanej chwili życie mo­że się odmienić, i to z różnych powodów. Bryłki, które Simon niósł w niewinnie wyglądającym węzeł­ku, stanowiły bogactwo przekraczające najśmielsze wyobrażenia.

Do tej pory uważał, że srebrne monety zapewnią Mai i jemu bezpieczną przyszłość. Potrzebował ich, musiał mieć coś w zanadrzu na czarną godzinę.

Odkąd Maja zaczęła myśleć o wyjeździe do Malselv, pewność, że ma te pieniądze, napawała go spo­kojem, bo wiedział, że jeśli będzie trzeba, umożliwią spełnienie jej marzeń.

Srebrne monety jednak w porównaniu ze złotem znaczyły niewiele.

Dzięki podarunkowi Knuta otworzyły się przed nimi nowe możliwości. Widział już okolice na połu­dnie od odnogi fiordu, znad której pochodził, i zda­wał sobie sprawę, że świat nie kończy się na Lyngen ani nawet na Finnmarku, Malselv czy Tornedalen.

Przyprawiało go to o zawrót głowy.

Stwarzało też perspektywę zbudowania przyszło­ści na solidnych podstawach.

Reijo opowiedział mu o dziedzictwie, jakie prze­kazał Knutowi jego ojciec. Simon poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Z jednej strony cieszył się, że bra­tu Mai tak się powiodło, ale z drugiej nie potrafił się wyzbyć uczucia zawiści. Sam wiele by dał, żeby od­naleźć taki skarb. Ale na tyle był realistą, żeby wie­dzieć, iż jemu to się nie uda. Nie pisane mu bogac­two większe niż to, które niesie właśnie na swoim grzbiecie, udając, że w środku jest tylko przysłane przez Knuta mięso z renifera.

Zresztą wiadomość o złocie muszą zachować tyl­ko dla siebie, bo gdyby jakieś pogłoski dotarły do wójta, rychło nasłałby na nich poborcę podatków.

Całą drogę do domu przebyli w milczeniu. Dopie­ro w chacie podjęli rozmowę. Simon zaryglował drzwi, mimo że dopiero było popołudnie, otworzył kufer na ubrania i ukrył węzełek na samym dnie.

Maja, obserwując jego poczynania, zauważyła cierpko:

- Gdybym szukała u kogoś pieniędzy, zaczęłabym od kufra. Pół wioski chowa wartościowe rzeczy wła­śnie tam albo pod siennikiem.

- Połowa wsi nie ma co ukryć pod siennikiem. Popatrzyli po sobie i wybuchnęli śmiechem. Simon odgarnął palcami grzywkę.

- Najwyraźniej zawsze musimy mieć odmienne zdanie, prawda? - powiedziała Maja, uśmiechając się łagodnie.

- Czyżby?

Simon rozchylił ramiona i nie ruszając się z miej­sca, popatrzył na Maję wyczekująco. Maja przyjęła zaproszenie. Simon nadal potrafił być niezwykle cza­rujący. Trudno było mu się oprzeć, kiedy posyłał swo­je dwuznaczne spojrzenia. W jego błękitnych oczach można by się zatracić, gdyby nie znało się prawdy...

Maja ją znała.

Ciągle jeszcze pachniał morzem. Zamknął ją w swych ramionach i przytuliwszy do szerokiej, okrytej błękitną koszulą piersi, skubnął leciutko wargami koniuszek jej ucha, a palcem zatoczył kół­ka na wrażliwej skórze karku.

- Jesteśmy dosyć bogaci, Maju - rzekł. - Bogacze nie muszą pracować całymi dniami, tak jak to czyni bie­dota. Będzie nam się trochę trudno przyzwyczaić, co?

Tulił się do jej policzka, a Maja nie uchyliła się, pozwalając mu się uwodzić w samym środku dnia. Uległa radosnemu szaleństwu, jakie nieoczekiwanie na nich spadło.

- Co mi proponujesz zamiast pracy, mój bogaty mę­żu? - westchnęła rozbawiona z udawaną rezygnacją.

Simon wstrzymał oddech, a potem delikatnie chuch­nął jej na skroń.

- Co sobie zażyczysz. Wybieraj, Maju! - odpowie­dział cicho, z nagłą powagą.

Maja wolała zachować lekki ton. Uśmiechała się i żartowała, byleby nie znaleźć się na grząskim grun­cie. Nie chciała okłamywać Simona, a czuła się okrop­nie, widząc, jak błagalnie wypatruje tego, czego mu nie może ofiarować.

- Co mam wybrać? Powiedz!

- Mnie...

- Zgoda.

Simon odsunął ją od siebie na odległość ramion, przyglądając się jej z uwagą. Za każdym razem szu­kał tego samego. Teraz także bezskutecznie.

- Mówisz poważnie? - zapytał zdziwiony chrapli­wym głosem, na nowo przytulając ją mocno. - Na­prawdę mnie chcesz, Maju?

- Mhm... - zapewniła, całując go w szyję. Uwierzył, bo bardzo pragnął w to wierzyć. A kiedy odpięła mu koszulę i wsunęła pod nią dłonie, po­rzucił wszelkie wątpliwości.

Mai było trochę przykro, że dal się podejść jej sztucz­kom, ale skoro miała na niego ochotę? Zresztą on sam zaczął tę zabawę.

- Chyba lubię być bogaty - powiedział, pociągając ją za sobą na łoże. Drzwi do kuchni pozostawili otwarte, ale żadne z nich się tym nie przejmowało.

Zapach morza odurzył Maję. Był wszędzie: w je­go włosach, ubraniu i na dłoniach.

Nie mogła się nim nasycić. Wtulała mocno twarz w ciało Simona, chciała go wąchać, smakować...

Maja nigdy nie przejmowała steru, kiedy się ko­chali. To Simon był doświadczonym nauczycielem, a ona jego uczennicą.

Dlatego też oniemiał ze zdumienia, gdy jego drob­na żona zdecydowanym ruchem przewróciła go na plecy i dosiadłszy go, pospiesznie zdarła z niego ubranie. Jej usta i dłonie wyczyniały z nim rzeczy, o których nawet nie śnił.

Nie miał pojęcia, że jest w niej taki ogień, ale zbyt wielką odczuwał rozkosz, by się zastanawiać, co go wywołało.

Maja zresztą też nie wiedziała. To się samo dzia­ło. Wyzwanie, zwycięstwo, zemsta...

Poddała się tej fali pożądania, po raz pierwszy od początku pragnąc tego całą sobą. Simon nie potrze­bował uciekać się do swych sztuczek, żeby wciągnąć ją do zabawy.

Nic jej nie narzucał. Ona sama tego chciała.

Pragnęła czuć jego bliskość, patrzeć w świetle dnia na to ciało, którego przecież często dotykała, pieściła. Cia­ło, które garnęło się do niej i prężyło w namiętności.

Pragnęła oglądać jego blizny na piersiach, ramio­nach, a także te na plecach, które nadal wzbudzały w niej największe przerażenie, a wiązały się z nieod­ległą przecież przeszłością. Więzienne przeżycia męża wydawały się Mai nierzeczywistym koszma­rem, póki nie ujrzała śladów, jakie na zawsze pozo­stały na jego ciele.

Z ociąganiem podniosła się i nie spuszczając wzro­ku z Simona, powoli odpięła bluzkę.

- Pozwolisz mi to zrobić? - zapytała. - Ale tym razem po mojemu. Zgadzasz się, bym decydowała?

Jeszcze żadna kobieta nie zadała mu takiego py­tania. Simon przełknął ciężko ślinę, ale skinął głową.

Zawsze brał, co mu dawały.

Teraz uświadomił sobie, że wiele stracił, bo rzad­ko kiedy czuł takie podniecenie. Nigdy nie pomyślał, że poddanie się woli kochanki może wyzwolić tak silne doznania, że to takie ekscytujące mieć w łóżku silną kobietę.

Maja pospiesznie zdjęła ubrania, pragnąc jak naj­szybciej wtulić się w niego. Nie siliła się na wystudio­wane ruchy. Ileż to razy rozbierała się przy nim w ten sam sposób i nie działało to na niego tak jak teraz.

Uśmiechając się, zawstydzona i śmiała zarazem, zręcznie znalazła się nad nim. Jej ciało w ostatnim czasie nabrało kształtów. Piersi powiększyły się, a ta­lia przy zaokrąglonych biodrach i mocnych udach wydawała się wąska.

Podobała mu się taka, odkrył, że lubi jej ciało. W jego oczach była piękna.

Dosiadła go tak, by poczuł, co go czeka, jednak nie na tyle blisko, by w pełni zakosztował rozkoszy. Była gorąca, ale łagodna i powolna w pieszczotach.

Zawsze uważał siebie za doskonałego kochanka, teraz przekonał się, że Maja chyba wie o kochaniu więcej od niego. Potrafiła pieścić tak leciutko, że zda­wało się, iż to muśnięcia słonecznych promieni w go­rący dzień lata. Znajdowała najwrażliwsze miejsca na jego ciele i obsypywała pocałunkami. Niemal bła­gał ją, by wreszcie ją posiąść.

Ale ona mruczała tylko niczym zadowolona kot­ka. A kiedy chciał ją przygarnąć mocniej, łagodnie acz stanowczo go powstrzymała.

Oczy zasnuła jej mgła, teraz jednak wiedział, że nie ucieka gdzieś w marzenia.

- Poczekaj, Simonie - odezwała się drżącym gło­sem. Jeszcze jej takiej nie słyszał. - Pamiętasz? Mia­ło być po mojemu. Całkowicie po mojemu.

Opadł ciężko, obawiając się, że dłużej nie zdoła już nad sobą panować.

Pragnął dotykać jej piersi, pośladków, wsunąć pal­ce między uda.

Ale ona nie chciała go wpuścić. Siedziała na nim i z uśmiechem kołysała się, doprowadzając go do szaleństwa.

A kiedy wreszcie wsunął się w nią, niemal natych­miast doznał spełnienia. Opadła na niego i tak leża­ła wypełniona jego męskością, policzkiem wtulona w jego pierś.

Przestał pachnieć morzem. Znów był tylko Simo­nem, w którego zapachu nie kryła się magia.

Maja przymknęła oczy, pragnąc ukryć przed mę­żem rozczarowanie. Siebie jednak nie mogła oszukać.

Więc to było tylko marzenie...

Nadal złączeni obrócili się na bok. Pocałował ją w czoło, potem w powieki, zakrywające jej cudowne oczy. Z miłością wodził wargami wzdłuż jaśniejszych śladów na policzkach, jakie pozostawiło ostrze noża.

- Nikt nie był dla mnie taki dobry - wyszeptał i stę­skniony odnalazł jej usta.

Jeszcze nigdy jego ciało nie zareagowało ponow­nie tak szybko.

- Teraz ja - wymruczał między pocałunkami, któ­re zdawały się nie mieć ani początku, ani końca.

Nadeszła jego kolej, żeby jej ofiarować całego siebie.

W zmysłowym oszołomieniu sądził, że czegoś się nauczył. Pieścił ją delikatniej, nie dość delikatnie jed­nak, ruchy były powolniejsze, ale nie tak powolne jak jej. Znów skończył za szybko.

Nie zdołał jej doprowadzić na sam szczyt.

Kolejna porażka.

Uśmiechnęła się, ale on był niepocieszony, nie mogąc przestać myśleć, czy innemu mężczyźnie uda­ło się to, co on zepsuł.

- Chyba nie będziemy przez cały dzień bawić się w bogaczy - zażartował, ale wcale nie było mu do śmiechu.

Maja, nie chcąc go pognębiać, udawała, że nie do­myśla się jego rozterek. Wolała nie zapewniać go, że nic się nie stało, bo to tylko pogorszyłoby sprawę.

- Ty też musisz się ubrać, bo mój syn zaczyna mar­znąć - powiedział Simon z wymuszonym uśmiechem.

- Za to mojej córce jest ciepło i miło - odcięła się, ale wstała tak szybko, że nie zdążył uchwycić jej spojrzenia.

Simon czuł, że przegrali swoją szansę. Że on prze­grał. Przez krótką chwilę była mu bliższa niż kiedy­kolwiek. Mimo szczerej chęci nie potrafił zrozu­mieć, dlaczego znów odgrodziła się od niego.

Nie domyślił się, że sprawił to słony zapach mo­rza. Cóż mógł wiedzieć o marzeniu ulotniejszym niż wiatr i równie nieosiągalnym?

Simon przypomniał sobie, że musi wypatroszyć ry­by otrzymane od Reijo, który podzielił się z nim swo­im połowem. On sam nie miał dobrego dnia. Wyraźnie prześladował go pech, jeśli nie liczyć złota, oczywiście.

Odsunął zasuwę i otworzył drzwi wyjściowe. Sły­szał, jak Maja wychodzi z alkierza. Odgłos jej lekkich kroków zawsze brzmiał w jego uszach jak muzyka.

Na schodach prawie nadepnął na nastroszone za­winiątko.

Ukucnął, żeby sprawdzić, co to jest, i aż ścisnęło mu gardło. Omal nie zwymiotował. Przed oczami przemknęły mu obrazy z lat spędzonych w więzie­niu, lat przemocy i upokorzeń.

To było równie okropne, choć wydarzyło się na wolności. Ktoś, komu zrodził się w głowie taki po­mysł, musiał mieć chory umysł.

- Co to? - usłyszał za plecami głos Mai. Ona nie może tego zobaczyć!

Simon poderwał się i chciał zagrodzić żonie dro­gę, ale ponieważ była niższa, przemknęła się mu pod ramieniem, nim zdążył ją zatrzymać.

- Jak można tak skrzywdzić zwierzę? - wyszepta­ła, dławiąc się łzami.

Simon podniósł małego kota z nastroszoną sier­ścią, jednego z wielu dzikich kotów żyjących w la­sach. Ktoś przetrącił mu kark i wcisnął do narządów płciowych złamaną gałąź.

Simon czuł w żołądku twardą kulę.

Maja zacisnęła ręce na piersiach i poprosiła, ucie­kając wzrokiem:

- Spał go, Simonie! Spal! Posłuchał jej i rozpalił ognisko, choć wiele go to kosztowało.

Poczekał, aż szczątki się zwęgliły, a w powietrzu uniósł się swąd palonej sierści i mięsa. Otarł twarz śniegiem, by Maja nie zauważyła, że płakał. Odczekał chwilę, a potem zajrzał do obory. Nagle bowiem ude­rzyła go myśl, że jeśli ktoś mógł zrobić coś takiego bezbronnemu kotu, to mógł też skrzywdzić ich owce.

Na szczęście w oborze nic złego się nie stało.

Choć przyjął to z ulgą, gdzieś w głębi serca czuł narastający strach. To wszystko zaczynało być ohyd­ne, a już on się trochę na tym znał. Dobrze wiedział, co jest ohydne.

Maja siedziała w chacie przy piecu otulona sza­lem. Spojrzała na męża, a na jej twarzy malowała się bezbronność.

- Ktoś tu był, Simonie - powiedziała z trudem, przełykając ślinę. - Widziałam ślady przy oknie. Sta­nęłam w tym samym miejscu i zajrzałam do środka. Zostawiliśmy otwarte drzwi do alkierza. Sprawdzi­łam, widać stamtąd całe łóżko...

Słuchał jej oniemiały, a potem jak w amoku wyszedł przed chatę. Znalazł ślady, pochylił się i popatrzył przez okno. Rzeczywiście, łóżko widać było jak na dłoni.

Zalała go nowa fala obrzydzenia, przemieszana ze złością.

Ślady wielkości jego stóp mogły należeć zarówno do mężczyzny, który dorównywał mu wzrostem, jak i do kogoś niższego. Jedno nie ulegało wątpliwości: ten człowiek był chory.

Maja i Simon właściwie nigdy nie zasłaniali okien w kuchni. Przerobiona ze spódnicy zasłonka w kratkę służyła głównie jako ozdoba. Na zewnątrz wszyst­ko wydawało się równie przyjazne i bezpieczne jak wewnątrz czterech ścian ich chaty.

Teraz, kiedy Simon wrócił, Maja zasłoniła okno.

Doskonale ją rozumiał, bo sam ciągle nie mógł się otrząsnąć z szoku. Powoli jednak złość brała w nim górę.

Maja tymczasem czuła jedynie głęboką odrazę, po­znawał to po jej twarzy, po zalęknionym spojrzeniu.

- Kto ma czas zajmować się czymś takim? - zapy­tała, unosząc brwi.

Każde z tych okropnych zdarzeń potęgowało w niej strach. Zastanawiała się, co jeszcze może ich spotkać i kiedy.

- Potrafisz pojąć to, Simonie? Przecież każdy męż­czyzna ma dość roboty. Kto ma czas chodzić po są­siadach i rozsiewać zło!

- Rzeczywiście, warto by się zastanowić. Simon objął Maję, a ona zesztywniała. Nie cofnął jednak rąk, ale zsunął je na wysokość jej talii. Po chwili Maja się odprężyła.

- Starców możemy wykluczyć - myślał na głos Si­mon. - A pozostali mężczyźni pewnie dopiero wraca­ją z połowu. My przecież przypłynęliśmy wcześniej tylko dlatego, że zobaczyliśmy Andersa. A może ktoś wracał tędy z lasu z polowania?

Pokręciła głową.

- To może być praktycznie każdy. Ktoś młody lub stary, ktoś, kto mieszka bliżej fiordu lub bliżej osa­dy. Czy to się kiedyś skończy?

- Niebawem - obiecał, muskając wargami jej ucho. Trudno mu się było oprzeć pokusie.

Maja jednak odsunęła się, a jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Nie, Simonie, nie teraz. Ciągle myślę o tym czło­wieku, który stał tam i... podglądał nas, a potem tak straszliwie okaleczył biedne bezbronne zwierzę. Zdaje mi się, że mogłabym go udusić i powiesić...

Simon uśmiechnął się na ten wybuch gniewu swo­jej żony, która potrafiła się złościć jak mało kto. W takich chwilach daleko jej było do łagodnej i wy­rozumiałej kobiety.

- Rozumiem cię - odparł, chcąc jej uświadomić, że pojmuje, czemu nie chce przyjąć jego pieszczot. Nie wiedział tylko, czy wyraził się wystarczająco ja­sno, ale by nie być posądzony o naprzykrzanie się, wolał się nie powtarzać. Pospiesznie zmienił temat, starając się stłumić podniecenie.

- Nie sadzę, żeby to był ktoś starszy wiekiem. Chociaż, gdyby przyjąć, że mści się na tobie i Idzie za waszą matkę? Nie, nie wierzę w to. Zresztą starsi mają więcej szacunku dla zwierząt. Mnie się zdaje, że chodzi o jakąś świeższą sprawę. Może źle kojarzymy fakty? Poza tym to musi być ktoś zręczny. Dużo ry­zykował, przecież mógł zostać zauważony, kiedy przemykał się przez otwartą przestrzeń.

