Heinrich Boll Zwierzenia klowna

Heinrich Böll




Zwierzenia klowna

(Przełożyła Teresa Jutkiewicz)




Ci, którym o Nim nie mówiono, zobaczą Go, i ci którzy o Nim nie słyszeli, poznają Go.





1.


Kiedy przyjechałem do Bonn, było już ciemno. Usiłowałem zwalczyć w sobie automatyzm, wytworzony w ciągu pięciu lat moich nieustannych podróży: schodami w dół, schodami w górę, stawiam walizkę, wyjmuję bilet z kieszeni płaszcza, podnoszę walizkę, oddaję bilet, podchodzę do kiosku, kupuję wieczorne gazety, wychodzę z hali dworca, przywołuję taksówkę. Przez pięć lat prawie co dzień skądś wyjeżdżałem i dokądś przyjeżdżałem, rano schodami w górę i w dół, po południu schodami w dół i w górę, przywoływałem taksówkę, szukałem drobnych po kieszeniach, kupowałem w kiosku wieczorne gazety i w jakimś zakątku świado­mości rozkoszowałem się dokładnie wystudiowaną niedbałością tego automatyzmu. Odkąd Maria opuściła mnie, żeby wyjść za Züpfnera, tego katolika, procedura przyjazdów i wyjazdów stała się jeszcze bardziej mechaniczna, nie tracąc nic ze swej niedbałości. Miernikiem oddalenia dworca od hotelu czy hotelu od dworca jest licznik taksówki. Odległość dwóch, trzech lub czterech i pół marek od dworca. Odkąd Maria mnie opuściła, wypadam niekiedy z rytmu, zdarzało mi się już, że myliłem hotel z dworcem, przy loży portiera nerwowo szukałem biletu kolejowego albo też biletera przy wyjściu z dworca pytałem o numer pokoju. Zapewne coś, co można by nazwać losem, nie pozwalało mi zapomnieć o moim zawodzie i sytuacji, w jakiej się znalazłem. Jestem klownem, oficjalna nazwa zawodu brzmi: komik; nie należę do żadnego Kościoła, mam dwadzieścia siedem lat, a jeden z moich numerów, zatytułowany: „Przyjazd i odjazd”, jest dość długą (niemal zbyt długą) pantomimą, przy czym widzom do samego końca myli się przyjazd z odjazdem; ponieważ zwykle powtarzam sobie jeszcze ten numer w pociągu (składa się z ponad sześciuset elementów, których układ oczywiście muszę umieć na pamięć), zrozumiałe jest, że czasem padam ofiarą własnej fantazji: wbiegam do hotelu, szukam wzrokiem tablicy z rozkładem jazdy, znajduję ją, pędzę schodami w górę lub w dół, aby nie spóźnić się na pociąg, gdy tymczasem powinienem tylko wziąć klucz od pokoju i przygoto­wać się do występu. Na szczęście w większości hoteli już mnie znają; w ciągu pięciu lat wytwarza się pewien rytm, mający mniej wariantów, niżby się to mogło wydawać — a poza tym agent, który zna już moje upodobania, pilnuje, żeby wszystko szło gładko. Hotele respektują to, co on nazywa „wrażliwością duszy artysty”, i kiedy wchodzę do pokoju, natychmiast otacza mnie „atmosfera sprzyjająca dobremu samopoczuciu”: w ładnym wazonie stoją kwiaty, ledwo zdejmę płaszcz i cisnę w kąt buty (nienawidzę obuwia), fertyczna pokojówka przynosi kawę i koniak, puszcza do wanny wodę, która dzięki jakiejś zielonej ingrediencji roztacza przyjemny zapach i działa uspokajająco. Podczas kąpieli czytam pisma, wyłącznie niepoważne, niekiedy do sześciu, ale co najmniej trzy, i średnio donośnym głosem śpiewam pieśni liturgiczne: chorały, hymny, sekwencje, które pamiętam jeszcze z czasów szkolnych. Moi rodzice, ortodoksyjni protestanci, hołdowali po­wojennej tolerancji religijnej i posyłali mnie do katolickiej szkoły. Jeśli o mnie chodzi, nie jestem religijny ani nawet formalnie związany z jakimkolwiek Kościołem, tekstami zaś i melodiami liturgicznymi posługuję się tylko w celach terapeutycznych; przy­noszą mi one ulgę w obu wrodzonych cierpieniach: melancholii i bólach głowy. Odkąd Maria zbiegła do katolików (określenie to wydaje mi się trafne, mimo że Maria sama jest katoliczką), oba te cierpienia gwałtownie się wzmogły i nawet „Tantum ergo” oraz Litania Loretańska, dotychczasowi faworyci w zwalczaniu bólu, prawie mi nie pomagają. Istnieje inny środek, działający na krótką metę: alkohol — i mogłoby istnieć trwałe uzdrowienie: Maria. Ale Maria opuściła mnie. Klown, który zaczyna pić, stacza się w dół szybciej niż pijany dekarz z dachu.

Kiedy jestem nietrzeźwy podczas występu, wykonuję niedok­ładnie ruchy, które może usprawiedliwić tylko ich precyzja, i po­pełniam najokropniejszy błąd, jaki może się przytrafić klownowi: śmieję się z własnych dowcipów. Cóż za straszliwe poniżenie! Dopóki jestem trzeźwy, trema przed występem wzrasta aż do chwili mego wyjścia na scenę (przeważnie ktoś musi mnie na nią wypchnąć) i to, co pewni krytycy nazywają „refleksyjnie-ironiczną wesołością, w której słychać bicie serca”, nie jest niczym innym jak rozpaczliwym chłodem, zamieniającym mnie w mario­netkę; gorzej, jeśli nitka pęka i jestem zdany na własne siły. Zapewne pogrążeni w kontemplacji mnisi egzystują w podobny sposób; Maria taszczyła zawsze ze sobą całe stosy mistycznej literatury i pamiętam, że często powtarzały się w niej słowa: „pustka” i „nicość”.

Od trzech tygodni bywałem przeważnie pijany i wychodziłem na scenę ze złudną wiarą w siebie, skutki zaś dawały na siebie czekać krócej, niż na nie czeka opieszały uczeń, który może żyć iluzją aż do chwili rozdawania świadectw; pół roku to długi okres na iluzje. Mnie już po trzech tygodniach przestano stawiać kwiaty w pokoju, w połowie drugiego miesiąca zaczęto mi dawać pokoje bez łazien­ki, a z początkiem trzeciego odległość od dworca wynosiła już siedem marek, podczas kiedy moja gaża stopniała do jednej trze­ciej. Skończył się koniak, była już tylko żytniówka, skończyły się variétés, były tylko jakieś osobliwe stowarzyszenia, obradujące w mrocznych salach, w których występowałem na nędznie oświet­lonej scence, robiłem już nawet nie niedokładne ruchy, lecz same błazeństwa, zabawiając nimi jubilatów kolejowych, pocztowych lub służby celnej, katolickie gospodynie domowe albo ewangelic­kie pielęgniarki; żłopiący piwo oficerowie Bundeswehry, którym miałem uprzyjemnić zakończenie jakiegoś kursu, nie wiedzieli, czy wolno im się śmiać, czy nie, kiedy popisywałem się smętnymi resztkami numeru zatytułowanego „Radca ministerstwa obrony”, a wczoraj w Bochum, na przedstawieniu dla młodzieży, poślizną­łem się w środku parodii Chaplina i nie mogłem się podnieść. Na sali nie rozległy się nawet gwizdy, tylko szmer współczucia, a ja, kiedy wreszcie kurtyna spadła, pokuśtykałem prędko ze sceny, zebrałem manatki i nie rozcharakteryzowując się pojechałem do mojego pensjonatu, gdzie wybuchła okropna awantura, ponieważ gospodyni nie chciała wyłożyć pieniędzy za taksówkę. Zdołałem wreszcie uspokoić rozwścieczonego taksówkarza dając mu swoją elektryczną maszynkę do golenia, nie w zastaw, ale jako zapłatę. Był jeszcze na tyle przyzwoity, że wydał mi resztę: napoczętą paczkę papierosów i dwie marki gotówką. Położyłem się w ubraniu na nie zasłane łóżko, wypiłem resztę wódki z butelki i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczułem się wyzwolony od melancho­lii i bólu głowy. Leżałem na łóżku w stanie, w jakim często widzę siebie u kresu moich dni: pijanego i jakby w rynsztoku. Oddałbym ostatnią koszulę za wódkę i tylko skomplikowane pertraktacje, jakich wymagałaby podobna wymiana, powstrzymały mnie od tej transakcji. Spałem znakomicie i głęboko, we śnie ciężka kurtyna opadła na mnie śmiertelnym całunem jak tajemnicze dobrodziejst­wo, a jednak przez sen czułem już strach przed obudzeniem się: nie starta z twarzy szminka, prawe kolano spuchnięte, kiepskie śnia­danie na plastykowej tacy, a obok dzbanka z kawą telegram od mego agenta: „Koblencja i Moguncja odwołują występy stop zatelefonuję wieczorem Bonn. Zohnerer”. Potem telefon organiza­tora imprezy, od którego dopiero teraz dowiedziałem się, że prezyduje chrześcijańskiej akcji wychowawczej.

Tu Kostert — powiedział przez telefon w sposób uniżenie lodowaty. — Musimy jeszcze załatwić sprawę honorarium, panie Schnier.

Bardzo proszę — odpowiedziałem. — Nie widzę przeszkód.

Tak? — spytał. Milczałem, a kiedy zaczął znowu mówić, jego lodowatość zamieniła się w pospolity sadyzm. — Ustaliliśmy hono­rarium w wysokości stu marek za występ klowna, który wtedy wart był dwieście marek. — Zrobił pauzę, zapewne aby mi dać okazję do wybuchu, ale ja milczałem, więc on, z natury ordynarny, ciągnął w ordynarny sposób: — Stoję na czele instytucji społecznej i sumienie nie pozwala mi wydać stu marek na klowna, za którego produkcje dwadzieścia marek jest całkowicie wystarczającą, moż­na by nawet powiedzieć hojną zapłatą.

Nie miałem powodu przerywać mego milczenia. Zapaliłem papierosa, dolałem podłej kawy do filiżanki, słuchałem sapania Kosterta. Wreszcie spytał:

Słucha mnie pan?

Słucham — odparłem i czekałem.

Milczenie to wypróbowana broń; w czasach szkolnych, kiedy bywałem wzywany przed oblicze dyrektora lub ciała pedagogicz­nego, zawsze konsekwentnie milczałem. Pozwoliłem, aby ten chrześcijanin Kostert pocił się na drugim końcu przewodu; nie stać go było na litość nade mną, ale litując się nad samym sobą w końcu mruknął:

Niechże pan wysunie jakąś propozycję.

Proszę uważnie posłuchać — powiedziałem. — Proponuję panu następujące załatwienie sprawy: weźmie pan taksówkę, pojedzie pan na dworzec, kupi mi pan bilet pierwszej klasy do Bonn, potem kupi pan butelkę wódki, przyjedzie pan do pensjonatu, zapłaci mój rachunek łącznie z napiwkami i zostawi mi pan w kopercie pieniądze na przejazd taksówką na dworzec; ponadto zobowiąże się pan w swoim chrześcijańskim sumieniu wysłać moje rzeczy na własny rachunek do Bonn. Zgoda?

Chwilę obliczał w pamięci, odchrząknął i powiedział:

Chciałem dać panu pięćdziesiąt marek.

Dobra — odpowiedziałem — to niech pan pojedzie tramwajem, wtedy wszystko do kupy wyniesie mniej niż pięćdziesiąt marek. Zgoda?

Znowu liczył, potem spytał:

Nie mógłby pan zabrać rzeczy do taksówki?

Nie — odparłem. — Stłukłem sobie nogę i nie mogę sam taszczyć walizek.

Widocznie jego chrześcijańskie sumienie gwałtownie się poru­szyło.

Panie Schnier — odezwał się łagodnym tonem — przykro mi, że...

Nie ma o czym mówić — przerwałem mu. — Jestem szczęśliwy, że mogłem oszczędzić chrześcijańskiemu dziełu pięćdziesiąt cztery do pięćdziesięciu sześciu marek.

Przycisnąłem widełki i położyłem słuchawkę obok aparatu. Ten typ był zdolny jeszcze raz zatelefonować i nudzić mnie swoimi tłumaczeniami. Lepiej było pozostawić go targom z własnym sumieniem. Mdliło mnie. Zapomniałem nadmienić, że oprócz me­lancholii i bólu głowy mam jeszcze pewną niemal mistyczną właściwość: czuję przez telefon zapach mówiącego, a oddech Kosterta pachniał słodkawo pastylkami fiołkowymi. Musiałem wstać z łóżka i umyć zęby. Wypłukałem gardło resztką wódki, z trudem starłem szminkę z twarzy, położyłem się z powrotem na łóżku i rozmyślałem o Marii, o chrześcijanach, o katolikach, popychając przed sobą myśl o przyszłości. Myślałem także o rynsz­tokach, w których kiedyś będę leżał. Kiedy klown zbliża się do pięćdziesiątki, istnieją dla niego tylko dwie możliwości: rynsztok albo pałac. Nie wierzyłem w pałac, a do pięćdziesiątki musiałem przeżyć w jakiś sposób jeszcze przeszło dwadzieścia dwa lata. Odwołanie występów w Koblencji i w Moguncji było faktem, który Zohnerer określiłby jako „alarm pierwszego stopnia”, ale odpo­wiadało znów innej mojej właściwości: bierności. W Bonn także są rynsztoki i kto mi każe czekać aż do pięćdziesiątki?

Myślałem też o Marii: o jej głosie i piersiach, o jej rękach i włosach, o jej ruchach i wszystkim, cośmy razem robili. I o Züpfnerze, za którego zdecydowała się wyjść za mąż. W dzieciństwie znaliśmy się z nim tak dobrze, że kiedy spotkaliśmy się jako dorośli mężczyźni, nie wiedzieliśmy, czy mówić do siebie „ty”, czy „pan”; obie te formy wprawiały nas w zakłopotanie i ilekroć widywaliśmy się później, nie mogliśmy się go wyzbyć. Nie rozumiałem, dlaczego Maria opuściła mnie właśnie dla niego, ale może nigdy „nie rozumiałem” Marii...

Wściekłość mnie ogarnęła, kiedy Kostert wyrwał mnie z tych rozmyślań. Zaczął drapać w drzwi jak pies, potem powiedział:

Panie Schnier, pan mnie musi wysłuchać. Czy potrzebuje pan lekarza?

Niech pan mi da święty spokój! — wrzasnąłem. — Proszę wsunąć kopertę pod drzwi i wracać do domu.

Wsunął kopertę pod drzwi, wstałem z łóżka, podniosłem ją i otworzyłem: wewnątrz był bilet kolejowy drugiej klasy z Bochum do Bonn i dokładnie odliczone pieniądze na taksówkę — sześć marek i pięćdziesiąt fenigów. Miałem nadzieję, że zaokrągli sumę do dziesięciu marek, obliczyłem też, ile zarobię, jeśli zwrócę ze stratą bilet pierwszej klasy i pojadę drugą. Wyniosłoby to około pięciu marek.

Wszystko w porządku? — zawołał Kostert zza drzwi.

Tak — odpowiedziałem — i niech pan się stąd wynosi, nędzny chrześcijański krętaczu!

No, wie pan... — zaczął, ale ja ryknąłem:

Precz!

Chwilę panowała cisza, potem usłyszałem, jak schodzi na dół.

Synowie tej ziemi są nie tylko mądrzejsi, ale i bardziej ludzcy niż synowie światłości.

Pojechałem na dworzec tramwajem, żeby oszczędzić parę groszy na wódkę i papierosy. Gospodyni doliczyła mi jeszcze opłatę za telegram, który nadałem wieczorem do Moniki Silvs w Bonn, a za który Kostert nie chciał zapłacić. I tak nie starczyłoby mi więc pieniędzy na taksówkę; ten telegram nadałem, jeszcze zanim dowiedziałem się, że Koblencja odwołuje występ. Uprzedzili moją odmowę i trochę się tym gryzłem. Byłoby dla mnie korzystniej, gdybym to ja mógł telegraficznie odwołać przyjazd: „Występ z powodu poważnego stłuczenia kolana niemożliwy”. Trudno, nadałem przynajmniej telegram do Moniki: „Proszę przygotować mieszkanie na jutro, serdeczne pozdrowienia — Hans”.



2.


Przyjazdy do Bonn miały zawsze inny przebieg. W Bonn nigdy nie występowałem, w Bonn mieszkam, a przywołana taksówka nie odwoziła mnie do hotelu, tylko do domu. Powinienem powiedzieć: nas, Marię i mnie. W domu nie ma portiera, którego mógłbym pomylić z bileterem — a jednak to mieszkanie, w którym spędzam zaledwie trzy do czterech tygodni w ciągu roku, jest dla mnie bardziej obce niż którykolwiek z hoteli. Musiałem się pohamować, żeby przed dworcem w Bonn nie skinąć na taksówkę: ten gest był tak odruchowy, że omal nie postawił mnie w trudnej sytuacji. Miałem w kieszeni już tylko jedną jedyną markę. Stanąłem na schodach dworca i upewniłem się, czy mam klucze: do drzwi wejściowych, do mieszkania, do biurka; w biurku był klucz od schowka z rowerem. Od dawna już przemyśliwam nad pantomimą z kluczami. Wyobrażam ją sobie tak: duży pęk kluczy z lodu, które w trakcie numeru topnieją.

Nie miałem pieniędzy na taksówkę, a pierwszy raz w życiu była mi ona naprawdę potrzebna. Kolano mi spuchło i z trudem pokuśtykałem przez plac przed dworcem i dalej w dół Poststrasse. Droga do naszego mieszkania, trwająca dwie minuty, wydała mi się wiecznością. Oparłem się o automat z papierosami i spojrzałem na dom, w którym znajdowało się podarowane mi przez dziadka mieszkanie: eleganckie, pudełkowate apartamenty z balkonami o starannie dobranych kolorach tynku; pięć pięter, pięć rozmai­tych odcieni; na piątym piętrze wszystkie balkony mają kolor rdzawy i tam właśnie mieszkam.

Czyżbym odgrywał jakąś scenę? Wkładam klucz do zamku, nie okazuję zdziwienia, że klucz topnieje, otwieram drzwi od windy, naciskam guzik z cyfrą pięć. Łagodny szmer unosi mnie w górę; patrzę przez wąskie okienko windy na kolejne podesty schodów, na kolejne okna klatki schodowej: tył pomnika, plac, kościół, wszystko oblane światłem; czarna przerwa, betonowy sufit i zno­wu, już z nieco innej perspektywy: tył pomnika, plac, kościół, wszystko oblane światłem. Powtarza się to trzykrotnie, za czwar­tym razem widać już tylko plac i kościół. Wtykam klucz w zamek, nie okazuję zdziwienia, że i te drzwi się otwierają.

