kurier altdorfski kurier altdor Nieznany


Paweł Marcisz
marcisz@pro.onet.pl

Kurier Altdorfski

znakomita opowieść na zimowe wieczory przez Paula von Martzisch, pokornego sługę pana naszego Sigmara, ku pouczeniu cnotliwych dziewic tudzież młodych młodzieniaszków spisana


Zdarzenia, których będziemy świadkami na kartach tej księgi, to znaczy będziemy świadkami wtórnymi, pośrednimi niejako, słowem te zdarzenia, te wszystkie zdarzenia, przydarzyły się szlachetnemu młodzieńcowi Friedrichowi. Nie wspomnę familii tego hm… rycerza, gdyż muszę w tym miejscu zaznaczyć kilka faktów jego się tyczących, a mających wymowę hm… dwuznaczną. Musiałbym zapewne przyjąć od owej familii wyzwanie na sąd boży, którego nie podjąłbym zapewne, zważywszy na mój wiek i zdrowie. Nie tylko zresztą wiek, ale i godność sługi Sigmara nie pozwala mi stanąć w szranki. Muszę mimo to napisać, iż ów Friedrich był bezecnym pijakiem i rozpustnikiem, awanturnikiem i leniem. Przy tych wszystkich wadach charakteru posiadał dziwny urok, który (właściwy, nota Czytelniku bene, sporemu odsetkowi łotrów i wariatów) zapewniał draniowi powodzenie u naiwnych niewiast tudzież kredyt u karczmarzy. Przewagi były to jednak złudne i równać się one nie mogą z łaską pana naszego Sigmara, przeto przestrzegam przed naśladowaniem łotra i niech egzemplum jego pożałowania godnego losu stanowi wieczystą przestrogę dla młodych, aby czasu nie trwonili, a tylko wstępowali ochoczo do zakonów.

Rozdział I,
w którym wszystko ma swój początek

Łotr Friedrich leżał w łóżku i popijał maślankę. Dręczył go ból głowy – to z powodu nadmiernego spożycia diabelskich trunków Sigmar tak go pokarał. Trunki owe w dodatku zakupione były na kredyt – młodzieniec, niegdyś dzielny żołnierz i nieustraszony poszukiwacz przygód, obecnie uległ zgubnemu wpływowi Chaosu i stoczył się aż na dno społecznej egzystencji, zastawiając u lichwiarza nawet swój rapier. Sprawiedliwy Sigmar tak mu odpłacił za bezbożność.

Friedrich przewrócił się na drugi bok i kątem oka dostrzegł strzępy niedawnego numeru Kuriera Altdorfskiego, który, jak się zdaje, służył za podkładkę dzbankowi ze wspomnianą maślanką. Młodzieniec zmrużył z bólem oczy i zabrał się do lektury. Cierpliwy Czytelnik zobaczy, jak zgubny wpływ na dalsze losy szlachcica miała ta przeklęta, nowomodna rozrywka, czytanie bzdur i plotek. Młódź teraz tylko na tym i na romansach głupich oczy psuje, zamiast studiować żywoty niezrównanych rycerzy. I to się dla tej młodzi źle skończy, jak cierpliwy Czytelnik zobaczy. [pomoc nr 1 – Kurier Altdorfski]

Łakome oczy szlachcica zwróciły się rzecz jasna na ogłoszenie Araba. Wobec rosnących długów i braku jakichkolwiek perspektyw na poprawę sytuacji, zdecydował się z niego skorzystać. Tak oto pokarał go Sigmar – dostojny rycerz Imperium musiał wysługiwać się obcemu kupczykowi.

Odzyskanie broni z rąk lichwiarza było rzeczą trudną, acz nie niemożliwą. Po kilku godzinach nasz bohater dziarsko maszerował ulicami stolicy, maskując wytarte ubranie całkiem jeszcze niezłym płaszczem. Hotel Cesarski, gdzie zatrzymał się hojny pracodawca, nie czynił co prawda zadość swojej nazwie, jednak i tak był zacnym przybytkiem, gdzie bez szwanku na reputacji zatrzymać się mogła osoba nawet tak egzotyczna jak arabski kupiec. W drzwiach stali strażnicy, budynek był ceglany i do tego wysoki na dwa piętra, na spadzistym dachu czerwieniła się dachówka, w oknach błyszczały szyby – słowem panował tu przyjemny luksus. Luksus ten zmieniał się w pretensjonalność w pokojach pana Soahca, wystrojonych chyba przez jego świtę we wschodnie dywany i arrasy, ozdobne amfory, malowane w czarodziejskie sceny, egzotyczne zapachy roztaczane z dwóch parując w głębi kadzideł. Friedrich starał się udawać, iż wszystko to nie robi na nim wrażenia większego niż monstrualny brzuch pana Soahca, w rzeczywistości nie potrafił skupić się jednak na rozmowie, prowadzonej w dodatku za pośrednictwem wyjątkowo flegmatycznego i denerwująco pedantycznego tłumacza1. Ostatecznie najął się do ochrony Araba, który twierdził, iż prześladują go dwaj dziwni osobnicy, pod różnymi przebraniami śledzący go na każdym kroku i wprost nie dający mu żyć. Krwiożerczy obcokrajowiec nieco niejasno wyjaśnił, iż najlepiej w zasadzie byłoby trwale i bez zagłębiania się w szczegóły wyeliminować problem, za którym stoi wredna konkurencja. Wtrącił też coś o kupcu Gerhardzie z Middenheim, który nasyłał na niego już zbirów, zaś teraz znowu usiłuje zepsuć mu szyki, czemu biedny pan Soahc nie jest w stanie zapobiec wobec nadzwyczajnej przebiegłości śledzących. Szlachcic, niepomny honoru swojego rodu ni kodeksu rycerza, przystał na to rozwiązanie na wiadomość o wynagrodzeniu i na tym spotkanie zakończyło się.

