66 67

Statnia studentka opuściła salę. Melania pozwoliła mi chwilę chnąć, po czym przedstawiła się, ściskając mi rękę z siłą, której 3y bym nie podejrzewała u kogoś tak drobnego i delikatnego, ekała długo i cierpliwie. Widocznie więc wykład musiał mocno ją yć. Aby mogła się swobodnie „wygadać" zaproponowałam er po terenie uczelni. Zgarnęłam swoje rzeczy i zaczęłyśmy lierzać przez szereg korytarzy do wyjścia. Melania cały czas coś pz ożywieniem trajkotała. Gdy jednak znalazłyśmy się na zewnątrz, pod szarym, listopadowym niebem, nagle uspokoiła się i zamilkła.

Szłyśmy powoli pustą ścieżką. Jedynym dźwiękiem był chrzęst suchych liści sykomora, deptanych naszymi stopami. Melania zboczy­ła na chwilę, by podnieść ich garść. Przypominały rozgwiazdy o białych podbrzuszach. Powiedziała cicho:

Moja matka nie piła. Ale gdy opisywała dziś pani, jak ta
przypadłość wpływa na rodzinę, pomyślałam sobie, że skutki okazały
się dość podobne. Matka była chora umysłowo. No, po prostu
obłąkana. Dostawała strasznych depresji. I to ją w końcu zabiło.
Przebywała w szpitalach, nieraz całymi miesiącami. Ale jak się zdaje,
lekarstwa zamiast pomóc, robiły jej coraz gorzej. Z kobiety niezrów­
noważonej przemieniła się w kobietę kompletnie otępiałą. Co jednak
nie przeszkodziło matce w skutecznym samobójstwie. Ponieważ
podejmowała co jakiś czas takie próby, staraliśmy się nigdy nie
zostawiać jej samej. Ale tego akurat dnia wszyscy się rozbiegliśmy,
każdy w inną stronę, dosłownie na moment... wystarczyło, powiesiła się
w garażu... Znalazł ją ojciec...

Melania potrząsnęła kilka razy głową, jak gdyby opędzając się od nagromadzonych w niej wspomnień, i z pewnym wysiłkiem ciągnęła dalej:

Powiedziała pani mnóstwo rzeczy, które do mnie pasują.
Z wyjątkiem tego, że dzieci alkoholików i w ogóle dzieci z „zaburzo­
nych" domów wybierają sobie zwykle na partnerów osoby pijące albo
zażywające narkotyków czy innego świństwa... a przecież Sean nie jest
taki... Chwała Bogu, nie zależy mu na takich podnietach... Są jednak
inne problemy...

Zapatrzyła się w jakiś odległy punkt, unosząc w górę bródkę.

Zawsze umiem sobie poradzić ze wszystkim, ale to... — tu bródka
opadła — ... to już zaczęło mnie zżerać od środka...

Odwróciła twarz, uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.

Brakuje mi pieniędzy, jedzenia i czasu, i tyle!

66

l l

Powiedziała to jak puentę anegdotki, na którą należałoby zareago­wać rozbawieniem. Musiałam „wydusić" z niej szczegóły. Relac­jonowała je w sposób szalenie rzeczowy.

Sean znowu wyjechał. Mamy troje dzieci: Susie, lat sześć.
Jimmy'ego, lat cztery i Petera, lat dwa i pół. Pracuję na pół etatu jako
szpitalny gryzipiórek, robię dyplom z pielęgniarstwa i oczywiście
zasuwam całą parą w domu. Bo Sean dogląda maluchów tylko wtedy,
jak nie chodzi na wykłady. I jak nie wybiera się w kolejną podróż.

W głosie Melanii nie było cienia goryczy.

Pobraliśmy się siedem lat temu. Akurat skończyłam szkołę
średnią. Ja miałam siedemnaście lat, a Sean dwadzieścia cztery. On
trochę grywał na scenie, a trochę uczył się aktorstwa. Wynajmował
mieszkanie z trzema kolegami. Wpadałam do nich w każdą niedzielę
i szykowałam wszystkim wspaniały obiad. W pozostałe wieczory Sean
siedział w teatrze albo umawiał się z innymi znajomymi. W każdym
razie cała czwórka bardzo mnie lubiła. Mówili, że gotuję palce lizać. Ci
koledzy dogadywali Seanowi, że powinien się ze mną ożenić i po­
zwolić, żebym o niego zadbała jak należy. Chyba uznał to za dobry
pomysł, bo zaproponował mi małżeństwo. Ma się rozumieć, zgodzi­
łam się natychmiast. Nie wyjść za tak przystojnego faceta? Niech pani
tylko popatrzy!

Wyjęła z torby cały plik oprawionych w plastik fotografii i po­kazała mi Seana: ciemnookiego mężczyznę o wydatnych kościach policzkowych i stanowczym zarysie brody. Zdjęcie przypominało portrety robione aktorom i modelom do celów zawodowych. Za­pytałam Melanię, czy istotnie jest to zmniejszona odbitka takiego portretu. Przytaknęła i wymieniła nazwisko znanego artysty-foto-grafika.

* demoniczny bohater Wichrowych wzgórz E. Bronie (przyp. tłum.)

67


Wyszukiwarka