Schink Petr Gnothi Seauton

Petr Schink


Gnothi Seauton


Przełożyła Anna Dorota Kamińska


Piasek pod nogami chrzęścił niczym świeży śnieg. Jeszcze kilka kroków w cieniu długiego korytarza i w oczy zaświeci mi słońce, a uszy zaleje wrzask tłumu. Znowu będę musiał walczyć o życie. Jak tyle razy przedtem. Ile właściwie? Miałem wrażenie, że całe moje życie toczyło się na tej arenie.

Pokaż im, chłopie! Postawiłem na ciebie miesięczny żołd!

Wysoki żołnierz poklepał mnie po plecach i wykrzywił się niepewnie spod hełmu zdobnego piórami. W jego oczach czytałem zachwyt, podniecenie i strach. Bał się mnie. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi i z rozbawieniem obserwowałem, jak z nerwów pot wystąpił mu na czoło.

Rytmiczny szczęk łańcuszków wokół suknicy bojowej działał uspokajająco. Na kilku ogniwach wisiały strategicznie rozmieszczone gwiazdy do miotania, długi sztylet o wycinanym ostrzu cienkim niczym kartka papieru oraz maczeta z chroniącym dłoń koszem wokół rękojeści.

Nareszcie wyszedłem na słońce i przymrużonymi oczyma rozejrzałem się po wysokich ścianach amfiteatru, oddzielających tłum szalejący na drewnianych trybunach od okrągłej areny. Nigdzie nie widziałem przeciwnika. Ciemny wylot przeciwległego tunelu, podobny do tego, z którego sam wyszedłem, otwierał się naprzeciwko mnie, ale nie wypluwał nikogo, z kim mógłbym zmierzyć siły.

Nieco zaskoczony usiadłem ze skrzyżowanymi nogami na piasku. Marnowanie sił nie miało sensu. Odłączyłem myśl od ciała. Palące słońce, krzyk i śmieci padające na mnie z trybun – wszystko to przestało istnieć. Szukałem czegoś, czegokolwiek, co by mi pomogło odkryć przeciwnika. Wiedziałem, że tu jest, czułem jego jednokierunkowo nastawiony umysł, ostry i prosty jak brzytwa na szyi. Do tego łaskotała mnie blizna. Podrapałem się po pasie szorstkiej skóry ciągnącym się od podbrzusza do mostka, a zaraz potem dostrzegłem niewyraźny ruch na przeciwległej, odległej jakieś dwadzieścia metrów stronie amfiteatru.

Coś ledwo widocznego pełzło po ceglanej ścianie wokół areny. Wychudzony artikul z wielkimi stawami, wymazany gliną, żeby zlewał się ze ścianą o barwie ochry, wbijał długie palce w szpary i usiłował przedostać mi się za plecy. Nie ruszyłem żadnym mięśniem i nie przerwałem medytacji. Tłum ucichł stopniowo. Ludzie musieli pomyśleć, że o przeciwniku nie wiem, może nawet trzymali za niego kciuki. Zwyciężałem aż zbyt często. Miałem świadomość swobodnych, głębokich oddechów, spowolnionego rytmu serca i cichutkiego zgrzytania długich paznokci w szparach. Zbliżał się.

Jeszcze parę metrów i będzie za mną. Kącikiem oka obserwowałem jego szarpane, pajęcze ruchy. Kiedyś ludzkie ciało prężyło stalowe struny mięśni i ścięgien, wyginało się pod nieprawdopodobnymi kątami, walcząc z grawitacją. Teraz artikul przykucnął na brzegu muru z nogami i kręgosłupem wygiętymi niczym potężna biologiczna sprężyna. Przypomina! rzygacza na dachu starego pałacu. Przykurczony, groteskowy i budzący grozę. Z tym że nie był z kamienia, chwiał się od tłumionej energii skoncentrowanej we wzmocnionych stawach, które rozbiłyby i ceglany mur.

Nagle zmienił się w rozmazaną smugę, a tłum wydał z siebie krwiożercze wycie, które zagłuszyło metaliczny brzęk stalowej gwiazdy zrywanej z łańcucha na broń. Kawałek metalu mignął w powietrzu i zbił stawowca z linii skoku. Celowałem w szyję, miękkie miejsce pod brodą, ale był za szybki i gwiazda wsunęła się w mięśnie między żebrami niczym moneta do skarbonki żebraka. Skoordynowany lot drapieżnika zmienił się w bezładny wir rąk i nóg.

Przewrotem przez ramię umknąłem z linii jego skoku i zaraz zerwałem się na nogi. Artikul wrył się w piasek i znieruchomiał. Cały wysiłek włożony w jego wyhodowanie i wyszkolenie poszedł na marne. Została tylko kupka mięśni i kości, która za parę godzin zacznie brzydko śmierdzieć.

Wpatrywałem się w martwe ciało o ułamek sekundy dłużej, niż początkowo zamierzałem. Ta twarz wyglądała znajomo. Wysokie czoło, ostry nos i twarde, bezlitosne oczy, teraz zaciągnięte mgiełką śmierci. Głupota, napomniałem sam siebie – artikule to seryjnie produkowani mordercy, podobni jeden do drugiego i z wyglądu, i z charakteru.

Publiczność uciszyła się na tyle, że słyszałem chrzęst stawów artikula. Po chwili niemal zbił mnie z nóg skandowany hołd: „Hector! Hector! Hector!”.

Pięścią uderzyłem się w odsłoniętą pierś – rytualne pozdrowienie gladiatorów. Teraz zamiast śmieci spadały na mnie zwiędnięte i pogniecione kwiaty sprzedawane przed wejściem do amfiteatru. Rzuciłem spojrzenie w stronę głównej trybuny, gdzie wśród bogatej zieleni kwitnących krzewów polegiwała na fotelach i sofach szlachta.

Na najwyższym stopniu spoczywała królowa z twarzą zakrytą pozłacaną maską. Przez chwilę obserwowała mnie, niczym żuka przyszpilonego do stołu preparacyjnego. Wyczułem, że na dzisiaj walka się dla mnie jeszcze nie skończyła. Królowa odwróciła się znudzona i szepnęła coś damie dworu. Ta machnęła czarnym wachlarzem i z tunelu naprzeciwko mnie wypadło pięciu żołnierzy w ciężkich zbrojach. Dwaj mieli krótkie piki do polowania na dziki, pozostali miecze i małe okrągłe tarcze. Ewidentnie nie zadowoliłem wyszukanego gustu królowej. Ukłoniłem się dwornie, a potem bez reszty poświęciłem uwagę przeciwnikom.

Palce prawej ręki wsunąłem do żelaznego kosza na rękojeści maczety. Chwyciłem ją odwrotnie, tak że nieporęczna broń chroniła mi przedramię. Lewą dłonią sięgnąłem do długiego sztyletu. Rzucanie gwiazd w ciężkozbrojnych nie ma sensu. Z wyjątkiem dolnej połowy twarzy oraz oczu byli zakuci w zachodzące na siebie stalowe łuski, wzmocnione jeszcze ozdobnymi wyżłobieniami.

I już byli koło mnie. Ciężka pika spróbowała wgryźć mi się w brzuch. Napiąłem mięśnie, ostrze minęło mnie o milimetry, a ja zahaczyłem maczetą za występ zaraz za grotem piki i wyrwałem zaskoczonemu mężczyźnie broń z ręki. W następnej chwili z minimalnym rozmachem uderzyłem go w płytę piersiową.

Siła ciosu zostawiła w stali dołek, a żołnierz poleciał prosto na broń swego kolegi. Ostrze przeszło między rzadszymi płytkami na piecach i wbiło się w ciało. Usiłował krzyknąć, ale z ust wypłynął mu strumień jasnej krwi. Jego niezamierzony morderca wydobył pikę z ciała towarzysza broni, a przy tym obserwował mnie oczyma pełnymi przerażenia. Był tak sztywny ze strachu, że nawet nie podniósł rąk dla osłony, kiedy mu koszem wbiłem metalową osłonę nosa do mózgu.

Szermierze, którzy dotąd czekali i krążyli wokół naszej walczącej trójki, zaatakowali w zgranej formacji. Dwaj po bokach, a trzeci za nimi, na wypadek gdyby udało mi się prześlizgnąć. Odgadłem ich strategię, jeszcze zanim zajęli pozycje. Ruszyłem im naprzeciw, w ostatniej chwili zwinąłem się w kłębek i zrobiłem przewrót pod dwoma mieczami. Zadzwoniły mi nad głową, kiedy zderzyły się w miejscu, gdzie powinna się znajdować moja szyja.

Jeszcze z ziemi ruszyłem naprzeciw trzeciemu wrogowi, który najwyraźniej nie liczył się z możliwością, żebym się dostał tak daleko. W każdym razie wyglądał na zaskoczonego, kiedy ostrze sztyletu wjechało mu pod krawędź ochraniacza genitaliów. Cienkie ostrze złamało się między stalowymi płatami i utkwiło w słabiźnie, więc odrzuciłem rękojeść i żołnierzowi, który stał jak skamieniały z wzrokiem wbitym w pustkę, zabrałem miecz. Dopiero potem z cichutkim kwiknięciem padł.

Wyraźnie wstrząśnięci żołnierze tym razem ruszyli na mnie znacznie ostrożniej. Maczetą odbiłem cios, który zmierzał w stronę mojej głowy, a ostrze przywłaszczonego miecza zgrzytnęło o płytę na piersi drugiego żołnierza. Ten zaraz się cofnął i zostawił pole towarzyszowi. Kątem oka dostrzegłem, że kombinuje coś ze swoją tarczą. Nie miałem czasu go obserwować. Mój aktualny przeciwnik zasypał mnie gradem nieszczególnie wyrafinowanych, ale szybkich i energicznych ciosów, aż od ostrzy tryskały drobiny rozgrzanego metalu. W spokoju czekałem, aż się zmęczy. Owszem, był silny, ale tego tempa nie mógł wiecznie wytrzymać. Jak się zachwieje, znajdę sobie szczelinę w jego obronie.

Akurat usiłowałem chwycić miecz przeciwnika między dwa ostrza i wyrwać mu go z ręki, kiedy koło mnie przeleciał metalowy dysk. Spróbowałem uskoczyć, ale ciężki talerz trafił mnie i rozerwał skórę na czole. Nie powstrzymało to jego lotu. Uderzył także w mojego przeciwnika i zrzucił mu z głowy krągły czarny hełm. Jak tylko pocisk wbił się w piasek, poznałem w nim okrągłą tarczę, którą drugi żołnierz ściągnął z lewego ramienia.

Siedziałem na tyłku, w oczy spływała mi krew, w głowie dzwoniło, ale na szczęście mój przeciwnik był podobnie oszołomiony, a dyskobol z kolei nie wiedział, czy dobić mnie czy pomóc rannemu towarzyszowi.

Pociągnąłem za łańcuch wokół bioder i uwolniłem go szarpnięciem. Lśniący metalowy wąż rozkręcił się, aby zaraz polem z morderczą pewnością owinąć się wokół szyi żołnierza bez hełmu. Pociągnąłem ze wszystkich sił. Mężczyzna rył piętami w piasku areny i usiłował wcisnąć palce pod łańcuch wrzynający się w ciało, ale metalowe ogniwa zmiażdżyły mu krtań. Potem leżał tylko jak olbrzymia, pancerna ryba wyciągnięta na ląd.

Opierając się na mieczu wstałem i przycisnąłem oderwany kawał skóry z powrotem do czoła. Dyskobol patrzył na mnie jak na wcielenie diabła i cofał się powoli. Uświadomiłem sobie, że tę twarz ściągniętą strachem i wyczerpaniem znam – to żołnierz, który mnie zachęcał przed wejściem na arenę.

Dobrze postawiłeś. Na zwycięzcę! – warknąłem i ruszyłem na niego z mieczem i maczetą w szeroko rozłożonych rękach.

Żołnierz rzucił się do ucieczki, ścigany śmiechem tłumu oraz deszczem zgniłych owoców i nieczystości. Spojrzałem pytająco w stronę trybuny królowej. Mała dama dworu znowu machnęła czarnym wachlarzem i drogę ucieczki – tunel prowadzący do szatni i komórek gladiatorów – odcięła spadająca krata.

Ciężkozbrojny przycisnął się do niej i powoli opadł na kolana. Musiał słyszeć moje kroki, ale się nie odwróci). Nawet nie drgnął, kiedy odsłoniętego karku pod brzegiem hełmu dotknąłem zimnym czubkiem miecza. Przycisnąłem, a on padł, zanim ucichło chrupnięcie przeciętego kręgosłupa.

Odrzuciłem broń i ruszyłem na środek areny. Teraz owacjo były jeszcze głośniejsze i burzliwsze. Bezzębni pijacy w łachmanach, cisnący się na dolnych trybunach, wyli niczym obłąkani i rzucali na mnie kwiaty, tak jak damy z lepszego towarzystwa, skromnie wachlujące się ręcznie malowanymi wachlarzami. Z tamtej strony przyleciało nawet kilka specjalnie hodowanych róż o feromonowej woni żeńskiej płci. Gdybym chciał, mógłbym ich użyć jako biletów wstępu do buduarów. Nie podnosiłem kwiatów i czekałem, aż królowa zakończy cały ten teatr machnięciem białego wachlarza. Moje mięśnie dygotały z wyczerpania i nie chciałem niczego, tylko rzucić się na łóżko w swojej komórce i patrzeć w niski kamienny sufit.

Poczułem uścisk wokół łokcia i poddałem mu się z ochotą. Strażnicy mnie wyprowadzali. Nareszcie. W ich twarzach dostrzegałem chęć, by mnie uszkodzić, przecież właśnie zabiłem im kilku kolegów. Przynajmniej mnie szturchnąć chociaż drzewcem kopii, żeby skłonić do szybszego kroku. Ale na piasku nasiąkniętym krwią nie zdążyło jeszcze ostygnąć sześć świeżych trupów. Nie odważali się nawet szybciej mrugnąć w mojej obecności.

Przy wejściu do tunelu ktoś mi podał wodę. Przyjąłem ją bez zastanowienia i wypiłem. Dopóki o tym nie pomyślałem, nawet nie miałem świadomości palącego pragnienia, przez które usta i gardło były jak wysłane papierem ściernym. Woda miała dziwnie kwaśny smak, ale chłeptałem ją, aż mi spływała na pierś.

Zrobiłem jeszcze kilka kroków i ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Oklapłem jak szmaciana kukła, a uścisk żołnierzy stał się silniejszy – zawisłem w ich rękach bezwładnie, moje nogi rysowały w piasku dwie wężowe ścieżki.


* * *


Nade mną unosiła się zdeformowana twarz ohydnej staruchy. Ogromne, mętne oczy wpatrywały się w moje, jakby chciały przeniknąć na dno duszy. Wyciągnąłem rękę i spróbowałem dotknąć pomarszczonego policzka, ale dłoń przeszła bez oporu jak przez powierzchnię wody. Falujący obraz pochłonął całą rękę aż do łokcia. Cofnąłem się półprzytomnie i jęknąłem cicho, gdy zabolały naciągnięte mięśnie.

Uważaliście z dawką? Nie wygląda zbyt żywo! – rozległ się skrzypiący głos. Usta olbrzymiego obrazu poruszały się z lekkim opóźnieniem, co u mnie, nie wiadomo dlaczego, wywołało gwałtowną chęć wymiotów.

W odpowiedzi zabrzmiało niewyraźne mamrotanie.

No bardzo bym prosiła! Jeżeli nie, rzucę was mojemu szczurowi! A teraz otwórzcie, nie jest w stanie mi niczego zrobić!

Obraz zafalował i zniknął, jakby go tam nigdy nie było. Jednocześnie szczęknęło kilka zasuw, a ja usłyszałem energiczne stukanie okutej metalem laski.

Zimna, sucha ręka chwyciła mnie pod brodą i znowu zobaczyłem tę starą twarz, tym razem jednak znacznie mniejszą i rzeczywistą. Starucha miała na sobie kosztowne szaty, aż lśniące od zmatowiałego złota i pereł, które wyglądały jednak, jakby je wyciągnęła z dolnych warstw wysypiska. Z dekoltu i wokół przymarszczonych rękawków wypełzał jej na skórę wilgotny zielony liszaj. Z podobnymi chorobami skórnymi wracali czasem marynarze przywożący ze wschodnich kolonii przyprawy i niewolników.

Nie wygląda jak zabójca... – zamruczała sama do siebie, obracając przy tym moją głowę na obie strony. Czułem, że mógłbym stawić przynajmniej słaby opór, ale było mi to obojętne.

Widziałem, jak w ciągu pięciu minut pozabijał odział żołnierzy! Krew tryskała wszędzie naokoło!

W męskim głosie pobrzmiewał pełen nabożeństwa lęk. Zobaczyłem żołnierza, który odprowadzał mnie z areny.

Ale nie jest odporny na rany. – Poczułem, jak koścista ręka brutalnie szarpnęła za naddartą skórę na rozciętym czole.

Przeżył, czyż nie? – odpowiedział lakonicznie żołnierz.

Jeśli wszystko, co mówisz, jest prawdą, mamy swojego człowieka. – Starucha nie wyglądała na szczególnie przekonaną. – To jeden z Zaginionych. Wyprali mu mózg i sprzedali go jako wojownika do cyrku. Kto wie, czym biedny drań zawinił. Ale dopóki ma w ręku kawał żelaza i pokażemy mu, kogo ma zabić, będzie nas słuchał.

W duchu czułem, że to prawda. Moje życie przed pierwszym wyjściem na arenę rozwiewało się jak nieuchwytny sen, ale walczyłem, odkąd żyję, tego byłem pewien. Sztuczki, którymi się popisywałem, musiałem opanować bardzo dawno i weszły mi w krew. Zabijanie mnie bawiło, bawiło mnie życie na krawędzi naostrzonego miecza, z której mogłem w każdej chwili spaść nicości naprzeciw. W niekończących się godzinach między walkami leżałem po prostu i odpoczywałem albo ćwiczyłem. Nie istniał inny świat niż pole walki.

Lepiej się zabezpieczmy – zaskrzeczała baba i siłą otworzyła mi usta.

Poczułem na języku odrętwienie, a po nim eksplozję goryczy. Moje wnętrzności aż się wzburzyły.

Znaczek śmierci, kochany. Dopóki będziesz mnie słuchać, dostaniesz co parę godzin krople, które opóźnią jego działanie. Jeśli pozwolisz sobie na bunt, w krótkim czasie umrzesz. I nie próbuj go zdjąć ani odgryźć sobie języka. Toksyny, które już masz w ciele, by cię zabiły. Ja się na swoim rzemiośle znam! – Starucha zachichotała złowrogo. – Rozumiesz, co do ciebie mówię?

Niemo przytaknąłem. Dawne życie zostawiłem za sobą, ale większość wiedzy mi została. Znaczek śmierci był dodatkowym zabezpieczeniem wykonania zleconego morderstwa czy zamachu. Zabójcy przeklejano do języka cienką folię, która go w określonym czasie truła, gdyby wpadł w ręce drugiej strony. Nowsze gatunki znaczków stały się częścią ciała, reagowały na stan hormonów, przepływ krwi czy temperaturę, mogły zabić mordercę w jednej chwili, jeśli ktoś mu przeszkodził w akcji, albo w razie pomyślnie spełnionego zadania pozwolić mu żyć dla następnego zlecenia.

