EXSPRES REPORTERÓW89 STATKI WIDMO MINISTERIALNE PROGI PROCES POSZLAKOWY

EXSPRES REPORTERÓW 1989

STATKI WIDMO - MINISTERIALNE PROGI - PROCES POSZLAKOWY


Roman Samsel

DZIELNICA JESÚS MARIA

Lotnisko Jorge Chavez pogrążone w oblegającej miasto szarości. Zamiast deszczu mżawka, jak się później do­wiem, nazywana tutaj garuą. Polscy poszukiwacze szczę­ścia, czy też początkujący artyści, lądują razem ze mną samolotem Cubany. Wypełniamy pospiesznie kwestiona­riusze. Podaję paszport oficerowi kontroli celnej. Czuję na sobie czyjś intensywny wzrok. Podnoszę oczy, przede mną stoi ktoś podobny do Indianina Willy’ego Sempsona z plemienia Creek, który występował w filmie MilośćFormana „Lot nad kukułczym gniazdem”. Ale przecież Willy Sempson nie żyje. Ten zaś jest tak samo potężny jak tamten, może nawet wyższy. Patrzył na mnie, po*chwili jego wzrok błądzi po młodych Polakach, zatrzymuje się na dziewczętach. Nie rusza się z miejsca. Obserwuje całą grupę, zwraca się jednak do mnie po polsku.

i— Czy to już wszyscy?

^ Jacy wszyscy? — odpowiadam pytaniem.

No, czy już wszyscy z Polski?

Chyba tak, skąd mogę wiedzieć, ilu Polaków przyle­ciało z Hawany?

Idziemy do hali bagażowej i ten wysoki Indianin też za mną, krok w krok, już mnie nie odstępuje. Biorę swoje bagaże, nikt ich nie sprawdza. Nie ma kontroli celnej, z czego wnoszę, że tutejsze władze mają do nas, przyby­szów zza oceanu, zaufanie. Indianin przyciąga mi wózek, który już wcześniej sobie zorganizował. Pomaga ułożyć

na nim torbę i walizki. Spogląda w stronę, korytarza, z którego wychodzą ostatni pasażerowie.

Przyjechałem po żonę.

Skąd miała przylecieć?

Ze Słupska. Może widział ją pan na lotnisku w Ha­wanie albo w samolocie? Bardzo żywa, szczupła blondyn­ka, co chwila wybucha śmiechem, bez powodu.

Nie przypominam sobie, a może już teraz tego nie robi?

Indianin patrzy na mnie smolistymi oczami połud­niowca.

Codziennie po nią tutaj przyjeżdżam, od kilku mie­sięcy i ciągle nie wraca.

|||; Niech się pan nie zniechęca, któregoś dnia przyleci. Pyta, czy mam zamówiony hotel. Jeśli nie, chętnie mnie odwiezie do pensjonatu „Oasis”, w dzielnicy Jesús Maria.

Jedziemy wśród stoisk drobnych handlarzy, na których mienią się świecidełka, pełno indiańskich tekstyliów, mijamy mercado indio, obrazy na szkle malowane z oko­lic Cuzco. Domy z adobe, tj. nie wypalanej gliny. Dlaczego bez dachów? Zadaję sobie to pytanie, ale nie pytam Indianina, nauczony doświadczeniem, że pytać należy tylko z konieczności. Dojeżdżamy do pensjonatu, nad jego wejściem znajduje się kuszący napis „Oasis”. A mój Indianin, Manuel Vergara, pomaga mi wyjąć walizki z bagażnika i wnieść je do malutkiego holu.

Już wiem, co go łączy z Polską, ale naturalnie nie wiem wszystkiego. Nie wiem też o jego chorobie. Rozglądam się po holu, nad kontuarem recepcji stoi na półce spłaszczona ludzka czaszka, w kształcie jaja. Manuel wypełnia policyj­ny druczek meldunkowy:

Cel przyjazdu?

Ł; — Będę wykładał na uniwersytecie.

Itar To wielki zaszczyt dla mojego pensjonatu, wicepre­zydent Republiki też jest wykładowcą na uniwersytecie Marcos.

Prowadzi mnie do pokoju, w którym jest szafa, biurko i wąskie polowe łóżko. Karaluch spaceruje po ramie okiennej.

Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po wielkim skoku przez Atlantyk, locie nad wschodnim wybrzeżem Kanady i Stanów Zjednoczonych, nad lazurową wodą i wyspami Morza Karaibskiego, nad amazońską puszczą i niebosięż­nym łańcuchem masywu andyjskiego, aż tutaj, do tego miasta nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Znalazłem się w dzielnicy Jesús Maria, w małym pensjonacie „Oasis”, którego właściciel Manuel Vergara, rasowy Indianin z podnóża Andów, czeka na swoją żonę Polkę, która pojechała na wakacje do rodziny i nie wraca już od kilku miesięcy.

Wyjmuję z walizki konspekty i książki, rozkładam je na biurku. Ledwie to zdołałem zrobić, kiedy odzywa się telefon, recepcjonistka woła mnie do portierni. Mój pierw­szy telefon w tym obcym mieście. Sens słów, które do mnie docierają, jest zaskakujący: rok akademicki na Uniwersytecie Katolickim już się rozpoczął, przyleciał pan za późno, zapisy na pański kurs nie zostały ogłoszone.

Informacja jest szokująca. Próbuję się bronić:

|MÍ To niemożliwe, przyleciałem na czas, do październi­ka brakuje aż trzech tygodni.

Rektor Uniwersytetu Katolickiego nie został powia­domiony o pańskim przyjeździe. Na Uniwersytecie Kato­lickim rok akademicki rozpoczyna się wcześniej.

To było wszystko. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem portfel i znalazłem w nim 50 dolarów, które przechowy­wałem na tzw. czarną godzinę. Jak długo można tutąj żyć za pięćdziesiąt dolarów? Otworzyłem znowu walizkę i powkładałem do niej zbyteczne, jak się okazało, konspe­kty wykładów i notatki, porobiłem je w Warszawie ze skryptów uniwersyteckich, których nie mogłem ze sobą zabrać.

Przyleciałem tu z misją, która nieczęsto się zdarza 5

Polakom w tym mieśćie za Andami. Łudziłem się nadzie­ją, że wszystko się wyjaśni, że informacja jest nieścisła albo nieprawdziwa. Ale jeszcze w tym samym dniu wieczorem dr Krzysztof Makowski — wykładowca archeo­logii na Uniwersytecie Katolickim — potwierdził ją w zu­pełności.

Następnego dnia rano Cecil, siostrzenica Manuela Ver- gary powiadomiła mnie, że mam gościa. Ktoś do mnie przyszedł i czeka w holu.

Był to młody człowiek, w ciemnym eleganckim garni­turze, przechadzał się sprężystym, a nawet jakby sprężo­nym krokiem po małym holu pensjonatu i zatrzymywał się tylko przed spłaszczoną czaszką Chimu nad kontua­rem recepcji. Natychmiast do mnie podszedł, zafundował mi piątkę i przedstawił się jako Arturo Perez. Wyraził radość, że może mnie poznać, od dawna czekał na mój przyjazd, aby mi służyć pomocą. Przepraszał, że nie mógł być na lotnisku, zapewniał, że chętnie załatwi mi audienc­ję u prezydenta Republiki, jeśli będę chciał o nią zabiegać. Aby uwiarygodnić swoje słowa, pokazał mi legitymację, z której wynikało, że jest sekretarzem zastępcy deputo­wanego z ramienia partii Chasqui, zajmując w ten sposób uprzywilejowane miejsce w hierarchii urzędowej. Obie­cał obwieźć po mieście, pokazać Limę, jej nocne życie, wspaniałe dzielnice rezydencjalne, nadmorskie aleje i plaże Pacyfiku, a także dyskretne i pełne słodkiej muzyki domy schadzek. Zapewniał mnie o swojej przyjaź­ni i poinformował, że posiada największą prywatną kole­kcję preińkaskiej ceramiki ozdobnej, a w szczególności sztuki erotycznej, okazy, których nie znajdę w żadnym muzeum.

Znikł, zanim o cokolwiek go mogłem zapytać. W go­dzinę później odebrałem telefon od właściciela hotelu ^„Polonia”, który zapraszał mnie na obiad i corridę. Prosił, abym sam do niego dotarł, bo nie może po mnie wyjechać, j^arówno hotel, jak i aleja Republiki Panamskiej znane

są każdemu Polakowi. Będzie na mnie czekał u wejścia do hotelu z całą swoją rodziną.

Z trudem dotarłem do Avenida de La República de Panama w tym mieście o wąskich krętych uliczkach, w których odnosi się wrażenie, że autobus szuka własne­go ogona. Hostal Jota, który nazwał dumnie „Polonia”, jest solidny i elegancki, na dole ma restaurację, gdzie szybkonodzy kelnerzy serwują kurczaki z rożna. W holu hotelowym wisi orzeł biały, a w mosiądzu wyryto nazwis­ka dwóch polskich dyplomatów.

Powiedziałem Jotowi, że chcę uczyć literatury polskiej i otrzymałem od niego zapewnienie, że przyśle mi swoich siostrzeńców, którzy wybierają się na studia do Polski i chcą przygotować się językowo. Swojego syna wyśle Jot do Cambridge, aby mógł spełnić jego własęie marzenia. Bardziej mu będzie potrzebny angielski, ale zastanowi się, bo a nuż chłopcu może się kiedyś przyda także polski.

Gratuluję Jotowi aspiracji, nie każdego stać na to, aby jego dziecko studiowało aż'w Cambridge. A Jot postana­wia także przenieść się do Londynu wspólnie z rodziną, aby syn mógł być razem z rodzicami. Ponadto w Londynie jest bezpieczniej niż w Limie, tutaj człowiek bogaty nie ma chwili spokoju, każdego dnia i o każdej godzinie mogą go porwać lub zabić.

Ruszamy na Plaza del Sol i po drodze Jot precyzuje mi swoją dewizę życiową: „Niczym się nie zrażać. Przełamać brak wiary we własne siły. Uwierzyć w swoje powo­dzenie”.

Teraz mi pokaże corridę, abym zobaczył, jak matador zabija zwierzę. To dobra nauka dla każdego, aby nauczyć się zwyciężać.

Prowadzi swojego caribe tunelem via expressa, wymi­jając inne pojazdy, jak mi się wydaje, o milimetry od katastrofy. Jot za kierownicą jest nadzwyczajnie sprawny i umie się tym chwalić. Wchodzimy na Plaza del Sol niéco przed czasem, na podium ustawia się dopiero orkiestra,

jeszcze nie ma nawet picadorów. Siadamy na żelaznych krzesłach po stronie sombra, czyli w cieniu, gdzie bilety są dwa razy droższe. To Jot je zakupił i teraz opowiada mi

o sobie, jak rodak rodakowi. Najpierw mnie pyta, jak długo człowiek może wytrzymać w legowisku razem z karaluchami? On wytrzymał trzy miesiące. Zapłacił w ten sposób za zejście ze statku, na którym miał koję, wikt i opierunek, ale chciał lepszego życia. Kiedy zszedł na ląd, musiał odcierpieć. Przez kilka miesięcy spał na materacu, w którym razem z nim gnieździło się. to obrzydlistwo. Podjął walkę o życie i o siebie, był wówczas młody, silny i pomysłowy.

Teraz Jot jest na swoim, dorobił się miejscowej żony, wynajmuje przyjezdnym Polakom pokoje .w swoim hos- talu po przystępnych cenach 2,5 dolara za dobę, a od innych ciągnie, aby wyrównać straty. Niestety, ci polscy niedzielni turyści-plecakowicze podkradają mu, co się tylko da, nawet podstawki i klosze do lamp, nie mówiąc

o kranach w łazience. Zdarzyło się nawet, że ktoś zwędził zupełnie nowy materac. Żadnej wdzięczności, tylko wszystko pod siebie, jak nie przymierzając jakieś nie oswojone zwierzęta. Chamstwo takie pospolite.

Orkiestra gra pasodoble. Jot szczegółowo mi objaśnia, co dzieje się na arenie. Najwięcej jednak mówi o sobie,

o swojej nowej restauracji, którą buduje nad samym brzegiem morza, na wysokiej skarpie. Hostal „Polonia” chętnie by sprzedał, ważny jest zysk, forsa, trzeba mieć jej coraz więcej, bo forsa to siła, zupełnie jak na arenie, gdzie człowiek musi nauczyć się widowiskowo zabijać zwierzę. Nie wystarczy zabić, trzeba to zrobić w dużym i paradnym stylu.

Wieczorem wracam do „Oasis”. W holu czeka na mnie Artur o Perez. Przyszedł przedstawić mi swoją Bgrzeczoną. Szczupła i niebieskooka dziewczyna dyga, Bpdając mi rękę i dość głośno szepcze: Agueda Ro-

Nadzwyczajnie się pani nazywa, może nawet mówi pani po polsku?

Dziewczyna czerwieni się, żeby nie powiedzieć, płoni.

Proszę, aby mnie pan uczył polskiego, chciałabym wiedzieć, jak oni mówili, ci moi dziadkowie, jak brzmią polskie słowa i jak się je wymawia.

Arturo Perez zaprasza na pisco sauer (peruwiańską wódkę z dodatkiem soku cytrynowego, bitej śmietany i cukru), aby uwieńczyć nasze poznanie z jego narzeczo­ną. Śmieje się całą gębą, ale w kącikach ust zauważam zacięcie, jakąś determinację. Usilnie chce mnie zaciągnąć na drinka. Umawiamy się na następny dzień w Domu Polskim. Agueda wyjaśnia, że jej dziadek był spod Sano­ka i pyta, czy to miasto należy do Polski. Odnoszę wrażenie, że nie chodzi o naukę polskiego, ani o wyjaśnia­nie geografii,, ale o coś innego, o czym jeszcze nie wiem.

Dom Polski^H tak to się mówi, a właściwie jest to mieszkanie Hildy Ławińskiej, pianistki i wychowawczyni całych pokoleń szopenistów. Jej mąż był inżynierem i zbudował ponad trzy tysiące domów w samej Limie. U Hildy Ławińskiej pełno zawsze polskiej młodzieży. Jeszcze nie wiem, kim są trzy dziewczyny, oraz blond- -elegantka Angelika Bernstein, a także wykładowczyni angielskiego z Iąuitos, Maryla Mażulis. A inni? Świadomi" wyboru nowej ojczyzny rozbitkowie, ofiary czy też kowa­le swojego losu? Zasiedziali tutaj, głowy zanurzone w ob­łoku marzeń o fortunie, w oczach rozterka. Kobiety poszukujące mężów, samotne Amazonki. Ojcowie dzie­ciom, rozbitkowie z drugiej wojny światowej. Misjonarze' samotnych dusz. Mówimy do siebie, obok siebie, każdy

o czym innym. Kto nie ma innej okazji, przychodzi, aby mówić tutaj po polsku. Niektórzy wypożyczają krymina­ły z biblioteki. Ktoś chce oglądać polski film, ktoś inny wśpomina swoje przygody z celnikami na Okęciu w War­szawie. Ktoś pokazuje bursztyny znad Bałtyku.

Jul zajmuje się sprzedażą polskich statków z ramienia

peruwiańskiego Interbancu. — Jakich statków? — py­tam. Patrzy na mnie i nie wie, kim jestem. A zatem, czy warto ze mną rozmawiać? Wyjaśniam, że jestem nauczy­cielem literatury polskiej. Literatura przypuszczalnie Jula nie zajmuje, ale pyta z grzeczności: — Kogo uczysz, czy też — gdzie wykładasz?

Chcę wykładać, ale jeszcze nie pozyskałem studen­tów.

Mówię to głośno, aby inni też słyszeli. Już wiem przecież, że nauczyciel to tutaj śmieć. Policjant jest znacznie ważniejszy od nauczyciela, to wiedzą wszyscy, dlatego milkną.

Jul opowiada mi jednak o statkach pozostawionych w Paicie przez polskich rybaków na pastwę morza i Wiat­ru. Nie mogę w to uwierzyć, Jul wydaje mi się fantastą. Iluż takich spotkałem na swojej drodze. Ale Jul upiera się przy swoim, otwiera teczkę i wyjmuje z niej zdjęcia kilku statków zamieszczone w stołecznej gazecie „El Comer­cio” z podpisami: Jowisz, Homar, Cráter i inne statki polskie porzucone w zatoce Paity. Jul sprzedaje je teraz w imieniu miejscowego banku, aby wypłacić odszkodo­wanie polskim rybakom, którzy na nich pracowali i nigdy nie otrzymali ani zapłaty, ani świadczeń socjalnych. Jednym z nich jest Barabasz, który czeka na swoją dolę już od siedmiu lat. Teraz nabiera nadziei, że ją odzyska, a Barabasz nie wygląda na naiwniaka.

Pojawia się Jot, cichutko, jakby się skradał. Słyszałem, że odgrywa tutaj rolę szarej eminencji. Gra w szachy na pięciu tablicach równocześnie. Najbogatszy z całej limań- skiej Polonii, dlatego obchodzą go dookoła, może z za­zdrości. Pytam, czy zdecydował się przysyłać mi syna na lekcje polskiego? Wykręca się, że jeszcze za wcześnie, dziecko musi najpierw podrosnąć do tak trudnych zajęć. Mógłbym go uczyć, jeśli przeniósłbym się do hostalu

Polonia”.

I Nad nami unosi się duch nestora Feliksa Wojtkowskie-

go. Podobno nawet ktoś go widział w wigilię Bożego Narodzenia. Ktoś inny przywiózł z Polski jego książkę „Ziemia nieobiecana”.

Ten Wojtkowski musiał być niesamowitym typem,

o takiego oryginała trudno na świecie.

To rzeczywiście model — mówi Zuzula, która znała, a właściwie jeszcze zna jego żonę. Zuzula patrzy na mnie, ale mówi do Natalii Kórnickiej. Ja się dla Zuzuli nie liczę jako partner, bo wie, że jestem tylko ńauczycielem i nie mam pracy; gdybyną był tutejszym fabrykantem, sprze­dawcą nieruchomości albo inspektorem policji, to co innego. Wtedy mówiłaby tylko do mnie. Któregoś dnia powiedziała mi to wprost: Jeśli człowiek skończy czterdzieści latŁ to powinien wiedzićć, czego się trzymać, może być radcą ambasady, powiedzmy sekretarzem, a chociażby i portierem, bo wiadomo, że można coś z tego mieć. Uśmiechnęła się ironicznie. Teraz mówiła do Natalii Kórnickiej-Rodriguezowej, żony tutejszego pułkownika lotnictwa i wiedziała dobrze do kogo mówi.

Wojtkowski całe życie poświęcił motylom. Nie wzbogacił się, bo był uczciwy, a jego partnerzy niesolidni. Latami nie płacili mu za dostawy i to jacy partnerzy: naukowcy w Stanach Zjednoczgnych, w Niemczech Za­chodnich, we Francji, a pewnie i w Japonii. Przez dziesię­ciolecia uganiał się dla nich za motylami po dziewiczych dżunglach Peru, bó tylko motyle go interesowały. To była jego pasja. Pasja według świętego Feliksa, wreszcie się roześmiała. Przed śmiercią uciekł do Krakowa.

Nie uciekł, tylko wyjechał ta Natalia Kórnicka- -Rodriguezowa była konkretna jak zwykle. — Nie miał przed czym uciekać, chciał dokonać żywota w Polsce, między swoimi.

. -r— Co to za „swoi”, których opuścił na całe pięć­dziesięciolecie.

■— Nawet jeśli nie miał rozumu, to serca mu nie zabrakło przynajmniej na starość. Postanowił przekazać

darowiznę polskiemu muzeum, niech się małe krakuski ciesżą peruwiańskimi motylami.

Mylisz się, rozum to on miał, ale serca mu brakowało przez całe życie — Zuzula nie daje za wygraną. Sama ma zamiar powtórnie wyjść za mąż, ale tym razem szczęśli­wie i opowiada już teraz wszystkim na głos historię życia Feliksa Wojtkowskiego:

Wyobraźcie sobie, odstąpił koledze żonę i to komu, Niemcowi, bo nie mógł jej wyżywić. Zupełnie jakby jałówkę zostawił. A chodziło o to, żeby żona nie przeszka­dzała mu uganiać się za motylami w ąmazońskiej dżungli czy tam w Tinga Marina. Jego żona tak się później zniemczyła, że zapomniała, jak się mówi po polsku.

Natalia Kórnicka to rozumie i nie potępia. Skoro była z Niemcem, to musiała się zniemczyć. Oczywiste, niepraw­daż?

Sama przeżyła Powstanie Warszawskie, a potem wy­szła na tułaczkę do Niemiec, z której do Polski już nie wróciła. Na szczęście nie wywieziono jej do Ravensbruck, jak tych dwanaście tysięcy innych Polek z dziećmi, ale do innego obozu w jakimś małym miasteczku, w którym byli dobrzy Niemcy, rzucali. tylko w polskich wygnańców zdechłymi szczurami i kamieniami.

Barabasz pomaga mi w própagowaniu mojego kursu i za chwilę ma rozdać ulotki, które napisałem na maszynie i powieliłem na ksero. Siedzimy przy długim stole w Do­mu Polskim i wszyscy są ożywieni, każdy pewnie co innego mówi, a co innego myśli. Zuzula mówi do mnie „ty”, mimo że nie wypiliśmy bruderszaftu i nie dlatego, że chce mi dać zarobić parę intis. Nie o to chodzi, „tykanie” stwarza nastrój familiarny, jakbyśmy byli wszyscy w jednej rodzinie. Nikt pewnie nie odezwałby się tak do hrabiego Potockiego, choć on sam mówi o sobie: gestem obywatel Potocki”, ale tutaj, w Domu Polskim, panuje koleżeństwo. Zuzula przekrzykuje innych:

Będziesz miał u nas odczyt, ale wymyśl dobry temat,

na przykład ,,Kryzys komunizmu w Polsce”, albo „Jak rząd tępi Kościół”.

A jeśli nie tępi?

r- To poszukaj innego tematu, ale musi być równie pikantny. Zastanów się dobrze i jutro zadzwoń.

Wchodzi Promy czek. Nawet jeszcze nie usiadła za stołem, a już wtrąca się do rozmowy i od razu do mnie:

Słyszałam, że pan jest nauczycielem polskiego. Mówią, że panu się chce. — Wybucha głośnym śmiechem, spostrzegając grę słów*

Podnoszę się z krzesła, aby się z nią przywitać.

Uczę literatury polskiej, szanowna pani.

O — woła Promy czek — mówiłam, że panu się chce, poszłabym na pański kurs, ale sam pan widzi#- pokazuje oczami swojego trzyletniego grubaska, który' właśnie bawi się z dobermanem. — On mną rządzi, musiałabym napisać do niego podanie.

Śmieje się promiennie i zaraża nas wszystkich tym śmiechem. Jej mąż, Japończyk jest wybitnym specjalistą elektronikiem po studiach w Stanach Zjednoczonych i wiadomo, że ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Tutaj, lub gdzie indziej. Jest ponadto uprzejmym i towarzyskim człowiekiem, z którym rozmowa sprawia przyjemność.

A zresztą ||j kontynuuje Promy czek — obiecałam mężowi nauczyć się japońskiego. — Znowu zanosi się śmiechem.

Barabasz kończy adresować koperty do każdego z obec­nych z moim apelem, aby zainteresowali się językiem polskim i zechcieli poznać literaturę ojczystego kraju.

Przypuszczam, że do Angeliki Bernstein de Cisneros pierwszy bym się nie zbliżył. Nie podszedłbym do niej podczas obiadu w Domu Polskim, ani też w Klubie Golfowym. Wydawała mi się niedostępna w swoich atła­sach i jedwabiach. Już wiedziałem, że nie należy zbliżać się do ludzi znajdujących się wyżej pod względem finan­sowym czy jakimkolwiek innym, bo można okazać się

intruzem. Angelika jeździła zwykle białą toyotą i które­goś wieczoru jej samochód nawalił w odległości trzystu metrów od Domu Polskiego. Była już noc i właściwie nawet najwytrwalsi szachiści zniknęli w jej mroku. Piłem jeszcze herbatę ze Zbyszkiem N., kiedy spanikowana Angelika wbiegła na próg Domu Polskiego i poprosiła

0 pomoc. W godzinę później, kiedy już mogła ruszyć, zaprosiła nas ze Zbyszkiem do siebie.

Dla kogoś, kto mieszka w pokoiku wynajętym w pensjonacie i to od dłuższego czasu, znaleźć się w czyimś prywatnym, zwyczajnym domu stanowi niewątpliwą ulgę. Łazienka jest łazienką, kuchnia kuchnią, pokój

pokojem. Angelika zrzuciła ciasny gorset protokolarny

1 okazała się kimś zupełnie innym. Nastawiła Chopina, bo uważała; że to będzie najbardziej odpowiednia muzyka na ten właśnie wieczór. Puszysty kot łasił się do nóg, Angeli­ka wyjęła album rodzinny. Jej ojciec pochodził z Łodzi, matka z Arequipy, a ona sama urodziła się na Miraflores, w zamożnej, snobistycznej dzielnicy, opisywanej od lat przez dwóch pisarzy limańskich — Mario Vargasa Llosę i Alfreda Bryce’a Echenique. Angelika tęskni jednak za Łodzią, odkąd ją przed kilkoma laty poznała. Na ścianach jej mieszkania wisi kilka surrealistycznych obrazów.

Zostały po moim bracie — objaśnia.-— Przypatrz się im, nie będziesz musiał oglądać jego zdjęć, namalował siebie, mimo że żaden z nich nie jest autoportretem. W tych abstrakcjach jest właśnie on, cała jego umęczona dusza.

Angelika chce zaadoptować jakąś małą dziewczynkę z Polski. Pomagam jej napisać list do jednego z sierociń­ców koło Bydgoszczy. Mówi, że sama pojedzie do Polski, aby wybrać dziecko. Od tego wieczoru zaprasza mnie do siebie niemal codziennie, aż do dnia, w którym nastąpi ^ awaria w naszych stosunkach. Najzupełniej zresztą nieo­czekiwana. W nocy, tuż przed toque de queda, tj. godziną policyjną, odwozi mnie do pensjonatu. Zdarza się, że na

powrót do domu zostaje jej zaledwie 10 do 15 minut, wtedy ledwo przystaje na chwilę i gna z powrotem, a ja dzwonię do niej z holu ,,Oasis”, aby upewnić się, czy szczęśliwie dojechała.

To jej przeczytałem tekst, który miałem zamiar wygło­sić na uniwersytecie na odczycie inauguracyjnym. Zaczy­nał się od słów:

Co czujesz, kiedy powtarzasz wersy „Balladyny ” albo „Konrada Wallenroda”, czy „Na Alpach w Splügen”, kiedy oglądasz dejmkowski spektakl „Dziadów”, wywo­łujesz z pamięci duchy przeszłości, te same, które stwo­rzyły ciebie i twoich ojców, i twoich dziadów. Przypomi­nasz sobie dramat losów tych, którzy wyznaczyli nam nieśmiertelny byt. Przed twoimi oczami defilują postacie herosów literatury: Norwida, Mickiewicza, Słowackiego, Wyspiańskiego. Wspominasz łagodny obłęd Edwarda Stachury i jego niezłomną wiarę, że potrafi silą woli zatrzymać nadjeżdżający ekspres, czy też szaleństwo Rafała Wojaczka. Zastanawiasz się, czym różniło się od tego, które zniszczyło Marka Hłaskę?

Angelika nie zrozumiała jednak tekstu, bo nazwiska romantyków i współczesnych były jej najzupełniej nie znane. To rozbudziło moją ambicję, aby zapoznać ją z polską literaturą.

Napisałem list do rektora Uniwersytetu Katolickiego pytając go, czy może zaplanować moje wykłady w następ­nym semestrze. Razem z Angeliką pojechaliśmy na uniwersytet i zostawiłem ten list w sekretariacie rektora­tu. Sekretarka zapewniła mnie, że otrzymam odpowiedź.

Wieczorami oglądaliśmy w kanale 5. „Quo vadis”. Serial zrealizował amerykański reżyser, występowali w nim amerykańscy aktorzy, nikt nie podał informacji, kim był autor powieści, zapytani przeze mnie limańczycy odpowiadali, że zapewne był także Amerykaninem.

To jeszcze bardziej podniecało moją wyobraźnię. Nic nie wiedzą o Sienkiewiczu, nie słyszeli jego nazwiska,

w jakim języku pisał. Trzeba im to wszystko wcisnąć do głów, a przy okazyi opowiedzieć kawał historii Polski. Zacytuję też sławną Sienkiewiczowską maksymę, ukutą w dobie niewoli narodowej: „Ku pokrzepieniu serc”, którą przyjął za swoją wielki Amerykanin William Faulkner.

Barabasz roznosił mój apel po domach znajomych Polaków, zachęcał do uczestnictwa w wykładach. Temat „Literatura w szponach historii” wszystkim wydawał się interesujący. Chodziłem z Barabaszem do Domu Polskie- " go, na koncerty Hildy Ławińskiej i jej uczniów, po drodze pokazywał mi luksusowe angielskie kolegium, przysta­wał na krawężniku i opowiadał, że do niego właśnie uczęszczał jego syn. Kiedy to usłyszałem po raz pierwszy, też przystanąłem, aby przyjrzeć się budynkowi, były tam nawet białe marmurowe schody, całość wyglądała na kopię willi z Kopenhagi. Spojrzałem wówczas uważniej na Barabasza, który nie miał zwyczaju się golić, a siwo- ruda broda zasłaniała mu pierś. Włosy strzygł na jeża. Obiady jadał zwykle na stoiskach ulicznych.

Szliśmy dalej i Barabasz zatrzymał się przy restauracji „Blue Moon”, aby powiedzieć, że przychodzi do niej z całą rodziną. Ściany tego lokalu, a także sklepienie wyłożone są butelkami ustawionymi ciasno jedna przy drugiej, pełnymi najlepszych trunków świata. Słyszałem, że w „Blue Moon” bywa sam wielki pisarz i wiceprezydent, Luis Sanchez.

Zanim doszliśmy do Domu Polskiego, dowiedziałem się, że Barabasz zna tajemnicę przewidywania ludzkiego losu. Muszę wejść na górę M., której szczyt znajduje się na wysokości cztery i pół tysiąca metrów, gdzie nocami pojawiają się zjawy przeszłości. Wówczas odmieni się mój los. On sam, Barabasz, czeka na zmianę swojego już od siedmiu lat i wie, że niebawem jego życie będzie całkiem Inne. Duchy opiekuńcze wskazały mu także człowieka, za ^którego sprawą się to stanie. Może mi powiedzieć pierw­

szą literę jego imienia. Jest to litera J. Kiedy zapytałem, czy go zna, odpowiedział, że ja także go znam i może się zdarzyć, że mężczyzna o’imieniu zaczynającym się na J. będzie miał wpływ i na moje życie. Roześmiałem się, nie wierząc słowom Barabasza i jak się później okazało, niesłusznie.

Zdawałem sobie sprawę, że dla niektórych ludzi, darzą­cych mnie nawet sympatią, nie jestem partnerem, lecz raczej kimś ze sfery, którą oni z pewnością lekceważą. Ci ludzie nigdy mnie nie zaprosili do swoich domów. Nie przyjmuje się w swoje progi kogoś, kto jest nauczycielem języka czy literatury. Nie mogli mnie traktować jak kogoś równego sobie, bo stać mnie było najwyżej na uczenie ich dzieci. Nie posiadałem żadnych partnerskich możliwości finansowych. Być może podświadomie Wydawało mi się, że jednym z tych właśnie ludzi jest człowiek o imieniu zaczynającym się na J. Okazało się później, że z nim sprawa nie jest tak jednoznaczna. Być może ja sam traktowałem stosunki pomiędzy ludźmi zbyt jednostron­nie uważając, że jeśli ktoś mnie zaprosi na kolację, aja nie mogę mu się zrewanżować, to będzie mnie lekceważył. Niekoniecznie tak musi być, może sądzić przecież, że to ja go zlekceważyłem albo że nie smakowała mi kolacja..

Niektórzy z nich nosili stare rodowe nazwiska, szlache­ctwo innych znajdowało potwierdzenie w starych herba­rzach. Sądziłem nawet, żę te nazwiska dają im dobre samopoczucie, myliłem się jednak, byli zadowoleni tylko wówczas, kiedy szły im interesy.

Angelika Bernstein de Cisneros w żadną niedzielę nie opuściła mszy świętej, w którymś z dwóch kościołów w pobliżu alei Arequipa. Jeśli nie zdążyła rano, .albo jej się nie chciało, jechała tam po południu lub wieczorem. Cieszyła się, kiedy jej towarzyszyłem. Był jeszcze trzeci kościół polski, do którego czasem chodziliśmy, ale msze odbywały się w nim nieregularnie. Angelika kochała smukły kościół gotycki u wylotu Aíequipy, w którym

ksiądz wygłaszał kwieciste kazania, pełne umoralniają- cych słów i nakazów bożych. Mówił też czasem o demo­kracji, mając na myśli demokrację ludzi, którzy słuchali jego kazań, tzn. tych, którym inni ludzie, gorsi od nich, chociaż fizycznie mogli być podobni, prali bieliznę, czyś­cili buty, myli i wyprowadzali samochody, podawali do stołu,*do którego nie mieli prawa razem z nimi usiąść i później po nich sprzątali. Mówił zatem o demokracji w stylu starożytnego Rzymu.

Angelika należała do tych ludzi i poczucie wyższości w demokracji bardzo jej odpowiadało. Była z tego dumna. To dawało jej siłę i przynosiło dobre samopoczucie.

Ñie wspomniałem jej, że moim żywiołem jest ulica José - Leaí w dzielnicy Jesús Maria, gdzie codziennie czekałem na telefon i wiadomość z uniwersytetu, kiedy będę mógł podjąć zajęcia w nadchodzącym semestrze. Szukałem możliwości udzielania lekcji polskiego, przykleiłem kilka ofert na słupach ulicznych na uniwersytecie, a także w Domu Polskim. Dni upływały, a nikt się nie zgłaszał. Milczał także telefon z uniwersytetu. Nie traciłem jednak nadziei, bo widziałem żywe zainteresowanie wykładami wśród Polaków.

Znajdowałem się w stanie zawieszenia. Prawdę mówiąc nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Któregoś dnia kuzynka Angeliki obchodziła imieniny i Angelika poprosiła mnie, abym pojechał do parku przy alei Larco i tam na pchlim targu kupił ozdobny nóż do przecinania papieru.

Znalazłem odpowiednio długi, z mosiądzu, w miarę ostry, z wygrawerowanymi insygniami Tupać Amaru (wielkiego wodza indiańskiego powstania przeciw hisz­pańskim konkwistadorom, który ogłosił się królem). Podziękowałem sprzedawcy chwaląc nóż, dodałem jed­nak, że służy tylko do rozcinania papieru. Zawiesiłem głos. Zareagował natychmiast: — Proszę zaczekać, przy­niosę właściwy. Po chwili pokazał mi krótki sztylet. Nie Jipiłem go, bo był za drogi. Zastanawiałem się, skąd

wzięła się ta zbieżność myśli pomiędzy mną a sprzedawcą różności na pchlim targu, skąd powstało to porozumienie.

Młody archeolog, Krzysztof Makowski, wykładający na Uniwersytecie Katolickim, zaprosił mnie z Angeliką do swojego domu na projekcję filmu o kulturze artystycznej Nazca. Ten sam Krzysztof Makowski; na którego wykła­dy chodził były minister obrony. Przyjechaliśmy o zmierz­chu, który tutaj, podobnie jak w Meksyku czy Wenezueli, błyskawicznie zamienia się w czerń nocy. Zdążyłem się jednak zachwycić sewillańskim patio w jego domu, od którego nie mogłem oderwać oczu. Dom polskiego archeo­loga znajduje się we wschodniej części Avenidy Javier Prado, u stóp wieżowca Seguros Sociales „La Positiva”. Blisko stąd do Miraflores i rezydencjalnej dzielnicy San Isidoro, w której mieszka Jul, w jednym z najbogatszych wieżowców, jakie można w Limie zobaczyć.

Tam właśnie, na dwudziestym piętrze wieżowca, w któ­rym mieszka także były prezydent Peru, Belaunde Terry, Jul postanowił ratować polskie statki porzucone na Pacy­fiku u wybrzeży Peru. Brałem to za czystą fantazję, sądząc, że nigdzie na świecie załoga nie opuści statku W obcym porcie, ani kapitan nie zejdzie z jego mostku. Jul zaś mówił, że dzień i noc obcy ludzie grabią i rozkradają mienie, niszczą kosztowne urządzenia. Patrzył mi w oczy i powtarzał: — Jeśli choć trochę czujesz się Polakiem, kiedy to zobaczysz, serce pęknie ci z bólu. Nikt, kto ma sumienie, nie itioże na to patrzeć spokojnie.

Dr Krzysztof Makowski był żonaty z Peruwianką pochodzenia szwajcarsko-libańskiego, o nadzwyczajnej urodzie Wschodu. Podęzas.gdy ona nadzorowała w kuch­ni służbę zajmującą się kolacją, młody naukowiec przygo­towywał napój wlewając do miksera coca-colę i rum Jamaica. Wtedy zamrugały żarówki. Wydawało mi się, że zbliża się trzęsienie ziemi. Czasem trzęsło nocami, kiedy indziej w godzinach pracy i ludzie wybiegali na ulicę, aby tylko znaleźć się w wolnej od ścian przestrzeni. Nie

pamiętam, ile osób było przy stole, ale wszyscy wpatry­wali się w mrugające w żyrandolu żarówki.

Żona Krzysztofa przyniosła świece i patrząc tak samo jak my wszyscy w żyrandol, wyszeptała: to oni. Silvio Ferrari, szef galerii Banku Kontynentalnego, w której ambasada polska urządzała czasem wystawy malarskie lub graficzne, Włoch urodzony w Tacnie, wyjaśnił, co Meche miała na myśli.