- Nadal mamy zbyt duży krąg podejrzanych - wy­szeptała zmęczona. - Co sprawia, że ludzie stają się tacy źli?

Długo obejmował spojrzeniem niewysoką postać o zaokrąglonych kształtach. Lubił ją najbardziej w roz­puszczonych włosach, tak jak teraz. Tyle tylko że mę­żatce nie pasowała taka fryzura.

Maja była całym jego życiem, mimo że tak łatwo zdarzało mu się odsuwać ją od siebie. Oddzielała ich okryta milczeniem przeszłość.

Nie opowiedział jej wszystkiego, usprawiedliwiając się tym, że to zbyt okropne. Maja dała mu jed­nak do zrozumienia, że gotowa jest dzielić z nim tak­że te fragmenty jego życia, które przed nią ukrywał.

Zdecydowanym krokiem wszedł do alkierza i z kryjówki w kufrze wyjął skórzany woreczek.

Wrócił do kuchni i z brzękiem wysypał jego za­wartość na blat solidnego stołu. Błysnęło zmatowia­łe srebro.

Uciekając przed nią spojrzeniem, siadł przy stole i ścisnął dłonie.

- Mogło tu być trzydzieści monet, ale nie ma ty­le - odezwał się niechętnie. - Zdobyte zostały rów­nie niegodziwie, Maju.

- Jak to? - zapytała ostro, nie ruszając się z miej­sca. Stała wyprężona jak struna. - Przecież mówiłeś, że te pieniądze nie mają nic wspólnego... Przysięga­łeś, Simonie!

Unikał jej brązowych oczu, które, jak mu się zdawa­ło, potrafiły przejrzeć go na wylot. Może rzeczywiście ma taki nadprzyrodzony dar? Po ostatnich niezwy­kłych snach można się było spodziewać także tego.

Czuł, że ją traci. To, co chciał jej wyznać, mogło spra­wę tylko pogorszyć. Ale teraz nie mógł już się zatrzy­mać. Postanowił opowiedzieć jej wszystko.

- Pytałaś mnie, co sprawia, że ludzie stają się ta­cy... - zaczął, spuszczając wzrok. - Co sprawia, że człowiek staje się zły? - Nabrał powietrza w płuca z drżącym jękiem. - Och, wiele, moja Maju. Dlate­go myślę, że musimy się liczyć z tym, iż może to być każdy. Bo każdy z nas skłonny jest do popeł­nienia zła. Nawet ty, gdyby sytuacja cię do tego zmusiła. Gdyby wywierano na ciebie silny nacisk... Powiem ci, skąd mam te srebrniki. Dopuściłem się rzeczy strasznej, niewybaczalnej. Chcesz posłu­chać?

Skinęła głową. Z ociąganiem usiadła po drugiej stro­nie stołu naprzeciwko Simona.

- Czy możesz mi obiecać, że mnie nie znienawi­dzisz? - zapytał, ale zaraz się poprawił. - Nie, nie musisz mi niczego obiecywać, Maju. Nieuczciwie z mojej strony byłoby cię prosić o to, zanim poznasz prawdę. Nie mam zamiaru cię do niczego przymu­szać, kochana. Wysłuchaj mnie, proszę, a potem mo­żesz mnie nawet znienawidzić, gardzić mną albo...

Uśmiechnął się ze smutkiem. Słowa „albo mnie pokochać” nie przeszły mu przez gardło.

- Pamiętasz, jak ci mówiłem, że niedobrze być zbyt urodziwym?

Maja wykrzywiła twarz w grymasie.

- Właściciel tego woreczka, Maju, dzierżył sporą władzę, oczywiście na ile to możliwe, jeśli jest się więźniem. Podobno miał dożywotni wyrok, bo boga­ta rodzina wykupiła go od szubienicy. Przypuszczam, że to prawda, choć on sam nigdy o tym nie mówił. Kiedyś się upił. Zwykle płacił srebrnymi monetami, kiedy chciał kupić sobie coś, co ułatwiało mu życie.

Dość szybko zatroszczył się o to, żebym był jego...

Simon z poszarzałą twarzą spojrzał na Maję. Czy to zrozumie? Trudno mu było wyrazić wstyd i po­czucie winy. On, mężczyzna, i to w pełnym tego sło­wa znaczeniu, tak upokorzony, sprowadzony do ro­li zabawki...

- Było to lepsze, niż mieliby mnie wykorzystywać wszyscy - rzucił twardo. - Bo dla takich młodych chłopaków jak ja istniały tylko dwie możliwości, ro­zumiesz? Chyba że ktoś był na tyle silny i brutalny, że sam narzucał swoje rządy. Na początku byłem zielony jak trawa, jak pierwsze wiosenne listki.

- Opowiedz o nim - poprosiła beznamiętnym gło­sem.

Simon zobaczył znów przed oczami króla więzie­nia, który jedną ręką wymachiwał kilofem. Bary miał szerokie niczym drzwi do obory, a dłonie mo­carne. Jego oczy miały barwę granitu, a kiedy zano­sił się tubalnym śmiechem, ukazywał zęby, mocno przerzedzone na skutek marnego odżywiania.

- Był potężny - zaczął, nie zdając sobie sprawy, że głos mu drży. Już samo wspomnienie przyprawiało go o obezwładniający lęk. Dawny prześladowca nadal wzbudzał w nim respekt. - W życiu nie widziałem ta­kiego olbrzyma. Nawet strażnicy się go bali. A srebrni­ki dawały mu pewną władzę także nad nimi. Dobrze wiedział, jacy są pazerni, i to wykorzystywał. Nikt nie odważył się zabrać mu tych pieniędzy. Zapowiedział, że łeb rozwali temu, kto tylko spróbuje, i nikt nie wąt­pił, że gotów jest spełnić swoją groźbę. Więźniowie, którzy siedzieli za murami najdłużej, mówili, że skaza­no go za morderstwo. I to niejedno! Opowiadano o nim przeróżne historie. Na przykład że jest chłopskim sy­nem i w ataku zazdrości zabił kochankę i swego rywa­la. Albo że wywodzi się z rodziny urzędniczej i podciął gardło własnej matce. Co było prawdą, nie wiadomo, ale na jedno wychodzi. Wiedzieliśmy, że może zabić, a on wiedział, że my wiemy. Upajał się władzą.

Simon ukrył twarz w dłoniach. Straszliwe wspo­mnienia, ukryte gdzieś głęboko w świadomości, nie dały się całkowicie zagłuszyć. Teraz, kiedy je wresz­cie ujawniał, czuł się, jakby rozdrapywał rany.

- Byłem jednym z wielu jego niewolników. Lubił mnie, bo mógł sobie ze mną pogadać. Nie był głup­cem, nic podobnego, o wiele bystrzejszy ode mnie. Manipulował ludźmi. Umiał nastawiać przeciwko so­bie innych więźniów. Mnie także wykorzystywał do swoich gier. Bawiło go, kiedy wychodziły z nas naj­gorsze cechy. Człowiek jest zdolny do wszystkiego, żeby przetrwać. Potrafi znieść więcej, niż z początku przypuszczałem. Niż ty możesz sobie w ogóle wy­obrazić... Nienawidziłem go, ale równocześnie czułem respekt. Wszyscy żywiliśmy do niego nienawiść. Ale żeby mu się przeciwstawić, trzeba było być równie wyrafinowanym. Jednemu, który mu się postawił, zła­mał rękę. Potem chłopak mówił wszystkim, że upadł. Innego, który się przystawiał do jego chłopaków, ska­tował. Rozumiesz, Maju? Życie tam za - murami przy­pominało ciągłe stąpanie po rozżarzonych węglach. Trzeba się było mieć przed wszystkimi na baczności.

- Zabiłeś go?

Simon spojrzał w źrenice z miodową obwódką. Pokiwał głową.

- Tak, Maju, zabiłem go. Zabiłem, kiedy się ze mną kochał. Tak to nazywał...

Simon roześmiał się chrapliwie, a potem wes­tchnął i z wielkim trudem mówił dalej:

- Było nas trzech. Potajemnie kupiliśmy nóż od in­nego podobnego mu więźnia. Umówiliśmy się, że zrobi to ten, który pierwszy zostanie wybrany. Padło na mnie. Wbiłem mu nóż prosto w brzuch. Krzyknął przeraźliwie prosto w moje uszy. Ledwie się uwolni­łem, kiedy zacisnął mi na szyi potężne łapska. Potem zdołałem wbić mu nóż w tętnicę szyjną. Strażnicy by­li tak samo zadowoleni jak my z tego, co się stało. Uznali, że działałem w samoobronie i że tak naprawdę mu się to należało. Rodzinie przekazano wiado­mość, że zginął przygnieciony kamiennym blokiem. Pogrzebano go za więziennym murem, uzasadniając to tym, że jego ciało jest własnością króla i państwa. Simon potrząsnął głową.

- Mnie się nic nie stało. Przeciwnie, zyskałem re­spekt, podobny jaki miał on. Udało nam się ukryć srebrniki przed strażnikami. Podzieliliśmy je na trzy części. Mnie przypadła największa.

Bawiąc się monetami, dokończył:

- Te pieniądze, Maju, są splamione krwią.

- To co innego - rzekła blada na twarzy. - Proszę, nie każ mi mówić nic więcej - poprosiła, podnosząc ostrzegawczo rękę. - Nie oczekuj tego od mnie w tej chwili.

Rozumiał, właśnie dlatego opuścił najbardziej dra­styczne szczegóły. Dlatego starał się mówić bezoso­bowo i, na ile to możliwe, beznamiętnym tonem.

Bo naprawdę było straszniej, o wiele straszniej. Tych upokorzeń i cierpień nie da się opisać.

- Nienawidzisz mnie? - zapytał. Milczenie przeciągało się.

- Nie - odpowiedziała w końcu. - Chyba nie, Si­monie. Może ci strażnicy mieli rację, że działałeś w obronie własnej?

Wstała z trudem i dodała:

- Wydaje mi się, że teraz ciebie lepiej rozumiem. Nie miał pojęcia, czy uznać to za swoje zwycię­stwo czy początek ostatecznej klęski.

12

Simon postanowił pozbyć się pieniędzy. Wrzucił srebrne monety jedną po drugiej do otwartego dołu, jaki pozostał po spalonej studni.

Nadchodziła wiosna. Na z wolna odmarzającym dnie monety wyglądały niczym lśniące ziarno.

Te pieniądze ociekały krwią i stanowiły świadec­two, kim jest... kim był.

Co prawda gdzieś głęboko w sercu tkwiło w nim przekonanie, że za to wszystko, co uczynił dla tego starego capa, należała mu się zapłata.

Ale to nie było takie proste. Świat nie jest czarno­ - biały. Przeważnie wszyscy poruszają się w strefie szarości. Zastanawiał się, jak postrzega go Maja. Łu­dził się, że nie w zupełnie czarnych barwach.

Maja, pomimo swego gwałtownego usposobienia, miała w sobie olbrzymie pokłady dobroci. Nawet w najgorszym nędzniku potrafiła dojrzeć jakieś za­lety. Co prawda zdarzało się jej rzucić ostrą uwagę o tym czy tamtym, ale w gruncie rzeczy była naiw­na, zdumiewająco naiwna.

Dlatego właśnie tak boleśnie przeżywała dosięga­jące ich nieszczęścia.

Chętnie by jej uświadomił, że ludzie są mniej ide­alni, niż to sobie wyobraża.

Chodził tak i rozmyślał. Zmarzł trochę, ale postanowił jeszcze zabezpieczyć otwór studni, który stanowił zagrożenie. Od dawna nosił się z tym za­miarem.

Porąbał siekierą kilka młodych drzewek, poobci­nał gałęzie i związał razem. Ta prowizoryczna osło­na będzie musiała wytrzymać, póki nie zbuduje no­wej studni.

O ile w ogóle potrzebna będzie nowa studnia.

Simon poznawał po Mai, że jej marzenia koncen­trują się wokół jednej nazwy: Malselv.

Trochę go to złościło, bo chociaż Maja wspomi­nała o tym już wcześniej, nie potrafił jej zrozumieć. Uważał, że bardziej naturalne by było, gdyby pra­gnęła wyruszyć na wschód, nawet do Finlandii. Nie­które nazwy brzmiały wszak znajomo.

Dlaczego więc dla Mai rajską krainą był zielony płaskowyż porośnięty smukłymi drzewami?

Owszem, to piękne miejsce, ale kiedy Simon wę­drował tamtędy, brakowało mu gór.

Co prawda gdzieś w oddali widniały zarysy szczy­tów, ale nie dość blisko, by w jego sercu odzywało się znajome echo. Urodził się i mieszkał nad fior­dem, u stóp gór, i to było jego miejsce na ziemi. Z Mają chyba było inaczej. Ona nie należała właści­wie do żadnego miejsca. Ale skąd wzięło się w niej to marzenie? Może obdarzył ją nim jakiś mężczy­zna, szepcząc jej miłośnie tę nazwę do ucha?

To by po części wyjaśniało jej determinację.

Gdyby Maja chciała rzucić wszystko i wyjechać, ruszyłby z nią. Zdolny byłby do takiego poświęce­nia, bo bardziej się męczył, gdy patrzył, jak trawi ją tęsknota.

Ale nie był na tyle wspaniałomyślny, by oddać ją innemu. Widocznie nie miłował jej aż tak głęboko. Nie byłby w stanie zdobyć się na aż taką ofiarę. Zresztą to raczej byłaby głupota, nie miłość.

Tak więc gdy Maja już na sam dźwięk słowa „Malselv” zatapiała się w marzeniach, on w tym samym czasie przeżywał koszmar. Czuł się taki niepewny, z drżeniem myślał o tym, że jeśli straci Maję, to tak jakby grunt usunął mu się spod nóg.

Wszystko inne mógłby znieść, ale tego nie.

Maja starała się ukryć głęboko swoje uczucia... Cieszyła się, że Knut żyje i ma się dobrze. Cieszyła się złotem. W pewnym sensie sprawiło jej radość, że Simon jej zaufał i powiedział prawdę o srebrnikach. Ulżyło jej, gdy zobaczyła, że się ich pozbył.

Poza tym wszystko inne sprawiało jej ból.

Bała się, bo sprawy przybrały nieprzyjemny ob­rót. Zdarzeń, które ich dotknęły, nie dało się dłużej tłumaczyć szczeniackimi wybrykami. Już dawno przekroczyły granice kiepskiego żartu.

Przeszłość Simona także budziła jej głęboką nie­chęć. Potrafiła sobie dokładnie wyobrazić, co prze­żył, i przyprawiało ją to niemal o fizyczny ból.

W odruchu samoobrony starała się wyrzucić z pa­mięci straszne wspomnienia, ale nie przestawała się gryźć. Ciągle powracał do niej obraz upokorzonego, pozbawionego godności Simona, i łzy same napły­wały jej do oczu.

Pragnęła, żeby jej Simon był silny i nieugięty. Je­śli mają ze sobą żyć, nie może być inny! Pokochał ją zbyt mocno. Obawiała się, że gdyby go odtrąciła, do­prowadziłaby go do zguby.

- Czy to twój los, mamo, kładzie się cieniem na mym życiu? - wyszeptała, wznosząc oczy ku niebu.

Zła była sama na siebie za ten gest. Ale zaraz prze­stała się tym przejmować. Przecież nikt jej nie słyszał.

Często teraz rozmawiała tak z Raiją. Wreszcie czu­ła, że na swój sposób pogodziła się z nią.

- Nigdy nie będę miała wielu mężczyzn, a mimo to odnoszę wrażenie, że twój los stał się też moim. Cie­bie kochało wielu, teraz to rozumiem. Nie byłaś anio­łem. Ale tego jedynego, który znaczył dla ciebie wszyst­ko, nie mogłaś zatrzymać przy sobie na zawsze. Dane wam były tylko krótkie wykradzione chwile... Simon jest chyba dla mnie zbyt dobry. Mimo że zabił czło­wieka. Ale tego nie da się porównać. On mnie po pro­stu zbyt mocno kocha. Tymczasem mnie się zdarzają chwile, kiedy nie wiem nawet, czy go lubię. Nie, nie żywię do niego nienawiści, bo w końcu nie uczynił mi wiele złego, bardzo się stara. Ale nic nie poradzi na uczucie, jakie wypełnia mi serce. To nie jego wina. Ten jedyny nie jest mi przeznaczony. Pewnie to wiesz... Ni­gdy go nie dostanę. Jak mam z tym żyć? Jak ty z tym żyłaś? Tak, mamo, chyba dosięgnął mnie twój cień. Tak się modlę, żeby Ida nie musiała tego przeżywać, nie pozwól, by spotkał ją twój los. Ona chyba z nas wszystkich najbardziej zasługuje na szczęście. Jest na­szym światłem, to ona potrafi obrócić najgorszy smu­tek w radość... Najbardziej ze wszystkiego pragnęła­bym mieć takie dziecko jak Ida - wyszeptała na koniec i bezwiednie złożyła ręce. - Tak, dziecko jak Ida!

Do wsi zjeżdżało coraz więcej ludzi.

Na terenach za kołem polarnym jarmarki stano­wiły - ważne wydarzenia. Wkrótce po Andersie synu Pawy z Finlandii przybył człowiek, o którym na północy krążyły legendy.

W 1747 roku granice na dalekiej północy prak­tycznie nie istniały. Wielkie połacie płaskowyżu zda­wały się być ziemią niczyją albo raczej ziemią nale­żącą do wszystkich.

Prawie dziesięć lat wstecz, w 1738 roku, podjęte zostały próby wytyczenia dokładnej linii granicznej pomiędzy królestwem Szwecji a Norwegią. Wyda­wało się to dość proste, póki posuwano się wzdłuż górskiego łańcucha Kjolen.

Ale na północnym płaskowyżu, pozbawionym wzniesień i rzek, gdzie od dawien dawna żyli ludzie mówiący czterema językami: po szwedzku, norwesku, fińsku i lapońsku, sprawa okazała się o wiele trudniej­sza. Brakowało tu naturalnych granic, które dzieliłyby ten wielki obszar, a ludzie czuli łączność z całym roz­ległym terenem. Być może właśnie zamysłem Boga by­ło pozostawienie bezkresnego płaskowyżu na północy, bo między Torne a lapońskimi pastwiskami Kemi i wy­brzeżem nie istniały żadne naturalne granice.

Inżynierowie reprezentujący interesy obu państw bez większych sporów ustalili większość odcinków granic, jednak kiedy dotarli w okolice Lyngen, poja­wiły się niejasności.

Odkurzono stare traktaty, które pilnie studiowa­no w obu stolicach, interpretując je na bardzo róż­ne sposoby. Zażartym dyskusjom nie było końca. Wytyczono kilka linii granicznych, a każde z państw rościło sobie prawa do większego obszaru.