Wstań! – rozkazała, a ja wstałem, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. Mój umysł był pusty. Nic miałem powodu odmówić. – Kim jesteś? Dlaczego walczysz na arenie?

Bezradnie wzruszyłem ramionami.

Nie wiem. Nazywam się Hector, przynajmniej tak na mnie wołają, kiedy wygram. Dlaczego walczę? A dlaczego nie?

Moje odbicie w lustrze, które widziałem nad ramieniem staruchy, wykrzywiło się złośliwie.

Naczynie puste, ale mocne – zaśmiała się baba i popukała mnie w czoło. – To mi doskonale odpowiada. Dobrze, odpocznij sobie. I nie bój się, walki i zabijania będziesz miał więcej niż dość.

Odwróciła się do wyjścia.

A, mało nie zapomniałam. Ta stara głowa... ale to się szybko zmieni – mruknęła wesoło sama do siebie. – Otwórz usta!

Usłuchałem bez protestów, na moim języku rozpłynęło się kilka kropel gorzkiego płynu. Odtrutka.

Znowu byłem sam, ale skutki oszołomienia już minęły, czułem się wypoczęty i odprężony. Kilkoma energicznymi krokami podszedłem do lustra na ścianie. Odbicie w nim niczego mi nie mówiło. Nieruchoma, porcelanowobiała twarz, jak na mężczyznę rysy aż zbyt regularne i delikatne. Nie rozpoznawałem się. Nie wiem dlaczego, ale oczekiwałem zupełnie innego oblicza. Z pamięci wyłoniła się niczym upiór ze mgły twarz męska, surowa, arystokratyczna. Gdyby to nie było tak absurdalne, niemal bym powiedział, że była podobna do artikula, którego pokonałem dzisiaj rano. Na próbę uniosłem kąciki ust w uśmiechu, twarz w lustrze uśmiechnęła się także. Chłodno i sztucznie. Chyba tylko ten uśmiech nie wyglądał obco.

Wziąłem głęboki oddech i naprężyłem mięśnie. Cios pięścią, który potem nastąpił, był tak szybki, że moja ręka zmieniła się w rozmazaną smugę. Lustro rozprysnęło się w eksplozji odłamków, ale ręka się nie zatrzymała. Przeszła drewnianą ścianę i zniknęła w niej aż po bark. Nie zwracałem uwagi na to, że policzki i ramiona pokrywają mi drobne, krwawiące ranki.

Wyrwałem rękę ze strzaskanych desek i zajrzałem do dziury. W mroku rozświetlonym tylko świeczką kuliła się młodziutka dziewczyna i zasłaniała przede mną twarz. Otaczało ją skomplikowane urządzenie do projekcji, składające się z miedzianych stojaków, szlifowanych zwierciadeł i soczewek. Przypominało to przekombinowaną laterna magica. Stąd musieli wyświetlać tę upiorną twarz. Pewnie chcieli mnie przerazić, żebym był bardziej posłuszny.

Zaczynało mnie to denerwować. Prawda, że chodziło mi tylko o zaspokojenie morderczych apetytów i nie obchodziło mnie, dla kogo i na kim, ale jednocześnie coś głęboko wewnątrz, coś, o czym dotąd nie wiedziałem i co najprawdopodobniej pochodziło z poprzedniego życia, buntowało się przeciwko jakiejkolwiek manipulacji. Robiłem, co chciałem, i nikt nade mną nie mógł zapanować, ani cukrem, ani batem. Nawet z tego piekielnego cyrku mógłbym uciec. A przynajmniej tak uważałem. Tylko że mi się tam po prostu podobało.

Zapadka w drzwiach szczęknęła i do środka wpadło trzech sługusów wystrojonych w ciężkie, miękkie zbroje. Wyglądali jak chodzące sienniki. Zamiast broni mieli sieci i kije.

Nie porańcie go za bardzo! – zaskrzypiał z korytarza za ich plecami znajomy głos.

Kiedy przez zamknięte drzwi wyleciał pierwszy trup z twarzą i jądrami rozgniecionymi na miazgę, baba zaczęła wrzeszczeć:

Przestań, bo wyleję twoją odtrutkę!

Nadepnąłem na szyję strażnikowi zaplątanemu we własną sieć, aż rozległo się przyzwoite trzaśnięcie kręgosłupa. Ostatni usiłował wleźć pod łóżko, dzwonił zębami. Sądząc z kwaśnego odoru, zlał się.

Dobrze. Ale chcę wiedzieć, o co tu chodzi.

Baba zajrzała przez wyłamane drzwi.

Poklepałem brudny materac i sam usiadłem.

Czułem, że coś się we mnie uspokoiło po tej niespodziewanej zmianie życiowego stereotypu.

Starucha parsknęła z wściekłością i weszła.

Kim jesteście? – spytałem. – To mi wygląda na wielką organizację. Czyżbyście chcieli obalić królową?

Zaśmiałem się, ale śmiech zamarł mi na wargach, kiedy dostrzegłem minę staruchy. Wytrzeszczyła oczy i zachwiała się, jakbym ją spoliczkował.

Oszaleliście? Królowa Elisabeth jest przecież... – urwałem, bo nie przychodziło mi do głowy odpowiednie słowo. Może Bogini. Okrutna i miłosierna, sprawiedliwa i kapryśna, ale boginie mają do tego prawo. Panowała już od ponad stu lat i wciąż zachowywała młodzieńczą urodę. Dla ludu była nieskalana i niedotykalna, kto mógłby chcieć ją skrzywdzić?

Powiedzmy, że mam z nią jeden nierozstrzygnięty, prywatny spór – odezwała się starucha. – Bardzo dawny. Kiedyś kazała zabić całą moją rodzinę. Polityka. – Z rezygnacją machnęła ręką. – Siedziba rodu spaliła się na popiół, a ja musiałam kryć się po rynsztokach i zarabiać na życie, jak się dało. Na szczęście kobieta ma swój kapitał zawsze pod ręką. – Roześmiała się niby wesoło i poklepała po kolanach. – Potem zajął się mną alchemik pewnego gangu. Dużo się nauczyłam od tego starego drania. Nie wyglądam źle jak na dziewięćdziesiąt pięć, co? – Podparła dłońmi pomarszczone piersi. – Kiedy zostanę królową i będę miała na usługi najlepszych alchemików, sam się jeszcze ze mną chętnie zabawisz.

Była i pozostała dziwką.

Ciekawa historyjka. Jak rozumiem, chcesz, żebym przedostał się do zamku, przedarł do komnat królowej, a tam stoczył walkę z najlepszymi escrimeurami, jakich ten świat kiedykolwiek widział?

To będzie dużo łatwiejsze, niż ci się wydaje, mam już gotowy plan... – zaczęła pośpiesznie.

Przyjmuję.

Co takiego?! – wykrztusiła zaskoczona.

Przyjmuję. Nareszcie trochę rozprostuję kości z przeciwnikami, którzy są tego warci. Te błazny mnie nudzą.

Sięgnąłem pod łóżko, skąd wyciągnąłem kopiącego i piszczącego sługusa. – Są jak błoto przeciekające między palcami. – Zacisnąłem dłoń w szpony drapieżnika i uderzyłem. W dziurze w zbroi z włosia zabulgotała krew i mężczyzna znieruchomiał. – Widzisz? – zwróciłem się do staruchy.

Baba powoli skinęła głową. W jej oczach wyczytałem strach i jednocześnie satysfakcję.

Wybrałam dobrze, ale teraz odpocznij. Przyślę kogoś, żeby sprzątnął ten chlew.

Znowu się położyłem i obserwowałem, jak dziewczyna, którą przedtem przyłapałem za zwierciadłem, odciąga trupy i wykręca szmatę nasiąkniętą krwią. Nie była aż tak młoda, mogła mieć szesnaście, siedemnaście lat, ale życie w biedzie nie dało jej możliwości rozwinięcia należytych żeńskich atrybutów. Na kościstej klatce piersiowej ledwo się wznosiły dwa miniaturowe wzgórki piersi.

Wyszedłem za nią z pokoju.

Dokąd z nimi? Do rzeki?

Wzdrygnęła się i upuściła nogę trupa. W ręku został jej tylko but, który miętosiła nerwowo.

To by było marnotrawstwo. Grendela ich schrupie, co najmniej tydzień nie będzie trzeba szukać padliny.

Usiłowała okazywać pewność siebie, ale głos jej drżał.

Grendela? Ciekawe. – Chwyciłem trupa za ręce i wspólnymi siłami wrzuciliśmy go na drewniany wózek, ledwo się mieszczący w wąskim korytarzu.

Możesz, panie, iść ze mną, jeśli cię to interesuje. Według Tońci, czyli Antoinette, jesteś w porządku.

W ślad za dziewczyną ubraną w podarte spodnie i za małą kurteczkę – zapewne otrzymaną w sierocińcu – szedłem przez plątaninę korytarzy, korytarzyków i sal. Pomieszczenia były niezamieszkane i nędzne, brakowało jakichkolwiek mebli, czasami tylko w kącie walał się siennik i widać było resztki ogniska. Ślepe okna wychodziły na ściany albo były zabite deskami, oświetlenie zapewniały pochodnie i zmętniałe kryształowe żyrandole, pozwalające się domyślać, że ten dom pamięta lepsze czasy.

Byliśmy w wewnętrznym mieście. Wokół piętrzyły się góry, co zmuszało do oszczędności miejsca. Także w biedniejszych dzielnicach domy stały tak gęsto, że tworzyły jedno wielkie, skomplikowane mieszkanie połączone ukrytymi przejściami lub kładkami na wyższych piętrach.

Tońcia rządzi największą bandą w mieście i należy do niej prawie cała dzielnica de Broumbaque – pochwaliła się dziewczyna.

Dzielnica żebraków przeznaczona do rozbiórki. – Wyślizgnęły mi się na język wspomnienia kogoś obcego.

Nie, dopóki tu będzie nasza żebracza królowa. Ma dość ludzi i broni, żeby nas obronić nawet przed królewską strażą. – Dziewczyna z dumą wypięła niepozorne piersi.

Przeszliśmy przez sień śmierdzącą zepsutym mięsem. W kącie leżały psie ścierwa, a na nich roiły się muchy. Nad padliną pochylało się wynędzniałe dziecko i usiłowało wyciąć kawałek mięsa.

Sio! – krzyknęła moja przewodniczka i rzuciła w dziecko kawałem tynku. Stworzenie nieokreślonej płci uciekło, ale mięsa nie upuściło. – Zaraz tam będziemy, słyszysz, panie?

Co mam sły... – przerwał mi pisk rozdzierający bębenki w uszach. Włosy stanęły mi dęba, podświadomie sięgnąłem do pasa, gdzie zazwyczaj wisiał łańcuch z bronią. Ale całe żelazo zostawiłem w cyrku.

Nie obawiaj się, jesteśmy bezpieczni. Proszę na nią spojrzeć. – Otworzyła ciężkie drzwi zabezpieczone stalową zasuwą. Słońce ukłuło mnie w oczy.

Małe podwórko otoczone drewnianą galerią powstało po tym, jak zawalił się jeden ze środkowych domów. W gruzach pod nami nerwowo przechadzał się największy rhinoszczur, jakiego kiedykolwiek widziałem. Miał ze dwa metry w kłębie, kłapał na muchy wydłużonymi kościanymi szczękami, machał kolczastym ogonem i co chwila drapał się po szarych płytach pancerza, na których pazury ślizgały się z chrzęstem.

Nawet z naszego punktu obserwacyjnego dostrzegałem, że szczurowi spod płyt wyłazi zielonkawa pleśń, która musiała go nieustannie drażnić. Taka sama choroba skóry, jaką dostrzegłem u Antoinette. Jakby złośliwa starucha zarażała wszystko, czego dotknęła. Nasze przyjście pobudziło zwierzę do aktywności. Desperacko usiłowało wdrapać się po ścianach do naszej galeryjki, charczało, piszczało, a z jego mordy kapały krwawe sznury śliny. To nie była normalna agresywna reakcja, raczej coś w rodzaju ataku wścieklizny. Domyślałem się, że przyczyną była pleśń. Nieustanne swędzenie pozbawiało zwierzę rozumu. Rhinoszczur sam w sobie napędzał strachu, ale po tym, jak zmienił się w szalonego zabójcę, stanowił jeszcze większą groźbę.

A teraz, panie, uważaj. – Dziewczyna przewróciła wózek, wyrzucając oba trupy naraz. – Grendelo, łap!

Rhinoszczur klapnął szczękami i jedno z ciał przepołowił jeszcze w powietrzu. Drugie zręcznie nadział na kolce ogona i znowu wyrzucił w górę. Bawił się.

Pieszczoszka – wymamrotałem, ale moje słowa zanikły wśród mlaskania i trzaskania kości. Wydłużona głowa z rozkoszą zanurzała się w jamie brzusznej trupa.

Lubi wnętrzności, zawsze je zjada najpierw. Resztę zostawi na później – poinformowała mnie dziewczyna poważnym tonem, niczym zarządca pałacowego ogrodu zoologicznego podczas fachowego wykładu.

Skąd ja w ogóle wiem o pałacowym zwierzyńcu? – przemknęło mi przez głowę, ale głośny pisk Grendeli przerwał moje rozmyślania.

Dopóki mamy Grendelę, wszyscy zostawią nas w spokoju. A zdrajców też nie musimy się bać – zaśmiało się dziewczę i poprawiło kosmyk niesfornych czarnych włosów. – Tońcia ją oswoiła jeszcze jako dziewczynka, kiedy żyła w kanałach. A potem, kiedy się uczyła alchemii, wypróbowała na niej różne eliksiry. Tak ludzie mówią.

Jak się dostałaś do tej bandy? – zmieniłem temat.

Dziewczyna przez chwilę się wahała, czy może mi powierzyć taką tajemnicę. W końcu uznała, że jestem godzien zaufania.

Do Tońci należę już od pół roku. W mieście człowiek musi do kogoś należeć, jeśli nie chce skończyć na śmietniku albo w burdelu. Chciałam pracować w pałacu. – Wzniosła oczy do chmur. Królewski pałac był dla niej synonimem nieba. – Byliście kiedyś w pałacu, panie?

Ja... właściwie to nie wiem.

Całkiem możliwe, że kiedyś byłem dworzaninem albo escrimeurem. Może nawet członkiem straży królewskiej. Kto wie, co się stało? Co mi odebrało pamięć i rzuciło mnie między śmieci zabijające się nawzajem ku uciesze tłumu? Ta ślepa plama w mojej przeszłości drażniła i prowokowała, tak samo jak Grendelę pleśń pod pancerzem.

Dziewczyna nieznacznie pokręciła głową. W duchu na pewno dziwiła się mojej prostoduszności, ale nie odważyła się niczego powiedzieć otwarcie. Dla niej pałac był środkiem świata, nieosiągalną metą. Kto mógłby zapomnieć o wizycie tam? Znałem takie dziewczyny i chłopców. Własną matkę sprzedaliby handlarzom, byle tylko móc kupić sobie lepszy strój i starać się o posadę wynoszącego nocniki.

Tu was mam! – zaskoczyła nas Antoinette. – I co powiesz na moją pieszczoszkę? Skacz, Grendelo! Hop!

Ku mojemu zaskoczeniu monstrum wielkości wozu towarowego stanęło na tylnych łapach i zaczęło podskakiwać, wyciągając długi pysk w stronę swojej pani. Niemal dosięgało naszej galeryjki. Nie wiem, czy chciało się ze starą przywitać, czyją zagryźć.

Grzeczna Grendela. Łap! – Starucha wyciągnęła ze skórzanej sakwy kawał wątroby i rzuciła w dół. Rhinoszczur złapał mięso długim, giętkim językiem i z rozkoszą wycisnął do otwartego pyska resztkę krwi. – No, dość tej zabawy. Na pewno chciałbyś zobaczyć cale moje królestwo. Cunigunda pokazała ci tylko małą część. – Antoinette pieszczotliwie wsunęła wysmarowane wątrobą palce we włosy dziewczyny. – Wracaj do swojej pracy, Gundo. My pójdziemy porozmawiać sobie o dalszych planach.

Poszedłem za nią dookoła wybiegu Grendeli do następnych drzwi. Królowa żebraków sięgnęła w zeszpecone starczymi plamami zanadrze i wyciągnęła klucz. Drzwi otworzyły się z groźnym skrzypnięciem i nagle znaleźliśmy się w znakomicie wyposażonej sali ćwiczeń. Śmierdziała stęchłym potem i przelaną krwią, dokładnie tak jak sala ćwiczeń powinna śmierdzieć.

Przejechałem palcami po ścianie obwieszonej podartymi włosianymi materacami, używanymi do ćwiczenia ciosów i kopnięć. We wspomnieniach wróciłem do prymitywnej sali ćwiczeń gladiatorów. Po co marnować drogie wyposażenie na ludzi, których życie potrwa kilka dni? Potem poczułem ostre ukłucie w skroni, zobaczyłem antyseptycznie czystą salę gimnastyczną otoczoną lustrami i wysokimi oknami z widokiem na park. Po ścieżkach wyspanych białym piaskiem przechadzały się upudrowane damy, szczebiotały między sobą. wąchały perfumowane kulki i z podziwem wzdychały nad escrimeurami, trenującymi po raz dziesiąty, setny i tysięczny wciąż te same zestawy ciosów na drewnianych manekinach albo na skazańcach.

Moja osobista straż – powiedziała starucha, wyrywając mnie z nowo odkrytych wspomnień.

Z wysiłkiem powstrzymałem wybuch złości i chęć skręcenia jej pomarszczonego karku. Chciałem ten drobny skrawek przeszłości hołubić i oglądać ze wszystkich stron niczym nieoczekiwanie znaleziony skarb, ale nie dano mi okazji.

Przed nami stanęło dwudziestu osiłków, którzy dotąd zajmowali się szermierką drewnianymi mieczami albo ćwiczeniem boksu z cieniem. Z pogardą mierzyli wzrokiem moją niewysoką, żylastą sylwetkę, ale przed swoją panią nie odważyli się niczego powiedzieć.

Lada chwila Elisabeth urządzi wielki bal z okazji mianowania nowego rządcy zamorskich kolonii. Straży będzie tam dość, ale ja znam ich dokładne rozmieszczenie. Wcisnąć cię do środka, nawet z tymi tutaj, nie będzie trudno. Mistrz ceremonii się nie zdziwi, że jest jeden więcej prowincjonalny szlachcic ze swoją drużyną. Co o nich myślisz?

W jej głosie odczytywałem dumę i pewność siebie, które mogła jej dać tylko nieświadomość. Antoinette może i była królową żebraków, ale o prawdziwej królowej i jej straży nie wiedziała nic. Dla dwóch, trzech escrimeurów pozbycie się tej zgrai byłoby jak strącenie paprocha z jedwabnej suknicy. Co do tego nie miałem wątpliwości, bo teraz już wiedziałem na pewno, że i ja byłem kiedyś escrimeurem.

Bez dalszego gadania skinąłem na tę bandę knajpianych zabijaków i dałem im chwilę, żeby się nawzajem podbechtali. Ruszyło pięciu naraz. Poczekałem, aż zbliżą się na kilka kroków, po czym bez odbicia się wyskoczyłem niczym na stalowej sprężynie i kopniakiem nadłamałem pierwszemu żebra. Odleciał w stronę grupki kompanów i zwalił ich na ziemię.