To ci, których spotykamy sto razy dziennie. Dziew­częta i kobiety sprzedające biżuterię, albo fantasias, tj. sztuczną biżuterię, owoce na straganach ulicznych, albo gumę do żucia i czekoladki „Sublime”, bieliznę i tranzystory, roboty i zabawki dla dzieci. Młodzi mężczy­źni, którzy są urzędnikami -bankowymi lub rządowymi, pilotami, kierowcami autobusów, wojskowymi, nauczy­cielami, wykładowcami na uniwersytetach, a także dzien­nikarzami. W równej mierze rzemieślnicy, co sprzątacze ulic i taksówkarze. Przeważnie jednak są to studenci czy absolwenci Cantuty, Wyższej Szkoły Pedagogicznej w pobliżu Limy. Ale centrum ich ruchu znajduje się w andyjskim mieście Ayacucho. Nazwali siebie Sendero Luminoso, co znaczy Świetlisty Szlak. Codziennie ktoś umiera z ich ręki w imię zemsty lub też nowego, wspaniałego świata >4 przyszłości. Każdy, kto zostanie przez nich wybrany, musi zginąć. Zazwyczaj ludzie z rządzącej partii APRA czy też apristowskiego rządu Alana Garcii, z dowództwa marynarki w'ojennej, której senderyści wydali wojnę, ą nawet z najbliższego oto­czenia samego prezydenta. Oni są wszędzie, w każdym miejscu i o każdej porze, niewidoczni. Groźniejsi od amerykańskiego Supermena, niewidzialnego czło­wieka.

Tylko wnikliwi obserwatorzy dostrzegają, że ich ofiary

dla większości mieszkańców metropolii szanowni oby­watele, wybitni liderzy partyjni lub mężowie stanu — zos­tają wybrani na śmierć z bardzo specyficznych względów.

Świat, o który walczą senderyści, będzie musiał przypo­minać ten opisany przez Orwella w „Roku 1984”, lub w powieści Huxleya. Czyż nie tak? Silvio zwrócił się do swojej żony, Białorusinki, z którą pobrali się przed miesiącem, i on jeszcze ciągle, nawet w miejscach pu­blicznych, trzymał swoją dłoń na jej udzie.

Fanatyczna ultralewica, której celem (wg ich przywód­cy, Abimalela Guzmana) jest zdobycie władzy w imię upośledzonych i poniżonych. Wszystkie środki uznano za dopuszczalne, liczy się wyłącznie cel. Mają zwyczaj przyznawać się do dokonanych akcji, biorąc publicznie odpowiedzialność za swoje czyny. Abimalela Guzmana

wykładowcy filozofii na uniwersytecie w Ayacucho

nikt od lat nie widział, ale prawie codziennie jego zdjęcie ukazuje się w którejś z gazet, jako najbardziej niebezpiecznego człowieka w Peru. Czasem podają, że umiera na raka. Jest to zdjęcie mężczyzny w średnim wieku, o silnym, nie golonym zaroście i sporej tuszy. Senderyści stosują taktykę wywodzącą się z maoistows- kiej teorii wojny wsi przeciw miastu. Usiłują otaczać aglomeracje miejskie i likwidują przywódców korporacji, bankierów, właścicieli ziemskich, milionerów. Budzą lęk i nienawiść.

W ten sposób dowiedziałem się, być może jednostron­nie, o Sendero Luminoso, postrachu Peru. Polaków wśród nich nie ma. Polacy, poza najzupełniej nielicznymi wyjątkami, nie uczestniczą w ruchach terrorystycznych na kontynencie Ameryki Południowej.'

Światło znowu zamrugało, był to drugi sygnał. Po chwili mieszkanie pogrążyło się w ciemnościach, przez okno widać było wybuchy ognia.

Avenida Javier Prado opustoszała, z dużą prędkością przelatywały przez nią pojazdy. Wyły karetki pogotowia, wozy policyjne na pełnym gazie zmierzały w stronę pałacu rządowego. Pokaz ozdobnych tkanin kultury Nazca odłożyliśmy na inny wieczór.

Zbliżała się godzina policyjna, podczas której Lima zamierała. Jeśli ktoś nie miał szansy zdążyć do domu, zostawał tam, gdzie był. Poranne gazety podawały nazwi­ska tych, którzy poprzedniej nocy nie usłuchali wezwania patroli i usiłowali uciekać. Zginęli podczas ucieczki.

Nad Limą wisiała łuna, na płaskich dachach domów ujadały .psy. Wieżowiec ,,La Positiva” stał jak upiór w czerni nocy. Po chwili zobaczyliśmy ogień w przemy­słowej dzielnicy Victoria. Angelika wyprowadziła wóz z garażu, ńa tylne siedzenie wepchnął się Barabasz. Nie było czasu na zastanawianie się, dokąd mamy jechać. Dotarliśmy do Avenidy Salaverry i przed ministerstwem La Marina zobaczyliśmy zgrupowanie wozów pancer­nych, ale nikt nas nie zatrzymał. Na drugi dzień rano dowiedziałem się, że bomby zostały podłożone pod ośmio­ma bankami, spłonęły dwie fabryki, m.in. ta, w której pracowała Zuzula. Policja wielokrotnie wchodziła do akcji walcząc z uzbrojonymi grupami terrorystów u same­go podnóża Banku Kontynentalnego, na wysokości szós­tej kwadry centralnej Avenidy Lar co. Nikt z Polaków nie zginął. Mikołaj Roztworowski utrzymywał, że o piątej piętnaście zatrzymał go patrol wojskowy kilkoma wy­strzałami w powietrze, a kiedy z podniesionymi rękoma wysiadł z samochodu i usiłował wytłumaczyć, że jest już po piątej, dowódca patrolu krótko uciął rozmowę mó­wiąc, że nie mają zegarków.

Barabasz wierzył w odmianę losu za sprawą kogoś, czyje imię zaczynało się na J. Przychodził na ulicę José Leal i szliśmy na targowisko. Na tej obskurnej i brudnej ulicy otaczał nas przepych złotych pomarańczy zalegają­cych stoiska. Konkurowały z nimi tylko mandarynki i to aż w dwóch gatunkach: z pestkami i bez. Pestkowce były nieco tańsze. Drogie zaś awokado ze swoim żółtym miąższem, masłem roślinnym pomiędzy zieloną skórką £ dużą pestką w środku. Na straganach było wszystko, pzego tylko można zapragnąć. Ale i tak niczego poza tym,

co absolutnie niezbędne nie kupowaliśmy. U Chińczyka na rogu sardynki, świeże bagietki u Włocha, a zamiast masła, które tutaj jest bardzo słone, nabyliśmy margary- ńę marki „Dorina”.

Przychodziłem tu także na obiady. Na ulicy ustawiano stoiska z nie heblowanych desek i można tam było dostać smaczny rosół z kury. ^tołownikami byli drobni rzemieśl­nicy, robotnicy dniówkowi, sprzedawczynie owoców i za­bawek dziecięcych, taniej galanterii i leczniczych ziół z peruwiańskiej Amazonii, a także sprzątacze uliczni. Ludzie z nizin, z którymi znalazłem wspólny język, a w każdym razie wspólny stół. Niektórzy z nich trudnili się także przywożeniem z Tinga Marina cudownie mie­niących się motyli, najpiękniejszych na świecie, które trzeba łapać na dużych wysokościach.

Przychodzili tu czasem, aby kupić tanie oWoce, polscy andyści, którzy mieszkali w pobliskim schronisku u Albriziów, zaprzyjaźnionej z Polakami peruwiańskiej rodziny (Cecila Albrizio studiowała swego czasu w Kra­kowie). Zwykle całe watahy młodych ludzi mieszkały u nich za darmo tygodniami.

Któregoś dnia prosto z pensjonatu „Oasis” poszedłem na targowisko i zasiadłem do mego ulubionego rosołu z kury. Przełknąłem zaledwie kilka łyżek gorącego płynu, kiedy wydało mi się, że czuję na sobie czyjś wzrok, prowokujący mnie, abym podniósł oczy. Odwróci­łem się. Angelika Bernstein stała za mną i krzywiła się swoim nieokreślonym uśmiechem, skierowanym w przestrzeń.

Proszę, siądź koło mnie — zaprosiłem ją.

Nie mogłabym tu jeść — powiedziała twardo.

Skąd wiedziałaś, że tu jestem?

Śledziłam cię od samego pensjonatu, jestem dobrym wywiadowcą.

Jeśli nie jesteś głodrta, to możemy pójść gdzieś na chichę.

Jestem głodna, ale nie mogę tu zostać, bo śmierdzi.

Można tu kupić wspaniałe mandarynki, pomidory, awokado, owoce mango, korzeń żeń-szeń, olejek eukalip­tusowy. A taki rosół na Miraflores kosztuję więcej niż dziesięć dolarów.

Mówiłem to wszystko prędko i głośno.

Dokąd pójdziemy? — Odwróciłem się ^do Angeliki i wtedy okazało się, że jej nie ma. Zniknęła. Szukałem jej wzrokiem wśród straganów, pomiędzy tłumem ludzi, który przewalał się nieustannie kłębiąc się jak szarańcza. Zobaczyłem, że w odległości kilkudziesięciu metrów ode mnie rusza biała toyota, którą ona ostrożnie wyprowadza spośród straganów.

W moją stronę lekko kołyszącym się krokiem maryna­rza żeglugi wielkiej zmierzał Barabasz. Powiedziałem mu, że Angelika uciekła.

|E- Ty też stąd uciekniesz, jeśli dostaniesz swoje wykła­dy. Nie będziesz tu przychodził, aby nie zobaczył cię ktoś z towarzystwa, a chociażby z Domu Polskiego. Byłbyś spalony, nawet na twój pogrzeb by nie poszli, nawet pacierza nikt by nie zmówił.

,Spójrz — powiedziałem^- jakie wspaniałe pomarań­cze, grape-fruity, cytryny, kolby złotej kukurydzy, nie mówiąc już o mango, które ci się rozpływa w ustach.

Wspaniałe, ale nie dla ludzi z towarzystwa, na zakupy przychodzą ich służące. Ja też się wkrótce stąd wyniosę, mdli mnie, kiedy patrzę na tych oberwańców, syfilityków, żebraków i trędowatych.

Wskazał mi kobietę sprzedającą czerwone melony,

o soczystym, ociekającym słodyczą miąższu, która obyd­wie ręce miała zabandażowane gazą, a także osłaniała nią część twarzy.

* — Będę miał to wszystko w dupie — zaakcentował.

Przypuszczalnie już wiedział, że „Antlia” zostaje wy­stawiona pod jego nazwiskiem na licytację i niebawem (będzie sprzedana. Wtedy odzyska swoje pieniądze, los mu

się odmieni za sprawą człowieka, którego imię zaczyna się na literę J. Zaczął mówić o czasach, kiedy był cenio­nym specjalistą Spółki Rybackiej i posyłał syna do elitar­nego kolegium. Szkoda, że nie poznałem go wówczas, kiedy był królem wytwornych restauracji. Obiecał, że zaprosi mnie do hinduskiej jadłodajni przy ulicy Shell, która należy do bractwa Gran Fraternidad Universal, gdzie nawet kelnerzy są wtajemniczeni w rytuał religijny, a bezmięsny obiad można dostać za szesnaście inti, tj. za pół dolara.

Obliczyliśmy z Juanem Kędzierskim, prezesem Domu Polskiego, że na mój kurs literacki zapisze się z kolonii polskiej około dwudziestu osób, ale Juan, który bardzo mi sprzyjał i dawał tego nieustające dowody, postanowił zachęcić jeszcze innych. W tym celu obiecał zawieźć mnie do kilku znajomych domów i przedstawić różnym znaczą­cym osobom i osobistościom polonijnym. Uniwersytet wymagał 20 zapisów, bez których nie miałem prawa do sali wykładowej, używania tablicy i kredy, ani też nie uzyskałbym zezwolenia na samo prowadzenie kursu. A przecież odczuwałem rozbudzoną potrzebę mówienia

0 herosach polskiej literatury, których nikt nie znał tutaj nawet z nazwiska.

Kiedy wróciłem do ,,Oasis”, Arturo Perez stał przed spłaszczoną czaszką z okresu kultury Chimu i przyglądał się jej uporczywie, aż zbliżyłem się na odległość nie większą niż dwa kroki. Wtedy odwrócił się do mnie

1 powiedział:

Igilj- Wizyta u prezydenta załatwiona, jego siostra studio­wała w Polsce. Prezydent odczuwa sentyment do pań­skiego kraju, jutro dopnę szczegóły.

Mogę powiedzieć prezydentowi o moich wykładach na uniwersytecie? ' ' • :

Koniecznie, prezydent uwielbia literaturę piękną, podobnie jak muzykę, sam potrafi śpiewać meksykańskie mananitas, co robił na placu Garibaldiego w México D.F.

Na pewno pomoże panu zdobyć wykłady na uniwersyte­cie, nawet gdyby nikt się nie zapisał.

To absurd —■ mruknąłem 36* nawet prezydent nie zmusi studentów, aby przychodzili na mój kurs.

Prezydent jest najważniejszym człowiekiem w kra­ju i wszystko od niego zależy — uciął natychmiast moje wątpliwości i zaprosił do obejrzenia kolekcji huacos eroticos z czasów kultur preinkaskich. Mieszkał niedale­ko, przy Avenida Arequipa. Dostaliśmy się tam w ciągu kilku minut. Całe mieszkanie miał zapełnione wazami polichromicznymi ustawionymi na półkach. Malowane na nich sceny erotyczne przedstawiały wszystkie możli­we pozycje ars amandi. Bogactwo'ornamentyki glinia­nych waz mogłoby impotenta doprowadzić do szoku seksualnego. Zaczęło mi się wydawać, że gesty czynione wobec mnie przez Arturo Pereza i nawet to jego muzeum domowe, które mi pokazywał, są jakąś zagadką. A co myśleć o staraniach, które Czynił na moją rzecz u prezy­denta, jeśli to było prawdą?

Zbierałem się już do wyjścia, kiedy przyszła Agueda Rogalik, której każdy mógł mu pozazdrościć. Podała mi rękę i przy tym dygnęła leciutko, jak uczennica z liceum. Zaprosiła mnie na chichę, bo upał uderzał do głowy.

Podobają się panu? — zapytała wskazując na wazy. Są świetne i cieszę się, że Arturo mi je pokazał; 'Pt-* Nie bezinteresownie powiedziała niespodziewa­nie. — Pokazuje je tylko ludziom, na których mu zależy i do których ma zaufanie. r— A dlaczego to zrobił?

Jeszcze pan się dowie,

o co chodzi?

Arturo nie może niczego robić za darmo. Arturo jest wielkim..zawahała się — menedżerem.

A wizyta u prezydenta?

e ■ Niech się pan zastanowi..^— znowu urwała zdanie.

Arturo siedział naprzeciwko mnie i przez cały czas się uśmiechał.

To prawda, Arturo?

Aguedzie wydaje się, że wie o mnie więcej niż ja sam mógłbym powiedzieć, a z racji swojego polskiego pocho­dzenia odczuwa z tobą pewne tzw. pokrewieństwo dusz i dlatego ci się zwierza.

I znowu w kącikach jego ust pojawiła się znana mi zaciętość. Niemniej jednak słowa Aguedy były powie­dziane celowo, aby na coś mnie przygotować. Na jakąś niespodziankę.

O co chodzi z huacos eroticos?

Chciałem, abyś je zobaczył, teraz już wiesz, jakie są piękne. W najbliższych dniach pokażę ci jeszcze inne. Musimy wychodzić, bo czekają na*mnie w firmie. Jutro dowiesz się, kiedy przyjmie cię prezydent.

Oto oni, cała lista Polaków, którą otrzymałem w Domu Polskim. Sekretarz Wydziału Humanistycznego powia­domił mnie, że został jeszcze tydzień do zakończenia wpisów. Pierwszy, do którego trafiłem, był Sławomir Perski, kapitan żeglugi wielkiej, którego odyseja warta -jest osobnego opisu, a może nawet książki. Mieszka w spokojnej dzielnicy San Borja, w której nie ma nieusta­jących napadów ani grabieży, nikt tu nie stawia pod domami samochodów-pułapek, ani. nie strzela prosto w twarz. Kapitan Perski ma kochającą żonę Catalinę, Peruwiankę. Jego syn jest jeszcze za mały, aby mógł .uczestniczyć w moim kursie. On sam literaturą się nie zajmuje, ale stał się dla mnie jednym z ciekawszych ludzi, jakich w Limie spotkałem, kiedy opowiedział mi o swoim wielkim wyczynie. Uratował przed zagładą japoński sta­tek, który armator postanowił zatopić. Kapitan Perski szedł nim przez Morze Japońskie i nic nie wiedział

o prawdziwym celu swego rejsu, który miał zakończyć się pod wodą. Ubezpieczony na pokaźną sumę, statek został

wysłany na stracenie. Armator wolał uniknąć wypłat należnych marynarzom. Polski kapitan uratował jego załogę od śmierci, a statek od zniszczenia, za co został pozbawiony pracy, ale uszedł z życiem.

Opisywał mi malowniczo swoje rejsy, zarówno szaleją­ce morskie burze, jak i niezapomniane uroki portów, do których zawijał. Niezwykły urok najwspanialszych dziew­cząt, które ciągnęły na statek, nie pytając o zapłatę ani nie licząc czasu. Opowiedział tysiące przygód. Zapytałem go, od jak dawna nie był w morzu, bo słyszałem pogłoski, że nie ma z czego utrzymać żony i dzieci.

Przyznał się, że od dawna nie wychodził w morze. I zamierza czekać, aż ktoś go Wybawi od bezczynności. Zapytałem co zrobi, jeśli w ciągu najbliższego roku nie otrzyma angażu.

Będę dalej czekał — odrzekł.

- A jeśli zaproponują panu stanowisko pierwszego oficera na jakimś statku?

Jestem kapitanem żeglugi wielkiej * z polskim dyp­lomem.

Co ważniejsze: honor czy utrzymanie rodziny? -*U^A czy może być coś ważniejszego dla Polaka niż honor? Słyszał'pan o czymś takim? Oto moja ostatecz­ność.

Wyjął z szuflady biurka dwa pistolety, oksydowany astra dla siebie i drugi, miniaturowy, dla Cataliny.

Zapytałem o polskie statki sądząc, że nikt inny nie wie

o nich tyle, co on.

Statki... — oczy mu zabłysły. — Wspaniałe czasy polskich spółek rybackich, naszego boomu w Peru. Tylko myśmy się tutaj liczyli. To wtedy poznałem Trocadero. Słyszał pan o tym muzeum?

W&fl Myśli pan o muzeum złota?

j|||| Panie, to lepsze niż złoto. Jak pan nie wie, co to jest Trocadero, to pan nic nie wie. Nazywaliśmy je muzeum, a to chodzi o największy burdel zachodniej półkuli. Musi

pan go zobaczyć, jego pensjonariuszki są cudem dwudzie­stego wieku, jak one umieją reklamować swoje wdzięki, proponują klientom rozkosz, jakiej w życiu nie zaznali. A jak dają dupy, panie! To warto opisać. Gdybym tylko potrafił! Gdyby Bógł mnie obdarzył talentem, o niczym innym bym w życiu nie pisał.

A co ze statkami, kapitanie?

Statki odpłynęły na północ, ja się nimi nie zajmuję.

I nie chce pan o nich mówić?

Lepiej nie.

Na swoją dolę pan czeka?

Czy ja jeden? Ale co to pana obchodzi, pan przecież v poluje na studentów -^ cichutko zachichotał.

Stefan Nawrocki mieszka w rezydencjalnej dzielnicy, w której wille oddzielone są od innych wysokimi żywo­płotami, a od ulicy chroni je wysoki mur. Ludzie bogaci mogą pozwolić sobie na ten sposób izolacji od ulicy w oazach ciszy i komfortu. Ale Polak, a do tego patriota, czy potrafi zaznać spokoju? Czy Polak z daleka od ojczyzny może cieszyć się urokiem natury, przyjemnością zbytku, lazurem wody i błękitem nieba? Czy Polak pracujący dla obcego pracodawcy może być zadowolony, że wspiera swoją pracą obcego kapitalistę?

W bibliotece Stefana Nawrockiego znalazłem kilka książek o okupacji niemieckiej w Polsce, w których wymieniano jego nazwisko. Stąd też dowiedziałem się, że projektował polskiego stena i współdziałał w jego produ­kcji. Kiedy w okupowanym kraju zabrakło ze zrzutów angielskich stenów, Stefan Nawrocki zaczął je produko­wać m.in. w Fabryce Maszyn i Narzędzi Rolniczych w Suchedniowie/Twierdził, że za projekt polskiego stena otrzymał Krzyż Grunwaldu III klasy.

Z dumą pokazywał mi swój dom, a także daleko za miastem letni domek w oazie zieleni, sam go wybudował na zboczu łysego wzgórza u stóp Andów. Opowiadał, jak woda z rur kanalizacyjnych zalała kiedyś ten domek,

chociaż deszcz w tutejszym mikroklimacie nigdy nie pada. Kiedy mi to mówił, zdałem sobie sprawę, że Stefan Nawrocki jest nieobecny w tym domu, nieobecny w Limie i w Peru, ciągle od nowa przeżywa okupacyjny Suched­niów i swoje akcje bojowe na Kielecczyźnie. Wydobywa z pamięci coraz drobniejsze szczegóły nocnej produkcji polskiego stena i tę najbardziej przeraźliwą noc w swoim życiu, kiedy Niemcy okrążyli jego oddział partyzancki. Wywołuje z przeszłości twarze i zdarzenia, aby wreszcie mi powiedzieć, że on już i tak do Polski nie wróci, mimo że kiedyś z samym Moczarem grywał w‘ karty. Ktoś z jego dawnych podwładnych odebrał mu chwałę, przywłasz­czając sobie jego zasługi.

Nie wierzy w dobrą wolę tych, z którymi kiedyś nocną porą wspólnie montował, ze śmiertelnym narażeniem życia, życiodajną broń. Któregoś roku pokonał odległość 18 tysięcy kilometrów z Limy do Warszawy, aby spotkać się ze swoim dawnym kolegą i zastał jego mieszkanie zamknięte.

To już do reszty dobiło Stefana Nawrockiego. Pozostało w nim jednak przekonanie,, że dokonał czegoś nadzwy­czajnego: „Mój sten — mówi — znajdzie się w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie i tam już zostanie na zawsze”.

Z Julianem Chlebowskim zupełnie inna sprawa. Miesz­ka w dzielnicy Corpac, gdzie dawniej było wewnętrzne lotnisko Limy. Jest potężny i przyjazny. Cały zanurzony w gwiazdach i innych ciałach niebieskich. Żyjący w świe- cie wykreowanym z wyobraźni, sam jakby żywcem wyję­ty z kart fantastycznej powieści. Przepowiada przyszłość, wykreśla mapę astrologiczną człowieka, przewiduje los. Czyta z linii obu dłoni. Patrzy w oczy i czyta z oczu, z rysów twarzy, ale najwięcej z układu gwiazd w chwili hyiarodzin człowieka. Julian Chlebowski jest otoczony I jiziećmi, niektóre z nich są młodsze od jego wnuków. ^Francuska żona, też jasnowidzka. Córki jasnowidzki.

Jasnowidzący ogień na kominku, popiół w popielniczce, fusy po kawie, linie dłoni, zmarszczki na twarzy. Dzieci i wnuki śniade, białe, wielowidzące.

Julian Chlebowski wykreśla astrologiczną mapę moje­go losu, który wyznaczyły mi gwiazdy. Twierdzi, że w moim życiu nie będzie przypadków, wypełni je prze­znaczenie. Jeden z jego wnuczków chce mi sprzedać kopalnię złota w Andach. Dziadek obiecuje sprawdzić, czy złoto ptzyniesie mi szczęście.

Na pożegnanie daje mi w puzderku szary proszek, przypominający popiół, którego magiczna moc sprawcza uratowała życie kilku ludziom. Wolno mi go użyć tylko w ostateczności, kiedy inne środki zawiodą. Córki i wnu­czki gospodarza wybierają się na mój kurs, aby odzyskać język dziada i ojca. Cieszę się, że będę mógł ich uczyć mowy Jana Kochanowskiego. Kręcą głowami, nie słysza­ły o takim poecie.

Ode mnie usłyszycie -^-obiecuję im — i wspólnie spróbujemy tłumaczyć „Treny” na hiszpański.

Wychodzę od Juliana Chlebowskiego podniesiony na duchu, prawie szczęśliwy, że uzyskałem słuchaczy. Dob­rze mi było w jego jasnowidzącym domu.

Na tablicy ogłoszeń Uniwersytetu Katolickiego w miej­scu, gdzie ostatnio ogłaszano program manifestacji w dzie­siątą rocznicę śmierci studenta, zamordowanego przez wojsko w Andach, wypisałem cytat z Gombrowicza: ... Życie nie jest sprawą tak łatwą, jak to wydaje się gazetom i co za tym idzie, nie jest ani też nie może być łatwa literatura, która chce czerpać swoją treść nie z popularnych sloganów, ale z ostrego i głębokiego dramatu egzystencji. Pod spodem dopisałem: Zapisy na kurs literatury polskiej codziennie w dziekanacie Wy­działu Humanistycznego. Ktoś ten napis starł, ale napisa­łem go po raz drugi. Muszę walczyć o byt.

Bywa, że człowiek uprze się i nie może uwierzyć. Potem

okazuje się, że nie może w coś uwierzyć, bo nie chce. I ja okazałem się niewiernym Tomaszem. Nie wierzyłem w to, co mówił Jul, bo to rzeczywiście było nie do wiary. Jul mówił, że u wejścia do portu W Paicie stoją opuszczone polskie statki. Paita wydała mi się zakątkiem na krańcu świata. Jul powiedział, że mógłbyrh tam pojechać autobu­sem. Zaę^ąłem go wypytywać, jak się tam dostać. Dowie­działem się, że musiałbym podróżować autobusem około tysiąca kilometrów, wśród lotnych piasków. Nie mogłem się na to zdecydować.

A jeśli zerwie się burza? §j| zapytałem.

Najwyżej cię zasypie. To jest ryzyko, ale większość

autobusów dojeżdża.

- A jeśli tam dojadę i okaże się, że statków nie ma?

À gdzie się podzieją? -— odrzekł, ffe Same w morze nie wyjdą, chyba że się potopią, zanim tam dotrzesz.

Moja wyobraźnia zaczęła pracować, zapełniała się wi­dokami tego nieznanego portu i statków-widm straszą­cych u jego wejścia. Nie wierzyłem Julowi całkowicie, ale chciałem jednak w jakiś sposób upewnić się o ich istnie­niu. Wówczas najzupełniej niespodziewanie Jul zapropo­nował, że zabierze mnie do Paity samolotem.

Przed wyjazdem zadzwoniłem do Angeliki Bernstein. W jej głosie wyczułem rezerwę, widocznie nie mogła zapomnieć, że zobaczyła mnie'jedzącego w ulicznej gar- kuchni przy ulicy José Leal. Miałem nawet zamiar powie­dzieć, że inteligentni ludzie pbtrafią wznieść się ponad marność świata, ale zmilczałem. Był to dzień, w którym nie czułem z tego powodu najmniejszego upokorzenia. Mówiłem jej natomiast o statkach, że lecę do Paity, aby je zobaczyć. Angelika roześmiała się: „Nie ma większego fantasty od Jula, a ty mu uwierzyłeś, nieszczęśniku”. Przypomniałem jej, że zaraz po powrocie rozpocznę kurs b literatury polskiej na uniwersytecie.

» Lotnisko Jorge Chavez w Limie jak zwykle zatłoczone, ptPrzed nim, tuż przed zaciemnionymi szybami, tłumy

odprowadzających. Do środka wpuszczają tylko pasaże­rów z biletami w rękach. Odwiozła nas córka Jula, młoda lekarka pracująca w miejscowym szpitalu. Do odlotu brakowało około godziny, a i tak nie było wiadomo, czy samolot wystartuje o właściwej porze. Odlatujące stąd samoloty zataczały olbrzymi krąg lecąc do Cuzco — Are- ąuipy — Iąuitos. Nasz miał lecieć do Tumbes nad granicę z Ekwadorem, z postojem w Piurze, mieście znanym z książek Mario Vargasa Llosy.

Młoda Peruwianka przysiadła się do nas i wypytywała

o lot do Piury —jak długo będziemy lecieć i czy lot jest spokojny. Kiedy już Jul dokładnie jej opowiedział i prze­kazał wszystkie informacje na ten temat, zapowiedziano start do Areąuipy. Wówczas zerwała się i pobiegła do wyjścia. Chciałem ją zatrzjhnać, mówiąc, że to zapowie­dziano inny lot, ale Jul mnie powstrzymał: Tutaj nigdy nie wiadomo, co kto zrobi w ostatniej chwili.

Wystartował wreszcie i nasz samolot. Unieśliśmy się nad wąskim pasmem pustynnych piasków nad wybrze­żem Pacyfiku i dopiero po zakończonej grze w BINGO wziąłem do ręki gazetę. W okolicach Paity morze wyrzu­ca ze swego wnętrza wieloryby, które umierają na pla­żach: Samolot leciał nad samym brzegiem Pacyfiku. Po jakichś dwóch godzinach zaczął schodzić do Piury, wów­czas Jul pokazał mi rzekę, która ginie w piaskach pustyni. Wytłumaczył też, że wiele gatunków ryb, a także wielory­by, przez całe pokolenia żyją w zimnej Wodzie, a kiedy przychodzi gorący prąd nazywany tutaj „El Nino”, który podnosi temperaturę wody nawet o 20°, nie wiedzą co się z nimi dzieje, tracą orientację i szaleją. Obezwładnione zupełnie woda wyrzuca na brzeg, gdzie giną.

Z lotniska w Piurze od razu wychodzi się do miasta, pozornie niewielkiego, co prędko okazuje się pomyłką. Piura jest jednym z największych miast w Peru.

Żaden autobus już do Paity nie odchodził i musieliśmy nocować.na miejscu. Piura wieczorem staje się ruchliwa,

jej główne place ożywają, a na deptaku ruch jest większy niż u nas na Marszałkowskiej w Warszawie. Jul zamówił połączenie z Limą i został w pokoju hotelowym, a ja wyszedłem do śródmieścia, gdzie —jak mi opowiadał Jul

naszych rybaków-marynarzy znano we wszystkich knajpkach, dyskotekach i tzw. domach tolerancji. Nig­dzie jednak nie znalazłem ich śladów i wydali mi się jedynie jego wymysłem. Na ulicy czułem gorący po­dmuch wiatru idącego od pustyni, który napędzał piasek w koryto rzeki i zasypywał je wraz ze strumyczkiem wody, leniwie sączącej się z dość odległych gór. Pochyli-* łem się nad rozłożonymi na chodniku stertami książek, starych czasopism ilustrowanych, podręczników szkol­nych i niespodziewanie, ku mojemu zdumieniu, wydało mi się, że na jakiejś okładce widzę polskie słowo. Pochyli­łem się jeszcze bardziej i wyciągnąłem spod sterty książ­kę. Była to zaczytana do ostateczności powieść Leopolda Tyrmanda „Zły”. Wtedy pomyślałem, że być może Jul mówi prawdę, bo skąd mogła się tutaj znaleźć? Gdyby Tyrmand żył, powiadomiłbym go o tym, a tak, jeżeli nawet komuś pokażę ten egzemplarz, nie uwierzy, że przywiozłem go z egzotycznej krainy, tak nierealnej, że zda się być jedynie owocem bujnej wyobraźni Mario Yargasa Llosy.

Jul siedział w kawiarni hotelu „Aguila” i co rusz to wrzucał do grającej szafy monetę. Na drugi dzień rano mieliśmy wyprawić się przez pustynię do portu w Paicie, legendarnego eldorado polskich rybaków. Powiedziałem, że uwierzę jego słowom dopiero wówczas, jeśli zobaczę polskie statki.

A jeśli opowiedziałbym ci swój życiorys? — zapytał

też byś nie uwierzył? Przecież go nie możesz zobaczyć.

Uwierzę w twój życiorys rmt: odrzekłem M jeśli zobaczę statki.

fer- Najpierw opowiem ci życiorys — uparł się Jul. Wstał | i poszedł wrzucić następną monetę do grającej szafy.

Widziałem, że Jul już się tu zadomowił, ale przecież był stamtąd. Kiedy znowu usiadł przy stoliku i sączył ze szklanki miejscowe piwo niezłej marki, powiedział mi, że w młodości był kowalem na Śląsku. Kochał konie i przy­bijał im podkowy. A potem był sztygarem w kopalni, wygrał konkurs rik najlepszy sposób wydobycia węgla, później był dyrektorem huty w nagrodę za wynalezienie nowego sposobu wytopu stali. Został też ekspertem w UNESCO i był doradcą rządu w jednym z krajów latynoamerykańskich. Mieszkał wtedy sam w siedmio­osobowym apartamencie na koszt' państwa. Wykładał także na uniwersytecie, bo tymczasem doktoryzował się, a kiedy zbliżały się egzaminy, przygotował swoich stude­ntów z taką perfekcją, że zdali je z superocenami, potem pięciu z nich było ministrami, dwóch wybiło się na biskupów, a jeden został w przyszłości wybrany prezy­dentem.

Jul znowu poszedł wrzucić monetę do grającej szafy. Wszystko co mówił, wydawało mi się fantazją i przesta­łem wierzyć w porzucone polskie statki u wejścia dó portu w Paicie.

Zaproponował, abyśmy napili się po kieliszku pisco

słodkiej wódki peruwiańskiej — i przy tym pisco opowiedział mi, jak stworzył ministerstwo oświaty w in­nym kraju latynoamerykańskim i nadawał, tytuły profe­sorskie jego elicie naukowej. Wówczas rozbolała mnie głowa i poszedłem na górę, aby odpocząć.

Staliśmy przed autobusem, który zabierał ludzi na targ do Paity. W środku była też grupa turystów mówiących po angielsku, dzieci szkolne, miss pustyni Wybrzeża Pacyfiku i jej adoratorzy. Wszędzie stały kosze z ptac­twem domowym. Julowi udało się znaleźć miejsce, a ja stałem wtłoczony pomiędzy to wszystko ruszające się, gdaczące, krzyczące i nic w dodatku nie widziałem. Dopiero na pustyni, kiedy już nawet kępki trawy znikły i bure piaski omiatały wąski pas twardej nawierzchni,

wcisnąłem się na siedzenie obok jakiegoś gąsiora. Jul siedział przede mną i studiował notowania giełdowe. Trudno powiedzieć, gdzie kończyła się pustynia, a zaczy­nały łyse wzgórza, przez które przewalały się lawiny piasku. Na dole było miasto, w dzień targowy równie krzykliwe, jak pasażerowie naszego autobusu. Spadziste ulice, widmowy krajobraz. Horyzont zasnuty mgłą. Gli­niaste wzgórza nawet nie czerwone, lecz szare.. Pod nogami ślady milionów odciśniętych w glinie muszelek. Kiedyś te wzgórza były w morzu. Jul podał mi lornetkę: zobacz! Wpatrywałem się w horyzont i nic nie mogłem zobaczyć.

Statki *7- powiedział Jul. — Patrz tam — wskazał mi ręką ponad domy miasta, ponad nabrzeżne kępy drzew. Nic z tego. Nie zobaczyłem niczego.

Dostosowałem wreszcie lornetkę do moich oczu i wtedy nagle dostrzegłem na horyzoncie sylwetki statków. Nie udało mi się jednak odczytać ich imion.

Schodzimy w dół. Mijamy targowiska w ostrym kolorze południa, który urozmaica monotonię pejzażu płaskich domów, krytych przeważnie eternitem. Odczuwam ból głowy. Jul mówi, że można przyzwyczaić się do tego żaru lejącego się z nieba, roztapiającego mózg. Zatrzymujemy się wśród straganów, ale okazuje się, że nigdzie nie ma czapki, beretu, kapelusza, turbanu czy czegokolwiek, co osłoniłoby głowę. -Wiedziałem, że nie wytrzymam rejsu motorówką do statków, które Jul chce mi pokazać. A w statki w dalszym ciągu nie wierzyłem.

Schodzimy ciągle w dół. Po drodze natrafiamy na Plac Broni z altaną pośrodku i podium dla orkiestry. Wydaje się senny, jak wszystkie place i skwery w miastach położonych w tropiku w niedzielne popołudnie. Jul pro­wadzi mnie do zielonego budynkiłna palach, który stoi na ł ■ samym nabrzeżu, jego szerokie okna wychodzą na morze, ra z pierwszego piętra widać panoramę portu. Znowu daje

I mi lornetkę. Przykładam ją do oczu. Na horyzoncie widać

statki, teraz ich imiona widoczne są w zbliżeniu obiekty­wu zupełnie wyraźnie. Czytam: Auriga, Jowisz, Feniks, Crater, Antlia, Homar. Jest jeszcze siódmy, którego nazwy odczytać nie sposób, na wpół zatopiony i wbity dziobem w piasek dna, tuż przy samym brzegu. Przyglą­dam się dokładniej: na pokładach żadnego ruchu, statki tkwią nieruchomo w horyzoncie morza i nieba.

Schodzimy na molo. Jest to wąski chybotliwy pomost, podziurawiony, na który trudno wejść i którego powierz­chnia z cieniutkich deseczek, na wpół -^zdaje się — zbut­wiałych sprawia wrażenie, że w każdej chwili załamie się pod ciężarem człowieka. Czekamy z Julem na motorów­kę, aby dotrzeć do widocznych na horyzoncie statków, oddalonych o kilka mil od brzegu. Jul wyjmuje książkę Lecha Niekrasza „Ballada rodem z Pacyfiku”, w której mówi się o Paicie i polskich statkach-przetwórniach.

Biorę do ręki książkę, spuszczam nogi z pomostu

i czytam opis portu sporządzony przez Lecha Niekrasza, który dotarł w te strony na statku ,,Apus”. Znajduję w nim potwierdzenie pobytu polskich statków rybackich w tym zakątku Pacyfiku w latach siedemdziesiątych. Czytam i czytam, ale litery zacierają mi się przed oczami, a kiedy odwracam głowę, aby spojrzeć na Paitę, miasto niknie mi z oczu... Mówię do Jula, że coś się że mną dzieje. A nade mną zaczynają krążyć czarne ptaki — jaskółki morskie, nazywane tutaj golondrynami, zupełnie jak z filmu Hitchcocka. Jul wkłada mi swoją czapkę na głowę

i pomaga wciągnąć nogi na pokład. Jesteśmy tylko trzysta kilometrów od równika. Jaskółki w dalszym ciągu odpra­wiają nade mną swój rytualny taniec.