W moim mieszkaniu wszystko ma kolor rdzawy: drzwi, obicia, szafy w ścianach; pasowałaby do tego jeszcze kobieta w rdzawym szlafroku na tle czarnego tapczanu; przypuszczam, że bez trudu znalazłbym taką kobietę, ale... Otóż obarczony jestem nie tylko melancholią, bólami głowy, biernością i mistycznym darem wy­czuwania zapachów przez telefon; właściwością, która mi przy­sparza najgorszych cierpień, jest predyspozycja do monogamii. Istnieje tylko jedna kobieta, z którą mogę robić to wszystko, co mężczyźni robią z kobietami. Jest nią Maria i odkąd ona ode mnie odeszła, żyję tak, jak powinien żyć mnich. Tylko że ja nie jestem mnichem. Zastanawiałem się już, czy nie powinienem pojechać na wieś i zasięgnąć rady któregoś z ojców w mojej dawnej szkole, ale oni wszyscy uważają ludzi za istoty poligamiczne (dlatego tak zawzięcie bronią instytucji małżeństwa). Musiałbym wydać się im potworem, a ich rada byłaby tylko zamaskowaną wskazówką, abym skierował się ku rejonom, w których, jak sądzą, miłość jest sprzedajna. Jeśli chodzi o ewangelików, liczę się jeszcze z możli­wością niespodzianek, jak na przykład ze strony Kosterta, które­mu istotnie udało się wprawić mnie w zdumienie; jeśli chodzi o katolików, nic mnie już nie może zaskoczyć. Miałem dużo sympatii dla katolicyzmu, jeszcze i wtedy nawet, kiedy przed czterema laty Maria pierwszy raz zabrała mnie na zebranie tego „Koła Postępowych Katolików”; zależało jej na pokazaniu mi inteligentnych katolików, oczywiście w skrytości myślała także o tym, że kiedyś mógłbym zmienić wyznanie (wszyscy katolicy skrycie o tym myślą). Ale od samego początku czułem się tam okropnie. Przechodziłem wówczas bardzo trudną fazę przygoto­wywania się do kariery klowna, miałem niespełna dwadzieścia dwa lata i trenowałem całymi dniami. Ogromnie cieszyłem się na ten wieczór, byłem śmiertelnie zmęczony i wyobrażałem sobie, że będzie to przyjemne zebranie towarzyskie z dużą ilością dobrego wina, z dobrym jedzeniem, a może nawet z tańcami (kiepsko nam się wtedy powodziło, nie mogliśmy sobie pozwolić ani na wino, ani na dobre jedzenie). Zamiast tego dano złe wino i tak mniej więcej wyobrażam sobie uczestniczenie w seminarium z socjologii, pro­wadzonym przez nudnego profesora. Zebranie było nie tylko męczące, ale męczące w sposób niepotrzebny i nienaturalny. Najpierw wszyscy razem modlili się, a ja nie wiedziałem, co począć z twarzą i z rękami; moim zdaniem nie powinno się człowieka niewierzącego stawiać w takiej sytuacji. Nie odmawiali też po prostu „Ojcze Nasz” albo „Zdrowaś Maria” (już to byłoby dostate­cznie nieprzyjemne, będąc wychowany po protestancku, mam całkowicie dość wszelkiego rodzaju prywatnego klepania mo­dlitw). Nie, to był jakiś ułożony przez Kinkela tekst, bardzo programowy, „...i prosimy Cię, abyśmy sprawiedliwie oceniali to, co na nas zesłałeś, jak i to, co zesłać nam raczysz” i tak dalej. Dopiero potem przeszli do tematu wieczoru: „Ubóstwo społeczeń­stwa, w którym żyjemy”. Był to jeden z najokropniejszych wieczo­rów w moim życiu. Po prostu trudno uwierzyć, żeby dyskusje na tematy religijne musiały być aż tak męczące. Wiem, że trudno jest wierzyć w tę religię. Zmartwychwstanie ciała i życie wieczne. Maria często czytywała mi Biblię. Trudno jest wierzyć w to wszystko. Później czytywałem nawet Kierkegaarda (jest on poży­teczną lekturą dla przyszłego klowna), było to trudne, ale nie męczące. Nie wiem, czy istnieją ludzie, którzy by haftowali serwet­ki we wzorki z Picassa albo Paula Klee. Tego wieczoru wydawało mi się, że ci postępowi katolicy haftowali we wzorki ze św. Tomasza z Akwinu, św. Franciszka z Asyżu, św. Bonawentury i Leona XIII przepaski na biodra, które oczywiście nie osłaniały ich nagości, bo wśród obecnych nie było nikogo (oprócz mnie), kto by nie zarabiał co najmniej tysiąca pięciuset marek miesięcznie. Im samym było tak nieprzyjemnie, że później zrobili się cyniczni i snobistyczni, z wyjątkiem Züpfnera, którego cała ta historia tak udręczyła, że poprosił mnie o papierosa. Był to pierwszy papieros w jego życiu; palił go nieporadnie, widziałem, jaki jest zadowolo­ny, że dym przesłania mu twarz. Czułem się okropnie z powodu Marii. Blada i drżąca słuchała, jak Kinkel opowiadał anegdotę o pewnym człowieku, który zarabiał pięćset marek miesięcznie i dawał sobie całkiem dobrze radę, potem zaczął zarabiać tysiąc marek miesięcznie i stwierdził, że mu jest o wiele trudniej, a w pra­wdziwe trudności wpadł zarabiając dwa tysiące. Wreszcie, kiedy doszedł do trzech tysięcy, zaczął sobie znowu dawać dobrze radę i ujął swoje doświadczenia w następujący sposób: „Do pięciuset marek miesięcznie wszystko idzie dobrze, ale między pięciuset i trzema tysiącami panuje prawdziwa nędza”. Kinkel nie zoriento­wał się nawet, co wyrabia: gadał i gadał z olimpijskim spokojem, paląc swoje grube cygaro, coraz to podnosząc do ust kieliszek z winem, aż prałat Sommerwild, duchowny doradca Koła, zaczął się niepokoić i podsunął mu nowy temat. Zdaje mi się, że rzucił hasło „reakcja” i od razu złapał nim Kinkela na wędkę. Kinkel połknął przynętę i wściekły urwał w pół słowa swój wywód o tym, że samochód za dwanaście tysięcy jest tańszy niż samochód za cztery i pół tysiąca marek, i nawet jego żona, która uwielbia go w sposób żenująco bezkrytyczny, odetchnęła z ulgą.



3.


Pierwszy raz czułem się znośnie w tym mieszkaniu. Było w nim czysto i ciepło. Wieszając płaszcz i stawiając gitarę w kącie przedpokoju, myślałem o tym, że może jednak mieszkanie jest czymś więcej niż samoułudą. Nie mam skłonności do życia osiadłe­go i nigdy ich mieć nie będę. Maria miała ich jeszcze mniej niż ja, a mimo to zdecydowała się widocznie na życie osiadłe. Dawniej denerwowało ją, kiedy moje występy w jednej i tej samej miejsco­wości trwały dłużej niż tydzień.

Monika Silvs i tym razem okazała się uczynna, jak zawsze kiedy wysyłaliśmy do niej telegram o przyjeździe. Wzięła klucz od dozorcy, sprzątnęła mieszkanie, postawiła kwiaty w saloniku, zaopatrzyła lodówkę we wszystko, co trzeba. Na stole w kuchni stała paczka zmielonej kawy, obok butelka koniaku. Były papiero­sy i zapalona świeca obok kwiatów w saloniku. Monika potrafi być niesamowicie uczuciowa, aż sentymentalna, potrafi nawet prze­kroczyć granicę szmiry. Ze świecy, którą postawiła na stoliku, skapywały sztuczne krople wosku i z pewnością nie znalazłaby ona uznania w oczach „Katolickiego Koła Estetyki Życia Codzienne­go”; ale prawdopodobnie Monika w pośpiechu nie mogła znaleźć innej świecy albo nie miała pieniędzy na droższą, w lepszym guście, i czułem, że właśnie z powodu tej świecy w złym guście moja tkliwość dla Moniki Silvs sięga już niemal punktu, w którym nieszczęsna predyspozycja do monogamii kładzie tamę uczuciom. Inni członkowie Koła nigdy nie posunęliby się aż do szmiry czy sentymentalizmu, nigdy nie odsłoniliby swojej słabej strony, a je­śli, to już raczej in puncto moralności niż estetyki. Czułem nawet unoszący się w mieszkaniu zapach perfum Moniki, o wiele za mocnych i za modnych dla niej, jakiegoś pachnidła noszącego, zdaje się, nazwę „Tajga”.

Zapaliłem od świecy Moniki jeden z jej papierosów, przyniosłem z kuchni koniak, a z przedpokoju książkę telefoniczną i podnio­słem słuchawkę. Rzeczywiście, Monika i o tym pamiętała. Telefon nie był wyłączony. Dźwięczne buczenie wydało mi się jak gdyby biciem nieskończenie wielkiego serca, sprawiało mi w tej chwili większą radość niż szum morza, niż tchnienie burzy i pomruki lwa. Gdzieś w tym dźwięcznym buczeniu ukrywał się głos Marii, głos Leona, głos Moniki. Powoli odłożyłem słuchawkę. Była to jedyna broń, jaka mi pozostała, i wkrótce miałem z niej zrobić użytek. Podciągnąłem prawą nogawkę spodni i przyjrzałem się kolanu; obtarcie było powierzchowne, a opuchlizna niegroźna. Nalałem kieliszek koniaku, połowę wypiłem, a resztę wylałem na stłuczone kolano; pokuśtykałem do kuchni i odstawiłem koniak do lodówki. Dopiero teraz przypomniałem sobie, że Kostert nie przyniósł mi wódki, która była jednym z moich warunków. Pewno pomyślał, że ze względów pedagogicznych lepiej mi jej nie przynosić, i w ten sposób zaoszczędził chrześcijańskiemu dziełu siedem marek i pięćdziesiąt fenigów. Postanowiłem zatelefonować do niego i zażądać przekazania mi owej sumy. Nie powinno ujść draniowi na sucho, a poza tym potrzebowałem pieniędzy. Przez pięć lat zarabiałem o wiele więcej, niż wynosiły moje wydatki, a jednak wszystko się jakoś rozeszło. Oczywiście mógłbym dalej chałturzyć na szczeblu trzydziestu do pięćdziesięciu marek za występ, jak tylko kolano mi wydobrzeje; w gruncie rzeczy było mi wszystko jedno, a publiczność w nędznych salach bywa nawet sympatycz­niejsza niż w variété. Ale po prostu trzydzieści do pięćdziesięciu marek dziennie to za mało — pokoje hotelowe są wtedy za ciasne, podczas treningu człowiek obija się o stół i o szafę, uważam także, że łazienka nie jest luksusem, a kiedy się podróżuje z pięcioma walizkami, taksówka nie świadczy o rozrzutności.

Jeszcze raz wyjąłem koniak z lodówki i pociągnąłem z butelki. Nie jestem pijakiem. Ale odkąd Maria odeszła ode mnie, alkohol przynosi mi ulgę. Odwykłem już także od trudności finansowych i fakt, że została mi w kieszeni jedna jedyna marka i że nie miałem żadnych widoków na przyzwoite zarobki, denerwował mnie. Jedy­nym przedmiotem, jaki naprawdę mógłbym sprzedać, był rower, ale jeślibym się zdecydował na chałtury, rower bardzo by mi się przydał, oszczędzałbym na taksówkach i biletach. Do prawa własności mieszkania przywiązany był jeden warunek: nie wolno mi go było sprzedać ani wynająć. Typowy prezent bogacza: zawsze tkwi w nim jakiś haczyk.

Udało mi się powstrzymać od dalszego picia koniaku, poszedłem do saloniku i otworzyłem książkę telefoniczną.




4.


Urodziłem się w Bonn i znam tu dużo ludzi: krewnych, znajo­mych, dawnych kolegów. Mieszkają tu moi rodzice, a Leon, mój brat, który pod patronatem Züpfnera zmienił wyznanie, studiuje tu teologię katolicką. Wiedziałem, że z rodzicami zapewne będę musiał się zobaczyć, choćby po to, żeby uregulować z nimi sprawy finansowe. A może zlecę to jakiemuś adwokatowi. Od śmierci mojej siostry, Henrietty, rodzice jako tacy przestali dla mnie istnieć. Henrietta nie żyje już od siedemnastu lat. Miała pod koniec wojny szesnaście lat; była ładną, jasnowłosą dziewczyną, najlep­szą tenisistką na terenie od Bonn do Remagen. Propagowano wtedy hasło, żeby dziewczęta zgłaszały się na ochotnika do służby w artylerii przeciwlotniczej, i Henrietta zgłosiła się w lutym 1945 roku. Wszystko poszło tak szybko i gładko, że w ogóle nie dotarło do mojej świadomości. Wracałem właśnie ze szkoły, przechodzi­łem na drugą stronę Kölner Strasse i dostrzegłem Henriettę w tramwaju odjeżdżającym w kierunku Bonn. Pomachała mi ręką i uśmiechnęła się, i ja także się uśmiechnąłem. Miała ładny grana­towy kapelusz i gruby granatowy płaszcz z futrzanym kołnierzem, a na grzbiecie mały plecak. Nigdy jeszcze nie widziałem jej w kapeluszu, nie lubiła go wkładać. Kapelusz bardzo ją zmienił. Wyglądała w nim jak dorosła kobieta. Pomyślałem, że wybiera się na jakąś wycieczkę, choć nie była to odpowiednia pora roku. Ale wtedy można się było po szkołach wszystkiego spodziewać. Próbo­wano nas nawet w schronach przeciwlotniczych uczyć reguły trzech, chociaż słyszeliśmy już artylerię. Nasz nauczyciel, pan Brühl, śpiewał z nami „pobożne i narodowe pieśni”, jak je nazywał, do których zaliczał zarówno „Spójrzcie na dom pełen chwa­ły”, jak i „Czy widzisz na wschodzie jutrzenkę”. Nocami, kiedy na pół godziny zapadała cisza, słychać było zawsze tylko tupot maszerujących: włoskich jeńców wojennych (w szkole wyjaśniono nam, dlaczego Włosi przestali już być naszymi sojusznikami i pra­cowali u nas jako jeńcy, ale do dziś nie rozumiem, dlaczego tak było), rosyjskich jeńców wojennych, więźniarek, niemieckich żoł­nierzy; całą noc rozbrzmiewały kroki maszerujących. Nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje.

Henrietta wyglądała rzeczywiście tak, jakby jechała na szkolną wycieczkę. Po szkołach można się było wszystkiego spodziewać. Czasem, kiedy między dwoma alarmami lotniczymi siedzieliśmy w klasie, dochodził nas przez otwarte okno odgłos strzałów kara­binowych, a kiedy przestraszeni odwracaliśmy się ku oknu, pan Brühl pytał nas, czy wiemy, co znaczą te strzały. Wkrótce wiedzie­liśmy dobrze, co one znaczą: znowu w pobliskim lesie rozstrzelano dezertera. „Taki los spotka każdego — mówił pan Brühl — kto będzie się uchylał od bronienia naszej świętej ziemi niemieckiej przed żydowskimi jankesami”. (Niedawno spotkałem pana Brühla; zestarzał się, posiwiał, jest profesorem w akademii pedagogicz­nej i uchodzi za człowieka „z chwalebną przeszłością polityczną”, ponieważ nigdy nie należał do partii.)

Jeszcze raz pomachałem ręką ku tramwajowi, którym odjeżdża­ła Henrietta, i poszedłem przez park do domu, gdzie rodzice i Leon siedzieli już przy stole. Na obiad była zupa z zasmażką, jako główne danie kartofle z sosem, a na deser jabłka. Dopiero przy deserze spytałem matkę, dokąd pojechała Henrietta na szkolną wycieczkę. Matka uśmiechnęła się leciutko i powiedziała:

Na wycieczkę! Co za bzdura. Henrietta pojechała do Bonn, żeby zgłosić się do służby w artylerii przeciwlotniczej. Nie obieraj jabłka tak grubo. Popatrz.

Wzięła z mego talerzyka skórki, zaczęła je obrabiać nożem i kłaść do ust rezultaty swojej oszczędności, cieniutkie plasterki jabłka. Spojrzałem na ojca. Wpatrywał się w swój talerz i nic nie mówił. Leon także milczał, ale kiedy jeszcze raz spojrzałem na matkę, powiedziała swoim łagodnym głosem:

Rozumiesz chyba, że każdy musi zrobić, co do niego należy, aby wygnać żydowskich jankesów z naszej świętej ziemi niemiec­kiej. — Rzuciła mi spojrzenie, od którego zrobiło mi się nieswojo, potem spojrzała tak samo na Leona i wydawało mi się, że gotuje się już do wysłania także nas obu na pole walki z żydowskimi jankesami. — Nasza święta ziemia niemiecka — powiedziała matka — a oni wdarli się już w głąb Eifel.

Miałem ochotę roześmiać się, ale łzy mi napłynęły do oczu, rzuciłem na stół nożyk od owoców i uciekłem do swojego pokoju. Bałem się i wiedziałem nawet, czego się boję, ale nie mógłbym tego wyrazić słowami, poza tym wściekłość mnie ogarniała na myśl o przeklętych skórkach od jabłka. Patrzałem na pokrytą brudnym śniegiem ziemię niemiecką w naszym ogrodzie, na Ren, i dalej, poprzez gałęzie wierzb płaczących, na pasmo Siebengebirge i cała ta sceneria wydawała mi się idiotyczna. Widziałem kilku takich „żydowskich jankesów”: przewożono ich ciężarówką z Venusberg do Bonn na punkt zbiorczy. Wydali mi się zmarznięci, wystraszeni i młodzi; jeśli w ogóle wyobrażałem sobie coś pod pojęciem Żydów, to już raczej ludzi podobnych do Włochów, którzy wyglądali na jeszcze bardziej zmarzniętych niż Amerykanie i zbyt zmęczonych, aby móc się jeszcze bać. Kopnąłem krzesło stojące obok łóżka, a ponieważ się nie przewróciło, kopnąłem je jeszcze raz. Wreszcie upadło i rozbiło na kawałki płytę szklaną na nocnym stoliku. Henrietta w granatowym kapeluszu, z plecakiem. Nie wróciła już i do dziś nie wiemy, gdzie ją pochowano. Po zakończeniu wojny ktoś przyszedł do nas i powiedział, że „poległa pod Leverkusen”.

Ta troska o świętą ziemię niemiecką wydaje mi się w szczególny sposób zabawna, kiedy pomyślę, że spora część akcji kopalni węgla brunatnego jest od dwóch pokoleń w rękach naszej rodziny. Od siedemdziesięciu lat Schnierowie robią pieniądze na ryciu, które musi znosić święta ziemia niemiecka. Wsie, lasy i zamki padają pod naporem koparek jak mury Jerycha.

Dopiero w parę dni później dowiedziałem się, kto mógłby sobie rościć prawo autorskie do pojęcia „żydowskich jankesów”: Her­bert Kalick, liczący wówczas czternaście lat, przywódca mojej jednostki Hitlerjugend, której matka wspaniałomyślnie oddała do użytku nasz park, abyśmy mogli odbywać w nim ćwiczenia w po­sługiwaniu się „pięściami pancernymi”. Mój ośmioletni brat Leon brał w nich również udział. Widziałem, jak maszerował koło placu tenisowego z ćwiczebną „pięścią pancerną” na ramieniu, z twarzą, na której malowała się taka powaga, jaką odczuwać mogą tylko dzieci. Zatrzymałem go i spytałem:

Co ty tu robisz'??

A on odparł z śmiertelnie poważną miną:

Będę werwolfem. A ty nie?”

Owszem” — powiedziałem i razem z nim poszedłem alejką koło placu tenisowego na miejsce ćwiczeń, gdzie Herbert Kalick właś­nie opowiadał o chłopcu, który mając dziesięć lat dostał Żelazny Krzyż I Klasy, ponieważ daleko na Śląsku zniszczył „pięściami pancernymi” trzy czołgi radzieckie. Kiedy jeden z chłopców spy­tał, jak się ten bohater nazywa, powiedziałem:

Liczyrzepa.”

Herbert Kalick aż pożółkł z gniewu i wrzasnął:

Ty nędzny defetysto!”

Pochyliłem się i cisnąłem mu w twarz garść popiołu. Wszyscy rzucili się na mnie, tylko Leon zachował neutralność, zaczął płakać, ale mi nie pomógł, a ja, ogarnięty strachem, krzyknąłem na Herberta:

Ty nazistowska świnio!”

Przeczytałem to wyzwisko, napisane na jakimś szlabanie kolejo­wym. Nie wiedziałem nawet dokładnie, co ono znaczy, ale miałem uczucie, że może być w tej sytuacji odpowiednie. Herbert Kalick natychmiast przerwał bijatykę i zajął postawę urzędową: areszto­wał mnie i zamknął w szopie koło placu ćwiczeń, gdzie przechowy­wano tarcze strzelnicze i paliki. Potem ściągnął na miejsce moich rodziców, nauczyciela Brühla i przedstawiciela partii. Płacząc z wściekłości kopałem tarcze strzelnicze i wciąż wykrzykiwałem do trzymających straż chłopców:

Wy nazistowskie świnie!”

Po godzinie zaciągnięto mnie do naszego salonu na przesłucha­nie. Pana Brühla aż ponosiło. Bez przerwy powtarzał: „Wyrwać z korzeniami i zniszczyć, zniszczyć i wyrwać z korzeniami!” Do dziś nie wiem, czy rozumiał to dosłownie, czy też w przenośni. Będę musiał napisać do niego pod adresem akademii pedagogicznej i poprosić go o wyjaśnienie, w celu ustalenia prawdy historycznej. Przedstawiciel partii, zastępca przywódcy miejscowej organizacji, okazał się całkiem rozsądny. Ciągle powtarzał: „Proszę wziąć pod uwagę, że chłopiec nie ma jeszcze jedenastu lat”. A ponieważ jego zachowanie działało na mnie niemal uspokajająco, odpowiedzia­łem nawet na jego pytanie, skąd znam to fatalne wyrażenie:

Przeczytałem je na szlabanie kolejowym na Annabergstrasse.”

Nikt ci tego nie powiedział, to znaczy, nie słyszałeś tego od nikogo?”

Nie” — odparłem.

Chłopak w ogóle nie rozumie tego, co powtarza” — powiedział ojciec i położył mi rękę na ramieniu.

Brühl rzucił ojcu gniewne spojrzenie, potem popatrzył z lękiem na Herberta. Widocznie gest ojca został uznany za zbyt jawnie demonstrujący jego sympatię. Matka, zalana łzami, odezwała się swoim łagodnym, niemądrym głosem:

On nie wie, co robi, on nie wie — inaczej musiałabym się go wyprzeć.”

To się wyprzyj” — powiedziałem.

Cała ta scena rozgrywała się w naszym ogromnym salonie, zastawionym pompatycznymi, ciemnymi dębowymi meblami, z trofeami myśliwskimi dziadka na szerokiej dębowej półce, pu­charami i ciężkimi szafami bibliotecznymi, których szybki były oprawione w ołów. Słyszałem ogień artyleryjski w Eifel, zaledwie o dwadzieścia kilometrów od nas, a czasem nawet grzechotanie karabinów maszynowych. Herbert Kalick, blady, jasnowłosy chło­pak o twarzy fanatyka, występujący w charakterze prokuratora, bez przerwy stukał kostkami ręki w kredens i powtarzał:

Surowość, nieubłagana surowość!”

Zostałem skazany na wykonanie w ogrodzie, pod nadzorem Herberta, rowu przeciwpancernego i już po południu, zgodnie z tradycjami Schnierów, ryłem ziemię niemiecką, i to — wbrew tradycjom Schnierów — własnoręcznie. Wykopywałem rów w po­przek ulubionego klombu różanego dziadka, dokładnie w kierunku kopii Apolla Belwederskiego, i z góry cieszyłem się na chwilę, w której marmurowy posąg padnie ofiarą mojej gorliwej działal­ności. Radość moja była jednak przedwczesna — posąg padł ofiarę małego, piegowatego chłopca, który miał na imię Georg. Wysadził w powietrze siebie i Apolla przy pomocy „pięści pancernej”, wywołując przez omyłkę jej wybuch. Herbert Kalick skomentował ten nieszczęśliwy wypadek bardzo lakonicznie:

Na szczęście Georg był sierotą.”



5.