Tak twardego ataku żaden nie oczekiwał, reszta wycofała się i zaczęła się zachowywać z normalną manierą ulicznych zabijaków: gesty siły, pokrzykiwanie, obelgi. To mnie nie interesowało. Prychnąłem z pogardą i kopnąłem stojak z bambusowymi kijami. Dwa, które wypadły z zaczepów, złapałem i rozkręciłem wzdłuż ciała w oszałamiający śmiercionośny wir.

Pierwszym uderzeniem rozbiłem kolano największemu osiłkowi, jednocześnie uskakując przed niezgrabnym atakiem ciężarkiem i odbiłem cios drugim kijem tuż przed głową łysego mięśniaka. Uderzenie rozerwało mu ucho, kij zsunął się i złamał obojczyk. Nie chciałem nikogo zabić, może będę ich jeszcze potrzebował, chociaż wyglądało na to, że posłużą najwyżej jako żywa ściana.

Po druzgocącej klęsce nikt kolejny nie okazywał chęci do walki. Dwudziestu mężczyzn zbiło się w ścisłą gromadkę niczym kury przed łasicą i rzucało mi spojrzenia pełne strachu i wściekłości. Może też odrobiny podziwu.

Wybrałem najwyższego i rzuciłem mu kij.

Umiesz się z tym obchodzić?

Odpowiedzią było nieśmiałe przytaknięcie i gromadna zachęta ze strony jego towarzyszy:

Roznieś go na kopytach, Coco. Stać cię na to! Daj mu jeszcze za Benoit!

Przez chwilę krążyliśmy wokół siebie, szacowałem jego umiejętności. Mógłbym go pokonać w kilka sekund, ale chciałem, żeby pozostali nauczyli się czegoś z naszej potyczki.

Odbiłem szybki atak kierowany na głowę, pozwoliłem, żeby mój kij ześlizgnął się po jego bambusie i czubkiem lekko szturchnąłem go w brzuch. Odskoczył, pocierając okolice żołądka. Zakręciłem kijem niczym żongler i zbliżyłem się baletowym krokiem. Coco usiłował staranować mnie ramieniem, ale ku swojemu zaskoczeniu nie natrafił na wynędzniałe chuchro, które odleciałoby do kąta, ale na nieporuszony mur ścięgien i mięśni. Wykorzystałem chwilę, kiedy odkrył się po ataku, prześlizgnąłem się pod jego kijem i kopnąłem go w goleń. Potem było już tylko kwestią rutyny podciąć kolana zgiętemu z bólu mężczyźnie i klęknąć na jego piersi z kijem przygotowanym, by wbić mu nos do mózgu. Zatrzymałem cios i tylko lekko trąciłem go w czoło.

Dobra potyczka. Nauczyłeś się czegoś? – Wstałem powoli i podałem mu rękę.

Tak – wychrypiał Coco. Chyba zbyt gwałtownie przyklęknąłem mu na piersi. – Żeby nigdy z tobą nie zaczynać.

Poklepałem go po plecach i czubkiem kija, niedbale opartego w zgięciu łokcia, wskazałem starszego, chudego mężczyznę z przetrąconym nosem. Nie pasował do młodych zabijaków z mięśniami jak buły.

Ty! Weź miecz i udowodnij mi, że coś potrafisz.

Usłuchał bez słowa i wyciągnął ze stojaka krótki, polerowany kijek z okrągłą osłoną na dłoń. Kopię miecza szlachcica. Ruszyłem mu naprzeciw, kiedy jeszcze był odwrócony plecami i badawczo ważył broń w ręku. Nastawił mojemu kijowi miecz, którym zręcznie krył plecy, i zaraz się obrócił. O mało co mnie tym skrętem nie rozbroił. Przeczucie mnie nie oszukało. Był dobry.

Rozkręciłem kij i szykowałem się ciąć go w bok, ale łatwo odbił cios i kontratakował. Zamachnął się łukiem z dołu, uratował mnie tylko haniebny uskok. Teraz już naprawdę chciałem wygrać, nie tylko zademonstrować pozostałym coś ze swej sztuki. Chwyciłem kij za jeden koniec i kilkoma szybkimi wypadami, jak przy ćwiczeniach z kopią, udało mi się dotrzeć do szermierza. Nie nadążał odbijać, trafiłem go w ramię. Nagle mógł ruszać tylko jedną ręką, z czego skorzystałem i zaatakowałem porażoną stronę. Tam jednak czekała mnie niespodzianka. On udawał zranienie, chwycił mój kij i rozbroił mnie szarpnięciem. Bambus wylądował ze chrzęstem na drugim końcu sali, a ja zostałem z gołymi rękami. Skrzywiłem się złośliwie. Już nie będę miłym panem nauczycielem.

Skoczyłem niczym rozwścieczony drapieżnik, zwracałem uwagę na drewniany miecz tyle, co na natrętną muchę. Złamałem go jednym ciosem, uskoczyłem przed ostrą drzazgą, która została przeciwnikowi w ręku, splecionymi dłońmi uderzyłem go w pierś, aż odleciał na dobre pięć metrów w tył i koziołkując, wylądował na materacach obok mojego kija.

Oddychał chrapliwie i walił pięściami w ziemię, nie mógł złapać tchu. Szybko do niego przyskoczyłem, zaraz otoczyła nas cała banda. Przywlekli się nawet ci, których uszkodziłem w poprzednich pojedynkach. Mężczyźnie, który tymczasem ucichł i znieruchomiał, rozerwałem koszulę i przyłożyłem ucho do posiniaczonej piersi. Oddychał. serce mu biło. Ulżyło mi, nie chciałbym stracić tak zręcznego wojownika.

Nagle coś świsnęło, a ja w ostatniej chwili dostrzegłem spadający na mnie bambusowy kij. On znowu się ze mną bawił, chcąc mnie zwabić. Dobra zmyłka, ale ja byłem dla niego zbyt szybki. A raczej powinienem być. Ogarnęło mnie uczucie, jakbym się poruszał w gęstej melasie, która krępowała mi ruchy. Wzrok stracił ostrość, spadający na moją głowę kij zmienił się w ledwo dostrzegalną smugę. Ale jeszcze zanim broń opadła, a mnie ogarnęła ciemność, wbiłem leżącemu mężczyźnie czubki palców, stwardniałe dzięki latom treningu, w splot mięśni na szyi i rozerwałem mu tętnicę.


* * *


Dobra robota! Grzeczny piesek! – powtarzał niski, pokryty bliznami starzec i podskakiwał z entuzjazmem. Klepał mnie po plecach, gniótł mi mięśnie i sprawdzał otarcia, jak każdy dobry hodowca swojemu ulubionemu zwierzęciu.

Bez ruchu przyjmowałem jego troskę, cały czas obojętnie patrzyłem na pokonanego przeciwnika. Artikul miał rękę złamaną w kilku miejscach i krwawi! z odbytu. Sparaliżowaną dolną połowę ciała wlókł za sobą, ale i tak się nie poddawał i usiłował dopełznąć do mnie.

W piwnicy mistrza Gambusiego żyłem już długo. A może dopiero od wczoraj? Nie wiedziałem i było mi to obojętne. Żyłem walką, a tej mi mój mistrz dostarczał nader hojnie. Jednak dotąd boje z artikulami zazwyczaj przegrywałem. Dopiero ostatnich kilka pojedynków zakończyło się dla mnie pomyślnie i alchemik nie musiał nic długo i boleśnie łatać.

Mechanicznym krokiem podszedłem do dogorywającego stawowca i wbiłem jego twarz w szpary szorstkiej, kamiennej podłogi. Po kilku ciosach przestał próbować wydrapać mi oczy, a jego członki definitywnie zmiękły. Powodowało mną miłosierdzie i szacunek dla przeciwnika, ale przede wszystkim po prostu działało mi na nerwy jego wrogie charczenie i pełne nienawiści wrzaski.

Ponadprzeciętny refleks i pamięć ruchowa. Zdolność mięśniowej fiksacji najbardziej przydatnych ruchów. I oczywiście bystry mózg, który umożliwia przewidywanie działań przeciwnika – mamrotał do siebie alchemik, pocierając brodę ręką, którą kiedyś przekształcił w tłokowe urządzenie iniekcyjne. – Musimy jeszcze wypróbować, jak sobie poradzisz w walce przeciwko znacznej przewadze. Jeśli się sprawdzisz, wyhoduję z twoich tkanek nową generację. To dopiero powstaną wojownicy! Będą się sprzedawać jak świeże bułeczki.

Zachichotał skrzypiącym śmiechem, aż mu się twarz, pozszywana z różnych kawałków zamiennej skóry, pomarszczyła w setki wachlarzyków. – Chodź, zobaczymy, jak się ma nowa partia.

Jego płaskie stopy plasnęły o szerokie kamienne stopnie, kiedy mnie wyprowadzał z okrągłej podziemnej areny do głównej pracowni.

Laboratorium znajdowało się w rozległym pomieszczeniu z niskim sklepieniem. Większość miejsca zajmowały retorty, probówki, urządzenia filtrujące i stare foliały z nadżartymi i nadpalonymi grzbietami. Tylna część, ze stolami operacyjnymi zaopatrzonymi w rzemienie na ręce i nogi, była jako tako sprzątnięta i zrozumiała nawet dla człowieka, który na co dzień nie niszczył sobie systemu nerwowego mamucimi dawkami stymulantów, jak Gambusi.

Za parę dni to będą twoi nowi przeciwnicy!

Rozsunął przeżartą przez mole zasłonę zakrywającą całą ścianę. W powietrze podniosła się chmura kurzu. Przez kilka minut walczył z atakiem krztuszącego kaszlu.

Bez słowa odpowiedzi, którą i tak mi uniemożliwiała dusząca obroża, spojrzałem na gigantyczne pojemniki z grubego szkła wbudowane w ścianę. Albo może prosto w skałę, na której stał pałac królowej. W dziesięciu akwariach dziesięć skulonych, zdeformowanych ciał pływało w roztworze odżywczym. Skrzela na szyjach, mające zarosnąć w następnej fazie rozwoju, otwierały się i zamykały rytmicznie. Dziwaczne postacie, jeszcze niedojrzałe, z palcami połączonymi błoną i rysami twarzy niewyraźnymi niczym u nadtopionej figury woskowej, od czasu do czasu podrygiwały w spastycznym skurczu.

Popatrzmy, jak się rozwijają – wymamrotał skrzat sam do siebie. Ja już dla niego w tej chwili nie istniałem, co dla mnie oznaczało, że rzeczywiście przestałem istnieć. Stanąłem w rogu z rękami splecionymi na piersi i obserwowałem poczynania mojego mistrza. Rozumiałem go, ale nie miałem potrzeby interpretowania jego słów. Coś w moim mózgu, to coś, co kieruje niezależnymi czynami i myślami każdego żywego stworzenia, zobojętniało i obumarło już dawno temu. A może wczoraj? To też było mi obojętne.

Gambusi pociągnął za dźwignię przy jednym ze zbiorników, uruchamiając ukryty mechanizm. Do wody ze szczękiem i skrzypieniem opadł chwytak ze sczerniałego metalu i złapał oślizgłego stwora zaskakująco delikatnie pod pachami. Szczęknął regulowany okrąg na szyi. Artikul z czystego przerażenia kopnął nogami. Dotąd przebywał w stanie błogiej nieświadomości, podczas gdy regularne dawki chemikaliów budziły w nim ośrodki agresji i zmieniały jego ciało w idealną maszynę do zabijania. A teraz ta obca, chłodna rzecz ścisnęła mu skrzela tak, że nie mógł oddychać, i wyciągnęła go ze znajomego środowiska zbiornika. Pożałowałbym go, gdybym był w stanie wykrzesać z siebie emocje.

Uścisk się rozluźnił i postać opadła na stół sekcyjny i operacyjny. Skulony i drżący zarodek stawowca, pokryty śluzem i krwią kapiącą z otartych skrzeli, przypominał przerośniętego noworodka.

Gambusi podskakiwał wokół niczym szalony krawiec, mierzył kończyny, badał temperaturę, skalpelem pobierał próbki tkanek, podczas gdy sparaliżowany strachem artikul dygotał z bólu. W końcu alchemik wbił mu w kręgosłup swoje strzykawki z pięści. Rurki na przedramieniu napełniły się przejrzystym płynem mózgowo-rdzeniowym, staruch znieruchomiał na kilka minut, gdy laboratorium jego ciała intuicyjnie przetwarzało pozyskane dane.

W porządku – oznajmił w końcu i znowu przywołał chwytak. Artikul wylądował z chlupnięciem w mętnej wodzie pełnej grudek, gdzie rzucał się jeszcze dobrą chwilę, póki znowu nie zapadł w letarg.

Jeszcze tu jesteś? – Gambusi odwrócił się do mnie. – Ta stara furia dawno powinna była dać ci odtrutkę.

Zmarszczyłem czoło. Nie zrozumiałem.

No nic, dopóki tu jesteś, mogę ci pokazać twojego małego braciszka. A może synka?

Zarechotał pod rzadkimi, posklejanymi wąsami, złapał mnie za łokieć i podprowadził do stołu, na którym, sądząc po plamach i smrodzie, miał miejsce jeden z najobrzydliwszych eksperymentów.

Tadaaa!

Zerwał szmatę z niskiego szklanego walca, a ja popatrzyłem w oczy swojemu zmniejszonemu ja.

Zarodek artikula stworzony z twojej krwi, kału i nasienia – dodał Gambusi i ciągnąłby dalej, ale już go nie słuchałem.

Homunkulus unosił się w tak samo mętnym płynie jak artikule, tylko był jakieś dziesięć razy mniejszy. Jego rysy w najmniejszym stopniu nie przypominały tej nieco zniewieściałej urody mojej twarzy. Przez wymazane szkło lśniącymi twardymi oczyma spoglądał na mnie mężczyzna, o którym miałem zapomnieć. Mężczyzna, którego pokonałem na arenie. Moje stare ja.

Nagle zakrztusiłem się śmierdzącą wodą, oczy zaszły mi mgłą. Nagle patrzyłem przez brudne szkło na zdeformowaną twarz Gambusiego, który zaglądał do mojego akwarium. Rechotał, mało mu wytrzeszczone oczy nie wypadły z oczodołów. W końcu zerwał chustkę i podrapał się po brzydkiej, byle jak pozszywanej ranie ciągnącej się po całym obwodzie szyi.

To co, pamiętasz już, Thibaud?


* * *


Kraczący śmiech zamienił się w szum głosów. Otępiały i zdezorientowany otworzyłem oczy.

Miejsce! Odejdźcie od niego, musi oddychać! – wrzeszczała Antoinette, usiłując mi przy tym otworzyć zaciśnięte szczęki.

Nadal byłem w sali ćwiczeń. Dookoła tłoczyli się mężczyźni, z którymi walczyłem, moją twarz pokrywała skorupa zaschniętej krwi i wymiotów.

Pij, Hectorze! Jeszcze łyczek!

Na języku poczułem gorycz, otępienie ustąpiło.

To mój błąd. Zapomniałam podać ci odtrutkę. Ale jeszcze dostałeś ją w czas, zatrucie nie powinno mieć trwałych skutków.

Thibaud... – wyszeptałem.

Co? Co mówiłeś?

Powiedziałem Thibaud!

Jeszcze nie było dla mnie jasne, kim byłem, ale to wiedziałem na pewno.

Nazywam się Thibaud! – Wyrwałem jej flakon z odtrutką i zerwałem się energicznie.

Na ziemi leżał trup mojego ostatniego przeciwnika. Wielka szkoda! Był naprawdę dobry, ale w ostatnich chwilach przed zemdleniem nie byłem w stanie utrzymać w ryzach morderczych pragnień. Chudzielec miał gardło rozszarpane aż do kręgosłupa.

Jak mówiłaś? Kiedy ma być to przyjęcie?

Już jutro wieczorem – jęknęła stara, drepcząc tuż za mną, kiedy nerwowo spacerowałem po sali ćwiczeń, a ludzie ze strachem schodzili mi z drogi. – Ale czy zdążysz dojść do siebie? Otrząśnięcie się z wyników zatrucia zajmuje człowiekowi dosyć dużo czasu. Zrobię ci silniejszą dawkę odtrutki, tylko oddaj mi ten flakon.

O mnie się nie martw – warknąłem na nią i wcisnąłem tlakon za szeroki pas.

Starucha skrzywiła się z niezadowolenia, ale po tym, co tu pokazałem, nie odważyła się oponować.

Odtrutki miałem ledwo na dwa dni, ale chyba wystarczy. Tak czy inaczej potem już nie będę potrzebował.


* * *


Cunigunda przesuwała gąbką po moich plecach, czasami masując wrażliwymi palcami kark.

Uwaga, uwaga! Gorące! – pisnęła głośno, aż jej głos rozszedł się echem po pustym pomieszczeniu. Dolała do wanny kilka litrów wrzącej wody grzejącej się tymczasem na piecu. Pod jej wilgotną koszulą rysowały się drobne, ciemne sutki.

Po raz ostatni zanurzyłem się po nozdrza, a zaraz potem wstałem i przyjąłem z rąk Gundy ręcznik. Nie umknęło bynajmniej mojej uwagi, że mierzyła mnie doświadczonym spojrzeniem. Doświadczenie dzieci ulicy zyskiwały bardzo łatwo.

Na krześle czekała nowa garderoba, wybrana przez moją aktualną panią, Antoinette. Miałem odegrać rolę prowincjonalnego szlachcica i temu odpowiadał też strój. Suknica z szorstkiego czarnego jedwabiu naszywana skórzanymi rzemykami, pas zdobiony srebrnym haftem i podobnie wyszywana krótka kamizela. Ale najważniejsze było co innego. W poprzek siedzenia leżał długi, zakrzywiony miecz w lakierowanej pochwie. Tym razem nie drewniana replika, ale najprawdziwsza broń ze szlachetnej stali.

Nie oparłem się i zamaszystym gestem dobyłem broni. Bezbłędne ostrze matowo zalśniło w świetle pochodni. Zrobiłem kilka wypadów, zawirowałem w piruecie i odciąłem kawał ciężkiej kotary pokrywającej kamienne ściany, by zatrzymać ciepło. Wcale mi przy tym nie przeszkadzało, że jestem nagi. W końcu jednym niedostrzegalnym ruchem ukryłem miecz z powrotem w pochwie. Mój przyspieszony oddech unosił się w stronę wysokiego stropu, z którego skapywała skondensowana wilgoć.

Gunda obserwowała mnie zdumiona, a kiedy skończyłem, zaczęła z entuzjazmem klaskać.

Przed oczyma błysnęły mi damy dworu z upudrowanymi twarzami, chichoczące, kiwające wachlarzami i klaszczące. Mój przeciwnik nie ma połowy twarzy i obu nóg, a mimo to nadal żyje i oddycha. Pozostałym okiem błaga mnie o cios miłosierdzia...

Zamrugałem szybko, żeby się pozbyć niepokojącego obrazu.

Pomóż mi z tym! – nakazałem i wskazałem stos ubrania.

Cunigunda sięgnęła po suknicę, ale po chwili zrobiła gwałtowny wdech i upuściła strój.