Do molo przybija motorówka, większa niż inne kursu­jące nieustannie pomiędzy statkami i jachtami przycu­mowanymi tutaj przy brzegu. Na jej pokładzie jest kilku młodych, półnagich mężczyzn. Jul mi wyjaśnia, że jest to motorówka z „Foki” i że ten statek utonął w czasie burzy

i wbity w piasek czeka na spełnienie swego losu.

Jaki będzie ten los?

Być może statek zostanie sprzedany na złom, jeśli koszt jego wydobycia nie przekroczy wartości. Wówczas znany ci Barabasz wystąpi jako jego sprzedawca.

Miejscowy strażnik statków, wynajęty przez Interbanc do ich ochrony, pełni na łodzi rolę sternika. Włącza silnik

i odbijamy od pomostu. Na dziobie płyną z nami pelikany, nie odpowiada im jednak silne drganie i podrywają się do lotu. Jul podaje mi znowu lornetkę, z której obserwuję nasze statki. Jest ich w zatoce siedem. Teraz już wyraźnie można je zróżnicować, każdy jest inny. Powtarzam ich imiona obserwując kadłuby: Jowisz, Ąntlia, Feniks, Cra- ter, Auriga, spalony Homar odróżnia się czernią. I w dali, po naszej prawej ręce, tuż przy oddalonym o kilka mil brzegu właśnie Foka, zaryta dziobem w piasek, z rufą wystrzeloną do góry.

Jul mówi, że każdy z tych statków waży około 2300 ton, kiedy jest pusty i może zabrać 1400 ton ładunku. Są to statki trałowce-przetwórnie. Dzięki swoim urządzeniom posiadają zdolność mrożenia i konserwacji. Każdy z nich w swoich trzech ładowniach może pomieścić 900 ton produktów, które w temperaturze przechowywania'mi­nus 22° utrzymują prawie niezmienioną wartość przez wiele miesięcy: ryby, na przykład, do ośmiu miesięcy. Wartość nowego statku-przetwórni, kiedy przybił do tych brzegów, wynosiła powyżej 5 milionów dolarów USA. Teraz Jul będzie je sprzedawał w imieniu Interbancu, aby za uzyskane pieniądze wypłacić polskim i peruwiańskim marynarzom zaległości i należne im świadczenia socjal­ne, których do tej pory nie otrzymali.

Statki te stanowią część rybackiej floty przetwórczej, która zawinęła tutaj w 1972 roku na mocy porozumienia pomiędzy sektorem rybołówstwa peruwiańskiego EPSEP

i polską Centralą Handlu Zagranicznego „Rybex”. Dostaw­cami statków i usług były „Dalmor” i „Odra”.

I Manewrujemy naszą motorówką pomiędzy siateczka-

mi odpoczywającymi w niedzielne popołudnie na redzie w Paicie i jachtami o wymyślnych imionach, przeważnie żeńskich. Powoli zbliżamy się do celu. Wzrok przyciąga spalony Homar, wpatruję się w niego i nie mogę zrozu­mieć, jak to się stało, że mógł spłonąć taki potężny statek, zbudowany ze stali. Motorówka zaczyna rachityczhie kaszleć, kiedy wymijamy jacht „Teąuendama”, aby wyjść na prostą. Jul patrzy niespokojnie przed siebie, vzaczynamy poddawać się fali.

Przed nami biała Auriga i czerwonobrunatny od rdzy Crater. Pytam Jula, jak długo stoją tak zakotwiczone? Od siedmiu lat. Były związane ,,w pęczki”'po trzy i fale rzucały jedne na drugie. Rwały się łańcuchy kotwic

i wiatr gnał je ku brzegowi, grożąc zniszczeniem flotylli jachtów przycumowanych w zatoce.

Dopływamy do Cratera, powinienem powiedzieć: pod­pływamy pod Crater. Jego kadłub porośnięty jest zieloną pleśnią, mchem i przeżarty rdzą. Na masztach i olinowa­niu siedzą nieruchomo czarne pelikany. Wieje wiatr od morza. Opływamy statek, aby od nawietrznej do niego przycumować. Z pokładu opada aż do poziomu wody sznurowa drabinka. Morze teraz wydaje się spokojne, a jednak fala tłucze nami o kadłub i odnoszę wrażenie, że w każdej chwili łódź może się roztrzaskać.

Jul wdrapuje się po drabince ha pokład, zostaję w moto­rówce, motor gaśnie.

A jeśli nie zapali? M pytam Aurelio.

Hb- Marny nasz los — odpowiada — bo od strony morza nikt nas nie zobaczy. Przyjdzie fala, będzie nami tłukła

o kadłub, a do wieczora, spogląda na słońce, niedaleko. Jul zwleka z czymś na pokładzie i nie mam pojęcia, co tam robi. Chwytam sznury drabinki i wspinam się po kadłu­bie. Jul mnie z góry fotografuje. W drodze powrotnej dryfujemy co najmniej godzinę. Trwa wojna nerwów.

Gdyby nie zdjęcia, mógłbym jednak nie uwierzyć, że na własne oczy widziałem to dzieło zniszczenia, te statki-

-widma. Wszystko odchodzi nieuchronnie w przeszłość

i tylko skryby, takie jak ja, zostawiają ślad minionych wydarzeń na kartce papieru.

W Limie idę do archiwum dziennika „Ei Comercio”. Szukam informacji o tych statkach — bo jak sądzę

powinni byli coś o nich napisać. Nie mylę się. W ,,E1 Comercio” z 5 czerwca 1985 roku korespondent gazety, Javier Ascue Sarmiento, specjalny wysłannik dziennika, pisze: Statek „Foca” polskiej produkcji, który ugrzązł na plażach Colan, oceniany na ok. 3 miliony dolarów, jest grabiony i ogołacany przez nieznanych sprawców, któ­rym nikt w dziele niszczenia nie przeszkadza. Ten gigan­tyczny statek znajduje się, wraz z innymi ośmioma, także polskiej produkcji, zakotwiczony w odległości 2 mil od molowPaicie. Kiedy pękła kotwica dryfował, aż ugrzązł na mieliźnie w odległości 200 m od plaży, pozostając na łasce grabieżców. Urządzeniapokładowe są spuszczane na kablach na uczepione do sterbortu łodzie. Już na plaży natychmiast ładowane na specjalnie wynajęte ciężarówki i wywożone do specjalnych składów w pry­watnych pomieszczeniach i magazynach w „Miasteczku Rybaka” w Paicie. Grabieżcy są w zmowie ze strażnika­mi i wartownikami, którzy ich informują za pośrednic­twem sygnałów, jeśli ktoś obcy pojawi się na horyzoncie. Stało się jasne, że władze wiedzą o tej działalności, lecz nie interweniują, bo nikt nie interesuje się tymi statkami.

Archiwistka przynosi mi po chwili cały stos gazet, w których pełno informacji o opuszczonych polskich statkach.

Dlaczego marynarze i kapitanowie opuścili ich pokła­dy? Jest to zupełnie niezrozumiałe. W 1985 roku — jak wynika z publikacji w „El Comercio” — większość ^statków była w pełni sprawna, a wartość niektórych z nich oceniano jeszcze na ok. 3 min dolarów USA. Mimo pozostawione statki skazano na zagładę.

W Limie powitał mnie codzienny zamęt. Do zakończe­nia zapisów na mój kurs pozostały tylko trzy dni i od nich zależano, czy będę mógł rozpocząć wykłady. W Domu Polskim wypytywano mnie o książki współczesnych polskich pisarzy wydane po hiszpańsku.

( Wreszcie spełni się moje marzenie i rozpocznę wykłady na sławnym andyjskim uniwersytecie. Z jego katedry słuchacze usłyszą nazwiska wielkich polskich romanty­ków.

Niemalże na progu pensjonatu „Oasis” spotkałem Ma­nuela Vergarę. Spojrzał na mnie nieprzeniknionymi w swej konsternacji oczyma i już wiedziałem, że nic się nie zmieniło. Jego żona nie wróciła. A mimo to wypowie­dział swoją sentencję: „Kto poznał Polkę, już nigdy nie będzie ,peruwiańskim macho”. Umilkł, wbijając wzrok w spłaszczoną preinkaską czaszkę. Nie wiedziałem wów­czas, że Manuel jest śmiertelnie chory i że niebawem będę szedł za jego trumną.

Sporządziłem domniemaną listę moich prżyszłych stu­dentów spośród Polaków zamieszkałych w Limie. Liczy-' łem na około trzydzieści osób. Niektórzy dziękowali mi, że chcę podjąć się tak trudnego zadania. W księgarniach szukałem dzieł polskich pisarzy. Znalazłem Bruno Schul­za, Sienkiewicza, Ossendowskiego, Gombrowicza, Miło­sza, Nałkowską i Iwaszkiewicza, a także publikację o teat­rze Jerzego Grotowskiego z Meksyku, jako dziesiątą edycję oficyny wydawniczej „Siglo XXI”. Cena mojego kursu była wysoka, ale też Polacy, których poznałem, poza nielicznymi wyjątkami, to ludzie nieźle sytuowani. Niektórzy zaś wybitni, jak profesor Gerard Szkudlarski, Stanisław Dunin Borkowski, Mikołaj Roztworowski, Edward Habich, Isabel Sabogal, Fernando Szyszło, Mała­chowscy, a ponadto wielu wspaniałych polskich księży.

Miałem nadzieję, że zgłosi się na mój kurs córka Natalii Kórnickiej, która jest najgorętszą polską patriotką, jaką poznałem na kontynencie. Jej córka chodziła do elitarne­

go kolegium niemieckiego im. Humboldta, ale wiedzia­łem, że serce ma polskie.

Dr Carpio, sekretarz Wydziału Humanistycznego, po­wiadomił mnie telefonicznie, że już kilka osób dopytywa­ło się o warunki mojego kursu. Zainteresowanie ciągle wzrasta. Nawet telewiizja podała informację o zbliżającej się inauguracji.

Wieczorem, w przeddzień krytycznego dnia, sprawdzi­łem jeszcze konspekt mojego inauguracyjnego wykładu

i przeglądałem wygrzebane w księgarniach i za ostatnie pieniądze kupione lektury dla studentów.

Usłyszałem kroki na schodach, jak mi się wydawało

dość liczne. Towarzyszyło im skrzypienie desek. Ktoś zapukał, a kiedy otworzyłem drzwi zobaczyłem Arturo Pereza, a przy nim Aguedę Rogalik z rozpuszczonymi na ramiona jasnymi włosami. Niezmiennie ujmowała mnie swoim wdziękiem. Jeszcze jakichś dwóch niosło tekturo­we pudło, jakby wyszabrowane po fajrancie z jakiegoś magazynu. Arturo z tym swoim uwodzicielskim, usłuż­nym, a przecież zaledwie przyklejonym do warg uśmie­chem.

Przynieśliśmy ci kilka skorup, które zabierzesz ze sobą do Europy. Zobacz tylko...

Nachylił się nad pudłem i otworzył je przecinając plastikową taśmę, którą było zaklejone.

Spójrz jakie wspaniałości, masz tutaj polichromicz- ne wazy. starych kultur Chimu i Mochica.

Wyjął wazę erotyczną Chimu, głowę kobiety w kształ­cie antropomorficznego penisa oraz dwie wazy tzw. reali­styczne z IV okresu kultury Mochica. Realistyczne wazy Mochica przedstawiały akt erotyczny mężczyzny i kobie­ty. Na twarzy mężczyzny malował się błogostan, a kobieta jakby doznawała cierpienia czy przeżywała ból.

Ł— Zamknij to w szafie — powiedział i chciał umieścić pudło pod wieszakami z odzieżą. Powstrzymałem go

I jednak.

Nie rozumiem, dlaczego miałbym to robić?

Po prostu weźmiesz ze sobą i zawieziesz pod wska­zany adres do Belgii, wszyscy na tym zarobimy. Ty także. Nie oszukamy cię. Na lotnisku nikt ci nie odbierze tych starożytnych skorup, bo masz paszport dyplomatyczny. Nikt cię nawet nie zatrzyma, nie ośmieli cię zrewidować.

Zjeżdżaj z tym — powiedziałem twardo. — Nie wezmę ich ze sobą..

Chyba żartujesz—Artur o usiłował się śmiać, ale mu to nie wyszło.

Wtedy odezwała się Agueda, śliczna jak słowiańskie bóstwo niewinności.

Chciałam za to pojechać do Polski, zobaczyć ojczyz­nę moich snów.

To nie pojedziesz.

Z wielkich, okrągłych oczu Aguedy wypłynęły przezro­czyste, mieniące się w słońcu kolorami tęczy łzy.

Nie bądź okrutny |jg wyszeptała łkając.

Na dole w holu spotkałem dwójkę polskich archeolo­gów, którzy akurat wrócili z Nazca. Zapytałem, co nowe­go odkryli. Usłyszałem w odpowiedzi; nową tajemnicę. Nazca jest pełna tajemnic i trudno sobie wyobrazić, aby kiedykolwiek zostały one wyjawione. Jest jednym z tych niewielu miejsc na świecie, których tajemnic nie uda się wydrzeć za pieniądze. Trzeba odkryć duszę Nazca, a nie tylko jej figury i linie. A to wydaje się niemożliwe. ‘

Cecil siedziała ża kontuarem recepcji i zawzięcie piło­wała paznokcie. Tuż nad nią stała niezmiennie czaszka ludzka z okresu kultury Chimu z okolic Piury przypomi­nająca swoim wyglądem gigantyczne, zgniecione jajo węża. Telefon był do dyspozycji i mogłem w każdej chwili połączyć się z uniwersytetem. Spojrzałem na ognistą Cecil z czerwoną kokardą we włosach-, która prosiła mnie, abym znalazł jej narzeczonego Polaka, co zbyt pochopnie obiecałem. Teraz podniosła na mnie oczy i zapytała:

Kiedy przyjedzie?

Jeszcze nie wiem — chciałem ją zbyć, ale mi się nie udało.

Kiedy pan do niego pisał? Może list leży u pana w szufladzie?

Zastanawiałem się, co jej odpowiedzieć, ale mnie uprzedziła.

Pan się zawsze spieszy, profe, i nie ma czasu mnie zrozumieć. Pewnie chce pan dzwonić na uniwersytet?

Nie — odrzekłem — wolę tam pojechać.

Poszedłem do przystanku autobusowego przy ulicy

Canevaro, skąd w ciągu pół godziny mogłem dostać się autobusem linii 41 wprost na uniwersytet. Była to najkrót­sza droga, autobus wymijał mercado Indio, San Felipe

i wykopaliska prastarego miasta z szarej, niewypalanej gliny, ledwie czerwieniejącej w słoneczne dni marcowe. Czasem wybierałem dłuższą drogę, aby obok niej przejeż­dżać.

W bramie uniwersyteckiej wyminąłem strażnika, nie zażądał dokumentu, a nie miałem żadnego. Wszedłem na dróżkę w polu czerwonych róż, które oddzielało bramę od rektoratu. Właśnie zakwitły i ich zapach oszałamiał. Starałem się iść najwolniej jak umiałem, a jednak po chwili minąłem rektorat, kawiarnię uniwersytecką, bi­bliotekę i doszedłem do dziekanatu Wydziału Humanisty­cznego. Otworzyłem drzwi. Pomieszczenie składało się z małego holu i odgrodzonego od niego sekretariatu, w którym niezmiennie tkwiła za biurkiem młoda Indian­ka Ir ma.

Zapytałem o doktora Carpio, sekretarza. Indianka Irma zaprosiła mnie, abym wszedł do jego gabinetu. Nie musia­łem o nic pytać, wystarczyło, że go pozdrowiłem. Pochylił się i zaczął szukać wśród papierów. Dość długo spraw­dzał, wreszcie usłyszałem: — Na pański kurs z kolonii polskiej nikt się nie zapisał.

|ę Natychmiast wyszedłem. Indianka Irma odprowadzała

l mnie swoim nostalgicznym uśmiechem do samych drzwi.

Powiedziałem o tym tylko Manuelowi Vergarze, moje­mu gospodarzowi, który znowu wrócił sam z lotniska. Nic nie odrzekł. Na drugi dzień rano przewrócił się na chodniku i zawieźli go do szpitala. Przez kilka dni trzymali go w szpitalu miejskim, który wybudował jesz­cze generał Odria, samówładny dyktator Peru, występu­jący w książce Mario Vargasa Llosy ,,Miasto i psy”. Po tygodniu postanowiłem odwiedzić Manuela, po drodze miałem zamiar zajść na targowisko przy José Leal, aby kupić trochę pomarańczy i mandarynek. Zbliżyłem się do kontuaru, áby oddać klucz i zobaczyłem zapłakaną Cecil. •;■?-V- Patron nie żyje;

Dowiedziałem się, że jeszcze do ostatniej chwili wie­rzył, że zdąży zobaczyć żonę. Pielęgniarzowi powiedział, że zawsze będzie na nią czekał. „Taka wiara przenosi góry, ale nie kobiety”. Lekarze > orzekli, że umarł na niewydolność trzustki; Pochowaliśmy go w murze domu umarłych, na cmentarzu, którego nazwy zapomniałem. Odprowadzało go pół kolonii polskiej, bo wszyscy lubili jego żonę Barbarę. W pogrzebie uczestniczył także polski konsul Mścisław Leszkiewicz. Wysłałem do żony Manue­la telegram, ale nie wiem do dzisiaj, czy go otrzymała.

Mój kurs rozpoczął się w kilka dni później. Liczną grupę stanowili Peruwiańczycy, było też czworo studen­tów japońskich, dwie Chinki, żona wybitnego publicysty limańskiego, młoda reżyserka filmowa, - jeden ksiądz

i trzech rewolucjonistów — filozofów z Ayacucho.

Jeszcze długo mieszkałem w dzielnicy Jesús Maria, chociaż przeniosłem się z pensjonatu do Domu Polskiego. A i tam odnalazła mnie Cecil prosząc, abym nie zapomniał przysłać jej z Polski narzeczonego. Głęboko wierzyła, że Polak będzie dla niej najlepszym mężem i przysięgała, że nigdy go nie zdradzi ani nie opuści.

Dlatego w jej imieniu napisałem list do p'ewnego mojego młodego przyjaciela z Bydgoszczy, informując go, że jeśli tylko chce, może przyjechać do Limy. Znajdzie

tam dach nad głową, a także niezawodną i oddaną towarzyszkę życia. Może spotkać szczęście, jeśli zaryzy­kuje skok przez ten wielki rów nazwany Atlantykiem. Cecil się na tym liście podpisała, świadcząc o prawdzie moich słów.

Mój najlepszy student na Uniwersytecie Katolickim, Marco Martin Rivera, napisał obszerną pracę o sceptycz­nej ironii Witolda Gombrowicza w opowiadaniach zebra­nych w tomie „Bakakaj”, dwie inne studentki zajmowały się Tadeuszem Borowskim, jedna — poezją Krzyszofa Kamila Baczyńskiego. Japonkom podobała się poezja Wisławy Szymborskiej do tego stopnia, że najpilniejsza z nich i najbardziej uzdolniona, Delia Ishibashi Seki opanowała ńa pamięć wiersz pt. „Rozmowa z kamie­niem”. Otrzymałem też cztery prace o Marku Hłasce jako nieszczęśliwym geniuszu, którego zabił fatalizm losu wygnańca. Rektor uniwersytetu, Jose Tola Pasquel, zna­lazł czas, aby mnie przyjąć i podziękować za pracę, a także wręczył mi w podarunku wspaniały album „Cul­turas precolombinas, Nazca”. Od dziekana Wydziału Humanistycznego otrzymałem list dziękujący mi za trud oraz kilka tomów wspaniałych książek poświęconych historii i sztuce preinkaskiej.

Na zakończenie semestru wybraliśmy się do teatru „Ensayo” w starej Limie na sztukę Sławomira Mrożka „Emigranci” w wykonaniu najlepszych aktorów Limy —Ricarda Blume i Alberta Isoli. Moi studenci przyjechali po mnie samochodem, a po spektaklu wypiliśmy jeszcze po lampce czarnej pisco, to znaczy najlepszej marki. Obiecali mi nigdy nie zapomnieć mistrzów polskiej litera­tury.

Jeśli zaś chodzi o statki w zatoce Paity, to okazały się one złudzeniem. W odpowiedzi na mój krótki artykulik na ich temat, który opublikowałem w „Przekroju”, znalaz­łem w jednym z następnych numerów tego tygodnika (nr 2192 z 14.06.1987) sprostowanie p. Sławomira Cieśliń-

skiego, rzecznika prasowego ministra-kierownika Urzę­du Gospodarki Morskiej, w którym to sprostowaniu oświadczył m.in., iż wymienione statki rybackie zostały w latach siedemdziesiątych sprzedane armatorom peru­wiańskim, którzy do czasu swego bankructwa zatrud­niali na nich polskie załogi.

Rzecznik prasowy Urzędu Gospodarki Morskiej nie poinformował czytelników „Przekroju” o wpływach, ja­kie wzbogaciły w tej transakcji Skarb Państwa, być może ; przez zapomnienie.

Niedawno, bo w 1988 roku otrzymałem list od Jula z Peru, w którym pisze: Statki straszyły przez wiele lat Peruwiańczyków i zagrażały żegludze w peruwiańskich portach, doprowadzając do takiego stanu, że kapitanat portu w Paicie wydał dekret o zagrożeniu, o stanie wyjątkowym w porcie z powodu nieprawidłowo powią­zanych w pęczki polskich statków rybackich, które na silnej fali poukręcały łańcuchy i kotwice, zrywając się z nich.

Z konieczności kapitanat musiał co chwila wyłapywać je i holować do kupy, za co do dzisiaj nie miał kto zapłacić.

A zatem to nie sen? Statki pozostawiono na pastwę żywiołu, który wespół z grabieżcami dokonał czy też dokonuje dzieła ich zagłady. Nocami ożywają w moich snach, skarżą się i zawodzą, łkają nad swoim opuszcze­niem i zgubą. Wszak statki mają dusze, o czym w innym liście powiadamia mnie Jul.

Wpadł mi też w ręce dokument o nazwie „Raport dotyczący zamknięcia spraw kooperacyjnych z przedsię­biorstwami peruwiańskimi” Spółki z o.o. „Rybex” t>raz Przedsiębiorstw Połowów Dalekomorskich i Usług Ryba­ckich „Dalmoru” i „Odry”, w którym znajduje się tabela przedstawiająca wartość polskich statków na wybrzeżu- peruwiańskim. Wartość ta uwidoczniona w tabeli gwałtow­nie spada, przypuszczam, że jedynie osełka masła w lip­

cowy dzień na słońcu mogłaby szybciej topnieć. W rubry­ce „wartość statku”, chociażby znanego mi „Cratera”, który zbudowany został w 1967 roku, zanotowano, że wynosiła ona wg zawartego kontraktu 3 miliony USD, wg oceny ekspertów PIHZ z 1982 roku i|f .600 tysięcy, a wg przeciętnej ceny na złom w 1985 roku — tylko 70 tysięcy. W nawiasie dodano: Per analogiam do statków sprzeda­nych w wyniku orzeczenia SW w Gdańsku.

Okazuje się zatem, że wbrew wyjaśnieniom rzecznika prasowego, statki te znajdowały się w sferze zaintereso- * wania polskich przedsiębiorstw i na papierze dokonywa­no —jakby to powiedzieć — w sposób mechaniczny — ich przeceny (per analogiam). Zastosowano kalkulację, któ­ra przypomina pewną anegdotę z książki liii Erenburga. W jego powieści dokonuje się rozmnażanie hodowli króli­ków, urzędnicy w Moskwie stosując przy mnożeniu postęp geometryczny rozwijają na papierze hodowlę królików na Ukrainie. Króliki się mnożą tak gwałtownie, że niebawem zaleją całą Ukrainę i zaczną się zbliżać do Moskwy.

W naszym zaś przypadku w Szczecinie dewaloryzowa- no na papierze wartość statków znajdujących się na redzie w Paicie*w porcie północnego Peru. Też pięknie, zamiałczałby pewnie uczony kot Behemot.

Jerzy Sławomir Mac ZWIERZCHNI NADZÓR

Czy wie pan, redaktorze r* pytają — dlaczego straciliśmy całe sześć lat?

Pytają nie po to, by usłyszeć odpowiedź, lecz dlatego, że sami chcą jej zaraz udzielić. Oni bowiem bardzo dobrze wiedzą, dlaczego nie udał się pierwszy etap reformy, dlaczego po sześciu latach szarpaniny i pozorów trzeba było przyznać, że pod koniec 1987 roku znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.

Oni”, to znaczy ludzie z Przedsiębiorstwa Dostaw Eksportowych Wytwórni Materiałów Budowlanych ;,Fa- bex-Zremb”.

Ale najpierw pokażemy panu — mówią — czym różnił się u nas okres dawno miniony, zwany nakazowo- -rozdzielczym, od tego, który minął ledwie wczoraj.

Pokazują mi czarną książkę, w której zapisano wszyst­kie kontrole przeprowadzone w przedsiębiorstwie w ostatnim dziesięcioleciu.

Czytam w niej, że w latach 1977—79, więc w okresie największego ściśnięcia gierkowskim gorsetem krępują­cym samodzielność przedsiębiorstw, były w „Fabexie” po dwie kontrole rocznie. Rozliczenie z budżetem, kontrola podatkowa jjtf słowem, rutynowe wizyty, które nie mogą ominąć żadnego przedsiębiorstwa.

W roku 1980 przeprowadzono w firmie pięć kontroli. W rubryce „organ kontrolny” ,czytam po kolei: straż pożarna, wydział finansowy, zjednoczenie (łabędzi śpiew

przed końcem żywota), bank i Główny Inspektorat Kon­troli Finansowej. Ostatnia inspekcja, w odróżnieniu od poprzednich, jednodniowych, trwała dwa miesiące. Była bowiem spowodowana donosem, głównym źródłem infor­macji organów kontrolnych pod koniec roku osiemdzie­siątego. Zgodnie z ówczesnymi wytycznymi, każdy „syg­nał od ludności” musiał zostać skrupulatnie zbadany. Wśród anonimów znalazło się też doniesienie o tym, że trzy kontrakty ,,Fabexu”, jeden z Egiptem, dwa z Ira­kiem, były „nie trafione”. Kontrola przyszła, sprawdziła i poszła, nie wykrywszy żadnej afery. Przeciwnie: stwier­dziła, że wszystkie kontrakty, także te trzy, przyniosły duże zyski.

W burzliwym roku 1980 było też pięć kontroli. Prócz rutynowej, rozliczenia z budżetem, dwie bankowe, Zakła­du Ubezpieczeń Społecznych oraz przeprowadzona przez Urząd Zatrudnienia. Trwały w sumie dwadzieścia pięć dni. Kontrole bankowe dotyczące kredytowania, były ostatnimi, które XIV oddział NBP przeprowadził w tym przedsiębiorstwie, ponieważ od następnego roku „Fabex” przestał korzystać z kredytów bankowych. Wziąwszy sobie do serca idee reformy gospodarczej, stał się samo­wystarczalny i samofinansujący.

W pierwszym roku stanu wojennego przedsiębiorstwo przeżyło zaledwie trzy kontrole, co by podważało obiego­wą opinię, że w owym trudnym okresie nie dało się pracować, bo .przeszkadzali komisarze wojskowi. Prócz dwóch rutynowych kontroli finansowych, do „Fabexu” zawitał tylko jeden specjalny wysłannik, którego intere­sowała „gospodarka pojazdami samochodowymi”, a do­kładniej czy kierowcy nie robią lewych kursów i czy nie handlują benzyną tudzież oponami. Okazało się, że nie robili i nie handlowali.

i • W roku raczkowania reformy gospodarczej (1983) do czarnej książki wpisało się czterech kontrolerów. Jeden z nich przybył, aby niespodziewanie sprawdzić, czy

karty wozów i rozliczenia paliwa nadal prowadzone są starannie. Mogło przecież się zdarzyć, że pan Wiesio od poloneza czy pan Mundek od mikrobusu mogli dojść do wniosku, że następna kontrola gospodarki samochodowej będzie znów za lat parę, przeto można bezpiecznie o- pchnąć kanister „żółtej”, dętkę czy nawet akumulator. Stąd ta powtórna, nie zapowiedziana kontrola, która znowu niczego nie wykazała.

W tymże 1983 roku inspektorzy organów kontrolnych spędzili w „Fabexie” łącznie sześćdziesiąt osiem roboczo- dniówek.

Gdy w 1984 roku reforma gospodarcza — jak pisano—* „stanęła na nogi”, ,,Fabex” odnotował już siedem kon­troli, w tym jedną dwu- i jedną czteroosobową. Prócz inspektorów Izby Skarbowej, Urzędu Statystycznego i Mi­nisterstwa Pracy, przedsiębiorstwo gościło nieobec­nych tam od wielu latą^- kontrolerów organu założyciel­skiego, Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Materia­łów Budowlanych, z których jeden przebywał w „Fabe- xie” dzień, drugi trzy dni, trzeci miesiąc i tydzień, czwarty dwa i pół miesiąca, piąty zaś zadomowił się na kwartał i dziesięć dni. Kontrola organu założycielskiego była bowiem „kompleksowa”. Ogółem przedstawiciele wszy­stkich instytucji kontrolnych spędzili w biurowcu firmy ponad dwieście dni roboczych.

Kok 1985, rok „wdrażania reformy gospodarczej pełną parą i na wszystkich odcinkach”, zaczął się w „Fabexie” siedmiotygodniową kontrolą NIK. Gdy tylko się skończy­ła, przybyli do zakładu na pięć miesięcy trzej inspektorzy Izby Skarbowej. W tym samym czasie przedsiębiorstwo odwiedzili jeszcze kontrolerzy z Urzędu Skarbowego (Urząd bowiem to nie to samo co Izba), Ministerstwa Budownictwa, Państwowej Inspekcji Pracy, Wydziału Zatrudnienia i ponownie Państwowej Inspekcji Pracy. Pod koniec roku swoich przedstawicieli przysłała powtór­nie Izba Skarbowa (tym razem na rutynową kontrolę

rozliczenia z budżetem, której panowie z poprzedniej komisji przez pięć miesięcy nie mieli czasu zrobić) oraz Rejonowy Inspektorat Spraw Obronnych. Ogółem człon­kowie ośmiu ekip kontrolnych spędzili w przedsiębior­stwie trzysta osiemdziesiąt kontrolodniówek.

gł Co oznacza kontrola w przedsiębiorstwie takim, jak nasze, które zatrudnia raptem sto pięćdziesiąt osób i nie ma ani jednego zbędnego pracownika? Oznacza dopust boży. Kontrolerowi trzeba dać osobny pokój i przydzielić mu przynajmniej jednego pracownika, który będzie zno­sił dokumenty i wyjaśniał, co znaczy dana cyferka. Kontrolerzy życzą sobie na ogół, żeby był to ktoś ze ścisłego kierownictwa. Trzeba więc odkładać bieżące sprawy lub dawać je komuś innemu, zawalonemu prze^ cież swoją pracą. Tworzą się więc zaległości, wkrada się bałagan i nerwowość. Pół biedy, jeśli kontrola trwa dzień lub kilka dni. Ale dłuższa oznacza dla firmy nieszczęście. Nic nie daje, a tylko skutecznie przeszkadza pracować — monologuje pani Anna Żabicka, wicedyrektor do spraw ekonomiczno-finansowych i główna księgowa w jednej osobie.

.§4^- Ale przecież — mówię — kontrole są nieodzowne. Jak mawiał pewien klasyk, stanowią dowód najwyższego zaufania do kontrolowanego. Nadto zalecenia pokontrol­ne pomagają usprawnić organizację pracy, usunąć niedo­magania, i tak dalej.

W przedsiębiorstwie, które robi bokami i pożera dotujący je budżet — owszem. Ale jeśli firma chodzi jak zegarek i zarabia ciężkie pieniądze, częste i długotrwałe kontrole tylko jej szkodzą. Zwłaszcza jeśli obliczone są wyłącznie na znalezienie jakiegoś „haka” albo dziury w całym, bo spowodowane zostały donosem, skargą, pomówieniem.

t* Pani Żabicka pokazuje w czarnej książce rubrykę ■^tematyka kontroli”. Co drugi, trzeci wpis jest takiej I właśnie treści: kontrola wg skargi, kontrola problemowa

na skutek skargi, anonim, sprawdzenie zasadności zarzutów.

W każdej skardze — mówię 31 tkwi jakieś ziarno zasadności.

Widzi panwłącza się inż. Wiktor Matusz — zgod-# nie ze statutem przedsiębiorstwa naszym chlebem pow­szednim są kontrakty zagraniczne. Osiemdziesiąt- pięć procent naszych dostawi idzie na eksport. Przez ten wyśrubowany do absurdu czarnorynkowy kurs dolara roczny pobyt na kontrakcie w drugim obszarze płatni­czym pozwala człowiekowi kupić mieszkanie czy samo­chód, a kilkuletni urządza go na całe życie. I wystarczy, że ktoś, kto bardzo na to liczył, nie pojedzie za granicę, bonie sprawdził się na poprzednim kontrakcie lub nie ma odpowiednich kwalifikacji fachowych albo językowych

zaraz pisze skargę albo donos: że firmą rządzi klika, że dyrektor nakradł, wskaźniki są fałszowane, a kary umow­ne przekraczają zyski. I choć kolejne kontrole stwier­dzają, że zarzuty są wyssane z palca, bo przedsiębiorstwo ma takie wskaźniki, że daj Boże każdemu—nie przeszka­dza to w nasyłaniu kolejnych kontroli, w następstwie kolejnych donosów. Piszą je stale te same trzy czy cztery osoby: były wicedyrektor usunięty za machlojki i dwaj pracownicy przysłani do nas z ministerstwa, którzy po prostu się nie sprawdzili. Może to pan sprawdzić w doku­mentach kontroli.

Sprawdzę na pewno, nie ma obawy; wszak kontrola najlepszym dowodem zaufania. Najpierw jednak chcę się przekonać, czy dyrektor nie przesadził z tymi —przepra­szam za słowo — wskaźnikami.

Biorę arkusz zatytułowany ,,Podstawowe wyniki dzia­łalności gospodarczej «Fabex-Zremb» w latach 1981-1985”. Zawarte w nim dane zostały zweryfikowane przez dwie niezależne kontrole kompleksowe (Ministerstwa Budow­nictwa i Izby Skarbowej), nie są zatem naciągane. Czy­tam, że w owym pięcioleciu wartość dostaw ,,Fabexu”

wzrosła o 450 procent, sprzedaż o 555 procent (w tym na eksport o 521), zatrudnienie o 7,5 procenta. Zysk bilansowy wzrósł o 1090 procent (czyli prawie jedenasto- krotnie), wydajność pracy o 518 procent, średnia płaca »miesięczna z nagrodami o 331 procent. Na koncie fun-s duszu socjalnego ¡1| 59 min zł. Z kolei na żarłoczny FAZ firma nie musiała płacić ani grosza, zaś kary umowne—zmora wszystkich fij m budowlanych — w cią­gu całego pięciolecia wyniosły zaledwie 0,13 procent wartości zrealizowanych kontraktów. Ogółem, w zwario­wanych gospodarczo latach 1981-1985, kiedy mało kto, zwłaszcza w budownictwie, wychodził na swoje, „Fabex- -Zremb” przyniósł krajowi przeszło miliard złotych zys­ku. Stał się zatem budowlaną czarną owcą, odmieńcem burzącym cały system porządkowy resortu budownic­twa, wedle którego państwowe przesiębiorstwo budowla­ne musi przynosić deficyt i zjadać miliardy budżetowej dotacji.

Dla czarnej owcy nie może być miejsca w żadnym, stadzie.

Rok 1986, w którym reforma gospodarcza ,,stała się faktem” — tak dalece, że zlikwidowano urząd pełnomoc­nika rządu do spraw jej wdrażania — zaczął się w „Fabe- xie” dwoma wydarzeniami, z których, jak to na ogół bywa, jedno miało charakter pomyślny, drugie — prze­ciwnie.

Zaraz na początku stycznia organy ścigania wydały dwa postanowienia ,,0 odmowie wszczęcia postępowania przygotowawczego” przeciwko dyrektorowi Wiktorowi Matuszowi „ze względu na niestwierdzenie cech przestęp­stwa”. Postanowienia te poprzedzono wnikliwym zbada­niem zarzutów, które znalazły się w dwóch kolejnych doniesieniach, skierowanych dla odmiany do organów ¿ścigania. W pierwszym pomówiono dyrektora Matusza, iż nierzetelnie rozliczał koszty delegacji służbowej do

Iraku i uzyskał w ten sposób kwotę 1849 dolarów, a ponadto handlował walutą. W drugim zaś oskarżono go, że „dopuścił się przestępstwa niegospodarności, ponieważ polecił nieodpłatnie przekazać kontrahen­towi irackiemu dwie prasy i pokryć koszty ich trans­portu do Iraku, czym spowodował straty w wysokości 3 721900 zł”.

Postępowanie wyjaśniające wykazało, że zarzuty pierw­szego donosu były od początku do końca zmyślone, z drugim zaś było tak, jak w starym dowcipie o obywate­lu, który wygrał na loterii samochód (w rzeczywistości nie samochód a rower, nie na loterii, a na odpuście, i nie wygrał, tylko mu ukradli). Faktycznie, Matusz kazał podarować Irakijczykom nie dwie prasy, lecz dwa korpu­sy do pras wartości 477 000 zł, ale firma nie straciła na tym przeszło trzech milionów, lecz przeciwnie, zarobiła do­kładnie 6 428 003 złote. Należy mu się zatem nie kryminał, a premia.

Oddalenie zarzutów przeciwko Matuszowi pozwoliło jego towarzyszom powierzyć mu bez wahań mandat delegata najpierw na środowiskową, później na dzielnico­wą konferencję sprawozdawczo-wyborczą przed X Zjaz­dem PZPR.