Wyszukałem w książce telefonicznej numery ludzi, z którymi, jak wiedziałem, będę musiał rozmawiać; z lewej strony wypisałem jedno po drugim nazwiska tych, których mogłem naciągnąć na pożyczkę: Karl Emonds, Heinrich Behlen, obaj koledzy ze szkoły, jeden ongi student teologii, obecnie dyrektor szkoły, drugi wikary, dalej Bela Brosen, kochanka mego ojca — w prawej kolumnie zaś pozostałych, do których mógłbym się zwrócić tylko w ostatecznoś­ci: rodziców, Leona (jego mogłem poprosić o pieniądze, ale on ich nigdy nie miał, wszystko rozdarowywał), członków Koła: Kinkela, Frodebeula, Blotherta, Sommerwilda. Między tymi dwiema ko­lumnami wypisałem nazwisko Moniki Silvs i ozdobiłem je pięk­nym zakrętasem. Do Karla Emondsa będę musiał zatelefonować z prośbą, aby do mnie zadzwonił. Emonds nie ma telefonu. Chętnie zacząłbym od rozmowy z Moniką, ale wiedziałem, że będę musiał do niej zatelefonować na samym końcu: nasze wzajemne stosunki weszły w fazę, w której, zarówno fizyczne, jak i metafizyczne zlekceważenie jej byłoby nieuprzejmością. Pod tym względem znalazłem się w straszliwej sytuacji: jako monogamista, żyłem, wbrew woli, ale zgodnie ze swoją naturą, w celibacie, odkąd Maria, jak to nazwała, w „metafizycznym przerażeniu” uciekła ode mnie. Prawdę mówiąc, w Bochum pośliznąłem się poniekąd umyślnie, upadłem na kolano, aby móc przerwać rozpoczęte tournée i wrócić do Bonn. Dręczyło mnie w sposób już niemal nie do zniesienia to, co w religijnych książkach Marii określane jest błędnie jako „cielesne pożądanie”. O wiele za bardzo lubiłem Monikę, aby z nią zaspokajać pożądanie innej kobiety. Gdyby w tych religijnych książkach pisano o pożądaniu kobiety, byłoby to już i tak dość toporne, ale o parę szczebli lepsze niż „cielesne pożądanie”. Nie znam nic bardziej cielesnego niż jatki z mięsem, a nawet i one nie są wyłącznie cielesne. Kiedy sobie wyobrażam, że Maria robi z Züpfnerem to, co powinna robić tylko ze mną, moja melancholia pogłębia się do granic rozpaczy. Długo się wahałem, zanim wyszu­kałem także numer telefonu Züpfnera i wypisałem go w kolumnie tych, których nie zamierzałem naciągać na pomoc pieniężną. Maria pożyczyłaby mi pieniędzy, oddałaby mi natychmiast wszys­tko, co ma, pośpieszyłaby mi z pomocą, szczególnie gdyby się dowiedziała, jaka seria niepowodzeń mnie spotkała — ale nie przyszłaby sama. Sześć lat to dużo i miejsce Marii nie jest w domu Züpfnera, przy jego stole ani w jego łóżku. Byłem nawet gotów o nią walczyć. Mimo że słowo „walczyć” kojarzy się w mojej wyobraźni prawie wyłącznie z jego czysto fizycznym pojęciem, a więc z czymś śmiesznym: bijatyka z Züpfnerem. Maria nie umarła dla mnie, tak jak właściwie umarła dla mnie moja matka. Wierzę, że żywi bywają martwi, a martwi żyją, przeciwnie niż katolicy. W moim odczuciu taki chłopiec, jak ten Georg, który „pięścią pancerną” rozerwał się na sztuki, jest bardziej żywy niż moja matka. Widzę piegowatego, niezręcznego chłopca, stojącego na trawniku koło posągu Apolla, słyszę wołanie Herberta: „Nie tak, nie tak!” — potem wybuch, kilka, niezbyt dużo, okrzyków i komentarz Kalicka: „Na szczęście Georg był sierotą.” — A w pół godziny później, podczas kolacji jedzonej przy tym samym stole, przy którym odbywał się sąd nade mną, matka powiedziała do Leona: „Ty będziesz umiał kiedyś lepiej sobie z tym radzić niż ten głupi chłopak, prawda?” — Leon kiwnął głową, ojciec spojrzał na mnie, ale nie znalazł pociechy w oczach dziesięcioletniego syna.

Matka jest już od wielu lat przewodniczącą Głównego Komitetu Towarzystw Zwalczania Uprzedzeń Rasowych; odbywa podróże do Domu im. Anny Frank, a czasem nawet do Ameryki, gdzie w tamtejszych klubach kobiecych wygłasza przemówienia na temat skruchy młodzieży niemieckiej, wciąż jeszcze tym samym łagodnym, niewinnym głosem, którym zapewne powiedziała Henrietcie na pożegnanie: „Powodzenia, moje dziecko”. Ten głos mógłbym każdej chwili usłyszeć przez telefon, ale głosu Henrietty już nigdy. Henrietta miała zaskakująco niski głos i dźwięczny śmiech. Kiedyś w trakcie meczu tenisowego rakieta wypadła jej z ręki, a ona stała na placu i rozmarzona patrzyła w niebo, kiedy indziej podczas posiłku łyżka wpadła jej w talerz z zupą. Matka krzyknęła, potem zaczęła lamentować z powodu zaplamionej sukni i obrusa. Henrietta w ogóle tego nie słyszała, a kiedy oprzytomniała, wyjęła łyżkę z zupy, wytarła ją serwetką i jadła dalej. Kiedy po raz trzeci wpadła w taki stan, matka rozgniewała się na serio. Krzyczała: „Te przeklęte rozmarzenia!”, a Henrietta spojrzała na nią spokojnie i powiedziała: „O co chodzi, po prostu nie mam już ochoty” — i rzuciła do kominka karty, które trzymała w ręku. Matka wyciągnęła karty z ognia, poparzyła sobie przy tym palce, ale uratowała wszystkie karty z wyjątkiem siódemki kier, która była nadpalona, i nigdy już nie mogliśmy grać w karty nie myśląc o Henrietcie, mimo że matka próbowała zachowywać się „jak gdyby nigdy nic”. Matka nie jest zła, tylko w niepojętym stopniu głupia i oszczędna. Nie zgodziłaby się na kupienie, nowej talii kart i przypuszczam, że nadpalona siódemka kier jest w dal­szym ciągu w talii, a matce nie nasuwa żadnych myśli, kiedy przy kładzeniu pasjansa wpada jej w rękę. Chętnie porozmawiałbym z Henriettą, ale tego rodzaju połączeń telefonicznych teologowie jeszcze nie wynaleźli. Wyszukałem w książce numer telefonu rodziców, którego zawsze zapominam: Schnier Alfons, dr h. c, naczelny dyrektor. „Dr h. c.” to było coś nowego. Nakręcając numer szedłem w myślach do domu, najpierw przez Koblenzer Strasse, potem Ebertallee, skręciłem na lewo ku Renowi. Niespeł­na godzina drogi na piechotę. Tymczasem odezwał się kobiecy głos:

Mieszkanie doktora Schniera.

Chciałbym mówić z panią Schnier — powiedziałem.

Kto przy telefonie?

Schnier — odparłem — Hans, rodzony syn wyżej wymienionej.

Dziewczyna przełknęła ślinę, chwilę się zastanawiała i poprzez sześć kilometrów przewodu telefonicznego czułem, że się waha. Pachniała nawet dość przyjemnie, tylko mydłem i leciutko świe­żym lakierem do paznokci. Widocznie wiedziała o moim istnieniu, ale nie dano jej wyraźnych wskazówek, jak ma mnie traktować. Prawdopodobnie obiło się jej tylko o uszy: wykolejeniec, radykał, nicpoń.

Czy pan na pewno nie robi sobie ze mnie żartów? — spytała.

Na pewno nie robię sobie z pani żartów — odpowiedziałem. — Gotów jestem nawet podać znaki szczególne mojej matki. Plama wątrobiana z lewej strony pod ustami, brodawka...

Dziewczyna roześmiała się, powiedziała: —Dobrze — i przełączy­ła rozmowę. Nasz system telefoniczny jest bardzo skomplikowany. Ojciec na przykład ma aż trzy aparaty: czerwony dla węgla brunatnego, czarny dla giełdy i biały do rozmów prywatnych. Matka ma tylko dwa: czarny dla Głównego Komitetu Towarzystw Zwalczania Uprzedzeń Rasowych i biały do rozmów prywatnych. Mimo że matka ma na prywatnym koncie bankowym sześciocyfrowe saldo na swoją korzyść, rachunki za telefon (i oczywiście koszty podróży do Amsterdamu i gdzie indziej) obciążają konto Główne­go Komitetu.

Telefonistka błędnie mnie połączyła, matka zgłosiła się w apara­cie do rozmów urzędowych:

Główny Komitet Towarzystw Zwalczania Przesądów Raso­wych.

Zaniemówiłem. Gdyby powiedziała: „Tu Schnierowa”, byłbym zapewne odparł: „Mówi Hans, co u ciebie słychać, mamo?” Tym­czasem odezwałem się:

Mówi delegat Głównego Komitetu Żydowskich Jankesów, proszę mnie połączyć ze swoją córką.

Sam się przeraziłem tych słów. Usłyszałem, jak matka krzyknę­ła, a potem westchnęła w sposób, który mi uprzytomnił, że się bardzo postarzała. Powiedziała:

Nie możesz o tym zapomnieć, prawda?

Sam byłem bliski płaczu i szepnąłem:

Zapomnieć? Czy powinienem zapomnieć, mamo?

Matka nie odpowiedziała, słyszałem tylko ów przerażający mnie zawsze płacz starej kobiety. Nie widziałem jej od pięciu lat, musiała mieć teraz ponad sześćdziesiąt. Przez chwilę myślałem, że może naprawdę przełoży wtyczkę i połączy mnie z Henriettą. W każdym razie zawsze mówi, że „ma swoje chody”, może nawet w niebie; mówi to żartobliwie, jak każdy dziś mówi o swoich chodach: chody w partii, na uniwersytecie, w telewizji, w Mini­sterstwie Spraw Wewnętrznych.

Tak bardzo chciałem usłyszeć głos Henrietty, choćby miała powiedzieć tylko „nic” albo nawet „gówno”. W jej ustach nie zabrzmiałoby to ordynarnie. Powiedziała „gówno” Schnitzlerowi, kiedy ten rozwodził się nad jej mistycznymi uzdolnieniami, i słowo to zabrzmiało równie ładnie jak „gusło” (Schnitzler był pisarzem, jednym z pasożytów, którzy mieszkali u nas podczas wojny; ile razy Henrietta wpadała w swój dziwny stan, mówił o jej mistycz­nych uzdolnieniach, a ona odpowiadała na to krótko: „gówno”). Mogłaby również powiedzieć coś innego, na przykład: „Dziś zno­wu zwyciężyłam tego idiotę Fohlenacha” albo po francusku: „La condition de monsieur le comte est parfaite”. Czasem pomagała mi w odrabianiu lekcji i zawsze śmieliśmy się, że z cudzymi lekcjami tak dobrze sobie radzi, a ze swoimi tak źle.

Ale zamiast głosu Henrietty słyszałem tylko starczy płacz matki. Spytałem:

Jak się czuje ojciec?

Ach — odpowiedziała — zestarzał się. Zrobił się stary i mądry.

A Leon?

Leon jest pracowity, bardzo pracowity, przepowiadają mu karierę na polu teologii.

O Boże — westchnąłem. — Leon i kariera teologiczna!

Jego przejście na katolicyzm bardzo nas zabolało — powie­działa matka — ale cóż, duch sam wybiera tych, których prag­nie nawiedzić.

Całkowicie już odzyskała panowanie nad głosem i przez chwilę odczuwałem pokusę, aby zapytać ją o Schnitzlera, który wciąż jeszcze był częstym gościem w jej domu. Był to tęgawy, bardzo dbający o swój wygląd facet, który w tamtych czasach zawsze rozprawiał o szlachetnym duchu Europy i o wysokim poczuciu godności Germanów. Kiedyś, później, z ciekawości przeczytałem jedną jego powieść. Była to „Francuska miłostka” i okazała się nudniejsza, niż to zapowiadał jej tytuł. Jedynym oryginalnym akcentem było w niej to, że bohater, wzięty do niewoli francuski podporucznik, miał jasne włosy, bohaterka zaś, młoda Niemka znad Mozeli, ciemne. Za każdym razem, kiedy Henrietta mówiła: „gówno” — zdarzyło się to chyba dwukrotnie — Schnitzler wzdrygał się i twierdził, że mistyczne uzdolnienia doskonale mogą iść w parze z uleganiem „wewnętrznemu przymusowi wyrzucania z siebie obrzydliwych słów” (chociaż, jeśli chodzi o Henriettę, nie było to żadnym wewnętrznym przymusem, a ponadto nie „wyrzu­cała z siebie” tego słowa, po prostu je mówiła), na dowód czego przytaszczył pięciotomową „Mistykę chrześcijańską” Görresa. W jego powieści oczywiście wszystko jest bardzo wytworne, „po­ezja francuskich nazw win dźwięczy jak kryształowe kieliszki, którymi trącają się kochankowie, aby wzajemnie uczcić swą mi­łość”. Książka kończy się potajemnie zawartym małżeństwem; to jednak ściągnęło na Schnitzlera niełaskę Izby Piśmiennictwa Rzeszy i zakaz publikowania jego dzieł przez, zdaje się, dziesięć miesięcy. Amerykanie z otwartymi ramionami przyjęli Schnitzle­ra, jako bojownika ruchu oporu, do pracy na polu kultury, a on kręci się teraz po Bonn i opowiada przy każdej nadarzającej się okazji, jak to naziści zabronili mu pisać. Taki oszust nie potrzebuje nawet uciekać się do kłamstw, żeby stworzyć dla siebie korzystną sytuację. A przecież to on właśnie zmusił moją matkę, żeby nas zapisała do organizacji, mnie do dziecięcych oddziałów Hitlerjugend, a Henriettę do Związku Niemieckich Dziewcząt. „W takiej chwili, proszę pani, musimy być solidarni, stać ramię przy ramie­niu, wspólnie cierpieć.” Widzę go jeszcze, jak stoi przed komin­kiem, z cygarem ojca w ręku. „Pewna niesprawiedliwość, której ofiarą padłem, nie może zachwiać moim głębokim, obiektywnym przekonaniem, że ratunek — jego głos drżał z uniesienia — jest w ręku führera.” Mówił to mniej więcej na półtora dnia przed zajęciem Bonn przez Amerykanów.

Co właściwie porabia Schnitzler? — spytałem matkę.

Jest nadzwyczajny — odpowiedziała. — W Ministerstwie Spraw Zagranicznych nie mogą się już bez niego obejść.

Oczywiście o wszystkim już zapomniała, aż dziwne, że określe­nie „żydowscy jankesi” wywołało w niej jeszcze jakieś wspomnie­nia. Dawno już przestałem żałować, że w ten sposób zacząłem naszą rozmowę.

A jak się czuje dziadek?

Fantastycznie — powiedziała. — Jest niezniszczalny. Niedługo skończy dziewięćdziesiąt lat. Zawsze jest dla mnie zagadką, jak on to robi.

To całkiem proste — odparłem. — Takich starszych panów nie drążą ani wspomnienia, ani wyrzuty. Czy dziadek jest w domu?

Nie — powiedziała matka. — Wyjechał na sześć tygodni na wyspę Ischia.

Umilkliśmy oboje; ja wciąż jeszcze nie byłem pewny mojego głosu, ale ona swój opanowała już całkowicie, kiedy spytała:

Dlaczego właściwie dzwonisz? Słyszałam, że znowu ci się źle powodzi. Opowiadano mi, że masz pecha w pracy zawodowej.

Tak ci opowiadano? — powiedziałem. — Pewno obawiasz się, że was poproszę o pieniądze? Ale nie bój się, mamo. Przecież i tak nie dalibyście mi ani grosza. Skorzystam z drogi prawnej. Potrzebuję pieniędzy, bo chcę pojechać do Ameryki. Mam stamtąd korzystną propozycję. Mówiąc nawiasem, jest to żydowski jankes, ale dołożę wszelkich starań, aby uprzedzenia rasowe nie doszły do głosu.

Matka była już daleka od płaczu. Zanim odłożyłem słuchawkę, usłyszałem jeszcze, że mówi coś o zasadach. Zdałem sobie sprawę, że pachniała tak jak zawsze: niczym. Jedna z jej zasad brzmiała: „Prawdziwa dama nie roztacza wokół siebie żadnej woni”. Pewno dlatego ojciec ma ładną kochankę, która nie roztacza żadnej woni, ale wygląda tak, jakby ładnie pachniała.



6.


Wetknąłem sobie pod plecy wszystkie poduszki, jakie miałem, wysoko ułożyłem stłuczoną nogę, przysunąłem bliżej telefon i za­cząłem się zastanawiać, czyby może pójść jeszcze raz do kuchni, otworzyć lodówkę i wyjąć z niej butelkę koniaku.

W ustach matki ten „pech w pracy zawodowej” zabrzmiał szczególnie złośliwie i nie usiłowała nawet ukryć swego triumfu. Zapewne byłem zbyt naiwny sądząc, że tu, w Bonn, nie wiedziano jeszcze o moich wpadkach. Jeśli matka o nich wiedziała, to wiedział również ojciec, a w takim razie i Leon, od niego zaś Züpfner i całe Koło, i Maria. To byłoby dla niej ciężkim ciosem, cięższym niż dla mnie. Jeślibym znowu całkowicie przestał pić, wkrótce osiągnąłbym z powrotem poziom, który Zohnerer, mój agent, określa jako „nieco ponad przeciętny”, a to by mi wystar­czyło, aby przetrzymać owe brakujące mi dwadzieścia dwa lata do znalezienia się w rynsztoku. Zohnerer zawsze najbardziej podkre­śla „solidne podstawy mojego rzemiosła”; o sztuce i tak nie ma najmniejszego pojęcia, ocenia ją w swojej niemal już genialnej naiwności po prostu według sukcesu, jaki osiągam. Na rzemiośle natomiast zna się i dobrze wie, że mogę jeszcze dwadzieścia lat chałturzyć na poziomie powyżej trzydziestu marek. Z Marią jest inaczej. Maria będzie się martwiła moim „upadkiem artystycz­nym” i moją nędzą, która wcale nie wydaje mi się taka straszna. Patrzącemu z zewnątrz — a na tym świecie każdy patrzy z zewnątrz na każdego — wszystko wydaje się gorsze albo lepsze niż temu, kogo to dotyczy, obojętne, czy chodzi o szczęście albo nieszczęście, zawód miłosny albo „upadek artystyczny”. Mnie nie robi to żadnej różnicy, czy w zatęchłych salach pokazuję katolickim gospody­niom domowym lub ewangelickim pielęgniarkom dobrą sztukę klowna, czy też zwykłe wygłupy. Tylko że te stowarzyszenia wyznaniowe mają fatalne wyobrażenia o honorariach. Poczciwa przewodnicząca takiego stowarzyszenia uważa oczywiście, że pięćdziesiąt marek to wcale ładna suma i że jeżeli ktoś dostaje tyle pieniędzy dwadzieścia razy w ciągu miesiąca, to mu właściwie powinno wystarczyć. Ale kiedy pokazuję jej rachunek za szminki i mówię, że do pracy przed występem potrzebny mi jest trochę większy pokój hotelowy niż dwa dwadzieścia na trzy metry, to myśli zapewne, że muszę mieć kochankę tak drogą, jak królowa Saba. A kiedy jej potem opowiadam, że jadam prawie wyłącznie jajka na miękko, bulion, pulpety i pomidory, to żegna się krzyżem świętym i myśli, że jestem niedożywiony, ponieważ nie wcinam co dzień „solidnego obiadu”. Kiedy jej w dalszym ciągu opowiadam, że moimi osobistymi nałogami są tylko wieczorne gazety, papiero­sy i gra „człowieku-nie-irytuj-się”, to zaczyna uważać mnie za oszusta. Dawno już przestałem rozmawiać z kimkolwiek o pienią­dzach i o sztuce. Jeśli tylko te dwie sprawy zetkną się ze sobą, coś się w tym nie zgadza: sztuka jest albo zbyt nisko opłacana, albo przepłacana. W pewnym angielskim cyrku widziałem klowna, który przewyższał mnie pod względem rzemiosła dwudziestokrot­nie, pod względem artystycznym dziesięciokrotnie, a nie dostawał za wieczór nawet dziesięciu marek. Nazywał się James Ellis, był już bliski pięćdziesiątki i kiedy zaprosiłem go na kolację składają­cą się z omletu z szynką, sałaty i szarlotki, dostał mdłości — od dziesięciu lat nie zjadł tyle na jednym posiedzeniu. Od czasu kiedy poznałem Jamesa, nie rozmawiam z nikim o pieniądzach ani o sztuce.

Jeśli o mnie chodzi, przyjmuję wszystko, co mi się wydarza, i liczę się z czekającym mnie rynsztokiem. Maria ma w głowie całkiem co innego; zawsze mówi o „objawieniu”, jakby i to, co ja robię, było objawieniem; powtarza, że jestem taki pogodny i na swój sposób taki pobożny i skromny, i tak dalej. To straszne, co dzieje się w głowach tych katolików. Nie mogą nawet pić dobrego wina, żeby nie wyprawiać przy tym jakichś łamańców, za wszelką cenę muszą „uświadamiać sobie”, jakie dobre jest to wino i dlacze­go. Jeśli chodzi o świadomość, w niczym nie ustępują marksistom. Maria była przerażona, kiedy przed paru miesiącami kupiłem sobie gitarę i powiedziałem, że będę śpiewał przy jej akompania­mencie pieśni własnej kompozycji i z własnymi tekstami. Maria uważała, że to będzie poniżej mojego „poziomu”. Odpowiedziałem jej, że poniżej poziomu rynsztoka jest już tylko kanał kanalizacyj­ny, ale ona nie zrozumiała, co mam na myśli, a ja nie cierpię tłumaczenia przenośni. Albo mnie ktoś rozumie, albo nie. Nie jestem egzegetą.

Można by pomyśleć, że nici poruszające mnie jak marionetkę pozrywały się. Wręcz przeciwnie: trzymałem je mocno w ręku i widziałem siebie, leżącego na scence owego stowarzyszenia w Bochum, pijanego, z obtartym kolanem, słyszałem dochodzący z głębi sali szmer współczucia i wydawałem się sam sobie podły. Nie zasłużyłem na tyle współczucia i wolałbym usłyszeć parę gwizdów. Nawet moje utykanie było niewspółmierne ze skalecze­niem, mimo że naprawdę się skaleczyłem. Chciałem odzyskać Marię i zacząłem na swój sposób walczyć tylko ze względu na to, co w jej książkach jest określane jako „cielesne pożądanie”.