Rozdział II,
w którym przedstawione zostają Zbrodnia i Kara

Łotr Friedrich podjął się wykonania zadania zaraz po wyjściu z Hotelu, postanowiwszy, iż sam zacznie śledzić śledzących, to jest śledzić śledzonego, by wyśledzić, kto go śledzi. Po kilku godzinach spędzonych na dachu jednego z pobliskich domów, gdy słońce dobiegało już do horyzontu, zaś nabożni mieszkańcy śpieszyli do świątyń na wieczorne modlitwy, Arab ruszył wreszcie ze swojej siedziby, wraz ze świtą służących i ochroniarzy. Gdy tylko zniknął za rogiem uliczki, z dostojnej kamienicy naprzeciw młodzieńca wynurzył się jakiś podejrzanie wyglądający człowiek, skromnym ubraniem zdecydowanie nie pasujący do przepychu dzielnicy. Jak łaskawy Czytelnik zapewne się domyślił, był to „typek śledzący”, ów „typek”, którego Friedrich podjął się wyśledzić i zdradziecko zgładzić. Nasz bohater tymczasem przemykał kolejnymi ulicami (kupiec szedł najwyraźniej w stronę portu), starając się nie zgubić „typka” (Czytelnik wybaczy mi nadużywanie kolokwialnego owego określenia), co było trudne, gdyż tamten starał się pozostać niewidocznym dla ludzi pana Soahca i, trzeba przyznać, szło mu to całkiem dobrze. Na szczęście nie domyślał się, iż sam może być śledzonym – o nieszczęsny! Gdybyż wiedział, co stanie się z nim za parę chwil! Bowiem gdy „typek” swoim zwyczajem skrył się za rogiem, czekając, aż Arab opuści jedną z wąskich, portowych uliczek, Friedrich dopadł go bezszelestnym szusem i zatopił mu sztylet między łopatkami. Tak przynajmniej planował, bowiem gdy tylko rozpoczął swój bezszelestny szus, „typek” błyskawicznie odwrócił się i cofnął o krok, zaś zanim szlachcic zdążył wyhamować swój iście kawaleryjski pęd, dobył jeszcze ukryty pod płaszczem kord. Szlachcic wyszarpnął rapier; światło dogasającego słońca ukazywało zaskoczenie na jego smukłej twarzy. Prawdę powiedział poeta:


Skupił się w sobie i runął, jak orzeł o locie podniebnym,
Gdy na równinę, znienacka, drapieżny, z chmur mrocznych opada,
By płochliwego zająca lub jagnię porwać bezsilne (…)”.


Chociaż przeciwnik był zręcznym szermierzem, trudno było mu się bronić przed pracującym z niezmordowaną furią rapierem i jego właścicielem, który, wykorzystując przewagę długości broni, przyparł go w końcu do muru i tam zadźgał kilkoma kolejnymi sztychami.

Zwycięzca obrócił się dokoła i usłyszał trzask zamykanej okiennicy. Syknął wściekle i schylił się, by przeszukać ofiarę. Groza zabiegła jego twarz. Bowiem na piersiach ofiary wisiał charakterystyczny ośmiokątny medalionik – symbol inkwizytorów pana naszego Sigmara… Przez chwilę zdawało mu się, iż czuje na plecach wiercące spojrzenie celującego kusznika. Z paniką pomyślał o okiennicy. Zamarł na sekundę. Nic się nie stało. Zerwał naszyjnik i rzucił się do ucieczki, biegnąc właściwie na oślep, byle dalej od miejsca zbrodni, jak najszybciej, potykając się o nierówny bruk, aż zrezygnował nie oddaliwszy się nawet zbytnio. Wiedział już, że nie minie go kara, że słudzy Tego, który czuwa nad Imperium schwytają go, gdziekolwiek by się ukrył i jakichkolwiek nie przedsięwziął środków ostrożności. Myślisz, łaskawy Czytelniku, że w takiej sytuacji okazał żal, że udał się sam do kościoła, wyrazić skruchę i prosić kapłanów o przebaczenie? Myślisz, że w sercu jego zagościł smutek? Nie! Podlec ów, łotr nad łotrami, skazany na wieczne potępienie drań, zastanawiał się tylko nad jednym – jakby uciec karze, która słusznie powinna go spotkać. Zostać w mieście równało się sprawiedliwemu wyrokowi śmierci, o czym wiedział dobrze, nie mając zresztą, jako człowiek szlachetnie urodzony, kontaktów wśród plebsu, które pozwoliłyby mu zaszyć się w jakimś zapomnianym przez bogów miejscu i przeczekać nadchodzącą burzę. Bramy miasta właśnie były zamykane i rozumiał, że do żadnej z nich nie zdąży. Podsumowywał już dokonania swojego nędznego żywota, kiedy nagle wpadł mu do głowy demoniczny pomysł…

Dobry człowieku! – Friedrich wrzasnął na robotnika portowego, prowadzącego rumaka z rozładowywanej barki – Ostatni statek to kiedy?!

A… ostatni… A to bendzie ten właśnie, jaśnie panie – zagadnięty leniwie wyciągnął rękę, by wskazać okazały parowiec – Cesarza Luipolda, odbijającego właśnie od brzegu. Jaśnie pan wrzasnął. Wrzasnął i zachował się jak typowy bohater głupiego romansu, które tak namiętnie czytywał. Wyrwał wodze, wskoczył na konia, przegalopował nadbrzeżem i, wśród okrzyków obecnej na pokładzie załogi, wskoczył na okręt.