Niedługo potem, 7 marca 1986 roku, dyrektor departamen­tu kadr Ministerstwa Budownictwa, Gospodarki Prze­strzennej i Komunalnej, Zdzisław Fiuk, poprosił do siebie przedstawicieli rady pracowniczej związku zawodowego i organizacji partyjnej „Fabexu”. Poczęstował ich kawą i przystąpił do rzeczy.

"— Tu jest wniosek wiceministra Waszaka o zdjęcie dyrektora Matusza. Zgodnie ze statutem waszego przed­siębiorstwa, dyrektora powołuje i odwołuje rada pracow­nicza. Chcielibyśmy więc, żebyście bezzwłocznie podjęli uchwałę o jego odwołaniu.

Pierwszy odzyskał głos przewodniczący rady pracow­niczej, Krzysztof Jakowicki:

Z jakiego powodu? My nie widzimy podstaw. Uwa­żamy Matusza za wspaniałego dyrektora.

On sam najlepiej zna powód. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych cofnęło mu dostęp do wiadomości sta­nowiących tajemnicę państwową, bez czego nie można pełnić funkcji dyrektora takiego przedsiębiorstwa jak wasze. Z tej przyczyny już w grudniu 1984 roku pro­ponowaliśmy Matuszowi, by złożył rezygnację, ale od­mówił. A teraz sprawa dojrzała do ostatecznego roz­wiązania.

.|bp Przecież to nieprawda^ stwierdziła Halina Dzikow- ska-Unger, I sekretarz POP.r-r. Na pytanie naszej organizacji partyjnej Komitet Zakładowy PZPR w MSW odpowiedział, że resort nigdy nie, cofał towarzyszowi Matuszowi dostępu do spraw tajnych, a odpowiednie służby MSW nie mają do niego żadnych* zastrzeżeń. Również towarzysz Siwak na naszą prośbę kontaktował się z ministrem spraw wewnętrznych i dał nam odpo­wiedź, że resort o niczym takim nie wie. Rozmawialiśmy też z towarzyszami z naszego komitetu dzielnicowego. Powiedzieli, że nasze wątpliwości są wręcz niepoważne, bo gdyby podjęto taką decyzję wobec Matusza, oni wie­dzieliby pierwsi i natychmiast cofnęliby mu rekomenda­cję partyjną.

Dyrektor kadr uniósł brwi ze zdziwienia, gdyż tamta grudniowa rozmowa miała być przecież tajemnicą.

A jednak — powiedział — taki dokument istnieje, gdyż, prawda...

Krótko: ma pan dyrektor ten dokument, może go okazać? — trochę może za szorstko przerwał mu przewod­niczący organizacji związkowej, Jerzy Pucuła. — Nie? To nie mamy o czym mówić. Jeśli to wszystko, .to się pożegnamy. Dziękujemy za kawę.

|| Goście wstali, choć filiżanki były ledwie napoczęte.

A wniosek... państwo wezmą? — głos dyrektora Fiuka stał się wyraźnie mniej pewny.

Braii] Nie, odmawiamy przyjęcia. Jeśli naprawdę organ założycielski chce z nim wystąpić, a radzilibyśmy się jeszcze zastanowić, to przecież istnieje poczta. Do widze­nia panu.

Wracając z gmachu ministerstwa przy ulicy Wspólnej do siedziby przedsiębiorstwa na Ochocie, przedstawiciele „Fabexu” zastanawiali się, czy ministerstwo przyśle wniosek, licząc się z możliwością sporu sądowego — czy też zrezygnuje. Głosy rozdzieliły się fówno. Ktoś był za, ktoś przeciw,.trzecia os.oba nie miała zdania. W końcu stwierdzono, że w gmachu przy ulicy Wspólnej*2 wszyst­ko jest możliwe.

Trzy dni później, dziewiątego marca, w tygodniku „Rzeczywistość” ukazał się ogromny, zajmujący trzy kolumny, artykuł pt. „Niewygodni”, w którym czterech, byłych i dwóch aktualnych pracowników ,,Fabexu” po­wtarza wszystkie poprzednie zarzuty i pomówienia, wy­jaśnione przez organy kontrolne i prokuratorskie. W przed­siębiorstwie zawrzało. Nazajutrz, dziesiątego marca, na nadzwyczajnym zebraniu zgromadziła się cała załoga „Fabexu”, z wyjątkiem tych, którzy byli w delegacjach, na urlopach albo zwolnieniach lekarskich, oraz pracują­cych jeszcze w firmie obu informatorów autora artykułu, Wiesława Witrowego. Przedstawiciele dyrekcji i „czynni­ków” musieli bardzo się natrudzić, by ochłodzić głowy i języki swych kolegów, tak aby powzięta na gorąco uchwała została zapisana bez niecenzuralnych słów i mo­gła przybrać taką oto formę:

Uważamy, że ukazanie się tak napastliwego i nierzetel­nego artykułu, opartego na pomówieniach i oszczerst­wach dwóch obecnych i czterech byłych pracowników przedsiębiorstwa, nie mogących pogodzić się z brakiem pozytywnej ich postawy, stanowi kolejny przejaw działal­ności zmierzającej do odebrania firmie jej zasłużenie dobrego imienia i zdyskredytowania jej niewątpliwie wysokich osiągnięć gospodarczych oraz społecznych,

uzyskiwanych w ramach wprowadzonej reformy, a także jej Dyrektora, który w ciągu dziewięciu lat kierowania firmą wydźwignął ją na pozycję jednego z podstawowych eksporterów Spółki „Polimex-Cekop” i przodującego zakładu w resorcie budownictwa. Taka działalność tygod­nika w świetle prowadzonej obecnie dyskusji nad pro­gramem partii przed jej X Zjazdem i zagadnieniami reformy gospodarczej, stanowi naszym zdaniem narusze­nie norm społecznych obowiązujących w naszym kraju, a także próbę burzenia spokoju i ładu tak niezbędnego w rzeczowej dyskusji o przyszłości naszej Ojczyzny. Załoga zobowiązuje Radę Pracowniczą do poinformowa­nia o niniejszej uchwale we wszystkich właściwych miejs­cach i jednocześnie domaga się opublikowania w tygodni­ku «Rzeczywistość»”.

Uchwałę podpisało — czytelnie ^ 117 osób; ponad 80 procent obecnych na wiecu.

Podobną uchwałę podjęła organizacja partyjna „Fa- bexu”, wzywając organizację partyjną „Rzeczywistości” do odbycia wspólnego zebrania.

Redakcja nie odpowiedziała na to wezwanie. Złożyła natomiast do prokuratury skargę, że w „Fabexie” tłumi się krytykę prasową. Skargę tę urząd prokuratorski oddalił jako bezzasadną. Finał sprawy rozegrał się rok później przed Sądem Rejonowym w Warszawie, do które­go przedsiębiorstwo skierowało akt oskarżenia prze­ciwko dziennikarzowi „Rzeczywistości” i czterem jego informatorom. Sąd uznał, że dopuścili się oni prze­stępstwa oszczerstwa przeciwko organom „Fabexu”; zważywszy jednak, że zostało ono popełnione przed 17 lipca 1986 r., umorzył postępowanie na mocy amne­stii.

Dwa dni po wiecu, 12 marca, do przedsiębiorstwa zawitała kolejna — choć dopiero pierwsza w 1986 roku kontrola resortowa, tym razem z poleceniem zbadania r „obiegu korespondencji”. I znów dziwnym trafem do-

kładnie w tym samym dniu poczta doręczyła ministerial­ny wniosek o odwołanie Matusza przez radę pracowniczą. Zebranie rady, które zgodnie z planem wyznaczono na 14 marca, musiało zatem zająć się już dwiema .nadzwyczaj­nymi sprawami: publikacją w „Rzeczywistości” i dziwnie zbieżnym z nią w czasie wnioskiem organu założyciel­skiego.

Pierwszy temat rada załatwiła szybko. Wyraziła „obu­rzenie i dezaprobatę”, przedstawiła pakiet faktów zbijają­cych oszczerstwa zawarte w artykule i zakończyła równie głębokim, co złudnym przekonaniem, „że redaktor na­czelny tygodnika «Rzeczywistość» wnikliwie zapozna się z przedstawionymi argumentami i zgodnie z prawem pras.owym zamieści w swym piśmie uchwałę ogólnego zebrania załogi”.

Kiedy omawiano ostatni, najważniejszy punkt zebra­nia, poproszono dyrektora Matusza, by wyjawił kulisy swego konfliktu z resortem. O tajemniczej rozmowie z grudnia 1984 roku, o której wspomniał resortowy kadrowiec, rada wiedziała bowiem tylko tyle, ile uznał za stosowne przekazać jej dyrektor, związany życzeniem nieujawniania szczegółów. Teraz jednak, gdy wolę resor­tu oznajmiono na piśmie, nie było powodu, aby nadal lojalność względem organu założycielskiego brała górę nad szczerością wobec przedstawicieli Załogi.

Dyrektor przypomniał wielomiesięczną komplekso­wą kontrolę z roku 1984. Kiedy wyszło na jaw, że kontrolerzy „retuszują” dokumenty, Departament Kadr Ministerstwa chciał udzielić Matuszowi, bez jego wiedzy i zgody, trzydziestodniowego urlopu.

Odmówiłem, przypominając, że zgodnie ze statutem przedsiębiorstwa z lipca 1982 roku, zarejestrowanym w sądzie, moim pracodawcą jest rada pracownicza, nie minister, który sprawuje tylko zwierzchni nadzór. Od­czułem jednak, że w resorcie wiedzą, iż dowiedziałem się

o próbach fałszowania dokumentów.

mumsam

Wkrótce po zakończeniu kontroli dyrektor Fiuk popro­sił do siebie naczelnego „Fabexu”.

Usłyszałem relacjonował tę rozmowę Matusz — że kierownictwo resortu zadowolone jest z faktu, iż kontrola nie potwierdziła żadnych zarzutów, ani do­tyczących strony gospodarczej, ani-mego postępowania jako dyrektora. Niemniej, powinienem złożyć rezygnację. Zadeklarował pomoc w znalezieniu innej pracy, „prze­chowanie mnie”, jak się wyraził. Odpowiedziałem, że w świetle wyników osiągniętych przez przedsiębiorstwo pod moim kierownictwem należy mnie pokazywać, a nie chować i że rezygnacji nie złożę, bo nie widzę powodu. Przecież dopiero co ten sam resort przyznał mi „Złotą Odznakę Zasłużonego dla Budownictwa”, a minister wpiął mi w klapę .„Medal 40-lecia PRL”, właśnie w uznaniu dla moich wyników. Wtedy powiedział

o owym rzekomym cofnięciu mi dostępu do spraw tajnych, ale dokumentu nie okazał. Uznałem więc, że naciski na moje ustąpienie są wynikiem intryg ga­binetowych albo tego, że ktoś ostrzy sobie zęby na mój stołek.

Kiedy w czasie ponownej rozmowy w ministerstwie (gdy już potwierdziło się, iż tajemniczy dokument nie istnieje) Matusz obstawał przy swoim, dowiedział się, że jednak nie będzie dyrektorem, nawet jeśli nim będzie. Słowa te sprawdziły się już niebawem, gdy do spółki handlu zagranicznego „Polimex-Cekop”, która jest eks­porterem „Fabexu”, przyszło imienne zaproszenie dla Matusza na ważne rozmowy handlowe, dotyczące wielo­milionowego, dolarowego kontraktu. Wysłał je dyrektor generalny rządowego koncernu irackiego, z którym „Fabex” współpracuje od lat. I choć powszechnie wiado­mo, jak ważne znaczenie w rozmowach handlowych, zwłaszcza z drugim obszarem płatniczym, ma osoba menedżera, dyrektor Matusz nie dostał od resortu zgody na wyjazd służbowy.

Kilka tygodni później dyrektor departamentu kadr ministerstwa budownictwa nie wyraził zgody na drugi wyjazd, do KRL-D (choć tu zapraszającym był koreański wicepremier) i na następny do Związku Radzieckiego (gdzie Matusz miał podpisać kontrakt eksportowy warto­ści 25 min rubli). Pozwolił mu natomiast jechać do Jugo­sławii w mniej ważnej sprawie: podpisania umowy

o wczasach wymiennych.

Właśnie, dlaczego? — zastanowił «się któryś z człon­ków rady. — To zastanawiające.

Nie, to bardzo proste — pośpieszył mu z wyjaśnie­niem kolega, lepiej widać znąjący różne kruczki prawne. — W tym ostatnim przypadku wnioskodawcą wyjazdu dyre­ktora był nasz związek zawodowy, a zgodnie z ustawą związkową organ, do którego związek skierował swój wniosek, w razie rozbieżności stanowisk musi swoją odmowę dać na piśmie wraz z uzasadnieniem. I tego widać resort się przestraszył. A to świadczy dobitnie, że tamte odmowy nie miały żadnego uzasadnienia.

Matusz pokiwał głową. Również jego zdaniem tak właśnie chyba było.

No, a później — kontynuował — w czerwcu 1985 był pamiętny przegląd kadrowy, na którym znów wynikła ta sprawa...

Komisja przeglądową dwukrotnie przekładała termin posiedzenia, na którym miała ocenić dyrektora „Fabe- xu”. Wreszcie siedemnastego czerwca dopuściła Matusza przed swoje oblicze. Przewodniczący komisji, wicemini­ster Edward Waszak, odczytał mu oceny:,,Wyniki ekono­miczne przedsiębiorstwa - - średnie, polityka kadrowa — nieprawidłowa, postawa społeczno-polityczna — obecnie zadowalająca. Nie dopuszczony do spraw tajnych, a więc nie może pełnić funkcji dyrektora”.

Zdenerwowałem się taką oceną mojej siedmiolet-, niej pracy. Powiedziałem, może trochę za ostro, że uczest­niczę nie w przeglądzie kadrowym, a w jakiejś kiepskiej

farsie. Bo jeżeli nasze wyniki są zaledwie średnie, to niech mi pokażą przedsiębiorstwo budowlane z dobrymi wyni­kami. I co to znaczy, że moja polityka kadrowa jest nieprawidłowa? Że zwolniłem paru facetów, którzy oka­zali się kompletnym nieporozumieniem i szkodzili firmie? A to słówko „obecnie” przy ocenie mojej postawy społe­czno-politycznej? Ma wskazywać, że kiedyś była niezada-- walająca? Kiedy i z jakiego powodu? W ogóle, na jakich dokumentach oparto tę cenzurkę? I co, do cholery, z tym niedopuszczeniem mnie do spraw tajnych? Możecie^ spy­tałem to udowodnić?

Nie mogli. Dyrektor Fiuk przyznał, że takiego dokumen­tu nie ma, „ale ma być”. Przedstawiciel KW PZPR, Ignacy Borkowski, stwierdził zatem, że w tej sytuacji kontynuo­wanie przeglądu nie ma sensu i zaproponował, by odpo­wiednie departamenty dokonały pełnej, pogłębionej oce­ny opartej na faktach i wyjaśniły ostatecznie sprawę utajnienia Matusza. Zakończono ustaleniem, że po speł­nieniu tych warunków, szef „Fabexu” zostanie wkrótce poproszony na dokończenie przeglądu.

No i czekam do tej pory.

Gdy Matusz skończył swoją opowieść, w salce rady pracowniczej zapadła wielominutowa cisza. Prawie wszy­scy członkowie rady pamiętali ów grudzień 1977 roku, kiedy dyrektor zjednoczenia „£remb” i sekretarz KD wprowadzili do firmy nowego dyrektora. Nieudolnie kierowany przez ostatnie lata „Fabex” znajdował się wtedy w rozsypce. Mówiło się o likwidacji przedsiębiors­twa. Przewodniczący rady i jego zastępca szukali już sobie innej pracy. Postanowili jednak jeszcze trochę poczekać, dać szansę „nowemu staremu”. Ów „nowy”, inżynier Wiktor Matusz, miał niewiele do zaoferowania. Jak to powiedział na pierwszym spotkaniu z załogą? „Przynieśli mnie do was w teczce. Jestem człowiekiem obcym w bran- ży, nie miałem nic wspólnego z handlem zagranicznym, nie znam nawet języków. Uprzedzono mnie, że będzie tu

ciężko i że ze wszystkich stron będą mnie podgryzać. Ale sądzę, że warto spróbować, a języków chętnie się nauczę, bo to się zawsze przyda”. I dziwna rzecz, tym przyzna­niem się do niekompetencji, u starych fachowców, którzy zęby zjedli na budowach eksportowych, wzbudził zaufanie.

Najpierw zajął się krajowymi placami budów. Do osiemdziesiątego roku zdążył dokończyć kilka rozgrzeba­nych fabryk domów, za co pięciu wojewodów sypnęło mu odznakami za zasługi dla swoich województw. Gdy podu­czywszy się języków jął stawiać pierwsze ostrożne kroki na rynkach zagranicznych, zaraz wyszło na jaw, że ma rzadką i niezwykle cenną w tej branży umiejętność nawiązywania serdecznych kontaktów z klientami. Nowe kontakty umocniły pozycję „Fabexu” na rynkach radzie­ckim, irackim, mongolskim i bułgarskim, a nawet pomo­gły zdobyć nowe, chiński i koreański. Matusz błysnął też udanym pomysłem, aby sprzedać z powrotem za granicę (ekonomiści zwą to „reeksportem”) kupione przed laty, wrzucone w pokrzywy maszyny i urządzenia, które już zaczęto spisywać na złom; za niektóre wytargował nawet więcej, niż wynosiła cena zakupu.

Już po roku rządów nowego dyrektora bilans przedsię­biorstwa zamknął się sporym zyskiem. A to oznaczało — większe płace, premie, nagrody i szanse wyjazdów, które by było sprawiedliwie, rozdzielała specjalna społeczna komisja. Od 1983 roku część zysku przeznaczano na wsparcie różnych akcji społecznie pożytecznych, jak książeczki mieszkaniowe dla sierot, zapomogi i tak dalej. Ujawniła się wrażliwość Matusza na ludzkie bolączki i potrzeby.

Fabexowcom znów zachciało się żyć i pracować. Do­strzegli sens działań i perspektywy.

Członkowie rady pamiętali też trudny początek lat osiemdziesiątych. Gdy w przedsiębiorstwie powstawała „Solidarność” i w załogę jęły się wciskać pierwsze kliny podziałów, Matusz sam wstąpił do nowego związku,

aby — jak podkreślał — pilnować, by ludzie nie robili większych głupstw. Gdy więc w 1980 roku gospodarka naokoło gasła, dostawy eksportowe „Eabexu” skoczyły z niespełna czterystu milionów w roku poprzednim do miliarda złotych i utrzymały się na tym poziomie w roku 1981.

Pamiętali też dramaty roku 1982, które w przedsiębior­stwie były związane z dwoma posunięciami personalny­mi. Najpierw trzeba było odwołać jednego z zastępców dyrektora, który, wstyd nawet pamiętać, systematycznie wyłudzał drobne kwoty z tytułu fikcyjnych delegacji, nie gardząc nawet czterdziestozłotowymi dietami. Później zaś usunąć z partii owego kolegę, który — do dziś nie wiadomo: przez głupotę lub dla siania zamętu — rozgła­szał treści rozmów indywidualnych z członkami PZPR, prowadzonych przez zespół partyjny, którego był człon­kiem. I zaraz potem tą fala resortowych kontrolerów, nie tających nawet, że przybyli za sprawą skarg i donosów, słanych przez tych dwóch panów. Członkowie egzekuty­wy przecierali oczy ze zdumienia, czytając kontrolerski wpis do czarnej książki — „badanie przyczyn skreślenia ... z listy członków PZPR”. Pytali inspektora z minister­stwa, czy zdaje sobie sprawę, że robi coś, co jest zastrzeżo­ne dla organów kontrolno-rewizyjnych partii. Dostali odpowiedź, że takie otrzymał polecenie...

Przypomnieli sobie nie wyjaśnioną dotychczas sprawę przyznanego Matuszowi Krzyża Kawalerskiego Orderu Od­rodzenia Polski. Kancelaria Rady Państwa przekazała order Ministerstwu Budownictwa, gdzie ślad po nim zaginął.

Świeżo w pamięci mieli zaś ubiegłoroczne resortowe perswazje, zmierzające do tego, aby rada zmieniła swą opinię o dyrektorze Matuszu, przesłaną w uzgodnieniu ze związkiem, partią i młodzieżą — dla potrzeb przeglądu kadrowego. Napisali w niej bowiem to, pod czym w każ­dej chwili podpisałby się bez wahania każdy podwładny Matusza, nie licząc trzech czy czterech rozrabiaczy:

f,vi. Jest wymagający, sprawiedliwy w ocenach, życzli­wy ludziom, wrażliwy na ich problemy. Ma autorytet i sympatię Załogi. Jest przykładem pracowitości, zaanga­żowania i zdyscyplinowania. Cechują go: duża energia, zdrowa ambicja, umiejętność realnej oceny zjawisk, zdol­ność przewidywania, odwaga w podejmowaniu decyzji, konsekwencja w ich realizacji... Konsekwentnie ulepsza organizację przedsiębiorstwa, umiejętnie prowadzi poli­tykę płacową i kadrową, uprościł i usprawnił strukturę, organizacyjną... W zarządzaniu oparł się na szerokim kolektywie, ale zarazem przestrzega zasady jednoosobo­wego kierownictwa i pełnej własnej odpowiedzialności. Stworzył właściwą atmosferę i płaszczyznę dla aktywnej działalności samorządu i organizacji społeczno-politycz- nych. Jego cechy i metody dały bardzo dobre wyniki w działalności gospodarczej...”.

Po drugiej czy trzeciej perswazji rada nabrała wątpli­wości, czy resort ma uczciwe zamiary wobec „starego”. Podjęli wtedy uchwałę, że rada zwtóci się do komisji do spraw przeglądu o dopuszczenie przedstawiciela samo­rządu do udziału w jej posiedzeniu. Matusz ledwo ich uprosił, by tego nie robili.

Teraz te wszystkie fakty ułożyły im się w logiczną . całość.

Dla mnie sprawa jest jasna Jijś- stwierdził Andrzej Kaczmarek, szarpiąc starannie przystrzyżoną bródkę. — Resort dąży do tego, by za wszelką cenę zniszczyć dyrektora, a tym samym rozwalić nasze przedsiębiors­two, które ich kłuje w oczy. Więc my, jako rada, musimy wziąć odpowiedzialność za jego dalsze losy. Odpowiemy na wniosek, że dyrektor zostaje i że jest to-wyłącznie nasza sprawa.

Chcę też zwrócić uwagę m- powiedziała Teresa Maciejczak, jedyna kobieta w siedmioosobowej radzie — że resort w tych działaniach jest niekonsekwentny. Prze­cież od grudnia osiemdziesiątego czwartego roku aż do

dzisiaj ministerstwo adresuje wszystkie pisma tajne i po­ufne na ręce dyrektora, który ponoć pozbawiony jest dostępu do tajemnic. Dla mnie więc ta sprawa jest mało wiarygodna i sugeruje bezpodstawność działań resortu.

Więc i to im wygarniemy.

Ja rozumiem, koledzy, wasze wątpliwości i emocje — wtrącił Matusz — ale musżę zauważyć, że wasze postępo­wanie musi w tej sytuacji być tym bardziej zgodne z prawem. Ustawa nakazuje, by rada konkretnie ustosun­kowała się do wniosku resortu.

Zgoda, panie dyrektorze — włączył się Ryszard Kocon, wiceprzewodniczący rady *— ale nasze stanowisko musi być zdecydowane, bez kunktatorstwa, bo wszelkie wątpliwości rady mogą zostać poczytane w resorcie na niekorzyść dyrektora. Rada ma prawo podjąć decyzję niezgodną z wnioskiem ministerstwa i musi to być decy­zja stanowcza i uargumentowana.

-^ Jeszcze żadnej decyzji rada nie podjęła — zauważył Krzysztof Jako wieki. — Musimy wypowiedzieć się w taj­nym głosowaniu, czy przyjmujemy wniosek ministra, czy go oddalamy. Kolega sekretarz przygotuje karteczki, a pan, dyrektorze, będzie musiał opuścić teraz salę.

Minutę później sekretarz rady, Lech Jakubik, odczyty­wał wyniki głosowania. ,,Odwołać’l|-tzero głosów, „nie odwoływać’głosów siedem. Zanim Matusz zdążył na korytarzu wypalić papierosa, gotowy był już tekst uchwały:

W związku z wystąpieniem Podsekretarza Stanu Mi­nisterstwa Budownictwa, Gospodarki Przestrzennej

i Komunalnej z dnia 6 marca 1986 r. znak KA/HW/1801/86 (data wpływu do Rady Pracowniczej ^ 13 marca 1986 r.) z wnioskiem o odwołanie dyrektora Przedsiębiorstwa, Rada Pracownicza po zapoznaniu się z wnioskiem nie wyraża zgodjr na odwołanie Ob. Wiktora Matusza ze stanowiska dyrektora Przedsiębiorstwa Dostaw Ekspor­towych Wytwórni Materiałów Budowlanych <<Fabex-

-Zremb» mocą swych uprawnień wynikających z punktu

2 art. 24 Ustawy z dnia 25 września 1981 r. o samorządzie załogi przedsiębiorstwa państwowego oraz art. 34 Ustawy z dnia 25 września 1981 r. o przedsiębiorstwach państwo­wych (Dz.U. Nr 24/81 poz. 122 i 123) wniosek Ministerstwa oddala”.

Tym sposobem topór wojenny został wykopany. Na­przeciw siebie stanęły, pochyliwszy kopie, z jednej strony resortowy moloch z dziewięcioma wiceministrami (wśród nich dwóch w randze sekretarzy stanu) i blisko setką dyrektorów departamentów oraz ich zastępców — z dru­giej żaś bodaj najmniejsze w kęaju państwowe przedsię­biorstwo budowlane, zatrudniające, wraz ze sprzątaczka­mi, niespełna sto pięćdziesiąt osób. Jeszcze chyba w żad­nym konflikcie, które zna historia, siły walczących stron nie były tak nierówne.

Procedura jest taka: jeśli rada odrzuci wniosek ministra i nie odwoła dyrektora na jego żądanie, minister może zawiesić dyrektora w czynnościach. Rada ma prawo odwołania się od takiej decyzji. Minister może sprzeciw uwzględnić lub nie. Jeśli nie uwzględni i podtrzyma swą decyzję, a rada nie chce się z nią zgodzić — przysługuje jej prawo zaskarżenia decyzji do sądu. Jeśli mimo wniesienia pozwu minister obstaje przy swoim ^ sprawa trafia na wokandę.

W sporach między radą pracowniczą a organem założy­cielskim przedsiębiorstwa o osobę jego dyrektora rzadko dochodzi do wykorzystania wszystkich wymienionych możliwości ^prawnych, o których mówią dwie ustawy z dwudziestego piątego września 1981 roku — o przedsię­biorstwach państwowych i o samorządzie załogi. Zazwy­czaj na jakimś etapie któraś ze stron (najczęściej rada pracownicza) ustępuje w wyniku mediacji, perswazji czy nacisków. Jeśli na przykład przedsiębiorstwo jest „pod kreską”, wystarczy, że minister zagrozi, iż zmniejszy

dotację lub nie przyzna ulg podatkowych, by członkowie rady, przeliczywszy skutki tego dla swoich portfeli, cofnęli swój wniosek czy sprzeciw. Często też bywa, że w trakcie sporu instancja partyjna wycofuje spornemu dyrektorowi swą rekomendację i sprawa przestaje ist­nieć. Niekiedy znów wyłamuje się związek zawodowy, przypomniawszy sobie, że kiedyś miał ze swym „sta­rym” na pieńku, więc teraz jest okazja, aby go nie poprzeć.

W „Fabexie”, który sam zarabia na siebie i nie narzeka na płace, nikt na pieńku z dyrektorem nie miał, więc wszyscy — rada, związek^ partia, organizacja młodzieżo­wa — solidarnie stanęli pó jego stronie. Siedemnastego marca zakładowa POP podjęła uchwałę, że wniosek resortu „jest sprzeczny zarówno z partyjnym, jak i społe­cznym poczuciem sprawiedliwości, a także z podstawo­wymi interesami przedsiębiorstwa”. Organizacja związ­kowa wysłała list do ministra Niewiadomskiego z prośbą

0 przyjęcie delegacji na rozmowę; ktoś nawet zapropono­wał rozpoczęcie akcji strajkowej. Z uchwałą przeciwko resortowemu wnioskowi wystąpił też zarząd koła ZSMP.

Skąd u was taka — pytam — niespotykana dziś zakładowa solidarność?

Bo wszelkie racje — odpowiadają:#— prawne, społe­czne, ekonomiczne i moralne, są po naszej stronie. Po drugiej stronie stoi tylko biurokratyczna władza resorto­wych urzędników, których takie przedsiębiorstwa jak nasze pozbawiają racji bytu. Niczego nie trzeba dawać, przydzielać, przyznawać. Oni przy nas czują się niepo­trzebni, więc choćby w ten sposób chcą się wykazać.

Jak można było przewidzieć, resort odpowiedział decy­zją o zawieszeniu Wiktora Matusza w czynnościach dyre­ktora „Fabexu”. Decyzja, podpisana przez wiceministra Waszaka, wpłynęła do przedsiębiorstwa piętnastego kwietnia. Nazajutrz znów zebrała się rada pracownicza.

1 tym razem wynik głosowania był 7:0. Na siedmiu

karteczkach napisano SPRZECIW. Podjęta następnie uchwała głosiła:

Decyzja Podsekretarza Stanu jako podstawę motywa­cyjną wskazuje brak upoważnienia ob. W. Matusza do dostępu do wiadomości stanowiących tajemnicę pańs­twową. Argument ten podawany jest od początku grud­nia 1984 roku, lecz mimo iż Rada domagała się przedsta­wienia stosownego dokumentu, nigdy dokument taki nie został okazany, ani nie udzielono w tej sprawie żadnej innej informacji. Rada Pracownicza przy udziale organi­zacji partyjnej ustaliła, iż upoważnione do tego władze nie cofnęły inż. Wiktorowi Matuszowi upoważnienia do do­stępu do wiadomości stanowiących tajemnicę państwo­wą. Coroczne wykazy resortowe osób, którym wstrzymu^ je się lub przewiduje się do wstrzymania tego rodzaju upoważnienia, do tej pory nie zawierały nazwiska inż. Wiktora Matusza. Gdyby uznać fakt, że resort już od

3 grudnia 1984 roku powołuje się na rzekomo istniejącą decyzję odpowiednich władz o cofnięciu tego upoważnie­nia inż. Wiktorowi Matuszowi, a zawiesił dyrektora w je­go obowiązkach dopiero w dniu 16.04.1986 roku — należa­łoby to traktować jako niewykonanie obowiązków służ­bowych, a zatem naruszanie obowiązującego prawa przez około półtora roku”.

To ostatnie, niezbyt zrozumiałe zdanie, zinterpretuje radca prawny „Fabexu”, mecenas Roguska:

Co to znaczy? Znaczy to, że przez półtora roku kierownicy resortu dopuszczali do tajemnic państwo­wych człowieka, który został pozbawiony do nich dostę­pu — zakładając, że został. A więc świadomie sami łamali ustawę o ochronie tajemnicy, dopuszczając się de facto ciężkiego przewinienia.

Na końcu uchwały znalazły się jeszcze takie oto słowa:

Rada jest świadoma, iż od czerwca 1983 roku określo­ne kręgi biurokracji resortowej podejmują wszelkim możliwymi sposobami próby dyskredytacji przedsiębior-

stwa i jego dyrektora. Ponieważ kolejne kontrole, z pró­bami fałszowania dokumentów, kończyły się do tej pory wynikami pozytywnymi dla przedsiębiorstwa i 'jego dyrektora, ostatnia decyzja Podsekretarza Stanu musi być traktowana jako konsekwentny krok w tej nieuczci­wej i bezprawnej akcji w stosunku do przedsiębiorstwa i dyrektora inż. Wiktora Matusza”.

Dwudziestego drugiego kwietnia wiceminister Edward Waszak podtrzymał swą decyzję o zawieszeniu dyrektora „Fabexu”, „nie znajdując podstaw do uwzględnienia sprzeciwu”. Tydzień później rada pracownicza §|jf znowu jednogłośnie ^podjęła uchwałę o skierowaniu sprawy na drogę sądową. Pozew rady został zarejestrowany przez warszawski sąd rejonowy pod numerem N-sp 3/86. Litery, tej sygnatury określają rodzaj sprawy (spór pracowni­czy). Cyferki zaś wskazują, że była to trzecia tego typu sprawa, wniesiona w województwie stołecznym od po­czątku roku.

Dokładnie w tym samym, przedostatnim dniu kwiet­nia, gdy rada zdecydowała się położyć swój spór z resor­tem na wadze Temidy, do „Fabexu” przybyła kolejna kontrola. Miała zbadać anonimową skargę, w której ktoś pomawiał przedsiębiorstwo o to, że nie udziela pacowni- kom urlopów, niczym wczesnokapitalistyczna manufak­tura. Zarzut był absurdalny. A jednak ktoś wystawił delegacj ę kontrolną...

Dwudziestego maja ministerstwo odpowiedziało na pismo sądowe przedsiębiorstwa, wnosząc o oddalenie pozwu. Albowiem^ jak potwierdził nieczytelnym podpi­sem minister zgodnie z art. 7 ust.l ustawy z 14 grudnia

1982 r. o ochronie tajemnicy państwowej i służbowej, dostęp do'wiadomości stanowiących tajemnicę może mieć tylko osoba do tego upoważnioną. Zasady i tryb upoważ­niania osób oraz cofania uprawnień określa, na podstawie ustawy, minister spraw wewnętrznych zarządzeniem z dnia 29 czerwca 1983 r. Stwierdza się, że w odniesieniu

do dyr. Matusza upoważnienie takie zostało cofnięte... Pozwalam sobie przy tym zauważyć, że zasadność cofnię­cia upoważnienia nie podlega ocenie i kontroli*sądu”.

Znów więc odwołano się do postanowienia MSW, z któ­rym kłóci się jednak inna decyzja tego resortu. Oto cztery miesiące po pierwszym powołaniu się przez dyrektora Fiuka na dokument cofający Matuszowi dostęR do spraw tajnych, to samo MSW przedłużyło szefowi „Fabexu” paszport służbowy na wszystkie kraje świata, czego nie mogłoby zrobić, gdyby faktycznie uznało go za osobę niepewną, która nie może prowadzić tajnych rozmów handlowych i zawierać kontraktów z zagranicą. Warto zaznaczyć, że ani pełnomocnicy resortu na rozprawie sądowej, ani przedstawiciele jego kierownictwa w rozmo­wie ze mną nie będą w stanie wyjaśnić tej niekonsekwencji.

Rada pracownicza nie ulękła się i nie wycofała pozwu. Sprawa zatem trafiła na wokandę. Sąd wyznaczył termin rozprawy na 10 czerwca.

W przeddzień do ,,Fabexu” zawitała kolejna kontrola ministerstwa budownictwa, aby zbadać nową skargę Jana P., Andrzeja K. i Stanisława R. — informatorów „Rzecżywistości”. Jan P. —ten, którego w styczniu

1983 r. usunięto z partii za rozgłaszanie treści rozmów partyjnych — już od czterech miesięcy nie pracował w firmie,, do której przyjęto go w marcu 1980 roku na życzenie departamentu kadr ministerstwa. Miało to być „przechowanie” do chwili znalezienia mu pracy w służbie handlowo-dyplomatycznej, o którą zabiegał. Nie znale­ziono jednak niczego — może dlatego, że przez dwa lata, mimo nauki w godzinach pracy i na koszt przedsiębiors­twa, nie nauczył się języka angielskiego. Jan P. skarżył się, że w lutym 1986 roku niesłusznie zwolniono go dyscyplinarnie za systematyczne zakłócanie porządku i spokoju w miejscu pracy, a przedtem był szykanowany, gdyż otrzymywał ,^rażąco niskie wynagrodzenie” i nie został wysłany na kontrakt zagraniczny.

Związek zawodowy zaakceptował zwolnienie Jana P. z pracy, opierając się na orzeczeniu Sądu Najwyższego, że „za ciężkie naruszenie podstawowych obowiązków pra­cowniczych mogą być uznane przejawy nacechowanego, złą wiarą nadużywania pracowniczego prawa, do kryty­ki”, czyli krótko mówiąc — szkalowanie przedsiębiors­twa. Nie było bowiem dla związku tajemnicą, że tó właśnie Jan P. słał na lewo i prawo kłamliwe anonimy, znajdowały się w nim te same błędy ortograficzne, które popełniał on we wszystkich urzędowych pismach. Jego zarobki zaś wynosiły przeciętnie 27 586 złotych, a więc tylko o 500 złotych mniej niż średnia w przedsiębiorstwie. Już kont­rola Państwowej Inspekcji Pracy'we wrześniu 1985 roku stwierdziła, że jest on „zaszeregowany prawidłowo”.

Stanisław R. z kolei skarżył się, że w ramach atestacji stanowisk właśnie jego, „w ramach szykan”, przeznaczo­no do zwolnienia. Przemilczał wszakże, iż przez ostatnie sześć miesięcy 1985 roku przepracował w sumie cztery dni, a ile razy firma wysyłała go za granicę (gdyż jest naprawdę dobrym specjalistą — elektrykiem), tyle razy klient prosił, by go zabrać z powrotem, gdyż jest ordynar­ny i apodyktyczny. Planując tedy obniżenie zatrudnienia w dziale części zamiennych i serwisów* kolektyw przed­siębiorstwa wytypował właśnie jego. Wzięto pod uwagę tó, iż jest samotny, ma dobrą sytuację materialną, fakty­cznie jego pracę wykonują inni i jako dobry fachowiec łatwo znajdzie zatrudnienie, niekoniecznie jednak w eks­porcie, gdzie wymagany jest takt i operatywność.