Norwegowie przesunęli linię graniczną tak, że większość terenów, które Szwedzi uważali za wła­sne, znalazła się po ich stronie. Zaś szwedzcy inży­nierowie przesunęli granicę aż na obszar przez Nor­wegów traktowany jako odwiecznie norweski.

Na domiar wszystkiego do sporu włączyła się Ro­sja, zgłaszając swoje aspiracje do terenu na wschodzie.

Stare jak świat spory o Laponię, ziemię niczyją, nie doczekały się rozstrzygnięcia w 1747 roku.

Rokowania były trudne. Duńsko - norweski rząd za żadną cenę nie zamierzał dopuścić Szwedów aż do Morza Norweskiego, obawiając się zmiany ukła­du sił w tym rejonie.

Mieszkańcy wysp i fiordów dalekiej północy nie orientowali się zupełnie, jacy są ważni. Nie wiedzie­li, że dwa królestwa, szwedzkie i duńskie, w które­go skład wchodziła Norwegia, zawzięcie walczą, by uczynić ich swoimi poddanymi. Ci biedni ludzie nie otrzymali żadnego dowodu na to, że są tak cenni - ani od jednego, ani od drugiego króla.

Człowiek z północnego wschodu spotkał wielu inżynierów, zagranicznych przybyszy z dużych miast. Nie spodobali się mu, on zresztą także wydał im się osobą wątpliwej reputacji.

- Ale nim opuściłem miejsce przy wspólnym ogni­sku - powiedział z chytrym uśmieszkiem, sadowiąc się przy solidnym drewnianym stole kuchennym w chacie Reijo - przeczytałem to i owo. I nie wyda­je mi się, by w sprawie granic miało dojść do poro­zumienia jeszcze przez jakiś czas.

Zadowolony nabił fajkę.

Heikki Kataja był bardzo osobliwym człowiekiem, w którym skłonność do melancholii mieszała się z nieprawdopodobną bystrością. Niektórzy utrzymy­wali, że gość Reijo to jeden z najgroźniejszych ludzi w całej Finlandii.

Reijo poznał go przed kilkoma laty. Heikki Katają nie należał do tych, którzy szukają przyjaciół. Ponieważ krążyła o nim nie najlepsza opinia, ludzie zachodzili do niego tylko wtedy, gdy byli w potrze­bie i szukali pomocy. Mało kto odwiedzał go z in­nych powodów.

Prawda, że Heikki wyglądał niezbyt schludnie. Trud­no się dziwić inżynierom z miasta, że potraktowali go niepoważnie. Przybysze z Kopenhagi i Sztokholmu marszczyli nosy na widok zarośniętego mężczyzny w połatanym ubraniu, który sprawiał wrażenie, jakby od kilku lat nie golił się ani nie ścinał włosów. Kiedy zaczął ich ostro pouczać, gdzie powinna przebiegać gra­nica, kazali mu znaleźć sobie inne miejsce na odpoczy­nek. Może nie uczyniliby tego, gdyby wiedzieli, że zna­leźli się twarzą w twarz z najsłynniejszym szamanem w całej Laponii. Chociaż z mieszczuchami różnie by­wa. Nie wiadomo, czy w ogóle wierzyli w takie rzeczy.

- Wzywałeś mnie! - Heikki spojrzał na Reijo.

Na północy nie krążyli posłańcy, więc do Heikkiego nie mógł dotrzeć żaden człowiek z nowiną, ale to nie było potrzebne.

Wystarczyło, że Reijo bardzo tego pragnął.

- Owszem - odparł Reijo. - Nie podoba mi się bo­wiem to, co się tu ostatnio dzieje. Na tych, których kocham, spadają nieszczęścia. Myślę, że mógłbyś mi pomóc.

Heikki skinął głową i kołysząc swym wychudzo­nym ciałem, z przejęciem nabijał fajkę.

- Zauważyłeś, Reijo, że wokół chaty są skoncen­trowane siły? - zapytał.

- Chronią?

- W pewnym stopniu tak - potwierdził Heikki. - Ale ona sama, przyjacielu, tu nie dociera.

- Ona? - zapytał Reijo, bacznie nastawiając uszu. - O kim mówisz? W oczach starego pojawił się błysk.

- Myślę, że doskonale wiesz, o kim mówię, Reijo Ke­saniemi. Ona chce kogoś ochronić, ale sama nie może. Wybrała więc kogoś innego, tylko że to nie wystarczy. Może właśnie dlatego tak mnie tu do was ciągnęło?

- Kto to robi?

- Mężczyzna. Mści się z powodu kobiety, młodej kobiety. Wyraźnie czuję nienawiść do kobiety, a mo­że nawet do dwóch. Do ciebie, Reijo, nie. Jest w to zamieszany jeszcze jakiś mężczyzna... Za dużo ludzi, trudno coś zrozumieć.

- Przecież jesteś szamanem - powiedział Reijo, podając Heikkiemu szklaneczkę wódki. - Myślałem, że wszystko mi wyjaśnisz.

- To nie ode mnie zależy. Wiesz o tym, bo już kie­dyś się z tym zetknąłeś. Nie decydujemy o tym sa­mi. To po prostu na nas spływa. Są okresy, kiedy wy­korzystywanie tych zdolności przychodzi nam z większą łatwością, ale nic nie jest dane raz na za­wsze. Przykro mi z powodu twojej nogi - dodał, wle­wając w siebie mocny bimber.

- Mojej nogi? Heikki roześmiał się.

- Przepraszam, przyjacielu! Przepraszam, to się jeszcze nie stało. Ale wszystko będzie dobrze. Wy­brała właściwą osobę. Chyba najbardziej martwiła się o ciebie, ale wszystko dobrze się skończy, Reijo. Dla ciebie oznaczać to będzie początek nowego.

I koniec starego.

- Coś mi się zdaje, że za dużo wypiłeś - stwierdził z troską Reijo, zabierając butelkę.

Heikki jednak nie chciał przystać na to, by ten mi­ły wieczór zakończył się tak szybko.

- Zapomnij o tej nodze - powiedział. - Gdzie dziewczynka, która ma sobie z tym poradzić? Może będę mógł jej pomóc.

- Dziewczynka jest już dorosła - odpowiedział Re­ijo, uśmiechając się krzywo. - Jestem starszy, niż my­ślisz. Moje dzieci już są gotowe do dorosłego życia.

- O ile wiem, to nie jest twoje dziecko - zauwa­żył cierpko Heikki. - Miałeś na nią nie mniejszą ochotę niż inni, ale ktoś cię ubiegł.

- Ale mimo wszystko stała się moim dzieckiem - upierał się Reijo.

- Z doświadczenia mi wiadomo, że nie należy podej­mować się ojcostwa, o ile to nie jest konieczne - uznał Heikki Kataja, najgroźniejszy człowiek w Laponii. - Chcę się z nią spotkać, Reijo, i to od razu.

Maja nie przepadała za rodziną Simona. Szczerze mówiąc, nie znosiła jej. Jeszcze kiedy spotykała ich pojedynczo, jakoś potrafiła się przemóc. Nie cierpia­ła tylko nieoczekiwanych wizyt teściowej, która pal­cem sprawdzała, czy na stole i pólkach nie ma kurzu. Najwyraźniej trudno jej się było uwolnić od zakorze­nionej podejrzliwości wobec Finów, że są brudasami. Maja co prawda była tylko na pół Finką, ale jej te­ściowa mimo to nie dawała wiary, że potrafi zadbać o jej najdroższego syna.

Maja tolerowała ojca Simona, chociaż wydawał jej się wyjątkowo ograniczony. Po każdej jego wizycie Maja zachodziła w głowę, po kim Simon odziedzi­czył bystrość umysłu. Narastało w niej podejrzenie, że teściowa miała jakiś romans na boku, bo pozostali potomkowie Bakkenów wypisz wymaluj przypo­minali ojca. Tępi, służalczy wobec tych, którzy mie­li władzę, zmienni, łatwo potępiali innych. Zawsze ustawiali się z wiatrem. Trzymali stronę tych, z któ­rymi warto było trzymać.

Maja nie znosiła takiej obłudy. Dlatego też kiedy Simon oznajmił jej, że zaprosił na obiad swoje sio­stry z mężami, zwróciła się o pomoc do Idy.

- Sama nie wytrzymam z tą zgrają - oznajmiła. - Musisz przyjść. Muszę mieć przy sobie przynaj­mniej jedną rozsądną osobę, bo gotowa jestem uczynić coś głupiego. A nie chcę robić Simonowi przykrości.

Ida nie zawiodła.

Beret i Olaves oraz Elina z Johannesem zjawili się punktualnie. Simon kierował się szlachetnymi pobud­kami, ale to rodzinne spotkanie z góry było skazane na niepowodzenie. Po prostu brakowało im wspól­nych tematów.

Bracia, których poślubiły siostry Simona, byli ma­łomówni. Maja często czuła na sobie ich spojrzenia, ale ilekroć się odwróciła, uciekali wzrokiem. Beret i Elina nie przepadały za nią, o czym Maja dobrze wiedziała. Obie siostry łączyła silna więź, tak że Ma­ja, nawet gdyby bardzo się starała, nie zostałaby do­puszczona do ich spraw. Tak naprawdę wcale jej na tym nie zależało, co w oczach szwagierek stawiało ją jeszcze w gorszym świetle.

Przy stole panowała napięta atmosfera, chociaż gospodarze przygotowali bardzo wykwintny poczę­stunek. Nieczęsto tu we wsi stawiano na stole rów­nocześnie mięso z renifera i ryby. Ale siostry Simo­na przyjęły to z udawaną obojętnością.

Nawet Ida, która potrafiła wprowadzić zawsze pogodny nastrój, nie zdołała rozruszać gości.

Maja, widząc to, zrezygnowała i zamknęła się w so­bie. Nawet wówczas, gdy Beret zapytała ją o coś, a ona nie wiedziała, o co jej chodzi, nie wzięła się w garść. Nie zareagowała też na ostrzegawcze spojrzenie, jakie posłał jej Simon. Po prostu nie mogła znieść tego to­warzystwa, choć wiedziała, że to jego krewni.

Zanosiło się na to, że rodzina Simona jeszcze bar­dziej ją odsunie. Sytuację uratował odgłos kroków za oknem i znajome pukanie do drzwi. Do środka wszedł Reijo, a wraz z nim wychudzony mężczyzna w starych skórzanych spodniach i samodziałowej koszuli, na którą założył wełnianą kurtkę, połataną w tylu miejscach, że trudno było określić jej pier­wotny kolor. Od czasu, kiedy Maja widziała go ostatnio, przybyło mu zmarszczek na obliczu.

Rozłożył ręce, a ona dała się wyściskać. Już w chwili, kiedy go ujrzała, wiedziała natychmiast, że wiele ich łączy.

Ida zmarszczyła nos, ale dała się ucałować Finowi.

- Twoja córka jest piękna - powiedział Heikki do Reijo. - A ta odziedziczyła po matce więcej, niż przy­puszcza.

Heikki przeszył Maję wzrokiem. Próbowała za­słonić przed nim swoje serce, ale pod tym względem nikt nie dorównywał mu zdolnościami, które wyko­rzystywał wszak przez całe swoje życie.

Maja nie potrafiła kierować siłami, jakie wyczu­wała w sobie, ale przyjmowała, że to właśnie stano­wi jej największą moc.

Uśmiechnęła się ostrożnie do Heikkiego i patrząc w jego bystre oczy, zrozumiała, że przed nim niczego nie ukryje. Równocześnie nie wątpiła ani przez chwilę, że jej nie zdradzi. Reijo wyjaśnił trzymającemu się na uboczu Simonowi, że Heikki jest bliskim przyjacielem.

- Łatwo to poznać - skwitowała z przekąsem jed­na z sióstr Simona, ale Maja postanowiła nie wni­kać, która szwagierka jest taka złośliwa.

Początkowa niechęć Simona rychło ustąpiła, bo gość okazał się bardzo miły w obejściu. Mówił mieszanką szwedzkiego, fińskiego i norweskiego, który brzmiał dość zrozumiale. Był prawdziwym gawędziarzem i wnet udało mu się wciągnąć do rozmowy wszystkich.

Nawet Olaves i Johannes wtrącili parę słów.

Wszyscy słyszeli o Heikkim Katai, ale upłynął ja­kiś czas, nim się zorientowali, że to on we własnej osobie siedzi wśród nich.

Krążyło o nim tyle opowieści, legend niemal, że łatwo go było sobie wyobrazić jako kogoś o ponadludzkich cechach. Kogoś, kto unosi się nad bezkre­sną równiną i przypomina samego diabła.

Opowiadano historię o młodej dziewczynie, któ­ra przyszła do niego i poprosiła, by jej ukochanego spotkała kara za to, że porzucił ją dla innej. Heikki podobno zapytał, czy chce, by na niego zesłać cho­robę, czy śmierć.

Dziewczyna, która była dość porywcza i mściwa, odpowiedziała: śmierć.

We wsi, gdzie mieszkał ów niewierny zalotnik, lu­dzie źle spali tej nocy. Rozszalała się straszna burza. Wicher wiał ze szczególną mocą koło kościoła, tak jakby tysiące diabłów tłukło się na śmierć i życie. Po­dobno słychać było krzyki, jakiś człowiek błagał o pomoc. Ktoś widział krążące w powietrzu kruki.

Dziewczyna, która pochodziła z sąsiedniej wioski, obudziła się następnego ranka z wyrzutami su­mienia. Widocznie nie była taka kryształowo czy­sta i ukochany rzucił ją nie bez powodu. Przybie­gła boso do Heikkiego, który spał na strychu, i za­pukała.

Ten otworzył jej zmęczony.

- Bardzo żałuję - powiedziała dziewczyna. - Za­pomnij, o co cię prosiłam. Nie chcę, by mojemu uko­chanemu coś się stało.

Heikki Kataja popatrzył na nią przeciągle, a za­mykając drzwi, oznajmił:

- Za późno. Ukochany tymczasem zaginął i nikt go już więcej nie widział. Podobno następnego dnia ktoś znalazł na pobliskim cmentarzu jego ubranie poszarpane na strzępy. Heikki jednak nigdy nie odezwał się słowem na ten temat.

Ale siedzący przy stole znali tę opowieść, powta­rzaną z ust do ust w całej Laponii i dalej aż w Ruiji.

- Czy jesteś jasnowidzem? - zapytał Olaves wprost. Od dłuższego czasu widać było, że się nad czymś mocno zastanawia, obserwując ukradkiem człowie­ka, o którym tyle słyszał.

- Tak samo jak ty - odparł Heikki. - No, może umiem trochę więcej.

- A potrafisz powiedzieć, co się stało z ludźmi, którzy zaginęli?

- To zależy. - Heikki zmrużył oczy. - Nie zawsze, ale bardzo często.

Ida ruchem warg przekazała Mai bezgłośnie: Su - san - na.

Młodsza siostra Olavesa i Johannesa miała opinię latawicy. Przed trzema czy czterema laty w porze jarmarku zaginęła. Powiadano, że uciekła z jakimś mężczyzną. Uciekła od biedy w chałupie.

Ale jej bracia nie chcieli w to uwierzyć. Twierdzi­li, że coś się jej musiało stać.

Wszyscy na ogół starają się myśleć jak najlepiej o swoich bliskich.

Olaves opowiedział Heikkiemu o młodszej sio­strze, która tak nieoczekiwanie zniknęła.

Heikki popatrzył na niego, na Johannesa, wresz­cie zatrzymał wzrok na Simonie.

- Myślę, że ona nadal tu jest - rzekł. Olaves zacisnął pięści, aż pobielały mu kostki.

- Ona nie żyje - ciągnął Heikki łagodnie. - Jest w walącym się budynku. Znajdziecie ją tam. Wiecie, gdzie - dokończył, patrząc na braci.

Nawet Maja wiedziała, i nie dlatego bynajmniej, że odezwały się w niej nadprzyrodzone zdolności, lecz dlatego, że cała wieś znała starą oborę, którą ojciec bra­ci zamierzał zburzyć, odkąd wszyscy sięgali pamięcią. Obora była starsza od większości zebranych i sądząc po jej stanie, postawiona została przez pierwszych osadników po tej stronie fiordu. Od lat wszystkie dzie­ciaki z okolicy bawiły się tam w duchy. Podłogi zbu­twiały, a ściany w każdej chwili groziły zawaleniem. Stary ojciec tłumaczył, że nie zamierza ryzykować ży­cia dla obory, która sama się zawali.

Olaves i Johannes poderwali się na równe nogi. Ich żony pobladły i starały się ich zatrzymać, prze­konując, że zaraz zapadną całkowite ciemności i nie warto rozpoczynać poszukiwań.

- Dziś wieczorem jest już za późno - potwierdził Heikki.

Ale oni nie dali się zatrzymać. Nie podziękowawszy za gościnę, wybiegli z chaty. Maja, która wcale nie spodziewała się, że usłyszy z ich ust choćby skromne dziękuję, teraz gotowa im była wybaczyć. Nawet Reijo wyglądał tak, jakby miał ochotę pójść za nimi.

- Potrzebna im pomoc w poszukiwaniach - zade­cydował Simon, a Reijo skinął głową, wdzięczny, że może się wymknąć pod tak szlachetnym pozorem.

- Pozwól im, Maju - rzekł Heikki. - Muszą tam iść. Rozumiesz?

Ida także przebierała nogami. Chwyciła szal Mai i pokręciwszy się nerwowo, oznajmiła, że i ona mu­si zobaczyć.

Maja miała zastrzeżenia. Uważała, że jest zbyt późno, że to niebezpieczne.

- On może gdzieś czatować, wiesz, o kim mówię.

- Pozwól jej pójść! Nikt jej nie skrzywdzi - wtrą­cił Heikki spokojnym głosem.

Ida nie dawała się prosić dwa razy.

- Ten, którego się obawiasz, nie zrobi ci więcej nic złego - dodał Heikki.

- Reijo ci opowiedział? - Maja rozszerzyła oczy ze zdumienia.

- Trochę - przyznał Heikki. - A resztę sam zoba­czyłem. On jest teraz zajęty, nie skrzywdzi ani Idy, ani ciebie, Maju. Masz w sobie moc, ale jeszcze nie wystarczającą - uśmiechnął się ciepło Heikki. - Sie­działaś dziś wieczór przy jednym stole z tym czło­wiekiem i go nie rozpoznałaś. A ja wyczułem go na­tychmiast, gdy tylko przekroczyłem próg chaty. I zorientowałem się, co się dzieje.

Maja, pobladłszy, opadła na ławę.

- Był tutaj? - zapytała z niedowierzaniem. - Przecież zaprosiłam tylko najbliższych: ciebie, Reijo, Olavesa, Johannnesa, Simona. Samą rodzinę... Głos jej zamarł.