– Dobry wieczór. Dokąd płyniemy?

Próżno kapitan próbował przekonać szlachcica, że nie może przyjąć go na pokład. Próżno tłumaczył, że wszystkie wolne kajuty zajmuje pewna starsza dama, o bardzo nerwowym usposobieniu. Próżno wyjaśniał, iż należało wcześniej zarezerwować miejsce. Ostatecznie wysadzono rumaka na brzegu, zaś Friedrich popłynął – do Marienburga. Dlaczego tak się stało, opowiem w następnym rozdziale tej opowieści. W tym miejscu pragnę ukazać miłemu Czytelnikowi jak sprawiedliwi są bogowie, którzy ukarali zbrodniarza czymś stokroć gorszym od śmierci – wygnaniem z ojczyzny.

Rozdział III,
w którym miejsce mają dwa nieoczekiwane spotkania

Szacowna dama, o której wspominał kapitan, posłyszawszy huk z pokładu schwyciła parasol i ruszyła z kajuty, gotowa rozprawić się ze śmiałkiem, który przerwał jej stawianie pasjansa. Jakież było jej zdziwienie, gdy w intruzie poznała własnego siostrzeńca! Wzruszyła się wielce, oburzyła jego niegodnym strojem, zignorowała wierzgającego rumaka, schwyciła młodzieńca za rękę i powiodła do swoich apartamentów, gdzie Friedrich musiał długo się tłumaczyć ze swego obecnego stanu, co zresztą czynił w sposób nadzwyczaj kłamliwy. Dobra ciocia przyodziała go jak przystało na przedstawiciela jego stanu i zaopatrzyła w pieniądze. Postanowiła także naprawić zaniedbania rodziców i wychować go na porządnego człowieka, do czego też bezzwłocznie się zabrała. Płynęła na ślub znajomego swojego świętej pamięci małżonka, również do Marienburga, miała więc dużo czasu, by zająć się młodzieńcem. Ten, podobny małym urwisom, uniknąć usiłował światła Wiedzy i Dobra, jakie porażało jego zgniły umysł, próżno jednak szermował bezwartościowymi argumentami jak zaawansowany wiek, czy tak zwana niezależność. Wrodzona mu buntowniczość, charakterystyczna zresztą wszystkim krnąbrnym młodzieńcom w jego wieku, ulec musiała przed dostojną Mądrością, głoszoną przez ciocię. Friedrich całymi godzinami uczył się na pamięć przepełniających duszę Pięknem fragmentów z Klasyków. Wieczory spędzał nad Żywotami sławnych mężów Imperium, studiując nabożne i rycerskie dzieje wybrańców pana naszego Sigmara. Wstawał skoro świt i (wraz z całą świtą cioci) zanosił modły do wszystkich bogów. Ukochana krewna czuwała nad nim bezustannie. Gdy usiłował, uciekłszy chyłkiem z kajuty, zbałamucić swoim zwyczajem jedną z pasażerek, Kunegunda (bowiem tak brzmiało imię dostojnej cioci) zdążyła znaleźć go na czas i uchronić od tego niegodnego czynu przy pomocy ciężkiej, drewnianej laski.

Od tego czasu podróż mijała spokojnie; statek przepływał przez kolejne miasta i w końcu dotarł do granicy Imperium, przebiegającej w tym miejscu przez tereny puste i niezamieszkałe. Oczywiście przy rzece znajdował się fort, właściwie zaś dwa forty stojące naprzeciw siebie – cesarski i należący do marienburskich zaprzańców. Cesarz Luipold zacumował w niewielkiej przystani, Friedricha zaś opanowała panika. Po chwili na pokładzie pojawili się żołnierze, przeszukując pomieszczenia oraz zwyczajowo przeglądając i wypytując wypływających, a także porównując ich wygląd z katalogiem listów gończych. Szlachcic wychodził właśnie na pokład, gdy mijający go wojak wyprężył się nagle i wrzasnął:

Kapral Heinrich z trzeciej kompanii piechoty w Delberz melduje się na rozkaz!

Friedrich wzdrygnął się, obrócił gwałtownie, zamarł na moment i roześmiał.

A co wy tu robicie, zamiast siedzieć przy rodzinie, żołnierzu? – spytał jowialnie, maskując w ten sposób niepokój.

A to pan komendant nie wie? Kiedy pan komendant wyjechał cośmy prosili, coby pan komendant nie wyjeżdżał, to ani miesiąc nie minął a nasze trzy kompanie rozkaz od dowództwa i na granicę! Tera Hans ten co my go grubas nazywali, to kapitanem został, ale ja tam nie narzekam. A pamięta pan komendant, jak Hans zawsze po piwo panu chodził? – tutaj żołnierz naraz zachmurzył się i zniżył głos – Ale ja jeszcze coś musze panu komendantowi powiedzieć, ino chodźmy stąd gdzie indziej – zaś gdy weszli do kajuty, dokończył – Bo widzi pan komendant. Będzie parę dni jak my dostali nowe listy, gończe znaczy się, i to był jeden taki obcy… o! Arab. No i pan komendant też był. Nawet podobno imię też. Ale kapitan powiedział, że tam pisze, że pan komendant chaotykiem jest, a to bzdura i my wiemy, że to bzdura. I my ten list spalili.

W tym miejscu zacny Czytelnik powinien zwrócić uwagę na to, jak wyrządzone w przeszłości dobro, choćby wyrządzone podwładnym, po stokroć nagrodzonym zostaje przez bogów.