No co się dzieje, nie potrafisz?! – krzyknąłem, a dziewczyna cofnęła się o parę kroków.

Za tym kryło się coś innego. Mieczem podniosłem skraj suknicy i odwróciłem ją. Lewą stronę materiału pokrywała zaschnięta, grudkowata substancja.

Włóż to na siebie – szepnąłem.

Wiedziałem, że Gunda mnie słyszy. Pobladła i wyglądała, jakby miała w każdej chwili zwymiotować.

Powiedziałem, włóż to! – ryknąłem i dobyłem miecza.

A może wolisz, żeby cię na miejscu posiekał?

Ja... nie! To pani Antoinette. Nie ja!

Powiedziałem coś.

Błysnął miecz. Rozcięta koszula dziewczyny szybko barwiła się na czerwono.

Gunda stała przede mną, jak ją Pan Bóg stworzył, jedną ręką zakrywała ledwo porośnięte puchem łono, drugą przesuwała po płytkiej, ale mocno krwawiącej rance na klatce piersiowej.

Już bez protestów rozpostarła czarną suknicę i w końcu się do niej wślizgnęła, żeby zakryć dolną połowę ciała. Sutki drobnych piersi były stwardniałe i powiększone od strachu. Wydawało się, że suknica nie wywiera na nią żadnego wpływu. Potem to do mnie dotarło – ręce Gundy. Dłonie i palce były spalone od jakiejś reakcji chemicznej. Zaciskała je w pięści, może żebym nie zauważył, a może z bólu. Z mieczem w lewej dłoni podszedłem do wanny i zanurzyłem rękę w wystygłej wodzie. Dwuskładnikowe chemikalia.

Pusty dzban na wodę stał jeszcze na gorącym piecu. Dno pokrywał spieczony osad. Nabrałem z wanny trochę wody i bez ostrzeżenia wylałem na Gundę. Dziewczyna najpierw pisnęła komicznie, ale po kilku sekundach ze stroju poszedł dym, a ja poczułem smród palonego mięsa. Cunigunda usiłowała zrzucić z siebie strój, ale była oszalała z bólu, więc zaplątała się w spódnicę. Upadła, wciąż wrzeszcząc w niebogłosy.

Dość! – Przez drzwi wpadła Antonietta w towarzystwie dwóch mięśniaków. – Zdejmijcie to z niej!

Mężczyźni bez ceregieli zdarli z Gundy strzępy stroju. Ukazały się wielkie pęcherze na skórze. Przy kolanach chemikalia przeżarły ciało aż do kości.

Ty draniu! – syczała na mnie stara czarownica, uspokajając szlochającą dziewczynę i wcierając w jej rany obrzydliwie cuchnącą maść.

Bałaś się, że cię zdradzę, skoro ci zabrałem odtrutkę?

odpowiedziałem pytaniem. – Nie musisz. Sam mam z królową niezałatwione porachunki. Jeszcze nie wiem, co się stało, ale Elisabeth zdradziła mnie i poniżyła. Zostałem zabawką w rękach jakiegoś szaleńca i codziennie musiałem walczyć o życie. W końcu mnie sprzedali do cyrku jako atrakcję. Ku uciesze gawiedzi! – Splunąłem. – Mam więcej niż dość własnych powodów, by jej nienawidzić. Zabiję ją, z twoją pomocą czy bez, a potem mogę spokojnie umrzeć. – Wskazałem swoje usta, gdzie nadal kryła się przezroczysta folia nasączona trucizną. – Chciałbym tylko wiedzieć, co ciebie prowadzi na pewną śmierć. Przecież musisz wiedzieć, że nie masz wielkich szans. Stracisz wszystko, co przez całe życie zdobyłaś.

Rozłożyłem ręce, gestem obejmując całą zapuszczoną salę. Dla kogoś to obrzydliwa dziura, dla innego dom.

Antoinette przez dobrą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy mierzyła mnie spojrzeniem, głaszcząc przy tym Gundę po głowie. W jej oczach błysnęło rozpoznanie. Najpierw pełne podziwu i niedowierzania, potem coraz bardziej zdecydowane. Ta starucha mnie poznała – czy raczej tego, kim kiedyś byłem. Widziałem to i nic nie mówiłem. Królowa żebraków wstała powoli i podała mi rękę, kruchą niczym sucha gałąź. Przyjąłem ją i obdarzyłem mocnym uściskiem.

Może i zasługujesz na to, żeby poznać moje powody.

Umilkła na chwilę, pewnie zbierając odwagę.

Królowa jest moją matką – oznajmiła wśród martwej ciszy. – Ma sporą gromadkę bękartów rozrzuconą po świecie, w najlepszym wypadku nie przyznaje się do nich, ale zazwyczaj każe je zabić, ledwo wyrosną z wieku, kiedy dzieci są milutkie i przymilne jak kocięta. To ona kazała zamordować mojego ojca, swojego odepchniętego kochanka. Pewnej nocy zamaskowani mężczyźni spalili nasz dwór, a jego wypatroszyli jak parszywego psa. Miałam pięć lat, ale już wtedy wiedziałam, że nasłała ich mamunia.

Starucha zająknęła się, a ja w niej na mgnienie oka dostrzegłem małą dziewczynkę, w której oczach odbijają się płomienie trawiące dom.

Schowałam się pod altaną, a potem uciekłam do miasta. Dalej już wiesz.

Jeszcze przez kilka chwil przestrzeń między nami przenikała niewysłowiona aura zaufania. Potem Antoinette skrzywiła się i przejechała spojrzeniem po moim ciele.

Każę ci przynieść inne ubranie. Tym razem nie musisz się bać, ale jeśli chcesz, ktoś je może włożyć przed tobą.

Wkrótce ubrałem się w toaletę podobną do poprzedniej. Suknica była nieco kosztowniejsza i usztywniona fiszbinami. Koronkowy kołnierz kurty zdobiły perły. Na plecach, na wysokości nerek, wymacałem starannie zaszyte rozdarcie. Kto wie, gdzie spoczywa poprzedni właściciel tej garderoby, pomyślałem i uśmiechnąłem się w duchu.

W ubieraniu się tym razem pomagał mi Coco – drągal, któremu dołożyłem w sali ćwiczeń. Gunda zniknęła. Po maści Antoinette przestała kwilić, zapadła w letarg i bez oporu pozwoliła się wynieść. Poparzenia będą się długo goić i wątpię, żeby jeszcze kiedyś kokieteryjnie pokazała nóżkę.

Jak długo szykujesz ten atak na królową?

Ach. czasem mi się wydaje, że całe życie! – Antoinette zaśmiała się skrzekliwie. – Ale dopiero pół roku temu marzenia zaczęły się iścić. Zdobyłam cennego sojusznika na dworze.

Wypatrzyłaś mnie już pół roku temu? – zainteresowało mnie.

W cyrku straciłem poczucie czasu, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że spędziłem tam najwyżej trzy miesiące. Co było przedtem? Nadal widziałem tylko słabe zarysy.

Ależ skąd. Ty to przypadkowy zakup – zwierzała się z ochotą. Jakby w ogóle nie miało znaczenia, co wiem, bo i tak nie będę miał komu tego zdradzić. – Z twoją pomocą zrobimy ten przewrót dużo bardziej elegancko i mniej krwawo. Nie, żeby miało to jakieś większe znaczenie. Gdybyś ty zawiódł, mam w odwodzie swoją żebraczą armię, a mój człowiek w odpowiedniej chwili otworzy drogę do pałacu. Zdobędziemy pałac, choćby to miało kosztować ostatnią kroplę krwi.

To było szaleństwo. Wiedziałem co prawda niewiele, ale jedno było dla mnie jasne – elitarne królewskie wojska zrobią z żebraków sieczkę. Jedyną nadzieją staruchy było zapchanie korytarzy pałacu martwymi ciałami. Dosłownie utopienie dworu we krwi.

Jeśli pozwolisz, pójdę się rozejrzeć po twoim królestwie. – Pożegnałem się ukłonem przeznaczonym wyłącznie dla prawowitej królowej.

To zadecydowało. Antoinette uśmiechnęła się zadowolona i skinieniem pozwoliła mi odejść.

Kolejnym ledwie widocznym ruchem wydala Coco rozkaz śledzenia mnie.

Z mieczem za ozdobnym pasem wyruszyłem na zwiedzanie dzielnicy de Broumbaque. Była o wiele bardziej rozległa, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Jak na razie poruszałem się po piętrach przeznaczonych dla wyższej kasty – żebraczej szlachty i zbrojnych.

Zapuszczone i przegniłe domy uniemożliwiały dalszy rozwój i tak ściśniętemu miastu. Pałace w centrum miały za sobą już kilka stuleci, z czasem jednak zamieniły się w rumowisko pełne ludzkich śmieci. Ale były to śmieci, które potrafiły się bronić, kiedy królewska gwardia usiłowała je wygnać. Żebracy, ze zdolnością przetrwania niczym u karaluchów, chowali się w podziemnych kryjówkach, wykorzystywali barykady z gruzów i celowo podpalali domy nienadające się do zamieszkania, dzięki czemu nigdy nie udało się pozbyć ich na dobre.

Zszedłem szerokimi schodami i zanurzyłem się w gęstej zupie zapachów i dźwięków, tak dobrze znanych z areny. Tam najgłośniejszą publicznością zawsze byli ci najbiedniejsi. Całe klany okaleczonych i wygłodniałych żebraków cisnęły się pod ścianami, wyciągały do mnie ręce, przebijając jednocześnie pełnymi nienawiści spojrzeniami. Obojętnie mijałem kobiety i dzieci z twarzami pokrytymi wrzodami oraz mężczyzn, którzy sami się potwornie oszpecili, by móc więcej wyżebrać. Natrafiłem na jakąś jadłodajnię, którą założyła Antoinette za wspólnie wyżebrane pieniądze. Tu czy tam ktoś usiłował sprzedać mi kradziony towar, narkotyki podejrzanego pochodzenia albo siebie. A jeszcze nie dotarłem na najniższe piętra i do piwnic. Z trudem mogłem sobie wyobrazić, co tam czeka. Ludzkie doły, zjednoczone niemocą i brudem w jedno pokryte otwartymi ranami, lamentujące stworzenie, które wygłodniałymi ustami pożera samo siebie, byle tylko przetrzymać kolejny dzień.

W końcu strumień ludzkiego cierpienia osłabł, a ja zostałem sam. Szedłem korytarzem oświetlonym nierównomiernie rozmieszczonymi pochodniami. Niektóre zgasły, gdzie indziej brakowało stalowego uchwytu, wyrwanego ze ściany z wielką siłą. Korytarz śmierdział drapieżnymi zwierzętami i śmiercią, ale nie zwracałem na to uwagi. Chciałem tylko mieć spokój, by pomyśleć w samotności. Wydarzenia ostatnich godzin bardzo mnie dezorientowały i stawiały moje dotąd prościutkie życie na głowie. Kim byłem? Kim jestem teraz? Czy sny i halucynacje, które mnie dręczyły, to wspomnienia czy ułudy? Byłem przeświadczony, że większość jest prawdziwa. Ktoś od dawna zamknięty w ciemnej i cichej celi mego wnętrza walił głową w ściany i wrzeszczał tak głośno, że mięso odchodziło od kości. Chciał się wydostać.

O moją pierś, chronioną skorupą lakierowanej czarnej stali, zadzwoniła kopia. W zamyśleniu dotarłem aż na koniec korytarza zamkniętego okutą wielką bramą. Z pewnością przeszedłby przez nią nawet elefant z odległych krajów. Korytarz tu rozszerzał się, brama została wmurowana w ścianę dopiero później. Nikt się nie przejmował czyszczeniem i tynkowaniem, ale wyglądało to na miejsce możliwe do zamieszkania.

Panie, dalej nie wolno!

Drogę zagrodziło mi dwóch strażników w imitacji królewskich mundurów. Tylko barwy wybrali inne. Barwami królowej były złoto i błękit, królowa żebraków wybrała szkarłat i czerń. Najwyraźniej nie mogła się już doczekać, kiedy zastąpi na tronie swą matkę.

Tylko za upoważnieniem pani Antoinette – dodał drugi żołnierz i wyraźnie się zawahał. Z pewnością już o mnie słyszał i tylko dzięki temu nie wiłem się jeszcze na ziemi z ostrzem w brzuchu.

Nie szkodzi. – Obojętnie machnąłem ręką i odwróciłem się, by odejść.

Na dźwięk mojego głosu za bramą coś przenikliwie zapiszczało, o kamienny mur zaskrobały pazury. Wiedziałem już, dokąd dotarłem i co czeka za bramą. Kiedy przejechałem palcami po otłuczonej ścianie i za paznokciami uwięzło mi trochę suchych łusek, tylko potwierdziłem swoje podejrzenie. Miały zielony kolor i niezdrowo śmierdziały.

Wróciłem na skrzyżowanie, którego jedną odnogę zagradzała ciężka krata. Z drugiej strony stali na straży prawdziwi żołnierze królowej, w złocie i błękicie. Tutaj zaczynała się bogatsza dzielnica. Terytorium kupców, rzemieślników i niższej szlachty – ci mogli sobie pozwolić na wynajęcie kilku pokoi i pięter, nie musieli wegetować w śmierdzących korytarzach i ciemnych, niewietrzonych komórkach.

Strażnicy badawczo mierzyli mnie wzrokiem. Ze względu na strój nie wiedzieli, co o mnie sądzić. Biedocie raz na jakiś czas dozwalano na wstęp do lepszych dzielnic. Niektóre prace były zbyt męczące lub poniżające, do nich przydawali się żebracy. Dla odmiany szlachta i bogacze chętnie odwiedzali dzielnicę de Broumbaque, by udowodnić swoją odwagę albo w poszukiwaniu zakazanych rozkoszy.

Uświadomiłem sobie, że oprócz kilku łyków odtrutki od wielu godzin nie miałem nic w ustach, ale głodny nie byłem. Moje kiszki skręcały się i wywracały. Wszechobecny zapach potu, podprogowy szum głosów rozlegających się w korytarzach, jęki i narzekania cierpiących zaczynały mi dokuczać. Doszedłem do najbliższych drzwi i wymacałem klamkę.

Prostokątny placyk między czterema domami powstał najprawdopodobniej z powodu błędu w projekcie architektonicznym. Był za ciemny i zbyt trudno dostępny, żeby mógł służyć do czegokolwiek sensownego, ale to mi nie przeszkadzało, najważniejsze było niebo nad głową. W ścianach nie było żadnych okien, tylko kilka otworów wentylacyjnych wysoko nade mną. Sądząc po nienaruszonej warstwie ptasich odchodów i trucheł, dawno nikt tu nie zawitał.

Oparłem się o ścianę i wyciągnąłem zza pasa flakon odtrutki. Domyślałem się, że za moim wyczerpaniem i brakiem apetytu stoi nieustanna walka organizmu z trucizną. Kapnąłem sobie trochę na język i zmrużyłem oczy. Wszystkie smaki, które pozwoliłyby mi zidentyfikować poszczególne składniki, przebiła straszliwa, ściskająca usta gorycz.

Drzwi za moimi plecami zaskrzypiały krótko. Odwróciłem się i spojrzałem na żebraka w podartym płaszczu, podpierającego się kulą. Z twarzy pokrytej warstwą brudu i ropy z olbrzymiego wrzodu patrzyły na mnie jasne i wcale nie przestraszone oczy. Nie widać w nich było nawet śladu pełnego uniżoności przerażenia, które tych ludzi stygmatyzowało dużo mocniej niż bieda i choroby. Mrugnął na mnie bezczelnie i skrzywił się. Wtedy wrzód odkleił się i odpadł. Fałszywy.

Odskoczyłem i dobyłem miecza. Mężczyzna nie dał się zaskoczyć, odrzucił kulę i z fałd płaszcza wydobył pneumatyczny samostrzał, nabity – sądząc po kształcie głowicy – pociskami wybuchowymi. Ledwo nacisnął spust, machnąłem mieczem i poczułem, jak ostrze przenika przez drewniany stożek niczym przez osełkę masła.

Eksplozja odrzuciła mnie na przeciwległą ścianę, drzazgi posiekały mi twarz. Myliłem się, był to tylko granat ogłuszający, inaczej bym się od tej ściany nie odbił, lecz pokrył ją w nieregularnych rozbryzgach. Ścisnąłem miecz oburącz i ruszyłem naprzeciw wrogowi. Nie mogłem mu pozwolić znowu naciągnąć broni. Wybuch na pół mnie oślepił, kolejnego strzału mógłbym już nie odbić.

Coś zaszeleściło po mojej prawicy, niewyraźnie dostrzegłem, jak z dachu spuszcza się na linie drugi przeciwnik, uzbrojony w palcat albo obuszek. Wylądował i z rozmachem uderzył mnie w ramię. Osłabiłem cios ugięciem kolan i ciąłem go w nogi. Od razu był o głowę niższy.

Szczęknięcie zamka dało mi sygnał, że fałszywy kaleka nabił broń. Rzuciłem się na ziemię, przewrotem dostałem się do niego i ciąłem czubkiem miecza przez nadgarstek. Za późno. Drewniane jajko wygięło mi ozdobny pancerz, a potem rozprysnęło się na wszystkie strony. Poszczególne odłamki ciągnęły za sobą mocne włókna lepkiej sieci, która owinęła mnie niczym kokon motyla.

Fałszywy kaleka wył z bólu, z przeciętego nadgarstka tryskała krew, ale zachował na tyle przytomności umysłu, by urwać kawał płaszcza i zatrzymać krwawienie za pomocą drugiej ręki i zębów.

Mówili, że jesteś zręczny jak małpa, ale i tak gówno ci to pomoże. – Kopnął mnie i zwrócił spojrzenie do drzwi. – Gdzie się obijasz?!

W polu widzenia pojawiła się kolejna para butów.

We dwóch będzie go ciężko nieść. No, dobij go.

Głowica samostrzału celowała mi nieomylnie w czoło.

Desperacko szarpnąłem głową, lakierowane drewno zjechało mi po czaszce, a mnie przy tym udało się obrócić miecz tak, żeby ostrze dotykało sieci. Mocne pasma pajęczyny puściły z trzaskiem, a kaleka z samostrzałem miał nagle w brzuchu ostrze miecza aż po rękojeść.

Zręczniejszy, niżbyś pomyślał. – Splunąłem mu w twarz i pozwoliłem, by ześlizgnął się z ostrza. – Ty! – Ostrzem miecza bez jednego zachwiania pogładziłem tętnicę szyjną ostatniego draba. Miał prostoduszną twarz wieśniaka, teraz pełną strachu. – Zaprowadzisz mnie do swojego pana. Albo nie. Zaniesiesz.


* * *


Nie rzucaj mną tak! – syknąłem karcąco.

Znowu mnie opinała lepka sieć, a dwie pary silnych rąk wlokły mnie ciemnymi korytarzami. Pod pachy trzymał mnie bandzior, za nogi Coco. Niemal chciałem Antoinette podziękować za to, że kazała mnie śledzić. Nic jej o swoim planie nie mówiłem, bo pewnie by się nie zgodziła. Ale ja po prostu musiałem dowiedzieć się, kto i dlaczego tak za mną tęskni.

Nieśli mnie z godzinę, przeważnie opuszczonymi korytarzami starych piwnic. Podejrzewałem, że niektóre części korytarzy wycięto bezpośrednio w skale, co by znaczyło, że zbliżamy się do góry, na której zbudowano pałac królowej.