- Właśnie - potwierdził Heikki. - Samą rodzinę. Nie masz pojęcia, jak wiele zła ujawnia się właśnie w rodzinie.

Przez chwilę wpatrywała się w niego bez słowa, wreszcie oznajmiła:

- Nie mogę tu siedzieć, nic nie wiedząc. Próbował ją powstrzymać, ale Maja, mimo że drobna i wiotka, była dość silna. I choć Heikki Kataja uchodził za najgroźniejszego mężczyznę w całej Laponii, nie zdołał zatrzymać córki Raiji, która wy­rwała mu się i nie pamiętając o tym, by narzucić na siebie ciepłe ubranie, pobiegła za innymi.

13

Reijo i Simon ruszyli pospiesznym krokiem, nie­mal biegnąc.

- Dlaczego on mi się tak przyglądał? - zagadnął Simon. Widać było, że nie daje mu to spokoju. - Patrzył na mnie tak, jakby chciał się o czymś prze­konać.

Reijo także zauważył badawcze spojrzenie Heikkiego skierowane na Simona.

- Wolałbym, żebyś wiedział - odpowiedział chło­pakowi. - Bo jeżeli coś taisz i narażasz Maję...

- Nie wiem - zapewnił Simon szczerze. Grzebał w pamięci, ale niczego nie mógł się doszukać. - Nie­wiele pamiętam z tamtego okresu, zanim mnie wzię­li do więzienia - dodał zrezygnowany. - Późniejsze zdarzenia zupełnie zatarły większość wspomnień...

- Mam nadzieję, że nic nie ukrywasz - rzucił Re­ijo, patrząc na niego surowo. - Lubię cię, Simonie. Na miły Bóg, lubię, i nie chciałbym się na tobie za­wieść. Maja ciebie potrzebuje. Potrzebuje kogoś sil­nego, mocno stąpającego po ziemi...

- Maja zawsze miała oparcie w tobie - sprzeciwił się Simon. - Ty byłeś jej ojcem i matką. Prawda, że Maja potrzebuje kogoś, ale czy ja jestem tym kimś? Chyba jednak nie.

- Kiedy to wszystko się skończy, porozmawiam z Mają - przerwał mu Reijo. - Zaryzykuj, Simonie!

Odważ się postawić na życie u jej boku! Przecież bę­dziecie mieli dziecko.

Simon uśmiechnął się lekko.

- Ciągle sobie powtarzam, że wszystko się ułoży, gdy na świat przyjdzie dziecko. Ale nie do końca w to wierzę.

- Macie... złoto.

Simon zwolnił nieco i wcisnął do kieszeni zaci­śnięte pięści.

- Tak, Reijo, złoto wszystko ułatwia, ale równo­cześnie komplikuje. Maja snuje swoje marzenia, choć nie wypowiada ich na głos, a ja mam swoje.

- Jakie są te twoje marzenia?

- Chciałbym osiąść tu na stałe, nad rodzimym fiordem, wśród znajomych szczytów. Dokupić wię­cej ziemi, postawić solidny dom dla niej i dziecka. Hodować zwierzęta.

- A łódź? Simon pokręcił głową.

- Życie rybaka to nie dla mnie.

- A o czym marzy Maja? Simon zapatrzył się w dal. Na tle ciemniejącego nieba w zmierzchu wiosennego wieczoru odbijały się nagie brzozy i wierzby.

- Maja chce wyjechać do Malselv. Potrafisz to zro­zumieć? Ubzdurała sobie, że czeka ją tam rajskie życie.

- Ucieczka - wycedził Reijo. - Chce wyjechać, że­by uciec od wszystkich kłopotów. Trudno jej się dzi­wić. Raija też ciągle uciekała.

Reijo zamilkł, ale po jego twarzy i zamaszystych krokach Simon poznawał, że jest wściekły.

- Porozmawiam z Mają - powtórzył Reijo. - Mo­im zdaniem twoje marzenia są o wiele bardziej realne. Co prawda ziemię moglibyście kupić i tam na zachodzie, ale musielibyście zaczynać wszystko od podstaw. Tu już coś macie. I chociaż Maja nigdy specjalnie nie trzymała z mieszkańcami osady, ma tu dom. Nie może od tego wszystkiego uciec. Ty także masz tu swoją rodzinę. Ważne, żeby mieć gdzieś korzenie.

- Maja ich nie ma - odpowiedział Simon cicho. Reijo był tego świadomy. Maja nie należała do żadnego miejsca, tak samo jak Raija.

I pod tym względem los Raiji kładł się cieniem na życie Mai.

- Myślę, że i tym razem rozsądek weźmie w niej górę - rzekł Reijo. - To mądra dziewczyna.

- Czy ten Heikki przybył tak sam z siebie? Reijo wyczuł drżenie w głosie Simona.

- Maja nie miała z tym nic wspólnego - zapewnił go. - To ja posłałem po niego.

Simon odetchnął z ulgą. Reijo cieszył się, że nie wspomniał chłopakowi, w jaki sposób zawiadomił Heikkiego.

Stara drewniana obora połatana darnią, jak więk­szość budynków tego rodzaju, stała tu chyba od 1710 roku, jeśli nie dłużej. Reijo pamiętał ją jeszcze z cza­sów swojego dzieciństwa. Już wtedy było to intrygu­jące miejsce. Dzieciaki wymyślały o nim mrożące krew w żyłach historie, wyobrażając sobie, że to sie­dziba złych mocy.

Tu zamieszkiwał Bola, śmiertelnie niebezpieczny potwór, którego każde dziecko wyobrażało sobie po swojemu.

W przekonaniu Reijo Bola miał ogromne świecące oczy, był rozczochrany i kościstym palcem gro­ził nieposłusznym dzieciom.

Kolejne pokolenia rodziców straszyły Bolą swoje dzieci.

Gdy byli mali, szerokim łukiem omijali miejsca, gdzie - w ich przekonaniu - się ukrywał. A kiedy doj­rzałość wygoniła z ich - serc wszystkie strachy dzie­ciństwa, i tak się od niego nie uwolnili. Podtrzymy­wali go przy życiu dla swoich dzieci. Gdy dziecko było nieposłuszne, straszono je Bolą.

Jak będziesz niegrzeczny, przyjdzie Bola i cię za­bierze!”

- Siedlisko strachów - odezwał się Simon z krzy­wym uśmiechem. - O mój Boże, jak myśmy się ba­li tej rudery, kiedy byliśmy mali.

Reijo poklepał młodzieńca w ramię:

- Wszyscy widzieliśmy tam Bolę, chłopcze. Ale to przecież tylko zwykła obora.

Między dwoma szczytami rozciągała się otwarta równa przestrzeń. Rzeka zakręcała w stronę fiordu, a jej brzegi pokrywał piasek. Dalej w dole ciągnęła się osada. Brzozy i sosny wyrastały u stóp szczytów, okalały brzegi rzeki, korzeniami wnikając w glebę w poszukiwaniu wody.

Skały często zatrzymywały deszcz i było tu bar­dzo sucho. Rośliny musiały szukać pożywienia głę­boko, musiały być oszczędne, jak tutejsi ludzie.

Na cyplu wcinającym się w rzekę stały zabudowa­nia należące do rodziny Olavesa i Johannesa. W ich domu nigdy nie panował dostatek. Kawałek ziemi nie mógł utrzymać licznej rodziny. Bo chociaż pię­cioro dzieci spoczywało na Karnes, w chałupie i tak jeszcze pozostało siedem gąb do wyżywienia.

Nie licząc Susanny, z którą nie wiadomo, co się stało.

Oczywiście z czasem, gdy dzieci dorosły, przyby­ło rąk do pracy. Ale podzielona na spłachetki ziemia, wyjałowiona przez lata, wcale nie rodziła więcej.

Nadeszli bracia z lampami, a kiedy zauważyli Re­ijo z Simonem, zatrzymali się przy wejściu do obory.

- Nie potrzebujemy tu obcych - rzucił wrogo Olaves. - A już najmniej was.

- Przecież jestem waszym szwagrem - odpowie­dział Simon. - Chętnie wam pomogę. Przeszukiwa­nie tej walącej się obory może być niebezpieczne.

- To wracaj do siebie i przeszukuj własną, Simo­nie Bakken! - odpowiedział Johannes. - Jest trochę mniej zrujnowana.

- Przeklęta zawiść - syknął Simon przez zęby. - Ko­le ich w oczy wszystko, co mają inni. Tak jakbyśmy im coś z Mają ukradli!

- Niektórzy już tacy są - odparł cicho Reijo i zwracając się do braci, rzucił pojednawczo: - Poży­czymy lampy od waszego ojca. Znam się z nim od dawna. Jest zbyt chory, żeby wziąć udział w poszu­kiwaniach, więc chyba wolno mi będzie mu trochę pomóc. Zresztą przyda się każda para rąk, bo zaraz zrobi się zupełnie ciemno...

Reijo ruszył w stronę poszarzałej chałupy, pozo­stawiając trochę niepewnego i bezradnego Simona w towarzystwie szwagrów. Olaves i Johannes popa­trzyli na niego nieprzeniknionym wzrokiem, po czym otworzyli wrota i nie zamykając ich za sobą, weszli do obory.

Simon, nie zastanawiając się długo, ruszył za nimi.

Smród, jaki uderzył go w nozdrza, omal nie zbił go z nóg. Przez szpary co prawda wiał wiatr, a i wro­ta pozostały otwarte na oścież, ale nie na wiele się to zdało.

Simon przystanął na moment, żeby przyzwycza­ić wzrok do ciemności.

Z dzieciństwa pamiętał, że ta obora była podpiw­niczona. Na dół zrzucano gnój.

Sądząc po panującym tu smrodzie, przez wiele lat nikt nie opróżniał zbiornika. Teraz wraz z cieplejszy­mi podmuchami wiosny gnojówka zapewne częścio­wo odmarzła, o ile w ogóle kiedykolwiek zamarzała.

Simon wykrzywił się z powątpiewaniem.

Zgromadzony w piwnicy gnój przeżerał deski podłogowe. Przypomniał sobie ten dreszcz emocji, kiedy jako wyrostki wchodzili na już wtedy spróch­niałą podłogę, trzeszczącą i uginającą się pod ich cię­żarem.

Nad głową usłyszał odgłos kroków i zauważył mi­goczące światła lamp.

Olaves i Johannes, obznajomieni z otoczeniem, weszli na górę, na strych, gdzie składowano siano, i stąpając ostrożnie, rozglądali się wokół.

Tam na górze było chyba trochę bezpieczniej, ale skoro zgłosił swoją pomoc, musi przecież coś zrobić.

Dobry Boże, gdzie tu szukać?

Oswoiwszy się z ciemnością, prześliznął się spojrze­niem po odgrodzonych boksach dla zwierząt. Poroz­rzucane zardzewiałe narzędzia leżały po kątach obok beczek, które zdawały się podtrzymywać ściany.

Susanna tutaj?

Nie wierzył w to. Niech nazywają Heikkiego Kataję, kim tylko chcą. Tym razem jednak musiał się pomylić. Susanna na pewno uciekła z jakimś niezna­jomym, który obiecał jej złote góry. Była porywcza i naiwna. Pamiętał, że łatwo ją było oszukać. Nie on jeden zaciągnął ją na siano i uwiódł, jak by to moż­na określić. Nie przypominał sobie szczegółów, więc pewnie na tym jednym razie poprzestał.

Czy to grzech? Trudno powiedzieć. Wielu rzeczy nie pamiętał dokładnie.

A jeśli postanowiła z sobą skończyć? Nie, nie wy­brałaby własnej obory! Nie powiesiłaby się przecież na rzemieniu na strychu, gdzie składowano siano!

Susanna nie należała do tego typu ludzi, którzy od­bierają sobie życie. Nie wpadłaby na to, pomyślał nie bez złośliwości. Bo myślenie nie było jej mocną stroną.

- Znalazłeś Susannę, Simon? - usłyszał z góry głos Olavesa.

- Wydaje mi się, że Heikki się pomylił.

- Wątpię, jest jasnowidzem. Umilkł. Simon odważył się postawić kilka kroków. Uznał, że bezpieczniej będzie posuwać się wzdłuż ściany, ale ponieważ leżało tam tyle rupieci, musiał stąpnąć na niepewny grunt, w dosłownym tego słowa znaczeniu.

- Pamiętasz Susannę, Simon? - odezwał się głos z gó­ry. - Powiedz, pamiętasz ją?

Simon zatrzymał się, popatrzył w górę, ale zoba­czył tylko śliskie deski i dwa poruszające się świecą­ce kółka.

- Pewnie, że pamiętam - odparł zirytowany. Znów postąpił kilka kroków. Słyszał, jak podłoga trzeszczy pod nim niebezpiecznie. Był zdecydowanie cięższy niż jego szwagrowie i to, że podłoga nie złamała się pod nimi, nie oznaczało wcale, że i jego utrzyma.

Odważył się postawić kolejne kroki. Zmierzał w stronę drabinki prowadzącej na strych, mimo że rozsądek mówił mu, że nawet jeśli Susanna gdzieś tu jest, to na pewno nie na strychu.

Przecież tam nie było żadnego schowka.

Dzieciaki ze wsi bawiły się na strychu przez te wszystkie lata i gdyby była, musiałyby ją znaleźć.

Ale skoro Olaves i Johannes postanowili tam szukać...

Przy drzwiach błysnęło drżące światełko.

- Simon, ta podłoga jest niebezpieczna - usłyszał głos Reijo. - Stary też tak mówi. Lepiej nie wchodzić na środek, ale przesuwać się pod ścianą. Co robisz? Zwariowałeś, chłopcze?

Simon odważył się na skok, bo wydawało mu się, że stoi na belce nośnej. Miał nadzieję, że jest ona tro­chę mocniejsza niż pozostałe deski. Ocenił odległość do drabinki. Kiedyś mu się to udawało.

Odwaga, jakiej nabył w więzieniu, teraz mu się przydała. Wiara, że to, co niemożliwe, może być w za­sięgu. Diabelna pewność siebie, którą tak przeklinał, okazała się w tym przypadku błogosławieństwem.

Niestety, w miejscu, gdzie opadł całym ciężarem ciała, podłoga się załamała. Deski, które przez lata przylegały do siebie, rozdzieliły się z jękiem.

Simon zdążył w ostatniej chwili uchwycić się dol­nego szczebelka drabiny.

Od pasa w dół wisiał w dziurze, która powstała w podłodze, ze stopami niemal zanurzonymi w płyn­nej masie. Miał rację, przypuszczając, że gnojówka nigdy całkiem nie zamarza.

Smród, jaki uderzył go w nozdrza, był tak niezno­śny, że ledwie oddychał. Zbierało mu się na wymio­ty, ale zacisnął zęby.

Znal dobrze ten smród. Wychodki w więzieniu były równie ohydne. Zresztą nie zawsze mogli z nich korzystać, a kiedy wielu mężczyzn przez długie ty­godnie załatwia się w kąt ciasnej celi, to śmierdzi równie okropnie.

Simon wyciągnął jedną rękę wysoko w górę.

Pod palcami wyczuł drewno, ale kiedy wyciągnął się jeszcze mocniej, na ile zdołał, koniuszkami pal­ców dotknął następnego szczebla. Modlił się w du­chu, żeby drabinka była mniej spróchniała niż cała obora.

Chwycił się i przez chwilę trwał w takiej pozycji, póki nie był pewien, że zdoła się podciągnąć. Jeśli uda mu się sięgnąć do kolejnych szczebelków, wy­dostanie się na tyle, że będzie mógł podeprzeć się ko­lanami o kant podłogi.

Obtarł sobie dłoń i przerzucając na nią cały cię­żar ciała, poczuł piekący ból. Zacisnął tylko mocniej zęby. Ból potrafił znieść. Odległości między szcze­blami były nieznośnie duże. Drabinkę musiał zbijać jakiś wyjątkowo leniwy stolarz.

Uchwycił się i podciągnął na kolejny szczebel. Nad­ludzkim wysiłkiem udało mu się wyszarpnąć nogę. Ostre brzegi dziury w podłodze skaleczyły mu kola­no, ale on prawie nie zwrócił na to uwagi, koncentru­jąc się na tym, by oprzeć stopę o najniższy szczebel drabinki. Podciągnął się cały, stanął na moment i zła­pał oddech. Czuł, że bolą go ramiona, ale poza tym nic poważniejszego mu się nie stało.

- Wychodź stamtąd czym prędzej! - nakazał mu Reijo, który zdawał sobie sprawę, w jakim niebez­pieczeństwie był Simon. On sam nie dałby rady wy­konać takiej ewolucji. Do tego trzeba było gibkiego, silnego ciała. - Nie narażaj życia! Jej tu nie ma. Le­piej przesuń się całkiem pod ścianę...

- Poradzę sobie, Reijo, poradzę. Simon zręcznie podciągnął się na drabince i znik­nął na strychu.

Reijo mógł tylko obserwować go, stojąc w drzwiach. Nie miał odwagi wejść na spróchniałą podłogę. Było­by to równie niebezpieczne, jak stąpanie po pułapce na niedźwiedzia.

Przez dziurę w podłodze zauważył gnojówkę i na­gle uświadomił sobie z przerażeniem, że w tej walą­cej się ruderze była to jedyna kryjówka.

Zrozumiał nieprzeniknione spojrzenie Heikkiego, kiedy mówił, gdzie jest Susanna.

Heikki wiedział także to.

Reijo poczuł dreszcz.

Co jeszcze wiedział Heikki?

Nad głową usłyszał kroki Simona. Zastanawiał się, czy podłoga na górze jest równie licha.

Nagle za plecami Reijo rozległy się lekkie kroki. Odwrócił się z niepokojem i nim zdążył otworzyć usta, wprost w jego ramiona wpadła Maja.

- O Boże - wybuchnął. - Co ty tu robisz, na do­datek bez kurtki?

Maja dopiero teraz zadrżała z zimna. W ustach czu­ła smak krwi. Ida miała na tyle rozumu, żeby scho­wać się pod dachem. Reijo nakazał Mai uczynić to sa­mo, ale odmówiła.

- W każdym razie nie pozwolę ci tam wejść - oznaj­mił, skinąwszy głową na otwarte drzwi.

Zdjął kurtkę i zarzucił jej na ramiona. Otuliwszy dokładnie, przyciągnął ją mocno do siebie, żeby się ogrzała.

- Gdzie Simon? - zapytała. Nie potrzebował odpowiadać, bo z góry doleciał jego głos.

- Tutaj szukacie siostry? Przecież tu nawet krom­kę chleba trudno schować...

- A może ty, Simon, ją znajdziesz? Maja rozpoznała charakterystyczny głos Olavesa, który skrzeczał, jakby ciągle jeszcze przechodził mu­tację.