Friedrich odwiedził swoich byłych podwładnych z Delberz i obejrzał list gończy za Arabem, którym bez wątpienia był Soahc, zdemaskowany jako czciciel Tzeentcha, wart kilkaset koron. Nie przejmując się tym specjalnie, wsiadł z powrotem na statek, by przekroczyć granicę wpływów inkwizycji i imperialnego wymiaru sprawiedliwości.

Rozdział IV,
w którym przedstawione zostają niecne knowania Araba Soahca

Niecierpliwy Czytelnik domaga się zapewne informacji, kim był, prześladujący nas od dłuższego czasu, pan Soahc. Prawdę mówił list gończy – był to niebezpieczny czciciel Tzeentcha, pochodzący z Arabii, pod maską kupca siejący zamęt w sercu cesarstwa. Ówczesnym celem jego kultu było wywołanie wojny między Imperium a zbuntowanym miastem Marienburg. Siły Chaosu nie zdawały sobie sprawy, że w konflikcie takim pan nasz Sigmar zapewniłby świetne zwycięstwo naszemu władcy. Siły Chaosu liczyły na długotrwałe walki, na włączenie się do nich Bretonii, na wykrwawienie się przeciwników i  powszechne zniszczenie. Sytuacja między stronami i tak już była napięta – po niefortunnym incydencie wywiadowczym cesarski ambasador uznany został za osobę niepożądaną, co, mimo pewnej jego winy, stanowił przecież niemałą obrazę dla dworu w Altdorfie. W kontekście tych wydarzeń, niewielka, lecz niebezpieczna, „międzynarodowa” sekta, do której należał Soahc zdecydowała się działać.

Wzmiankowana sekta dość dawno temu zainteresowała się tajnym towarzystwem tak zwanych Nihilistów. Nihiliści byli to zidiocieli anarchiści, osoby najwyraźniej znudzone życiem, dążące do obalenia panującego na świecie porządku w imię przyszłej sprawiedliwości i równości. Ich działalność ograniczała się w zasadzie do tajnych zebrań i buńczucznych mów oraz sporadycznych zamachów – terrorystycznych, że tak rzeknę. Zmieniło się to, gdy imperialnymi Nihilistami zainteresowali się wyznawcy Tzeentcha, szybko zdobywając kontrolę nad organizacją (głównie przez posiadanie w niej wysoko postawionych członków). Na szczęście istnienie Nihilistów zwróciło uwagę Świętej Inkwizycji, co stało się po jednym z podpaleń w Middenheim. Nie posiadając większych wpływów w mieście Pana Zimy, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa, nie chcąc angażować Wielkiego Kapitularza i powołując się na znajomość z czasów studiów, Wielki Inkwizytor poprosił o zbadanie sprawy profesora filozofii Arthura Schopenhauera. Ten, zainteresowawszy się żywo sprawą, bez trudu odnalazł macki Nihilistów w Collegium Theologica i począł infiltrować sektę. Sporządził nawet w jej sprawie wstępny raport. Mniej więcej wtedy wyznawcy Tzeentcha zorientowali się, co się święci. W związku z tym zorganizowali napad na dom profesora, zabijając właściciela. Kamieniczkę doszczętnie obrabowali, podsuwając w ten sposób trop straży miejskiej. Inkwizycja Sigmariańska podejrzewała, iż w rozboju chodziło o coś więcej niż zwykły rabunek, nie mogła jednak ryzykować angażowania się w Middenheim, szczególnie wobec zdecydowanego sprzeciwu władz. Chaos tryumfował. Znaleziony w mieszkaniu filozofa, nie dostarczony jeszcze raport powędrował z posłańcem do rezydencji Soahca w Marienburgu, gdzie Arab, jako jeden z przywódców, miał ocenić wartość i znaczenie zdobyczy.

Tymczasem Inkwizycja nie spała, czuwała jak zawsze nad bezpieczeństwem ojczyzny i podjęła własne śledztwo w sprawie Nihilistów. Po pewnym czasie powiązano ich działalność z osobą Soahca i zaczęto go śledzić. Ten był jednak czujny. Ponieważ zbliżał się moment akcji w Marienburgu, postanowił pozbyć się depczących mu po piętach ludzi, tym bardziej, iż domyślał się, czyimi są wysłannikami. Po wynajęciu Friedricha, dokładnie zaś po dokonanym przez niego zabójstwie, rankiem, quasikupiec wymknął się z Altdorfu i, korzystając z przygotowanych przedtem przez kult środków podróży, popędził do portu u ujścia Reik.

Jakie zaś były plany przebrzydłych czcicieli kłamstwa? Ambasador Cesarza przed wyjazdem miał zwrócić się z mową pożegnalną do ludu, wyjaśniając dobre intencje Imperium i podsumowując swój, zakończony w przykrych okolicznościach, pobyt w mieście. Podstępni chaotycy postanowili zamordować jego ekscelencję ambasadora (którym ówcześnie był graf Maksymilian von Spee). Miało doprowadzić do wybuchu wojny. Ponieważ wyznawcy Tzeentcha nie posiadali zawodowych zabójców, niezbędnego wyposażenia, wpływów w Marienburgu ani wiedzy o mieście, postanowili wysłużyć się Nihilistami, organizacją międzynarodową i wprawioną w zamachach. Istniał także drugi powód tej decyzji – w razie wpadki nie zostałby zdemaskowany właściwy kult. Jak zacny Czytelnik zapewne się przekonał, plan był skomplikowany i zagmatwany, jak każde przedsięwzięcie Tego, Który Zmienia Drogi.