7.


Miałem dwadzieścia jeden lat, a ona dziewiętnaście, kiedy pewnego wieczoru po prostu przyszedłem do jej pokoju, żeby z nią zrobić to, co mężczyzna i kobieta ze sobą robią. Jeszcze tego popołudnia widziałem ją z Züpfnerem, kiedy trzymając się za ręce, uśmiechnięci, wracali z Domu Młodzieży. Poczułem ukłucie w ser­cu. Ona nie należała do Züpfnera i to głupie ściskanie się za ręce wywoływało we mnie mdłości. Züpfnera znali prawie wszyscy w mieście, przede wszystkim z powodu jego ojca, którego naziści wyrzucili ze szkoły. Był nauczycielem i po wojnie odmówił objęcia stanowiska dyrektora w tej samej szkole. Ktoś nawet wysunął jego kandydaturę na ministra, ale on wpadł we wściekłość i powiedział: „Jestem nauczycielem i chcę nim pozostać”. Był to wysoki, cichy człowiek, uważałem, że jako nauczyciel jest trochę nudnawy. Kiedyś zastępował naszego nauczyciela od niemieckiego i czytał nam wiersz o pięknej, młodej Lilofee.

Ale moje zdanie o sprawach szkoły nie jest miarodajne. Błędem było, że posyłano mnie do szkoły dłużej, niż to przewidują przepi­sy; już i ten przepisowy okres jest zbyt długi. Nigdy nie oskarżałem z powodu szkoły moich nauczycieli, zawsze tylko rodziców. Prze­konanie „on-musi-przecież-zdać-maturę” jest właściwie sprawą, którą powinien się kiedyś zająć Główny Komitet Towarzystw Zwalczania Przesądów Rasowych. Bo w rzeczywistości jest to zagadnienie rasowe: maturzyści, niematurzyści, nauczyciele, dy­rektorzy szkół, ludzie z wyższym wykształceniem, bez wyższego wykształcenia, wszystko to są rozmaite rasy. — Kiedy ojciec Züpfnera przeczytał nam ten wiersz, poczekał parę minut, a potem zapytał z uśmiechem: „No, czy któryś z was ma o tym coś do powiedzenia?” Poderwałem się natychmiast i powiedziałem: „Uważam, że ten wiersz jest piękny”. Na to cała klasa wybuchnęła śmiechem. Ojciec Züpfnera nie roześmiał się. Uśmiechnął się, ale nie z wyższością. Moim zdaniem był sympatyczny, tylko trochę za suchy. Młodego Züpfnera nie znałem dobrze, ale lepiej niż jego ojca. Kiedyś przechodziłem koło boiska, na którym Züpfner grał ze swoją grupą młodzieży w piłkę nożną. Stanąłem i zacząłem się przyglądać. Wtedy on zawołał: „Nie masz ochoty z nami zagrać?”, a ja od razu powiedziałem, że owszem, i zostałem lewym łączni­kiem w drużynie przeciwników Züpfnera. Kiedy zakończyliśmy mecz, Züpfner znów zaproponował: „Pójdziesz z nami?” „Do­kąd?” — spytałem, a on powiedział: „Do naszej świetlicy”. Wtedy powiedziałem: „Przecież ja nie jestem katolikiem”, a on się roze­śmiał i inni chłopcy także się roześmieli. Züpfner powiedział: „My tam śpiewamy, a ty na pewno lubisz śpiewać”. „Owszem —odpar­łem — ale świetlic mam powyżej uszu, byłem dwa lata w interna­cie.” Züpfner znów się roześmiał, ale widziałem, że jest urażony. „Jeśli będziesz miał ochotę, przyjdź znowu pograć w piłkę.” Grałem jeszcze kilka razy z jego grupą, chodziłem z nimi na lody, ale Züpfner nigdy już nie zaproponował mi, żebym przyszedł do świetlicy. Wiedziałem, że Maria bywa w tej samej świetlicy na wieczorach swojej grupy, znałem ją dobrze, bardzo dobrze, bo dużo przestawałem z jej ojcem, i czasem szedłem pod wieczór na boisko, przyglądać się, jak jej grupa gra w siatkówkę. Ściślej mówiąc, przyglądałem się Marii, ona machała do mnie czasem ręką podczas gry i uśmiechała się, a ja odpowiadałem jej machaniem i także się uśmiechałem; znaliśmy się bardzo dobrze. Odwiedzałem wtedy często jej ojca, a Maria czasem siedziała z nami, kiedy on próbował wyjaśnić mi Hegla i Marksa, ale w domu nigdy się do mnie nie uśmiechała. Kiedy tamtego popołudnia zobaczyłem ją z Züpfnerem wychodzących z Domu Młodzieży i trzymających się za ręce, poczułem ukłucie w sercu. Znalazłem się w głupiej sytua­cji. Przerwałem naukę w szkole na rok przed maturą, mając dwadzieścia jeden lat. Ojcowie byli bardzo mili, urządzili mi nawet wieczór pożegnalny z piwem, kanapkami, papierosami i czekoladą dla niepalących, i pokazałem kolegom kilka moich numerów: katolickie i ewangelickie kazanie, robotnika z kopertą zawierającą wypłatę, różne sztuczki i parodię Chaplina. Wygłosi­łem nawet przemówienie pożegnalne na temat: „O błędnym prze­konaniu, że matura przyczynia się do wiecznej szczęśliwości”. Było to huczne pożegnanie, ale w domu przyjęto mnie z gniewem i żalem. Matka zachowała się w stosunku do mnie po prostu podle. Doradzała ojcu, żeby mnie zapędził do pracy w kopalni, a ojciec raz za razem pytał, czym ja w końcu chcę zostać. Powiedziałem, że chcę zostać klownem. Ojciec upewniał się: „Masz na myśli aktora, no dobrze, może będę mógł ulokować cię w odpowiedniej szkole”. „Nie — powiedziałem — nie mam na myśli aktora, tylko klowna, a żadnej szkoły nie potrzebuję.” „Ale co ty sobie wyobrażasz?” — spytał ojciec. „Nic — powiedziałem — nic sobie nie wyobrażam. Odejdę stąd.” Nastąpiły dwa straszne miesiące, bo nie miałem odwagi naprawdę odejść z domu, a matka przy każdym kęsie, który brałem do ust, spoglądała na mnie jak na zbrodniarza. Latami żywiła przecież wszelkiego rodzaju pieczeniarzy, ale oni byli „artystami i pisarzami”, jak ten grafoman Schnitzler albo Gruber. Ten ostatni nie był nawet najgorszy. Był to gruby, milczą­cy, niedomyty poeta, mieszkał u nas pół roku i nie napisał przez ten czas ani jednej linijki. Kiedy rano schodził na śniadanie, matka przyglądała mu się, jak gdyby spodziewała się, że odkryje w nim ślady nocnych zmagań z demonem. Sam sposób, w jaki na niego patrzała, był plugawy. Gruber zniknął pewnego dnia i nie pokazał się więcej, a my, chłopcy, byliśmy zaskoczeni i przerażeni, kiedy znaleźliśmy w jego pokoju stos podniszczonych powieści krymi­nalnych, a na biurku kilka kartek, na których napisane było tylko jedno słowo: „Nic”. Na jednej z nich napisał je dwukrotnie: „Nic, nic”. Dla takich ludzi matka schodziła nawet do piwnicy i przynosiła dodatkowy kawałek szynki. Myślę, że gdybym zaczął kupować ogromne sztalugi i na ogromnych rozmiarów płótnach pacykował jakieś idiotyczne gryzmoły, matka byłaby nawet gotowa pogodzić się z moim istnieniem. Mogłaby wtedy mówić: „Nasz Hans jest artystą, kiedyś odnajdzie swoją drogę. Jeszcze się zmaga”. Ale tak nie byłem dla niej niczym innym jak trochę zapóźnionym uczniem przedostatniej klasy, o którym wiedziała, że „całkiem nieźle wy­czynia różne błazeństwa”. Oczywiście wzbraniałem się przed prezentowaniem za tę trochę żarcia „próbek moich umiejętności”. Dlatego spędzałem pół dnia u ojca Marii, starego Derkuma, poma­gałem mu trochę w sklepie, a on dawał mi za to papierosy, choć mu się nie bardzo dobrze powodziło. Tylko dwa miesiące spędziłem w ten sposób w domu, ale okres ten wydawał mi się wiecznością, wlókł się znacznie dłużej niż wojna. Marię rzadko widywałem, przygotowywała się wtedy do matury i uczyła się z koleżankami. Stary Derkum przyłapywał mnie czasem na tym, że wcale nie słucham, co mówi, tylko wpatruję się w drzwi od kuchni. Wtedy potrząsał głową i mówił: „ Wróci dzisiaj późno”, a ja czerwieniłem się po uszy.

Wiedziałem, że stary Derkum w piątki chodzi do kina, ale nie wiedziałem, czy w ten piątek zastanę Marię w domu, czy też będzie wkuwała u którejś koleżanki. Nie myślałem o niczym, a zarazem myślałem prawie o wszystkim, nawet o tym, czy „potem” będzie jeszcze mogła zdawać egzamin maturalny, i już wtedy wiedziałem, co się później sprawdziło, że nie tylko połowa Bonn będzie się oburzała z powodu uwiedzenia Marii, ale jeszcze dodawała: „I to na tak krótko przed maturą!” Myślałem nawet o dziewczętach z grupy Marii, dla których będzie to wielkim rozczarowaniem. Potwornie bałem się tego, co jeden z chłopców w internacie określił kiedyś jako „szczegóły ciała”, i niepokoiła mnie kwestia impoten­cji. Najbardziej byłem zaskoczony tym, że nie odczuwam nawet w najmniejszym stopniu „cielesnego pożądania”. Przyszło mi też na myśl, że postępuję nielojalnie, dostając się do domu i do pokoju Marii przy użyciu klucza, który dał mi jej ojciec, ale nie miałem wyboru. Jedyne okno tego pokoju wychodziło na ulicę, na której do drugiej w nocy panował ożywiony ruch, tak że z pewnością wchodząc przez nie znalazłbym się w komisariacie policji — a tę sprawę z Marią musiałem załatwić dziś. Poszedłem nawet do drogerii i za pożyczone od Leona pieniądze kupiłem jakiś preparat, o którym opowiadano w szkole, że wzmaga męską potencję. Wchodząc do drogerii byłem czerwony jak burak; na szczęście za ladą stał mężczyzna, ale zacząłem mówić do niego tak cicho, że wrzasnął na mnie i kazał mi powiedzieć „głośno i wyraźnie”, o co mi chodzi. Wymieniłem nazwę preparatu, dostałem go i zapłaciłem żonie właściciela, która patrząc na mnie pokręciła głową. Oczy­wiście znała mnie i kiedy następnego ranka dowiedziała się, co zaszło, z pewnością było jej nieprzyjemnie, do czego w rzeczywis­tości nie miała powodu, ponieważ o dwie przecznice dalej otwo­rzyłem pudełeczko i wyrzuciłem pigułki do ścieku.

O siódmej, kiedy zaczęły się seanse w kinach, poszedłem na Gudenaugasse z kluczem w ręku, ale drzwi do sklepu były jeszcze otwarte i kiedy wszedłem, Maria wyjrzała z góry do sieni i zawoła­ła: „Halo, jest tam ktoś?” „Tak — odpowiedziałem — to ja” i wbie­głem na górę. Maria patrzyła na mnie ze zdziwieniem, kiedy nie dotykając jej zmusiłem ją, aby cofnęła się do pokoju. Dotychczas niewiele rozmawialiśmy ze sobą, tylko patrzyliśmy na siebie i uśmiechaliśmy się, nie wiedziałem więc, czy mam mówić do niej „ty” czy „pani”. Miała na sobie odziedziczony po matce szary, wystrzępiony płaszcz kąpielowy, jej ciemne włosy były związane z tyłu zielonym sznurkiem; później, kiedy rozwiązałem sznurek, zobaczyłem, że był to kawałek żyłki od wędki jej ojca. Maria była tak przestraszona, że nie musiałem jej nic mówić, i tak wiedziała, czego chcę. Powiedziała: „Idź sobie!” — ale całkiem odruchowo, wiedziałem, że musiała to powiedzieć, i oboje wiedzieliśmy, że pomyślała to na serio, ale odruchowo. I z chwilą kiedy powiedziała „idź sobie”, a nie „niech pan sobie idzie”, wszystko się rozstrzy­gnęło. Było w tym tyle tkliwości, pomyślałem sobie, że wystarczy jej na całe życie, i byłem bliski płaczu. Powiedziała to w taki sposób, że nabrałem przekonania: ona wiedziała, że przyjdę, w każdym razie nie jest tym zupełnie zaskoczona. „Nie, nie — powiedziałem — nie pójdę, dokąd miałbym pójść?” — Maria po­trząsnęła głową. — „Czy mam pożyczyć od kogoś dwadzieścia marek, pojechać do Kolonii i dopiero później ożenić się z tobą?” — „Nie — powiedziała — nie jedź do Kolonii.” Patrzyłem na nią i przestałem się bać. Nie byłem już dzieckiem, a ona była kobietą, spojrzałem na miejsce, w którym przytrzymywała poły płaszcza, a potem na stół pod oknem i ucieszyłem się, że nie leżą na nim książki i zeszyty szkolne, tylko przybory do szycia i jakiś patron krawiecki. Zbiegłem na dół do sklepu, zamknąłem drzwi i położy­łem klucz tam, gdzie go kładziono od pięćdziesięciu lat: między słój z cukierkami-poduszeczkami i zeszyty w linie. Kiedy wróciłem na górę, Maria siedziała na łóżku i płakała. Usiadłem w drugim końcu łóżka, zapaliłem papierosa, podałem go Marii, a ona zaczęła nieporadnie palić pierwszego papierosa w swoim życiu. Musieliś­my się oboje roześmiać, bo tak zabawnie wydmuchiwała dym przez wyciągnięte w ryjek usta, że wyglądało to niemal kokieteryj­nie, a kiedy przypadkiem wypuściła dym nosem, znów się roze­śmiałem, bo wyglądało to niemal wyrafinowanie. W końcu zaczę­liśmy rozmawiać i rozmawialiśmy długo. Maria powiedziała, że myśli o kobietach w Kolonii, które „to” robią za pieniądze i którym się wydaje, że można za „to” zapłacić, ale za to nie można zapłacić, więc winę ponoszą kobiety, których mężowie tam chodzą, a ona nie chce dzielić z nimi tej winy. Ja także dużo mówiłem i powiedzia­łem, że wszystko to, co czytałem o tak zwanej miłości cielesnej i o innej miłości, uważam za bzdury i że nie mogę tych spraw traktować odrębnie. Maria spytała mnie, czy uważam, że jest ładna, i czy ją kocham, a ja odparłem, że jest jedyną dziewczyną, z którą pragnę „to” robić, i że już w internacie zawsze myślałem o niej, myśląc o tej sprawie zawsze myślałem tylko o niej. Wreszcie Maria wstała i poszła do łazienki, a ja dalej siedziałem na jej łóżku, paliłem i myślałem o tych obrzydliwych pigułkach, które wrzuci­łem do ścieku ulicznego. Znowu strach mnie ogarnął, poszedłem do łazienki, zastukałem, Maria chwilę zwlekała z powiedzeniem „proszę”, potem wszedłem i kiedy ją zobaczyłem, strach znowu się ulotnił. Po twarzy Marii spływały łzy, a ona wcierała sobie we włosy wodę toaletową, potem upudrowała się. Spytałem: „Co ty robisz?”, a ona odpowiedziała: „Robię się ładna”. Łzy żłobiły małe rowki w pudrze, który Maria za grubą warstwą nałożyła sobie na twarz. Spytała: „Może byś jednak poszedł?”, a ja odpowiedziałem: „Nie”. Skrapiała się w dalszym ciągu wodą kolońską, a ja siedzia­łem na brzegu wanny i zastanawiałem się, czy dwie godziny nam wystarczą; przegadaliśmy już dobre pół godziny. W szkole byli specjaliści od zagadnienia, czy trudno jest zrobić z dziewczyny kobietę, i wciąż przychodził mi na myśl Gunther, który musiał wysłać przed sobą Zygfryda, i cały spowodowany tym okropny zamęt w Nibelungach i przypomniało mi się, jak w szkole przy przerabianiu sagi Nibelungów wstałem i oświadczyłem ojcu Wunibaldowi: „Właściwie Brunhilda była jednak żoną Zygfryda”, a on uśmiechnął się i powiedział: „Ale ożeniony był z Krumhildą, chłopcze”, a ja wpadłem we wściekłość i z uporem powtarzałem, że taką interpretację uważam za typową dla „klechów”. Ojciec Wunibald rozgniewał się, zaczął stukać zgiętym palcem w katedrę, powołał się na swój autorytet i wyprosił sobie „tego rodzaju obraźliwe sformułowania”.

Wstałem z wanny i powiedziałem do Marii: „Nie płacz!”, a ona przestała płakać i zapudrowała ślady łez. Zanim weszliśmy do pokoju, zatrzymaliśmy się przy oknie w sieni i wyglądaliśmy chwilę na ulicę. Był styczeń, ulica była mokra, na asfalt padał żółty blask, w reklamie nad sklepem warzywnym świeciły się zielone litery: Emil Schmitz. Znałem Schmitza, ale nie wiedziałem, że ma na imię Emil, i wydało mi się, że to imię nie pasuje do nazwiska. Przed wejściem do pokoju Marii uchyliłem drzwi i zgasiłem światło.

Kiedy ojciec Marii wrócił do domu, nie spaliśmy jeszcze. Docho­dziła jedenasta, słyszeliśmy, jak wstąpił do sklepu po papierosy, zanim wszedł na górę. Myśleliśmy oboje, że musi coś zauważyć: stało się przecież coś okropnego. Ale on nic nie zauważył, nasłuchi­wał tylko chwilę pod drzwiami, potem poszedł na górę. Słyszeliś­my, jak ściągnął buty, rzucił na podłogę, potem jak kaszlał przez sen. Zastanawiałem się, jak zareaguje, kiedy się dowie. Nie był już katolikiem, dawno wystąpił z Kościoła, zawsze pomstował wobec mnie na „zakłamaną seksualną moralność społeczeństwa miesz­czańskiego” i wściekał się na „oszustwa klechów w kwestii małże­ństwa”. Nie byłem jednak pewny, czy pogodzi się bez awantury z tym, co zrobiłem z Marią. Bardzo go lubiłem i on mnie lubił, walczyłem z pokusą, aby wstać w środku nocy, pójść do jego pokoju i powiedzieć mu o wszystkim, ale potem przyszło mi na myśl, że jestem już dostatecznie dorosły, mam dwadzieścia jeden lat, Maria jest już także dostatecznie dorosła, ma lat dziewiętnaś­cie, i że pewna forma męskiej szczerości jest trudniejsza do zniesienia niż milczenie, a poza tym doszedłem do wniosku, że pewno nie obchodzi go to tak bardzo, jak sobie wyobrażam. Nie mogłem przecież przyjść do niego po południu i powiedzieć: „Proszę pana, zamierzam spędzić dzisiejszą noc z pańską córką”, a o tym, co się już stało, zdąży się dowiedzieć.

Wkrótce potem Maria wstała, pocałowała mnie i zaczęła ściągać bieliznę z pościeli. W pokoju panowała zupełna ciemność, z ze­wnątrz nie dostawało się światło, bo zaciągnęliśmy grube zasłony. Zastanawiałem się, skąd Maria wie, co teraz trzeba zrobić: zdjąć bieliznę z pościeli i otworzyć okno. Powiedziała do mnie szeptem: „Idę do łazienki, ty umyj się tutaj” — wyciągnęła mnie za rękę z łóżka, zaprowadziła po omacku do kąta, w którym stała umywal­nia, pomogła mi znaleźć dzbanek z wodą, mydelniczkę i miskę, potem wyniosła bieliznę. Umyłem się, położyłem się z powrotem na łóżku i zastanawiałem się, dlaczego Maria tak długo nie wraca z czystą bielizną. Byłem śmiertelnie zmęczony, odczuwałem zado­wolenie, że mogę już myśleć o tym przeklętym Guntherze nie wpadając w panikę, a później strach mnie ogarnął, że Marii mogło przytrafić się coś złego. Chłopcy w internacie opowiadali okropne historie. Nie robiło mi przyjemności leżenie bez prześcieradła na gołym materacu, był stary i wgnieciony, miałem na sobie tylko podkoszulek i marzłem. Zacząłem znowu myśleć o ojcu Marii. Wszyscy uważali go za komunistę, ale kiedy po skończeniu wojny miał zostać burmistrzem, komuniści nie dopuścili do tego, a kiedy zaczynałem porównywać nazistów z komunistami, wpadał w gniew i mówił: „Jest jakaś różnica, chłopcze, czy ginie na wojnie właściciel fabryki szarego mydła, czy też ktoś, kto umiera za sprawę, w którą może wierzyć”. Do dziś nie wiem, kim był naprawdę ojciec Marii, i kiedy Kinkel raz w mojej obecności nazwał go genialnym sekciarzem”, chciałem mu napluć w twarz. Stary Derkum był jednym z niewielu ludzi, którzy budzili we mnie szacunek. Był chudy, zgorzkniały, nie miał tylu lat, na ile wyglą­dał, a od nadużywania tytoniu cierpiał na astmę. Przez cały czas, kiedy czekałem na Marię, słyszałem jego kaszel w pokoju na piętrze, wydawałem się sobie podły, zarazem wiedziałem, że podły nie jestem. Kiedyś ojciec Marii powiedział mi: „Wiesz, dlaczego w wielkopańskich domach, jak w domu twoich rodziców, pokoje służących są położone zawsze obok pokojów dorastających chłop­ców? Powiem ci, dlaczego: bo to jest odwieczna spekulacja na naturze i na miłosierdziu”. Pragnąłem, aby zszedł na dół i zastał mnie w łóżku Marii, ale nie chciałem pójść do niego na górę i, że tak powiem, złożyć mu meldunek o tym, co się stało.