- Przecież bywałeś tu na sianie razem z Susanną, prawda?

- Wielu bywało - odpowiedział Simon w przypły­wie brutalnej szczerości.

- Nieprawda! - zaprzeczył Johannes, a w jego gło­sie pobrzmiewała tłumiona wściekłość.

- Prawda, wiecie o tym równie dobrze jak ja. Susanna podnosiła spódnicę na widok każdego mężczyzny.

Maja przełknęła ciężko ślinę. Przykro jej było słu­chać takiego Simona. Znów wychodziła z niego ta druga, niedobra natura. Z takim Simonem nie chcia­ła mieć nic wspólnego.

Rozległo się szuranie, coś spadło. Usłyszeli prze­kleństwa.

Maja ukryła twarz na piersi Reijo i wpiła się pal­cami w jego ramiona. Ale zaraz znów skierowała wzrok na strych, który widział więcej, niż można się było spodziewać.

- Simon, zejdź stamtąd! - zawołała. - Pod górny­mi drzwiami jest usypana zaspa. Możesz zeskoczyć.

Brak odpowiedzi.

Podłoga na górze uginała się niebezpiecznie. Ze strychu dochodził odgłos bijatyki. Jęki, kopniaki, walka na pięści. I gwałtowne dyszenie.

- Jest was dwóch na jednego! - krzyknęła Maja zdenerwowana. - Puść mnie, Reijo! Pójdę tam. Mu­szę pójść do niego.

Reijo przytrzymał ją mocno i po cichu powiedział:

- Simon potrafi się bić, zna wszystkie sztuczki. Nie wiem dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi, ale coś zaczynam podejrzewać. Nie pozwolę ci tam pójść, młoda damo. Nic nie możesz pomóc. Simon sam musi sobie z tym poradzić.

- Przecież oni go stłuką na kwaśne jabłko. Na górze zrobiło się cicho, nieprzyjemnie cicho. Reijo nie zwolnił uścisku. Ani na moment nie wy­puszczał Mai z rąk.

- Słyszysz tę swoją dziwkę, Simon? - zaskrzeczał zmienionym głosem Olaves.

A potem nastąpił prawdziwy potok wściekłych przekleństw. Rzucanych z emocją słów bez związku nie sposób było zrozumieć, ale rozpoznali głos Si­mona.

Reijo także zaklął pod nosem.

- To ją chcieliśmy tu zwabić, szwagierku. Nie cie­bie. Zamierzaliśmy się zabawić z nią na sianie, tak jak ty zabawiałeś się z Susanną. Sponiewierać ją tak, jak ty sponiewierałeś naszą siostrę. A przy okazji jeszcze tę drugą.

Zarechotał znacząco.

- Mało ci było jednej, co? Zachciało ci się dwóch córek wiedźmy. Co będzie, jak obie zapłodniłeś?

- O kim on, u diabła, mówi? - wyszeptał Reijo chrapliwie.

Maja potrząsnęła głową.

- Nie wiem, Reijo, nie wiem!

- Chyba nie o Idzie? Tylko nie to! - wyrzucił z siebie Reijo. - Jeśli się okaże, że tknął Idę, zabiję go wła­snymi rękoma.

- To niemożliwe, na pewno nic takiego nie miało miejsca - powiedziała Maja, zadowolona z reakcji Reijo, ale pełna lęku o Simona.

Była jakby odrętwiała.

Dlaczego nic nie mogę zrobić, skoro otrzymałam jakieś zdolności? myślała tylko. Teraz kiedy są mi potrzebne, nie potrafię ich wykorzystać!

Rozpaczliwie usiłowała się skoncentrować, ale nie czuła nic prócz bólu głowy.

- Susanna spodziewała się twojego dziecka - rzu­cił Simonowi jeden z braci. - Nie wiedziałeś, co? Ożeniłeś się z tą szkaradną dziewuchą, a Susanna nosiła w brzuchu twoje dziecko!

- Może moje, a może kogoś innego - odrzekł Si­mon. - Ona pewnie sama nie wiedziała tego do­kładnie.

Znów rozległ się trzask. Jęk bólu.

- Reijo, czy nic nie możemy zrobić? Maja zagryzała wargi do krwi.

- Powinnaś była zostać w domu - odrzekł jej tyl­ko. - Nie powinnaś tego wszystkiego słyszeć.

- Zostawimy was tu razem - usłyszeli nad sobą za­trważająco spokojny głos. - Zostaniesz tu razem ze swoją rodziną, Simon. Najchętniej wrzucilibyśmy tam obie twoje dziwki, żebyś się przekonał, jak bo­li strata kogoś bliskiego. Ale zadowolimy się tym...

- Gnojówka przymarzła - odpowiedział drugi głos.

- Johannes - wyszeptała Maja.

Reijo skinął głową. Bracia uknuli razem ten spi­sek, ale prowodyrem był z pewnością Olaves. Johan­nes tylko ślepo słuchał brata.

- To może trochę ją podgrzejemy! Śmiech, który rozległ się na górze, przyprawił Ma­ję o dreszcze.

- Wprawdzie to jeszcze nie ta pora roku, ale ty, Si­monie, wykąpiesz się. To będzie twoja ostatnia kąpiel.

Reijo i Maja spojrzeli na dziurę w podłodze, przez którą widać było brązową breję.

- Nie! - krzyknęła Maja. - Nie! Nie!

- Nie przeszkodzisz nam w tym! - zawołał do niej Olaves. - Nie uda ci się, pokiereszowana gębo! Już więcej nie będziesz się z nim kotłować. Szkoda, że nie dopadliśmy tu ciebie. Mogłabyś nam dogodzić, tak jak dogadzałaś Simonowi. Czy czasami robiły­ście mu dobrze we dwie, razem z siostrą? A może o niej nie wiedziałaś?

- Do czarta z tobą! - warknęła Maja. - Puść Simona! Odpowiedział jej tylko głośny rechot.

- Uciekaj, Maju! - usłyszała jeszcze zduszony głos męża. - Reijo, do cholery, zabierz ją stąd! Zaraz puszczą z dymem tę ruderę!

Reijo, szarpiąc się z Mają, która nie chciała ruszyć się z miejsca, odciągnął ją od drzwi, zapominając w tym wszystkim zabrać lampę.

A na strychu już słychać było trzask płomieni. Sta­re suche siano natychmiast zajęło się ogniem, a drew­no, torf i spróchniała podłoga zaraz potem.

- Sami się spalicie! - krzyczała Maja. - Simon, do­łóż im i uciekaj!

Ale wśród syku płomieni słychać było tylko śmiech. Reijo cofnął się jeszcze kawałek, przytrzymując ciągle Maję, która opierała się mu jak oszalała.

- Reijo! Oni zabiją Simona! Zabiją go, do diabła!

- Nie puszczę cię, jeśli będziesz próbowała tam pobiec - wysyczał przez zęby. - Przysięgam, że go­tów jestem poświęcić Simona, żeby uratować ciebie. Uspokoiła się.

- Trzeba ugasić pożar - powiedział, ciągle trzyma­jąc ją w żelaznym uścisku. - Potrzebna jest pomoc.

Ciemności przeszył straszny krzyk. Zobaczyli, jak przez podłogę na górze wypadł cień wprost do piw­nicy wypełnionej śmierdzącą mazią. Krzyk się nasilił.

Reijo puścił Maję i ruszył biegiem do palącej się ru­dery. Znikając w ciemnym otworze drzwi, zawołał:

- Trzeba ugasić ogień! Maju, zrób wszystko, żeby to ugasić!

14

Reijo w ogóle się nie zastanawiał, na co się porywa. Po prostu uczynił to, co musiał. Nie mógł pozostawić Simona własnemu losowi w płonącym, w każdej chwi­li grożącym zawaleniem budynku, bo sumienie nie da­łoby mu spokoju.

Stanął w deszczu iskier, które zapalały wszystko, co napotkały po drodze. Spojrzawszy w górę, zobaczył, że pali się już cały dach. Trzask płomieni, pochłaniają­cych suche drewno, wdzierał mu się nachalnie do uszu.

W rozświetlonym wnętrzu lampa nie była po­trzebna. Posuwając się wzdłuż ściany, Reijo rozglą­dał się desperacko za czymś, co pomogłoby wydo­stać się Simonowi.

Wiele by dal, żeby mieć teraz przy sobie linę.

- Uciekaj, Reijo! - doleciał, z dołu głos Simona. Chłopak, zanurzony do ramion w brązowej ma­zi, walczył, żeby utrzymać się na powierzchni.

- Trzymaj się! - odkrzyknął mu Reijo. - Trzymaj się, Simon! Spróbuj przesunąć się w bok, może tam dalej jest lód.

- Tu nie ma - odpowiedział Simon. Reijo z rozpaczą spojrzał na przeciwległą ścianę, o którą ktoś oparł kilka par grabi osadzonych w dość długich drzewcach. Ale Simon był za daleko... Gdy­by udało się mu przesunąć trochę bliżej...

- Spróbuj podpłynąć tam - pokazał ręką, ale zaraz odruchowo uczepił się ściany, gdyż podłoga ugię­ła się pod nim niebezpiecznie. Simon zrozumiał.

- Spróbuję! - zawołał, kierując się w kierunku wskazanym przez Reijo. Zdawał sobie sprawę, że stawką jest jego życie.

Ściany z wolna trawił ogień i gdzieniegdzie już prześwitywało przez nie wieczorne niebo. Konstruk­cja budynku w każdej chwili groziła zawaleniem. Re­ijo miał tylko nadzieję, że Simon nie patrzy w górę.

Muszą sobie sami poradzić!

- Nikt nie może tu uratować mi życia, Raiju - mruk­nął pod nosem z goryczą. - Nawet Maja. Muszę sobie sam poradzić. Sam.

Przemykając się pod ścianą, zauważył zagrody dla zwierząt, które musiał pokonać, by dotrzeć do grabi. Śmiertelnie się lękał, że zajmą się ogniem, za­nim zdoła się do nich przedrzeć.

Nagle z góry doleciał przeraźliwy wrzask. Ogar­nięta płomieniami postać miotała się bezsilnie po strychu, a właściwie po jego pozostałości.

Drugi chłopak nakrył ciałem palącego się brata, próbując go ugasić, ale ogień tylko się wzmógł. Za­wodząc straszliwie, zamieniony w żywą pochodnię nieszczęśnik wypadł przez otwór w ścianie.

Reijo jeszcze nigdy nie słyszał tak nieludzkiego krzyku. Przełykając ciężko ślinę, stał bez ruchu, nie mogąc oderwać oczu od ciemnej sylwetki Olavesa odcinającej się na tle płomieni. Nie wyglądał na prze­straszonego, przeciwnie - na jego widocznej z dale­ka twarzy malowała się ekstaza.

- Jesteś tam, Simon? - zawołał Olaves. - Żyjesz jeszcze?

Podłoga zasłaniała mu widok. Nie widział z góry Simona, który brnął w śmierdzącej gnojówce, próbując ratować swoje życie. Nie wyrzucany od kilku lat obor­nik pod wpływem gorąca roztapiał się coraz bardziej.

- Wyskakuj, Olaves! - krzyknął Reijo. - Zginiesz tam! Nie wytrzymał. Nienawidził tego szaleńca, ale przecież był człowiekiem.

- I co z tego! Wezmę ze sobą Simona! Nie zjawię się u Susanny z pustymi rękoma. Zdaje się, że i ty wybierzesz się z nami na tamten świat!

Olaves stracił rozum, rozmowa z nim była stratą czasu, a na to Reijo nie mógł sobie pozwolić. Zresz­tą nie czuł się za niego odpowiedzialny.

Nie tracąc z oczu gribi, posuwał się naprzód. Za­miast stąpać, lepiej byłoby pełznąć na brzuchu, bo wówczas ciężar ciała rozłożyłby się na większą po­wierzchnię. Ale to by za długo trwało!

Simon podpłynął bliżej ściany. Reijo co chwila pa­trzył w jego stronę, jakby się upewniał, czy jest jesz­cze nadzieja.

Zacisnął szczęki, z trudem znosił gorąco. Miał wrażenie, że pod skórą na twarzy krew mu buzuje.

Pomyślał o Mai, o jej nie narodzonym dziecku. Nie dopuści do tego, żeby przyszło na świat jako sierota.

Dalej, dalej.

Każdy centymetr był okupiony ogromnym wysił­kiem. Część ściany, przy której się przesuwał i w którą chwilami musiał się mocno wczepiać, zajęła się ogniem.

Nie wolno mu się tym przejmować! Musi iść dalej!

Stąpał bosymi stopami po rozżarzonej podłodze, bo w kumagach wypaliły się dziury.

Dalej, byle dalej. Nie może odwrócić uwagi od celu!

Zdawało mu się, że z zewnątrz dobiegają głosy kobiet. Wśród trzasków i syku płomieni usłyszał jakiś krzyk.

Niczego jednak nie był pewien, poza tym że obo­ry nic już nie uratuje. Dla Simona ciągle jeszcze ist­niała nadzieja na ratunek. I dla niego też.

Dalej.

- Uciekaj, Kwenie, uciekaj stąd! - usłyszał histe­ryczny krzyk Olavesa. - Nie mieszaj się do tego! Nie ciebie chcę zabrać ze sobą! Uciekaj stąd, do diabła! Zostaw go! On jest mój... nasz... Należy do Susanny i trafi do niej. Ona tego chce!

Simon nadal utrzymywał ramiona nad powierzch­nią mazi. Nagle z góry, dosłownie kilkanaście cen­tymetrów od niego, spadła płonąca belka. Z sykiem runęła w breję, zakołysała się na moment i zatopiła z bulgotem.

Wtedy Olavesowi nasunął się pewien pomysł. Gołymi rękami odrywał płonące belki i ciskał nimi w Simona i Reijo, nie przejmując się zbytnio, któ­rego trafi.

Reijo spojrzał na swoje poparzone ręce, ale choć czuł straszliwy ból, ani na moment nie ustawał w wysiłku.

Przełożył nogę przez ostatnią przegrodę i przy­trzymując się jej, odetchnął z ulgą.

Jeszcze tylko kilka kroków i grabie znajdą się w je­go zasięgu. Simon za moment powinien być na tyle bli­sko, by złapać się drzewca. Koszmar dobiega końca.

Reijo nie pojmował, jak Olaves wytrzymuje taki żar. Stał przecież już tak długo pod samym dachem, gdzie panowało największe gorąco. Dla niego nie by­ło już ratunku! Kołysał się na jednej z belek, która z obu końców zajęła się ogniem, zbyt daleko od ścia­ny, by mógł wyskoczyć. Zresztą taki skok także przy­płaciłby życiem, bo z tamtej strony było wysoko.

Olaves czuł, że jego czas się kończy. Bezradnie rozejrzał się wokół i chwycił widły, które znalazły się w zasięgu jego ręki.

Reijo tymczasem sięgnął po grabie, a potem cof­nął się do ścianki oddzielającej zagrody dla zwierząt i uchwyciwszy się mocno, czekał, aż Simon znajdzie się na tyle blisko, by złapać się drzewca.

Olaves to zauważył i odgadł, co ci dwaj knują.

Widział, że w ścianie za plecami Reijo zaraz wy­palą się deski i utworzy się otwór, przez który ów odważny mężczyzna zdoła wyskoczyć.

Śnieg na dworze ugasi palące się ubranie. Kwen Reijo nie należy do słabeuszy. Uda mu się uratować siebie i Simona. Czyżby wszystko miało pójść na marne? Czy poświęcił Johannesa na darmo?

Zemsta wymykała mu się z rąk.

Susannie by się to nie podobało. Nie będzie zado­wolona, gdy zjawi się u niej bez Simona...

Spojrzał na widły, które trzymał w dłoni, ciężkie, zardzewiałe, i uśmiechnął się.

Reijo ukucnął i wczepił się palcami w przegrodę.

Olaves pomyślał z niechęcią, ale i z podziwem, że temu Kwenowi naprawdę nie brakuje odwagi. Nie da się zaprzeczyć!

Ale stał mu na przeszkodzie, jemu i Susannie! Dlatego musi go poświęcić.

Reijo wyciągnął grabie.

- Jeszcze kawałek, Simonie, jeszcze trochę! Dasz radę! - wołał.

Olaves patrzył, jak Simon przesuwa się naprzód, wystawia oblepione gnojem ramię z wciągającej go głębi i końcami palców dotyka grabi.

Reijo przechylił się lekko i podsunął drzewce jesz­cze bliżej.

Wtedy Olaves wycelował i cisnął widły, trafiając ostrzem wprost w udo Reijo. Trzy zęby przedarły spodnie i wbiły się w ciało.

Reijo krzyknął, wpatrując się z niedowierzaniem w zardzewiałe widły, które zachwiały się i przechy­liły pod własnym ciężarem, szarpiąc mięsień, po czym. zsunęły się wprost do gnojówki.

Reijo wył jak oszalały z bólu, oczy zasnuła mu mgła, ale uczepiony z całych sił przegrody, nie wypu­ścił z ręki grabi. Nie widział już, jak Olaves zachwiał się i spadł. Nie widział, jak Simon rzucił się ku gra­biom, chwycił je i powoli podciągnął się na brzeg.

Reijo pogrążał się w bolesnej mgle, która gęstnia­ła z każdą sekundą.

Simon usłyszał nad głową trzask, ale, wycieńczo­ny, nie miał siły spojrzeć.

W chwili gdy już mu się zdawało, że został ocalo­ny, znów Olaves zyskał przewagę.

Reijo chwiał się, ale Simon musiał ufać, że zdoła go utrzymać.

Płonące kawałki drewna spadały jak grad.

Simon uchwycił się złamanej deski podłogowej. Trzeszczała okropnie, kiedy podciągał się w górę, ale choć się wygięła, nie pękła.

Dopiero wówczas odważył się wypuścić grabie z ręki. Nie mógł przecież narażać Reijo na większy wysiłek. Panicznie się bał, że Reijo przechyli się za mocno i wpadnie do gnojówki, a wtedy on nie zdo­ła go stamtąd wydostać.

Wspinał się jak po śliskich nagich kamieniach, wczepiając się w deski palcami. Przydała się dyscy­plina wewnętrzna, jaką w sobie wyrobił w więzieniu.

Powoli, centymetr po centymetrze, podciągał się, a w odpowiednim momencie wykrzesał z siebie ostatnie siły. Nie miał pojęcia, skąd je wziął, ale uda­ło mu się wydostać na wąski kawałek podłogi, któ­ry jeszcze się trzymał. Objął ramionami Reijo i wte­dy dostrzegł, że cała ściana stoi w ogniu. Rzucił się w tył, ufając, że nie znaleźli się z tej strony budyn­ku, która przylega do skały. Nie po to z nadludzkim wysiłkiem walczył o życie, by teraz zginąć.