Rozdział V,
w którym Friedrich czyta dzieło Schopenhauera

Marienburg, jak powszechnie wiadomo, stanowi stolicę zepsucia i macierz wszystkich nierządów świata. Nie inaczej było, gdy przybył tam nasz młodzian. Słońce schylało się, by wkrótce spocząć po odwrotnej stronie świata, sigmariańscy apostaci (niechaj Chaos pochłonie ich dusze, o ile je mają!) wznosili swoje heretyckie modły wieczorne, jakże odmienne od tych cudownych śpiewów, które słyszeć można z ust wyznawców prawdziwej wiary. Powoli rozwierały swoje na wieki przeklęte wrota kolejne przybytki rozpusty, rozpite tawerny oraz kasyna, przeznaczone dla ludzi o zgniłej moralności. Przejezdne trupy aktorów plugawiły świat swoją grą.

Friedrich pożegnał ciocię, zważył sakiewkę i udał się w stronę najlepiej prezentującej się dzielnicy, wyłożonej marmurem i alabastrem. O łotr, o drań, o wykolejeniec! Niepomny rad swojej cnej krewnej, zapomniawszy wszelkich dobrodziejstw, jakich od niej doświadczył, postanowił po prostu przepić i przegrać te pieniądze, które zesłał mu uśmiech bogów.

Przechodząc przez rynek, nasz bohater dostrzegł postać, której widok przyprawił go o najwyższe zdumienie. Oto swobodnym krokiem przechodził sobie najbardziej gadatliwy z gadatliwych altdorfczyków – sławetny tłumacz piekielnego Araba. Co prawda bez wąsów i jakby chudszy, jednak z pewnością on! Pierwszy raz w życiu Friedrich oburzył się nieskutecznością działania Świętej Inkwizycji. Oburzył się i jął śledzić „znajomego”. Ten kluczył coraz dalej w boczne i podłe uliczki miasta, zachowując przy tym sprytną ostrożność, szlachcic jednak zdołał zachować się w ukryciu. Tak doszli do jakiejś zapomnianej przez bogów, ślepej uliczki, gdzie translator zbliżył się do ściany, policzył cegły w sobie tylko znany sposób, wyjął jedną z nich, po czym wyciągnął zza niej starannie złożoną kartkę papieru. Obrócił się na pięcie i Friedrich rozpaczliwie jął rozglądać się za jakową bramą tudzież wnęką, żadnej jednak nie znalazł. Wobec tego zdecydował się na dekonspirację, od początku zresztą pragnąc przesłuchać gagatka. Wyszedł na środek uliczki, wyciągnął rapier, roześmiał się sardonicznie, zadał standardowe pytanie: „Dla kogo pracujecie, gnidy?”, po czym wyrwał zaskoczonej gnidzie z kieszeni wzmiankowany świstek [pomoc nr 2 – Raport Schopenhauera]. Przebiegł po nim ledwie wzrokiem, gdy niespodziewanie tłumacz zbił ostrze ramieniem, jak piskorz wpadł między młodzieńca a ścianę i popędził wprost przed siebie. Friedrich ruszył za nim. Biegli mniej-więcej tę samą drogą, którą szli przedtem, tym razem jednak bez kluczenia, wprost do rynku. Szlachcic krzyczał co pewien czas: „Łapać złodzieja!”, jednak o tej porze boczne uliczki były wyludnione. Dystans między biegnącymi, zrazu znaczny, skracał się – ścigany miał wyraźnie gorszą kondycję, co zresztą nie było dziwne, zważywszy na jego wiek. Dobiegli rynku i tłumacz zniknął w drzwiach gospody Pod Rynną, której dopadł również Friedrich. Szarpnął za klamkę i w tym momencie opadła nań ciężka dłoń jednego z wykidajłów.

O tej porze wpuszczamy już tylko stałych gości.

Friedrich jęknął. Zanim uświadomił ochronie, że jaśnie panów wpuszczają również, stało się to, czego się obawiał – stały gość uciekł wyjściem kuchennym. Lizusowski, tłusty karczmarz przez klika dobrych minut tłumaczył szlachcicowi, iż pan Hans (tak podobno brzmiało imię tłumacza) z pewnością złoczyńcą nie jest, że dobrze płaci, że piękne pokoje sobie wynajął, duże, na drugim piętrze, z pięknym widokiem na rynek, że do pokoi w ogóle wpuścić nie może i nie ma zamiaru…

W końcu Friedrich zrezygnował, a ponieważ dziwnym trafem wszystkie pokoje Pod Rynną były już zajęte, ruszył dalej.

W tym miejscu cierpliwemu Czytelnikowi należą się pewne wyjaśnienia. Otóż Hans (nazywajmy go dla wygody tym fałszywym imieniem), jak nietrudno się domyślić, działał na zlecenie pana Soahca. Miał nająć pokoje (co już dawno był zrobił) przy rynku, teraz zaś kazano mu przynieść dokument, który powinien był zostać dostarczony do skrytki. W obu przypadkach tłumacz był zwykłym narzędziem. Nie wiedział, co zawiera raport, ani po co wynająć miał pokoje. W rzeczywistości miejsce w oberży miało posłużyć Nihilistom do przeprowadzenia stamtąd zamachu – mieli wejść razem z tłumem, który miał się zgromadzić na rynku w czasie przemówienia, używając wytrychów dostalić się do pustych pomieszczeń, wyciągnąć kusze i arkebuzy… Pokoje trzeba było wynająć wcześniej, gdyż w dniu mowy wszystkie miejsca, skąd można by było usłyszeć przemówienie zająć miała tłuszcza. W kwestii ucieczki ustalono, iż zamachowcy po prostu wyjdą i zmieszają się z przerażonymi ludźmi.