Już... już tam... – wydyszał z trudem wieśniak. – Muszę dać sygnał, żeby nas nie atakowali.

Zanim zdążyłem mu przeszkodzić, sięgnął za pas i rzucił przed siebie jakiś proszek. Powietrze wypełniła nieprzyjemnie słodka woń, którą przeciąg wysłał w plątaninę tuneli przed nami. Szczególny sposób wysyłania wiadomości, ale do człowieka, do którego wedle wszystkich wskazówek zmierzałem, pasował idealnie. Pamiętałem to niejasno i głównie ze snów, ale tej pozszywanej twarzy zapomnieć się nie dało.

Mój tragarz przez całą drogę dygotał ze strachu, nie tyle przede mną, ile raczej przed swoim panem. Dał się przekonać dopiero, gdy krótkim, czystym cięciem amputowałem mu dwie trzecie członka. Teraz stawiał kroki dość szeroko, co chwila oglądał się i rzucał nienawistne spojrzenie na Coco, który niósł pneumatyczny samostrzał. Nagle wyślizgnąłem się z jego rąk i uderzyłem ciemieniem o bruk.

Bandyta wylądował tuż obok. Jego głowa odturlała się kawałek dalej. Zerwałem się czym prędzej i wyplątałem z pociętej sieci. Dookoła nie było nikogo – tylko sierp do rzucania, na łańcuchu, zatrzaskał o kamienie i zniknął. Latarnia, którą wieśniak miał na sznurze wokół szyi, rozbiła się i rozlany olej dopalał się pomału.

Osłaniaj mi plecy, Coco! – szepnąłem i przycisnąłem się do człowieka w żebrackim płaszczu. Samostrzał, który zdobyliśmy, brzęczał cicho z przeciążenia.

Potem zapanowała ciemność. Ciemność pełna płochliwych zwidów i cichych kroków. Zbyt szybkich, by je powodowały ludzkie nogi.

Zamknąłem oczy, skupiłem się.

Cicho, cicho... szum w powietrzu! Miecz dopadł i rozdzielił ciemność na dwie krwawiące połowy. Na usta trysnął mi gorący, słony płyn.

Coco szarpnął się i westchnął smętnie. Zanim umarł, nacisnął jeszcze cyngiel i wystrzelił ostatni nabój. Był to pocisk oślepiający, który zmienił ciemność w epicentrum eksplodującej gwiazdy. Poczułem w głowie ostre ukłucie, na siatkówce oka wypalił się obraz korytarza obryzganego krwią.

Na ziemi leżało ciało nagiego, powykrzywianego człowieczka – artikula – rozciętego od mostka po brzuch. Kolejny atakujący nie miał głowy. Oślepiający pocisk wybuchł mu w ustach i zostawił tylko dymiący kikut szyi.

Trzeci artikul skoczył z sufitu i powalił mnie na ziemię. Zaparłem się, ale był zbyt silny. Ciało twarde niczym kamień przyciskało się do mnie i czułem, że gdyby zechciał, mógłby mi złamać każdą kość.

Z cienia wyłoniła się przygarbiona postać.

Nareszcie cię znalazłem.

Pomarszczona twarz starego skrzata uśmiechnęła się złośliwie i coś mnie boleśnie zadrapało w szyję.

Gambusi, Gambusi, Gambusi... – kołatało mi w głowie, ale nie umiałem sobie przypomnieć, co to słowo oznacza. Przez to zadrapanie wstrzyknął mi jakiś narkotyk. Wszystko zlewało się i falowało. Miałem wrażenie, że oczy mam pełne łez.

Wróciłeś do tatusia – wyszeptał znajomy głos.


* * *


To była głupia próba. Po tobie spodziewałbym się więcej. – Pełen rozbawienia śmiech wydobył mnie z omdlenia. – I obraża mnie to, Thibaud. Przecież powinieneś wiedzieć, że zawsze się zabezpieczam. Sygnał zapachowy był tylko jednym z trzech. Ci dwaj kretyni mieli jeszcze zagwizdać hasło i wysłać w korytarz pocisk świetlny.

Paranoja jak zawsze, ty stary pozszywany perfumiarzu – wychrypiałem.

Gardło ściskało mi pragnienie. Musiałem być nieprzytomny wiele godzin. Zaraz jak błyskawica uderzyła we mnie świadomość zagrożenia. Spróbowałem wymacać za pasem flakon z odtrutką, ale pętały mnie skórzane rzemienie. Do tego nie czułem na brzuchu ucisku buteleczki, pewnie wypadła w czasie walki. Poddałem się beznadziei.

Może i paranoik, ale żywy. A w twoim wypadku to ostatnie nie będzie długo prawdą, jeśli ci nie dam tego, co?

Staruch zamachał mi przed oczami flakonem z resztką brązowego płynu na dnie. – Ładna chemiczna zabaweczka, sam bym tego pewnie nie zrobił inaczej, gdybym chciał kogoś utrzymać na smyczy, a jednocześnie zostawić mu swobodę ruchów.

Możesz mnie od tego uwolnić? – pozwoliłem sobie na nadzieję.

Mogę. Mogę wszystko! Jestem coś jak bóg, wiesz?

Zatańczył wokół mnie i w ten sposób przywrócił mi kolejną partię wspomnień. Gambusi, alchemik królowej Elisabeth i szaleniec pierwszej wody. Dostarczy czegokolwiek, od najsilniejszych narkotyków po rzadkie perfumy ekstrahowane z ludzkich gruczołów, po genetycznie modyfikowanych morderców albo zabawki do łóżka pozbawione mózgu. Na szczególne zamówienie kombinację tych dwóch ostatnich.

Ale dlaczego miałbym to robić? – ochłodził mnie.

Dlaczego nie miałbym wykorzystać tych sprytnych więzów na własne potrzeby?

Jakie potrzeby? – Wściekle szarpnąłem się w pętach i zaskoczyło mnie, jak bardzo osłabłem. – Już ze mnie wycisnąłeś wszystko, czego ci było trzeba.

Wspomnienia pędziły niczym stado spłoszonych koni i paliły mi mózg rozbłyskami przeszłości. Wiedziałem już, co się stało. Dlaczego ktoś mnie pozbawił twarzy, imienia i wspomnień.

Byłem królewskim escrimeurem – szermierzem i obrońcą z wysokimi tytułami. Takiemu łatwo się wplątać w pałacowe intrygi. Odkryłem spisek przeciw królowej, ale przy tym sam stworzyłem dla niej zagrożenie. Przyjąłem zasłużoną karę i zginąłem z własnej ręki... tylko po to, by zostać zabawką w laboratorium Gambusiego. Wypróbowywał na mnie nową generację artikuli i reperował moje zniszczone walkami ciało łatami ze sztucznego mięsa. Zanim mnie sprzedał na arenę jako wysłużonego weterana setek pojedynków, z własnego ciała została mi chyba tylko blizna na brzuchu – wspomnienie królewskiej kary. Twarz też mi odebrał, chociaż to było raczej ustępstwo na rzecz dworskiej etykiety. Nie wypadało, żeby szlachcic walczył z kmieciami na arenie.

Wtedy tak, ale wygląda na to, że w cyrku zdobyłeś nowe doświadczenia. Artikul, którego zabiłeś ostatniego, należał do moich najlepszych wytworów. Eksperymentalna produkcja – paplał i nerwowo pociągnął za zawieszony przy pasie wór, w którym niespokojnie bulgotała ciecz o różowym zabarwieniu. Z niedbale wprowadzonej kaniuli przesiąkała do niego krew.

Tym bardziej się cieszę, że tak łatwo go dostałem.

Roześmiałem się staruchowi w nos. Piekielnie mnie przy tym drapało w wysuszonym gardle, ale warto było.

Śmiej się, póki masz z czego. – Pozszywaną twarz wykrzywiła obrażona mina. – Może ci ta wesołość przejdzie, kiedy będziesz walczył przeciw niemu!

Alchemik zdarł prześcieradło zakrywające pojedynczy szklany walec na środku pomieszczenia. Z mętnej wody wynurzyła się znajoma twarz, moja twarz. Nie ta, którą miałem teraz, ale twarz królewskiego escrimeura Thibauda de Accrocheura. Z tępym stuknięciem uderzyła czołem w ściankę tuby i znowu zniknęła w cieczy. To dlatego stawowiec na arenie wyglądał tak znajomo. Gambusi go wyhodował na mój wzór.

Byłem zaskoczony, ale wolałem się skupić na Gambusim i jego pracowni.

Jak widzę, nędza się może zdarzyć nawet takiemu mistrzowi alchemii.

Laboratorium nie mogło konkurować ze starym warsztatem w królewskim pałacu ani wielkością, ani wyposażeniem. Dysponowało tylko jednym łożem operacyjnym, a w ubogiej kolekcji podgrzewaczy i kolumn destylacyjnych bulgotało coś, co przypominało kocie rzygi. Na półkach wzdłuż wszystkich ścian kurzyły się długie szeregi szklanych naczyń, całkiem przypominających słoiki na kiszone ogórki. Wewnątrz obracały się figurki o proporcjach z grubsza ludzkich – homunkulusy czekające na aktywację dzięki alchemicznym procedurom. Zalążek armii Gambusiego.

Gówno – odparł sucho stary, przez chwilę przestał odgrywać szalonego geniusza i ze znużeniem usiadł na stołku. – Durna Elisabeth nie chciała mnie słuchać. Chciała wykorzystać moje artikule w regularnym wojsku przy uspokajaniu jakichś zamieszek... gdzieś tam. – Obojętnie machnął ręką, dając do zrozumienia, jak mało obchodzi go wszystko, co się rozgrywa poza ścianami jego laboratorium. – Najdurniejszy pałacowy mops rozumie, że artikula można używać tylko do bardzo wyspecjalizowanych i precyzyjnych zadań. Zamordowanie wrogiego generała, co najwyżej wymordowanie zbuntowanej wsi. Ale to na pewno nie jest żołnierz, który będzie równo maszerował, tak jak mu królowa zagwiżdże. Za dużo energii, za dużo morderczych instynktów... Nawet nie dotarli na miejsce bitwy. Po dwóch dniach marszu wymordowali większość żołnierzy, a potem uciekli do lasu. Jak słyszałem, potem zatłukli się nawzajem z nudów.

Popadłeś w niełaskę – podsumowałem.

Popaść u królowej w niełaskę znaczyło wyrok śmierci. Co prawda oficjalnie człowiek skazany nie został, ale konkurenci mieli wolną rękę, mogli go zlikwidować. A w moich podziurawionych wspomnieniach pałac był czymś w rodzaju basenu pełnego piranii, do którego ktoś wlał dzbanek krwi. Z tym że trochę bardziej niebezpieczny.

Wszystko, co tu widzisz, złapałem w jedną noc, kiedy po mnie przyszli królewscy escrimeurzy. Ledwo zdążyłem się wycofać do katakumb pod miastem. Ale nie zostawiłem im tego najważniejszego, mojego asa. – Postukał wyschniętym kościstym szponem szklany walec z moim bliźniakiem, co sprawiło dość przerażające wrażenie.

Zarodek nowej generacji artikuli, szybszych, silniejszych, a przede wszystkim mądrzejszych! Królowa będzie musiała je przyjąć, nikt jej nie zrobi lepszych – rozmarzył się, wyobrażając sobie, jak mu wiecznie piękna Elisabeth oddaje honory i ordery, które zdobył w trakcie swojego nienaturalnie długiego żywota, a stracił w jedną noc.

W mojej udręczonej głowie zaczynał rodzić się plan. Zbyt szalony na to, by mógł przyjść mi do głowy w chwili, gdy byłem w pełni fizycznego i umysłowego zdrowia.

Może miałbym dla ciebie propozycję, jak znowu dostać się na szczyt. Bez niepotrzebnej zwłoki – zacząłem.


* * *


Kiedy skończyłem opowiadać, pochodnie w metalowych uchwytach już się dopalały. Większość czasu musiałem poświęcić na nieustanne zapewnianie Gambusiego o tym, jakim jest doskonałym uczonym i mistykiem, i jak bardzo zasługuje na wygodne miejsce u boku królowej. Sam plan był całkiem prosty.

Gambusi patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma i nie można było przewidzieć, czy w następnej chwili poderżnie mi gardło, czy wypuści mnie na wolność. Potem w jego dłoni pojawił się skalpel. Upaćkany i z pęknięciem na całej długości kościanej rękojeści, ale na oko ostry.

Tak ostry, że przy ruchu żylastej ręki ciął na eleganckie połówki nawet cząsteczki wydychanego powietrza. Skalpel mignął i nagle miałem wolne ręce.

Nie wiem, czy szaleńcem jesteś ty czyja. Może my obaj, ale też obaj tkwimy w niezłym gównie, a to by nas z pewnością mogło z niego wyciągnąć.

Taką mam nadzieję.

Pocierałem zdrętwiałe nadgarstki i walczyłem z mdłościami. Minęło wiele godzin, odkąd zażyłem dawkę odtrutki.

Ale najpierw musisz coś zrobić z tym. – Wysunąłem język ze znaczkiem śmierci.

Jak się nazywa baba, co ci to dala? Antoinette? Kiedyś jedną znałem. Jeszcze w czasach, kiedy byłem trucicielem w bandzie Kudłatego Jeana. Dobre osiemdziesiąt lat temu. Kręciła się tam koło mnie jedna taka cycata, kazała się nazywać Tońcia. A jakie numery umiała w łóżku...

Mówiąc to, odgarnął rękaw roboczej koszuli i wyrwał z nabiegłej żyły jedną z wielu rurek, którymi nieustannie krążyły chemikalia wspierające jego starczy organizm. Bez dalszych ceregieli wciągnął resztkę mojej odtrutki do strzykawki i wstrzyknął sobie. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, trucizna już działała. Jedyna nadzieja na ratunek zniknęła właśnie w tym pozszywanym, pomarszczonym ciele, nieustannie spragnionym dalszych stymulantów.

W skórzastych mieszkach rozwieszonych na Gambusim zaczęło się coś dziać. Niektóre płyny zmieniły barwę, inne zaczęły gwałtownie bulgotać, jego oczy pokryły się trupim bielmem. Reakcja była tak silna, że staruch padł na podłogę i wyprężył w epileptycznym skurczu. Tępo obserwowałem, jak ze wszelkiego rodzaju przewodów, rurek i otworów cielesnych przesiąka krew. Podłoga z ubitej gliny i śmieci zmieniła się w czerwone bagno.

Nagle było po wszystkim. Gambusi odprężył się, odkaszlnął i z trudem, ale i z triumfalnym uśmiechem wlazł z powrotem na stołek.

Dokładnie tak jak myślałem. Moja odtrutka, a zatem i trucizna moja. Tońcia uczyła się co prawda szybko, ale nie umiała wymyślić nic własnego. Tylko dobrze powtarzała po innych.

Chyba mi się wydawało, lecz odniosłem wrażenie, że w głosie starego słyszę echo dawnych uczuć.

Co będzie... – „ze mną”, chciałem spytać, ale w tej chwili spadałem już z łoża. Bez żadnego wsparcia ze strony osłabłych mięśni, prosto na kant stołu.

Na podłodze dosłyszałem słowa Gambusiego:

A co ma być, dam ci umrzeć i tyle!

Palce, śmierdzące nieznanymi chemikaliami i smażonym kurczakiem, wcisnęły mi się do ust, bezlitośnie złapały za język i zerwały znaczek. Teraz naprawdę czekała mnie już tylko śmierć.


* * *


Przestań symulować i wstawaj!

W moich żyłach zatętniła ognista energia, obudziłem się. Od razu i kompletnie. Tak mnie to zaskoczyło, że się zerwałem i przyjąłem pozycję bojową.

Szaleńczy śmiech trochę mnie ochłodził. A jeszcze bardziej fakt, że nic nie widziałem. Zerwałem z twarzy kawały gazy nasiąknięte krwią i rozejrzałem się szybko. Nadal znajdowałem się w zapasowym laboratorium Gambusiego. W uchwytach płonęły nowe pochodnie, a u moich stóp leżało moje ciało.

Na razie się oszczędzaj, kości co prawda scaliłem dobrze, ale może ci się zrobić kuku.

Co się stało?

Za to jałowe pytanie nienawidziłem sam siebie, ale nic umiałem inaczej sformułować swojego absolutnego zagubienia. Szturchnąłem bosą stopą martwe ciało. Zobaczyłem rozciętą i wydrążoną czaszkę. Skalp leżał kawałek dalej, jak zużyta szmata do podłogi.

No co niby? – Gambusi przestał się chować za pustym szklanym tubusem. Słusznie zakładał, że zdezorientowany zaraz po przebudzeniu prawdopodobnie bym go zabił. Nawet teraz nie byłem od tego daleki. – Rozpoznałem truciznę, którą ci dała Tońcia. A jako że była według mojej receptury, wiedziałem także, że jest stuprocentowo skuteczna. Ta woda, którą ci lała do gardła, mogła co najwyżej spowolnić efekty. W dwa dni byłoby po tobie. Dlatego po prostu zabiłem cię wcześniej, zanim trucizna zaatakowała układ nerwowy, a mózg i rdzeń wsadziłem do mojego ostatniego artikula. Można powiedzieć, że zwróciłem ci stare ciało. Tylko z paroma poprawkami.

To widzę – prychnąłem z obrzydzeniem, patrząc na napęczniałe stawy, od których stawowcy zyskali przezwisko. Zaraz wypróbowałem ich wytrzymałość i chciałem przeciągnąć się do granic możliwości, ale mózg, przyzwyczajony do panowania nad zwykłym ludzkim ciałem, odmówił posłuszeństwa.

Chwilę potrwa, zanim nauczysz się z niego korzystać. Na początku będzie tak, jakbyś chodził w stroju szytym na miarę dla kogoś innego. Ale z czasem wytworzą się nowe zakończenia nerwowe. Nie, żebym już kiedyś robił coś podobnego. – Gambusi znowu zaczął szaleńczo rechotać. Wyglądał na zmęczonego, ale jak tylko pomasował sobie trochę wór z zielonym płynem wiszący na szyi, do jego oczu wrócił maniakalny blask. – Po prostu musisz wierzyć w to, że ze mnie jest zasrany geniusz! Bo i jest – dodał poważnie.

Kilka następnych godzin spędziłem na zapoznawaniu się z moim staro-nowym ciałem. Spróbowałem kilku wypadów mieczem, posiekałem na strzępy wyliniałą miotłę, a w końcu zrobiłem jakieś niezręczne salto. Wylądowałem nieszczęśliwie i przed urazem ocaliły mnie tylko stawy otoczone grubą warstwą tkanki. Co zyskałem na sile, to straciłem na kociej gracji i równowadze. Mogłem tylko mieć nadzieję, że wszystko wróci i przy odpowiednich ćwiczeniach nabiorę wprawy.

Alchemik tymczasem ze zręcznością doświadczonego rzemieślnika dzielił moje stare ciało – na części zamienne, jak powiedział. Bryły mięsa zmieniały się pod jego rękami w kawałki układanki. Wystarczyło wpuścić trupowi do żył jeden z jego wywarów, a mięśnie bez oporu oddzielały się od kości, jak skórka pomarańczy od miąższu. W kościach zostawały po palcach Gambusiego głębokie odciski. Już nie wydawało mi się dziwne, że stary mistrz potrafił w ciągu kilku godzin przerzucić mózg z jednego ciała do drugiego.