Na dworze świtało już. Było mi zimno, a nędzne urządzenie pokoju Marii przygnębiało mnie. Od dawna już uważano, że Derkumowie podupadli, i przypisywano to „politycznemu fana­tyzmowi” ojca Marii. Kiedyś mieli małą drukarnię, małe wydaw­nictwo i księgarnię, ale teraz pozostał im tylko ten mizerny sklepik z materiałami piśmiennymi, w którym sprzedawali także dzieciom słodycze. Mój ojciec powiedział kiedyś do mnie: „Ten przykład dowodzi, dokąd może człowieka zaprowadzić fanatyzm — a prze­cież Derkum, jako politycznie prześladowany, miał po wojnie najlepsze widoki na wydawanie własnej gazety”. Dziwna rzecz, ja nigdy nie uważałem starego Derkuma za fanatyka, ale może ojciec pomieszał fanatyzm z konsekwencją. Ojciec Marii nie sprzedawał nawet książek do nabożeństwa, chociaż mógłby na nich trochę zarobić, szczególnie przed Przewodnią Niedzielą.

Kiedy w pokoju Marii całkiem się rozjaśniło, zobaczyłem, jaka bieda u nich panuje. W szafie wisiały tylko trzy suknie: ciemnozie­lona, w której, jak mi się wydawało, widziałem Marię już sto lat temu, żółtawa, prawie znoszona, i ten dziwny granatowy kostium, w który ubierała się na procesje, poza tym stary ciemnozielony zimowy płaszcz. Pod sukniami stały tylko trzy pary obuwia. Przez chwilę miałem ochotę wstać, otworzyć szuflady i obejrzeć bieliznę Marii, ale oparłem się pokusie. Myślę, że gdybym był naprawdę ożeniony z kobietą, nieraz oglądałbym jej bieliznę. Ojciec Marii dawno już przestał kaszleć. Dopiero po szóstej Maria wyszła wreszcie z łazienki. Cieszyłem się, że zrobiłem z nią to, co zawsze pragnąłem z nią zrobić, pocałowałem ją i byłem szczęśliwy, że się uśmiechnęła. Czułem na szyi dotknięcie jej lodowato zimnych rąk. Spytałem szeptem: „Coś ty robiła?” „Co miałabym robić? — odpo­wiedziała. — Uprałam bieliznę pościelową. Chętnie byłabym ci przyniosła świeżą bieliznę, ale mamy tylko cztery zmiany, zawsze dwie na pościeli i dwie w praniu”. Przyciągnąłem ją do siebie, okryłem i wsunąłem sobie pod pachy jej lodowato zimne ręce, a ona powiedziała, że jest im tam cudownie, ciepło jak ptakom w gnieź­dzie. „Nie mogłam przecież oddać bielizny pani Huber — mówiła Maria. — Ona zawsze dla nas pierze, ale od niej całe miasto dowiedziałoby się o tym, cośmy zrobili, a nie chciałam wyrzucić bielizny. Przez chwilę miałam ten zamiar, ale potem zrobiło mi się jej żal.” „Nie miałaś ciepłej wody do prania?” — spytałem. „Nie -odpowiedziała. — Bojler już od dawna jest zepsuty.” Potem nagle zaczęła płakać, spytałem ją, dlaczego teraz płacze, a ona powie­działa cicho: „Mój Boże, przecież wiesz, że jestem katoliczką...”, a ja powiedziałem, że zapewne każda dziewczyna, katoliczka czy ewangeliczka, płakałaby i nawet wiem, dlaczego. Maria spojrzała na mnie pytająco, a ja dokończyłem: „Bo istnieje coś takiego jak niewinność”. Maria ciągle jeszcze płakała, a ja już nie pytałem jej, dlaczego. Wiedziałem: już od paru lat należała do swojej grupy dziewcząt, zawsze chodziła z nimi na procesję, na pewno często rozmawiały o Najświętszej Dziewicy — i teraz wydawało jej się, że jest oszustką albo zdrajczynią. Mogłem sobie wyobrazić, jakie to dla niej straszne. Naprawdę było straszne, ale ja nie mogłem dłużej czekać. Powiedziałem jej, że sam pomówię z dziewczętami, ale ona aż się wzdrygnęła ze strachu. „Co? — powiedziała — z kim?” „Z dziewczętami z twojej grupy — odparłem. — To rzeczywiście dla ciebie trudny problem i jeśli dojdzie do jakiejś rozprawy, możesz nawet powiedzieć, że cię zgwałciłem.” Maria roześmiała się i po­wiedziała: „Nie, to nie ma sensu. Co chcesz powiedzieć dziewczę­tom?” „Nic im nie powiem, zrobię dla nich występ, pokażę im parę numerów i parodii, a one będą myślały: ach, więc tak wygląda ten Schnier, który zrobił tę rzecz z Marią — i będzie zupełnie inaczej, niż kiedy tylko szepcze się o tym po kątach.” Maria zastanawiała się chwilę, potem znów się roześmiała i powiedziała cicho: „Niegłupi jesteś”. Nagle zaczęła znowu płakać i powiedziała: „Nie mogę się tu już pokazać”. Spytałem: „Dlaczego?”, ale ona tylko płacząc potrząsnęła głową.

Jej ręce rozgrzały się pod moimi pachami i im były cieplejsze, tym większa senność mnie ogarniała. Wkrótce już jej ręce rozgrze­wały mnie, a kiedy mnie spytała, czy ją kocham i uważam, że jest ładna, odparłem, że przecież to jest oczywiste, ale ona powiedziała, że bardzo lubi słuchać rzeczy oczywistych, więc już niemal przez sen mruknąłem, że tak, tak, uważam, że jest ładna i kocham ją.

Obudziłem się, kiedy Maria wstała, zaczęła się myć i ubierać. Nie wstydziła się mnie, a dla mnie było całkiem naturalne, że przyglą­dam się, jak ona to robi. Jeszcze wyraźniej zobaczyłem, jak ubogie jest jej ubranie. Kiedy zawiązywała i zapinała wszystko po kolei, myślałem o mnóstwie ładnych rzeczy, które kupiłbym jej, gdybym miał pieniądze. Często stawałem już przed wystawami sklepów z konfekcją, oglądałem spódnice, sweterki, pantofle i torebki i wyobrażałem sobie, jak by jej w tym było do twarzy, ale jej ojciec miał tak surowe zasady w sprawach pieniężnych, że nigdy nie odważyłem się jej czegokolwiek ofiarować. Kiedyś powiedział: „Bieda jest rzeczą okropną, ale już dostatecznie złą jest stopniowe dochodzenie do niej, a w tej sytuacji znajduje się większość ludzi”. „A bogactwo? — spytałem. — Jak jest wtedy?” Zaczerwieniłem się przy tym. Stary Derkum spojrzał na mnie przenikliwie, także się zaczerwienił i odpowiedział: „Chłopcze, jeżeli nie przestaniesz myśleć, może być z tobą źle. Wiesz, co bym zrobił, gdybym miał jeszcze dość odwagi i wierzył, że na tym świecie można czegoś dokonać?” „Nie wiem” — odparłem. „Założyłbym — powiedział i znowu się zaczerwienił — założyłbym towarzystwo opieki nad dziećmi bogatych rodziców. Idioci stosują określenie »aspołeczny« tylko w odniesieniu do biedaków.”

Kiedy patrzyłem, jak Maria się ubiera, mnóstwo myśli kręciło mi się po głowie. Naturalność, z jaką traktowała swoje ciało, budziła we mnie uczucie radości, a zarazem smutku. Później, kiedy jeździ­liśmy razem z jednego hotelu do drugiego, zawsze leżałem dłużej w łóżku, żeby móc się przyglądać, jak Maria myje się i ubiera, a jeśli łazienka była tak niekorzystnie ulokowana, że nie mogłem przyglądać się z łóżka, kładłem się w wannie. Tamtego ranka w pokoju Marii najchętniej w ogóle bym nie wstawał i pragnąłem, aby nigdy nie skończyła się ubierać. Namydliła i opłukała dokład­nie szyję, ramiona i piersi i starannie umyła zęby. Jeśli o mnie chodzi, zawsze wykręcałem się w miarę możliwości od porannego mycia, a czyszczenie zębów jest dla mnie do dziś czymś okropnym. Sam wolę brać kąpiel, ale zawsze lubiłem się przyglądać myciu Marii, była taka czysta i wszystko robiła tak naturalnie, nawet drobne czynności, takie jak zakręcenie tubki z pastą do zębów. Myślałem także o moim bracie, Leonie, który był bardzo pobożny, sumienny i skrupulatny i ciągle powtarzał z naciskiem, że „wie­rzy” we mnie. Wkrótce miał zdawać maturę i jak gdyby wstydził się, że uzyska ją w normalnym trybie, mając dziewiętnaście lat, podczas gdy ja, mając dwadzieścia jeden, wciąż jeszcze denerwuję się w niższej sekundzie fałszywą interpretacją Nibelungów. Leon znał nawet Marię z jakiegoś kółka zainteresowań, w którym młodzież katolicka i ewangelicka prowadziła dyskusje na temat demokracji i tolerancji wyznaniowej. Dla nas obu, Leona i mnie, rodzice byli już tylko czymś w rodzaju małżeństwa zarządzającego ogniskiem młodzieżowym. Leon przeżył silny wstrząs, kiedy do­wiedział się, że ojciec już prawie od dziesięciu lat ma kochankę. Dla mnie był to również wstrząs, ale nie natury moralnej. Dosko­nale sobie wyobrażałem, jaką niewesołą sprawą musiało być małżeństwo z moją matką, której pozorna łagodność wyrażała się w nadużywaniu samogłosek „i” i „e”. Rzadko wypowiadała zda­nie, zawierające dźwięki „o” albo „u” i bardzo charakterystyczne dla niej było, że imię Leona zdrabniała na Le. Jej najulubieńszym zwrotem było: „Po prostu inaczej na to patrzymy”, a drugim z kolei: „Zasadniczo ja mam rację, ale jestem gotowa zrewidować pewne rzeczy”. Dla mnie fakt, że ojciec ma kochankę, był raczej wstrząsem natury estetycznej: to zupełnie do niego nie pasowało. Ojciec nie jest mężczyzną namiętnym ani żywotnym, a gdybym miał przyjąć, że ta kobieta była dla niego tylko czymś w rodzaju pielęgniarki albo duchowej kąpielowej (ale wtedy patetyczne określenie „kochanka” nie byłoby usprawiedliwione), to znów coś było nie w porządku, bo to do niego nie pasowało. W rzeczywistości zaś była to po prostu miła, ładna, nie zawrotnie inteligentna śpiewaczka, dla której ojciec nawet nie wystarał się o dodatkowe występy czy koncerty. Na to był znów zbyt poprawny. Mnie cała sprawa wydała się mocno zagmatwana, Leona zaś napełniła gory­czą. Jego idealizm był urażony. Matka nie umiała określić jego stanu inaczej niż: „Leon przeżywa kryzys”, a kiedy potem dostał niedostateczną ocenę z klasówki, chciała go koniecznie zaciągnąć do psychologa. Udało mi się temu zapobiec: najpierw opowiedzia­łem mu tyle, ile sam wiedziałem, o tym, co robią ze sobą mężczyzna i kobieta, a następnie tak intensywnie pomagałem mu w nauce, że za następne klasówki dostał znowu dostatecznie i dobrze, a wtedy matka uznała, że psycholog nie jest mu już potrzebny.

Maria włożyła ciemnozieloną suknię i chociaż miała trudności z zaciągnięciem suwaka, nie wstałem, żeby jej pomóc: tak przy­jemnie było przyglądać się, jak rękami sięga pleców, patrzeć na jej białą skórę, ciemne włosy i zieloną suknię. Radowało mnie też, że się nie irytuje. W końcu podeszła do łóżka, a ja podniosłem się i zaciągnąłem jej suwak, spytałem, dlaczego się tak strasznie wcześnie zerwała, a ona powiedziała, że ojciec zasypia mocno dopiero nad ranem i nie wstanie przed dziewiątą, więc ona musi odebrać gazety i otworzyć sklep, bo czasem dzieci jeszcze przed mszą przybiegają po zeszyty, ołówki i cukierki. „A poza tym — powiedziała — lepiej, żebyś wyszedł stąd przed wpół do ósmej. Zaparzę teraz kawę, a ty za pięć minut zejdź po cichu do kuchni.” Kiedy zszedłem na dół, a Maria nalała mi kawy i posmarowała bułkę, wydawało mi się niemal, że jestem żonaty. Maria pokręciła głową i powiedziała: „Nie umyty, nie uczesany — zawsze w takim stanie przychodzisz na śniadanie?” — a ja odparłem, że tak i że nawet w internacie nie udało im się przyzwyczaić mnie do regular­nego mycia się co rano. „To co ty robisz? — spytała Maria. — Jakoś się przecież musisz odświeżać?” „Nacieram się wodą kolońską” — wyjaśniłem. „To dość drogi sposób” — zauważyła Maria i zaraz się zaczerwieniła. — „Tak — potwierdziłem — ale zawsze dostaję w pre­zencie duży flakon od wuja, który ma generalne przedstawiciels­two tych rzeczy.”

Z zakłopotaniem zacząłem rozglądać się po kuchni, którą tak dobrze znałem: była mała i ciemna, stanowiła coś w rodzaju zaplecza sklepu. W kącie stał mały piec kuchenny, w którym Maria przetrzymywała przez noc rozżarzone brykiety w taki sposób, w jaki to robią wszystkie gospodynie: owijają je wieczorem w wil­gotną gazetę, a rano rozgarniają żar i przy pomocy szczap drzewa i nowych brykietów rozniecają ogień. Nienawidzę tego zapachu popiołu z brykietów, który rano rozchodzi się na wszystkich ulicach, a tego ranka rozchodził się w małej, zatęchłej kuchence. Było w niej tak ciasno, że Maria za każdym razem, kiedy brała dzbanek z kawą z piecyka, musiała wstawać i odsuwać krzesło, a zapewne jej babka i matka robiły to samo. Tego ranka kuchnia, którą tak dobrze znałem, wydała mi się po raz pierwszy czymś codziennym. Może w ogóle dopiero teraz poznałem codzienność: kiedy człowiek musi robić coś, o czym nie decyduje jego chęć. Nie miałem chęci opuszczać tego ciasnego mieszkania i poza nim brać na siebie jakichkolwiek obowiązków; odpowiadać za to, co zrobi­łem z Marią, wobec dziewcząt, wobec Leona. Nawet rodzice jakoś dowiedzą się o tym. Najchętniej zostałbym tutaj i do końca życia sprzedawał cukierki i zeszyty w dwie linie, wieczorem kładł się na górze do łóżka z Marią i spał z nią, po prostu spał, tak jak spaliśmy przez te ostatnie godziny przed wstaniem, wsunąwszy sobie jej ręce pod pachę. Ta codzienność z dzbankiem do kawy, bułeczkami i spranym biało-niebieskim fartuchem, przypasanym na zieloną suknię Marii, wydawała mi się straszna i wspaniała, tak jakby tylko dla kobiet codzienność była równie naturalna, jak ich ciało. Byłem dumny z tego, że Maria jest moją żoną, i czułem się nie taki dorosły, jak odtąd powinienem być. Wstałem, obszedłem stół dokoła, wziąłem Marię w objęcia i spytałem: „Pamiętasz, jak w nocy wstałaś i uprałaś bieliznę pościelową?” Maria kiwnęła głową. „I nigdy nie zapomnę — powiedziała — jak ogrzewałeś mi ręce pod swoimi pachami. Ale teraz musisz iść, zaraz będzie wpół do ósmej i przyjdą pierwsze dzieci”.

Pomogłem jej wnieść paczki gazet do sklepu i rozpakować je. Właśnie wtedy wracał swoim samochodem z targu Schmitz, właś­ciciel sklepu warzywnego, i cofnąłem się do sieni, żeby mnie nie zobaczył — ale on już mnie poznał. Sam diabeł nie ma tak bystrego wzroku jak sąsiedzi. Stałem na środku sklepu i patrzyłem na pachnące świeżą farbą gazety, na które mężczyźni zwykle tak się rzucają. Ja interesuję się gazetami tylko wieczorem albo leżąc w wannie i w wannie najpoważniejsze poranne gazety wydają mi się równie niepoważne jak wieczorne. Tego ranka tytuł artykułu wstępnego brzmiał: „Strauss: z całą konsekwencją!” Może byłoby lepiej pozostawić maszynie cybernetycznej redagowanie artyku­łów wstępnych albo ich tytułów. Istnieją granice, po których przekroczeniu powinno się kłaść kres głupocie. Odezwał się dzwo­nek u drzwi sklepu, weszła ośmio- czy dziewięcioletnia dziew­czynka z ciemnymi włosami i czerwonymi policzkami, świeżo umyta, z książką do nabożeństwa w ręku. „Proszę o poduszeczki — powiedziała — za dziesięć fenigów”. Nie wiedziałem, ile poduszeczek sprzedaje się za dziesięć fenigów, otworzyłem słój, odliczyłem dwadzieścia sztuk do papierowej tutki i pierwszy raz wstyd mi było moich niezupełnie czystych palców, które przez grube szkło słoja wydawały się jeszcze większe niż były. Dziewczynka patrzyła zdziwiona, jak dwadzieścia cukierków wpada do tutki, ale ja powiedziałem: „W porządku, idź już”. Potem wziąłem jej dziesięciofenigówkę z lady i wrzuciłem do kasy.

Maria roześmiała się, kiedy wróciła do sklepu, a ja z dumą pokazałem jej dziesięciofenigówkę. „Teraz musisz iść” — powie­działa.

Ale właściwie dlaczego? — spytałem. — Nie mógłbym zaczekać, aż twój ojciec zejdzie do sklepu?”

Jak zejdzie z góry o dziewiątej, musisz tu być z powrotem — powiedziała Maria. — Idź, powiedz o tym swojemu bratu, zanim ktokolwiek inny się dowie.”

Dobrze — odparłem. — Masz rację. A ty — już znowu się zaczerwieniłem — nie musisz iść do szkoły?”

Nie pójdę dziś — powiedziała. — Nigdy już nie pójdę do szkoły. Wracaj prędko.”

Ciężko mi było od niej odejść, odprowadziła mnie do drzwi sklepu, a ja pocałowałem ją na progu, tak że Schmitz i jego żona mogli mnie z przeciwka widzieć. Łypali oczami jak ryby, które nagle ze zdziwieniem stwierdziły, że już dawno połknęły haczyk.

Odszedłem nie oglądając się za siebie. Było zimno, podniosłem kołnierz, zapaliłem papierosa, nakładając drogi poszedłem przez rynek, potem Franziskanerstrasse i na rogu Koblenzer Strasse wskoczyłem do jadącego autobusu; konduktorka przycisnęła gu­zik otwierający drzwi, pogroziła mi palcem, kiedy zatrzymałem się przy niej, żeby zapłacić, i potrząsając głową spojrzała na mego papierosa. Zgasiłem go, wrzuciłem drobne do kieszeni i przesze­dłem do środka wozu. Stanąłem i patrząc na Koblenzer Strasse myślałem o Marii. Widocznie coś w mojej twarzy wprowadziło w zły humor człowieka stojącego obok mnie. Opuścił nawet gazetę, rezygnując ze swojego „Strauss: z całą konsekwencją!'', zsunął na czubek nosa okulary, przyjrzał mi się i kręcąc głową mruknął: „Nie do wiary”. Siedząca za nim kobieta — o mało nie potknąłem się o jej torbę z marchwią — kiwnięciem głową potwierdziła słuszność jego komentarza i bezgłośnie poruszyła wargami.

Tego dnia wyjątkowo uczesałem się grzebieniem Marii przed jej lustrem, miałem na sobie szarą, czystą, zupełnie normalną mary­narkę, a mój zarost nie był tak silny, żeby po jednym dniu niegolenia mógł mnie zamienić w istotę „nie do wiary”. Nie jestem ani za wysoki, ani za niski, nie mam tak długiego nosa, żeby go musiano wymieniać w paszporcie jako znak szczególny. W rubryce znaków szczególnych napisano: nie ma. Nie byłem ani brudny, ani pijany, a jednak kobietę z workiem marchwi zirytował mój widok bardziej niż tamtego mężczyznę, który w końcu, po ostatnim rozpaczliwym potrząśnięciu głową, przesunął z powrotem w górę okulary i zajął się konsekwencją Straussa. Kobieta wyrzucała z siebie bezgłośne przekleństwa, niespokojnie kręciła głową, aby przekazać innym pasażerom to, czego jej usta nie wypowiadały. Do dziś nie wiem, jak wyglądają Żydzi, gdybym to wiedział, mógłbym wywnioskować, czy brała mnie za Żyda, ale myślę, że raczej nie chodziło jej o mój wygląd, tylko o to, co było w moim wzroku, kiedy patrząc na ulicę myślałem o Marii. Ta niema wrogość działała mi na nerwy, wysiadłem o jeden przystanek wcześniej i przeszedłem na piechotę kawałek Ebertallee, zanim skręciłem w kierunku Renu.