Co tymczasem począł Hans? Przerażony, obawiając się zemsty pana, nie ośmielił się wrócić do jego siedziby, zaszył się więc w podrzędnej karczmie. Plany Chaosu zaczynały się plątać…

Friedrich zmierzał właśnie ku najbliższemu lokalowi dla bogatych (jeszcze) utracjuszy, z gdy nieba, od dłuższego czasu ciemnego gęstymi chmurami, począł padać gwałtowny deszcz. Zrazu szlachcic przyśpieszył jedynie kroku, po chwili jednak ulewa stała się tak mocna, zaś towarzyszące jej gromy tak niepokojąco bliskie, iż schronił się w bramę jednej z potężnych kamienic, zdecydowawszy tam przeczekać pandemonium. Nie zdążył jeszcze otrzepać dobrze płaszcza, gdy krętymi schodami zbiegł człowiek, najwyraźniej jakiś sługa, na co wskazywała utrzymana w żółci liberia. Przybyły zwrócił się do Friedricha wytworną bretońszczyzną:

Pan mój nie życzy sobie gościć w swojej rezydencji każdego przybłędy, który nie potrafi uchronić się przed niepogodą, zwraca się przeto do tego, który zakłócił spokój jego domostwa, by natychmiast wyszedł – to rzekłszy spróbował obrócić się na pięcie, co jednak nie udało mu się. Friedrich schwycił go za poły ubrania, podniósł kilka centymetrów nad ziemię (albowiem sługa był niewielkich rozmiarów), po czym począł wrzeszczeć mu w twarz reikspielem z charakterystycznym altdorfskim akcentem, najwyraźniej nie troszcząc się, by zostać zrozumianym:

Idź przekaż swojemu pieprzonemu panu, że wchodzę gdzie chcę i wychodzę kiedy chcę i żaden nadęty bretoński… ­– nie dane mu było jednak dokończyć, gdyż oto na schodach pojawiła się następna postać – dostatnio odziany mąż w pełni lat, o szlachetnym obliczu, z niewielkim brzuszkiem, w stroju nie pozostawiającym wątpliwości co do bretońskiego pochodzenia.

Co ja widzę! – rozpoczął przybyły w najczystszej bretońszczyźnie – Więc to tak gamoń co drugi traktuje moje wierne sługi? – zrymował trochę bez sensu – Za tę straszną zniewagę zaraz sprawdzę niestraszną mi twoją odwagę!

Friedrich spojrzał spode łba na rycerza, wypuścił nieszczęsnego „posłańca”, odsłonił nieco swój rapier rozglądnął się niepewnie po wąskim korytarzu, Bretończyk jednak nie zwrócił na to większej uwagi, zaprosił tylko gestem w głąb domu. Zaprowadził przeciwnika do obszernej jadalni, klasnął kilka razy i służba przeniosła pięknie rzeźbione stoły i krzesła pod ścianę. Rycerze stanęli naprzeciw siebie.

­– Alfred de la Tréfouille – ukłonił się gospodarz, na co przedstawił się również gość. Skrzyżowali rapiery. Odskoczyli. Zaatakował Friedrich, chcąc błyskawicznie skończyć walkę, jednak przeciwnik okazał się godnym szermierzem i bez problemu zbił zbyt leniwe pchnięcie. Rzucił się, ciął w linii czwartej, odskoczył od zastawy, ciął na tercję, ciął, ciął, ciął. Friedrich, zaskoczony agresją ataku, jął się wycofywać, nie nadążając z przyjmowaniem kolejnych ciosów. Spodziewając się wytworniejszej walki, mnóstwa zwodów i długiego wyczekiwania, szukał teraz gorączkowo błędu w pracy przeciwnika. W końcu rzucił się naprzód, zbił jedno z coraz bardziej bezładnych cięć (Bretończyk machał rapierem jak toporem) i szybkim wypadem broni sięgnął miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą była pierś Alfreda. Ten ratował się półpiruetem, odbiegł parę kroków i przypuścił atak, nie zdążając jednak zanim Friedrich odzyskał równowagę. Kolejny raz zabrzęczała stal, piorun rozświetlił ripostę, zadźwięczała stal, zawtórował jej grzmot… Na zewnątrz było ciemno i walczący wyglądali jak upiory tańczące we frenetycznym blasku gromów. Na udrapowanych przez walkę szatach niepokojąco kładły się światła nielicznych świec, grając jakby tańczącym wtórował korowód cieni. Brzdęk, brzdęk, dwa kroki w tył. Brzdęk, brzdęk…

Nasz bohater szykował się właśnie do kolejnego decydującego wypadu, gdy groźna i skupiona twarz wroga z nagła roześmiała się. Bretończyk zniżył rapier, otarł pot z twarzy, skłonił się dwornie i rzekł wesoło, tym razem w reikspielu, który znał równie dobrze jak Friedrich język bretoński:

Szlachetny gość ma już dość. Ja zaś zgłaszam, że przepraszam i że zacnego rycerza zacna czeka wieczerza – to powiedziawszy, klasnął kilka razy, aż wreszcie słudzy domyślili się o co chodzi panu i zaczęli ustawiać, potem zaś nakrywać stoły. Tak to odwaga Friedricha zapewniła mu locum na noc i uchroniła go przed roztrwonieniem pieniędzy.