Jakby mimochodem uklepał z błon i krwawych strzępów miniaturowy płód – homunkulusa czekającego na pierwszy życiodajny oddech. Zanim figurkę z mięsa i ścięgien dołączył do jej milczących braci w rzędach pod ścianami, otworzył blaszaną puszkę i, mamrocząc magiczne formuły, posypał zarodek człowieka czarnym proszkiem. Potem wziął głęboki oddech i przyłożył wargi do ust homunkulusa. Człowieczek, mimo miniaturowych rozmiarów i pospiesznej roboty mający wyraźnie moje rysy, otworzył usta i wydał pierwszy krzyk, identyczny jak płacz noworodka. Zaraz umilkł, kiedy Gambusi wrzucił go do tubusu. Zamarł w pozycji płodowej i czekał, aż stwórca znowu obudzi go do życia i wzrostu. Ciekawe, że mimo jego niewątpliwego mistrzostwa w magii i nauce, w czynnościach Gambusiego znajdowałem mniej więcej tyleż mistyki, co w pracy rzeźnika ćwiartującego prosię.

Nie możesz mu dać innej twarzy? Wcale nie mam ochoty, żeby po świecie biegały armie artikuli wyglądających jak ja – zauważyłem z obrzydzeniem.

To by było zbyt pracochłonne. Materia ma pamięć. Wie, skąd pochodzi, a kiedy usiłujesz wcisnąć jej inną formę, rozpada się. Przecież ty teraz też jesteś artikulem, nie rozumiem, dlaczego ci to przeszkadza!

W oczach starego skrzata iskrzyła złośliwość. Przyłapałem się na tym, że zaciskam palce na wąskiej buteleczce i wyobrażam sobie, że to jego szyja trzaska pod moim chwytem.

Hej! Do czorta, odłóż to!

Zamrugałem z zaskoczeniem, bo coś naprawdę pękło – cienkie szkło probówki, którą się bawiłem. Wetknąłem ją do stojaka. Ściany naczynka obrastała zielona substancja, wyglądająca odrażająco i jakoś dziwnie znajomo.

To jest bardzo agresywna pleśń, moja własna mutacja – wyjaśniał Gambusi, kontrolując, czy z buteleczki nic się nie wydostało. – Raz dotknij, a nie pozbędziesz się jej do końca życia. Najpierw obrośnie ci skórę, a w końcu ustami, nosem i rzycią dostanie się do środka. Umrzesz bardzo powoli i bardzo boleśnie. Do tego tworzy piękne, swędzące wrzody.

A nie wypróbowywałeś przypadkiem tego zielonego świństwa na swojej dawnej ukochanej Tońci? – zainteresowałem się.

Nie, dlaczego? A raczej... – Gambusi podrapał się po głowie, porośniętej tu i tam kępkami tłustych białych kłaków. – Przed laty zabezpieczałem tym potworkiem swoje probówki i księgi. Kto ich dotknął, nawet przypadkiem, tego zeżarło. Nigdy mi to nie przyszło do głowy, ale wtedy właśnie moja Tońcia opuściła bandę Jeana. I ktoś mi ukradł część wyposażenia. Zniknęły tylko jakieś głupoty, a chłopcy Jeana nigdzie nie znaleźli żadnego zielonego biedaka, więc zostawiłem złodzieja w spokoju. Ty myślisz, że Tońcia mogła... – Po połatanej twarzy przemknął złośliwy uśmiech.

Tego nie wiem, ale Antoinette, którą poznałem ja, ma na ciele brzydkie zielone mapy. Pewnie to właśnie twoja pleśń. Jak to możliwe, że jej nie zabiła?

Jak mówiłem, Tońcia sporo się ode mnie nauczyła, ale sama nie wymyśliła zupełnie niczego. Miałem wtedy metodę, jak spowolnić rozwój, a częściowo go nawet odwrócić, ale całkiem to wyleczyć umiem dopiero teraz. Tym – pokazał mi szklane pudełko z odrobiną białego pudru na dnie. – Wystarczy połknąć albo posypać zakażone miejsca i wszystko znika. Ale muszę powiedzieć, że mnie pocieszyłeś. Słyszeć, że ta kurewka i złodziejka przez całe osiemdziesiąt lat męczy się z tym obrzydliwym grzybem, to miód na moje uszy. Czyli ostatnie męskie ręce, które bez obrzydzenia głaskały jej biały tyłek, należały do mnie.

Na poparcie swych słów wyciągnął przed siebie łapy z przerośniętymi paznokciami. Teraz by do Antoinette też pasował.

Nie odpowiedziałem. Właśnie mi przyszło do głowy, jak zmienić równowagę sił na swoją korzyść.


* * *


Kroczyłem ciemnymi korytarzami głęboko pod miastem. Gambusi wybrał sobie na kryjówkę jedną z licznych jaskiń, które wydrążyło w miękkiej skale prehistoryczne morze. Łatwo tu było się zgubić, porowatą skałę ryły korytarze i korytarzyki, którymi przedostać się można było tylko na klęczkach. Już kiedyś dawno ludzie uświadomili sobie potencjał tego labiryntu i w pełni go wykorzystali. Plątaninę naturalnych korytarzy wzbogaciły inne, wykonane ludzkimi rękami, pomieszczenia zmieniły się w sekretne magazyny, kryjówki trędowatych, burdele najgorszego rodzaju oraz siedziby zakazanych sekt i przeciwników królowej.

Ja sam nie zgubiłem się po pierwszych pięćdziesięciu metrach tylko dzięki swojemu przewodnikowi – artikulowi, którego przydzielił mi alchemik. Na szczęście nie był to typ wytworzony z moich tkanek. Trudno byłoby wyjaśnić przypadkowemu przechodniowi nasze podobieństwo, a do tego dostawałem przez nie gęsiej skórki.

Światło latarni zakołysało się nagle i ukazało osiłka o twarzy oszpeconej ospą. Znałem go, należał do straży Antoinette. Strzegł jednego z licznych jaskiniowych plastrów zabitych deskami.

Tutaj nikt nie ma czego szukać. Idziesz przez ziemie królowej żebraków – syknął groźnie i sięgnął w tył za pas. Miał tam pewnie schowaną broń, ale w tej chwili wyłonił się z ciemności mój przewodnik i zajrzał mu w oczy z bezpośredniej bliskości. Bez jednego ruchu w twarzy czy mrugnięcia.

Podziobany zamarł z ręką za plecami. Wszyscy bali się artikuli. Nawet nie z powodu ich niezwykłej siły i szybkości, chodziło o coś w nich, gadzią obojętność, z którą mordowali i torturowali. Jeśli było trzeba, sztuczni mordercy bywali całkiem inteligentni, chociaż zazwyczaj korzystali tylko z podstawowych instynktów koniecznych do wykonania rozkazu. Ale nie o to chodziło. Kiedy człowiek spojrzał im w oczy, wiedział, że ten stwór może mu bez jednego ukłucia sumienia wyrżnąć kręgosłup z ciała.

Jak na zawołanie – stwierdziłem chłodno. – Potrzebuję kilku informacji.

Kim jesteś? Ode mnie się...

Złam mu rękę – rozkazałem.

Coś zawirowało i w następnej chwili podziobany trzymał się za ostry odłam kości naciągający skórę. Rozegrało się to tak szybko, że zapomniał wrzasnąć, tylko zwymiotował i usiadł na ziemi.

Antoinette zaczęła już atak na królewski pałac?

Ccco... ?

Pobaw się z nim, ale musi przeżyć. I móc mówić – dodałem.

Artikul usiadł na potężnie zbudowanym mężczyźnie, otoczył go nogami i całkiem w ten sposób unieruchomił. Potem pod sadłem na brzuchu wymacał najlepsze miejsce, gdzie rozchodziły się mięśnie, i wcisnął tam palce. Nic więcej, tylko cisnął. Powoli, oszczędnie i nieustająco. Wkrótce skóra pękła i polała się krew. Osiłek wytrzymał do chwili, kiedy ręka artikula zniknęła w jego brzuchu po nadgarstek. Potem zaczął rzucać się, wrzeszczeć i płakać, ale przeciw stawowcowi nie miał szans. W końcu zaczął mówić. Wyleciało z niego wszystko, co wiedział, razem z wnętrznościami. Artikul wyciągał je z dziecięcą ciekawością i pokazywał mi z powagą.

Informacji nie było wiele, jako że chodziło tu o zwykłego pionka. Antoinette pod moją nieobecność wróciła do pierwotnego planu – zasypie pałac swoimi ludźmi. Gdzie i ilu ich jest, którędy będą atakować, imię wspólnika w pałacu – nic z tego nie wiedział.

Dość! – zatrzymałem artikula. Niechętnie rozstawał się ze swoją zabawką, co chwila oglądał się za nią z żalem. – Otwórz to! – rozkazałem, wskazując zabitą deskami jaskińkę.

Artikul szarpał deski, jakby były z piernika. Zadufana królowa żebraków trzymała tutaj uroczyste uniformy swojej przyszłej gwardii.

Słynny zmysł orientacji artikula szybko zaprowadził nas na parter pałacu Antoinette. Trwały tu gorączkowe przygotowania, ludzie szykowali się do bitwy. Nędzne szmaty zastąpili uniformami, odrzucili laski i kule, a brali miecze, palcaty i halabardy.

Z zasłyszanych słów wywnioskowałem, że Antoinette zniknęła. Według jednego gaduły poszła na spotkanie z przyjacielem w pałacu. Byłem zdumiony, że tak słabo przygotowana i utajniona akcja osiągnęła końcową fazę. Zupełnie jakby ktoś w pałacu życzył sobie tej bitwy i wspaniałomyślnie przymknął oko na taktyczne błędy przeciwnika.

Swojego przewodnika ubrałem w uroczysty uniform ukradziony z magazynu, po czym kazałem mu chodzić prosto i, na ile się da, po ludzku. Miał co prawda nieustanne tendencje do skradania się niczym drapieżca przed atakiem, a raz o mało co nie wlazł na sufit, ale potęga munduru robiła swoje. Otwierała drzwi i uciszała ewentualne pytania. Mnie nikt nie zauważał. Nowa twarz zapewniała mi anonimowość – po prostu kolejny przegrany szlachcic, który spadł na samo dno. Widziałem tu paru takich.

Hej, ty! – Zatrzymałem kobietę w kilku warstwach podartych spódnic. Za to jej ciężkie piersi, opadające na brzuch, ledwo zakrywała rozpięta kamizelka.

Czego byś chciał, młodzieńcze? – Mrugnęła na mnie uwodzicielsko.

Osadziłem ją tak surowym spojrzeniem, że zaciągnęła kamizelkę na piersiach.

Szukam Gundy, pokojówki jej wysokości. Nasza królowa przesyła jej kolejną dawkę gojącej maści.

Żebyście się z tej królowej wszyscy nie po... – połknęła ostatnie słowo. – Ta mała suka jest w swoim pokoju, na drugim piętrze. Zaraz obok kuchni. Ale jeżeli nie interesują cię kościste dzieciaki, miałabym dla ciebie coś lepszego.

Spróbowała, nie mogłem jej tego mieć za złe, lecz bez dalszego gadania odwróciłem się, by odejść.

Jadłodajnię pamiętałem z poprzedniej wizyty. Ktoś kazał całe jedno piętro oczyścić ze wszystkich ścian, działowych i nośnych. Tam, gdzie nasiąknięty wilgocią strop groził zawaleniem, postawili ogromne drewniane słupy. Mimo to nie czułem się zbyt bezpiecznie z tym opadającym sklepieniem nad głową. Na całej długości wielkiego pomieszczenia, przy słabym świetle olejnych lamp, żywiły się zastępy biedaków. Siorbali bezzębnymi ustami rzadką kaszę, ogryzali sto razy już ogryzione kości i wykłócali się o kawały żylastego mięsa wątpliwego pochodzenia. Cuchnęło tu niczym w otwartym grobie.

Mój artikul wyrwał coś ślepemu dziecku i ze zwierzęcą zajadłością zaczął chrupać gołą kość. Ja sam odczuwałem w żołądku ściskający ból, ale prędzej bym umarł z głodu niż zjadł cokolwiek z tutejszej kuchni.

Skierowałem się w stronę tylnej ściany jadłodajni, gdzie – jako jedyna pozostałość poprzedniego kształtu budynku – zachowało się kilka komórek, przedtem pewnie używanych jako spiżarnie czy składziki. Artikul został na zewnątrz, obaj byśmy się w środku nie zmieścili.

Powitał mnie mrok i obrzydliwy smród rozkładu pomieszany z zapachem nieznanych ziół. Podkręciłem knot w lampie i światło niechętnie zalało pomieszczenie o rozmiarach półtora na dwa metry. Całe wypełniało łóżko zarzucone stosem szmat i kilka półek umocowanych niczym schodki aż po wysoki strop.

Ktoś zacharczał i szmaty na łóżku się poruszyły. Gdybym był do tego zdolny, pewnie bym się przestraszył. Ale tylko energicznie odrzuciłem przykrycia, aż resztki jedzenia i brudne bandaże poleciały wszędzie naokoło. Czyli głównie na mnie.

Gunda była nieprzytomna albo spała głęboko. Jęknęła płaczliwie niczym ranny kot. Oprócz zakrwawionych bandaży wokół goleni nie miała na sobie nic, tak że mogłem dobrze ocenić jej wprawdzie chudą, lecz już kobiecą figurę. Ale nie po to tu przyszedłem. Bez cienia wrażliwości zerwałem jeden z bandaży i odsłoniłem żywe mięso pod spodem. Cunigunda krzyknęła z bólu i usiadła na łóżku. Patrzyła na mnie wytrzeszczonymi oczyma, a jednocześnie usiłowała zakryć choć trochę swej nagości.

Skrzywiłem się pogardliwie i uniemożliwiłem jej to. Im bardziej poniżysz przeciwnika, tym prędzej się złamie.

Poznajesz mnie?

Nie – wykrztusiła.

Widziałem w jej oczach, że kłamie. Co prawda głównie sama przed sobą, ale kłamie. Czymś – może postawą, gestami, tonem głosu – się przed nią zdradziłem i nie pomogło nowe ciało.

To zresztą nieważne. Teraz chodzi o co innego. Gdzie Antoinette?

Ja nie wiem! – kwiknęła. – Jestem chora, cały dzień u niej nie byłam.

Jesteś jej pokojową, coś wiedzieć musisz – przerwałem jej z niecierpliwością. – Co miała w planie? Kto jest jej sojusznikiem w pałacu? Którędy chce poprowadzić atak?

Co? Skąd o tym... ? Jesteś, panie... ty jesteś Hector?

Hector nie, ten był i już go nie ma. Jestem Thibaud. A ty będziesz mówić.

Otworzyłem drzwi i pozwoliłem wślizgnąć się artikulowi. Stwór wlazł po półkach aż do sufitu i stamtąd obserwował Gundę niczym pająk muchę.

Mów, bo puszczę go na ciebie.

Mówiła.


* * *


Miejsce. Za wszystkim stała nieustanna walka miasta o więcej miejsca, więcej przestrzeni do rozwoju, handlu i prezentacji przed światem. Chociaż królewskie miasto było największe w całym państwie i dysponowało największą potęgą wojskową i ekonomiczną, w zasadzie chodziło tu o żałosny zlepek przebrzmiałych architektonicznych skarbów i ludzkich śmieci. Naczelny architekt i budowniczy królestwa, wicehrabia de Bragelonne, oczywiście nie mógł być zadowolony z takiego stanu rzeczy.

Ze wspomnień wynurzyło się jego oblicze – chude, ascetyczne, z wielkim nosem pokrytym czerwonymi żyłkami. Ale to nie był czas na wspomnienia. Energicznie przerwałem Gundzie, której opowiadanie przeszło w paplaninę bez treści. Ból i skutki uboczne środków, które go łagodziły, zamgliły jej rozum. Przez krótką chwilę zastanawiałem się, co z dziewczyną zrobić. Oczywiście mogłem ją zabić, ale zwłoki ulubienicy Antoinette spowodowałyby powszechny alarm. Wystarczy ją uśpić. Machnąłem lewą ręką i dziewczyna spadła z łóżka.

Z niemiłym podejrzeniem pochyliłem się nad nią. Jeszcze nie przywykłem do nowego ciała i jego siły. Z roztrzaskanej skroni płynęła krew. Zakląłem ordynarnie i kazałem artikulowi, żeby schował Gundę w rozrzuconej pościeli.

Idziemy!

Już się nie oglądałem.


* * *


Hej, ty! Nie możesz tu się teraz kręcie!

Przed oczyma mignął mi zardzewiały grot kopii. Władczym gestem odsunąłem broń i zrobiłem minę niczym generał podczas inspekcji.

Głupcze! Nie poznajesz barw swojej pani? – Wskazałem na lekko skulonego artikula ubranego w uroczysty uniform. Złote frędzle i wypolerowane mosiężne guzy znacznie ucierpiały. Artikul zdążył je częściowo poobrywać, częściowo wymazać krwią i podejrzanym mięsnym sosem.

Żołnierz przed wybiegiem rhinoszczura przestąpił z nogi na nogę i wymienił niepewne spojrzenie z kolegą.

Zanim sobie wyjaśnili, co z nami robić, dobyłem miecza i przeciąłem drzewce kopii. Grot zabrzęczał na bruku, a ja rozkazałem artikulowi działać. Kończyny zawirowały i któryś żołnierz nagle stał bez miecza i jednej ręki. Wrzasnął przeraźliwie, ale – o dziwo – nie stracił przytomności. Z rozerwanego łokcia tryskała krew, to mu jednak nie przeszkadzało w tym, aby pozostałą ręką ścisnąć artikula. Chociaż stawowiec był o głowę niższy i chudszy niż zwalisty zbrojny, uwolnienie się zajęło mu zaledwie kilka sekund. Wygiął giętki grzbiet – pod naciskiem kościanego grzebienia popękały szwy ukradzionego munduru – i bezręki żołnierz odleciał gwałtownie do tyłu. Dał jednak swojemu towarzyszowi czas zaatakować.

Ścisnął miecz wyciągany z pochwy i zaraz potem wgryzł się w artikula, między szyją a ramieniem. Stawowiec ześlizgnął się niczym robak z haczyka, wykręcił łokcie i ramiona o sto osiemdziesiąt stopni i rzucił się na przeciwnika. Jak tylko uwolni energię zebraną w stawach, rozerwie go dosłownie na strzępy.

Lecz nie dostał ku temu okazji. Obok mojej głowy świsnął kamień wyrzucony z procy. Artikul, trafiony w szyję, zachwiał się, a krótki miecz rozciął go od mostka po słabiznę.

Nie miałem czasu szukać nieznanego Strzelca, gdyż sam musiałem stawić czoło atakowi. Odbiłem cięcie wyprowadzone na głowę, spróbowałem ciąć w odsłonięty tułów żołnierza, ale nowe ciało mnie nie usłuchało. Nie byłem dość szybki i stal nieszkodliwie zaiskrzyła o ścianę. Coś gwizdnęło i noga załamała się pode mną. Kolejny kamień z procy. Błyskawicznie się odwróciłem przez ramię i w ciemności, poza zasięgiem światła z dymiących pochodni, dostrzegłem opartą o ścianę drobną postać. Muszę to szybko załatwić. Wcześniej czy później trafi mnie w głowę albo zada ból na tyle paraliżujący, że żołnierz łatwo sobie ze mną poradzi.