Jego ubranie stanęło w płomieniach. Więcej nie pamiętał. Stracił przytomność.

U Elvegardów nie uwierzyli Mai. Śmiali jej się pro­sto w twarz, póki nie dostrzegli zamienionej w słup ognia obory.

Nadal jednak nie przyjmowali do wiadomości, że Johannes i Olaves mieli z tym coś wspólnego.

Dopiero kiedy przez ogień przedarły się głosy, da­li wiarę słowom żony Simona.

Pospiesznie sięgnęli po wiadra. Wiedzieli, że to się na nic nie zda, ale wszyscy biegli z wiadrami wypeł­nionymi lodowatą wodą z najbliższej przerębli, wy­lewali na ogień i biegli z powrotem do rzeki...

Tak naprawdę uświadomili sobie grozę sytuacji dopiero wtedy, gdy z płonącego budynku wypadło ogarnięte ogniem ciało Johannesa.

Stoczył się na samo dno zaspy, roztapiając grubą warstwę śniegu.

Nie udało się powstrzymać Eliny, która rzuciła mu się na pomoc. Ale gdyby nie resztki ubrania, na­wet nie rozpoznałaby męża. Szlochała rozdzierająco i zawodziła głośno, gdy usiłowano ją oderwać od zwęglonych zwłok.

Nadszedł też Heikki i mimowolnie przejął dowo­dzenie. Kazał wszystkim dalej nosić wodę wiadrami i wskazał miejsce, gdzie mają gasić.

Wiedział, że obory i tak nie da się już uratować, ale ludzie musieli czuć, że ich wysiłek nie idzie na marne...

Maję jednak zatrzymał.

- Tobie nie wolno nosić wody, mateczko. Niechętnie oddała wiadro. Twarz miała czarną od sadzy i mokrą od łez.

- Chodź ze mną - poprosił i pociągnął ją na szczyt budynku.

Przystanęli w bezpiecznej odległości, tak żeby nie spadła na nich żadna belka czy deska, gdyby stało się najgorsze.

- Nic nie mogę zrobić! - chlipała Maja. - Miałam go uratować, a nie potrafię! W ogóle nie wiem, co się dzieje!

Przytrzymywał ją ostrożnie i cicho do niej prze­mawiał:

- Powinnaś się cieszyć, że tego nie wiesz. Nie o to chodzi, żebyś wiedziała. Nie jesteś jeszcze na tyle silna, żeby udźwignąć podobny ciężar. Teraz nikt nie może im pomóc. Muszą liczyć tylko na siebie. Są sami, zwy­ciężą albo przegrają! My oboje włączymy się potem.

- Czy wszystkie historie, jakie o tobie opowiada­ją, są wymyślone?

Heikki uśmiechnął się ze smutkiem.

- Nie wszystkie. Ale prawdą jest, że czyniąc zło, traci się moc. Nigdy o tym nie zapominaj!

Nagle, niczym oszczep ciśnięty w wieczorne nie­bo, ciemności rozdarł straszliwy krzyk.

Maja zesztywniała w ramionach Heikkiego.

- Reijo! - krzyknęła. - To Reijo!

Zachwiała się i omal nie straciła przytomności. Ale coś z zewnątrz, jakaś niewidzialna siła, przytrzymała ją i zmusiła, by stała i słuchała nabrzmiałego bólem wycia.

- Nie wolno ci teraz zawieść - rzucił spokojnie Heikki. - Nie możesz go teraz zawieść!

Ida, która także usłyszała krzyk ojca, rzuciła się ku płonącemu budynkowi, ale zatrzymała ją ściana płomieni.

Zawróciła i z płaczem rzuciła się Mai na szyję.

- On nie może umrzeć! - krzyczała. - Tata nie mo­że umrzeć! Ja tego nie przeżyję! Zrób coś! Zrób coś! Nie pozwól mu umrzeć!

Ale w tej chwili mogły jedynie próbować wzajem­nie się pocieszać.

Wydawało im się, że upłynęła wieczność, gdy wreszcie dwie postaci spowite w płomienie przedo­stały się przez ścianę ognia.

Tę samą, którą Heikki kazał polewać wodą, zale­dwie kilka metrów od miejsca, gdzie przystanął z Mają i Idą.

Rzucili im się na ratunek, kurtkami i gołymi dłoń­mi gasząc ogień.

Simon, cały oblepiony śmierdzącym gnojem, leżał nieprzytomny, ale oddychał dość miarowo. Częścio­wo spłonęły mu włosy, rzęsy i brwi. Poparzoną twarz i ręce pokrywały rany i pęcherze.

- Nic mu nie będzie - oznajmił Heikki, rzuciw­szy na niego okiem.

Wydobył go ze śniegu i przeciągnął bliżej domo­stwa Elvegardów, gdzie zatroszczyły się o niego sio­stry. Bo chociaż obwiniały go za śmierć swoich mę­żów, to przecież łączyły ich więzy krwi.

Gorzej było z Reijo.

Strumienie krwi tryskały mu z uda, barwiąc śnieg na czerwono.

Ida, zanosząc się płaczem, opadła na kolana obok leżącego w kałuży krwi ojca. Objęła go i ułożyła mu głowę na swoich kolanach, prosząc niebiosa o po­moc. Gotowa była oddać duszę, żeby go uratować, ale krwotok nie ustawał.

Maja rozdarła nogawkę spodni w miejscu, gdzie była rana, ale kiedy zobaczyła rozszarpane aż do ko­ści ciało, nie wytrzymała.

Odbiegła kilka kroków na bok, bo chwyciły ją gwałtowne torsje. Zdawało jej się, że żołądek wy­wróci jej się na drugą stronę, paliło ją w gardle.

Kiedy zdołała wreszcie podnieść się i wrócić chwiejnym krokiem, przy Reijo klęczał już Heikki. Z pobladłą twarzą, świadom celu swego działania, przyłożył dłonie do rany i oddychając powoli, wpa­trywał się w rannego. Wciągał powietrze przez nos, a wypuszczał przez półotwarte usta.

Ida obserwowała go okrągłymi ze zdumienia oczami.

Heikki spojrzał w jej stronę nieprzytomnym wzro­kiem i zapytał:

- Kiedy on się urodził?

- Trzeciego czerwca tysiąc siedemset ósmego ro­ku - odpowiedziała blada.

Maja podeszła bliżej, jakby przyciągana niewi­dzialną siłą. W ustach czuła niesmak. Otarła łzy, aż zabolały ją oczy, ale musiała zobaczyć, co robi Heikki. Musiała posłuchać słów, jakimi się posługiwał.

Nie zauważył jej.

Nadal trzymał dłonie na poszarpanej, broczącej krwią ranie. Czerwona krew tryskała mu przez palce.

Nie pojmowała, że Heikki jest w stanie to robić.

On tymczasem nabrał powietrza do płuc i powo­li je wypuszczając, wyrecytował:

Zatrzymaj się, krwi,

Tak jak stanęły wody Jordanu,

gdzie Jezus przyjął chrzest.

Na Jego bolesne rany,

zatrzymaj się, krwi!

Reijo Kesaniemi, trzeci czerwca 1708.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.

Amen.

Heikki nabrał powietrza. Zamilkł, a po chwili, nie zdejmując rąk z rannego, powoli wypowiedział szeptem te same słowa. Maja widziała, jak bezgło­śnie porusza wargami, i bezwiednie powtarzała to, co mówił. Ale krew tryskała równie mocno jak z początku.

Twarz Reijo zrobiła się blada.

- On umiera - szlochała Ida.

- Nie przeszkadzaj! - rzucił krótko Heikki, nim wypowiedział kolejną formułę. Tym razem jego szept był tak cichy, że Maja nie rozróżniała słów.

Domyśliła się tylko, że użył swoich najmocniej­szych zaklęć, których nie chciał nikomu zdradzić.

Czoło pokryło mu się perlistym potem. Nie był już młody i taka koncentracja bardzo go osłabiła. Zrezygnowany odwrócił się do Mai, która zrozumia­ła, że uczynił wszystko, co było w jego mocy, i wię­cej pomóc już nie mógł.

- Nie daję rady - powiedział zmęczony, podno­sząc się z kolan. - Nie potrafię w żaden sposób za­trzymać tej rzeki krwi.

- Nie możesz go tak zostawić, on się wykrwawi! - krzyczała Ida. - Ma tak leżeć, póki nie ujdzie z niego życie? Czy nie jesteś największym szamanem w Finlandii?

- W Finlandii może tak - odpowiedział z trudem. - Ale nie tutaj. Teraz pozwólmy działać Mai.

Maja napotkała łagodne, zachęcające spojrzenie Heikkiego, ale wyczytała w nim niedowierzanie.

- Pewnie właśnie to miałaś zrobić - powiedział. - Ale wydaje mi się, że jest za późno, moja droga. Chy­ba za późno.

Zdesperowana Maja padła na kolana przy Reijo.

Nie miała w nikim oparcia. Heikki odszedł na bok, a w oczach Idy malowała się jedynie bezdenna rozpacz, jakby wraz z wycofaniem się szamana znik­nęła ostatnia nadzieja.

- Nie zawiedziemy go - orzekła stanowczo Maja. - Nigdy cię nie zawiedziemy, Reijo.

Nie wiedziała, co ma robić. Kierowała się jedynie przekonaniem, że jest jedyną osobą, która może pomóc.

Powoli odszukała miejsce, do którego Heikki przykładał dłonie.

Zdawało się jej, że znalazła. Ścisnęła, pocieszając się w duchu, że i tak nie może zaszkodzić.

Po palcach ciekła jej ciepła krew, i to krew Reijo. Wydawało jej się, że przez palce przecieka jej jego życie. Nabrała powietrza, tak jak robił to Heikki. Otworzyła usta, zamierzając odmówić tę samą mo­dlitwę, ale słowa utknęły jej w gardle.

Nagle zyskała niezachwianą pewność, że nie po­trzebuje słów.

Jakby upominana jakąś natarczywą myślą, zamknę­ła oczy i ściskała poszarpane udo, ściskała mocno.

Wyczuwała pod palcami mięśnie, brzegi rany, krew.

Nagle przeszło przez nią jakby ssanie. Jej ciałem wstrząsały dreszcze i zrobiło jej się strasznie zimno. A potem zakręciło jej się w głowie i zapadła w sen, z którego nie chciała się obudzić. Zapadała się coraz głębiej i głębiej, aż przestała myśleć.

Ida wpatrywała się w siostrę z takim przeraże­niem, że serce niemal przestało jej bić. Maja drżała tak mocno, jakby za moment miała zamarznąć. Ida chciała ją błagać, żeby się uspokoiła, ale głos ją za­wiódł i z jej gardła wydobył się tylko szept.

Maja ściskała udo Reijo, tak jak czynił to Heikki. Niemal całym ciężarem ciała napierała na ten jeden punkt. Dłonie miała czerwone od krwi.

Ida mocniej chwyciła ojca. Gładziła go po wło­sach, pewna tylko tego, że nie może go stracić.

- Nie możesz umrzeć, tato! - szeptała. - Proszę, nie odchodź! I niech Mai nic się nie stanie.

Nagle Maja otworzyła oczy i popatrzyła przed siebie z zachwytem, jakby zobaczyła coś cudowne­go. Oddychała bardzo powoli i nie odrywając wzro­ku od miejsca, gdzie inni niczego nie dostrzegli, na­pięła się jak cięciwa.

Przerażona tym widokiem Ida z trudem łapała po­wietrze.

Z rany nadal ciekła krew, ale już tylko małą, gę­stą strużką.

Ida odrzuciła gwałtownie głowę, z lękiem spoglą­dając na twarz ojca. Trzęsła się cała, przekonana, że wyzionął ducha, bo inaczej nie potrafiła wytłuma­czyć nagłego ustania krwotoku.

Ale Reijo oddychał. Sprawdziła to, przykładając ucho do jego ust.

Nie wierzyła.

Nie miała odwagi patrzeć ani na Maję, ani na ranę.

Maja miała czerwone dłonie i ubranie przesiąknię­te krwią. Na śniegu utworzyła się wielka czerwona plama, która ciągle się powiększała.

Ale krwotok ustał.

Maja zatrzymała go.

Ida, zalana łzami, z drżeniem dostrzegła, że sio­stra straciła świadomość. Nie wiedziała, co robi, nie pojmowała, co się dzieje.

A tata uśmiechnął się, leciutko unosząc kąciki ust.

Blado uśmiechnął się do życia.

Ale, oczywiście, było to tylko złudzenie.

Nagle jak spod ziemi wyrósł Heikki. Zatrzymał się u boku Mai i popatrzył na nią przeciągle. A po­tem, pogładziwszy ją leciutko po włosach, uśmiech­nął się i rzekł cicho do Idy:

- Będzie żył. Byłaś świadkiem prawdziwego cudu. A ja już straciłem wiarę!

Reijo tymczasem całkiem przestał krwawić. Ida płakała, nie mogąc zatrzymać potoku łez. Heikki wziął na ręce Maję i podniósł ją jak lalkę.

- Wniosę ją do chaty - powiedział. - A potem przeniosę jego. Teraz już mogę ci obiecać, Ido, że bę­dzie żył.

- Co z Mają? Heikki uśmiechnął się, patrząc na bladą twarz Mai, a w jego wzroku pojawiła się czułość. Gdyby miał dziecko, chciałby, żeby było takie jak ona.

- Też będzie żyć. Inaczej to wszystko nie miało­by sensu.

15

Simon dość szybko odzyskał przytomność i od ra­zu przypomniał sobie, co się stało.

- Co z Reijo? Żyje? - To było pierwsze, o co zapytał. Czuwała przy nim Ida, która, o dziwo, nawet nie marszczyła nosa, mimo że od Simona ciągle śmier­działo.

- Tak, udało mu się. Miał szczęście.

- Maja siedzi przy nim? Ida pokręciła głową. Dopiero wówczas Simon zauważył, że leży we własnym łóżku.

Usiłował usiąść, ale całe ciało paliło go tak, jakby został obdarty ze skóry. Wykrzywił twarz w gryma­sie bólu. Zauważył, że jest czysty.

Mimo to nadal czuł ohydny smród gnoju.

- Umyliśmy cię - powiedziała Ida.

- Ty też? Uśmiechnęła się krzywo.

- Heikki uważał, że trzeba ratować ci życie, na­wet gdyby moje niewinne oczęta zobaczyły więcej niż powinny. Baliśmy się, że dojdzie do zakażenia ran. Ale nie wygląda najgorzej. Poparzyłeś trochę plecy, Heikki jednak mówił, że to się zagoi.

Simon zamknął oczy.

Znów był w płonącej oborze, czuł smród gnoju i swąd spalenizny. Słyszał trzask ognia.

- A więc to Olaves i Johannes tak nas prześlado­wali - rzekł ciężko do Idy. - Obawiam się, że z mo­jej winy pomyśleli źle o tobie i dlatego podpalili wa­szą saunę.

- Jak to?

- Pamiętasz ten dzień, kiedy powiedziałaś mi, że Maja spodziewa się dziecka? - zaczął udręczonym gło­sem i zmrużywszy oczy, popatrzył na Idę. - Zdaje się, że okno w kuchni było wtedy otwarte. Drzwi także. Nie pamiętam dobrze. Nie przypominam sobie też dokładnie, co ci wtedy mówiłem, ale oni musieli to źle zrozumieć. Tak samo, jak źle zrozumieli pocałunek...

Ida zarumieniła się.

- Myśleli, że ty i ja...

- Olaves wykrzykiwał coś takiego do Mai - wes­tchnął Simon. - Nic nie wspominała?

Ida pokręciła głową.

- Gdzie ona jest? - zapytał gwałtownie, znów pró­bując się podnieść z tym samym żałosnym rezulta­tem. - Chyba nie rzuciła się w ogień?

W jego głosie zabrzmiał lęk.

Ida wzruszyła się, widząc, jak bardzo troszczy się o Maję, i z całego serca zapragnęła, by siostra potra­fiła to docenić. Simon zasługiwał na więcej niż okru­chy, jakie otrzymywał. Na znacznie więcej.

- Coś jej się stało, prawda? Cokolwiek by to by­ło, mam prawo wiedzieć, Ido! Mów!

Silna dłoń zamknęła jej nadgarstek w żelaznym uścisku. Ida zrozumiała nagle, że w przyszłości pra­gnie pokochać właśnie kogoś tak silnego jak Simon.

- Maja uratowała Reijo życie - powiedziała. - Ura­towała tatę. Byłam przy tym i wszystko widziałam, ale, Simonie... nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało. W jednej chwili była blada i zielona, wymio­towała okropnie, a zaraz potem z chłodnym spoko­jem zatrzymała krwotok.

Z drżeniem nabrała powietrza i napotkała spoj­rzenie błękitnych oczu Simona.

- Heikki próbował pierwszy, ale choć przez cały czas mruczał modlitwy i zaklęcia, nic nie wskórał. Zrezygnował. I wtedy ona uklęknęła przed tatą. Przy­łożyła ręce na ranę i nie wypowiedziała nawet słowa. Zdawało się, że odpłynęła. To znaczy klęczała nadal przy nim, ale to jakby nie była ona. Rozumiesz?

Simon pokiwał głową. Zdawało mu się, że pojmuje.

- I wtedy krwotok ustał - ciągnęła Ida. - Myśla­łam, że tata umarł, że ona też nie żyje, że oni obo­je... Ze zostałam zupełnie sama. Ale Heikki powie­dział, że stał się cud. Oni żyją.

Simon przypomniał sobie wielkie widły, które Olaves wbił Reijo w udo, i potok krwi. Łatwo było wyobrazić sobie ranę. Zdawało mu się, że ciągle sły­szy rozdzierający krzyk teścia.

Zgadzał się z Heikkim, rzeczywiście stał się cud. Maja przecież nie uporałaby się z tym sama.

Nie jego drobna Maja...

- Odzyskała przytomność? Ida pokręciła głową. Jej rude włosy nie były tak lśniące jak zwykle. W oczach miała łzy.

- Dlaczego nie leży tutaj? - Simon poklepał miej­sce obok siebie w małżeńskim łożu. - Coś jeszcze się stało? Czy ona...

Ida pokiwała głową i chwyciła jego dłoń. Uścisnę­ła ją mocno. Potrzebowała siły Simona bardziej, niż on potrzebował jej pociechy.

- Dźwigała ciężkie wiadra z wodą, dopiero Heikki ją powstrzymał... To wszystko jej zaszkodziło. - Ida napotkała wzrok Simona i rozpłakała się. - Ma­ja straciła dziecko.

Simon opadł na posłanie. Zamknął oczy i czuł pod powiekami wzbierające łzy.

Twarda kula rosła i rosła, aż wypełniła mu całą pierś.