Te łatwe do ustalenia fakty resortowy kontroler badał przez trzy tygodnie. Uznał ostatecznie, że złożone skargi „nie mają na celu poprawy stosunków w przedsiębiors­twie, a przeciwnie—śą próbą odegrania się skarżących za rzekome czy faktyczne krzywdy”. Gdy 30 czerwca opusz- ^ czał przedsiębiorstwo minął się w drzwiach ze swoim kolegą z Departamentu Nadzoru i Kontroli Ministerstwa Budownictwa, rozpoczynającym kolejną, trwającą do

trzeciego sierpnia kontrolę doraźną, ,,na okoliczność zabezpieczenia opieki delegacji koreańskiej podczas po­bytu w Lublinie w dniach 12-13.04.86”.

Już w pierwszych minutach rozprawy stało się jasne, że „Fabex” nie sprzeda tanio swojej skóry. Radcy prawni przedsiębiorstwa, reprezentujący zarówno dyrektora, jak radę pracowniczą, obstawali przy swoim, żądali od pełno­mocnika resortu jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy istnieje w resorcie budownictwa ów dokument MSW, czy też jest on tylko urojeniem.

- No więc jest ten dokument?1— powtórzył pytanie sędzia Oskar Rudziński.

Radca prawny ministerstwa rozłożył ręce.

Nie wiem.

Postanawiam więc odroczyć sprawę, wyznaczając siedmiodniowy termin na jego dostarczenie sądowi — zakończył przewodniczący składu sędziowskiego.

W oznaczonym terminie tajemniczego dokumentu nadal nikt nie ujrzał na oczy. Sąd dostał tylko pismo, podpisane przez wiceministra Waszaka:

Decyzja z dn. 14 kwietnia 1986 r. dotycząca zawieszenia dyr. Wiktora Matusza została podjęta w związku.z pismem MSW z 22.10.1984 r. O fakcie braku upoważnienia do dostępu do tajemnic państwowych powiadomiono dyrek­tora w grudniu 1984 r. Zauważa się przy tym, że przepisy dotyczące ochrony tajemnic nie określają szczególnej formy powiadomienia o fakcie cofnięcia upoważnienia...”.

Dla sądu taki opis to jeszcze, żaden dowód, że ów dokument faktycznie istnieje. Dyrektor Matusz dowiódł bowiem, że przez cały rok 1985 nieprzerwanie dostawał na swe biurko tajne pisma, również z MSW, a ostatnie, dotyczące spraw obronnych, zostało mu doręczone dwu­dziestego pierwszego kwietnia, więc tydzień po zawiesze­niu go przez ministra.

Sąd odroczył rozprawę do piątego września. Wiado­mo — wakacje. Ale nie dla wszystkich. Jeszcze resortowy

inspektor, który przybył do „Fabexu” „na okoliczność zabezpieczenia opieki delegacji koreańskiej”, nie zdążył rozsiąść się na dobre w przydzielonym mu pokoju, kiedy przyszli kolejni dwaj kontrolerzy z ministerstwa, aby zbadać „współdziałanie dyrektora przedsiębiorstwa z orga­nami załogi” i „przestrzeganie przez dyrektora obowią­zującego prawa we wzajemnych stosunkach z organem samorządu”. Gdy zakończyli swoje dzieło, przyszli następ­ni dwaj, tym razem z Departamentu Spraw Obronnych Ministerstwa, z poleceniem skontrolowania „zabezpie­czenia tajemnicy państwowej i służbowej”. Ci z kolei ustąpili miejsca kontrolerowi Inspekcji Pracy, którego dla odmiany interesowały „sprawy bhp pracowników na kontraktach zagranicznych”. Tak minął w „Fabexie” wakacyjny lipiec 1986 roku. Parafrazując znane powie­dzenie — ktoś nie urlopuje, by urlopu nie mógł mieć ktoś.

Wybranie przez resort tych, a nie innych tematów kontroli, w chwili gdy samorząd występuje w sądzie w obronie swego dyrektora, a podłożem sprawy jest właśnie kwestia dostępu do tajemnic państwowych, to oczywiście, zdaniem urzędników ministerstwa, czysty przypadek. Dociekań kontrolerów, których interesowa­ło, czy samorząd działa i czy dyrektor przypadkiem nie fabrykuje samozwańczo pism pod jego szyldem — nie należy, broń Boże, wiązać z toczącym się sporem, który znalazł się w sądzie właśnie za sprawą pisma samorządu, wstawiającego się za swoim szefem. Kiedy kontrola stwierdziła, że rada pracownicza działa, i to nieprzecięt­nie aktywnie, zbierając się średnio raz na dwa tygodnie i załatwiając dziesiątki spraw przedsiębiorstwa, wnet przybyła doń kolejna kontfola. Tym razem, aby zbadać „prawomocność wyborów rady pracowniczej”....

- Kontrola goni kontrolę, a w przerwach pracować trze- tba. Zwłaszcza że w sierpniu ma przyjechać do firmy imongolski minister budownictwa, by kolejnym kontrak- Bem zdyskontować dalekowschodnią podróż generała

Jaruzelskiego. To właśnie minister Dawaa oprowadzał przewodniczącego Rady Państwa po najnowocześniej­szym mongolskim zakładzie produkcyjnym, wytwórni cegły silikatowej, zbudowanej przez „Fabex”. Również w Chinach i Korei generał zwiedzał fabexowskie wytwór­nie betonów, zbudowane w latach osiemdziesiątych. Była to więc niejako podróż szlakiem kontraktów podpisanych przez Matusza, człowieka, który teraz musi procesować się z resortem o prawo do pracy.

W przeddzień lipcowego święta poczta przyniosła Ma­tuszowi pismo, w którym wiceminister Waszak nałożył nań „karę regulaminową upomnienia za nie wy ciągnięcie sankcji wobec winnych incydentu w Lublinie w czasie pobytu delegacji koreańskiej w dniach. 12-13 kwietnia”. Faktycznie, Matusz nie wyciągnął konsekwencji służbo­wych ani nawet nie trzepnął po portfelu pracownika, który czegoś tam nie dopilnował w hotelowej r-ecepcji - j uznał bowiem, że każdy raz w życiu może mieć gorszy dzień. Opieprzył go tylko po męsku wiedząc, że w fabexow- skich obyczajach poskutkuje to bardziej, niż gdyby wpisał mu naganę do akt. Za to teraz sam dostał po uszach.

Odpisał, że wiceminister nie zna kodeksu pracy, gdyż zgodnie z artykułem 1T)9 paragraf pierwszy, kara nie może być zastosowana po upływie dwóch tygodni od otrzyma­nia wiadomości o naruszeniu obowiązków pracowniczych i po upływie trzech miesięcy od daty ich naruszenia — a tu oba terminy zostały przekroczone. Dodał jeszcze:,,Próba ukarania mnie w czasie trwania sporu sądowego między organem założycielskim a radą pracowniczą i dyrekto­rem przedsiębiorstwa odbierana jest przeze mnie i załogę jako wyraz permanentnego szykanowania mojej osoby”. Więcej napisać nie mógł, gdyż w salce konferencyjnej czekali już przedstawiciele zachodnioniemieckiego kon­cernu Thyssena z projektem kontraktu proponującego ,,Fabexowi” rozruch dwóch wytwórni betonów komór-

kowych, zbudowanych przez ów koncern w Iraku, lecz nie uruchomionych z powodu trudności technologicz­nych. Mały, polski „Fabex” miał być ratunkiem dla wielkiego zachodnioniemieckiego potentata przed komp­romitacją w oczach kontrahentów z Trzeciego Świata...

W lipcu 1986 roku przed zawałem lub rezygnacją uchroniły Matusza dowody sympatii i solidarności nie tylko ze strony swoich pracowników, ale również osób całkiem obcych. Prawie jednocześnie z pismem oznaj­miającym o karźe upomnienia poczta przyniosła mu list, napisany przez dyrektora innej komórki organizacyjnej, podległej ministerstwu budownictwa, mieszczącej się na drugim krańcu Polski:

Z głęboką zadumą śledzę Pana perypetie (oględnie pisząc) z Resortem. Szczerze Pana podziwiam. Za wyniki w pracy. Za stanowczą postawę wobec Resortu. Jestem z Panem i za Panem. Głębokie wyrazy szacunku. Jestem pełen szacunku także dla Rady Pracowniczej. Za odwagę cywilną. Za obronę elementarnych zasad demokracji. Za ludzką postawę wobec wieloletniego Szefa. Zdaję sobie w pełni sprawę, co Pan czuje na co dzień* jaki jest Pana stan psychiczny, ile zdrowia traci Pań każdego dnia. Nie mogę Panu pomóc. Ale myślę, że tych kilka zdań solidar­ności i wsparcia moralnego może doda Panu trochę ducha

i sił do dalszych zmagań. Ściskam kciuki. Serdecznie pozdrawiam”.

W końcu lipca 1986 roku nastąpiła zmiana na stanowis­ku ministra budownictwa: Józefa Niewiadomskiego za­stąpił Jerzy Bajszczak. Pozostali jednak wszyscy wicemi- Mjtrowie i cały urzędniczy garnitur resortowy. Prośba jpktora, rady pracowniczej, POP i związku zawodowe- ¡hexu” o przyjęcie i rozmowę na temat załagodzenia ^»była chyba pierwszym listem, który otrzymał Jfef resortu. Jego nadawcy czekali miesiąc na «dź. Z pisma, podpisanego przez dyrektora gabi­

netu ministra, dowiedzieli się, że delegację ,,Fabexu” przyjmie w dniu 2 września... wiceminister Edward Wa- szak i dyrektor Fiuk.

Ja tego nie rozumiem — pówie mi Matusz żeby nowy szef resortu nie czuł potrzeby, nie mówię odwiedze­nia, ale nawet rozmowy z delegacją załogi swojego przed­siębiorstwa, poznania jednego z najstarszych stażem dyrektorów... To tak, jakby nowy dyrektor fabryki za­mknął się w swoim gabinecie i bał się iść na- halę, porozmawiać z ludźmi przy maszynach.

Zanim doszło do wizyty u wiceministra, ,,Fabex” na­wiedziły dwie kolejne kontrole: czteroosobowa z resortu

i jednoosobowa z Izby Skarbowej, dyrektorowi zaś pierw­szego września doręczono deqyzję owego ministra, pole­cającą Matuszowi przekazanie,,swych kompetencji z mo­żliwości dostępu do wiadomości niejawnych innemu pra­cownikowi przedsiębiorstwa”. Dyrektor napisał protest, którego resort nie uwzględnił. Kolejna sprawa „Fabex” kontra resort trafiła nś. wokandę sądu. W tej sytuacji audiencja u wiceministra siłą rzeczy nie mogła wyjść poza ,,kawkę i dusery”,

Nazajutrz Krzysztof Jako wieki, przewodniczący rady, zrelacjonował swym kolebom rozmowę z wiceministrem:

Oświadczyłem, że gdybym znał treść pisma MSW z dwudziestego drugiego października, na które powołuje się.resort, i gdyby jego treść przekonała mnie, iż istotnie cofnięto dyrektorowi dostęp do tajnych spraw, to może udałoby mi się przekonać radę o istnieniu takiej decyzji. Skoro jednak odmówiono mi tego, uznałem, że nie ma podstawy do podjęcia przez radę pracowniczą decyzji

o wycofaniu wniosku sądowego, co mi zasugerowano, a tym bardziej decyzji w sprawie odwołania dyrektora.

Po wznowieniu procesu, piątego września, za barierką dla świadków stanął dyrektor Departamentu Kadr i Szko­lenia Ministerstwa Budownictwa, Zdzisław Fiuk. Prze­wodniczący zaczął zadawać pytania:

_ Czy świadek może okazać sądowi dokument, na mocy którego zakomunikował dyrektorowi Matuszowi decyzję o cofnięciu mu upoważnienia?

Nie mogę. Zostałem tylko ustnie powiadomiony przez wiceministra o takiej decyzji i wykonałem polece­nie przekazania jej zainteresowanemu.

Czy to znaczy, że świadek nie widział tej decyzji na piśmie?

Sądzę, że na piśmie takiej decyzji po prostu nie było.

W sali, wypełnionej pracownikami „Fabexu”, zapano­wało poruszenie.

Jaka była reakcja pana Matusza? ^ sąd kontynuo­wał przesłuchanie.

Powiedział, że sam wyjaśni tę sprawę.

Wiktor Matusz podniósł się ze swego miejsca.

. Oświadczam, wysoki sądzie, że niczego takiego nie powiedziałem. Domagałem się zakomunikowania mi de­cyzji na piśmie, zgodnie z kodeksem postępowania admi­nistracyjnego, a gdy spotkałem się z odmową, powiedzia­łem, że w takim razie muszę powiadomić o tym radę pracowniczą, mojego pracodawcę, i organizację partyjną, która udzieliła mi rekomendacji. Dyrektor Fiuk zabronił mi, mówiąc, że nie potwierdzi tej rozmowy. Użył też argumentu, że cofnięto mi paszport, co było nieprawdą. Wzbudziło to we mnie wątpliwości co do wiarygodności wszystkich jego słów.

Sąd nie rozstrzygnął wątpliwości dyf ektora, bo w grun­cie rzeczy nie mógł tego zrobić. Zgodnie z ustawą o ochro­nie tajemnicy państwowej i służbowej decyzje o dopusz­czeniu do tajemnic, podobnie jak decyzje paszportowe, nie podlegają kontroli sądowej ani jakiejkolwiek. Dlatego ¿ak trudne jest — powie mi przy innej okazji przedstawi- ^^^opisji Interwencji Społecznych Rady Krajowej podejmowanie interwencji np. w sprawach Jftowych, skoro nawet takiej instytucji zaufania ^znego, jak organ Rady Krajowej PRON, ustawodaw­

ca nie dał możliwości wglądu w akta badanych przez nią spraw z tego zakresu. „Przypomina to zadanie z cyklu: zrób jajecznicę nie rozbijając jajek” usłyszę od tegoż przedstawiciela Komisji Interwencji Społecznych.

Oddalając wniosek dyrektora i rady pracowniczej „Fa- bexu” i tym samym zatwierdzając decyzję resortu o za­wieszeniu Wiktora Matusza w czynnościach dyrektora, sąd oparł się na oświadczeniu wysokich urzędników resortu budownictwa, że istotnie cofnięto Matuszowi dostęp do spraw tajnych, a władze resortu nie miały i nie mają na to żadnego wpływu, gdyż stanowisko takie zajęło MSW. Dopiero rok później, dosłownie pięć minut przed likwidacją Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Mate­riałów Budowlanych i wysłaniem wielu jego urzędników na „zasłużone emerytury”, wyjdzie na jaw, że ów stra­szak w postaci „groźnego MSW” to był od początku do końca wielki humbug. Niestety, stanie się to dopiero po uprawomocnieniu się wyroku sądu i odrzuceniu podania

o rewizję nadzwyczajną.

Choć orzeczenie sądu było niepomyślne dla „Fabexu”, w jego pisemnym uzasadnieniu wyroku znalazł się wy­mowny dowód sympatii dla przegranych i dezaprobaty dla strony zwycięskiej:

...W niniejszej sprawie minister budownictwa powi­nien zapoznać Wiktora Matusza z odpowiednimi dokumen­tami już w grudniu 1984 r., co na pewno byłoby z korzyś­cią dla obu stron. Wypada podnieść, iż opieszałość minis­terstwa budownictwa w tej sprawie jest nie do przyjęcia. Nie było żadnych racjonalnych przesłanek, by przez prawie półtora roku pozostawać bezczynnym. Podane przez reprezentującego ministra dyrektora Fiuka powo­dy (reorganizacja resortu, zmiany na stanowisku minis­tra) są zupełnie nieprzekonujące, tym bardziej, że Wiktor Matusz prźez cały ten czas normalnie wykonywał swoje obowiązki, mimo wiążącego cofnięcia mu upoważnienia już we wrześniu 1984 r.”

Od tego wyroku jeden z ławników, Romuald Marcin­kiewicz, napisał votum separatum:

Uważam, że wnioski rady pracowniczej dyrektora winny być uwzględnione w oparciu o zasady współżycia społecznego i sprawiedliwości społecznej. Skoro pozwo­lono Matuszowi działać normalnie przez półtora roku i nie zgłaszano żadnych zastrzeżeń co do wyników przedsię­biorstwa — znaczy, że jest on dobrym dyrektorem. Trzeba podkreślić, że przez cały ten czas posiadał swobo­dny dostęp do tajemnic. Inną zupełnie kwestią było odwołanie go już we wrześniu 1934 r. Skoro tego nie uczyniono, nie można teraz powoływać się na dokument sprzed dwóch lat. Trzeba również podkreślić, że organi­zacja partyjna, związek zawodowy i rada pracownicza zgodnie rekomendują przez ten cały czas dyrektora Matusza. Takie zgodne i konsekwentne działanie wszyst­kich wyżej wymienionych organów jest rzadkością i ze względów społecznych musi być również brane pod uwagę...”

Krótko po tym, jak do sądu wojewódzkiego trafiła rewizja „Fabexu”, z odpisem dla ministra budownictwa, przedsiębiorstwo nawiedziły trzy kolejne kontrole: trzy­nasta, czternasta i piętnasta w 1986 roku...

Ów bezprecedensowy spór sądowy między małym, prężnym przedsiębiorstwem, a resortowym molochem opisał „Tygodnik Robotniczy”, organ samorządów praco­wniczych. Ujawnił mechanizmy wykańczania dyrekto­rów przy użyciu instrumentów ustawy o ochronie tajem­nic, choć intencją ustawodawcy nie było przecież, by Br rękach osób małodusznych stała się cichą bronią “^zeciwko ludziom nieprzeciętnym. O tym, że sprawa lysza i kilku podobnych spraw dyrektorów dobrze srujących przedsiębiorstw z resortu budownictwa fcobierzem stosunku skostniałej biurokracji minis- nej do reformy gospodarczej”, napisał też miesięcz­

nik kadry kierowniczej „Zarządzanie”. Z kolei „Prawo

i Życie” zamieściło bulwersującą analizę powojennych struktur administracji państwowej, z której wynika, że im bardziej jest rozrośnięty administracyjnie i kadrowo aparat resortowy sterujący budownictwem, tym gorsze efekty tego budownictwa, mierzone liczbą i jakością oddanych do użytku mieszkań. Jedyny zaś okres planis­tyczny w dziejach Polski Ludowej, w .którym wszystkie zadania budownictwa (a także całej gospodarki) zostały wykonane, to lata Planu Trzyletniego 1947-1949, kiedy nie istniało żadne ministerstwo budownictwa.

Zapoznawszy się z tymi publikacjami, odwiedzam sie­dziby obydwu stron sporu. W dostojnym gmachu przy Wspólnej wytworne sekretarki oznajmiają mi, że nié dostąpię zaszczytu rozmowy z podsekretarzem stanu, Edwardem Waszakiem, nie mówiąc już o samym minist­rze Bajszczaku. Zostaję odesłany do dyrektora kadr, Zdzisława Fiuka, jako osoby „kompetentnej w przedmio-, cie”. Ów, za nastym z. kolei telefonem, jest wreszcie w gabinecie i może ze mną zamienić dwa słowa. Zastrzega się, że w sprawie „Fabexu” był tylko wykonawcą poleceń resortowej „góry” i ż,e nie ma do dodania nic ponad to, co mogę przeczytać w sądowych dokumentach. W kwestii procesu kompetentny jest dyrektor Janowski, szef depar­tamentu organizacyjno-prawnego. Przez słowo tok słusz­nych ogólników na temat trudnej sytuacji udaje mi się przebić tylko z jednym pytaniem: czy społecznej słuszno­ści usilnych dążeń, ministerstwa do wysadzenia z siodła dyrektora samodzielnego, samorządnego i samofinansu­jącego się przedsiębiorstwa nie podważa fakt, że wszy­stkie organy społeczne tego przedsiębiorstwa stoją za nim murem?

Co to za przedsiębiorstwo, sto parę osób na krzyż odpowiada. Co dziesiąty w egzekutywie, co dziesiąty w radzie pracowniczej i w zarządzie związku. Poobsadzali się i mówią, że reprezentują załogę.

Q-1

Trzask rzuconej słuchawki nie daje mi sprostować, że rada pracownicza „Fabexu” liczy siedem osób, a egzeku­tywa i zarząd związku zawodowego — po cztery.

Z gabinetu dyrektora Janowskiego skierowano mnie do jego zastępcy do spraw prawnych, Bronisława Kij ano w- skiego, który — jak twierdzi — zna sprawę „tylko tyle

0 ile”. Zetknął się z nią dopiero na etapie rewizji do drugiej instancji, ponieważ w resorcie budownictwa pracuje zaled­wie rok. Przeszedł tu z ministerstwa ochrony środowiska, a przedtem pracował w gospodarce morskiej.

Organ założycielski wygrał, no bo wygrać musiał — mówi i są to jedyne słowa komentarza na temat wielomie­sięcznego sporu.

W siedzibie „Fabexu” zastaję wszystkich przy swoich biurkach. Każdy ma chwilę czasu i wiele chęci na rozmo­wę, choć prócz normalnej pracy, mierzonej milionem zysku rocznie na jednego pracownika, wszyscy mają *kupę ekstra obowiązków z racji jubileuszu trzydziestole­cia firmy. Jubileusz ma być godny jej osiągnięć; przyjadą delegacje z kilkunastu krajów świata, zapowiedzieli się ministrowie bułgarski i mongolski, będą ambasadorzy

1 radcy handlowi, będzie prasa i dyrektorzy współpracu­jących przedsiębiorstw. Przy tej okazji mają zostać podpi­sane nowe kontrakty eksportowe. Dochodzące zza drzwi ciche stukanie maszyn do pisania to znak, że powstają projekty umów, które przyniosą krajowi trzos potrzeb­nych dewiz. Będzie też pełnomocnik rządu do' spraw budowy warszawskiego metra, dla którego „Fabex” kom­pletuje dostawy maszyn i urządzeń. Pełnomocnik przypnie ordery i w imieniu rządu wręczy zawieszonemu dyrekto­rowi przyznany przedsiębiorstwu sztandar.

Po jubileuszowych obchodach partia, związek i rada ;xu” wystąpiły do resortu z propozycją pojednania, feńczenie sporu — napisali ^ stanowić będzie yczny wyraz dobrej woli ze strony organu założyciel

skiego i pozwoli naszemu przedsiębiorstwu na wyłączne skupienie się w 1987 roku nad realizacją poważnych zadań dostaw eksportowych i krajowych”. Gdyby nie ta szarpanina z resortem i nieustanne, przeszkadzające pracować kontrole, wyniki roku 1986 w „Fabexie” byłyby jeszcze o jakiś miliard wyższe.

Zamiast odpowiedzi, z resortu przyszła kolejna kontro­la, ,,na okoliczność uroczystości 30-lecia przedsiębiors­twa”. Prziejrzawszy papiery orzekła, że w organizacji imprezy było „szereg nieprawidłowości”. Firma nie miała prawa, bez pytania resortu ó zgodę, zaprosić gości zagra­nicznych, a koszty jubileuszu — cztery i pół miliona złotych choć o połowę mniejsze od planowanych, były „rozrzutne i niegospodarne”. Resort nie zanegował samej potrzeby urządzenia jubileuszowej’ fety; owszem, można

i należy hucznie obchodzić okrągłe rocznice, podobnie jak coroczne Święto Budowlanych, ale trzeba to robić zgod­nie z „ Wytycznymi” podpisanymi przez samego ministra. A w „Wytycznych” powiedziane jest przecież jasno, jak to ma wyglądać. A więc należy, nie bacząc na porę roku, stosować „formy połączone z czynną rekreacją (festyny, zawody sportowe itp.)”. Zaleca się skorzystać z „zespołów artystycznych”. A nade wszystko, w czasie tych festynów

i zawodów sportowych, trzeba „akcentować rolę pracow­ników budownictwa”. W „Wytycznych” nie wyjaśniono, czy przy tej okazji „akcentować rolę” rachunku ekonomi­cznego w budownictwie i prowadzić jakieś rozmowy handlowe. Z tego wynika, że nie wolno tego robić, jako że w resorcie budownictwa zakazane jest wszystko, co nie jest dozwolone, choć w całym kraju dzieje się akurat odwrotnie.

Gdyby jubileusz „Fabexu” zorganizowano zgodnie z „Wytycznymi”, nikt by nie miał zastrzeżeń, że go urządzono. Mógłby wówczas kosztować nie cztery, a sto cztery miliony i wówczas wszystko byłoby w porządku. Ważne jest, by pieniądze wydać zgodnie z przepisami.

Ponieważ tego wszystkiego nie zrobiono, resort wystą­pił do rady pracowniczej o odwołanie głównej księgowej Zabickiej, odpowiedzialnej za poczynania niezgodne z „Wytycznymi”. Rada odpowiedziała, że jej nie odwoła, bo po pierwsze i najważniejsze — nie widzi podstaw. Po drugie — zaproszenie gości zagranicznych było celowe, gdyż pozwoliło podpisać przy okazji nowe kontrakty eksportowe. Po trzecie — wydatki na pokrycie kosztów jubileuszu były bardzo oszczędne i stanowiły 0,2 procent zysków, jakie przyniosły rozmowy przeprowadzone przy' okazji. Po czwarte zaś pieniądze te pochodzą z zysku do podziału, więc z własnych pieniędzy załogi przed­siębiorstwa.

W przeddzień sylwestra poczta przyniosła króciutkie pismo od ministra budownictwa, dające odpowiedź na pojednawcze gesty „Fabexu”:‘

W nawiązaniu do otrzymanych wystąpień Podstawo­wej Organizacji Partyjnej PZPR z dnia 23.12.19^6 r^ Rady Pracowniczej z dnia 22.12.86, Niezależnego Samorządne­go Związku Zawodowego z dnia 22.12.86, Przedsiębiors­twa Dostaw Eksportowych Wytwórni Materiałów Budow­lanych «Fabex-Zremb», uprzejmie informuję, że po ponownym zapoznaniu się z przedłożonymi materiałami •f- nie znajduję uzasadnienia do ponownego wystąpienia w poruszonej w pismach sprawie. Jerzy Bajszczak’\ Podstawowa organizacja partyjna „Fabexu” odpowie­działa uchwałą:

...POP uważa, że sytuacja permanentnych kontroli, które m.in. w wyniku działań donosicieli przebywają w przedsiębiorstwie, jest poważnym problemem i hamul­cem w normalnej pracy, a wobec nikłych rezultatów tych .kontroli, często nie w pełni kompetentnych, powtarzają- ¡H tematy już uprzednio przebadane —* nosi znamiona szkodnictwa gospodarczego. W sytuacji, gdy dotych- ¿zynione długotrwałe starania dla unormowania Jlcji przedsiębiorstwa nie odnosiły praktycznie żad­

nego skutku, POP uważa, że sięgnąć należy po środki nadzwyczajne i zobowiązać Egzekutywę do:

- wystąpienia z pilnym dalekopisem do tow. Mokrzy- szczaka z apelem o położenie kresu nagonce na przedsię­biorstwo i jego dyrektora oraz przeprowadzenie w tej sprawie rozmowy ostrzegawczej z ministrem budownic­twa J. Bajszczakiem,

wystąpienia do CKK-R w sprawie działań na szkodę socjalistycznego przedsiębiorstwa, prowadzonych nie­zgodnie z prawem i wbrew statutowi partii przez niektó­rych urzędników ministerstwa budownictwa (tow. tow. E. Waszak, Z. Fiuk, J. Stępień)...”. ,

Nieco inaczej — listem do ministra Bajszczaka — zarea­gował związek zawodowy pracowników ,,Fabexu”:

,,...Treść odpowiedzi Obywatela Ministra znamionuje lekceważenie prawa, a w szczególności ustawy o związ­kach zawodowych. Art. 22 pkt 5 tej ustawy stwierdza: W razie rozbieżności stanowisk organ władzy terenowej lub administracji obowiązany jest ustosunkować się do postulatów lub opinii związku zawodowego i zawiadomić związek na piśmie o swym stanowisku wraz z jego uzasadnieniem. W całości tzw. sprawy Matusza praktyczna działalność urzędników resortu budownic- ctwa jest sprzeczna z założeniami polityki kadrowej partii, które stanowią, że o zmianach kadrowych na stanowiskach kierowniczych powinny decydować przede wszystkim praktyczne rezultaty i obiektywna ocena pra­cy. Polityka niektórych urzędników resortu budownic­twa w odniesieniu do sprawy Matusza idealnie pasuje do stwierdzenia na X Zjeździe PZPR dokonanego przez przewodniczącego OPZZ, Alfreda Miodowicza:

«OPZZ działa od dwóch lat i ma świeże spojrzenie na funkcjonowanie centralnej administracji państwowej. Stanowi ona zbiór sprzeczności i jest przyczyną wielu niepotrzebnych zadrażnień i nieporozumień. Liczna rze-

saa pracowników administracji zapomniała naukę minio­nego okresu. Jej arogancja odradza się gwałtownie»”.

Rok 1987 zaczął się w „Fabexie” kolejną kontrolą resortu budownictwa. Decyzja ministra z dnia dwudzies­tego trzeciego stycznia zobowiązała Departament Nadzo­ru i Kontroli MBGPiK do zbadania organizacji wewnętrz­nej przedsiębiorstwa, jego struktury organizacyjnej i wew­nętrznych aktów normatywnych, działalności statutowej, planowania i realizacji zadań gospodarczych, działalności eksportowej, polityki kadrowej, zatrudnienia, gospodar­ki płacowej i polityki nagradzania, działalności akwizycyj­nej, wyjazdów służbowych za granicę, kosztów reklamy, wyników działalności gospodarczej przedsiębiorstwa, strat i zysków nadzwyczajnych.

Tym razem zespół kontrolny liczył aż jedenaście osób. Wystawiając taką drużynę resort zapewne nie przypusz­czał, że strzeli mu ona samobójczego gola. Bo cóż miano­wicie ustaliła komisja choćby w sprawie owego „krymi­nalnego” jubileuszu, który już zdążyło gorliwie napiętno­wać kilka gazet?

W działalności ofertowej w zakresie promocji ekspor­tu oraz akwizycji wykorzystywano wszystkie dostępne środki i okazje, jak udział w sympozjach międzynarodo­wych organizowanych przez Eksportera w Madrasie, Bombaju, Kairze i Kijowie oraz obchody jubileuszowe przedsiębiorstwa w listopadzie 1986 r. ź udziałem licz­nych przedstawicieli reprezentujących firmy zagranicz­ne (wyróżnienia moje J.S.M.). Realizowana przez Dział Techniczno-Ofertowy działalność akwizycyjna, szczegól­nie w okresie pobytu delegacji zagranicznych w trakcie obchodów 30-lecia przedsiębiorstwa dała już wymierne jak zawarcie kontraktów na sumę 1981,7 min zł, perspektywę kontraktacji na oferowaną wartość feo 5 790,0 min zł, która wg aktualnego stanu żaawanso- anegocjacji powinna zostać sfinalizowana w 1987 roku”.

Kompleksowa jedenastka” ustaliła więc całkiem co innego, niż „problemowa trójka”, przysłana wyłącznie „na okoliczność jubileuszu”. Zamiast miażdżącego aktu oskarżenia przeciwko rozrzutnemu „Fabexowi” drużyna w pełnym składzie napisała nieomal dytyramb na jego cześć, potwierdzając, że owa naganna jubileuszowa feta była nader opłacalnym biznesem.

Lektura protokołu wywołała konsternację w resorto­wych gabinetach. Wysłano przecież najmocniejszą chyba ekipę kontrolną w dziejach budownictwa PRL, a ona dała taki słaby występ. Wybrano naprawdę najlepszych fachow­ców w dziedzinie finansów, organizacji i marketingu. Tymczasem popełniono błąd, zapominając, że szanujący swe nazwisko fachowiec nie podpisze się pod tezą, która nie znajdzie potwierdzenia w faktach. Przynajmniej nie każdy.

A ktoś z ministerstwa wysłał do prokuratury „zawiado­mienie o przestępstwie” niegospodarności. Mieli je popeł­nić Wiktor Matusz i Anna Żabicka. Chodziło oczywiście

o jubileusz, w wyniku którego—jak stwierdzono w do­niesieniu — „przedsiębiorstwo poniosło straty w łącznej wysokości nie mniejszej niż 3 500000 zł”. Wprawdzie w przedsiębiorstwie nikt nie słyszał o takich stratach, ale przecież resortowy urzędnik — zresztą nie po raz pierw­szy — wie lepiej.

Zawiadomienie trafiło do wyspecjalizowanego wydzia­łu śledczego do spraw gospodarczych Prokuratury Woje­wódzkiej, gdzie na szczęście pracują fachowcy. Uzasad­niając na siedemnastu stronach odmowę wszczęcia postę­powania przygotowawczego z powodu niezaistnienia przestępstwa, doświadczony prokurator Zbigniew Rząsa nie zostawił suchej nitki na resortowych detektywach.

W pełni uzasadnionym z punktu widzenia interesów przedsiębiorstwa było wykorzystanie jubileuszu 30-lecia firmy do zacieśnienia kontaktów z partnerami zagranicz­nymi, umocnienia swojej pozycji znaczącego eksportera

wśród przedstawicieli państw RWPG i zaprezentowania oferty handlowej. Sądzić należy, że przygotowanie ofert dla każdego poszczególnego kraju, przygotowanie pracow­ników, wielokrotne wyjazdy poza granice państwa, brak możliwości skontaktowania przedstawicieli firm przedsiębiorstwami produkcyjnymi pociągnęłoby za so­bą znacznie wyższe koszty niż przyjęcie partnerów zagra­nicznych u siebie. Korzyści, jakie odniosło przedsiębiors­two, są niewspółmiernie wyższe niż wydatki poniesione na przyjęcie zagranicznych partnerów w okresie 30-lecia”

stwierdził prokurator, zarzucając resortowi oparcie się „li tylko na przesłankach formalnych”, a nie na rachunku ekonomicznym.

Prokurator zwrócił też uwagę, że szczegółowe zarzą­dzenia i „Wytyczne” resortowe — ile wolno wydać na poczęstunek, ile na bilet do teatru, ile na upominek i na kieszonkowe dla zagranicznego gościa —- kłócą się arty­kułami 51 i 52 ustawy o przedsiębiorstwach państwowych

i w ogóle z reformatorską zasadą trzech S. Ale jeśliby pozbawić ministerialnych urzędników władzy decydo­wania o drobiazgach, cóż by oni robili? Wyszłoby na jaw, że są niepotrzebni.

Kiedy na początku lata 1987 roku zaczęło się mówić

i pisać o spodziewanym jesienią trzęsieniu ziemi w resor­tach gospodarczych, o likwidacji ministerstw branżo­wych, w tym budownictwa i przemysłu materiałów budow­lanych oraz o atestacji kadrowej w pozostałych — słowem o polskiej „pierestrojce” w rządzie »— rada pracownicza „Fabexu” wystąpiła raz jeszcze do ministra budownictwa

o ponowne „utajnienie” i odwieszenie Matusza, aby zakończyć trwający już przeszło rok okres tymczasowoś­ci, nieobojętny przecież dla atmosfery pracy w zakładzie. ¡Jrgymała znaną już z poprzednich pism, jakby żywcem |Wziętą, odpowiedź, że to nie my, lecz „kolega” “terstwo Spraw Wewnętrznych. Napisała więc do "ikDlegi”...

- Nie mogę sobie darować, że zrobiliśmy to tak późno, już po zamknięciu drogi sądowej — powie mi przewodni­czący rady. — Ale prawdę mówiąc, nie bardzo wierzyli­śmy w powodzenie takiego wystąpienia, w to, że MSW w ogóle nam odpowie. Zaważyły tu względy psychologi­czne. Nasz resort tak często nam powtarzał przy każdej okazji, że kwestią utajnienia niepodzielnie rządzi groźne MSW, że uznaliśmy to za rzecz oczywistą. A tu — niech pan spojrzy na to pismo.

W odpowiedzi na wystąpienie rady pracowniczej ,,Fabexu” dyrektor właściwego departamerttu MSW uprzejmie informuje,,,iż Ministerstwo Spraw Wewnętrz­nych nie jest władne zająć stanowiska w sprawie upo­ważnienia do dostępu do wiadomości stanowiących ta­jemnicę państwową ob. inż. Wiktora Matusza”, albowiem „upoważnienie takie — w myśl obowiązujących prze­pisów — przysługuje organowi założyciel- Sikiemu (podkr. moje J.S.M.), który wydaje pisemne upoważnienie dyrektorowi przedsiębiorstwa do dostępu eto wiadomości stanowiących tajemnicę państwową”. A zatem ów organ założycielski — resort budownictwa

i przemysłu materiałów budowlanych — przez trzy lata, poczynając, od 1984 roku, nieprzerwanie blagował, twierdząc, również przed sądem, że to MSW cofnęło upoważnienie Matuszowi, a resort budownictwa jedynie podporządkował się tym* dyspozycjom. W tym czasie zmieniło się trzech szefów ministerstwa budownictwa. Każdy z nich firmował swym nazwiskiem i autorytetem stanowisko resortu w sprawie ,,Fabexu” i Matusza, oparte na nieprawdziwych, jak się okazuje, przesłan­kach. Stanowisko to bowiem zostało wypracowane w od­powiednich komórkach sztabowych ministerstwa, przez „kompetentnych” urzędników, którym szef resortu z za­łożenia musi ufać i opierać się na ich wiedzy. Ministrowie bowiem przychodzą i odchodzą, a urzędnicy ministerialni zostają.

Mógł jeden, drugi i trzeci minister nie wiedzieć, że przy którymś z pięciuset biurek w gmachu przy ulicy Wspólnej zagnieździł się złośliwy krasnoludek, który z jakiegoś powodu nie lubił Matusza i świadomie wprowadził w błąd resortową „górę”. Mógł nie wiedzieć — albo wiedzieć nie chciał...

Powołując się na odpowiedź z MSW, rada pracownicza ponownie zwróciła się imiennie do ministra Bajszczaka

o wydanie decyzji upoważniającej Matusza do dostępu do spraw tajnych, zgodnie z kompetencjami ministra, okre­ślonymi w „obowiązujących przepisach”. Prośbę rady „gorąco poparł” POP i organiżacja związkowa „Fabexu”. Pisma te prawdopodobnie nie dotarły nawet do adresata. W jego imieniu odpowiedział w ostatnich dniach września któryś z kilkudziesięciu wicedyrektorów, oznajmując,.że „minister podtrzymuje swoją decyzję” przekazaną w po­przednim piśmie.