Skupiłem się na serii skomplikowanych cięć i pchnięć, które miały stworzyć wokół żołnierza stalową klatkę nie do przeniknięcia. W rzeczywistości miecz migał żałośni? powoli, a musiałem się natrudzić, żeby odbić wszystkie pchnięcia. Wkrótce obaj byliśmy pokryci płytkimi draśnięciami i dyszeliśmy ciężko niczym w ostatniej bitwie. Oślepiał mnie pot i krew z otartego czoła, szagrynowa rękojeść miecza ślizgała się w dłoniach niczym natarta olejem.

Kolejny świst i kamień stuknął o bramę. Nie wiem, co dokładnie wydarzyło się potem, a raczej jak właściwie to się stało. Strach i wysiłek cielesny wyłączyły we mnie jakieś ukryte zabezpieczenie. Mój miecz zabrzęczał o podłogę, rzuciłem się naprzeciw naostrzonej stali. Czułem, jak coś we mnie pęka i wbrew mej woli skręca się boleśnie. Skóra się napięła, cienkie włókna mięśniowe stękały z naprężenia. Kręgosłup wygiął się tak, że biegłem z brodą na wysokości kolan. Ktoś wrzasnął z przerażeniem, miecz minął mnie o włos. A może nie, po ramieniu spływała mi strużka czegoś gorącego.

Wpadłem na żołnierza i całe napięcie uwolniło się z przynoszącym ulgę chrupnięciem. Coś mi zostało w ręku, chyba kawał uniformu, a żołnierza rzuciło prosto na bramę. Nie zatrzymał się. Roztrzaskał deski i wylądował na udeptanym piachu szczurzego wybiegu. Już nie jako człowiek, ale siekany kotlet naszpikowany drzazgami.

Oszołomiony popatrzyłem, co ściskam w garści. Nie był to strzęp uniformu, ale kawał skóry z jego piersi.

Całe ciało straszliwie mnie bolało. Padłem na kolana i chciałem oprzeć się na rękach, ale w stawach krążył mi roztopiony ołów. Sycząc i stękając, położyłem się na boku. A więc tak czują się artikule. Miałem nadzieję, że to z czasem minie, a ja się przyzwyczaję. O ile jakiś czas na to jeszcze będzie. O ile nie dobije mnie ten człowiek z procą, uświadomiłem sobie i spróbowałem wstać. Nie dało się.

Ktoś się nade mną pochylił.

Powinnam cię zabić... – powiedziała Gunda głucho i kucnęła koło mnie. W oczach nalanych krwią miała mniej więcej tyle uczucia co martwa ryba. Oczekiwałem śmiertelnego ciosu, którego nie zdołam odbić. – Tońcia mi powiedziała, co z ciebie za numer. Królewski escrimeur, maszyna do zabijania. Nie znasz uczucia. Nawet swoją panią zdradziłeś i za karę skończyłeś w cyrku.

Niemo skinąłem głową. To wszystko była prawda, z jednym wyjątkiem. Królowej nigdy nie zdradziłem. Nigdy – to teraz wiedziałem z taką samą pewnością jak to, że jeden i jeden to dwa, i że ja teraz powinienem tej dziewczynie skręcić kark. Spróbowałem poruszyć ręką, zacisnąć pięść. Jeszcze wciąż byłem śmiesznie słaby, zabijanie musiałem odłożyć na nieokreślony czas.

Muszę powstrzymać Antoinette. Ją i de Bragelonne’a.

Teraz dla odmiany ona skinęła głową.

Chyba tak. Jest szalona, prowadzi na śmierć wszystkich broumbaquowców.

Wstała i odeszła. Strzępy bandaży ciągnęła po ziemi i chwiała się niepewnie. Cud, że mój cios jej nie zabił. A jeszcze większy, że nie zabiłem jej teraz, po tym, czego się dowiedziała.

Leżałem jeszcze pół godziny, aż ogień przestał krążyć mi w żyłach. Przez dziurę w drzwiach widziałem podwórze. Szczur szalał. Grzebał pazurami w trupie żołnierza, aż pętle jelit i kawały mięsa latały wszędzie dookoła. Chłeptał krew i z dziką zaciętością miażdżył żółtymi zębami kości, żeby wydobyć z nich szpik. Ucztę przerywał regularnie tylko po to, żeby podrapać się po pancerzu pokrytym pleśnią.

Pogrzebałem za pasem i znalazłem szklany flakon z białym proszkiem. Palcami rozsunąłem rozciętą klatkę piersiową artikula, tworząc coś w rodzaju kieszeni, i wsypałem tam wszystko. Wtedy chwyciłem ciało, rozhuśtałem i rzuciłem szczurzycy pod nos.

Zadziałał śmiercionośny refleks. Kolczasty ogon świsnął i przybił trupa do ściany. Rhinoszczur zwinnie obrócił się wokół własnej osi i jednym kłapnięciem szczęk oddzielił głowę. Potem pozwolił, by unieszkodliwiony wróg padł na ziemię, i niczym smakosz skosztował jego mięsa. Klatkę piersiową zostawił sobie na sam koniec. Wcisnął długi, kościsty nos w ranę i pisnął tak, aż zawibrowały mi kości.

Zdrętwiałem. Po chwili wahania zaczął żreć i w ciągu kilku minut obrał trupa do kości.

Czekałem. Według Gambusiego działanie proszku powinno być natychmiastowe. Szczur spokojnie chrząknął, parsknął groźnie w stronę rozbitej bramy i z nieprzyjemnym skrzypieniem i zgrzytaniem kościanych płyt zwinął się w kłębek. Łatwą do zranienia głowę schował przy tym na brzuchu niczym pancernik. Już po chwili spał, chrapiąc, jakby grzmiało.

Na czworakach wlazłem na podwórze. Było to niebezpieczne, ale wierzyłem, że potrafiłbym zareagować na czas i wrócić do bezpiecznego korytarza. Rhinoszczur był głęboko uśpiony i, sądząc po stęknięciach, trawił.

Wyglądał inaczej niż przed chwilą. Nie byłem pewien, na czym polega zmiana, dopóki nie zwróciłem uwagi na kolor. Zielona pleśń rozdymająca mięso pod kościanymi płytami zszarzała. Zeskrobałem jej trochę i w dłoni został mi szary, suchy strup. Poskrobałem jeszcze trochę, używając do tego celu krótkiego miecza po strażniku. Pleśń schodziła bez problemu, na płytach pancerza nie został po niej nawet ślad. Mój plan się powiódł. Przynajmniej jego pierwsza część.

Z pomocą mieczyka wlazłem zwierzęciu na grzbiet. W niektórych ziemiach używają rhinoszczurów jako zwierząt pociągowych, ale tamte nie są większe od zwykłej krowy. Ten potwór dzięki alchemicznym eksperymentom był dwa razy taki.

Obiema rękami podważyłem jedną z łusek i wsunąłem pod nią ostrze mieczyka. Szczur obudził się i otrząsnął wściekle. Nie spadłem tylko dzięki prowizorycznemu uchwytowi. I tak się skończyło. Żadne dalsze szaleństwa nie miały miejsca. Zwierzę stało na szczupłych, umięśnionych łapach i dygotało lekko. Mały mózg pracował w próżni. Brakowało drażniącego elementu, który go przez ostatnie lata doprowadzał do szaleństwa i praktycznie zastąpił mu sens życia. Potwór zamienił się w łagodnego baranka.

Lekko przycisnąłem rękojeść, ostrze wgryzło się w miękkie mięso pod pancerzem i zwierzę się ożywiło. To było coś, co rozumiało. Uczucie niemal podobne do cierpienia, które przeżywało przez drażniącą pleśń. Lekko obróciłem ostrzem i szczurzyca posłusznie zareagowała. Zwróciła się przodem do zniszczonej bramy i odrzuciła ją jednym szarpnięciem. Wróciły jej dawna wściekłość i sadystyczna, niemal ludzka złośliwość – na chwilę, dopóki ją kłułem i drapałem.

Pod niskim stropem musiałem położyć się na grzbiecie rhinoszczura, żeby wystające kamienie nie utrąciły mi głowy. Wkrótce szalonym pędem dotarliśmy do zamieszkanych okolic. Jednak w tej chwili one też wyglądały na opuszczone. Żebracy wyruszyli do boju.

Kuta brama oddzielająca dzielnicę biedoty od kupieckiej nie stanowiła problemu. Szczur szturchnął ją po prostu i kraty wypadły z odrażającym szczękiem. Nigdzie nie widziałem straży. Albo zmiótł ich atak biedoty, albo zajął się nimi zdrajca z pałacu.

Nie musiałem już szczurem sterować. Węszył, aż nozdrza jego miękkiego, pomarszczonego nosa rozciągnęły się w lejek, po czym ruszył po śladach. Głowę bym dał za to, że szukał swojej pani i dręczycielki, Antoinette.


* * *


Pędziliśmy podziemnymi korytarzami wyrytymi w litej skale pałacowej góry. Małe opóźnienie nastąpiło w jednym z licznych składów, ale w końcu znaleźliśmy wejście do kolejnego labiryntu korytarzy za stosem ręcznie tkanych kobierców. Teraz wystarczyło już tylko pozwolić szczurzycy biec zapachowym śladem i kłuć ją od czasu do czasu, kiedy zaczynała tracić rozpęd.

Po półgodzinie szalonego cwału drogę zablokowała nam jednolita kamienna ściana. Pobudziłem gryzonia, a on przez kilka minut tępił sobie pazury na skale, jednak nie otworzyło się żadne ukryte przejście. Pałac z nich słynął, aleja wiedziałem, że bez odpowiedniego hasła lub wiedzy, gdzie dokładnie należy nacisnąć lub pociągnąć, nie dostaniemy się do środka. Nawet z użyciem brutalnej siły. Korytarz mógłby się zawalić albo ukryty mechanizm przywołałby żołnierzy.

Chciałem wrócić do najbliższego skrzyżowania, znaleźć inną drogę, ale zwierzę się uparło. Grzebało, drapało i skrobało skałę, dopóki nie zaczęła się kruszyć. Nacisnąłem na miecz, ale tym razem nie miało to żadnego efektu. Zwierzę uwięzło w pętli. Udręczony mózg odmówił przyjmowania dalszych instrukcji.

Ześlizgnąłem się po opancerzonym zadzie i usunąłem się na bok. Rhinoszczur nie dał spokoju. Cofnął się (omal mnie przy tym nie zadeptał) i z rozpędu uderzył w monolit. Ściany zadrżały, co znaczyło, że skały nie są idealnie jednolite i że mamy tu do czynienia z dziełem ludzkich rąk. Po jeszcze jednym uderzeniu szczur wcisnął ryj w wąską szczelinę. Kamienie latały na wszystkie strony, ale jednocześnie słabł i strop. W szparze błysnęły płomienie z żelaznych koszy.

Szczurzyca, oszalała z powodu bliskości ludzi, zaatakowała znowu. Niczym taran przeleciała przez ścianę. W ostatniej chwili złapałem ją za ogon i dałem się przeciągnąć pod walącym się sklepieniem. Huk mnie ogłuszył, a wszechobecny pył zmuszał do kaszlu. Już nie miałem sił się trzymać. I tak kolce na ogonie pocięły mi dłonie do żywego mięsa. Puściłem się i siłą rozpędu przeturlałem jeszcze kilka metrów. Strop i część ścian zawaliły się i nastała miłosierna cisza.

Tylko na chwilę, bo przerwał ją żałosny pisk przerośniętego szczura. Rozkleiłem zapieczętowane kurzem powieki. Nadal znajdowaliśmy się w podziemiach, ale tym razem w sklepionej piwnicy, a nie w na pół naturalnej jaskini. Tylna ściana piwnicy, zbudowana z niedbale otynkowanych głazów, zawaliła się, przysypując rhinoszczura. Wielkie zwierzę żałośnie grzebało połamanymi łapami, ale wydostać się nie miało szans. Jego grzbiet miażdżyło kilka ton skały. Ostre krawędzie roztrzaskanych rogowych płyt wbijały się w ciało, niemal przecinając zwierzę na pół. Krwi było tyle, że dopłynęła od tylnej ściany aż po schody, po których właśnie uciekał człowiek w złoto-błękitnym królewskim uniformie.

Bez wsparcia potężnego zwierzęcia czułem się jak nagi. Zresztą od tego stanu niewiele mnie też dzieliło. Z połamanych fiszbinów suknicy zwisały strzępy jedwabiu, płyta na piersi miała w kilku miejscach wgniecenia od spadających kamieni, z kurty zostały tylko rękawy. Jednak moje ciało artikula było w zdumiewająco dobrym stanie. Większość zadrapań, cięć i otarć nawet nie bolała. Strupy szybko zastępowała gładka, różowa skóra.

Lekkim krokiem wbiegłem po wąskich schodach, dogoniłem spóźnionego żołnierza i chwyciłem go za warkocz. Miecz znalazł szparę między mosiężnym ochraniaczem karku a hełmem.

Co tu robisz?!

Zostaw mnie! Kazali mi ich tu wpuścić. Nic więcej nie wiem!

Więcej nie musiałem wiedzieć. Poderżnąłem mu gardło i kopniakiem zrzuciłem trupa przez poręcz. Bezdźwięcznie poleciał w głębinę.


* * *


W szerokiej głównej alei pałacu toczyła się imponująca bitwa. Oddziały żebraków i straż królowej Elisabeth wgryzły się w siebie niczym wściekłe psy. Miecze czerwieniały od krwi, szlachetna stal tępiła się na prymitywnych zbrojach z kawałów blachy i łańcuchów. Pałacowa armia była lepiej wyćwiczona, ale jej barwy były tu reprezentowane zaskakująco skąpo. Ciała padłych żebraków tworzyły miejscami zatory, o które rozbijały się ataki.

Przemknąłem obok grupki żebraków zmagającej się ze zręcznym szermierzem. Młodzieniec w umazanej krwią białej suknicy podciął dwóch przeciwników, jednego przyszpilił do parkietu, a drugiemu wbił w czaszkę stalowy grzebień wykładany diamentami. Więcej nie zdążył, zaraz polem rzuciła się na niego banda pięciu mężczyzn ze skróconymi kosami. Zanim go choćby tknęli, z chłodnym uśmiechem przeciął sobie tętnicę szyjną i padł na swoje dwie ofiary. Żebracy, pozbawieni triumfu, nadziali jego ciało na groty i rzucili tam, gdzie bitwa była najbardziej zacięta.

Potem zauważyli mnie.

Lekko zakrzywione ostrze ze świstem wyślizgnęło się z pochwy. Odbiłem się od niskiego taboretu i przeleciałem nad kłębowiskiem walczących.

W locie odbiłem dokuczliwą kosę i wylądowałem na grzbiecie jej właściciela. Kości trzasnęły pode mną. Chwyciłem osieroconą broń i odrzuciłem z zamachem, jaki mi umożliwiały zmodyfikowane stawy, Prosto na wąsacza, który szykował się uciąć mi głowę. Kosa przeszła przez niego razem z drzewcem i z brzękiem wbiła się w obraz o tematyce pastoralnej.

Pozostali trzej żebracy cofnęli się wstrząśnięci. Odbiłem kilka niezręcznych pchnięć, a moje ciało zaczęło w gorączce bojowej robić to, co uznało za stosowne. Kręgosłup się skręcił. Ręce wyciągnęły się z suchym trzaskaniem stawów, czubek miecza nagle sięgał dobre dziesięć centymetrów dalej. Potem napięcie, które groziło rozszarpaniem mnie od środka, ustąpiło. Zakręciłem się niczym bąk, a ludzie wokół mnie walili się na ziemię. Kosy poprzecinane, ręce czysto odrąbane w różnych miejscach, klatki piersiowe z przerażającymi, ziejącymi ranami.

Obrazy agonii nie były aż tak straszne, łagodził je poziom adrenaliny pulsującej w moich żyłach. Schowałem miecz i wdrapałem się po gobelinie przedstawiającym jelenia z trzema ogarami na grzbiecie i karku. Odbicie, przelotne dotknięcie kryształowego żyrandola i już byłem na drugiej stronie korytarza.

Żyrandol obracał się i chwiał, rozrzucając na tłum roztopione świece i gorący łój. Wtem ważąca kilkaset kilo konstrukcja z kutego żelaza i masywnych kawałów kryształu zsunęła się z podtrzymujących je haków. Ryk, huk i wołanie o pomoc towarzyszyły mi, kiedy znikałem w jednym z licznych bocznych korytarzy.

Pałac był rozległy. Swą wielkością mógł konkurować ze średniej wielkości miastem, a kuchni miał na pewno więcej. Malutkie, prywatne kuchenki szlachty, wielkie gotujące dla służby oraz główna kuchnia, szykująca potrawy na królewski stół. W olbrzymich piecach, do których wjechałby jeździec na koniu, palono jedynie z okazji wyjątkowych świąt lub wizyt ważnych gości z obcych krajów. A dzisiaj właśnie był taki dzień – królowa szykowała bal dla nowego rządcy kolonii zamorskich.

Powinien mnie był ostrzec smród spalenizny. Ledwo otworzyłem drzwi, zabezpieczone z zewnątrz dębową ławą, przewaliła się przez mnie nieprzenikniona ściana dymu. Kaszląc, z załzawionymi oczyma i jedną ręką wyciągniętą przed siebie, szedłem dalej.

Szef kuchni słodkiej Mallarme pływał twarzą w dół w olbrzymim kotle wrzącej zupy. Mięso odchodziło już od kości. Chef de cuisine Artagnian (nazwiska i stanowiska pojawiały się w mej pamięci, jak tylko zauważałem twarze) siedział na krześle. Był to mężczyzna olbrzymi, otyły, przy gotowaniu nie był w stanie stać. Teraz też, jakby zmęczony, półleżał na rozpalonej kuchni i śmierdział chyba jeszcze bardziej niż za życia. Resztę kucharzy i kuchcików znajdowałem w kawałkach wszędzie dookoła.

Na rożnach opiekał się tuzin prosiąt i jakaś dziczyzna – tego oczywiście tylko się domyślałem. Nieustający żar spalił mięso i kości na czarne grudy. Ogień, który przygasł z braku powietrza, po otwarciu drzwi znowu zapłonął. Zgasiłem go wodą z przygotowanych dzbanów i dalej walczyłem z dymem.

Jak tylko powietrze oczyściło się trochę, chwyciłem lśniącą patelnię i walnąłem w rurę nad wielkim zlewem – czy raczej wanną. Brzęk poniósł się w całym pałacu. Opadał, znowu się wznosił, stawał się intensywniejszy, huczał. Skomplikowany system rozgałęzień rezonował i dudnił tak, że umilkł szczęk mieczy w korytarzach.

Odpowiedzi doczekałem się po chwili. Pojedyncze KLANG! zabrzmiało tak głośno, że ze ściany za zlewem poodpadały kafle. Zgodnie z instrukcjami Gambusiego obróciłem miedziany kurek, do którego nie prowadziły żadne rury, kilka razy w lewo i w prawo. Coś klapnęło i wielki emaliowany zlew pełen brudnej wody odjechał na ukrytych szynach.