Pnie buków w naszym parku były czarne, jeszcze wilgotne, plac tenisowy świeżo wywalcowany, czerwony, od strony Renu docho­dziło buczenie barek, a kiedy wszedłem do przedpokoju, dobiegło moich uszu ciche wyrzekanie Anny. Podchwyciłem tylko: „... niedobrze skończy — niedobrze skończy — nie...” Zawołałem przez otwarte drzwi do kuchni: „Nie będę jadł śniadania, Anno!”, prędko poszedłem dalej i zatrzymałem się w bawialni. Nigdy jeszcze dębowa boazeria i drewniana galeryjka z pucharami i tro­feami myśliwskimi nie wydały mi się tak ciemne. Obok w salonie muzycznym Leon grał mazurka Chopina. W tym czasie miał zamiar studiować muzykę, wstawał o wpół do szóstej, żeby poćwi­czyć jeszcze przed pójściem do szkoły. Ta muzyka przeniosła mnie w późniejszą porę dnia, zapomniałem także, że to Leon gra. Leon i Chopin nie pasowali do siebie, ale mój brat grał tak dobrze, że o nim zapomniałem. Z dawnych kompozytorów najbardziej lubię Chopina i Schuberta. Wiem, że nasz nauczyciel muzyki miał rację, nazywając Mozarta niebiańskim, Beethovena wspaniałym, Glukka jedynym w swoim rodzaju, a Bacha potężnym; wiem o tym. Bach wydaje mi się zawsze trzydziestotomową dogmatyką, wpra­wiającą mnie w zdumienie. Ale Schubert i Chopin są równie ziemscy jak ja. Słucham ich najchętniej. Widziałem, jak w części parku schodzącej ku Renowi poruszają się na tle wierzb płaczą­cych tarcze w strzelnicy dziadka. Widocznie polecono kierowcy je naoliwić. Dziadek ściąga czasem do siebie paru „seniorów”, wtedy na małym podjeździe przed domem stoi piętnaście ogromnych samochodów, a piętnastu zmarzniętych szoferów wałęsa się mię­dzy żywopłotami i drzewami albo grupkami gra w skata na kamiennych ławkach, a jeśli któryś z „seniorów” uzyska dwanaś­cie punktów, wkrótce słychać, jak korek wystrzela z butelki szampana. Czasem dziadek posyłał po mnie i prezentowałem „seniorom” kilka sztuczek, parodiowałem Adenauera albo Erharda — co jest żenująco łatwe — albo odgrywałem jakąś niedużą scenkę, na przykład: dyrektor w wagonie restauracyjnym. I nawet jeśli starałem się być nie wiem jak złośliwy, oni się zaśmiewali do łez, „wyśmienicie się bawili”, a kiedy po skończeniu numeru obchodziłem ich z pustym pudłem do nabojów albo z tacką, przeważnie rzucali mi banknoty. Z tymi starymi, cynicznymi prykami rozumieliśmy się zupełnie dobrze, nie miałem z nimi nic wspólnego, równie dobrze rozumiałbym się z chińskimi mandary­nami. Niektórzy z nich w komentarzach do moich produkcji posuwali się aż do określeń: „fenomenalne”, „wspaniałe”. Byli i tacy, którzy używali nawet w tym celu więcej słów: „Chłopak ma dryg do tego” albo: „Coś w nim jest”.

Słuchając muzyki Chopina pierwszy raz pomyślałem o tym, żeby postarać się o jakieś engagement i zarobić trochę pieniędzy. Mógłbym poprosić dziadka, żeby mnie polecił jako wykonawcę programu rozrywkowego na zebraniach kapitalistów albo do zabawienia uczestników po posiedzeniu jakiejś rady nadzor­czej. Opracowałem już nawet numer zatytułowany „Rada nadzor­cza”.

Kiedy Leon wszedł do pokoju, Chopin natychmiast się ulotnił; Leon jest bardzo wysoki, ma jasne włosy, w swoich okularach bez oprawy wygląda tak, jak powinien wyglądać superintendent albo szwedzki jezuita. Mocno zaprasowane kanty jego ciemnych spodni ucięły ostatnie tchnienie muzyki Chopina, biały sweter ponad spodniami o ostro zaprasowanych kantach robił przykre wrażenie, tak jak wyglądający spod niego kołnierzyk czerwonej koszuli. Taki widok — kogoś, kto na próżno usiłuje wyglądać swobodnie — wywołuje we mnie głęboką melancholię, podobnie jak wyszukane imiona: Ethelbert czy Gerentrud. Uderzyło mnie także podobieńs­two Leona do Henrietty mimo jego inności: ten sam trochę zadarty nos, niebieskie oczy, linia zarostu włosów, ale nie te same usta; i wszystko, co u Henrietty było ładne i pełne życia, u Leona wyglądało wzruszająco i sztywnie. Wcale po nim nie widać, że jest najlepszym gimnastykiem w klasie: wygląda jak chłopiec zwolnio­ny z lekcji gimnastyki, ale nad jego łóżkiem wisi kilka dyplomów sportowych.

Leon szybko ruszył ku mnie, ale w odległości paru kroków nagle się zatrzymał i z zakłopotaniem rozłożywszy ręce spytał: „Hans, co się stało?” Patrzył mi w oczy, trochę opuszczając wzrok, jak ktoś, kto chce zwrócić uwagę na splamione ubranie, a ja zdałem sobie sprawę, że płaczę. Zawsze płaczę słuchając Chopina albo Schuberta. Otarłem palcem łzy i powiedziałem: „Nie wiedziałem, że tak dobrze grasz Chopina. Zagraj jeszcze raz tego mazurka”.

Nie mogę — odpowiedział Leon. — Muszę już iść do szkoły, na pierwszej lekcji mamy dostać tematy maturalne z niemieckiego.”

Odwiozę cię samochodem mamy” — zaproponowałem.

Nie chcę jeździć tym głupim samochodem — powiedział. — Wiesz, że go nienawidzę.” Matka kupiła właśnie od którejś z przy­jaciółek „szalenie tanio” sportowy samochód, a Leon był okropnie wrażliwy na tym punkcie, żeby nie posądzono go przypadkiem o snobizm. Tylko jedna rzecz doprowadzała go do wściekłości: jeśli ktoś drwił sobie z niego albo podlizywał mu się ze względu na naszych bogatych rodziców. Robił się purpurowy z gniewu i wy­machiwał pięściami.

Zrób raz wyjątek — powiedziałem. — Siądź do fortepianu i zagraj. Nie chcesz dowiedzieć się, gdzie byłem?”

Leon zaczerwienił się, opuścił wzrok na podłogę i odpowiedział: „Nie, nie chcę tego wiedzieć”.

Byłem u dziewczyny, u kobiety — u mojej żony.”

Tak? — spytał nie podnosząc wzroku. — Kiedyż to wziąłeś ślub?” Wciąż jeszcze nie wiedział, co począć ze swoimi zakłopotanymi rękami, nagle zdecydował się przejść obok mnie z opuszczoną głową. Chwyciłem go za rękaw.

To Maria Derkum” — powiedziałem cicho. Usunął łokieć, zrobił krok w tył i szepnął: „O Boże, nie!” Patrzył na mnie z gniewem i mruczał coś pod nosem. „Co mówisz?” — spytałem.

Że teraz będę musiał jednak pojechać samochodem. Odwie­ziesz mnie?”

Powiedziałem, że go odwiozę, wsunąłem mu rękę pod ramię i przeszliśmy razem przez bawialnię. Chciałem mu oszczędzić konieczności spojrzenia na mnie. „Idź po klucz — powiedziałem. — Tobie matka go da. Nie zapomnij o papierach wozu i, Leon, potrzebuję pieniędzy. Masz jeszcze coś?”

Mam w kasie oszczędności. Możesz je sam podjąć?”

Nie wiem — odparłem. — Przyślij mi je lepiej.”

Przysłać ci? — spytał. — Chcesz odejść?”

Tak” — potwierdziłem. Leon skinął głową i poszedł na górę.

Dopiero w chwili gdy mnie o to spytał, uprzytomniłem sobie, że chcę odejść. Wszedłem do kuchni, gdzie Anna powitała mnie gniewnym pomrukiem

Zdawało mi się, że nie chcesz śniadania” — powiedziała ze złością.

Nie chcę śniadania, ale chcę się napić kawy.” Usiadłem za czysto wyszorowanym stołem i przyglądałem się, jak Anna ze stojącego na piecu dzbanka zdejmuje filtr i kładzie go na filiżankę, żeby ociekł. Zawsze jadaliśmy śniadanie ze służącymi w kuchni, bo uroczyste podawanie go w jadalni było dla nas zbyt nudne. O tej porze w kuchni była tylko Anna. Noretta, pokojówka, przynosiła matce śniadanie do sypialni i omawiała z nią sprawy garderoby i zabiegów kosmetycznych. Zapewne w tej chwili matka żuła swoimi pięknymi zębami kiełki pszenicy albo coś w tym rodzaju, twarz miała pokrytą jakąś mazią produkowaną z placenty, a No­retta czytała jej na głos gazetę.

A może oddawały się jeszcze porannej modlitwie, złożonej z pism Goethego i Lutra, przeważnie z dodatkiem jakiegoś moral­nego pouczenia, albo też Noretta odczytywała matce coś ze zbioru prospektów reklamujących środki przeczyszczające. Matka ma całe segregatory z prospektami lekarstw, według działów: „tra­wienie”, „serce”, „nerwy”, i gdziekolwiek uda jej się dopaść jakiegoś lekarza, dopytuje się go o „nowości”, oszczędzając przy tym na honorariach za wizyty. Czuje się wniebowzięta, jeśli któryś z lekarzy przyśle jej potem próbki specyfików.

Po plecach Anny poznałem, że lęka się chwili, kiedy będzie musiała odwrócić się, spojrzeć mi prosto w twarz i zacząć ze mną rozmowę. Lubimy się nawzajem, mimo że Anna nie umie opano­wać swojej skłonności do wychowywania mnie. Już wtedy była u nas od piętnastu lat, matka zaś wzięła ją od kuzyna, pastora. Anna pochodzi z Poczdamu i już to, że będąc ewangelikami mówimy nadreńskim dialektem, wydaje jej się czymś potwornym, niemal przeciwnym naturze. Myślę, że ewangelik mówiący dialek­tem bawarskim wydawałby jej się wcieleniem szatana. Do Nadre­nii już trochę przywykła. Jest wysoka, szczupła i chełpi się tym, że „porusza się jak dama”. Jej ojciec był płatniczym w czymś, o czym wiem tylko tyle, że się nazywało I. R. 9. Nic nie pomaga tłumacze­nie Annie, że przecież my nie jesteśmy w tym I. R. 9.; jeśli chodzi o wychowanie młodzieży, trwa niezmiennie przy swojej formułce: „W I. R. 9. coś podobnego byłoby nie do pomyślenia”. Nigdy nie zgłębiłem charakteru owego I. R. 9., z biegiem czasu jednak doszedłem do przekonania, że jeśli o mnie chodzi, nie miałbym w tej tajemniczej instytucji wychowawczej widoków nawet na pełnienie funkcji sprzątacza klozetów. Przede wszystkim moje praktyki myciowe przywoływały zawsze na usta Anny zaklęcia na pamięć I. R. 9. a „to okropne przyzwyczajenie wylegiwania się w łóżku jak można najdłużej” wywoływało w niej odrazę, jakbym był dotknięty trądem. Kiedy się wreszcie odwróciła i podeszła do stołu z dzbankiem kawy, miała wzrok spuszczony, jak zakonnica obsługująca biskupa o nieco zaszarganej reputacji. Było mi jej żal, podobnie jak dziewcząt z grupy Marii. Anna dzięki swojemu instynktowi mniszki na pewno zorientowała się, skąd przysze­dłem, w przeciwieństwie do mojej matki, która nie zauważyłaby nawet, gdybym był od trzech lat potajemnie żonaty. Wziąłem dzbanek, nalałem sobie kawy, przytrzymałem mocno ramię Anny i zmusiłem ją do spojrzenia mi w twarz. Popatrzyła na mnie swoimi bladoniebieskimi oczami o drgających powiekach i poznałem, że płakała. „Do diabła, Anno — powiedziałem — spójrz na mnie. Jestem pewny, że w twoim I. R. 9. ludzie także patrzyli sobie po męsku prosto w oczy.”

Ja nie jestem mężczyzną” — jęknęła i puściłem jej ramię. Odwróciła się twarzą do pieca i zaczęła mruczeć coś o grzechu, hańbie, Sodomie i Gomorze. Powiedziałem: „O Boże, Anno, po­myśl, co ci ludzie w Sodomie i Gomorze naprawdę wyrabiali”. Strząsnęła moją rękę ze swego ramienia, a ja wyszedłem z kuchni i nie powiedziałem nawet, że zamierzam opuścić dom. Anna była jedynym człowiekiem, z którym czasem rozmawiałem o Henrietcie.

Leon stał już przed garażem i niespokojnie spoglądał na zegarek. „Czy matka zauważyła, że mnie nie było w domu?” spytałem. Odpowiedział: „Nie”, podał mi klucze i przytrzymał otwartą bramę. Wsiadłem do samochodu matki, wyjechałem z garażu i stanąłem, żeby Leon mógł wsiąść. Z wytężoną uwagą wpatrywał się w swoje paznokcie. „Wziąłem książeczkę oszczędnościową —odezwał się. — Podczas pauzy odbiorę pieniądze. Gdzie mam ci je przekazać?” „Przekaż mi je pod adresem starego Derkuma” — odparłem. „Proszę cię, jedź już, zrobiło się późno” — powiedział. Przejechałem prędko aleję prowadzącą przez ogród, bramę i mu­siałem zatrzymać się przy przystanku, na którym wsiadła Henrietta, kiedy jechała zameldować się w jednostce artylerii przeciwlot­niczej. Do tramwaju pchało się kilka dziewcząt w wieku Henrietty. Kiedy przeganialiśmy tramwaj, zobaczyłem ich więcej; były roze­śmiane jak Henrietta, miały granatowe czapki i płaszcze z futrza­nymi kołnierzami. Gdyby znów wybuchła wojna, ich rodzice wysłaliby je tak samo, jak moi rodzice wysłali Henriettę, wetknęli­by im do rąk trochę pieniędzy, parę kanapek, poklepaliby swoje córki po ramieniu i powiedzieliby: „Powodzenia”. Miałem ochotę pomachać im ręką, ale zrezygnowałem z tego. Wszystko tu jest fałszywie interpretowane. Jeśli człowiek jedzie takim głupim samochodem, nie może nawet pomachać ręką do dziewczyny. Raz w parku dałem małemu chłopczykowi pół tabliczki czekolady i odgarnąłem mu jasny kosmyk włosów z ubrudzonego czoła; płakał z jakiegoś powodu i ocierając łzy zasmarował sobie całą twarz. Chciałem go tylko pocieszyć. Wybuchła straszliwa awan­tura z dwiema kobietami, które już gotowe były wezwać policję, i kiedy przestały jazgotać, czułem się naprawdę jak potwór, bo jedna z nich wciąż powtarzała: „Ty nędzniku, ty nędzniku”. To było wstrętne, wystąpienie tych bab wydało mi się równie perwer­syjne, jak postępowanie prawdziwego potwora.

Jadąc o wiele za prędko przez Koblenzer Strasse, rozglądałem się za samochodem jakiegoś ministra, który mógłbym stuknąć. W samochodzie matki były bardzo wystające piasty kół, którymi mógłbym przynajmniej zarysować karoserię, ale o tak wczesnej porze nie jechał żaden minister. Powiedziałem do Leona: „No i jak, naprawdę masz zamiar pójść do wojska?” Leon zaczerwienił się i kiwnął głową. „Dyskutowaliśmy na ten temat w naszym kółku szkolnym — odparł — i doszliśmy do przekonania, że to przynosi pożytek demokracji.” „Dobrze — powiedziałem. — Idź i weź udział w tym idiotyzmie, czasem żałuję, że nie podlegam obowiązkowi służby wojskowej.” Leon spojrzał na mnie pytająco, ale kiedy chciałem mu odpowiedzieć, odwrócił głowę. „Dlaczego?” — zapy­tał. „Ach — odparłem — chętnie spotkałbym się z tym majorem, który miał kwaterę w naszym domu i chciał rozstrzelać panią Wieneken. Na pewno jest teraz pułkownikiem albo i generałem.” Zatrzymałem wóz przed Gimnazjum im. Beethovena, żeby Leon mógł wysiąść, ale on potrząsnął głową i powiedział: „Zaparkuj w tyle, na prawo od internatu”. Pojechałem więc dalej, stanąłem, podałem rękę Leonowi, ale on uśmiechał się z wysiłkiem i w dal­szym ciągu stał z wyciągniętą do mnie ręką. Myślami byłem już daleko, nie rozumiałem, o co mu chodzi, i denerwowało mnie, że co chwila spogląda na zegarek. Była dopiero za pięć ósma i miał jeszcze dużo czasu. „Nie chcesz przecież naprawdę iść do wojska” — powiedziałem. „Dlaczego nie? — odparł z gniewem. — Daj mi klucz od samochodu.” Oddałem mu klucz, kiwnąłem głową i poszedłem. Cały czas myślałem o Henrietcie i wydawało mi się obłędem, że Leon chce zostać żołnierzem. Powlokłem się przez park zamkowy, koło uniwersytetu, ku rynkowi. Było mi zimno i chciałem być z Marią.

Kiedy znalazłem się w sklepie, było w nim pełno dzieci. Brały z półki cukierki, rysiki, gumki do wycierania i kładły pieniądze na ladzie przed starym Derkumem. Nie podniósł na mnie wzroku, kiedy przeciskałem się do pokoju za sklepem. Podszedłem do pieca, położyłem ręce na dzbanku z kawą, żeby je rozgrzać i myśla­łem o tym, że Maria zaraz przyjdzie. Nie miałem już papierosów i zastanawiałem się, czy mam je po prostu wziąć, czy też zapłacić, kiedy poproszę o nie Marię. Nalałem sobie kawy z dzbanka i zauważyłem, że na stole stoją trzy filiżanki. Kiedy w sklepie ucichło, odstawiłem filiżankę. Pragnąłem, żeby Maria była przy mnie. Umyłem twarz i ręce nad zlewem obok pieca, przyczesałem się szczotką do paznokci, która leżała na mydelniczce, wygładzi­łem kołnierzyk, ściągnąłem mocniej krawat i jeszcze raz spojrza­łem na paznokcie. Były czyste. Zdałem sobie sprawę, że muszę robić to wszystko, czego nigdy nie robiłem.

Ledwo usiadłem, wszedł ojciec Marii i natychmiast wstałem. Był równie zakłopotany, jak ja, i równie onieśmielony, nie dostrzegłem w jego twarzy gniewu, tylko wielką powagę, a kiedy wyciągnął rękę po dzbanek z kawą, wzdrygnąłem się, nie gwałtownie, ale widocznie. Stary Derkum potrząsnął głową, nalał sobie kawy, podał mi dzbanek, podziękowałem mu, wciąż jeszcze nie patrzył na mnie. W nocy, leżąc w łóżku Marii i rozmyślając nad wszystkim, czułem się całkiem pewnie. Miałem wielką ochotę na papierosa, ale nie odważyłem się wziąć go z leżącego na stole pudełka. Dawniej zrobiłbym to bez wahania. Kiedy ojciec Marii stał tak pochylony nad stołem, z dużą łysiną i siwym, rozwichrzonym wianuszkiem włosów dokoła niej, wydawał mi się bardzo stary. Odezwałem się cicho: „Proszę pana, pan ma prawo...”, ale on uderzył dłonią w stół, wreszcie rzucił na mnie spojrzenie sponad okularów i powiedział: „Do diabła, czy to musiało się stać — i w dodatku tak, żeby wiedzieli wszyscy sąsiedzi?” Odczułem ulgę, że nie okazał rozczarowania i nie zaczął mówić o honorze. „Czy to rzeczywiście musiało się stać — wiesz przecież, ile wysiłków włożyliśmy w tę przeklętą maturę, a teraz — zacisnął dłoń i otworzył ją, jak gdyby wypuszczał z niej ptaka — nic z tego.” „Gdzie jest Maria7” — spytałem. „Nie ma jej — odpowiedział. — Pojechała do Kolonii”. „Gdzie jest? — zawołałem. — Gdzie?” — „Spokojnie — powiedział. — Dowiesz się. Przypuszczam, że teraz zaczniesz mówić o miłości, małżeństwie i tak dalej. Oszczędź sobie tego. Wynoś się, idź stąd. Ciekaw jestem, co z ciebie będzie. Idź.” Bałem się przejść obok niego. Spytałem: „Jaki jest jej adres?” „Masz” — powiedział i podsunął mi leżącą na stole kartkę. Schowałem ją do kieszeni. „Czego jeszcze? — krzyknął. — Czego? Na co czekasz?” „Potrzebuję pieniędzy” — powiedziałem i zadowolony byłem, że nagle roześmiał się. Był to dziwny śmiech, ostry i gniew­ny, słyszałem go już raz, kiedy mówiliśmy o moim ojcu. „Pieniędzy — powiedział. — To dobry dowcip, ale chodź. Chodź” — powtórzył i chwyciwszy mnie za rękaw, pociągnął do sklepu. Wszedł za ladę, szarpnął szufladkę kasy i obiema rękami wyrzucił przede mnie drobne — dziesięcio-, pięcio— i jednofenigówki, rozsypał je na zeszyty i pisma. Zawahałem się chwilę, potem zacząłem powoli zbierać monety. Korciło mnie, żeby je po prostu zgarnąć na rękę, ale zacząłem je brać po jednej, liczyłem i każdą markę oddzielnie chowałem do kieszeni. Derkum przyglądał mi się, potem kiwnął głową, wyjął portmonetkę i dołożył jeszcze pięciomarkówkę. Obaj zaczerwieniliśmy się. „Wybacz — powiedział cicho. — Wybacz, o Boże — wybacz.” Myślał, że czułem się obrażony, ale ja go dobrze rozumiałem. Powiedziałem: „Niech pan mi jeszcze ofiaruje paczkę papierosów”, a on natychmiast sięgnął do znajdującej się za nim półki i wręczył mi dwie paczki. Płakał. Przechyliłem się ponad ladą i pocałowałem go w policzek. Był jedynym mężczyzną, którego kiedykolwiek pocałowałem.



8.