Na audiencję u ministra — by uświadomić mu, z kim pracuje — nie było już czasu. Minister Jerzy Bajszczak bowiem sprzątał już swój gabinet, z poczuciem goryczy, której dał upust w jednym z wywiadów prasowych. Kiedy bowiem powoływano go na to stanowisko, prosił, by dać mu trzy lata, aby mógł-coś zrobić. Podziękowano mu za pracę po półtora roku.

Pod koniec października, z woli Sejmu, Ministerstwo Budownictwa i Przemysłu Materiałów Budowlanych przestało istnieć. Z ministrem, jego zastępcami i armią urzędników rozwiązano umowy o pracę. Pięć przed dwunastą złośliwy krasnoludek zdołał jednak ppstawić na swoim i skazać Matusza na zawodowy niebyt. Bo oto kilka dni po ostatnim piśmie z pakującego już walizki ministerstwa rada pracownicza wreszcie „pękła” i wez- aMatusza do złożenia rezygnacji ze stanowiska dyrek- kiedy odmówił, podjęła uchwałę o jego odwołaniu, jta przekroczona granica odporności psychicznej JPików rady, którzy prócz papierkowych zmagań

z resortowymi urzędnikami muszą jeszcze pracować. Przede wszystkim pracować, dawać zysk, między innymi na utrzymanie armii urzędników administracji...

Przeciwko uchwale rady pracowniczej zaprotestował — co za ^paradoks — związek zawodowy pracowników „Fabexu”, który wszak powinien być antagonistą szefa przedsiębiorstwa. Ale pracodawcą dyrektora jest rada pracownicza. Gest związkowców miał więc jedynie kur­tuazyjny charakter, J

Odwołując Matusza rada pracownicza podkreśliła, że nie wynika to z dezaprobaty dla jego pracy, „przeciwnie, rada zawsze wysoko oceniała Jego zdolności meriedżer- skie oraz maksymalne zaangażowanie w realizację zadań przedsiębiorstwa, którym kierował przez prawie 10 lat” — można przeczytać w stosownej uchwale. Podjęto ją „w wyniku wyczerpania wszystkich możliwości, zarów­no na drodze sądowej jak i administracyjnej, utrzymania inż. W. Matusza ńa stanowisku dyrektora oraz w związku z koniecznością przywrócenia normalnych warunków pracy przedsiębiorstwa, zakłóconych zawieszeniem inż. W. Matusza w czynnościach dyrektora”.

W 1988 roku „Fabex-Zremb” znalazł się* w strukturze nowego Ministerstwa Przemysłu kierowanego przez człowieka, który przedtem pełniąc funkcję dyrektora przedsiębiorstwa, jak powiedział w Sejmie, sam odczuł na własnej skórze „zwierzchni nadzór” urzędników resortu branżowego. „Fabex” wszedł w drugi etap reformy z nadziejami na prawdziwą wreszcie samodzielność i samo­rządność, ale bez dyrektora. Do rozpisanego przez radę pracowniczą konkursu zgłosili się bowiem — co tu dużo mówić ludzie nie dorównujący Matuszowi. On sam odrzucił sugestię wzięcia udziału w konkursie.

Drugi raz — powiada — nie wchodzi się do tej samej wody.

Po podleczeniu się i odebraniu zaległych urlopów — nazbierało się ich prawie pół roku (jp gdzieś się zaczepi,

może pójdzie na rentę albo podejmie pracę w firmie polonijnej. Za większe pieniądze i bez takich stresów. Tylko czasem się zamyśli, słuchając radiowej albo telewi­zyjnej dyskusji uczonych mężów, prowadzonej na temat: z kim robić drugi etap reformy.

Gzy teraz już pan wie pytają ci, którzy zostali w „Fabexie” dlaczego' straciliśmy sześć lat, dlaczego nie wyszedł nam pierwszy etap, dlaczego trzeba było drastycznymi posunięciami ogłosić etap drugi? I jak wiele szkód zrodziła nie zoperowana w porę branżowo-resorto- wa, urzędnicza hydra?

Do „Fabexu” nadal przychodzą listy z najodleglejszych stron świata, z propozycjami kontraktów, wróżących naszemu krajowi wielkie dewizowe zyski aliści obwa­rowane klauzulą, że kontrahenci chcą, by rozmowy prowadził z nimi ,,dorogij towariszcz Matusz”.

PS. Matusz nie zdążył odebrać zaległego urlopu. Już w lutym 1988 roku zaproponowano mu objęcie kierowni­czej funkcji na budowach eksportowych w jednym z kra­jów ościennych. Z tej propozycji Matusz oczywiście sko­rzystał. I, co najważniejsze, mógł skorzystać. Okazało się bowiem, że w Ministerstwie Przemysłu nie ma żadnej sprawy z jego „utajnieniem”: Może więc nie było jej nigdy.

Jerzy Łaniewski KTOŚ ZABIŁ OJCA

W Wielki Czwartek, 27 marca 1986 roku ekipa złożona ze „starszego sierżanta z psem służbowym”, chorążego Piątka oraz siedemdziesięciu mieszkańców kolonii Witu- lin ruszyła na przeszukiwanie lasu w pobliżu gospodars­twa zaginionego Jana Poronka. W notatce służbowej, zachowanej w aktach sprawy, napisano, że nie natrafiono na żadne ślady. Chorąży Piątek, który sporządził ową notatkę, dodał jeszcze, że syn i zięć zaginionego, którzy brali udział w poszukiwaniach, „nie przejęli się zbytnio zaginięciem”;

Jan Poronek, syn zaginionego i Witold Dukaj, jego zięć, po poszukiwaniach zostali zatrzymani na 48 godzin. Nie było najmniejszych śladów, które wskazywałyby na ich udział w zniknięciu Jana Poronka. Nikt jeszcze nie wiedział, co się stało z zaginionym. Zatrzymano ich, jak można przypuszczać, dlatego, że jako najbliżsi byli najbar­dziej podejrzani. Im przypadłby w udziale spadek po nieżyjącym ojcu. Oczywiście, gdyby ojciec nie żył.

Zwłoki znalazł w Wielką Sobotę sąsiad rodziny Poron- ków, Marian Rydz. Jeden z zagonów jego gospodarstwa znajdował się pod lasem, ponad kilometr od zabudowań Poronków. Marian Rydz przez całą zimę rozwoził po polach nawóz, który wiosną miał rozsiewać w polu. Dowoził gó też kilkakrotnie do owego poletka pod lasem. Potem mówił, że już nie pamięta kiedy, ale jeszcze w czasie mrozów zobaczył snopek słomy pod kępą olch

rosnących na granicy jego ziemi. Prowadziły tam wyraź­ne ślady sań. Nie zwróciło to jednak jego uwagi ani nie wzbudziło podejrzeń. Doszedł do wniosku, że myśliwi zapewne dokarmiają zwierzynę ieśną. Śnieg zaczął tajać przed końcem marca. W Wielką Sobotę przed południem Marian Rydz wyjechał konno, aby sprawdzić, czy już można rozpoczynać roboty polowe. I wówczas zobaczył,, że spod tej, leżącej pod kępką olch, wiązki słomy wystają nogi ludzkie. Zawiadomił milicję.

*

W długim liście zatytułowanym „Prośba”, którą Jan Poronek-syn pisał do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie już z więzienia w Strzelcach Opolskich, znajduje się następujący fragment: „...zwalniając mnie i szwagra z aresztu w dniu 29.03 chorąży Piątek powiedział, że milicja wie, gdzie mniej więcej mogą znajdować się zwłoki ojca i jest to kwestia kilkunastu godzin lub kilku dni. Prawdopodobnie leżą na pryzmie słomy lub obornika w Ludwinowie”.

Nie wiem U zastanawia się Poronek junior — skąd milicja mogła wiedzieć przed odnalezieniem z włok,-że zwłoki ojca znajdują się na polach ludwinowskich w pryz­mie słomy lub obornika. Pola te są położone w odległości około 1 km od Witulina. Czy to była przypadkowa, czy też przez kogoś podsunięta myśl Marianowi Rydzowi, aby pojechał na pole w Wielką Sobotę obejrzeć oziminy? Być może ktoś wiedział, gdzie znajdują się zwłoki ojca i będąc katolikiem nie mógł pozostać w zgodzie ze sobą, by zwłoki na okres Świąt Wielkanocnych pozostały w tak odludnym miejscu? W jakiś sposób skłonił Rydza do obejrzenia ¿jgimin wiedząc, że ten na pewno trafi na zwłoki, a rodzina ||eg#nareszcie się dowie, co się stało. Minął miesiąc od g*cia ojca, zginął śnieg i wszelkie ślady, tak, że ^rca mógł bez żadnej obawy wskazać, gdzie są loki, aby zabitego pochować po katolicku”.

hb

- - - - ' - -v.. ’ Cl

Rano w Wielką Sobotę wyszli z aresztu. Jan Poronek

i Witold Dukaj jedli śniadanie, kiedy dowiedzieli się, że znaleziono ojca. Otrzymali informację, że leży na pryzmie nawozu- Pognali natychmiast na pole Mariana Rydza. Przebiegli kilkaset metrów od kępy olch, gdzie były zwłoki, i popędzili dalej. Jan twierdzi, że dwa kilometry dalej, w lesie, spotkali patrol milicyjny i wspólnie dotarli do miejsca koszmarnego znaleziska. Widać było wyraź­nie, że Jan Poronek-ojciec nie żyje już od dłuższego czasu. Ponieważ mróz zelżał co najmniej przed tygodniem, ciało już było w stanie rozkładu. Brakowało lewego policzka. W pierwszej chwili myślano, że nadgryzły go małe leśne gryzonie.

Jan Poronek był ubrany w robocze, watowane ubranie, na nogach miał filcowo-gumowe buty, a na głowie letnią czapkę. Dopiero po odwróceniu ciała* okazało się, że w głowie, z prawej strony u góry, znajduje się duża dziura. Wyraźny ślad postrzału, i to z broni dużego kalibru.

Jana Poronka i Witolda Dukaja pozostawiono na święta w domu. Mieli zgłosić się w Wielki Poniedziałek. Zgłosili się. Zostali zatrzymani.

W akcie oskarżenia, który Sądowi Wojewódzkiemu w Lublinie przedstawiła Prokuratura Wojewódzka w Bia­łej Podlaskiej, znalazł się akapit, który być może zaważył na decyzji aresztowania obydwu młodych ludzi.

W dniu 20 marca 1986 roku Ryszard Poronek, brat zaginionego, zgłosił się w Rejonowym Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Białej Podlaskiej z wyraźnymi suges­tiami, iż brat jego został zamordowany, zaś podejrzanym Wydaje mu się zachowanie syna, Jana Poronka.”

Tak zaczęła się długotrwała batalia o sprawiedliwość w koszmarnej sprawie zabójstwa Jana Poronka-ojca. Tym koszmarniejsza, że po kilku miesiącach dochodzeń jedynym podejrzanym pozostał Jan Poronek-syn.

Ostatnim dniem, w którym widziano Jana Poronka- -ojca żywego była sobota, 23 lutego 1986 roku. Dzień ten

tak drobiazgowo opisano w aktach sprawy, że wiemy nawet, iż w telewizyjnym kinie nocnym nadawano film »»Frankenstein”.

W sobotę rano życie w domostwie Janów biegło normal­nym trybem. Po śniadaniu i obrządku gospodarskim Jan- -ojciec i dwaj mieszkający u niego robotnicy poszli do pracy w lesie. Jan-syn został w domu i zajął się montażem kabiny ciągnika. Ojciec z robotnikami przyszedł z lasu około południa na drugie śniadanie. Potem robotnicy wrócili do lasu, a ojciec poszedł na zebranie rolników. W domu pojawił się około pierwszej i niemal natychmiast wyszedł. Wrócił po trzeciej. Towarzyszyli mu jak zwykle dwaj robotnicy leśni, a dodatkowo zięć, Witold Dukaj.

Jan-syn nadal montował kabinę ciągnika. Wkrótce przyjechała saniami Jadwiga Dukaj, matka Witolda. Póź­niejsze losy tego towarzystwa biegły już osobnymi tora­mi. Robotnicy wyjechali na niedzielę do swoich domów. Jadwiga Dukaj z Janem-ojcem udali się do lasu po drewno na opał. Jan-syn ze szwagrem Witoldem zabili i oprawili świnię. Termin tego świniobicia był już dawno ustalony, jak również to, że część mięsa przypadnie rodzinie Dukajów.

Około godziny piątej po południu, kiedy starsi wrócili z lasu, Jan-ojciec przygotował dla wszystkich kolację, na którą podał wątróbkę ze świeżo ubitej świni. W czasie Jcolacji nadszedł sąsiad Marian Tatar i podśmiewał się, że jedzą świnię na sucho, bez kieliszka wódki. Potem Duka- jowie, matka i syn, wyjechali do domu, zabierając ze sobą część mięsa. Było to jeszcze przed dziennikiem telewizyj­nym. Sąsiad Marian Tatar, któremu zepsuł się telewizor, wprosił się do Poronków na oglądanie filmu. Wyszedł ojsoło jedenastej przed północą, przed filmem nocnym, “ie ma wątpliwości, że wydarzenia przebiegały właśnie pak to zrekonstruowano na podstawie opowiadań Tfcników. Co stało się później, kiedy Janowie — ojciec |r zostali w domu sami, nie jest już tak dokładnie

znane. Wprawdzie Sąd Wojewódzki w Lublinie w uzasad­nieniu wyroku dokładnie opisał, co się działo dalej, ale nie wszystkie jego hipotezy i stwierdzenia są przekonujące. Niestety, trudno temu opisowi całkowicie dać wiarę. Była to bowiem zaledwie jedna z różnych wersji wydarzeń, które pojawiły się w śledztwie. Sąd wybrał akurat tę nie dlatego, że została niezbicie udowodniona, ale raczej dlatego, że pasowała do wyroku skazującego Jana-syna za zabójstwo ojca.

*

Wydarzenia sobotniej nocy pozostają wciąż — i chyba pozostaną już na zawsze — wielką niewiadomą. Nato­miast niedziela została opisana bez żadnych niedomó­wień przez wszystkich, którzy owego dnia zetknęli się z Janem Poronkiem-synem. Rankiem pojawił się w domu Poronków kuzyn, Franciszek Stelak, który szedł na wywiadówkę do szkoły, do Leśnej Podlaskiej. Zastał Jana-syna przy śniadaniu. Usłyszał od niego, że ojciec wybrał się do lasu. Wtedy zapytał Jana, czy podwiózłby go ciągnikiem do Leśnej Podlaskiej. Ten zgodził się tym chętniej, że zamierzał odwiedzić mieszkającą tam matkę.

U matki był krótko. W czasie rozmowy nie padła żadna wzmianka o ojcu, co potem prokurator interpretował na niekorzyść Jana-syna. Podobnie zresztą, jak i następną wizytę, u siostry. W jej mieszkaniu Jan przebywał ze dwie, trzy godziny.

Dopiero kiedy zbierał się do wyjścia, a siostra prosiła go, by jeszcze został, powiedział, że nie może, bo ojciec w nocy wyszedł z domu i nie wie, czy dotąd wrócił. Opowiedział też siostrze, jak było z tym wyjściem. W no- .cy, według opowieści Jana-syna, ktoś przyszedł do nich do domu. Wydawało mu się, że rozpoznał głos stryja Ryszarda. Z tym kimś ojciec odjechał saniami.

Prokuratorowi i sądowi wydało się podejrzane zarówno to, że Jan tak późno powiedział siostrze o wyjściu ojca, jak

i to, że słyszał głos stryja Ryszarda/ Nie mógł to bowiem być stryj Ryszard, który wtedy pracował. Jest masarzem i właśnie tej nocy był zajęty. Wszyscy współpracownicy widzieli go przez całą noc. Tę wersję wydarzeń można zinterpretować raczej na korzyść Jana-syna. Wspominał

0 wyjściu ojca mimochodem właśnie dlatego, że nie widział w tym nic niepokojącego. Gdyby chciał ukryć * swoje własne morderstwo, raczej od progu wołałby głoś­no o swoim niepokoju. I w żadnym razie nie powołałby się na obecność stryja Ryszarda. Przecież równie dobrze mógł powiedzieć; że ojciec wyszedł z domu z kimś nieznajomym. Tak też się już zdarzało... Nocne wyprawy ojca nie były czymś niezwykłym.

Jan pamięta do dziś, że kiedy wracał od siostry, miał , nadzieję, iż ojciec jest w domu. Na podwórku, na śniegu widniały wyraźne ślady opon samochodowych. Pomyślał więc* że ojca podwieziono samochodem. Te ślady widział też sąsiad, Marian Tatar, który w niedzielę zachodził do Poronków w nadziei, że uda mu się znów popatrzeć w telewizor. Nikogo jednak nie zastał. Zastanowił się tylko, kto do nich mógł przyjechać samochodem. Nad tym samym zastanawiał się też Jan junior, bo pytał nawet sąsiada, czy nie wie, kto u nich był.

Niedzielnego gościa, o którym wspomina się w aktach sprawy, nie odnaleziono. Może ten ślad prowadziłby donikąd. W każdym razie nie dołożono starań, by zbadać ten problem, bo od początku założono, kto jest zabójcą.

1 nie ma wyraźnych śladów, że robiono coś, aby swe przekonanie zmienić. Chyba nawet nie ze złej woli, a po prostu z powodu całkowitej, choć niczym nie uzasadnio­nej wewnętrznej pewności milicjanta i prokuratora o wi­anie Jana-syna.

d poniedziałek, kiedy robotnicy leśni wrócili do pracy, * Jpadal nie było. Na ich pytanie: gdzie jest ojciec, Jan JfeWiedział, że prawdopodobnie wyjechał w nocy ze Jjem Ryszardem, bo zachorowała ich matka. Władze

śledcze i tę opowieść przyjęły jako obciążającą syna, bo była nieprawdziwa. Posądzono go o celowe wprowadze­nie robotnikąw w błąd. Nikt nie pomyślał, że mogło mu się tak wydawać. Jest to bowiem najprawdopodobniejsze wyjaśnienie zniknięcia ojca, skoro syn był przekonany, że nocą słyszał głos Ryszarda. Przecież matka mieszkała właśnie u niego.

Jeszcze w poniedziałek, jak powiada, do nieobecności ojca nie przywiązywał wagi. Niepokoić zaczął się dopiero we wtorek. Czekał do środy, by udać się do mieszkania stryja. Prowadzącym śledztwo i sądowi ta zwłoka wydała się wielce podejrzana. Nikomu nie wpadło do głowy, że

Jan-syn ociągał się z wyjazdem do stryja z innych powo­dów, niż przypisane mu w wyroku sądowym. Do stryja pojechał więc dopiero w środę. Nie zastał go; ale od stryjenki dowiedział się, że stryj nie mógł być u nich w nocy z soboty na niedzielę, bowiem właśnie tej nocy pracował. Następnego dnia, w czwartek, Jan zawiadomił milicję o zaginięciu ojca. Okoliczności jego zniknięcia nie ujawnił. W meldunku* nie było wzmianki o tym, że nocą słyszał głos stryja. Za to stryj parę tygodni później przyszedł do władz śledczych, aby podzielić się swoimi domysłami, że jego brat Jan został zamordowany, a mor­dercą jest syn.

*

Rodzina Poronków jest dość liczna i zawsze była po­dzielona. Tragiczna śmierć Jana Poronka jeszcze wyraź­niej ujawniła linię podziału pomiędzy mieszkającymi w Witulinie a pozostałą rodziną Jana-ojca. Z opowieści rodzinnych mogłem wywnioskować, że Katarzyna Poro- nek, matka Jana-ojca, nigdy nie zaakceptowała małżeńs­twa swojego syna.

Państwo Halina i Jan Poronkowie od kilkunastu lat mieszkali pod wspólnym dachem. Nie mogli się jakoś pogodzić. Pod tym względem pani Katarzyna Poronek

miała rację, sprzeciwiając się małżeństwu syna. Rodzina Poronków, od pani Katarzyny poczynając, twierdzi, że przyczyn niesnasek małżeńskich szukać należy w charak­terze pani Haliny, o czym wiedziano od samego początku. Natomiast od pani Haliny i jej brata usłyszałem, że ostateczną przyczyną rozpadu małżeństwa był charakter pana Jana, który wysuwając swoje nie zawsze uzasadnio­ne pretensje, zwykle posuwał się do rękoczynów.

To, że Janek z moją siostrą się nie zgadzali, że nie mogli żyć razem, to jedna sprawa — mówi Janusz Walit a to, że był przyzwoitym, pracowitym człowiekiem to druga. Miałem do niego pretensje, że tak źle traktował moją siostrę. Ale jak on dbał o wieś. Ta droga za oknem. To, że asfaltowa, to jego zasługa. On ją Wychodził, wydeptał, zorganizował. Potem jak już droga była, to próbowali zasługi przypisać komu innemu. Kiedy Janek z Haliną rozstali się, nasza rodzina trzymała się razem, pomimo wszystko. Na rodzinnych uroczystościach by­wali oboje i nie gryźli się”.

Ten dom — powiedziała pani Halina Poronek — wy­budował mój ojciec. Również ziemia jest spadkiem po moich rodzicach. To znaczy te podstawowe pięć hekta­rów, na których gospodarowaliśmy wspólnie z mężem i które mąż uprawiał dalej po moim wyprowadzeniu się do Leśnej^ Jest to działka, którą moi rodzice dostali z reformy rolnej. Dlatego właśnie akurat tyle. Nasze małżeństwo przetrwało lat kilkanaście, pomimo nie ukrywanej niechęci do mnie rodziny męża. Przede wszys­tkim mieli pretensje do mnie, że ja miałam córkę, kiedy żeniliśmy się. Potem, kiedy bliźniaki urodziły się o dwa miesiące wcześniej, teściowa mówiła wszystkim, że to nie ją dzieci Janka. A Janek czasem wierzył matce, a czasem je,- Teraz, niestety już po jego śmierci, badania krwi Jpały, że Janek jest synem mojego męża. Ta sama ipa i podgrupa krwi. A Janek już nie będzie o tym Spiął. A jak Janek, to i Małgosia ||J. bliźniaczka.

O trzeciego, Michała, to już nie miał pretensji. Ale żyć z nim pod jednym dachem nie dało się. Więc wyprowadzi­łam się z mojego domu i zaczęłam pracować w pobliskim miasteczku, w Leśnej. Sprzedawałam w sklepie. Począt­kowo, przez dobre pięć lat mieszkałam z koleżanką. A było tam tak ciasno, że spałyśmy w jednym łóżku, bo na rozstawienie połówki nie było miejsca. Gdyby z Jankiem dało się jakoś ułożyć życie, czy nie wolałabym mieszkać u siebie, na swoim?”

Brat pani Haliny, Janusz Walit, wspomina, że matka szwagra, to znaczy Jana Poronka-ojca, przyszła przed ślubem do ich rodziców z żądaniem, żeby przepisali najpierw na Janka swoją ziemię. Bo jak' nie, to Janek nie ożeni się z ich córką. Jakoś nie przepisali, Janek ożenił się, a potem — pomimo separacji gospodarzył do końca życia na tej ziemi, choć do dziś te pięć hektarów według ksiąg wieczystych zapisane jest na Halinę Poranek. Za­groda też prawnie należy do niej.

Kiedy Halina wyprowadziła się z domu, jej mąż gospo­darzył tu z młodszym synem, Michałem. W tym czasie Jan-syn chodził do Zasadniczej Szkoły Zawodowej w Lu­blinie. A potem przez jakiś czas pracował w spółdzielni kaletniczej. Też w Lublinie. Ale cały czas myślał o powro­cie do gospodarstwa. To jest rolnik z powołania. Wrócił więc do domu, ukończył kursy rolnicze i aż do wojska pracował z ojcem.

Jan junior zdobył w wojsku nową specjalność kierow- cy-mechanika. I to mu się przydało, kiedy po powrocie do domu dostał przydział na traktor. Postanowił również unowocześnić gospodarkę. Jako' młody rolnik otrzymał pożyczkę bankową i dokupił jeszcze jedenaście hektarów ziemi. Nie jest pewne, kto kupił jeszcze dwa hektary łąki. Formalnie był to Jan-ojciec, ale faktycznie potrzebne one były im obu w tej samej mierze. W gospodarstwie istniała specjalizacja. Syn prowadził zarodową hodowlę owiec. Do ojca należały świnie i krowy. Potem, kiedy w okolicy

dla własnej ciekawości, a także na użytek organów śledczych, wielokrotnie wałkowano wszystkie szczegóły współżycia ojca z synem, nie znaleziono żadnego uzasad­nienia dla tak dramatycznego sposobu rozwiązania kon­fliktu.

Współżycie dwóch mężczyzn układało się właściwie zgodnie. Tym bardziej, że byli sobie wzajemnie potrzebni. W zajęciach domowych tęż istniała specjalizacja. Ojciec, który miał bolesne żylaki, zajmował się domem i obrząd­kiem. Synowi przypadło to, co wymagało długotrwałego stania na nogach. Konflikty, owszem, zdarzały się, jak to zwykle bywa we wspólnych gospodarstwach. Nigdy jed­nak nie miały gwałtownego przebiegu. Nie było walk

o nic. Nawet o pieniądze. Halina Poronek i jej brat Janusz Walit powiedzieli mi, że w tym gospodarstwie nie było . problemów finansowych, po prostu wspólnie gospoda­rzyli i wspólnie korzystali z efektów swojej pracy. * Nawet prokurator, który niewątpliwie zrobił wszystko, by znaleźć uzasadnienie dla gwałtownej kłótni rodzinnej zakończonej morderstwem, musiał w akcie oskarżenia napisać: „....pożycie między ojcem i synem nie budziło istotniejszych zastrzeżeń, w związku z czym nie było przedmiotem większego zainteresowania ze strony sąsia­dów i innych osób. Dochodziło jednak sporadycznie do nie manifestowanych na zewnątrz sprzeczek i sporów, głównie na tle gospodarowania i wydatków na prowadze­nie gospodarstwa”. Jako poparcie aktu oskarżenia, w którym zarzuca się człowiekowi najstraszniejszą ze zbrodni, nie są to argumenty najmocniejsze. Tym bardziej Ż€ w tym samym dokumencie prokurator stwierdza: „Jan Poronek w środowisku, w którym przebywał przed aresz­towaniem, był oceniany pozytywnie jako dobry rolnik :¡gospodarz, nie nadużywający alkoholu, nie przejawia- I skłonności do konfliktów z otoczeniem, nie zdra- ¡jących żadnych anomalii psychicznych czy umy- Pwych”.

A jednak prokurator wniósł 25 listopada 1986 roku akt oskarżenia przeciwko Janowi PoronkoWi o to, że „działa­jąc w bezpośrednim zamiarze pozbawienia życia swojego ojca, Jana Poronka, z bezpośredniej odległości lub przy-' stawienia oddał strzał z broni palnej kaliber 16, w wyniku czego pociskiem kulowym S-Ball spowodował przestrzał głowy i rozległe uszkodzenie kości czaszki oraż mózgu, a w konsekwencji jego natychmiastowy zgon”. Czyli mówiąć językiem zrozumiałym dla wszystkich — skarżył go o morderstwo z premedytacją. Bez żadnych właściwie powodów.

*

Już od Wielkanocy 1986 roku zaczął się dla Jana Poronka-syna bardzo trudny okres w życiu. Chorąży Jan Piątek, który prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa Jana Poronka-ojca, tak wspomina pierwsze spotkanie z podejrzanym Janem Poronkiem juniorem:

Przesłuchanie tego młodego zaczął kolega, boja zajęty byłem gdzie indziej. Pierwszy raz zobaczyłem go w dwa albo trzy dni po zatrzymaniu. Wtedy w pokoju przesłu­chań było nas trzech. W pewnym momencie Poronek powiedział: «Niech ten i ten wyjdą, to ja coś powiem». Wskazał na mnie i na jednego z kolegów. Wyszliśmy. A on podał swoją pierwszą wersję wypadku”.

Owa pierwsza wersja brzmiała: Ojciec już wieczorem, kiedy przed położeniem się do łóżka wyszedł na dwór, powiedział, że psy bardzo szczekają, widocznie dziki wychodzą z lasu w pobliże siedzib. I stwierdził, że trzeba będzie wybrać się na polowanie. Wyciągnął ze schowka swoją strzelbę i zaczął szykować się do wyjścia. Syn na nocne wyjście nie miał ochoty, a w ogóle był na tym terenie dziwakiem — nie kłusował. Ale ojciec uparł się i ^ rad nierad — poszedł syn nocą do lasu. Było zimno, spać się chciało, więc szedł z tyłu i podrzemywał w mar­szu. W dodatku ojciec kazał mu nieść strzelbę. Więc niósł

ją i wlókł nogi. W pewnej chwili potknął się o korzeń, przewrócił, strzelba wypaliła i... trafiła ojca w głowę. Podbiegł i zobaczył, że ojciec nie żyje. Przestraszył się, wpadł w panikę i wyniósł ciało tam pod olchy, przykrył wiązką słomy i zostawił. Zima była mroźna i śnieżna. Jak śnieg to wszystko przykryje, myślał, to znajdą ciało dopiero wiosną i wtedy nie będzie wiadomo, kto to zrobił.

Taką historię podejrzany Jan Poronek opowiedział jednemu z funkcjonariuszy, a ten wszystko zanotował i przekazał chorążemu Piątkowi, który miał prowadzić całe dochodzenie.

Chorąży Piątek jest człowiekiem rzetelnym. Sprawdził wszelkie możliwe fakty opisane w zeznaniu i doszedł do wniosku, że jest niemożliwe, by tak właśnie zginął Jan Poronek-ojciec. Przede wszystkim rana była tak usytuo­wana, że padający człowiek nie mógł jej zadać. Powiedział więc o tym spostrzeżeniu Janowi Poronkowi-synowi.

Wtedy pojawiła się druga, zbliżona do pierwszej, wersja: Jan-syn szedł za ojcem ze strzelbą. Był wściekły i na to mocne markowanie po lesie, i na całe kłusowanie. Chciał ojca oduczyć takiej zabawy albo wystraszyć go tak, żeby zrezygnował z wyprawy. Pomyślał więc, że jak huknie mu nad uchem, to ojciec się przestraszy i wróci do domu. No i sam nie wie, jak się stało, że trafił w głowę. Potem, kiedy zobaczył, że tata nie żyje...

Chorąży Piątek jest— jak się rzekło^ sumiennym funkcjonariuszem i chciał poznać „prawdę prawdziwą” zanim sprawę przekaże prokuratorowi. I w tej wersji coś mu się nie zgadzało. Przede wszystkim obaj Poronkowie byli niemal tego samego wzrostu. Mogłoby nawet być tak, jak mówił syn (tym bardziej, że strzelba „samodiełka” nie była najwyższej jakości), gdyby w policzku denata był Jpt kuli, a wylot w górnej części czaszki. Tymczasem ikcji zwłok wynikało, że kierunek lotu kuli był iotny. Wlot pocisku znajdował się u góry, z prawej fany czaszki, a wylot w lewym policzku.

Wtedy znów Jan Poronek-syn zmienił zeznanie. Tym razem twierdził, że ojciec zginął we własnym domu.

Po zakończeniu programu telewizyjnego — mówił w trzeciej wersji zeznania — ojciec stwierdził, że warto by pójść ustrzelić dzika i zaczął szykować się do wyjścia. Wyjął z ukrycia swoją fuzję. Zakładał ciepłe ubranie. Jan- -syn siedział przy stole, na którym leżała strzelba i bezmy­ślnie bawił sią kurkiem. Czynił to wiele razy i strzał nie nastąpił. Przy kolejnym, odciągnięciu kurka palec mu się ześliznął i strzelba wypaliła. Ojciec siedział właśnie na stołku, zachwiał się i z jego głowy popłynęła krew. Jan- -syn zorientował sięr co, się stało i tak się przeraził, że wybiegł na dwór. Gdy po dłuższej chwili wrócił do domu, stwierdził, że ojciec nie żyje. Pomyślał wówczas, że jedynym wyjściem jest popełnienie samobójstwa. Wyjął kawałek sznura i poszedł na strych. Zabrakło niu jednak odwagi. Nie tak łatwo założyć sobie sznur na szyję i odepchnąć stołek. Wrócił więc na dół i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób schować zwłoki ojca tak, żeby uniknąć odpowiedzialności za swój czyn.

W aktach sprawy jest sprawozdanie z wizji lokalnej. Zdjęcia pokazują, jak Jan Poronek-syn układa na stole dziecinną zabawkę-dubełtówkę, bodajże kapiszonową, i sadza na stołeczku pozoranta, zastępującego ofiarę wypadku. Wszystko tak, jak to było opisane w protokole zeznań. Ale anatomopatolog, dr Mądry, wykluczył możli­wość takiego przebiegu zdarzeń. Na zdjęciach pokazana jest odległość wylotu lufy od głowy pozoranta. Biorący udział w śledztwie milicjanci trzymają rozciągniętą taś­mę. Można zorientować się, że odległość od Wylotu lufy do głowy wynosi tak jak to ustawił Jan Poronek —130 cm. Tymczasem w opinii lekarza wyraźnie powiedziane jest, że strzał był oddany z bardzo małej odległości, może nawet z przystawienia. Ponieważ tor pocisku wewnątrz głowy ofiary wiódł z góry na dół i to pod dość ostrym kątem, przypadkowe wypalenie leżącej na stole strzelby

nie dałoby takiego rezultatu. Przecież lufa broni usytuo­wana była zupełnie poziomo,

Znów więc wersja całkowicie nieprawdziwa.

Wersje „przyznania się” powstawały w bardzo krót­kich odstępach czasu. Pierwsza z nich żostała przedsta­wiona parę dni po aresztowaniu, piątego kwietnia 1986 roku. Zmiana na drugą nastąpiła, kiedy tylko prowadzący śledztwo udowodnił nieprawdopodobieństwo pierwszej. Ta druga też została obalona niemal natychmiast, bo już j w protokołach sporządzonych w dniu 8 kwietnia Jan Poronek-śyn opisał trzeci sposób zabicia ojca.

I tę opowieść uznawano za prawdziwą przez niespełna trzy tygodnie, gdyż po dziewiętnastu dniach, 25 kwietnia, pojawiła się nowa. Jest to opowieść o tym, że nocą, gdy Jan Junior spał, przyszedł ktoś i wywołał ojca. Nie ma tu mowy o stryju Ryszardzie, ale tę wersję przedstawił Poronek różnym znajomym zaraz po zaginięciu ojca.

W dniu 13 czerwca pojawiła się nowa opowieść o śmier­ci Poronka-ojca. Miejscem akcji stał się pokój w ich chałupie. Pokój główny, reprezentacyjny, w którym sy­piał ojciec i w którym stał telewizor. Wypadek był wynikiem, jak stwierdził tym razem Jan Poronek-syn, kłótni między nim a ojcem o pieniądze. Początek zdarze­nia opowiedziany .był mniej więcej tak, jak w wariancie trzecim. Z tym tylko, że miejscem przygotowania wypra­wy kłusowniczej był pokój. Strzelba przygotowywana do polowania leżała na stole jeszcze nie złożona. Osobno leżała lufa włączona do pistoletu sygnalizacyjnego, a osob­no kolba. Na telewizorze leżał rachunek z POM-u w Klo- ¡nowicy, a właściwie j jak przeczytałem w aktach jllpj ^Wezwanie ostateczne” do zapłacenia 23 488 zł za napra- ¡griągnika. Jak wynika z dokumentu, było to ponagle- S opłacenia faktury wystawionej 19 listopada po- hego roku. Ojciec znalazł ten papier i zaczął robić I Wymówki, żę w terminie nie zapłacił za reperację fora. W aktach podawane są różne sumy, które

jakoby syn roztrwonił nie płacąc, kiedy powinien, nie tylko za reperację ciągnika, ale również i innych należno­ści. Ojciec potraktował syna ostro. Wówczas Jan poprosił ojca o pożyczenie 15 tysięcy złotych. Takiej bowiem sumy brakowało mu do uporządkowania bilansu gospodars­twa, 10 tysięcy na wyrównanie rachunku z POM-em i 5 tysięcy na ratę za zakupione nawozy sztuczne. Ojciec odmówił i pouczył syna, że sam powinien sobie uskładać pieniądze na remont. Przy okazji wypomniał jnu, że nie interesuje się gospodarstwem, a tylko ciągle jeździ do Leśnej, do matki. Zarzucił też synowi, że nie jeździ do lasu po drewno potrzebne do gospodarstwa. Na to syn odpo­wiedział, że jemu drewno nie jest potrzebne, a , jeśli ojcu drewna mało, to niech sobie do domu przyniesie cały las lub niech sobie zbuduje dom w lesie”.

Kiedy czyta się ten opis, odnosi się wrażenie, że nie stało się nic takiego, co mogłoby ojca po raz pierwszy w życiu -s??^ zmusić do rękoczynu. A miał on podobno sięgnąć po leżącą na# stole drewnianą kolbę, jeszcze nie przymocowanej do metalowej części strzelby, i uderzyć nią syna w twarz. Ojciec miał przy tym krzyczeć, że syn nie będzie mu mówił, co ma robić z drewnem. Po uderzeniu Jan-syn poderwał się z krzesła, podszedł do ojca, aby go uspokoić. Począł się z nim szamotać, by zabrać kolbę i być może został uderzony nią w twarz po raz drugi. Wtedy, chwycił leżącą na stole broń i strzelił w tył głowy ojca, który upadł wówczas na podłogę. Syn odrzucił strzelbę, uniósł głowę ojca i oparł ją o wersalkę. Kiedy położył ojca na wersalce, zobaczył krew. Przestra­szony tym wybiegł z mieszkania. Po kilku minutach wrócił, a potem ponownie wyszedł na dwór.