- Jej nic nie grozi - usłyszał jakby z oddali łamią­cy się głos Idy. - Heikki mówi, że wyzdrowieje i że będzie mogła mieć jeszcze dużo dzieci. Heikki mó­wi, że widocznie to dziecko nie powinno się urodzić.

- To było nasze dziecko - odezwał się Simon przy­gnębiony. - Nasze dziecko. Oczywiście, że powinno się urodzić!

Zapłakał.

Ida także płakała. Ściskała dłoń szwagra i szlocha­ła rozdzierająco nad dzieckiem, które nigdy nie bę­dzie biegać po tej ziemi.

Maja gwałtownie i brutalnie została wyrzucona z mroku. Poczuła skurcze w podbrzuszu, odeszły jej wody...

Dziecko nie powinno się jeszcze urodzić...

Otworzyła oczy i ujrzała powałę własnej kuchni.

Pochylała się nad nią znajoma, pokryta zmarszcz­kami twarz Heikkiego.

W pomieszczeniu unosił się słodkawy zapach krwi, zapach smoły, znajoma woń ziołowych wywarów.

Odetchnęła z ulgą.

- Dzięki Bogu, wróciłaś - odezwał się Heikki. - Wiesz, czego dokonałaś?

Maja przełknęła ślinę, w ustach miała sucho, wargi spierzchnięte, a dłonie lodowato zimne. Bolał ją brzuch.

- Reijo żyje?

W spojrzeniu Heikkiego dostrzegła podziw.

- Tak, dzięki tobie. Niech cię Bóg błogosławi, mo­je dziecko. Dokonałaś cudu. Jak to zrobiłaś?

Maja pokręciła głową.

Na twarzy Heikkiego odmalował się zawód. Ze­tknął się z czymś, czego nie pojmował. Wydawało mu się, że to, co ujrzał, było tylko odbiciem, odblaskiem czegoś potężniejszego. Jak światło zorzy polarnej. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że to Maja dokonała cu­du, wtedy gdy on sam już się poddał. Pragnął się do­wiedzieć, jak to zrobiła. Pożądał tej prawdy bardziej, niż kiedykolwiek pożądał kobiety.

- Nie wiem, Heikki. Nie wiem. To spływało z mo­ich rąk... Jakby ktoś to włożył w moje dłonie. To sa­mo się działo. Nie mam pojęcia, jak.

- Reijo mówił, że potrafisz... opuszczać własne ciało... Maja popatrzyła bezradnie.

- Nie wiem, co to jest. Reijo wie więcej, bo prze­żył już kiedyś podobną historię z mamą. Mówi, że otrzymałam od niej te zdolności, że to dziedzictwo. Że na pewno ona umarła, skoro ja je otrzymałam.

Heikki skinął, zamyślony. Wyjaśniła mu więcej, niż mogła przypuszczać.

- Nie bój się tego, Maju - rzekł po długiej chwili. - Kiedyś zapanujesz nad tymi siłami, ale to wymaga cza­su. O ile kiedykolwiek nastąpi. Są to niezbadane spra­wy. Może też się stać tak, że utracisz te zdolności, bo nie będą ci już potrzebne. Może twoim zadaniem by­ło uratować Reijo? - Uśmiechnął się z roztargnieniem. Mówił bardziej do siebie niż do niej. - To nie są two­je siły, Maju. To wszystko wyjaśnia... wyjaśnia wszyst­ko, czego nie rozumiałem. To po prostu nie są twoje siły... Tyle jest różnych odmian miłości - dodał, kręcąc głową i uśmiechając się nieznacznie. Nie tłuma­cząc bliżej tego, zmienił temat. - To jeszcze nie wszyst­ko, Maju - powiedział. - Za cuda często przychodzi zapłacić wysoką cenę.

Jej dłonie mimowolnie dotknęły brzucha. Cho­ciaż Heikki nie powiedział tego wprost, ona domy­śliła się bez słów.

- Straciłam je? - zapytała. - Straciłam dziecko? Przytaknął ciężko. Skuliła się w kłębek na szerokiej kuchennej ławie i obróciwszy się plecami, zatrzęsła się od płaczu.

Nic nie mógł dla niej zrobić.

Ida powiedziała Heikkiemu o synku Mai, który umarł zaraz po urodzeniu. To drugie dziecko nie bę­dzie miało nawet swojego krzyża, który by o nim przypominał.

Gdyby teraz, patrząc jej w oczy, powiedział, że widocznie tak miało być, zabrzmiałoby to jak szy­derstwo. Nie mówi się matce, że dziecko, które no­siła w swoim łonie, nie powinno się urodzić. Ze nie było przeznaczone dla tego świata.

Cicho jak cień wsunęła się do izby Ida.

- Simon zasnął - oznajmiła szeptem. - Ciężko zniósł wiadomość o dziecku. Nie było go tu, kiedy urodził im się synek. Ani przez chwilę nie dane mu było poczuć się ojcem.

Przykro, że tak się to wszystko ułożyło.

Heikki poczuł tkliwość dla Mai. Dobrze wiedział, że kobietom takim jak ona nie dane jest zaznać w ży­ciu zbyt wiele szczęścia. Rozpoznał ją, zobaczył jej los w tysiącach twarzy innych kobiet, których ona sama może nigdy nie spotka, i zapragnął ją chronić.

Bo świat nigdy nie będzie dobry dla takich jak ona. Będzie ranił Maję boleśnie, póki nie nauczy się od­dawać ciosu za cios.

- Pozwól jej pobyć samej - powiedział, przytrzy­mując Idę, która chciała już usiąść przy siostrze. - Nie ma słów, które mogłyby pocieszyć w takiej chwili - dodał.

- A co z tatą? - zapytała Ida, skinąwszy w stronę najmniejszej izdebki, która od czasu, kiedy mieszka­li tu Raija i Kalle, nie była używana.

- Potrzebuje spokoju - rzekł Heikki. - Okłady trzeba mu zmieniać pięć razy dziennie. Nie chcę ry­zykować. Pierwszy raz mam do czynienia z cudem.

Maja pierwsza z nich trojga stanęła na nogi. Krzą­tała się blada jak cień, nie pozwalając Heikkiemu zmieniać okładów na ranie Reijo. Ledwie wywalczył sobie prawo przyrządzania ziołowych wywarów. Maja jednak kręciła nosem, zaglądając mu do garn­ków i krytykując go bez przerwy. Przeważnie koń­czyło się to kłótnią.

Maja twierdziła, że spokój to ostatnie, czego po­trzebuje Reijo.

Jeśli ma wrócić do życia, to musi to życie wokół siebie usłyszeć, uznała i otworzyła na oścież drzwi do jego izby.

Ida nie mogła powstrzymać się od uśmiechu, ob­serwując jej gorliwość.

Simonowi zaś nie było do śmiechu.

Ledwie siedział. Zdawało mu się, że maści, które wcierają mu w plecy, tylko potęgują ból. Miał wra­żenie, że wypalają mu resztki ciała, którego nie zdo­łał wypalić ogień.

Maja specjalnie się nad nim nie roztkliwiała.

- Możemy mieć jeszcze dużo dzieci - odezwał się zakłopotany i uścisnął jej dłoń. Ale wyczuł mur nie­chęci.

Nie takich słów używał, kiedy rozmawiał z nią w myślach o dziecku, którego nigdy nie zobaczą. W myślach potrafił wyrazić swój ból i bezgraniczny smutek. Teraz jego słowa zabrzmiały głupio, chło­pięco niedojrzale. Tak jakby w ogóle nie cierpiał z powodu tej straty.

- Ale nie to - odpowiedziała. - To zresztą jeszcze nie było nawet dziecko, ot, bezkształtna oślizła ma­sa, trochę krwi.

- Nie mów tak! Spokojnie napotkała jego wzrok.

- To prawda. Wolałbyś, żebym się oszukiwała? Pokręcił głową. Pragnąłby, żeby nie była szczera aż do bólu i nie żądała tego samego od niego.

- Czułem się taki bogaty - rzekł, myśląc o nieodle­głej przeszłości. - Sądziłem, że wszystko można ku­pić. Że najgorsze minęło i wszystko się dobrze ułoży.

Zraniona, odwróciła się. Nie potrafiła z Simonem dzielić łez ani rozpaczy.

Wiedziała, że jemu też jest ciężko, ale swój ból wolała zachować dla siebie, chociaż zdawała sobie sprawę, że rani tym męża.

Nie chciała dźwigać na barkach jeszcze jego cier­pienia. Zresztą to uderzało w obie strony, ale było nie do uniknięcia.

- Widocznie nie jest nam dane mieć razem dzie­ci, Maju. Nie jest nam to pisane... - powiedział zga­szony.

W tym momencie powinna otworzyć przed nim ramiona i poprosić, żeby w ogóle tak nie myślał. Ale ona się nie poruszyła.

Zraniła go tak, jak on zranił ją.

Słowa Simona zabolały Maję mocno, bo trafiły w najczulszy punkt. Prześladowała ją bowiem ta sa­ma myśl.

Miała straszne wyrzuty sumienia, że jest winna te­mu wszystkiemu, co się stało. Nie powinna była po­zwolić, wtedy przed kilku laty, żeby między nią a Si­monem do czegoś doszło.

Dopuściła się zła.

Wszystkie późniejsze zdarzenia były karą za ten postępek.

- Nie uwiodłem Idy - dodał, przypominając sobie absurdalne oskarżenie Olavesa. - Nawet tego nie pragnąłem. Po powrocie nigdy nie miałem ochoty na inne kobiety, Maju. Kiedy rozpocząłem nowe życie, liczyła się dla mnie tylko jedna. Dobrze wiesz kto.

Maja pokiwała głową zawstydzona.

Nie pamiętała o tym, co mówił o Idzie Olaves. Każ­da inna żona na pewno by o to spytała, ale dla niej to tak niewiele znaczyło. Z tego powodu także miała wy­rzuty sumienia.

On pewnie myśli, że nic ją nie obchodzi.

Czuła gorycz tym większą, że nie mijało się to z prawdą.

- W każdym razie nikt więcej nie będzie cię prze­śladował - powiedział Simon.

Maja pokiwała głową.

- To było twoje dziecko? - zapytała. Wcześniej Heikki długo po cichu rozmawiał z Simonem. Paliła ją ciekawość, o czym tak roz­prawiali.

- Czy dziecko, którego oczekiwała Susanna, mo­gło być twoje? - sprecyzowała.

Simon zamknął oczy.

Stał na skraju przepaści. Dlaczego nie rzucił się w nią, kiedy miał szansę? Z taką desperacją walczył o życie, a teraz nagle czuje przemożny pociąg do wieczności. Pragnienie, by uciec od wszystkiego i odnaleźć spokój.

- Simon... - odezwał się głucho. - Simon Bakken, ojciec martwych dzieci.

Maja poczuła się tak, jakby ktoś wbił jej nóż w pier­si.

- To mogło być moje dziecko - dodał ciężko. - Moje albo wielu innych. Plotki, jakie rozpowiadano o Susannie, w większości pokrywały się z prawdą. Pokój jej duszy! Gdziekolwiek teraz jest. Ona nie ro­biła z tego zbytnich ceregieli. Wszyscy wiedzieli o tym i wykorzystywali to. Kiedy żadna inna nie by­ła chętna, zawsze jeszcze pozostawała Susanna...

Po jego twarzy przemknął cień. Nie lubił tego za­dufanego w sobie młodzieniaszka, jakim był niegdyś. Teraz oceniał się znacznie surowiej niż w przeszłości.

- Podejrzewam, że wpadłem jej w oko. Musiała powiedzieć Olavesowi i Johannesowi, że jestem oj­cem dziecka. Może sama w to wierzyła? A może tak powiedziała dlatego, że już byłem żonaty, więc nikt nie mógł jej zmusić do poślubienia ojca dziecka? Nieważne. Istotne w tym wszystkim jest to, że bra­cia jej uwierzyli.

Maja pokiwała głową.

- Jeśli ona rzeczywiście leży w tym gnoju, to na pewno nie zrobiła tego sama. Żadna kobieta nie wy­brałaby sobie takiej śmierci.

Simon przyznał jej rację.

- Można przypuszczać, że ktoś jej w tym pomógł. Wówczas łatwiej znieść to wszystko, co się stało. Ci dwaj byli w końcu moimi szwagrami i obaj nie żyją.

- Byli źli - orzekła Maja. Nie potrafiła zdobyć się na współczucie.

Zastanawiała się, czy Heikki coś wie o dziecku Susanny. Tak badawczo przyglądał się Simonowi wów­czas, kiedy mówił braciom, gdzie znajdą siostrę.

Chyba nie robiłby tego, gdyby Simon nie odegrał w jej życiu istotnej roli?

Ale Simon nic nie mówił, a Heikki, na ile go zna­ła, takie tajemnice zachowywał dla siebie.

Jeśli już je zdradzał, to tylko tym, których doty­czyły bezpośrednio.

Dotychczas bardzo to w nim ceniła, ale teraz uznała za przekleństwo. Chętnie dowiedziałaby się, jak było naprawdę.

Nie zwierzyła się Simonowi ze swych myśli. Po­wiedziała jedynie, że powinien odpoczywać.

Reijo otworzył oczy dopiero po trzech dniach. Maja, która całymi godzinami czuwała przy jego łóżku, dziergając na drutach, zauważyła to pierwsza.

- Udało ci się - wyszeptał Reijo, ale głos zaraz uwiązł mu w gardle.

Drgnęła, wypuściła z ręki robótkę i upadła na ko­lana przy łóżku.

Płacząc i śmiejąc się na przemian, całowała jego rękę i wołała:

- Dzięki Bogu! Tysiąckrotne dzięki! Już myśla­łam, że się z tego nie wygrzebiesz!

Jej radość dobrze mu zrobiła. Poczuł ciepło w pier­si. Jak dobrze było oglądać rozweseloną buzię Mai!

Ale powieki tak mu ciążyły.

Reijo znów zapadł w sen, ale już inny niż ten przypominający czarną nicość, w której był pogrą­żony przez trzy dni.

Teraz spał i nabierał sił.

Kiedy znów otworzył oczy, Maja nie była sama. Przy łóżku pochylali się też Ida i Heikki.

Ida obsypała jego twarz pocałunkami.

Heikki uśmiechał się, ale Reijo widział, że oczy tego szczwanego lisa nienaturalnie błyszczą.

- Przepadł ci cały jarmark, stary druhu - odezwał się Heikki, chrząkając.

- Opowiesz mi o wszystkim - zdołał wydusić z siebie Reijo. Zaraz zauważył, że brakuje mu jesz­cze jednej osoby, i zapytał: - Simon? Co z nim?

- Simon wyciągnął cię z ognia, tato - odpowie­działa Ida z dumą w glosie i dodała szybko: - Prosił, żeby cię pozdrowić i zapewnić, że nigdy nie miał za­miaru mnie zbałamucić. Zresztą mnie też nic takie­go nie przyszłoby do głowy.

Reijo uśmiechnął się, zresztą od początku nie wie­rzył w słowa Olavesa.

- Mogę więc dziękować wam obojgu - powiedział, uchwyciwszy spojrzenie Mai, które nie wydało mu się beztroskie. - Tobie i Simonowi zawdzięczam ży­cie. Podołałaś zadaniu, Maju.

Bez słowa pokiwała głową.

- Simon jest poparzony - opowiadała dalej Ida. - A obora spłonęła doszczętnie, Johannes i Olaves także. Ich ojciec zabronił grzebać w gnoju. Nawet jeśli Susanna tam leży, powiedział, to ma zostać. Dowiedziałam się o tym od Eliny. Ludziom we wsi mówi, że pożar sam wybuchł, a Olaves i Johannes w nim spłonęli. Ty i Simon zaś pomagaliście gasić.

- Nikt w to nie wierzy - dodała zgryźliwie Maja. - Elvegardowie jednak za wszelką cenę chcą ratować honor. Tylko co to da...

- Czasami lepiej, żeby prawda nie została ujawnio­na - wtrącił się Heikki, napotykając wzrok Reijo.

Reijo przytaknął, przyznając mu rację. Tym ra­zem Heikki także się nie mylił.

- Co z tobą? - wyszeptał Reijo do Mai. - Powiedz, co się stało?

- To dziewczę potrafi więcej ode mnie - stwierdził Heikki. - Ja wypowiedziałem wszystkie znane mi mo­dlitwy i nic. A ona dotknęła cię i wróciłeś do życia.

- Nie wierzyłam w to - mówiła Ida. - Nagle krwo­tok ustał. A Maja zemdlała.

- Straciłam dziecko - Maja popatrzyła Reijo w oczy. W tym jednym spojrzeniu kryła się bezdenna rozpacz.

- Tak mi przykro, Maju. Nawet nie masz pojęcia, jakim mnie to napełnia bólem.

Jego cierpienie było prawdziwe. Zamknął oczy i uciekł w sen. Nic innego nie mógł uczynić.

16

Z czasem plotki ucichły. Ciekawscy sąsiedzi prze­stali odwiedzać Bakkenów i rodzinę Kesaniemi, kie­dy zrozumieli, że nie dowiedzą się nic więcej ponad to, co usłyszeli u Elvegardów.

Żaden z mieszkańców wioski nie wierzył w ich wyjaśnienia, ale wyglądało na to, że prawda i tak nie wyjdzie na jaw.

Nastała pełnia wiosny. Potem lato. Okolica zazie­leniła się. Plamy krwi wsiąkły w ziemię.

Heikki Kata ja wrócił do swojej ukochanej Finlan­dii. Zabrał ze sobą wiele sekretów.

Simon, który doszedł już do siebie, żartował z go­ryczą, że jedna blizna na ciele więcej czy mniej nie sprawia mu różnicy.

Maja przestała rozmyślać całymi dniami o dziec­ku, które powinna jeszcze nosić w swoim łonie.

Nie próbowała wywołać uśpionych głęboko sił, które ją przerażały. Same też się nie ujawniły. Heikki powiedział, że te zdolności zostały jej użyczone, a w jego spojrzeniu wyczytała ostrzeżenie. Nie mó­wił niczego wprost, ale domyśliła się, o co mu cho­dzi. Między takimi ludźmi jak ona i Heikki nie za­wsze potrzebne są słowa. Innym nie potrafiła się zwierzyć ze swoich niepokojów, ani Simonowi, ani Idzie, a już szczególnie Reijo.

Reijo walczył z przygnębieniem i dręczącymi go myślami. Z marzeniami, jakie nawiedzały go na ja­wie i we śnie. Z bólem i zgorzknieniem.

Bywały dni, kiedy miał chęć zrezygnować. Gdyby nie wielki hart i siła woli, pewnie położyłby się w łóżku na dobre i pogodził się, że już nie nadaje się do niczego.

Śmiać mu się chciało, kiedy przypominał sobie, co tłumaczył Mikkalowi, kiedy ten załamał się po wy­padku z niedźwiedziem.