Kiedy wyobrażałem sobie, że Züpfner przygląda się albo może się przyglądać, jak Maria się ubiera, jak zakręca tubkę z pastą do zębów, ogarniała mnie rozpacz. Noga mnie bolała i dręczyły mnie wątpliwości, czy mogę jeszcze liczyć na chałtury na szczeblu trzydziestu do pięćdziesięciu marek za występ. Dręczyło mnie też podejrzenie, że Züpfnerowi może w ogóle nie zależy na przygląda­niu się, jak Maria zakręca tubkę z pastą do zębów. Według moich skromnych doświadczeń katolicy nie mają ani odrobiny zaintere­sowania dla szczegółów. Numer telefonu Züpfnera figurował na mojej kartce, ale nie czułem się jeszcze dostatecznie uzbrojony, aby go nakręcić. Nigdy nie wiadomo, co człowiek gotów jest zrobić pod naciskiem światopoglądu, może Maria rzeczywiście wzięła ślub z Züpfnerem, a gdybym usłyszał jej głos, mówiący: „Züpfnerowa przy aparacie”, nie mógłbym tego znieść. Przeszukałem książkę telefoniczną, żeby połączyć się z Leonem, nie znalazłem numeru żadnego seminarium duchownego, a przecież wiedziałem, że ist­nieją dwa: Leoninum i Albertinum. W końcu zdobyłem się na podniesienie słuchawki i nakręcenie numeru informacji, dostałem połączenie, a dziewczyna, która się odezwała, mówiła nawet z akcentem nadreńskim. Czasem tak tęsknię do tego akcentu, że z jakiegoś hotelu łączę się z urzędem telefonicznym w Bonn, żeby usłyszeć te zupełnie niewojskowe dźwięki, całkowicie pomijające głoskę „r”, na której w głównej mierze opiera się wojskowa dyscyplina.

Tylko pięciokrotnie usłyszałem „proszę zaczekać”, potem ode­zwała się jakaś dziewczyna, a ja zapytałem ją o te „jak-im-tam, gdzie kształcą się katoliccy księża”; powiedziałem, że szukałem pod seminariami, ale nie znalazłem, a ona roześmiała się i powie­działa, że te „jak-im-tam” — bardzo ładnie wymówiła ten cudzy­słów — nazywają się konwiktami i podała mi numery obu. Głos dziewczyny z informacji pocieszył mnie trochę. Brzmiał tak natu­ralnie, bez cienia pruderii ani kokieterii i bardzo po nadreńsku. Udało mi się nawet połączyć z urzędem telegraficznym i nadać depeszę do Karla Emondsa.

Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie pragnący ucho­dzić za inteligentnych zawsze starają się podkreślić swoją obo­wiązkową nienawiść do Bonn. Bonn miało zawsze pewien wdzięk, jakiś senny wdzięk, tak jak mogę sobie wyobrazić kobiety, których senność ma wdzięk. Oczywiście Bonn nie znosi przesady, a właś­nie tu dopuszczano się przesady. Miasto, które nie znosi przesady, trudno opisać — jest to bądź co bądź rzadka właściwość. Przy tym każde dziecko wie, że Bonn ma klimat dla emerytów, istnieje jakaś zależność między ciśnieniem atmosferycznym i ciśnieniem krwi. Wcale natomiast nie pasuje do Bonn to defensywne rozdrażnienie. W domu miałem mnóstwo okazji do rozmów z urzędnikami minis­terstw, posłami, generałami — moja matka jest wielką amatorką przyjęć — i zawsze byli rozdrażnieni, w stanie czasem niemal płaczliwej defensywy. Wszyscy oni mówiąc o Bonn uśmiechają się ze sztuczną ironią. Nie rozumiem tej pozy. Gdyby kobieta, której wdzięk polega na jej senności, zaczęła nagle jak szalona tańczyć kankana, można by tylko przypuszczać, że jej dano jakiś narkotyk — ale nie udaje im się znarkotyzować całego miasta. Poczciwa, stara ciotka może kogoś nauczyć robienia swetrów na drutach, szydełkowania serwetek i właściwego podawania sherry — nie spodziewałbym się jednak po niej, że wygłosi przede mną dwugo­dzinny, dowcipny i pełen pobłażliwej mądrości wykład o homoseksualizmie albo nagle zacznie używać żargonu dziewczyn ulicznych, którego brak wszyscy w Bonn tak boleśnie odczuwają. Fałszywe oczekiwania, fałszywy wstyd, fałszywa spekulacja na coś przeciwnego naturze. Nie zdziwiłbym się, gdyby nawet przed­stawiciele Stolicy Apostolskiej zaczęli uskarżać się na brak dziew­czyn ulicznych. Poznałem na jednym z przyjęć u moich rodziców pewnego członka partii rządzącej, zasiadającego w komisji do zwalczania prostytucji; szeptem uskarżał mi się na brak dziew­czyn ulicznych w Bonn. Dawniej Bonn rzeczywiście było całkiem niezłe z mnóstwem swoich wąskich uliczek, księgarni, korporacji, małych piekarni z tylnym pokojem, w którym stałym bywalcom podawano kawę.

Przed połączeniem się z Leonem pokuśtykałem na balkon, aby spojrzeć na moje rodzinne miasto. Jest naprawdę ładne: katedra, dachy dawnego zamku księcia-elektora, pomnik Beethovena, ma­ły rynek i park zamkowy. Taki już jest los Bonn, że nikt nie dowierza jego losowi. Głęboko wdychałem na swoim balkonie bońskie powietrze, które wywierało na mnie nieoczekiwanie do­broczynny wpływ: bońskie powietrze, w sensie zmiany klimatu, potrafi przez wiele godzin działać cuda.

Wróciłem z balkonu do pokoju i bez wahania nakręciłem numer tego „jak-mu-tam”, w którym studiuje Leon. Czułem lęk. Nie widziałem jeszcze Leona od czasu jego przejścia na katolicyzm. Zakomunikował mi o zmianie wyznania w swój dziecinnie po­prawny sposób: „Drogi bracie — napisał — zawiadamiam Cię niniejszym, że po dojrzałym namyśle zdecydowałem się przejść na katolicyzm i przygotować się do stanu kapłańskiego. Z pewnością wkrótce będziemy mieli okazję porozmawiać osobiście o tej zasad­niczej zmianie, jaka nastąpiła w moim życiu. Kochający Cię brat Leon”. Już w tym staromodnym sposobie, w jaki sformułował pierwsze zdanie, „zawiadamiam Cię niniejszym”, jest cały Leon. Nie widać tu ani cienia elegancji, z jaką gra na fortepianie. Ten jego urzędowy sposób załatwiania każdej sprawy pogłębia we mnie melancholię. Jeśli się nie zmieni, stanie się kiedyś w przy­szłości szlachetnym siwowłosym prałatem. Pod tym względem — jeśli chodzi o styl listów — ojciec i Leon są jednakowo bezradni: piszą o wszystkim tak, jakby chodziło o węgiel brunatny.

Długo trwało, zanim w tym „jak-mu-tam” ktoś raczył podejść do telefonu, i właśnie zaczynałem, odpowiednio do mego nastroju, piętnować ostrymi słowami ten kościelny bałagan, powiedziałem nawet: „gówno”, kiedy ktoś podniósł słuchawkę i nieoczekiwanie ochrypły głos powiedział: — Słucham. — Byłem rozczarowany. Spodziewałem się usłyszeć łagodny głos zakonnicy, poczuć zapach wodnistej kawy i zeschniętego ciasta, tymczasem zaskrzeczał głos mężczyzny, tchnący tak przenikliwym zapachem rozgotowanego grochu i kapusty, że zacząłem kaszleć.

Przepraszam — powiedziałem wreszcie — czy mógłbym mówić ze studentem teologii Leonem Schnierem?

Kto mówi?

Schnier — odparłem. Widocznie wykraczało to poza jego horyzont myślowy. Długo milczał, ja zacząłem się znów krztusić, w końcu opanowałem kaszel i powiedziałem: — Literuję: szkoła, natura, Ida, Emil, Ryszard.

Co to znaczy? — spytał wreszcie i wydało mi się, że w jego głosie słyszę taką samą rozpacz, jaka mnie ogarnęła. Może posadzili tam przy telefonie jakiegoś miłego, starego, palącego fajkę profesora. Gorączkowo wygrzebałem z pamięci kilka łacińskich słówek i po­wiedziałem pokornie:

Sum frater Leonis.

Czułem się przy tym trochę nie w porządku, pomyślałem o in­nych ludziach, którzy może kiedyś chcieli mówić z kimś stamtąd, ale nie umieli ani słowa po łacinie.

Ku mojemu zdumieniu skrzeczący głos zachichotał teraz i po­wiedział:

Frater tuus est in refectorio, na kolacji — dodał głośniej. — Panowie jedzą i podczas jedzenia nie wolno im przeszkadzać.

Mam pilną sprawę — powiedziałem.

Ktoś umarł? — spytał.

Nie — odparłem. — Ale prawie umarł.

A więc chodzi o ciężki wypadek?

Nie — powiedziałem. — To wypadek wewnętrzny.

Ach — jego głos zabrzmiał nieco łagodniej — w takim razie krwotok wewnętrzny.

Nie — wyjaśniłem. — Duchowy. Sprawa czysto duchowa. Widocznie było to dla niego obce słowo, ponieważ odpowiedział lodowatym milczeniem.

O Boże — jęknąłem — przecież człowiek składa się z ciała i duszy!

Pomruk człowieka przy telefonie wyrażał pewną wątpliwość co do słuszności tego twierdzenia. Między dwoma pyknięciami z fajki wymamrotał:

Augustyn — Bonawentura-Cusanus — pan jest na błędnej drodze.

Dusza — powtórzyłem z uporem. — Proszę powiedzieć panu Schnierowi, że duszy jego brata grozi niebezpieczeństwo i żeby zatelefonował, jak tylko skończy jeść.

Dusza — powtórzył chłodno — brat, niebezpieczeństwo. Równie dobrze mógł powiedzieć: śmierć, świeca, świerk. Cała sprawa wydała mi się bardzo zabawna: bądź co bądź kształcono tam studentów na przyszłych duszpasterzy i słowo „dusza” musia­ło się mojemu rozmówcy obić o uszy.

To bardzo, bardzo pilna sprawa — powiedziałem.

Hm, hm — mruknął. Wydawało mu się całkowicie niezrozu­miałe, żeby cokolwiek, co miało związek z duszą, mogło być pilne. — Powtórzę — powiedział w końcu. — O co panu chodziło z tą szkołą?

O nic — powiedziałem. — Moja sprawa nie ma nic wspólnego ze szkołą. Użyłem tego słowa dla przeliterowania mojego nazwiska.

Pan pewno myśli, że w szkołach uczą jeszcze literowania. Naprawdę pan tak myśli? — wpadł w widoczne ożywienie, należało przypuszczać, że nareszcie udało mu się podchwycić ulubiony temat. — Dziś używają o wiele za łagodnych metod — wykrzykiwał — o wiele za łagodnych!

Oczywiście — przytaknąłem. — Powinno się o wiele częściej stosować w szkołach chłostę.

Prawda? — zawołał ochoczo.

Tak. Szczególnie w stosunku do nauczycieli. Pan nie zapomni powtórzyć mojemu bratu tego, co powiedziałem?

Już zapisałem — zapewnił mnie. — Pilna sprawa dotycząca duszy. W związku ze szkołą. Niech pan posłucha, młodzieńcze. Czy pozwoli pan, abym jako niewątpliwie starszy od pana udzielił mu życzliwej rady?

Bardzo proszę — powiedziałem.

Niech pan zerwie ze św. Augustynem: zręcznie formułowana subiektywność jest bardzo daleka od teologii i wyrządza szkodę młodym duszom. To tylko publicystyka zawierająca pewne ele­menty dialektyczne. Nie bierze mi pan za złe tej rady?

Nie — odparłem. — Natychmiast pójdę i wrzucę w ogień mojego św. Augustyna.

Słusznie — powiedział niemal z entuzjazmem — do pieca z nim. Niech Bóg ma pana w swojej opiece.

Już miałem powiedzieć „dziękuję”, ale wydało mi się to niesto­sowne, więc po prostu odłożyłem słuchawkę i otarłem pot z czoła. Jestem bardzo wrażliwy na zapachy i ta intensywna woń kapusty podziałała na mój nerwowy system wegetatywny. Zastanawiałem się także nad metodami władz kościelnych: to ładnie z ich strony, że pozostawiały staremu człowiekowi poczucie własnej pożytecz-ności, nie mogłem jednak zrozumieć, dlaczego powierzyły temu przygłuchemu i zdziwaczałemu nieszczęśnikowi właśnie obsługę telefonu. Zapach kapusty dobrze znałem z internatu. Jeden z tam­tejszych ojców tłumaczył nam kiedyś, że kapusta uważana jest za środek przytępiający zmysłowość. Wyobrażenie, że moja czy czyjakolwiek zmysłowość miałaby być przytępiana, wydało mi się obrzydliwe. Widocznie oni tam dzień i noc myślą tylko o „cieles­nym pożądaniu” i gdzieś w kuchni z pewnością siedzi zakonnica, która zestawia jadłospis, potem omawia go z dyrektorem, siedzą naprzeciw siebie i nie rozmawiają o tym, ale przy każdej potrawie figurującej w jadłospisie myślą: to przytępia, a to wzmaga zmysło­wość. Scena taka wydaje mi się zdecydowanie plugawa, tak samo jak ta przeklęta wielogodzinna gra w piłkę nożną; wszyscy wie­dzieliśmy, że chodzi o to, abyśmy się nią zmęczyli i nie myśleli o dziewczętach. Obrzydziło mi to całkowicie piłkę nożną, a jak sobie uprzytomnię, że Leon musi jeść kapustę, żeby przytępić swoją zmysłowość, najchętniej poszedłbym do tego „jak-mu-tam” i chlusnął kwasem siarczanym na ich kapustę. To, co czeka tych chłopców, będzie dla nich ciężkie do zniesienia i bez kapusty; niełatwo jest dzień w dzień obwieszczać rzeczy niepojęte: zmar­twychwstanie ciał i życie wieczne. Uprawiać winnicę Pańską i widzieć cholernie nikłe rezultaty tych usiłowań. Heinrich Behlen, który okazał nam tyle życzliwości, kiedy Maria miała poronienie, tłumaczył mi kiedyś to wszystko. Zawsze nazywał siebie „niewyk­walifikowanym robotnikiem w winnicy Pańskiej, zarówno pod względem nastawienia, jak i zapłaty”.

Wyszliśmy o piątej ze szpitala i odprowadziłem go do domu, na piechotę, bo nie mieliśmy pieniędzy na tramwaj. Kiedy stał pod drzwiami i wyciągał klucze z kieszeni, nie różnił się niczym od wracającego z nocnej zmiany zmęczonego, nie ogolonego robotni­ka. Wiedziałem, jakie to dla niego straszne, że będzie musiał teraz odprawić mszę z jej wszystkimi tajemnicami, o których mi Maria zawsze opowiadała. Heinrich otworzył drzwi, a za nimi stała w sieni jego gospodyni, mrukliwa stara kobieta, w nocnych pantof­lach, z gołymi, żółtawymi nogami, nawet nie zakonnica ani jego matka, ani siostra; syknęła na niego: „Co to ma znaczyć? Co to ma znaczyć?” Ta uboga, kawalerska stęchlizna; niech to licho weźmie, nie dziwi mnie, że niektórzy katoliccy rodzice boją się posyłać swoje młodziutkie córki do mieszkania księdza, i nie dziwi mnie, że ci młodzi księża czasem robią głupstwa.

Niewiele brakowało, a byłbym jeszcze raz zatelefonował do przygłuchego starucha z fajką w konwikcie Leona: miałem ochotę porozmawiać z nim o cielesnym pożądaniu. Bałem się zatelefono­wać do kogoś, kogo znałem: ten nieznajomy zapewne lepiej by mnie zrozumiał. Chętnie zapytałbym go, czy mój sposób pojmowa­nia katolicyzmu jest słuszny. Dla mnie istniało na świecie tylko czworo katolików: papież Jan XXIII, Alec Guinness, Maria i Gregory, były bokser, Murzyn, który kiedyś o mało nie został mistrzem świata, a teraz z trudem zarabiał na życie występując jako siłacz w jakimś variété. Od czasu do czasu spotykałem go podczas moich objazdów z występami. Był bardzo pobożny, szczerze przywiązany do Kościoła, należał do Trzeciego Zakonu i nosił szkaplerz na swojej potężnej bokserskiej piersi. Przeważnie uważano go za pomylonego, bo bardzo rzadko się odzywał i nie jadał prawie nic prócz ogórków i chleba; mimo to był tak silny, że mógł mnie i Marię nosić na rękach, jak dwie lalki. Znałem jeszcze kilku ludzi, których katolicyzm miał dość duży stopień prawdopodobieństwa: Karla Emondsa i Heinricha Behlena, a także Züpfnera. Jeśli chodzi o Marię, miałem już pewne wątpliwości: jej „metafizyczny strach” był dla mnie raczej niezrozumiały, ale jeśli teraz odeszła do Züpfnera i robiła z nim wszystko, co ja z nią robiłem, to dopuszcza­ła się czynów, które w jej książkach są jednoznacznie kwalifiko­wane jako wiarołomstwo i nierząd. Jej metafizyczny strach doty­czył wyłącznie tego, że odmawiałem wzięcia z nią ślubu cywilnego i wychowywania dzieci w wierze katolickiej. Nie mieliśmy jeszcze w ogóle dzieci, ale ciągle rozmawialiśmy o tym, jak je będziemy ubierać, wychowywać, jak będziemy z nimi rozmawiać, i zgadza­liśmy się co do wszystkiego z wyjątkiem katolickiego wychowania. Zgodziłem się, że je ochrzcimy. Maria powiedziała, że muszę złożyć pisemne oświadczenie, bo inaczej nie dostaniemy ślubu kościelne­go. Kiedy wyraziłem zgodę na ślub kościelny, okazało się, że musimy także wziąć ślub cywilny — wtedy straciłem cierpliwość i powiedziałem, że powinniśmy raczej jeszcze trochę poczekać, teraz już chyba rok więcej czy rok mniej nie odgrywa roli. Maria rozpłakała się i powiedziała, że właśnie o to chodzi, że ja nie rozumiem, co dla niej znaczy żyć w takim stanie bez żadnych widoków na to, że nasze dzieci będą wychowywane po chrześcijań­sku. Wyglądało to źle, ponieważ okazało się, że rozmawiając pięć lat na ten temat każde z nas mówiło o czym innym. Jeśli o mnie chodzi, naprawdę nie wiedziałem, że przed ślubem kościelnym trzeba wziąć ślub cywilny. Oczywiście, powinienem był o tym wiedzieć jako dorosły obywatel państwa i „odpowiedzialny za siebie osobnik płci męskiej”, ale właśnie nie wiedziałem, tak jak do niedawna nie wiedziałem, że białe wino podaje się zimne, a czer­wone lekko podgrzane. Wiedziałem oczywiście, że istnieją urzędy stanu cywilnego, że dokonuje się w nich jakichś ceremonii ślub­nych i wystawia świadectwa, ale myślałem, że to dotyczy tylko ludzi nie należących do żadnego Kościoła, którzy, jeśli można to tak wyrazić, chcą zrobić państwu drobną przyjemność. Ogarnął mnie prawdziwy gniew, kiedy dowiedziałem się, że przed wzię­ciem ślubu kościelnego trzeba stawić się w urzędzie stanu cywilnego, a kiedy Maria zaczęła jeszcze mówić o tym, że muszę zobowią­zać się pisemnie do wychowywania dzieci w wierze katolickiej, wybuchła między nami kłótnia. Wydawało mi się to wymuszeniem i nie podobało mi się, że Maria zgadzała się bez zastrzeżeń z tym żądaniem dotyczącym pisemnego oświadczenia. Mogła przecież ochrzcić dzieci i wychowywać je tak, jak uważała za słuszne.

Czuła się tego wieczora źle, była blada i zmęczona, rozmawiała ze mną podniesionym głosem, a kiedy w końcu powiedziałem, że dobrze, zrobię wszystko, co chce, i podpiszę ten papierek, rozgnie­wała się i powiedziała: „Chcesz to teraz robić tylko z lenistwa, a nie dlatego, że jesteś przekonany o słuszności abstrakcyjnych zasad ładu”. Odpowiedziałem jej, że tak, istotnie robię to z lenistwa i dlatego, że chciałbym całe życie mieć ją przy sobie, i że, gdyby to było konieczne, byłbym gotów przyjąć katolicyzm według wszel­kich reguł sztuki! Wpadłem nawet w patos i powiedziałem, że takie wyrażenia, jak „abstrakcyjne zasady ładu” przywodzą mi na myśl celę tortur. Marię dotknęło to, że gotów byłbym nawet przyjąć katolicyzm, byle ją utrzymać przy sobie. A ja myślałem, że to z mojej strony niemal zbyt daleko posunięte pochlebstwo. Maria powiedziała, że teraz już nie chodzi o nią i o mnie, tylko o „ład”.