Ta wersja też nie jest logiczna. Wszystko to za mało, by usprawiedliwić tak radykalne posunięcia trzeźwych przecież i w pełni poczytalnych mężczyzn. Sąd jednak w uzasadnieniu wyroku właśnie tę wersję przyjął jako prawdziwą, Bez troski o realia. Strzał z broni dużego

kalibru prawdopodobnie byłby słyszalny w sąsiedztwie. Nąjbliższe gospodarstwo mieści się w odległości 30 met­rów. Sąsiadkę przesłuchiwano w tej sprawie. Powiedzia­ła, że słyszałaby strzał, gdyby nie spała mocno. Wydaje się, że tak zanotowana w protokole odpowiedź jest raczej wynikiem sugestii pana prokuratora: „a czy pani słysza­łaby, gdyby mocno spała...”.

Można zrozumieć, że nie odnaleziono pocisku, jeśli się założy, że.sprawca go usunął. Jan Poronek utrzymuje, że mógł to zrobić, ale nie pamięta. Nie mógł jednak usunąć śladów po pocisku, a tych również nie odnaleziono. Gdzieś słyszałem plotkę, że z domu Poronków zniknęła poduszka,, na której znajdowały się ślady. Przy takim opisie wydarzenia, jaki przyjął sąd, usunięcie poduszki nie mogłoby zatrzeć śladów morderstwa. =

Wreszcie najistotniejszy argument. Ojciec, padając na podłogę z raną w głowie, musiał krwawić. A jednak badania przeprowadzone przy użyciu najnowocześniej­szej aparatury kryminalistycznej wykazały, że na podło­dze nie ma śladów krwi. Gdyby krew kiedykolwiek na nią została wylana, żadne, najstaranniejsze zmywania nie ukryłyby tego faktu przed nowoczesnymi aparatami. Ani prokurator, ani sąd nie zwrócili jednak uwagi ,na te nieprawdopodobieństwa. Wersję wydarzeń, według któ­rej Jan Poronek padał na podłogę ze śmiertelną raną w głowie, uznano za udowodnioną.

Nieco więcej troski zadano sobie, by ustalić, w jaki sposób zwłoki znalazły się w miejscu odległym o ponad kilometr. Jan-syn i tym razem podawał kilka wersji. Utrzymywał, że sam przewiózł zwłoki na saniach, co ^zresztą teoretycznie było możliwe, jak wykazała rekon- ¿kcja wydarzeń. Ale nie wykluczył również, że przy­jdę na saniach przyczepionych do traktora, bo na I dzień, zobaczył w stacyjce kluczyki, a lampka olki się świeciła. Widział też wiadro z wodą, co Po oznaczać, że w nocy używał ciągnika, bo po

podróży zwykle spuszczał na noc wodę z chłodnicy. Oskarżony tak dalece poszedł na rękę władzom śled­czym, że pozwolił im samodzielnie ustalić taką wersję, która byłaby najbardziej prawdopodobna. Powiedział, że po zastrzeleniu ojca wypił ćwiartkę wódki i w pewnym momencie „urwał mu się film”. Sąd to wyjaśnienie przyjął jako wystarczające i ustalił, że Jan-syn „wywiózł zwłoki ojca na pole i pozostawił je koło kępy drzew rosnących na polu w miejscowości Ludwinów, przykry­wając je słomą” (cytat z uzasadnienia wyroku).

*

W prośbie pisanej z więzienia w Strzelcach Opolskich do Sądu Wojewódzkiego w Lublinie Jan Poronek-syn wyjaśnia, w jaki sposób doszło do złożenia przez niego fałszywych zeznań. Mnie powiedział, że kolejne przesłu­chania były czymś w rodzaju spektakli teatralnych, w których główną rolę grał on samr ale reżyserem był chorąży Piątek. W piśmie do sądu czytamy: „już podczas rozprawy wskazałem, w jaki sposób składane były przeze mnie zeznania, przy których ze wszech miar udzielał mi pomocy chorąży Piątek. Nie rozdrabniając się zeznawa­łem to, co uznałem za ważne i istotne w ukazaniu prawdy, w jaki sposób zostałem potraktowany przez prowadzące­go śledztwo chorążego Piątka i pana prokuratora Strzel- bickiego. Niestety, Sąd nie dał wiary moim wyjaśnieniom, a obaj panowie udzielili wymijających odpowiedzi, opie­rając się na odpowiednich przepisach.

Wobec tego zmuszony byłem do wyjaśnienia całej prawdy z drobnymi szczegółami, w jaki sposób byłem zmuszony do składania fałszywych zeznań i jak przez okres trzech miesięcy zrobiono ze mnie ojcobójcę wbrew prawdzie i prawu”.

Dalej wyjaśnia przyczyny i okoliczności powstania kolejnych wersji samooskarżeń. Wyjaśnienia brzmią przekonująco: „prowadzący śledztwo chorąży Piątek

wiedząc, że bardzo jestem przywiązany do gospodarstwa, ze bardzo martwię się pracami polowymi oraz losem pozostałej rodziny, a przede wszystkim losem siostry i jej dzieci, wymógł na mnie składanie fałszywych zeznań obiecując zwolnienie szwagra. Przed składaniem zeznań chorąży Piątek zapoznał mnie z wynikami badań i eksper­tyzy. Po złożeniu kolejnej wersji poinformowany zosta­łem, że musi być przeprowadzona wizja lokalna. Odmó­wiłem, ponieważ nie potrafiłem tego przedstawić i zade­monstrować. Ponownie zagrożono oddaniem dzieci do Domu Dziecka i aresztowaniem rodziny. Po kilku dniach wyraziłem zgodę, myślałem, że podczas wyjazdu do domu zobaczę się z rodziną i poproszę o pomoc. Przed wyjazdem na wizję jeszcze raz przypomniano mi złożone wcześniej zeznanie, informując jednocześnie, że prowadzący ekspe­ryment chorąży Piątek podpowie mi, jeżeli czegoś nie będę wiedział. Podczas eksperymentu, pamiętając opisa­ną wersję, zademonstrowałem to wszystko, jak potrafi­łem sobie wyobrazić.

W kilka dni po przeprowadzonej wizji prokurator ponownie zapoznał mnie z otrzymanymi kolejnymi wyni­kami ekspertyzy z Zakładu Medycyny Sądowej. Objaśni­wszy mi szczegółowo odległość oddania strzału oraz tor pocisku zwrócił się do mnie: «musi pan zmienić zeznanie, aby wyniki ekspertyzy pasowały do wersji». Kiedy odpo­wiedziałem, że «nie rozumiem, o co panu chodzi i nie potrafię opisać takiej wersji», prokurator powiedział: «pracuję dzisiaj do piętnastej, jeżeli przed piętnastą bę­dzie pan gotów, proszę powiadomić o tym chorążego Piątka». Po powrocie do WUSW chorąży Piątek ponownie ^ipoznał mnie z wynikami, objaśniając bardziej szczegó- fewo \ kilkakrotnie, o co właściwie chodzi. Następnie jvił żądania pana prokuratora: «ja i pan prokurator jkjemy, że złoży pan ponownie zeznania przyjmując Jlej ’’wiarygodną wersję, do której będą pasowały ^mi ekspertyzy». Kiedy odmówiłem i poprosiłem o

widzenie się z obrońcą, chorąży Piątek powiedział: «i tak złoży pan te zeznania, ale lepiej będzie, jeżeli zrobi to pan wcześniej, po co niepotrzebnie ma cierpieć rodzina, a i gospodarka idzie w ruinę, lepiej niech szwagier wraca i zajmie się gospodarstwem». Po dwóch dniach ponownie przy pomocy chorążego Piątka ułożyłem kolejną wersję zabójstwa ojca. Opisując kolejną wersję starałem się, znając wszystkie wyniki ekspertyzy, stworzyć taką wers­ję, aby pokrywała się z wynikami i miała jakieś logiczne połączenie. Aby wskazać ślady krwi, wskazałem wersal­kę stojącą w moim pokoju, która była zaplamiona krwią z krwotoków, jakie w upalne dni miewałem ja i mój ojciec. Po kilku* dniach ponownie odbyła się wizja lo­kalna. Przed wyjazdem udostępniono mi wcześniej opisa­ną wersję, aby podczas ekspertyz nie było pomyłki. Z chwilą przybycia do gospodarstwa, jak i w czasie poprzedniego wyjazdu, Obecni tam funkcjonariusze w sposób demonstracyjny zdejmowali psom kagańce oraz odpinali kabury, w których znajdowała się broń. Przecho­dząc obok jednego z funkcjonariuszy, on wyjął i prze­ładował broń. Nie miałem żadnych złudzeń, dawano mi do zrozumienia, abym robił to, co wcześniej ustalił chorą­ży Piątek i nie próbował się buntować. Tak też postąpiłem z wielkim bólem i łzami w oczach wbrew prawdzie, wykonałem wszystko, czego żądano. W drodze powrotnej chorąży Piątek powiedział: «panie Janie, spisał się pan na piątkę i zagrał jak prawdziwy aktor, za to należy się panu piwo lub co innego». Po powrocie do aresztu- WTJŚW wręczono mi paczkę żywnościową z domu, w któ­rej była lakoniczna notatka: «Jesteśmy zdrowi, mama». Była to pierwsza wiadomość z domu po prawie trzech miesiącach. (...) Od tego też czasu dopiero zacząłem otrzymywać listy z domu, a jednocześnie i rodzina otrzy­mała ode mnie pierwszy list w lipcu. (...) Z rodziną swoją po raz pierwszy widziałem się po ośmiu miesiącach od aresztowania”.

Pani Halina Poronek opowiadała mi, że chciała podać Jankowi choć list. Wtedy chorąży Piątek sam proponował jej swoją pomoc. ,,Będę dziś widział prokuratora — ma­wiał — to załatwię to od ręki”. Żaden list w tym czasie do oskarżonego nie dotarł. Nie ma żadnego dowodu rzeczowego poza słowami ich autorki, że takie listy istniały. W aktach sprawy nie znalazłem żadnych zatrzy­manych przez prokuratora listów. A jednak to, iż nie ma śladu listów, nie znaczy, żeich nie było. Myślę, że matka starała się przesłać synowi jakieś słowo otuchy i dlatego wierzę, że listy istniały. Dlaczego nie dotarły do adresata? Prowadzącemu śledztwo chodziło zapewne o to, że odcię­ty od świata, wyrwany nie tylko ze swojego domu i środowiska, ale w ogóle pozbawiony wszelkich szans na moralne choćby wsparcie z jakiejkolwiek strony, będzie żył w świecie własnych myśli. W rezultacie prędzej załamie się i przyzna.

,,Jan Poronek mówił mi, że przez pierwsze trzy miesią­ce po zatrzymaniu trzymany był w całkowitej izolacji — przypomina sobie mecenas Leszek B. — Nie wiedział, kto z rodziny jest zatrzymany, kto prowadzi gospodarstwo. Jan Poronek jest, jeżeli można tak powiedzieć, rolnikiem z powołania. Myślę, że odcięcie go od wiadomości z domu było skutecznym środkiem nacisku. Ktoś mógł podsunąć mu pomysł' że przyznanie się do zabójstwa nieumyślne­go, więcej — przypadkowego, może doprowadzić do tego, że nie będzie odpowiadał z wolnej stopy. Jeżeli tak, to jasne jest, dlaczego Jan Poronek tak gorliwie dopasowy­wał kolejne wersje przyznania się do ustaleń ekspertów”.

Niewątpliwie Jana Poronka wpędzono w stan załama- jiia i przeświadczenia o wrogości wszystkich wobec niego. ~ggo obrońca, mecenas Leszek B. opowiadał mi, że kiedy az pierwszy rozmawiał z Poronkiem, poinformował 3 jest jego obrońcą. Jan nie uwierzył mu. Siedział jpi na wszystkie pytania odpowiadał tylko pomruka- Jpecenas B. wspomma, że szlag go wreszcie trafił

i powiedział: „To może mi pan odpowie choć na jedno pytanie: czy zabił pan swego ojca?” A Jan Poronek popatrzył na niego i odpowiedział: „Nie wiem”. Dopiero, po pierwszym spotkaniu z matką dowiedział się, że Leszek B. jest rzeczywiście adwokatem, a nie jeszcze jednym z grona milicjantów, który usiłuje, wyciągnąć z niego jakieś nowe wiadomość o faktach bardziej pasują­cych do ustaleń śledztwa.

W piśmie z więzienia do Sądu Jan Poronek już się nie broni, lecz atakuje: „Podczas rozprawy pan prokurator oraz chorąży Piątek nie ujawnili prawdy, jak przebiegały i w jaki sposób składane były moje fałszywe zeznania. Uważam, że etyka zawodowa obu panów jest całkowicie niezgodna z ich postępowaniem wobec mnie i nie mieli odwagi przyznać się do nakłaniania mnie różnymi sposo­bami do składania fałszywych zeznań. Obaj panowie prawdopodobnie dobrze rozumieli, że. z chwilą kiedy ujawniona zostanie prawda o przebiegu i sposobie składa­nia zeznań, tym samym uprawdopodobnione zostaną moje wyjaśnienia złożone w Sądzie, a wtedy oczyszczony zostanę z niesłusznych i kłamliwych zarzutów”.

...... *

Jan Poronek twierdzi, że w sądzie mówił prawdę, ale Sąd mu nie uwierzył i przyjął ostatnią wersję jego poprzednich samooskarżeń. Tę, która od biedy zgadzała się ze znanymi faktami i opiniami biegłych. Dlaczego Sąd tak postąpił ■fe- ńie wiem. Sędziowie swoich wyroków nie komentują ria użytek publiczny. Rozmawiałem z mili­cjantem i prokuratorem. Obaj do dziś są pewni, że to Jan Poronek-syn jest prawdziwym mordercą.

Jeszcze jedna osoba nigdy nie miała wątpliwości, że mordercą ojca jest syn. I to niecodzienny szczegół. Na sali sądowej wystąpił oskarżyciel posiłkowy. Była to matka zabitego, Katarzyna Poronek, a jednocześnie przecież rodzona babka Jana Poronka-syna, który siedział na ławie oskarżonych.

Jeszcze podczas poszukiwań Jana Poronka, przed zna­lezieniem ciała, do milicji przyszła stara kobieta. „Serce mi mówi — powiedziała —: że mój syn nie żyje. Został zamordowany”. Trudno dziś dociec, czy to ogólna atmo­sfera inspirowała Katarzynę Poronek, czy też odwrotnie — Katarzyna Poronek wytwarzała wokół sprawy atmosferę sensacji. Podobno kiedyś na przystanku autobusowym w Leśnej spotkała kobietę, która „znała się na tym” i powróżyła jej z kart. A w kartach „stało”, że syn zginął z przyczyny „czarnej wdowy”. W protokole z rozprawy sądowej zanotowane są zeznania babki oskarżonego: „Jestem przekonana, że zginął on z przyczyny żony. Są to tylko moje domysły, jak również, tak podała wróżka, że «czarna wdowa wydawała rozkazy».”

Trudno z tego zaiste delfickiego określenia inspiratora zbrodni wyciągnąć wnioski, które wskazywałyby na Hali­nę Poronek. Jest ona ciemną blondynką i nie była wdową, kiedy „wydawała rozkazy”. Tyle, że wszystko, co złe, Katarzynie Poronek kojarzy się z synową. Żonę swojego syna zawsze określała krótko i_ dosadnie. Ich dzieci uważała za jej dzieci. I nie wiadomo czyje jeszcze.

Babka, która nie uważa się za babkę, jest zdecydowana i nieustępliwa. Siedemdziesięcioośmioletnia staruszka nie opuściła żadnej rozprawy, mimo że ze wsi pod Białą Podlaską, w której mieszka u syna Ryszarda, do Lublina jest spory kawał drogi, mimo że autobusy nie zawsze kursują zgodnie z rozkładem, jadą długo, a zimą nie zawsze docierają na miejsce. Mówił mi prokurator, że wcześniej często bywała w jego biurze, żądając dla Jana Poronka-syna surowej kary. Powiedziała nawet: „Docze­kam się chwili, że go skażecie”. Kilka innych osób zapewniało mnie, że wielokrotnie, przy świadkach i w róż- Ksytuacjach, babka wyrażała nadzieję, że kara spotka jpka za zabójstwo swojego ojca, a jej syna.

PNie miałem okazji poznać ani Katarzyny Poronek, ani f ej syna Ryszarda, który pierwszy posądził Jana Poronka-

-syna o dokonanie zbrodni. Dojazd z kolonii Witulin, gdzie mieszkają dzieci Jana i Haliny, do domu babki, i stryja Ryszarda wiedzie gliniastą drogą. Zakopałem się po drodze i szczęśliwie wygrzebawszy się z błotnej kałuży zrezygnowałem z dalsżej jazdy. W Lublinie rozmawiałem z adwokatem, który reprezentował w sądzie Katarzynę Poronek. Niewiele mi zresztą powiedział. Minęło półtora roku i nowe sprawy przysypały tamte wspomnienia. Mecenas pamięta, że babka mocno wierzyła w winę wnuka, ale żadnych faktów, które by przeciw niemu świadczyły, nie znała. Po co więc wzięła adwokata? Chciała, żeby ktoś pilnował sprawy na sali sądowej, by cała prawda wyszła na jaw. Wyszło to, co wyszło. Ale sąd wojewódzki i tak wydał wyrok, który babkę satysfakcjonował.

*

Dlaczego on miałby zabijać ojca? zapytałem prokuratora Strzelbickiego, który oskarżał Jana Poronka- -syna. —- Jaki miałby cel i jakie korzyści osiągnąłby z tego morderstwa?

Bp- Właśnie ^f§ odpowiedział^- gdybym miał motywy, nie miałbym trudności z udowodnieniem mu zabójstwa.

No właśnie, motywy. Każde przestępstwo ma jakąś przyczynę, którą można logicznie powiązać z oczekiwa­nymi skutkami. Wyjątek stanowią przestępstwa popeł­nione przez ludzi chorych psychicznie. Natomiast Jan Poronek jest całkowicie zdrowy, a według oceny badają­cych go psychologów wykazuje inteligencję wyższą od przeciętnej. Musiał więc zdawać sobie sprawę z ewentual­nych konsekwencji prawnych morderstwa. Jak poważne musiałyby być przyczyny, dla których zamierzałby to zabójstwo, nie bacząc na skutki?

Najprostszy z motywów, chęć zysku, należy zdecydo­wanie wykluczyć. Sprowadzając sprawę do absurdu, powiedzieć można, że to ojciec raczej miałby powód, by zabić syna.

W dużym, osiemnastohektarowym gospodarstwie Ja­nów do ojca bezsprzecznie należały tylko dwa hektary. Reszta ziemi i dom nie na niego były zapisane. Domek to zresztą nędzny, pozbawiony wszelkich wygód. Prawdzi­wy dom dopiero miał powstać. Między istniejącą chałupą a drogą zarastają pokrzywami i rozmaitym zielskiem wykopy o kształcie budynku mieszkalnego. Na dnie, wśród chaszczy dopatrzyć się można wylanych ław fun­damentowych. Nie wiem, ile czasu te fundamenty czeka­ją, żeby stanęła na nich nowa siedziba rodziny Poronków. Zapewne już dość długo, bo wspólnie ojciec z synem zaczęli wznosić tę budowlę. Mieli tu zamieszkać zarówno Jan-ojciec i Jan-syn z późniejszą rodziną, jak . i córka Małgosia z mężem i dziećmi.

Przed tragiczną śmiercią ojca nie zdążyli wybudować domu. Wcześniej postawiono dużą, murowaną stodołę. Potem przez prawie dwa lata Janek siedział w więzieniu, a teraz jakoś pech go nie opuścił, bo w 1988 roku jesienią pełna plonów stodoła spaliła się, a w niej przychówek owiec przygotowany na sprzedaż. Z pewnością odbudowa stodoły będzie sprawą pierwszą, więc jeszcze przez jakiś czas Jan i sześcioosobowa rodzina Dukajów będzie się gnieździć w starej chałupie. Dukajowie sprowadzili się tu po zaginięciu ojca, by pomóc w prowadzeniu gospodar­stwa.

Eg^-'>/V' I * . '

Wydawać by się mogło, że oskarżenie Jana Poronka

o zabójstwo ojca jest czystym absurdem. A jednak w tej sprawie są i takie poszlaki, które sugerują, że mordercą rnógł być syn. Śledztwo nie potrafiło tych posżlak prze- ^mienić w bezpośrednie dowody winy, ale też nie zostały ¿lejpbalone.

lem, że sprawdzono .dokładnie podłogę w pomiesz- iiiach mieszkalnych domu Poronków: w kuchni, w po- ®ju. W kuchni nawet dość brutalnie zerwano nowo

położone linoleum. Śladów krwi nie znaleziono, mimo zastosowania najnowocześniejszej techniki śledczej. Zna­leziono krew na wersalce. Skąd się tu wzięła? Wuj Janusz Walit zeznał w śledztwie i w sądzie, iż widział plamy krwi na tapczanie jeszcze za życia Jana-ojca, który mu wtedy powiedział, ze miał krwotok z nosa. Jan-syn wyjaśnił, że obaj z ojcem miewali w czasie upałów krwotoki z nosa. To brzmi logicznie, tyle że w całym domu nie znaleziono innych śladów krwi. Czyżby więc obydwaj w czasie krwotoków kładli się na tym samym tapczanie? I jak to się działo, że ani kropla krwi nie upadła poza tapczan. Na tapczanie krew rozlana była obficie. Przesiąknęła aż do jego wnętrza. Czy mogła pochodzić z krwotoku, czy z krwotoków? Niestety, biegli postawieni przed tym pytaniem byli bezradni. Nie mogli bowiem ustalić, z jakie­go rodzaju -krwotoku krew pochodzi ani też kiedy ten krwotok miał miejsce. Ustalili tylko, że jest to krew grupy „A”. Może więc być krwią i ojca, i syna, którzy mieli tę samą grupę i podgrupę krwi.

Równie zagadkowe są wyniki badań ubrania, w którym znaleziono denata. Na kurtce nie znaleziono śladów strzału. ,,Brak śladów termicznego i mechanicznego dzia­łania gazów prochowych na kurtce świadczy, że strzał w głowę przypadkowy lub nieumyślny nie mógł nastąpić w lesie^,..’^- stwierdza Sąd. Słusznie. W mroźną noc Jan Poronek-oj ciec nie wyszedłby do lasu bez kurtki. Ponie­waż nie znaleziono śladów zabójstwa w mieszkaniu rodzi­ny Poronków, nie rozwiązana pozostaje zagadka: w jakim pomieszczeniu dokonano zabójstwa Jana Poronka, które-, mu już po' śmierci nałożono kurtkę? I w jakim celu ją nałożono? Czy to syn chcąc zatrzeć fakt dokonania zabójs­twa w domu starał się wywołać wrażenie, że ojciec żywy wyszedł na wyprawę kłusowniczą? Czy też ktoś inny, kto zabił Jana Poronka w innym pomieszczeniu, nie chciał przechowywać dowodów obciążających? Oskarżyciel nie zaproponował żadnej hipotezy. Nawet po to, żeby ją obalić.

Przeczytałem w dokumentach, że w chwili znalezienia denat miał na głowie czapkę. Letnią. Nikt nie próbował wyjaśnić, czy Jan-ojciec miał zwyczaj w mroźną noc wychodzić w letniej czapce. Mało prawdopodobne. Czyż­by właśnie tej nocy uczynił wyjątek? Bardziej ^prawdopo­dobne, że czapkę nałożono mu, podobnie jak kurtkę, po zabójstwie. Jeżeli czapka była własnością Jana Poronka, to chyba właśnie syn musiałby ją włożyć nieboszczykowi na głowę, jeśli chciał upozorować morderstwo w lesie. W ciemnej sieni chwycił pierwszą, która mu wpadła w rękę... To istotna poszlaka obciążająca syna.

Zidentyfikowanie czapki nie było możliwe. Zaginęła gdzieś w zakładzie anatomopatologii w Lublinie. Można było wprawdzie wypytywać o nią sąsiadów i znajomych, choćby owych dwóch robotników leśnych, którzy każde­go ranka chodzili z Janem Poronkiem do pracy. Ale widać nie zrobiono Jtego, bo nie natrafiłem na ślad takich poczynań. Stało się tak prawdopodobnie dlatego, by nie zwracać niczyjej uwagi, że zaginął ważny dowód rzeczo­wy. Jan-syn miał więc pecha. Jeśli bowiem czapka nie była własnością ojca, to Jan Poronek-syn nie jest morder­cą. A może miał szczęście bo jeżeli okazałoby się, że czapka należała do ojca....? Teraz czapka świadczy tylko przeciwko WUSW w Białej Podlaskiej.

Poszlaką obciążającą syna jest sprawa broni, z której zastrzelono ojca. W tej sprawie pozostało wiele znaków zapytania, na które nie znalazłem odpowiedzi w aktach. Podczas sekcji, w mózgu denata znaleziono kawałeczki tworzywa sztucznego. Biegli ustalili, że jest to fragment pocisku myśliwskiego, produkcji czechosłowackiej, któ- .ry nosi nazwę: ,,S-Ball”, o kalibrze 16. Szukano broni, £ której można by wystrzelić ten pocisk. Na stercie złomu gospodarstwie Poronków znaleziono trzy kawałki żela- gak się okazało, części strzelby myśliwskiej ,,samo- itki’f. Dwa z nich były elementami pistoletu sygnaliza- lanego, popularnie nazywanego rakietnicą, a trzeci mógł

być kawałkiem lufy dorobionej do tej rakietnicy i zmie­niającej ją w długą broń myśliwską. Podejrzany Jan Poronek-syn wyjaśnił, że* rzeczywiście są to elementy broni ojca, którą znalazł w ulu w Palmową Niedzielę, akurat tydzień przed znalezieniem zwłok ojca. Tak go zdenerwowało to znalezisko, że następnego dnia, w po­niedziałek, spawarką elektryczną pociął broń na kawałki i wyrzucił. Niestety, specjaliści z Zakładu Kryminalistyki Komendy Głównej MO nie byli w stanie powiedzieć, czy to właśnie z tej, pociętej strzelby padł strzał, który zabił Jana Poronka-ojca.

W historii ze strzelbą są jeszcze wątpliwości, których nie rozwiewa wyjaśnienie syna. W aktach sprawy zanoto­wano, że wszyscy krewni wiedzieli, iż ojciec przechowuje naboje i strzelbę albo w kurniku, albo w ulu. Dlaczego więc syn Jan trafił na nią przypadkiem, zamiast po prostu pójść i wyjąć? Pytanie tym bardziej uzasadnione, że kilka dni po zaginięciu ojca przyjechał z Bieszczad drugi jego syn, Michał, wezwany listem przez siostrę, Małgorzatę. Obaj z Janem szukali wtedy ciała ojca. Bezskutecznie. Szukali też ojcowskiej broni. Z takim samym efektem. W aktach nie znalazłem pytania ftpf jak to możliwe, że wówczas nie znaleźli, choć wiedzieli, gdzie jej szukać? Złośliwy przypadek? Czy też strzelby już tam nie było? Może Jan pociął ją wcześniej, tuż po zaginięciu ojca, zanim jeszcze ktokolwiek wiedział, że Jan Poronek-ojciec nie żyje? A jeżeli tak było, to czy chciał zniszczyć dowód rzeczowy, czy tylko zlikwidować nielegalną broń, ot tak, żeby nie było kłopotów. Zamienił też pistolet „Mauzer”, który dostał od stryja, na sto litrów ropy.

Zarówno zniszczenie strzelby ojca, jak sprzedaż pistole­tu „Mauzer” dowodzi, że Jan Poronek-syn spodziewał się, iż milicjanci mogą czegoś szukać w jego obejściu. Z tego może wynikać, że nie spodziewał się powrotu ojca żywe­go, choć przesadą byłoby wyciąganie wniosku, że to on sam zamordował ojca.

Wydaje się, że prowadzący dochodzenie, bardzo skru­pulatni i dokładni w sprawdzaniu drobiazgów, nie zadali sobie wiele trudu, aby znaleźć innego człowieka, który przystawił lufę do głowy Jana Poronka-ojca i pociągnął za spust. Dla nich nieomal od samego początku było jasne, że zabójcą jest syn. W liście z więzienia, w którym Jan- -syn postanowił powiedzieć sądowi całą prawdę, powrócił do wersji, którą podał rodzinie i domownikom (robotni­kom leśnym) bezpośrednio po zaginięciu ojca. Pisze więc, że ojciec wyszedł z domu w nocy^z dnia 22vna 23 lutego. Jedyna różnica polegała na tym, że zastąpił imię stryja Ryszarda określeniem „nieznany osobnik”. Przy stryju Ryszardzie, jako towarzyszu nocnej wyprawy ojca, Jan nie upierał się ani chwili, odkąd mu powiedziano, że stryj tej nocy pracował. Stwierdził, że wybity ze-snu, mógł z kimś pomylić jego głos. Utrzymywał jednak, że słyszał taki dialog: „No, to jedziemy?” .4^ zapytał głos. „Jedzie- my, tylko się ubiorę” — odpowiedział ojciec. Jan zasnął ponownie. Spokojnie. Bo w nocńym wyjściu ojca nie było niczego niezwykłego. Nawet jeśli gościem nie był stryj Ryszard, a ktoś nieznajomy. Wiadomo było, że ojciec udawał się do lasu. I wiadomo po co.

W liście do Sądu Jan junior powiada, że wspomniał prowadzącemu, iż w minionych latach ojciee trudnił się kłusownictwem. „Latem 1985 roku ojciec zdejmując wny­ki i sidła prawdopodobnie popadł w niełaskę u kłusowni­ków, ponieważ jeden z nich odgrażał się, że «kiedyś spod mojej ręki nie wyjdziesz żywy». Chodząc często polesie— jak wiem — ojciec mój widział dużo, a możliwe, że bardzo ^dużo, tego, co być może nie powinien. Nieraz z rozmowy powadzonej z ojcem dowiadywałem się, kto kradnie jfewno, komu w kradzieży ojciec przeszkodził, jak rów- pż kto kłusuje w sposób prawie legalny. Często ojciec. Wymieniał nazwisko «Maciej». «Maciej» —, chłop Wacław

mieszka w sąsiedniej wiosce Osa przy samym lesie. Wiem, że z ojcem znali się dobrze i być może w przeszłości spotykali się w lesie, możliwe, że w jednym okresie wspólnie kłusowali”.

Jan twierdzi, że ojciec zaniechał kłusowania. Nie udało mi się ustalić, czy to prawda, a organy śledcze pewnie nawet nie próbowały, bo w aktach takich danych nie znalazłem. Wypytywanie okolicznych gospodarzy nicze­go mi nie dało. Ludzie tu nie są rozmowni. Nie spotkałem nikogo, kto byłby gotów pogadać o niewątpliwie sensa­cyjnej, choć dosyć starej, sprawie.

Pewne jest natomiast, że ojcu ktoś groził. W dokumen­tach milicyjnych zachował się ślad, że rok przed zaginię­ciem Poronka-ojca, 21 marca 1985 roku, w komisariacie pojawił się młodszy jego syn, Michał. Zameldował, że do ojca ktoś strzelał w lesie. Sprawie nie nadano biegu „z uwagi --- czytamy w uzasadnieniu wyroku — na to, że Jan Poronek zaprzeczył, by ktokolwiek mu groził lub miał do niego strzelać, nie podjęto żadnych czynności”. Na. egzemplarzu, który należał do obrońcy Jana-syna, mecenasa B., w tym miejscu znajduje się uwaga: „gdyby nie zaprzeczył, sam odpowiadałby za kłusownictwo”. W uzasadnieniu wyroku jest też wspomniane, że o groź­bach Jan-ojciec opowiadał Jadwidze Dukaj, matce zięcia.

Czy w śledztwie całkiem zlekceważono sprawę kłuso­wania? Niezupełnie. Solidny w swej pracy chorąży Piątek udał się do domu człowieka, który, jak twierdził Jan- -syn, groził ojcu. Nie zastał gospodarza. Przeszukał miesz­kanie w obecności jego żony. W szufladzie kredensu znalazł 4 naboje do broni myśliwskiej. Dwa kalibru 12 i dwa 16. Pani domu wyjaśniła, że mąż ma owe naboje od lat dwudziestu i trzyma je na pamiątkę. Jaka to pamiątka nie wiem. W sprawozdaniu milicyjnym tego nie zapisano.

W czaszce Jana Poronka znaleziono kawałki naboju kaliber 16. Właściciela nabojów wezwano więc na prze­

słuchanie. W protokole rozmowę z nim zanotowano, jak się wydaje, w wielkim skrócie. Świadek powiedział, że nie wie, dlaczego został wezwany do RUS W. Przypuszcza, że chodzi o jakiegoś człowieka, który zginął, lecz nie wie, kto to był. Nie znał go. A w ogóle to nie zna nikogo. Do sąsiadów nie chodzi, najwyżej żona albo córka, kiedy trzeba coś pożyczyć. ,,Do lasu raczej w ogóle nie chodzę, a jeżeli chodziłem, to po to, by wyciąć kijak na laskę i nigdy nikogo nie spotkałem w lesie” — odpowiedział na kolejne pytanie. Protokół z tej rozmowy jest — jak się rzekło — krótki. Nie mam pewności, cży ta rozmowa była tak krótka, czy też wezwany odpowiadał w sposób, który raczej nie nadawał się do zanotowania. Z tego co zapisano i tak widać wyraźnie, że przesłuchiwany kpi w żywe oczy.

Na tym właściwie w aktach sprawy kończy się „trop kłusowniczy”. Moim zdaniem, to nie trudności zniechęci­ły chorążego Piątka do zajmowania się sprawą kłusowni­ctwa. Główną przyczyną niedopracowania tego wątku była absolutna pewność, że winny jest Jan Poronek- -syn. W czasie rozmowy chorąży powiedział mi: w nieda­lekiej wsi znowu zginął ojciec. I pewnie synowi znowu ujdzie to bezkarnie...

Prokurator też miał tę pewność. Opierał ją między innymi, jak stwierdził w akcie oskarżenia, na jego „niezro­zumiałym zachowaniu”. Prawdopodobnie miał na myśli sprzeczne zeznania oskarżonego. Prokurator zrobił na mnie dobre wrażenie. Wierzę, że chciał ukarać prawdziwe­go mordercę i sądził, iż zabójcą jest Jan-syn. Dziś powiada, że gdyby znalazł motywy, nie byłoby trudności z udowod­nieniem mu winy. W czasie procesu zabrakło jednak nie tylko motywu, ale także dowodów, które wskazywałyby H|g Jana Poronka juniora jako sprawcę zabójstwa.

*

pBprawa przeciwko Janowi Poronkowi rozpoczęła się GJ Sądzie Wojewódzkim w Lublinie 9 stycznia 1987 roku.

Prokurator oskarżał go o to, że działając z zamiarem pozba­wienia życia swojego ojca, Jana, „z przystawienia lub z bez­pośredniej odległości” oddał strzał z broni palnej kaliber 16. Wobec zarzutu umyślnego morderstwa Jan Poronek odwołał wszystkie zeznania, w których przyznawał się do winy. Sprawaciągnęła się przez sześć dni. Trzy dni w styczniu i po jednym dniu w lutym, marcu i w kwietniu. Prokurator powołał aż szesnastu świadków oskarżenia. Obrona zaprosi­ła tylko trzech świadków. Teczki akt dochodzeniowych pełne były dokumentów, wyników najróżniejszych badań

i oceń, sprawozdań i opisów zdarzeń, zgormadzonych w ciągu dwóch eksperymentów śledczych. Mecenas Le­szek B., obrońca oskarżonego, powiedział mi, że przewód sądowy był prowadzony z wielką wnikliwością, a sędzia przewodniczący każdą okoliczność badał z wielu stron.

Znaków zapytania, pytań, na które odpowiedzi nie dało śledztwo, było bardzo.wiele—stwierdza mecenas B. Podziwiałem sędziego, stawiającego pytania wnikliwe, niesłychanie precyzyjne. Zmuszały one oskarżonego do szybkich odpowiedzi, dokładnie na zadawane mu pyta­nia. Ale podziwiałem i oskarżonego, który bardzo spokoj­nie odpowiadał na pytania, dając wyjaśnienia jasne, klarowne, nie jąkając się, nie poprawiając czy kręcąc. Ponieważ pytania były inteligentne, podchwytliwe, kła­miąc Jan Poronek przeczyłby sobie co chwila. Podczas całego, Z dużymi przerwami prowadzonego przewodu, nie było rozbieżności w jego zeznaniach”.

\ Natomiast znaków zapytania, których nie zlikwidowa­ło śledztwo, nie usunął też proces. Dlatego ogłoszenie wyroku było dla mecenasa B. ogromnym zaskoczeniem. Sąd Wojewódzki w Lublinie uznał Jana Poronka-syna winnym zarzucanej mu zbrodni i skazał go za ten czyn na piętnaście lat pozbawienia wolności.

Wyrok był zupełnie nieadekwatny do tego, co przez sześć dni działo się na sali sądowej. Coś jakby sprawa sobie, a wyrok sobie” — powiedział mecenas Leszek B.

Uzasadnienie wyroku Sądu Wojewódzkiego w Lublinie ząjęło aż 45 stron maszynopisu. Więcej niż zawiera niniej­szy reportaż. W, uzasadnieniu wyroku powtórzono w skró- cią to wszystko, co zawierały grube zszywki akt docho­dzeniowych i równie potężny tom protokołów rozprawy sądowej. Jest to chyba najdłuższe uzasadnienie wyroku, jakie w wieloletniej praktyce reportera miałem w ręku.

*

Ostatnim dniem przewodu sądowego był poniedziałek, szóstego kwietnia. Dwa dni później, we środę ósmego kwietnia ogłoszono wyrok. Minął rok i dziesięć dni od znalezienia ciała Jana Poronka-ojca, rok i tydzień od. aresztowania Jana Poronka-syna. Tak się dziwnie złoży­ło, że z lubelskiego więzienia na salę rozpraw nie dopro­wadzono oskarżonego. Jak powiedzieli mi biegli w prawie mężowie, w ustawodawstwie jest furtka, która pozwala na ogłoszenie wyroku bez obecności głównego zaintere­sowanego. Niemniej dobre sądowe obyczaje nakazują zadbać o to, aby człowiek pozbawiony możliwości decy­dowania o swobodnym poruszaniu się był jednak na sali sądowej.