Rozdział V,
w którym wszystko znajduje swój koniec

Łotr Friedrich leżał w wygodnym łożu i popijał maślankę. Dręczył go ból głowy – to z powodu nadmiernego spożycia diabelskich trunków podczas wczorajszej kolacji Sigmar tak go pokarał. Maślankę zostawił koło łoża ten sam służący, który dziś w nocy przeniósł tu szlachcica. Rozległo się pukanie i w drzwiach stanął Alfred de la Tréfouille w zwykłym stroju. Uśmiechnął się i swoją manierą rzekł:

Proszę się zbierać, proszę ubierać, dzień dobry, dobry ranek, nadeszła już pora wysłuchać mowy pożegnalnej waszego ambasadora. Ambasador napsocił i, za tym przyczynkiem, przemawiając na rynku, pożegna się z rynkiem – Friedrich uśmiechnął się mdło, usiłując zasugerować, iż podoba mu się wierszowanie Bretończyka. Przez opary alkoholu w jego głowie zaczęły formować się niepokojące myśli: „Nihiliści – zamachy – pokój z widokiem na rynek – ambasador”. Wrzasnął. Zbiegł z łóżka, zarzucił ubranie, porwał rapier i wybiegł, pozostawiając zaskoczonego gospodarza. Pędził w stronę rynku, gdzie tymczasem począł już przemawiać graf von Spee.

Obywatele Wolnego Miasta! Mówię dziś do was nie jako ambasador Jego Wysokości Cesarza…

Friedrich wypadł na zatłoczony plac…

lecz jako człowiek, który spędził w tym mieście większość swojego życia.

i począł przedzierać się w kierunku karczmy…

Mówię do was po raz ostatni. Nie z winy Imperium, gdyż to nigdy, powtarzam: nigdy…

odpychając po drodze cisnących się ludzi i z przerażeniem spoglądając w otwarte okna.

nie dążyło do jakichkolwiek zadrażnień z waszą ojczyzną, lecz z winy prowokacji…

Dopadł drzwi i popędził na drugie piętro.

których sprawcy winni zostać zdemaskowani.

Pierwsze drzwi – dziesięć osób przy oknie, to nie tu.

Mam nadzieję, że współpraca między oboma naszymi krajami dzięki mojemu odejściu zacznie układać się…

Z dobytym już rapierem szarpnął za drugą klamkę. Na sekundę zamarli – dwoje ludzi z kuszą i arkebuzem wymierzonymi w okno oraz on. „Für Kaiser!“ – krzyknął tak, iż zagłuszył prawdopodobnie ambasadora. Ciął. Zamachowiec zasłonił się arkebuzem, który z hukiem wystrzelił. Z placu odezwał się zwielokrotniony zgrzyt dobywanej broni. Ktoś wykrzykiwał komendy. Friedrich ciął raz jeszcze, tym razem tego, który usiłował strzelić doń z kuszy. Krzyk. Tupot podkutych butów. Jeszcze jedno cięcie…

Tak to Friedrich ocalił swój kraj od wyniszczającej wojny, zaś z beztroskiego młodzieńca stał się szanowanym rycerzem. Władze Marienburga hojnie wynagrodziły jego poświęcenie, oczywiście po tym, jak zweryfikowały prawdziwość jego niewiarygodnych opowieści. Organizacja Nihilistów w mieście została rozbita, pan Soahc – stracony, zaś jego świta znalazła się w więzieniach. Friedrich zyskał sławę oraz dozgonną przyjaźń szlachetnego Alfreda, którego często później odwiedzał, by pogawędzić o dawnych czasach. I żyli długo i szczęśliwie.

Historia ta ukazuje nam, jak to bogowie interweniują w sprawy śmiertelnych i sprowadzają ich na słuszną drogę. Szlachcic, spełniwszy ich wolę, żył długo i szczęśliwie, wstąpiwszy oczywiście do klasztoru. Nie trzeba wątpić w prawdziwość jego dziejów, gdyż sam opowiedział mi je niedługo przed śmiercią, ja zaś, ku pouczeniu potomnych oraz ad maiorem Sigmari gloriam skrzętnie je spisałem i wiernie Czytelnikowi przedstawiłem.

Uwagi kopisty

Powyższy tekst daje się dość łatwo przerobić na przygodę do Warhammera. Największe problemy może sprawić jego linearność, jednak odrobina improwizacji ze strony prowadzącego powinna umożliwić bohaterom graczy wpływ na przebieg akcji. Wydaje mi się, iż zawarte w tekście informacje mogą posłużyć do poprowadzenia intrygi także innymi torami, w ostateczności pozostaje zastosowanie tradycyjnych sztuczek mających na celu symulację alinearności.

I – Drużyna

Z własnego doświadczenia wiem, że Kurier najlepiej prowadzić dla jednego gracza. W ostateczności można dla dwóch, góra trzech. Większe drużyny zbytnio spowolnią akcję, zachwieją także równowagą rozgrywki (starcia projektowane są dla jednego wojownika, przy braku magów). Częściowo problem ten rozwiązuje wprowadzenie większej ilości wrogów, nadal jednak osłabiona jest szybkość gry (a gracze z mniejszą siłą przebicia mogą się po prostu nudzić). Główna postać niekoniecznie musi być szlachcicem, po drobnych przeróbkach fabuły może to być dowolny bohater z żyłką awanturnika. Kurier pomyślany był jednak jako singiel, więc tworząc specjalnie postać Friedricha zyska się dodatkowe smaczki (głównie w postaci wątków związanych z historią). Nie podaję tu recepty na głównego bohatera, gdyż wskazówki rozsiane są po całym tekście.

II – Pomoc nr 1

Pierwszą pomocą załączoną do przygody jest pierwsza strona Kuriera Altdorfskiego. Należy ją skserować lub przepisać na komputerze (szczególnie zwróć uwagę, czy nie musisz zmienić jakichś dat lub nazwisk2) używając jakiejś archaizowanej czcionki. Gotową kartkę trzeba nieco podniszczyć (na przykład przejechać nią po podłodze kuchni) i odcisnąć na niej kółko z maślanki/mleka. Jak nietrudno zauważyć, stylizacja gazety na „dawną” jest raczej powierzchowna i niedbała, zaś styl nawiązuje raczej do współczesnych dzienników – może Ci to, Czytelniku, nie odpowiadać, jednak Warhammer z natury jest systemem bardzo eklektycznym, przynajmniej w tej przygodzie ;).