Pod wypustem pojawiła się cuchnąca, porośnięta pleśnią dziura. Niedawno ktoś wyłamał trzy przerdzewiałe pręty kraty broniącej przejścia do kanalizacji. Dokładnie tak Gambusi opisał trasę swej ucieczki z pałacu. Po tym, jak popadł w niełaskę, z pomocą kilku służących spakował wszystkie homunkulusy i tyle wyposażenia, ile zdołał, po czym zniknął w przygotowanej kryjówce. Dawne doświadczenia w bandzie złoczyńców nauczyły go, że wiatr szczęścia lubi zmieniać kierunek tak szybko, że kurki zrywają się z dachów.

Rozległ się obrzydliwy, bulgoczący dźwięk i powietrze stało się ciężkie od odoru zepsutego mięsa. W głębi spływu coś bulgotało. Na powierzchnię z mlaśnięciem wyłonił się pierwszy homunkulus. Pokryty śluzem ludzik obserwował mnie czarnymi oczyma lalki. Miałem niejasne podejrzenie, że teraz mam podobne.

Usiadłem na rzeźnickim pieńku i obserwowałem, jak z dziury pod zlewem wylewają się galony lepkiego brudu i śluzu, z których stopniowo formuje się armia homunkulusów. Stworki były w większości niedorobione. Dopiero czekały, aż twórca pozwoli im wyrosnąć na pełnowartościowe artikule. A jednak dziwnie było patrzeć w te nieruchome twarze, tak bardzo podobne do mojej. Wielu brakowało kończyn, niektórzy mieli jakieś dodatkowe, albo ręce zastępowały im sierpowate wyrostki kostne. Najwyraźniej Gambusi próbował ulepszeń.

Kiedy całą podłogę i wszelkie wolne powierzchnie zajęły nieruchome szeregi, wykręciłem z pniaka ciężki topór do porcjowania kości i zeskoczyłem. W dziurze pod zlewem ktoś klął na czym świat stoi.

Spuściłem w dół rękojeść topora i wyciągnąłem brudnego, kaszlącego i wymazanego Gambusiego. Wzbogacił swój zwykły zestaw worków i rurek o kolekcję probówek rozwieszoną u pasa, a na głowę wcisnął garnek zaopatrzony w kilka mierników. Podejrzewałem, że sterczące z hełmu chromowe rurki przechodzą prosto w jego głowę. To by odpowiadało podejściu Gambusiego do ludzkiego ciała. Dla niego była to tylko kolejna maszyna, którą przy odrobinie majsterkowania można było naprawić i ulepszyć. I przeważnie się nie mylił.

Spóźniłeś się – wycharczał i wzbogacił kolekcję brudu na podłodze o gęstą ślinę. – Stoję w tym piekielnym ścieku już od dwóch godzin i nieźle zesztywniałem.

Nie było łatwo przebić się przez dwa walczące wojska – odpowiedziałem obojętnie i zarzuciłem topór o szerokim ostrzu na ramię. Jego ciężar dodawał mi pewności.

Staruch prychnął i szarpnął za uchwyty na hełmie. Wskazówki mierników zaczęły szaleńczo wibrować, a zastęp homunkulusów ruszył bezgłośnie naprzód.

Co zamierzasz z tym niedoróbkami?

Odpowiedzi się nie doczekałem. Gambusi przykucnął i niczym dobrotliwy tatuś wyciągnął ramiona. Figurki z ochotą wdrapywały się na niego, używając kościanych sierpów niczym haków. Wkrótce zniknął pod warstwą mokrych, przewalających się ciałek. Niejednolita gromada przestała się ruszać i po chwili przestała być niejednolitą gromadą, a stała się jednym wielkim stworem – bezkształtnym, przelewającym się i jakoś ohydnie cielesnym.

Olbrzymi homunkulus z mlaskaniem i obrzydliwym piskiem mnóstwa wysokich głosików sunął naprzód.

Walki w głównym korytarzu ustały. Zostały płonące dywany, tapety zbryzgane krwią i pętle flaków rozwieszone w girlandach na złoconych ramach obrazów. Znakomita większość zabitych należała do żebraczej armii, która jednak powoli, ale zdecydowanie zdobywała przewagę. Nie pojmowałem tego, żołnierze Elisabeth powinni roznieść łachmaniarzy na strzępy, ale wbrew zdrowemu rozsądkowi ktoś odwołał wielką część pałacowego garnizonu.

Szliśmy opustoszałym korytarzem, homunkulus za moimi plecami przelewał się przez martwe ciała, które wówczas traciły sporo skóry i mięsa. Wytwór Gambusiego musiał zużywać niezwykle dużo energii, artikule zazwyczaj jedzą znacznie mniej niż średnio rosły mężczyzna.

Resztki żebraczej armii – nadal niemała grupa, co najmniej sześćdziesiąt osób – zebrały się przed dwuskrzydłową bramą wiodącą do sali balowej. Tutaj urządzano większość bankietów. Przed ponad stu laty miała tu także miejsce koronacja aktualnej królowej. Brama, bogato zdobiona złoconymi rzeźbami, nie poddawała się naporowi dziesiątek ciał. Pochodziła z czasów, kiedy pałac był zwykłą twierdzą broniącą górskiej przełęczy i małych włości w dolinie. Pyzate cherubinki i poskręcane kwiatowe ornamenty odpadały i kruszyły się pod nogami tłumu, ale porządne dębowe płyty, stwardniałe przez stulecia, nawet nie drgnęły.

Dzięki pełzającemu ruchowi homunkulusa żołnierze zauważyli nas dopiero, kiedy byliśmy tuż za nimi. Kilku ludzi na tyłach odwróciło się i z niedowierzaniem patrzyło na tę olbrzymią, przesuwającą się górę. Wzniesione miecze opadły. Fala zaskoczenia stopniowo sparaliżowała cały oddział. Przestali walić w drewno i obserwowali dziwaczne przedstawienie – obszarpany artikul z rzeźnickim toporem wyszedł sobie na spacer w towarzystwie bezkształtnego olbrzyma o barwie surowego mięsa.

Zanim zdążyli zareagować, odwróciłem się do nich plecami i wspiąłem się na sam szczyt homunkulusa. Drobne rączki łapały mnie przy tym za gołe kostki. Żołnierze bez słowa obserwowali moją wspinaczkę, jakby kupili bilety w pierwszych rzędach. Na szczycie odbiłem się, napiąłem wszystkie ścięgna w ciele i wygięty w łuk, z toporem wyciągniętym nad głową, wpadłem w tłum. Ostrze wgryzło się komuś w plecy, przejechało gładko na wylot i kolejnemu ucięło nogę. Krew ochlapała sufit. Dopiero to pobudziło oniemiałych żebraków do boju.

Wyglądało na to, że jestem na straconej pozycji – ze wszystkich stron otaczali mnie nieprzyjaciele. Zostałem na ziemi i całkiem zniknąłem pod lasem nóg. Dzięki wielkiemu ściskowi nikt mnie nie mógł dosięgnąć. Oberwałem kopniaka w szczękę, czyjeś ręce usiłowały wyrwać mi topór. Opanowałem się i zwinąłem ciało w twardy węzeł, główki stawów z łupnięciem wyjechały z panewek, kościany grzebień na plecach groził, że przebije się przez skórę.

Usłyszałem pełen przerażenia ryk oraz mlaszczące chrząkanie. Gambusi/homunkulus zaatakował. Rozluźniłem nieco ścięgna i z ostrzami miecza i topora tuż nad ziemią wykonałem coś w rodzaju młynka. Moje ciało wirowało niczym szalony świder, klepki pode mną wylatywały z parkietu. Kopniak w tułów wysłał mnie na ścianę, odbiłem się zręcznie i niczym stalowy huragan przeleciałem w poprzek oddziału.

Wbiłem topór w podłogę i zatrzymałem się w miejscu. Dookoła mnie ludzie padali. Wyglądało to komicznie, jakby masowo nadepnęli na skórkę banana, w rzeczywistości mieli nogi czysto ucięte w kostkach.

Płynnym ruchem wyprostowałem się, przekroczyłem szereg beznogich, a miecz się rozśpiewał. Homunkulus też się nie lenił. Gdziekolwiek jego niezręczne macki dotknęły skóry, mięso odchodziło od kości, a żebracy z okropnymi otwartymi ranami, w panice upadali na ziemię, gdzie przewalały się przez nich nienasycone fale.

Jednak nawet monstrum Gambusiego nie było niezniszczalne. Miecze, halabardy i kosy cięły miękką, nekrotyczną tkankę dużo łatwiej niż ciała żywych. Wszędzie dookoła lądowały ochłapy. Gdziekolwiek trafiły w człowieka, bezkształtne mięso odzyskiwało kształt ludzików, którzy kontynuowali ucztę. Żebracy wrzeszczeli i umierali.

Obejrzałem się – potwór Gambusiego już nie istniał. Alchemik chwiał się pod naporem żołnierzy i niepewnie, z trudem opędzał się resztkami macek. Potężne, falujące ramiona w ogóle nie pasowały do kruchego starczego ciała. Wyrąbałem sobie do niego drogę i napór na chwilę ustał. Dość, aby Gambusi sięgnął do pasa i wysmarowanymi palcami wyciągnął fioletową probówkę.

Cienkie szkło roztrzaskało się o bramę i powietrze wypełnił gryzący, chemiczny smród, zmuszający do kichania i łez. Dopiero wrzask żebraków dał do zrozumienia, że coś nie jest w porządku. Krople substancji, które na nich opadły, przegryzały się przez mięso i kości. Oraz przez drewno, jak stwierdziliśmy, kiedy skrzydła bramy rozleciały się z trzaskiem. Kwas przepalił drewno i stalowy zamek.

Na korytarzu cuchnącym od krwi, potu i kału zabrzmiały delikatne tony orkiestry kameralnej. Z mieczem zapomnianym w lewej ręce wkroczyłem do sali i z niedowierzaniem patrzyłem na niewzruszony taneczny rój. Damy w fałdzistych sukniach wyszywanych w ornamenty z pereł i złotych nici, w olbrzymich, zdobionymi strusimi i pawimi piórami kapeluszach. Panowie w niemniej strojnych suknicach usztywnianych drutami i fiszbinami niczym im nie ustępowali, jeśli szło o wspaniałość klejnotów i makijażu. Wszyscy krążyli po parkiecie w rytm ledwo słyszalnej melodii popularnego menueta.

Oczekiwałem widoku grupki zdenerwowanych szlachciców strzegących z obnażonymi mieczami królowej. Dam dworu szczebioczących w przerażonym stadku i wszechogarniającej atmosfery strachu. To był obraz z innego świata.

Na Ironie oddzielonym od parkietu marmurowymi stopniami siedziała pani mojego życia i miecza – królowa Elisabeth. Szczupła dziewczyna o obojętnym, chłodnym wyrazie twarzy karmiła winogronami młodzieńca z wyraźnym makijażem i dwoma płowymi warkoczami splecionymi po bokach głowy. Pewnie nowy ulubieniec.

Pochwyciłem jej wzrok i podszedłem bliżej. Gwardziści i escrimeurzy, reprezentowani tu licznie, bez trudu likwidowali nieliczne resztki hołoty. Z korytarza dołączyły do nich doskonale zorganizowane szyki wypoczętych żołnierzy. Ci nie uczestniczyli w bitwie, zapewne gdzieś na tyłach polerowali mosiężne guziki. Rozdział pod tytułem żebracza armia został zamknięty w kilka minut.

Thibaud de Accrocheur... Tuszę, że ciebie, panie, nie mamy na liście gości.

Orkiestra umilkła, ostatni, fałszywy ton jej wysokość nagrodziła gniewnym spojrzeniem. Chociaż stałem twarzą w twarz z kobietą, która przed kilkoma miesiącami zmusiła mnie do własnoręcznego wyprucia sobie wnętrzności, jej głos wydał mi się piękny i dostojny.

Ukłoniłem się przepraszająco, padłem na kolana i złożyłem miecz u pierwszych stopni tronu.

Trupy rzadko otrzymują zaproszenia – powiedziała królowa. – Ale moglibyśmy to zmienić. Tak efektowne wejście nie udało się żadnemu z mych gości.

Nawet na chwilę nie straciła zimnej krwi. W najmniejszym stopniu nie zaskoczyło jej, że znowu widzi człowieka, który przed kilkoma miesiącami wydał u jej stóp ostatnie tchnienie.

Pozwól więc, pani, nędznemu trupowi i jego towarzyszowi, by usprawiedliwili swoją obecność... – zacząłem kwieciście, ale zaraz znowu zamilkłem.

Obok mnie przeszedł dowódca gwardii. Prowadził w kajdanach wysokiego, chudego starca i skuloną, lamentującą postać. Rozpoznałem Antoinette dopiero po chwili. Zamieniła uroczyste szaty na męski strój i chowała twarz w dłoniach. Między palcami kapały jej śluz i krew.

Gwardzista skłonił się grzecznie.

Wasza wysokość, zdrajcy zostali schwytani. Naczelny architekt, pan wicehrabia de Bragellone, i jego wspólniczka z motłochu, tak zwana żebracza królowa. Paktowali w komnatach wicehrabiego.

Królowa bez zainteresowania skinęła głową i podrapała swojego pieszczoszka pod pulchną brodą.

Potraktujcie ich tak, jak zdrajcy na to zasługują.

De Bragellone i Antoinette nie zdążyli nawet pisnąć.

Miecz mignął tylko raz i po marmurowych stopniach potoczyły się dwie głowy. Chyba mi się wydawało, że gdy głowa Tońci przyturlała się między moje kolana, patrzyła na mnie z wyrzutem.

Wybacz, proszę, że nam tak brutalnie przerwano. Co miałeś na sercu, mój drogi trupie?

Jak już chyba napomknął dowódca gwardii, nasza obecność wiąże się częściowo właśnie z panem de Bragellone. – Ja też nie pozwoliłem zbić się z tropu.

Z wiarygodnych źródeł dowiedziałem się, że za atakiem na pałac stoi on i jego klika. Wraz z waszą... rzekomą krewną. – W czas ugryzłem się w język i nie skompromitowałem królowej. – Wywołali powstanie biedoty. De Bragellone chciał w ten sposób pozbyć się dzielnicy Broumbaque i zasłynąć projektem renowacji. Ta pomylona kobieta miała nawet plany, by zasiąść na tronie. Wydaje się jednak, że przyszedłem z tymi nowinami za późno.

Królowa uciszyła mnie, gestem kolejnym dala do zrozumienia strażnikom, żeby Gambusiego, który niepewnym krokiem wszedł do sali i z którego jeszcze zwisały strzępy homunkulusów, przestali tłuc na miazgę.

Są sprawy, których lepiej nie omawiać publicznie.

Wdzięcznym skinieniem zaprosiła nas do swych komnat. – A wy się bawcie. Nie chcemy przecież zepsuć panu rządcy jego święta.

Wielki, gruby mężczyzna u szczytu stołu nie dał sobie bynajmniej niczego psuć. Pchał w siebie pieczeń z dzika, aż mu sos kapał na jedwabną kamizelę, i całkiem ignorował wydarzenia wokół.

Otoczyli nas strażnicy. W ciasnym uścisku zakutych w metal ramion opuściliśmy salę balową. Kiedy ostatni raz się obejrzałem, orkiestra znowu zaczęła grać. Damy nie zwracały uwagi na strumyczki krwi spływające szparami w podłodze aż do sali i w rytmie menueta przestępowały nad przerdzewiałą bronią żebraczej armii.


* * *


Nad wejściem do starodawnej komnaty wróżb widniał ponoć napis „Gnothi seauton – poznaj samego siebie”. Od czasów, kiedy na arenie sam stawiałem czoło nieprzyjacielowi, a tłuszcza rzucała mi w plecy zgniłymi jabłkami, przeszedłem kawał drogi. Aż do pałacowych komnat, w których każdy kawałek słodkości na misach z rzadkiej porcelany może być zatruty, a wasza uwielbiana pani spokojnie wyśle was na z góry przegraną bitwę, bo akurat pasuje to do rozgrywanej przez nią partii politycznych szachów. Albo też dlatego, że wasze stanowisko chce ofiarować nowemu amantowi.

To też spotkało nieszczęsnego nadwornego architekta. Miał pecha – ród de Bragellone łączyły z tronem stare więzy krwi, nie można więc było pozbawić go stanowiska bez przewrotu państwowego. Dlatego królowa zaplanowała mały przewrót sama i wykorzystała do tego kukiełki na długich drucikach. U Antoinette takimi drucikami były zazdrość i zadawniona nienawiść, u de Bragellone’a żądza sławy wyciosanej ze lśniącego marmuru nowego miasta. Lalkarz jednak zaplanował sobie całkiem inne przedstawienie – stary wicehrabia zszedł ze sceny jako zdrajca, Antoinette skończyła w przepaści na trupy, a pyzaty pieszczoszek Wilfred doczekał się roli architekta, co niosło ze sobą kilka tytułów, zamkową siedzibę i niemałe apanaże.

Żywiłem podejrzenia, że nowy nadworny architekt nie potrafiłby zaprojektować nawet suchej latryny, ale mądrze zachowałem je dla siebie. Pochyliłem głowę przed królewską mądrością i dzięki temu też ją zachowałem. Darowano mi karę i przywrócono skromną część majątku.

Gambusi nie pojął nic z delikatnych finezji królewskich planów ukrytych w planach, co było jego szczęściem. Pozwolono mu wrócić do laboratorium, chociaż zaledwie na miejsce zwykłego alchemika. Nie wątpię, że wkrótce wróci na szczyt.

Wyrwałem się z zamyślenia i rozejrzałem po arenie. Siedzenia na dole, od zawsze zarezerwowane dla biedoty, były dzisiaj zapełnione zaledwie do połowy. Żebracy, bezdomni i kaleki nawet za bardzo nie wrzeszczeli i nie rzucali śmieciami. Wszystko, co złe, przynosi ponoć też coś dobrego. Podczas gdy w świecie wysokiej polityki działy się te godne podziwu i rewolucyjne wydarzenia, drewniane żurawie burzyły środek miasta, robiąc miejsce na nowe budynki administracyjne i kupieckie. W ruinach znalazło śmierć wielu biedaków, którzy nie zdążyli uciec w góry. Ocalałych można było policzyć na palcach. Ale kilku było. Jeden z nich – raczej jedna – nalewa mi teraz wody do wanny kutej z brązu. Kiedy skończę kąpiel, wymasuje mnie, a potem poocieram się trochę o jej kościste ciało.

Słońce pali na nagiej skórze, delikatny żwir przywieziony z pobliskiej rzeki chrzęści pod stopami. Pot szczypie w otarciach na czole. Miedziana maska z szerokimi wycięciami wydaje się wygodna tylko przez kilka minut po założeniu, ale jest niezbędna. Nie umiałbym sobie nawet wyobrazić tych plotek, gdyby wyszło na jaw, że jeden z przednich escrimeurów w wolnym czasie chodzi walczyć na arenie niczym jakiś niewolnik.

Narasta wycie tłumu na galerii. Pochylony czekam, aż z ciemnego wylotu na przeciwnej stronie areny wyłoni się mój dzisiejszy przeciwnik.



Wyszukiwarka