Obrońca oskarżonego zapowiedział rewizję. Jan Poro- nek został przewieziony do więzienia w Strzelcach Opolskich. Rewizję wyroku Sądu Wojewódzkiego w Lub­linie wniesioną przez mecenasa Leszka B. opatrzono datą

2 września 1987 roku. Na napisanie rewizji i złożenie w Sądzie Najwyższym miał adwokat dwa tygodnie, 14 dni od chwili doręczenia uzasadnienia wyroku. I adwokat tego terminu nie mógł przekroczyć. Gdyby tak się stało, niktnie rozpatrywałby już sprawy Jana Poronka-syna. Ib Natomiast w regulaminach sądowych jest powiedziane, Iźe (uzasadnienie wyroku na piśmie winno być sporządzo­ne w ciągu tygodnia, jeżeli jest to Sąd Rejonowy, a w ciągu

dwóch tygodni, jeżeli jest to Sąd Wojewódzki. Zdaję sobie sprawę z trudności, nawału pracy i niemożności napisa­nia cztęrdziestopięciostronicowego elaboratu w dwa ty­godnie. Ale po pierwsze — zarówno w ocenie adwokata, jak i w ocenie Sądu Najwyższego opracowanie uzasadnie­nia „na wagę”, a nie według rzeczywistych potrzeb, nie jest logiczne, a po drugie w#od wydania wyroku do dostarczenia uzasadnienia do rąk obrońcy minęły 133 dni. Dziesięć razy więcej, niż przewiduje regulamin, a trudno mi powiedzieć, ile.razy więcej, niż wymaga tego rzetel­ność zawodowa. Przecież „na drugim końcu” tej sprawy jest żywy cżłowiek, który odbywa karę pozbawienia wolności. Jeżeli jest winien — słusznie. Ale jeżeli nie jest winien? Lub jeżeli organy ścigania nie są w stanie udowo­dnić mu winy? Wówczas człowiek ten ponosi niezasłużo­ną karę, co w praworządnym państwie jest nie do przyję­cia. W cywilizowanych krajach oskarżony, któremu nie można udowodnić winy, według prawa musi być uznany za człowieka niewinnego. Jakoś w sprawie przeciwko Janowi Poronkowi zapomniano w Lublinie o tej kardynal­nej zasadzie sprawiedliwości.

*

Mecenas Leszek B. użył w swojej rewizji bardzo moc­nych argumentów. W punkcie pierwszym zarzuca: „błąd w ustaleniach faktycznych, przyjętych za podstawę wy­roku, mający wpływ na jego treść, a polegający na: (m.in.) wyprowadzeniu wniosków co do szeregu istotnych okoli­czności w sprawie sytuacji, gdy materiał dowodowy nie stanowi dostatecznej podstawy do czynienia takich usta­leń”. Wydaje się, że jest to zarzut bardzo poważny, bowiem jak stanowi prawo, sąd ma prawo do swobodnej oceny dowodów, nie ma jednak prawa do oceny dowolnej. Granica pomiędzy jednym a drugim pojęciem jest — jak tłumaczyło mi wielu znakomitych prawników >|§g| bardzo- trudna do wytyczenia, a jednocześnie praworządność

w wysokim stopniu zależy od nieprzekraczania tejże granicy.

W punkcie drugim obrońca Jana Poronka zarzuca Sądowi „obrazę przepisów postępowania (tu numery artykułów i paragrafów) mającą wpływ na treść wyroku, wynikającą z rozstrzygnięcia istotnych, a nie dających się usunąć wątpliwości na niekorzyść oskarżonego...”. Jest to jeden z najcięższych zarzutów.

Dalej jeszcze kilka zarzutów mniejszej wagi i rewizja kończy się konkluzją:,,... wnoszę o zmianę wyroku przez uniewinnienie oskarżonego od postawionego mu. w pkt 1. aktu oskarżenia zarzutu”.

W uzasadnieniu swojej rewizji mecenas B. podkreślił fakt- oparcia wyroku na jednej z pięciu wersji zdarzeń, podawanych przez Jana Poronka-syna w jego kolejnych zeznaniach. Jednakże, zdaniem mecenasa B., przyznanie się do winy Jana Poronka-syna nie zostało poparte wystarczająco .mocnymi dowodami.

Dla prawidłowej oceny, którym wyjaśnieniom oskarżo­nego należy dać wiarę, niezmiernie istotne jest stwierdze­nie, że ustalenia śledztwa nie podążają za wyjaśnieniami (kolejnymi) oskarżonego, nie prowadzą do ich potwier­dzenia a wręcz przeciwnie — przeczą im. I wtedy oskarżo­ny tworzy kolejną wersję. Czy tak zatem wygląda przy­znanie złożone dobrowolnie, bez żadnych nacisków czy sugestii? Po cóż oskarżony, i tak przyznając się, tworzy następne wersje, skoro w niczym nie zmienia to jego sytuacji?”

Jednym z ciężkich zarzutów pod adresem Jana Poron- ka-syna była ocena jego zachowania po zaginięciu ojca, w niedzielę i dni następne. W rewizji mecenas B. pisze tak: „Sąd Wojewódzki (...) uznaje postępowanie oskarżo­nego i jego wypowiedzi jako stwarzanie sobie alibi, opóźnianie poszukiwań itp.

Tego rodzaju wnioskowanie pozbawione jest racjonal­nych podstaw. Czyż można sobie wyobrazić, iż dorosły,

inteligentny człowiek będzie każdemu mówił, że ojciec poszedł kłusować?”

Dalej obrońca punkt po punkcie rozpatruje główne zarzuty, na których oparł się Sąd wydając wyrok. Jest ich pięć: ślady krwi, pocisk, tor pocisku, czyli takie właśnie usytuowanie broni w ręku zabójcy, aby kierunek postrza­łu był zgodny z tym, który wytyczyli biegli, broń, z której wystrzelono pocisk i broń znaleziona w gospodarskim złomowisku, a wreszcie sposób przetransportowania zwłok do odległego o ponad kilometr miejsca, gdzie je odnaleziono miesiąc po owej nocy. Wszystkie te zarzuty budziły wątpliwości, a mimo to wsżystkie zostały rozstrzyg­nięte przez zespół sędziowski na niekorzyść oskarżonego.

Rewizja kończy się konkluzją: „Sprawa nie jest prosta i jednoznaczna. Nieomal każda kwestia istotna dla jej rozstrzygnięcia nasuwa wątpliwości, często nie dające się usunąć. Łańcuch poszlak, który doprowadził Sąd dó przekonania o winie oskarżonego, nie spełnia podstawo­wego w takich sytuacjach warunku: nie pozwala stwier­dzić, że ta i tylko ta wersja zdarzenia jest możliwa, zwłaszcza, gdy składa się na nią wybór alternatyw naj­mniej korzystnych dla oskarżonego”.

*

Ostatni akt sprawy Jana Poronka rozegrał się w Sądzie Najwyższym w dniu 13 listopada 1987 roku. Po rozpozna­niu sprawy Sąd Najwyższy uznał rewizję mecenasa B. za słuszną i w rezultacie „zmienił zaskarżony wyrok w ten sposób, że Jana Poronka uniewinnia od zarzutu popełnie­nia przestępstwa z art. 148 § 1 kk, kosztami postępowania w sprawie obciąża Skarb Państwa”.

Uzasadnienie tego wyroku jest trzykrotnie krótsze niż uzasadnienie wyroku skazującego, wydanego przez lubel­ski sąd wojewódzki.

Sąd Najwyższy uznał rewizję za słuszną. Postępowa­nie dowodowe w niniejszej sprawie nie dostarczyło żad-

nego dowodu bezpośredniego, który w sposób niewątpli­wy wskazywałby na to, że zabójcą Jana Poronka-ojca jest oskarżony.

Dowody pośrednie, które Sąd Wojewódzki przyjął za podstawę wyroku skazującego, stanowiły poszlaki, które nie wiązały się ze sobą w sposób pozwalający na oparcie na nich ustaleń faktycznych dotyczących okoliczności, w jakich nastąpiła śmierć Jana Poronka-ojca. Poszlaki te stwarzały tylko prawdopodobieństwo dokonania przez oskarżonego zabójstwa ojca, natomiast nie wykluczały możliwości popełnienia tego przestępstwa przez inną osobę. Wątpliwości, jakie w związku z powyższym nasu­nęły się co do winy oskarżonego, zostały zauważone przez Sąd Wojewódzki, który dał temu wyraz w uzasadnieniu wyroku, lecz wbrew obowiązkowi domniemania niewin­ności oskarżonego wyrażonemu w przepisie art. 3 § 3 kpk, przyjął je na niekorzyść oskarżonego, naruszając tym jedną z podstawowych zasad postępowania karnego.

Dowodem przyjętym przez Sąd Wojewódzki za podsta­wę ustaleń faktycznych, na których oparł orzeczenie t skazując Jana Poronka, były jego wyjaśnienia złożone w toku postępowania przygotowawczego.

Sąd Najwyższy niejednokrotnie wskazywał w swoim orzecznictwie, że wyjaśnienia oskarżonego tylko wów­czas mogą stanowić podstawę przypisania zarzuconego mu przestępstwa, jeżeli nie budzą żadnych wątpliwości, są zgodne z okolicznościami sprawy, dobrowolne i szcze­gółowo wyjaśniające jego działanie. Wina oskarżonego winna być wykazana obiektywnymi dowodami nawet wówczas, gdy oskarżony przyznaje się do winy na rozpra­wie, a więc z tym większą ostrożnością należy oceniać jego wyjaśnienia wówczas, gdy przyznanie nastąpiło w śledztwie i zostało odwołane na rozprawie. Takie odwołanie zobowiązuje Sąd do rozważenia, która z wersji ifes! wiarygodna i poddania ich krytycznej ocenie przy Uwzględnieniu ze wskazanej przez oskarżonego przyczy­

ny zachodzących między nimi sprzeczności. Przyjęcie jednej z tych wersji za wiarygodną musi stanowić uzasad­niony wniosek wynikający z logicznego rozumowania opartego na konfrontacji wyjaśnień oskarżonego z ze­branymi w sprawie dowodami jak dowody rzeczowe, oględziny, ekspertyzy lub zeznania świadków.

Wyjaśnienia Jana Poronka złożone w śledztwie były odmienne w czterech kolejno podanych wersjach, a przy czym były sprzeczne z innymi dowodami, jak ekspertyzy i oględziny rzekomego miejsca zabójstwa. Jest charakte­rystyczne, że wyjaśnienia te zmieniały się w miarę rozwo­ju śledztwa i uzyskiwania nowych dowodów, do których były w pewien sposób dostosowywane”.

Sąd Najwyższy miał wiele zastrzeżeń do zgodności ocen Sądu Wojewódzkiego z obowiązującymi w Polsce przepi­sami prawa. Nie usuwając wątpliwości, nie twierdząc, że oskarżony Jan Poronek junior jest człowiekiem niewin­nym, wykazuje punkt po punkcie błędy rozumowania Sądu Wojewódzkiego, które doprowadziły do wydania wyroku niezgodnego z podstawowymi zasadami prawa w krajach cywilizowanych.

Uzasadniając swoje stanowisko Sąd Najwyższy tak kończy wywód:wszystkie przytoczone wyżej okolicz­ności nie zostały należycie zanalizowane przez Sąd Woje­wódzki, a uzasadnienie wyroku, wprawdzie obszerne, omawia materiał dowodowy chaotycznie, sprowadzając się głównie do powtórzenia treści protokołów rozprawy.

W tej sytuacji uznając, że materiał dowodowy nie pozwala na niewątpliwe ustalenie okoliczności śmierci Jana Poronka-ojca i wykluczenie dokonania tego zabójs­twa przez inną osóbę, Sąd Najwyższy, przyjmując wątpli­wości na korzyść oskarżonego, uniewinnił go”.

Jan Poronek-syn powrócił do domu. Ma za sobą prawie dwadzieścia miesięcy przebywania w polskich zakładach karnych. W oficjalnej prawniczej nomenklaturze nie istnieje pojęcie zbrodni ojcobójstwa, oceniane inaczej niż

każde zabójstwo. A jednak w ludzkiej świadomości jest to zbrodnia szczególna, zasługująca na najwyższe potępienie.

Jak ułożyło się życie Jana Poronka-syna? Ludzie widzą w nim ofiarę cudzej zbrodni czy też ojcobójcę, któremu udało się uniknąć sprawiedliwości?

Wieś Witulin od kolonii Witulin dzieli niewiele ponad kilometr drogi lasem — to mówił mi każdy, kogo zatrzy­mywałem na drodze. Nikt jednak nie radził mi, żebym z tej drogi skorzystał. Wszyscy wysyłali mnie dookoła, przez Leśną. Nie miałem też trudności z uzyskaniem informacji, jak rozpoznać gospodarstwo Poronków. „To pierwsza chałupa z czerwonym dachem, zaraz za lasem”. Dopiero kiedy wypytywałem o wydarzenia sprzed dwóch lat i pół roku, spotykałem się z milczeniem, z niechęcią. „Było, minęło...”, „Winny czy niewinny, Bóg wie i on sam... -- ^ wzruszali ramionami.

Trafić łatwo. Chałupa stareńka, nieduża, obita z ze­wnątrz papą. Wewnątrz dwa pokoiki i kuchnia, dokładnie opisane w aktach, Niedzielne, wczesne popołudnie, trafi­łem na zjazd rodzinny. Poprzedniego dnia były chrzciny najmłodszej Dukajówny, czwartego już dziecka Małgo­rzaty i Witolda. Poza stałymi mieszkańcami chałupki, spotkałem panią Halinę Poronek i jej brata ze swoją rodziną. Brat Haliny Poronek właściwie mieszka w War­szawie, ale tu na ojcowskich gruntach ma kilkadziesiąt pni pszczelich, to i w rodzinnej wiosce nie jest rzadkim gościem.

Widać, że chrzciny były huczne, bo jeszcze drugiego dnia rodzina urządziła sobie poprawiny. To znaczy rodzi­na ze strony matki, która w dalszym ciągu trzyma się razem. Zabrakło młodszego Poronka H Michała. Z Biesz­czad daleko, nie dojechał. Natomiast nikogo nie ma z rodziny nieżyjącego dziadka świeżo ochrzczonego człon­ka rodziny. Nikt się też chyba ich nie spodziewał. Poprawiny trwają od rana, nikt jednak miarki nie iebrał. Najweselszy jest-wuj Janusz Walit, ale to że

wypił ździebełko, poznać można po tym, iż mówi szybko i z przesadnie żywą gestykulacją. Jest uśmiechnięty, życzliwy. Pozostała męska część rodziny wypiła zapewne bardzo mało, a sam Jan robi wrażenie, jakby w ustach wódki nie miał. Jest to w naszym kraju i w naszym obyczaju raczej nietypowe.

Wychodzimy z głównym bohaterem tej opowieści z do­mu. Prowadzi mnie do kępy olch, pod którą wiosną 1986 roku znaleźli nieżywego ojca. Pogoda ładna, jesienne słońce przygrzewa mocno, ale po deszczach ż poprzed­nich dni kałuże jeszcze nie wyschły.

Jak mnie tu przyjęli...*^- zastanawia się Jan Poronek. — Chyba bez sensacji. Są tacy, którzy wierzą, że ja to zrobiłem. Ci nie gadają ze mną, patrzą na mnie podejrzli­wie. Nic nie poradzę. Ludzie bywają różni. Widział pan, że w obejściu mam dwa psy, bardzo ostre. Kiedyśmy z Wit­kiem siedzieli w areszcie, to znaleźli się i tacy, którzy próbowali to i owo z naszego uszczknąć dla siebie. Dopiero wujek te psy sprowadził... Innych ludzi nic to wszystko nie obchodzi. Było, minęło, zarosło. Jak potrze- . ba pomocy, to zwrócą się do mnie, jak ja potrzebuję, to mogę iść do nich. Jak tak znienacka rzuci się okiem na takiego, to można zobaczyć, że patrzy na mnie i myśli: to on czy nie on? Ale byli tacy, którzy wierzyli we mnie, że jestem niewinny, że winny byó nie mogę. Z jedną tu panną planujemy wspólne życie. Ona czekała na mnie i wierzyła we mnie. Trzeba tę chatę, cośmy ją jeszcze z ojcem zaczęli stawiać, wybudować do końca i zacząć lepiej żyć. A najważniejsze, że moja rodzina od początku nie wierzyła, że to ja mogłem zrobić. Gospodarce nie dali całkiem zmarnieć, choć ciężko było”.

To samo powiedziała mi wcześniej pani Halina Poro­nek: „Gdybyśmy w Janka nie wierzyli, że on tego zrobić nie mógł, to nikt by tu do roboty ręki nie przykładał. Nikt by mordercy nie pomagał. A i nie warto byłoby, bo przecież ze dwadzieścia pięć lat trzeba byłoby czekać”.

Doszliśmy do olch. „O, tu leżał... — pokazuje miejsce, w którym znaleziono ciało ojca,,— Jak szukaliśmy go z bratem Michałem i szwagrem Witkiem, to ze dwieście metrów stąd przechodziliśmy, a nikt nie popatrzył”.

Wracamy do zabudowań. Wszędzie wokół lasy. Orne kawałki wchodzą językami pomiędzy drzewa. Nic dziw­nego, że o zwierzynę dziką łatwo. Tradycyjne zasady moralności nie uznają tu za przestępstwa skłusowania dzika czy sarny. A że prawo pisane jest przeciw starym obyczajom, trzeba ukrywać to, co tutaj nikomu ujmy nie przynosi. Światek kłusowniczy jest swoim własnym światem. Sprawy z tego towarzystwa na jaw nie wycho­dzą. Jeśliby tu były jakieś porachunki, to kamień w wodę, nikt pary z gęby nie puści.

Jan Poronek blisko dwa lata przesiedział, wrócił, gos­podarzy. Za mało przesiedział czy za dużo? Odpowiedź na to pytanie musi pozostać w sferze prywatnych przekonań. Ja wierzę w niewinność Jana Poronka-syna. Ktoś jednak zabił Jana Poronka-ojca tamtej mroźnej nocy lutowej 1986 roku.

Z podróżnej walizki"

STANISŁAW PIWOWAR

Stanisław Piwowar -- profesor Politechniki Warszawskiej, aktywny członek wielu pol­skich i zagranicznych towarzystw naukowych, wiceprezes ZG i prezes Warszawskiego Od­działu, Towarzystwa Polsko-Japońskiego.

Stefan Kos: ^ Często pan jeździ do Japonii?

Stanisław Piwowar: — „Często” i „rzadko” to pojęcia względne. W Japonii przebywałem parokrotnie. Pobyty te, raz dłuższe, raz krótsze — według oficjalnej nomenkla­tury głównie „służbowe” — złożyły się w sumie na niemal dwa lata. ,

S.K. Świadomie starał się pan powtarzać wyprawy w tym kierunku?

S.P. ||f- Zadecydowały o tym okoliczności, które chęt­nie nazywa się obiektywnymi, choć nie zawsze wyczerpu­je to w pełni istotę sprawy. Po raz pierwszy znalazłem się w Japonii w 1969 roku jako uczestnik międzynarodowego kongresu spawalnictwa w Kioto. Po zakończeniu obrad obwieziono nas po co ciekawszych z punktu widzenia spawalników zakładach przemysłowych. Po raz pierwszy _ zetknąłem się wtedy bezpośrednio ze słynną japońską techniką i organizacją pracy.

S.K. — To, że kongres odbył się właśnie w Kioto, nie było chyba dziełem przypadku.

S.P. - Oczywiście. Japończycy mogą poszczycić się znaczącymi osiągnięciami w spawalnictwie. Produkowa­ne przez nich urządzenia i maszyny spawalnicze są nowoczesne, oszczędne, wydajne, niezawodne.

S.K* Niezawodne? To pojęcie można interpretować różnie. Czy naukowcy używają go w potocznym sensie długiego funkcjonowania bez naprawy?

S.P. — Niezawodność jest — wbrew pana sugestiom —1 pojęciem ścisłym i konkretnym. Tak, jak konkretne są określające ją kryteria. Maszyną niezawodną nazywamy takie urządzenie, którego wszystkie elementy, wszystkie części są jednako wytrzymałe, o równomiernej trwałości w czasie. Bo jeśli w maszynie znajdzie się jeden tylko niższej jakości element, będzie on — nawet pełniąc rolę marginalną, podrzędną Ac- wpływał destrukcyjnie na całość urządzenia, zarabiając jeśli nie na awarię, to z pewnością na przedwczesne zużycie.

S.K. -^¡r Poproszę o jakiś przykład z zakresu japońskie­go spawalnictwa, znanego panu chyba niemal tak dobrze jak rodzime.

S.K. Japońscy spawalnicy skonstruowali i wypro­dukowali ostatnio istne cudo: największą na świecie spawarkę. Maszyna ta, wysoka na trzy piętra, potrafi zespalać blachy do trzystu milimetrów grubości.

S.K. Zawsze zdawało mi się, że pierwsze miejsce muszą w tym dzierżyć Rosjanie lub Amerykanie jako ci, co mają wszystko największe. Również największe w świe­cie krasnoludki.

S.P. — Niepotrzebnie żartuje pan z Rosjan. Pierwszy na świecie patent z zakresu spawalnictwa wydany został w 1885 roku Rosjaninowi Bernardosowi i polskiemu inżynierowi Stanisławowi Olszewskiemu. Im zatem nale­ży przypisać zasługę odkrycia techniki spawania w ogóle.

S.K. — Widział pan ten japoński gigant spawalniczy przy pracy? Gdzie się on znajduje?

S.P| W Maszynę wyprodukowal i użytkuje Badawczy Instytut Spawalnictwa uniwersytetu w Osace. Widziałem ją prży pracy. A kiedy tak patrzyłem na nią, myślałem

o tym, że istnieje ciekawa prawidłowość: Japończycy nie mają na ogół na swoim koncie oryginalnych wynalazków. Takich, które zwykło nazywać się kamieniami milowymi na drodze rozwoju techniki. Są za to wprost genialni w umiejętnym korzystaniu z cudzych wzorów i w ich

udoskonalaniu. Na tym polu nie mają sobie równych. Nie tylko w spawalnictwie. Rozmaite udoskonalenia przepro­wadzane w różnych krajach w różnych okresach czasu, doprowadziły do tego, że obecnie istnieje sto sześę róż­nych metod spajania metali. Czasem — i to odnosi się głównie do Japonii — udoskonalenia idą tak daleko, że trudno jest nazwać udoskonalony produkt kopią czegoś co już istnieje. Tak bardzo ta japońska wersja jest precy­zyjniejsza, doskonalsza i wydajniejsza od pierwowzoru, że w ogóle nabywa cech nowości. Odnosi się to również do wspomnianej już w naszej rozmowie spawarki elektroni-' cznej w uniwersytecie w Osace.

S.K. tt- Polskie spawalnictwo nie należy dziś zapewne do czołówki światowej, ale też nie jest chyba na szarym końcu...

S.P. — Nie mamy się czego wstydzić, ale też nie mamy powodów do samozachwytów. Był czas, kiedy polskie spawalnictwo stało znacznie wyżej od japońskiego. Ba! Zajmowało jedno z pierwszych miejsc na światowej liście. Dziś Polska została w tyle, Japonia wysforowała się do przodu, ale nasi spawalnicy pamiętają dobrze, że w roku 1929 przyjeżdżały do Polski zewsząd istne pielgrzymki fachowców z branży, aby obejrżeć most zbudowany z elementów stalowych połączonych metodą spawania. Polscy spawalnicy jf*? a konkretnie prof. Stefan Bryła z Politechniki Warszawskiej — udowodnili w teorii i w praktyce, że równie wytrzymały i trwały jak nitowa­ny, a przy tym znacznie tańszy w budowie, może być most całkowicie spawany. Ten słynny most dotrwał do dziś zdobywając rangę zabytku kultury technicznej klasy zerowej. Przesunięty z uczęszczanej trasy nieco w bok, stoi sobie spokojnie niedaleko Łowicza, oglądany od czasu do czasu nadal przez polskich i zagranicznych specjalistów.

S.K. i|i Pana najdłuższy pobyt w Japonii?

S.P. Najdłużej, bo przez dziewięć miesięcy przeby­wałem na uniwersytecie w Osace. Głównym moim zada-

niem była praca w zespole badawczym działającym pod moim kierownictwem. Poza tym miałem wiele odczytów i wykładów, m.in. na temat współzależności techniki i ergonomii.

S.K. — A pobyt najmilszy?

S.P. — Dwutygodnowy pobyt w Japonii, bez żadnych specjalnych obowiązków poza zwiedzaniem tego kraju. Przyjemność tę zafundowała mi pewna firma produkują­ca spawarki. Swego czasu zdarzyło się, że określiłem wyroby tej firmy jako najlepsze i na tej podstawie nasze przedsiębiorstwo handlu zagranicznego dokonało zaku­pu. Więc niby — taki dowód wdzięczności.

S.K. ^ Nikt z zazdrosnych kolegów czy kibiców zda­rzenia nie określił tego „fundowanego pobytu” jako podejrzanej moralnie prowizji? Był czas, kiedy prasa wszędzie starała się dopatrzyć znamion przestępczego przekupstwa; zmowy polegającej na świadomym poleca­niu wyrobów tej a nie innej firmy zagranicznej.

S.P. — Nikt niczego nie miał mi za złe. Nie było ku temu żadnych podstaw. Rzecz bowiem polegała na tym, że przedstawiono mi (i jeszcze paru innym ekspertom) do oceny różne dane o maszynach spawalniczych. Choć każda z nich wyprodukowana była przez innego producen­ta — ani nazw firm ani kraju pochodzenia nie ujawniono. Oceny dokonywałem więc niejako „w ciemno”. M.in. dlate­go zarówno ja sam, jak i pozostali eksperci musieliśmy zachować niezbędny obiektywizm. Zresztą, jak zawsze tak i wówczas, instytucja występująca do ekspertów z propozycją dokonania oceny nie była zobligowana po jej otrzymaniu do jakiegoś określonego działania. Z eksper­tem można się zgodzić lub nie zgodzić. Ostatnio miałem na to dosadny przykład. Poproszono mnie. otóż o opraco­wanie ekspertyzy na temat przyczyn awarii wielkiego zbiornika melasy w pewnej cukrowni. Nagła awaria powodująca wyciek, zatruła ziemię i wodę na znacznej ferzestrzeni. Po zbadaniu zbiornika doszedłem do wnios-

ku, że rzecz całą spowodowało wyjątkowo partackie wykonanie zbiornika. Ale ponieważ równolegle przepro­wadzał badania inny zespół ekspertów, powstała druga ekspertyza dopatrująca się przyczyny awarii w niskiej jakości blach, z których zbudowany był zbiornik. I właś­nie ta druga ekspertyza, a nie moja, została przyjęta za podstawę do dalszych organizacyjnych działań.

S.K. W Osace mieszkał pan u kogoś prywatnie, czy w hotelu?

S.P. — W hoteliku uniwersyteckim przeznaczonym dla cudzoziemców. Miałem tam wygodny pokój wyposa­żony we wszystko, łącznie z pralką automatyczną.

S.K. — Zadałem pytanie o miejsce zamieszkania bę­dąc ciekaw, czy poznał pan tam poza życiem uniwer­syteckim (wyznaczonym od-do obowiązkowymi zajęcia­mi) również zwykłe, „prywatne” życie. Czy udało się tam panu nawiązać z Japończykami bliższe, prywatne kontakty?

S.P, |l| Udało mi się. Japończycy są obecnie otwarci. Ciekawi innych nacji i innych krajów. Najbardziej chyba aktywni w podróżowaniu zarówno turystycznym, jak biznesowym. Nie na darmo dorobili się miana mistrzów w penetracji zagranicznych rynków zbytu. Nikt nie po­trafi tak błyskawicznie jak oni zmieniać modelu produkcji nie tylko poszczególnych fabryk,-ale całych gałęzi produ­kcji po dostrzeżeniu jakichś zmian koniunktury na świa­towym rynku. Japończycy jeżdżą po świecie, poznają go, ale nic przy tym nie tracą na poczuciu wartości własnej. Pierwszy z brzegu przykład: przeciętny polski naukowiec dopiero wtedy czuje się dowartościowany jak należy, usatysfakcjowany w pełni, kiedy jego artykuł lub komu­nikat ukaże się w prasie fachowej za granicą. Japończycy zaś — w każdym razie- ci, których poznałem - najwyżej cenią sobie druk na miejscu, we własnych czasopismach naukowych.

S.K^ W gąszczu dygresji na tematy produkcyjne

i naukowe zgubiliśmy wątek pana pozazawodowych japońskich kontaktów i doświadczeń.

S.P. — W Osace nawiązałem dość szerokie kontakty towarzyskie. Bywałem proszony w odwiedziny zarówno do domów profesorów, jak laborantów; zarówno do ludzi gorzej sytuowanych, jak do milionerów. Po metrażu tzw. powierzchni mieszkalnej mogłem bez obawy popełnienia większego błędu określić miejsce zajmowane na drabinie hierarchii społecznej przez świeżo poznanego przeze mnie człowieka. Chociaż zapraszający mnie w odwiedzi­ny, nawet tak bardzo dobrze sytuowani materialnie Judzie, posiadali przeważnie nie domy, lecz d o m k i. Bo wiadomo: ta typowo japońska gęstość zaludnienia, brak przestrzeni, wielkomiejska ciasnota. Ale ponieważ wypa­da tam jeszcze, żeby domek stał w ogrodzie — ogrody te są przeważnie ogródkami. Maleńkimi skrawkami zieleni z jednym przynajmniej drzewem, czy raczej drzewkiem. Malutkim drzewkiem b o n s a i będącym karłowatością doskonałą, prawdziwym ogrodniczym dziełem sźutki. Moi japońscy znajomi nie ograniczali się oczywiście do zapraszania mnie do swych domów. Dzięki nim udało mi się wejść w bliższy kontakt z japońską kulturą. Chodzi­łem więc i do tradycyjnego, klasycznego teatru n o c h, i do nieco mniej klasycznego teatru k a b u k i, chociaż z niejaką trudnością odczytywałem znaczenie wszystkich gestów i kroków aktorów, posługujących się na scenie prawdziwym szyfrem. Bywałem też na przedstawieniach innego jeszcze tradycyjnego teatru — bunraku. Kiedy aktorzy ubrani na czarno obnosili po scenie kolorowe lalki nieco mniejszej od siebie wielkości (tylko te lalki były ważne), uczyłem się takiego patrzenia, aby nie dostrzegać ludzi, tylko lalki. Okazało się to zresztą niezbyt trudne. Jeśli Europejczyk ma wokół siebie przyjaznych mu Japoń- czyków, nad wyraz szybko przywyka do nawet najbardziej specyficznych odrębności obyczajowych i kulturalnych. I S.K. m Nasze mass media wciąż informują o tym, że

Japonia amerykanizuje się szybko w'warstwie obyczajo­wej. Z kuchnią włącznie.

S.P. — Przesada. Wprawdzie młodzież wpadła już w szał rocka (przejdzie jej to z wielkiem), a popularne amerykańskie bary szybkiej obsługi w rodzaju Mac Do­nalda zdołały się w większych miastach zakotwiczyć, daleko im jednak od powodzenia gwarantującego dalszy rozwój. Symboliczna miska ryżu wciąż jest podstawową strawą Japończyka i długo utrzyma swą pozycję. Praw­dziwa amerykanizacja musiałaby też spowodować zrezy­gnowanie z pewnej ceremonialności charakteryzującej zachowanie nie tylko od święta ale i na co dżień. A na to Japończycy — przynajmniej na razie ^ :nie mają wcale ochoty. Nie do pomyślenia jest tam na przykład, aby urzędnik pojawił się w biurze w swetrze, albo -^nie wiadomo co gorsze — bez krawata, w koszuli rozpiętej pod szyją.

S.K. — Kto wie, czy nie szykuje się zważywszy na japońską ekspansy wność j§r japonizacja Ameryki i Euro­py. Oczywiście żartuję, ale we wczorajszej gazecie prze­czytałem, że w Pradze czeskiej rozpoczął się właśnie międzynarodowy turniej japońskiej (do niedawna wyłą­cznie japońskiej) gry „go”, przypominającej nieco nasze warcaby, tyle, że o regułach bardziej skomplikowanych. Teraz wypada tylko czekać, aż „go” wkroczy do PRL („GO PODBIJA PRL!” — to doskonały tytuł). Czasami chciałoby się, oj chciało, żeby Polska stała się przy­najmniej w części Japonią. Niestety. Jest więcej niż pewne, że nie zbudujemy u siebie drugiej Japonii i to nie tylko dlatego, że nie udało się nam zbudować drugiej Polski. Bo nawet gdyby udało się znaleźć odpowiednie środki i siłę przerobową, nie pozwoli nam wykonać tego zadania nasz narodowy charakter. Nasze wybujałe zindy­widualizowanie. Nasza niechęć do poddawania się dyscy­plinie.

S.P. — Przeciętny Japończyk świadomie dąży do tego,

aby stać się niczym nie wyróżniającym się trybikiem produkcyjnego zespołu. Żaden Polak nie podporządkuje się bezkrytycznie — tak, jak potrafi to Japończyk - swemu przełożonemu. Żaden Polak nie podniesie dyscy­pliny pracy do rangi ideologii niemal. Chociaż teoretycz­nie i u nas w kraju uv^aża się, że nie powinno się wypuszczać braków, to z niedalekiej przeszłości pamięta­my, że praktycznie wystarczyło wywieszenie na ścianie hali produkcyjnej hasła: „Ja nie wypuszczę braku!”.

I było załatwione. Wystarczał, i nadal wystarcza, pozór. Japończyk czegoś takiego nie może sobie nawet wyobra­zić. Tam nawet nie potrzeba propagować żadnej „dobrej roboty” ponieważ umiejętność pracy w zespole, zrozu­mienie, że aspiracje i potrzeby indywidualne można zaspokoić głównie przez zaspokojenie aspiracji i potrzeb ogółu zakodowane jest głęboko w umyśle Japończyka. A może nawet zakodowane jest w jego genach. Nie znam poza Japonią żadnego kraju, w którym idea paternalizmu zostałaby wdrożona tak bezbłędnie i skutecznie. Robot­nik japoński n apr avw d ę widzi we właścicielu fabryki

i w jego przedstawicielu — dyrektorze troskliwego jak ojciec opiekuna. W dodatku ten właściciel w przeważającej większości wypadków rzeczywiście czuje się zobowiązany JH^ nie prawnie, ale moralnie — do opiekowania się pracownikami, co jest, jak podkreślają ideolodzy paterna­lizmu, częścią starej japońskiej tradycji. Praktycznie wy­raża się to np. zapewnieniem bytu rodzinie długoletniego pracownika po jego śmierci niezależnie od świadczeń ubezpieczeniowych. Takie i podobne fakty leżą zapewne u źródeł tego, że japońskie związki zawodowe są nieliczne.

'S.K. — Syntetyzując to, co od pana dotąd usłyszałem, powinienem postarać się o ułożenie jakiegoś jednego zdania o wyższości zespołowego nad indywidualnym. I od razu odciąć się od tego, ponieważ jestem niepoprawnym indywidualistą.

I S.P< ^ Niepotrzebnie się pan dystansuje. Zaręczam,

* 140

że wyjątkowa rola zespołów produkcyjnych w przemyśle japońskim oraz tak zwany paternalizm nie jest pozbawio­ny humanizmu.

S.K. ***■ Wydaje mi się, że nie tylko pan ceni i lubi Japończyków, ale oni też pana cenią i lubią. Dokumentu­je tę opinię w jakiejś mierze wysoki japoński order, który pan w tym roku otrzymał. Jako naukowiec i jako działacz Towarzystwa Polsko-Japońskiego. O, właśnie. Czym To­warzystwo, któremu pan prezesuje może pochwalić się szczególnie?

S.P. ±4 Cieszy nas, że coraz większą popularność

i wzięcie zdobywa organizowana od niedawna przez nas (we współpracy z ambasadą Japonii i z Ministerstwem Kultury) coroczna, październikowa impreza — Dni Kul­tury Japońskiej. Występy japońskich zespołów tanecz­no—wokalnych i teatralnych przeplatają się w czasie „Dni” z .występami polskich zespołów, posiadających w swym repertuarze japońskie pozycje./Wieńczy wszyst­ko konkurs języka japońskiego (nagroda — pobyt w Japo­nii). Do konkursu stanęło w tym roku cos ze trzydzieści osób; większa liczba niż w roku poprzednim. W ogóle stale zwiększa się "w Polsce czynne zainteresowanie Japonią. Coraz więcej studentów studiuje japonistykę w Uniwer­sytecie Warszawskim. A japonistyka jest w UW na bardzo wysokim poziomie.

S.K. — Wspomniałem nieco prowokacyjnie o orderze, który pan otrzymał, mając nadzieję, że podejmie pan

i rozwinie temat, ale nie doczekałem się tego. Muszę więc mocniej pociągnąć pana za język. Proszę zdradzić czytel­nikom „ER”, jak się ten order nazywa. Jaką ma rangę?

S.P. —: Order ten to Order Wschodzącego Słońca Złoty Promień ze Wstęgą na Szyi. Jeśli będzie pan o nim pisał proszę przytoczyć pełną, oficjalną nazwę. Dużymi literami.

S.K. Może mi go pan pokazać... Dziękuję. Hm. Jestem trochę rozczarowany. Sądząc po nazwie spodzie­

wałem się zobaczyć coś bardziej oryginalnego w kształcie. Tymczasem order ten różni się wyglądem zewnętrznym niewiele od orderów europejskich. Jest %tylko znacznie cięższy. Chyba dzięki sowitej pozłotce.

S.P. — To nie żadna pozłotka. To prawdziwe złoto wysokiej próby.

S.K. — O, przepraszam.

S.P. — Dla mnie wartość tego orderu zasadza się na czym innym. Na tym, że jest on zagranicznym naukow­com przyznawany stosunkowo rzadko. Ja jestem trzecim Polakiem, który miał szczęście go otrzymać.

S.K. — Gratuluję.

Rozmawiał: Stefan Kos

Spis treści

RomaH^rV Dzieh

Jerzy Sła\^®

Zwierzchm

Jerzy Łaniewski Ktoś zabił ojca 1

W cyklu „Z podróżnej STANISŁAW PIWOWAR


Wyszukiwarka