Mikkal ucierpiał wtedy bardziej niż on teraz, a jed­nak potrafił odzyskać radość życia i wiarę w siebie.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Reijo podniósł się z łóżka.

Sporządził sobie laskę i przeklinając ból, postawił pierwsze kroki.

Ida mówiła, że jest wobec siebie nazbyt surowy, ale nie chciał jej słuchać.

Ćwiczył codziennie i wreszcie w środku lata wy­rzucił laskę.

Co prawda nadal trochę kulał, ale zwyciężył.

Pokonał niewiarę i zwątpienie - to wszystko, co omal nie zdławiło jego wewnętrznej siły, którą prze­cież zawsze miał w sobie.

Dotrzymał tego, co sobie poprzysiągł.

Skończył trzydzieści dziewięć lat i czuł, że może zacząć nowe życie. Najpierw jednak musiał się uwol­nić od wszystkich upiorów z przeszłości.

Pamiętał, co przyrzekł Simonowi, mimo że było to dość dawno, i zamierzał porozmawiać z Mają.

Niedługo nadarzyła się ku temu okazja.

Oznajmił Idzie, że chce sprawdzić, czy da radę dojść sam aż do chaty Mai, co zresztą było zgodne z prawdą.

Zaznaczył przy tym jasno, że pod żadnym pozo­rem nie życzy sobie, by Ida poszła wraz z nim.

- Jesteś szalony, stary, uparty i nieokrzesany, i nie­mądry! - wykrzykiwała córka w bezsilnej złości.

- Celnie to ujęłaś - przyznał Reijo, ale nie zważa­jąc na słowa Idy, ruszył w drogę.

Okazało się, że wędrówka mocno go zmęczyła. Często zatrzymywał się na odpoczynek, przez cały czas układając w głowie mowę, jaką zamierzał wy­głosić Mai.

Właściwie wiedział, co chce jej powiedzieć, prze­myślał każde słowo. Przygotował się tak, by zacho­wać zimną krew i nie stracić nad sobą kontroli.

Między Mają i Simonem wszystko się musi ułożyć!

Kiedy myślał o dziecku, które straciła, serce mu pękało. Bo jak już kiedyś wspomniał Idzie, nadal był przekonany, że Maja potrzebuje dzieci.

Tego wieczoru, jak w każdy piątek, Simon, wziąw­szy torbę na plecy, poszedł sprawdzić sidła, które za­stawił w górach.

Reijo było to bardzo na rękę, ponieważ zależało mu na tym, by porozmawiać z Mają w cztery oczy.

U Mai zawsze panował nienaganny porządek. Kie­dy wyprowadziła się do własnego domu, Reijo przeko­nał się ze zdumieniem, że to, co wydawało mu się do­tąd oczywiste, wcale takie być nie musi. Ida bowiem, z natury bardziej roztrzepana i nieporządna, nigdy nie potrafiła posprzątać w chacie dokładnie jak Maja.

Ida pod tym względem przypominała Raiję.

Maja nie.

Była sama, jak się spodziewał.

- Przyszedłeś aż tutaj? - przeraziła się i niemal si­łą posadziła go na krześle.

- Nie jestem jeszcze taki stary - rzucił zadowolo­ny z siebie. - Czas najwyższy ruszać się trochę dalej niż tylko na brzeg i z powrotem.

- Prosiłam Idę, żeby nad tobą czuwała! Miała pil­nować, by nic ci się nie stało! - gderała Maja nieza­dowolona. - Ale ona pewnie pobiegła na tańce albo na spotkanie z przyjaciółmi!

Reijo miał nadzieję, że Maja nie chciała być nie­sprawiedliwa i że w głębi serca nie myślała źle o sio­strze. Po prostu przemawiała przez nią gorycz. Re­ijo nie potrafił zapewnić jej radosnej młodości.

Mój Boże, pomyślał. Wyświadczyłem jej niedź­wiedzią przysługę, chroniąc ją tak bardzo przed bez­litosnym światem.

Cierpienie, jakie na nią spadło, było nieuniknione.

Nie została na nie przygotowana, dlatego tym bo­leśniej je odczuła.

Nie miała pojęcia o istnieniu aż takiego zła.

- Ida wyprasowała mi koszule - zaprotestował. Nawet Mai nie pozwoli powiedzieć złego słowa o własnej córce.

- Zabroniłem jej deptać mi po piętach.

- Wiesz o tym, że jesteś strasznie uparty, Reijo? - zapytała Maja ciepło. W jej głosie brzmiała radość. Dawno nie widział jej uśmiechniętej.

Jak dobrze było znów widzieć ją taką!

- Ida też mówiła coś podobnego - odparł, obser­wując Maję, która krzątała się, coraz to wynajdując sobie coś nowego do zrobienia.

Doszła do siebie po dramatycznych wydarzeniach wiosny. Promienie letniego słońca zabarwiły jej po­liczki na brązowo. Do twarzy jej było z opalenizną. Tyle tylko, że bardzo wychudła.

Zauważył, że zwęziła spódnicę. Przyczyną nie by­ła utrata dziecka, bo przecież w tych pierwszych miesiącach ciąży specjalnie nie przytyła.

Włosy miała rozpuszczone. Reijo mimowolnie uśmiechnął się do siebie. Raija też nie lubiła tych gładkich fryzur, które zgodnie ze zwyczajem nosiły mężatki. Twierdziła, że od upiętego koku nad kar­kiem czy ciasno splecionych warkoczy boli ją głowa. Nic sobie nie robiąc z tego, że zwraca na siebie uwa­gę otoczenia, nosiła włosy rozpuszczone.

- Zamyśliłeś się... Głos Mai wyrwał go ze wspomnień.

- To te twoje włosy - rzucił z uśmiechem. - Mę­żatki powinny je zaplatać, drogie dziecko - dodał, udając, że przybiera surową minę.

- Ja nie - odpowiedziała, zarzucając włosy na plecy. Reijo poczuł, jak dreszcz przebiega mu po plecach.

- Twoja mama też się tego nie trzymała - rzekł ci­cho. - Ostatnio myślę o niej coraz częściej. Patrzę na Idę i każdy jej gest wydaje mi się znajomy.

- U mnie też?

- U ciebie nie tak bardzo. Ty jesteś do niej po­dobna bardziej z charakteru, Ida podobna jest ze­wnętrznie.

- Nie chcę być nową Raiją - wyrzekła z przeko­naniem, jakby ze złością.

Usiadła, podciągając kolana pod brodę i obejmu­jąc je rękoma.

Spędzili ze sobą niejeden wieczór, siedząc przy stole i rozmawiając o różnych sprawach.

- Nigdy nie staniesz się nową Raiją - zapewnił ją.

- Dlatego że ona była jedyna? - rzuciła wyzywają­co, tak jakby poczuła się dotknięta jego zapewnieniem.

- Kochana Maju, jak zwykle sama sobie zaprze­czasz - wyrwało mu się.

- Dlatego że była taka niezwykła? - ciągnęła, wy­suwając brodę. Nie chciałaby pewnie usłyszeć, że Raija też tak robiła. - Kobieta, o której mężczyźni marzą, pragnąc ją zdobyć? Dlatego, że była mądra i potrafiła owinąć sobie ludzi wokół małego palca? Czy może dlatego, że pakowała się we wszelkie moż­liwe kłopoty i komplikowała sobie życie, wierząc, że inni za nią rozwiążą jej problemy?

- Dlatego, że ty jesteś Maja - przerwał, a w kąci­kach ust czaił mu się uśmiech. - Jedyna w swoim ro­dzaju. Nikt inny nie może stać się nową Mają; tak samo jak ty nie staniesz się nową Raiją.

Maja odetchnęła i ukryła twarz w dłoniach.

- Wybacz mi - odezwała się, pochylając się nad blatem stołu. - Ja chyba też za dużo rozmyślam. Cho­dzę tak i myślę o niej od wiosny. Byłoby lepiej, gdy­by zostawiła mnie w spokoju.

- I gdybym umarł?

Nie powinien zadawać jej takiego pytania, ale wy­rwało mu się, nim się zastanowił, co mówi.

Na rzęsach Mai zalśniły łzy.

- Wiesz dobrze, że nic takiego nie miałam na my­śli. Jak w ogóle możesz mówić coś takiego?

Tym razem Reijo musiał prosić, by Maja mu wy­baczyła.

- Czy ona naprawdę była taka, jak wszyscy mó­wią? - zastanawiała się głośno dziewczyna. - Mikka­la, ojca, nie liczę. Bo jego naprawdę kochała. Był jej jedyną prawdziwą miłością. Ale wszyscy inni... Wy wszyscy... kim, u licha, była dla was? Dlaczego tobie ciągle się błyszczą oczy, kiedy o niej myślisz, Reijo?

Co takiego w niej było, co sprawiało, że była lepsza od innych?

- Lepsza od innych? Reijo popatrzył na swoje palce i oparł splecione o stół dłonie.

- Nigdy nie starała się być lepsza od innych i nie była - odpowiedział po chwili. - Oczywiście męż­czyźni porównywali ją z innymi kobietami i uważa­li, że nie ma takiej drugiej, ale oni obserwowali ją z zewnątrz. Ja, Maju, żyłem z nią na co dzień i wiem, że miała swoje wady. Ty też pewnie trochę pamię­tasz, prawda?

Maja pokiwała głową.

- Dostrzegałem jej wady - ciągnął Reijo - ale ko­chałem ją pomimo tego.

- Tą jedyną wielką, cudowną miłością? - zapytała jakby z obrzydzeniem w głosie. Tak jakby trzymała w rękach wstrętnego małego płaza i przyglądała mu się z bliska. Zmusiła się, by to powiedzieć.

- Kiedyś tak myślałem - przyznał Reijo, nie przy­puszczając, że rozmowa potoczy się w tym kierun­ku. - Młody człowiek ma prawo do gorących uczuć - rzekł, zaczynając swoją dawno ułożoną i wyćwi­czoną przemowę. - Ma prawo popełnić błąd, wyzna­jąc miłość. Do diabła, w tym wieku tak łatwo sobie coś ubzdurać. Nazwać uczucia niewłaściwie...

- Chcesz przez to powiedzieć, że jej nie kochałeś? - zapytała z niedowierzaniem. - Przecież poświęciłeś dla niej całe swoje życie! Nie jesteśmy twoimi dziećmi, z wyjątkiem Idy, więc nie musiałeś brać sobie nas na kark. Mogłeś założyć własną rodzinę. Tymczasem cze­kałeś na nią pół życia, nie dopuszczając nawet myśli o tym, że jesteś wdowcem, dopiero niedawno... Dobry Boże, Reijo, nie jestem aż taka naiwna! Co to jest jak nie miłość?

Jego uśmiech był odbiciem uśmiechu z przeszłości.

- Coś na kształt miłości - odparł jakby z przeko­rą. - Słyszałaś o przyjaźni, Maju?

- Takich dobrych przyjaciół nigdy nie miałam - oznajmiła, zakładając ręce na piersiach.

- Nie wszyscy mają to szczęście - rzekł Reijo z po­wagą. - Ja miałem. Raija była moim przyjacielem. Zrobiłem dla niej tylko to, co ona uczyniłaby dla mnie. Ani mniej, ani więcej.

- Przyjaźń więc czy miłość?

Reijo westchnął i gestykulując żywo, zaczął wyja­śniać, jak to z nimi było naprawdę. Mówił z przeję­ciem jak młody chłopak.

Jego zielone oczy promieniały. Przeczesał dłońmi włosy w ten swój jedyny niepowtarzalny sposób.

Dawno Maja nie widziała tego gestu i wzruszył ją niemal do łez.

To było niczym niespodziewane spotkanie z do­brym przyjacielem.

- Oczywiście, że ją kochałem. Właśnie tak naduży­wa się słowa „miłość” - mówił z przejęciem. - Pożą­dałem jej, spałem z nią, w jej ramionach przeżyłem chyba najpiękniejsze chwile. Dla niej gotów byłem pójść na śmierć. Ale zawsze zdawałem sobie sprawę, że ona należy do Mikkala. Nigdy tak do końca nie była moja. Wiedziałem, że nigdy nie stanę się dla niej tym kimś wyjątkowym. Ona nazywała to czymś na kształt miłości. Kochaliśmy się, Maju, na swój spo­sób. Ale ja tego nie nazywam miłością. Miłość to coś znacznie więcej. Czujesz to całą sobą: kochasz kogoś, jesteś do niego przywiązana, szanujesz go, ufasz mu, jesteś z niego dumna... Wszystkie te dobre uczucia połączone z niezwykłym ogniem, żarem...

Maja mrugała powiekami.

Wielkie nieba, jak cudownie to zabrzmiało!

- Naprawdę istnieje takie uczucie? - zapytała ci­cho. - Naprawdę ludzie mogą przeżyć coś takiego?

Reijo przełknął ślinę.

- Tak - odpowiedział. - Wierzę, że tak. Niektó­rzy zadowalają się namiastką, a inni mają taki los jak Raija i Mikkal. Ale chyba nie ma ich tak wielu. Bo z takim żarem trudno żyć. Oni oboje właśnie te­go doświadczyli... A równocześnie z dala od siebie przeżywali piekło.

Zapadła cisza.

Reijo nie powiedział tego, co sobie przygotował.

- Między tobą a Simonem nie wszystko układa się dobrze?

Roześmiała się z goryczą.

- Ten związek nie został pobłogosławiony przez niebiosa - rzuciła cierpko. - Od początku był skaza­ny na klęskę.

- Czy naprawdę próbowałaś, kochanie?

- Pewnie jakoś by się ułożyło... na swój sposób - odrzekła zamyślona. - Gdyby nie ten pożar w obo­rze. Na Simonie odcisnął się trwałym piętnem. Ja nie mam siły żyć z jego koszmarami, nie mam siły się cią­gle bać, że straci nad sobą panowanie i znów stanie się agresywny... - Przyciskając brodę do kolan, opar­ła policzek na dłoni. - Nie mogę, Reijo. Nie mogę.

- Wiesz o tym, że Simon cię kocha? Kocha praw­dziwie, głęboko. Być może nigdy nie spotka kogoś, kogo pokocha równie silnie.

Maja skinęła głową.

- To właśnie tak wszystko komplikuje. Ale ja już powoli oswajam się z tym, że zawsze jestem najgor­sza. Jak widzisz, nie na darmo jestem córką mojej matki.

Reijo przerwał jej.

- Czy nie chodzi o coś więcej, Maju? Ujrzawszy w jego oczach pytanie, spuściła wzrok.

Policzki okrył rumieniec. Zacisnęła wargi, starając się odzyskać spokój.

Ale nie pomogło.

Odrzuciła w tył głowę; znów ten charakterystycz­ny gest. Otwarcie i odważnie napotkała jego badaw­cze spojrzenie.

- Jesteś zbyt spostrzegawczy, Reijo - powiedziała, a głos jej zadrżał, chociaż starała się mówić spokojnie.

- Długo żyję na tym świecie - odrzekł z czułością. - Człowiek uczy się dostrzegać takie rzeczy wraz z upły­wem lat. Przenikliwość przydałaby się człowiekowi bardziej, kiedy jest młody. Niestety, mężczyźni, któ­rych znam, byli wtedy zupełnie ślepi.

Pokiwał głową z rezygnacją.

Niełatwo było mu patrzeć na nią - na Maję ko­bietę, nie dziecko.

Równocześnie trochę mu to pochlebiało.

- To, co jak ci się zdaje, czujesz do mnie - zaczął powoli - to takie młodzieńcze zakochanie, które cię minęło. Tobie się wydaje, że to coś więcej. Myślisz, że to coś, czego Simon nie może ci ofiarować. W ma­rzeniach może jestem tym, którego mogłabyś poko­chać. Ale nie w rzeczywistości.

Nie odpowiedziała, patrzyła tylko na niego swy­mi głębokimi brązowymi oczami z lśniąco złotą otoczką wokół źrenicy.

Przełknął ślinę i mówił dalej:

- Myślę, że jeśli dasz Simonowi szansę, to on mo­że stać się dla ciebie właśnie kimś takim. Jeżeli po­rzucisz marzenia i odważysz się żyć naprawdę.

Reijo nabrał powietrza. Wiedział, że musi znisz­czyć to uczucie, które tak starannie pielęgnowała w swoim sercu. Wiedział, że musi być bezwzględnie brutalny.

- Nie jestem dla ciebie odpowiednim kochan­kiem, Maju. I nigdy nie mógłbym się nim stać. Nie chcę, byś była nową Raiją, nie obawiaj się. Dla mnie jesteś dzieckiem Raiji, prawie moim dzieckiem. Dla ciebie jestem ojcem. Tak się czuję, mimo że dość czę­sto przypominałaś mi, że to nieprawda.

Cisza była przytłaczająca.

- Jeśli chcesz spojrzeć na to w taki sposób - do­dał wprost - to można powiedzieć, że rzeczywiście stoisz w cieniu Raiji.

Maja roześmiała się gorzkim śmiechem.

- Uważasz, że powinnam postawić na Simona? Reijo przytaknął.

- Myślę, że wam obojgu dobrze będzie razem. Si­mon jest dobrym chłopakiem. Przyznaję, że na po­czątku miałem do niego zastrzeżenia, ale teraz lubię go coraz bardziej. Myślę, że to właściwy mężczyzna dla ciebie, Maju.

Zapłakała cicho.

Nie odważył się pogłaskać jej po głowie, nie miał odwagi jej dotknąć.

- Za późno przyszedłeś wygłosić ten hymn po­chwalny na cześć Simona - rzuciła przez łzy. - Si­mon odszedł dziś ode mnie. Wspólnie uznaliśmy, że nie możemy razem żyć. Zostawiliśmy sobie nawzajem wolną rękę. Powiedział, że jeśli uzna to za wła­ściwe, zwróci mi wolność, rozpuszczając wieść o swojej śmierci. Podzieliliśmy się złotem.

Reijo zamknął oczy.

To nie może być prawda.

Maja nie przestawała się śmiać.

- Myślę, że najlepiej będzie, jeśli wrócisz do sie­bie na przylądek, ojczulku Reijo. Przyrzekam, że nie pójdę za tobą. Spróbuję zniszczyć moje marzenia. Nauczę się żyć w cieniu Raiji.

Odszedł, z każdym krokiem nienawidząc siebie coraz bardziej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Tajemnicza nieznajoma
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy" Mężczyzna w masce
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy1 Bliżej prawdy
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Ślad na pustkowiu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy7 Syn armatora
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy ?z korzeni
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Niszczący płomień
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy5 Dziecię niebios
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy# Złoty ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy& Wyjęty spod prawa
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy) Droga do domu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy8 Wędrowny ptak
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy0 Na dobre i złe dni
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy' ?ryca
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Posłaniec śmierci
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Wyroki losu
Pedersen?nte Raija ze śnieżnej krainy Mroźne noce