III – Pomoc nr 2

Raport Arthura Schopenhauera należy sporządzić ręcznie (prosząc o pomoc kogoś, czyjego charakteru pisma nie znają gracze) – najlepiej sprawdza się wąskie pismo i czarny atrament, gdyż nie są nachalnie nowoczesne. W ostateczności można skorzystać z pomocy edytora tekstu (niezłe są gotyckie czcionki). Dawniej w biurach korzystano z fajnego, niskogatunkowego papieru – najlepiej byłoby znaleźć taką właśnie kartkę, nieco już pożółkłą. Raport nie jest stary (ani, broń Sigmarze, nadpalony!), ale tak jest „klimatyczniej”.

Jeśli chodzi samego autora, to zdaję sobie sprawę, iż jego miano jest pewnym nadużyciem. Na swą obronę mam jedynie przykład Ludwiga von Wittgenstein ze Śmierci na rzece Reik – niech gracze potraktują tę postać jako perskie oczko Mistrza Gry, broń Sigmarze niech nie zagłębiają się w podteksty filozoficzne tekstu.

IV – Nihiliści

Sekta Nihilistów może budzić słuszne oburzenie twardogłowych graczy, wyjaśniam przeto pokrótce, o co w niej tak naprawdę chodzi. Nihiliści są skrzyżowaniem fanatycznych średniowiecznych heretyków (Królestwo Boże na ziemi, konieczność zaprowadzenia sprawiedliwości, wybranie przez Boga) z dziewiętnastowiecznym ruchem anarchistycznym (równość ludzi, zniesienie podziałów społecznych i państw, koncepcje rewolucyjne, zamachy). Mogą stać się tematem dłuższej kampanii, jednak równie dobrze może się okazać, iż rozpadli się, gdy stała się wiadoma manipulacja nimi przez chaotyków.


V – Mowa pożegnalna ambasadora

Mowę pożegnalną ambasadora może rzecz jasna zadeklamować prowadzący, nie jest to jednak najlepszy pomysł. O wiele lepszy efekt można uzyskać, puszczając ją z kasety. Do nagrania trzeba zaangażować kogoś znajomego (Tobie, nieznajomego zaś graczom) – bez sensu będzie, jeśli drużynka usłyszy swojski głos swojego Misia. Pole do popisu mają posiadacze komputerów i programów umożliwiających obróbkę dźwięku – po przejściu przez kilka filtrów prawie każdy głos będzie żałobnym barytonem :). Nagranie w tle odgłosów tłumu nie powinno sprawić większej trudności, podobnie jak ewentualne przerwanie mowy strzałami (jeśli zamach się powiedzie). Zaraz po strzałach należy wstawić kroki żołnierzy, wrzaski kobiet, powszechne wzburzenie et cetera. Uwaga! Może okazać się, że mowa musi trwać dłużej, dlatego lepiej przygotować sobie obszerniejszy fragment niż ten w opowiadaniu.

1 Przypisek kopisty: Czy byłeś kiedyś świadkiem działalności tłumacza rodzaju, który dostojny kronikarz określił mianem „flegmatycznego i pedantycznego”? Nie? Czyli nie znasz przyjemności płynących z piętnastominutowych dygresji na temat wygłosu arabskich czasowników w formach osobowych, znacznie utrudniającego odróżnienie trybu twierdzącego od koniunktiwu? Obce Ci są wątpliwości dotyczące regionu, z jakiego pochodzi akcent rozmówcy? Nie przyzwyczaiłeś się do kąśliwych uwag dotyczących niskiej płacy translatorów? No cóż – wszystko przed Tobą. Tak, tak, drogi Mistrzu Gry – masz szanse popastwić się trochę nad graczami. Przede wszystkim nie spiesz się. A po drugie – rozważaj uczciwie każdą wątpliwość.

Czy mówiąc, iż wino w Imperium jest drogie miał on na myśli wino ogólnie, czy to wino, które właśnie kupił? Cóż; poprzednie wypowiedzi wskazywałyby, iż chodzi o wino jako, że tak rzekę, materiał. Z drugiej jednak strony nie możemy zapominać o winie, które właśnie pijemy, w rzeczy samej… Ale właściwie to wino mogłoby być tylko inspiracją wypowiedzi… Tak, tak – jedynie inspiracją… Jaśnie pan raczy wybaczyć, ja się może zapytam, co nasz gospodarz w zasadzie miał na myśli…

2 Sugeruję także zmianę imienia arabskiego kupca, szczególnie, jeśli ktoś z grających posiada jakąkolwiek wiedzę o języku arabskim. Autor niniejszego tekstu o wzmiankowanej mowie ma takie pojęcie jak o przeżyciach estetycznych pierwotniaków.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
kurier altdorfski pomoc1
kurier altdorfski pomoc2
Firma kurierska
kurier warszawski 08 09 1939
kurier lubelski magazyn 2007 11 09 romans w pracy pdf
KURIER FINANSOWY
kurier warszawski 01 09 1939 poranne
inwestycje, KURIER FINANSOWY
Kurier lubelski
kurier sierpień 80 25 08 2006
kurier warszawski 05 09 1939 poranne
kurier drzewny przegl d meblarski nr 4 pa dzie
praca magisterska Motywacja kurierów w firmie Masterlink Express
kurier warszawski 11 09 1939
ZADANIA ZAGINIONY KURIER
kurier warszawski 21 09 1939 poranne
plan marketingowy firmy kurierskiej (11 str), Marketing