Działo się to wieczorem, w pokoju hotelowym w Hanowerze, w jednym z tych drogich hoteli, w których, kiedy się zamawia kawę, dostaje się tylko trzy czwarte filiżanki. Obsługa w tych hotelach jest tak wytworna, że pełną filiżankę kawy uważałaby za coś ordynarnego, a kelnerzy wiedzą o wiele lepiej, co jest wytwor­ne, od wytwornych ludzi, którzy odgrywają tam rolę gości. Jeśli o mnie chodzi, czuję się zawsze w takim hotelu jak w szczególnie drogim i szczególnie nudnym internacie. W dodatku tego wieczoru byłem zmęczony jak pies — miałem za sobą trzy występy jeden po drugim. W południe dla akcjonariuszy jakiegoś towarzystwa pro­dukcji stali, po południu dla młodszych urzędników kuratorium szkolnego, a wieczorem w pewnym teatrzyku rewiowym, gdzie brawa były tak słabe, że wyczułem w nich już zapowiedź bliskiego upadku. Kiedy w tym głupim hotelu zamówiłem piwo do pokoju, kelner odpowiedział mi przez telefon: „Słucham pana” tak lodo­watym tonem, jakbym zażądał gnojówki, a potem przyniósł mi piwo w srebrnym kubku. Byłem zmęczony, chciałem już tylko napić się piwa, pograć trochę w „człowieku-nie-irytuj-się”, wziąć kąpiel, przeczytać wieczorne gazety i zasnąć obok Marii — z prawą ręką na jej piersi i twarzą tak blisko jej głowy, żebym mógł unieść w sen zapach jej włosów. Miałem jeszcze w uszach tamte słabe oklaski. Byłoby niemal bardziej po ludzku, gdyby widzowie zwró­cili kciuki ku ziemi. Senne, zblazowane lekceważenie, okazane moim numerom, było równie mdłe jak piwo w tym głupim srebr­nym kubku. Po prostu nie czułem się na siłach prowadzić jakiej­kolwiek światopoglądowej dyskusji. „Chodzi o sprawę, Hans” — powiedziała Maria trochę ciszej i nawet nie zauważyła, że „spra­wa” ma dla nas pewne określone znaczenie; zdaje się, że o tym zapomniała. Chodziła tam i z powrotem przy nogach podwójnego łóżka i ruchem papierosa tak precyzyjnie akcentowała słowa, że małe obłoczki dymu za każdym razem wyglądały jak kropki. Ostatnio nauczyła się palić, a w zielonym sweterku wyglądała bardzo ładnie — z jasną cerą, włosami ciemniejszymi niż dawniej; pierwszy raz zauważyłem żyły na jej szyi. Powiedziałem: „Miejże litość nade mną, pozwól mi się wyspać, jutro przy śniadaniu jeszcze raz pomówimy o wszystkim, a szczególnie o sprawie”. Ale ona nic nie zauważyła, odwróciła się, stanęła przy łóżku i po jej ustach poznałem, że istniały powody tej sceny, do których nie przyznawała się nawet wobec samej siebie. Kiedy zaciągała się papierosem, dostrzegłem dokoła jej ust kilka zmarszczek, których nigdy jeszcze nie widziałem. Popatrzyła na mnie kręcąc głową, westchnęła, znów odwróciła się i zaczęła chodzić tam i z po­wrotem.

Nie rozumiem — powiedziałem zmęczony. — Najpierw sprzecza­liśmy się o mój podpis pod tym wymuszającym formularzem, potem o ślub cywilny, teraz jestem już gotów na wszystko, a ty złościsz się jeszcze bardziej niż przedtem.”

Tak — odpowiedziała — wydaje mi się, że to za szybko poszło, i czuję, że unikasz dyskusji. Czego ty właściwie chcesz?” „Ciebie” — odparłem. Nie wiem, czy można kobiecie powiedzieć coś przyjem­niejszego. „Chodź — powiedziałem — połóż się obok mnie i weź ze sobą popielniczkę, będzie nam się lepiej rozmawiało.” Nie mogłem już użyć słowa „sprawa” w jej obecności. Maria potrząsnęła głową, postawiła mi popielniczkę na łóżku, podeszła do okna i zaczęła wyglądać na ulicę. Zląkłem się. „Coś mnie w tej rozmowie razi — powiedziałem — nie pasuje do ciebie!”

A do czego?” — spytała cicho, a ja dałem się złapać na ten nagle znów łagodny dźwięk jej głosu.

Pachnie Bonn — powiedziałem — Kołem, Sommerwildem, Züpfnerem i jak im tam jeszcze.”

Może — odparła nie odwracając się — twoim uszom wydaje się, że słyszały to, co tylko widział wzrok.”

Nie rozumiem, co masz na myśli” — powiedziałem zmęczony.

Ach — odparła — tak jak gdybyś nie wiedział, że tu był obcho­dzony Dzień Katolika.”

Widziałem plakaty” — wtrąciłem.

Ale nie przyszło ci do głowy, że Heribert i prałat Sommerwild mogą tu być?”

Nie wiedziałem, że Züpfner ma na imię Heribert. Kiedy Maria wymieniła to imię, domyśliłem się, że tylko o niego może chodzić. Przypomniało mi się, jak chodzili ze sobą trzymając się za ręce. Zauważyłem już przedtem, że w Hanowerze widać więcej księży katolickich i zakonnic, niżby należało się spodziewać w tym mieście, ale nie przyszło mi do głowy, że Maria mogłaby tu kogoś spotkać, a nawet jeżeli... — Przecież czasem, kiedy miałem parę dni wolnych, jeździliśmy do Bonn i mogła spotykać się do woli z całym swoim Kołem.

Tu, w hotelu?” — spytałem zmęczony.

Tak” — odparła.

Dlaczego nie postarałaś się, żebym się z nimi spotkał?”

Przecież prawie cię tu nie było — powiedziała. — Cały tydzień jeździłeś do Brunszwiku, Hildesheimu, Celle...”

Ale teraz mam czas. Zatelefonuj do nich, możemy się jeszcze razem napić czegoś w barze.”

Nie ma ich już tutaj — powiedziała. — Dziś po południu wyje­chali.”

Bardzo się cieszę — powiedziałem — że mogłaś tak długo i głębo­ko oddychać katolickim powietrzem, choćby nawet importowanym.” Było to jej, nie moje wyrażenie. Czasem mówiła mi, że musi znów odetchnąć katolickim powietrzem.

Dlaczego jesteś zły?” — spytała; wciąż jeszcze stała przy oknie, z twarzą zwróconą ku ulicy, znowu paliła i to także wydawało mi się w niej czymś obcym: to gwałtowne zaciąganie się dymem było równie obce, jak sposób rozmawiania ze mną. W tej chwili mogła być pierwszą lepszą ładną, nieszczególnie inteligentną dziewczy­ną, szukającą pretekstu do odejścia.

Wiesz, że nie jestem zły — powiedziałem. — Powiedz tylko, że wiesz o tym.”

Nie odpowiedziała, ale kiwnęła głową, a ja widziałem część jej twarzy i mogłem poznać, że powstrzymuje łzy. Dlaczego je po­wstrzymywała? Powinna była płakać, gwałtownie i długo. Wtedy mógłbym podnieść się, wziąć ją w ramiona i ucałować. Nie zrobi­łem tego. Nie miałem ochoty, a nie chciałem robić tego ze zwyczaju czy z obowiązku. Nie podniosłem się z łóżka. Myślałem o Züpfnerze i Sommerwildzie, o tym, że Maria przez trzy dni rozmawiała z nimi i nawet mi o tym nie wspomniała. Z pewnością mówili o mnie. Züpfner należy do Związku Kół Świeckich Katolików. Zwlekałem za długo, nie wiem, czy upłynęła minuta, pół minuty czy dwie. Kiedy wreszcie wstałem i podszedłem do Marii, potrząs­nęła głową, zsunęła moje ręce ze swych ramion i znowu zaczęła mówić o swoim metafizycznym przerażeniu i o zasadach ładu, a mnie się nagle wydało, że jestem już od dwudziestu lat z nią żonaty. W jej głosie dźwięczał jakiś ton strofujący, a ja byłem zbyt zmęczony, żeby móc podchwytywać jej argumenty; przelatywały obok mnie. Przerwałem jej i opowiedziałem o niepowodzeniu, jakie mnie spotkało w variété, pierwszym od trzech lat. Staliśmy oboje przy oknie: wyglądaliśmy na ulicę, którą wciąż mknęły taksówki, wiozące na dworzec katolickich członków komitetu, zakonnice, księży i poważne osoby świeckie. W jednej z grup dojrzałem Schnitzlera, otwierał drzwiczki taksówki jakiejś bardzo czcigodnie wyglądającej starej zakonnicy. Kiedy u nas mieszkał, był ewangelikiem. Albo zmienił wyznanie, albo występował tu jako ewangelicki obserwator. Wszystkiego można się było po nim spodziewać. Z hotelu wynoszono walizki, goście wtykali napiwki w dłonie portierów. Ze zmęczenia wszystko wirowało mi przed oczami: taksówki i zakonnice, światła i walizki, a w uszach brzmiały mi bezustannie ospałe brawa. Maria dawno już urwała swój monolog o zasadach ładu, przestała także palić, a kiedy szedłem od okna, poszła za mną, chwyciła mnie za ramię i pocało­wała w oczy. „Taki jesteś kochany —powiedziała — kochany i zmęczony.” Ale kiedy chciałem ją wziąć w ramiona, szepnęła: „Nie, proszę cię, nie”, i popełniłem błąd, wypuszczając ją z objęć. Rzuciłem się w ubraniu na łóżko i natychmiast zasnąłem, a kiedy się rano obudziłem, nie zdziwiło mnie, że Maria odeszła. Znalaz­łem na stole kartkę ze słowami: „Muszę iść drogą, którą muszę iść”. Miała prawie dwadzieścia pięć lat i powinno było przyjść jej na myśl coś trafniejszego. Nie wziąłem jej za złe tego, co napisała, ale wydawało mi się, że to było trochę za mało. Od razu usiadłem i napisałem do niej długi list, po śniadaniu jeszcze jeden, potem pisałem do niej co dzień i wysyłałem listy pod adresem Fredebeula do Bonn, ale nie dostałem żadnej odpowiedzi.





9.


U Fredebeula również długo nikt nie podchodził do telefonu; jednostajne buczenie denerwowało mnie, wyobrażałem sobie, że pani Fredebeul spała, że zbudził ją dzwonek telefonu, potem zasnęła i znów się obudziła; odczuwałem udrękę, jaką jej uszom sprawiał mój alarm. Byłem już niemal zdecydowany odłożyć słuchawkę, ale uprzytomniłem sobie swój stan wyższej koniecz­ności i pozwoliłem, aby telefon dalej dzwonił. Nie miałbym naj­mniejszego poczucia winy, gdybym wyrwał Fredebeula z najgłęb­szego snu. Ten facet na niego nie zasłużył, jest chorobliwie ambitny i zapewne bezustannie trzyma rękę na aparacie telefoni­cznym, aby do kogoś zadzwonić albo przyjąć telefon od jakiegoś wysokiego urzędnika ministerialnego, redaktora, członka główne­go komitetu, związku kół czy partii. Jego żonę lubiłem. Kiedy Fredebeul pierwszy raz wprowadził ją na zebranie Koła, chodziła jeszcze do szkoły i sposób, w jaki tam siedziała i swoimi ładnymi oczami wpatrywała się w uczestników dyskusji na tematy teologiczno-socjologiczne, przyprawiał mnie o desperację. Widziałem, że wolałaby potańczyć albo pójść do kina. Sommerwild, u którego odbywało się zebranie, pytał mnie co chwila: „Czy panu jest za gorąco?”, a ja odpowiedziałem: „Nie, księże prałacie”, choć pot spływał mi z czoła i policzków. W końcu wyszedłem na balkon, bo nie mogłem dłużej znieść ich gadaniny. Dziewczyna sama wywoła­ła całą hecę, bo — zresztą zupełnie od rzeczy, ponieważ rozmowa toczyła się na temat rozmiarów i granic prowincjonalizmu — powiedziała, że niektóre z utworów Benna uważa za „zupełnie ładne”. Fredebeul, za którego narzeczoną ją uważano, zrobił się czerwony jak burak, bo Kinkel rzucił mu jedno ze swoich sławnych spojrzeń mówiących: „Jak to, nie doprowadziłeś jeszcze tego do porządku?” Sam więc zabrał się do wprowadzania porządku i obciosał dziewczynę gruntownie, posługując się całym Zachodem jako narzędziem. Z miłej dziewczyny niemal nic nie pozostało, wióry z niej leciały. Wściekałem się na tego tchórza Fredebeula, który w to nie wkroczył, ponieważ „zaprzysiągł się” tej samej linii ideologicznej co Kinkel, nie pamiętam już, czy lewicowej, czy prawicowej, w każdym razie mieli jakąś linię i Kinkel poczuwał się do moralnego obowiązku naprowadzenia na nią narzeczonej Fre­debeula. Sommerwild także nie ruszył palcem, mimo że reprezen­tował przeciwną linię ideologiczną, nie pamiętam już jaką: jeśli Kinkel i Fredebeul mają orientację lewicową, to Sommerwild ma prawicową, albo odwrotnie. Maria także przybladła, ale jej impo­nuje wykształcenie — nie udało mi się jej tego nigdy wyperswado­wać. Wykształcenie Kinkela zaimponowało również późniejszej pani Fredebeul: z niemal już nieprzyzwoitymi westchnieniami przyjęła obfite w słowa pouczenie: obejmowało ono historię od Ojców Kościoła do Brechta i spadało na nią jak gromy. Kiedy nieco odświeżony wróciłem z balkonu, towarzystwo siedziało całkowi­cie wyczerpane i wzmacniało się kruszonem — a wszystko tylko dlatego, że to biedactwo uważało niektóre utwory Benna za „zupełnie ładne”.

Teraz ma już dwoje dzieci z Fredebeulem, a nie skończyła jeszcze dwudziestu dwóch lat. W czasie kiedy telefon w jej mieszkaniu wciąż jeszcze dzwonił, wyobrażałem sobie, jak ona tam gdzieś, całkiem bezradna i w okropnym zamieszaniu, manipuluje butel­kami dla niemowląt, zasypką, pieluszkami i kremami, i pomyśla­łem o piętrzącej się dziecinnej bieliźnie do prania i nie zmytych tłustych naczyniach w kuchni. Raz, kiedy rozmowa w salonie wydawała mi się już zbyt trudna do zniesienia, pomogłem pani Fredebeul zrobić grzanki, posmarować kanapki i zaparzyć kawę. O tego rodzaju zajęciach mogę powiedzieć tylko tyle, że czuję do nich mniej wstrętu niż do pewnych gatunków rozmowy.

Bardzo nieśmiały głos odezwał się w telefonie: — Słucham. — Poznałem po nim, że w kuchni, w łazience i sypialni wszystko wygląda bardziej beznadziejnie niż kiedykolwiek. Tym razem nie czułem prawie żadnego zapachu, tylko tyle, że musiała trzymać w ręku papierosa.

Tu Schnier — powiedziałem, oczekując okrzyku radości, jaki wydawała, ilekroć telefonowałem. „Ach, pan jest w Bonn, jak miło...'' albo coś w tym rodzaju. Ale tym razem milczała zakłopota­na, potem szepnęła: — Ach, jak to miło. — Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Dotychczas zawsze pytała: „Kiedyż pan do nas przyjdzie i pokaże nam jakiś swój numer?” Teraz nie padło ani słowo na temat odwiedzin. Było mi przykro, nie ze względu na siebie, raczej ze względu na nią. Dla mnie było to tylko deprymują­ce, ale dla niej musiało być nieprzyjemne.

A co z listami — spytałem wreszcie z wysiłkiem — tymi, które wysyłałem do Marii pod waszym adresem?

Są u nas — odpowiedziała. — Wróciły nie otworzone.

Dokąd je wysyłaliście?

Nie wiem — odparła. — Mąż to załatwiał.

Ale pani musi przecież wiedzieć, jaki adres mąż na nich pisał?

Pan próbuje mnie przesłuchiwać?

O nie — odpowiedziałem łagodnie — nie, wcale nie próbuję, myślałem tylko, że może mam prawo dowiedzieć się, co się działo z moimi listami.

Które pan, nie pytając nas o zgodę, tu przysyłał.

Droga pani — powiedziałem — niechże pani będzie ludzka.

Pani Fredebeul roześmiała się cicho, ale dosłyszalnie. Nie po­wiedziała ani słowa.

Chodzi mi o to — ciągnąłem — że istnieje jakiś moment, w którym ludzie, choćby ze względów ideologicznych, stają się ludzcy.

Czy to znaczy, że dotychczas byłam nieludzka?

Tak — powiedziałem.

Znów roześmiała się, bardzo cicho, ale wciąż jeszcze dosły­szalnie.

Jest mi bardzo przykro z powodu tej historii — odezwała się wreszcie — ale nic więcej nie mogę panu powiedzieć. Sprawił pan nam wszystkim okropny zawód.

Jako klown? — spytałem.

To także, ale nie tylko jako klown.

Pani męża zapewne nie ma w domu?

Nie — odparła. — Wróci dopiero za parę dni. Wygłasza przemó­wienia przedwyborcze na terenie Eifel.

Co takiego? — wykrzyknąłem. To była prawdziwa nowość. — Chyba nie na rzecz CDU?

A dlaczego by nie? — odpowiedziała tonem, który dał mi wyraźnie do zrozumienia, że chętnie odłożyłaby słuchawkę.

Mniejsza o to — powiedziałem. — Czy wymagałbym zbyt wiele, prosząc panią o odesłanie mi tych listów?

Dokąd?

Do Bonn, tu, pod moim adresem.

Pan jest w Bonn? — spytała, a mnie się wydało, że powstrzyma­ła się od wykrzyknięcia: „Na miłość boską!”

Do widzenia — powiedziałem — i dziękuję za okazanie mi tylu ludzkich uczuć.

Przykro mi było, że tak źle się z nią obszedłem, ale byłem u kresu wytrzymałości. Poszedłem do kuchni, wyjąłem z lodówki koniak i pociągnąłem duży łyk. Nie pomógł mi, więc pociągnąłem drugi, ale z tym samym skutkiem. Od pani Fredebeul najmniej mogłem się spodziewać takiego potraktowania. Liczyłem się z długim kazaniem na temat małżeństwa, z wyrzutami z powodu mego postępowania wobec Marii; pani Fredebeul z wdziękiem i konsekwencją uprawiała dogmatyzm, ale kiedy byłem w Bonn i telefono­wałem, przeważnie żartem proponowała mi, żebym jej pomógł przy pracy w kuchni i w pokoju dziecinnym. Widocznie miałem złudzenia co do niej albo też była znowu w ciąży i psuło jej to humor. Nie śmiałem zatelefonować do niej jeszcze raz i wywie­dzieć się, o co jej chodzi. Była zawsze taka miła dla mnie. Nie mogłem sobie tego wytłumaczyć niczym innym, tylko surowym poleceniem Fredebeula, aby tak właśnie ze mną postąpiła. Dawno już zauważyłem, że żony są wobec swoich mężów lojalne aż do granic obłędu. Pani Fredebeul była zapewne zbyt młoda, aby przewidzieć, jak bardzo mnie zaboli jej nienaturalny chłód, i nie mogłem wymagać od niej, żeby wiedziała, że Fredebeul nie jest niczym więcej jak oportunistycznym gadułą, który pragnie za wszelką cenę zrobić karierę, i że zaparłby się własnej babki, gdyby mu w tym zawadzała. Pewno powiedział żonie: „Schniera trzeba przekreślić” i ona mnie po prostu przekreśliła. Była wobec niego całkowicie uległa; dopóki jej mąż sądził, że będzie ze mnie jakiś pożytek, ona mogła postępować zgodnie ze swoją naturą i być dla mnie miła, teraz, wbrew swojej naturze, musiała być dla mnie niemiła. A może krzywdziłem ich, może oboje postępowali zgodnie ze swoim sumieniem? Jeżeli Maria wyszła za Züpfnera, było zapewne czymś zdrożnym dopomożenie mi w nawiązaniu kontak­tu z nią — fakt, że Züpfner był najważniejszą osobistością w związ­ku i że mógł się przydać Fredebeulowi, nie nastręczał jego sumie­niu żadnych trudności. Z pewnością musieli postępować dobrze i słusznie także i wtedy, kiedy im to przynosiło pożytek. Fredebeul mniej mnie przerażał niż jego żona. Co do niego nigdy nie miałem złudzeń i nawet wiadomość, że teraz wygłasza przedwyborcze przemówienia na rzecz CDU, nie mogła mnie zdumieć.

Odstawiłem ostatecznie butelkę z koniakiem do lodówki.

Najlepiej będzie, jeśli teraz zatelefonuję po kolei do nich wszyst­kich, żeby mieć już katolików z głowy. Poczułem się orzeźwiony i nawet nie utykałem wracając z kuchni do pokoju.

Szafa z wieszakami i drzwi do schowanka na szczotki były także rdzawego koloru.

Nic sobie nie obiecywałem po rozmowie z Kinkelem — a jednak nakręciłem jego numer. Zawsze zapewniał, że jest zapalonym wielbicielem mojej sztuki — a każdy, kto zna nasz zawód, wie, że nawet zdawkowa pochwała robotnika ustawiającego dekoracje na scenie rozsadza nam pierś dumą. Pragnąłem zakłócić Kinkelowi jego chrześcijański spokój wieczorny, a w głębi duszy miałem nadzieję, że zdradzi mi, gdzie jest Maria. Był on przewodniczącym Koła, studiował teologię, ale później dla pewnej ładnej kobiety przerwał studia i skończył prawo; miał teraz siedmioro dzieci i uchodził za „jednego z naszych najzdolniejszych społeczników”. Może był nim istotnie, trudno mi o tym sądzić. Jeszcze zanim go poznałem, Maria dała mi do przeczytania jego broszurę zatytuło­waną: „Drogi wiodące do nowego ładu”. Po zapoznaniu się z tą pracą, która bardzo mi się podobała, wyobrażałem sobie Kinkela jako wysokiego, delikatnej budowy mężczyznę o jasnych włosach; kiedy pierwszy raz go zobaczyłem — ciężkiego, krępego faceta z gęstą, ciemną czupryną, „tryskającego żywotnością”, nie mo­głem uwierzyć, że to on. Może właśnie fakt, że nie wygląda tak, jak go sobie wyobrażałem, sprawia, że jestem wobec niego niesprawie­dliwy. Stary Derkum, ilekroć Maria zachwycała się Kinkelem, zaczynał mówić o Kinkelowskich cocktailach, mieszaninie wy­miennych składników: Marks z dodatkiem Guardiniego albo Bloy z dodatkiem Tołstoja.

Kiedy zostaliśmy po raz pierwszy zaproszeni, od razu cała historia nabrała nieprzyjemnego posmaku. Przyszliśmy o wiele za wcześnie i w głębi mieszkania dzieci Kinkela sprzeczały się głośno, syczącymi głosami, uspokajanymi również syczeniem, które z nich ma sprzątnąć ze stołu po kolacji. Kinkel wyszedł do nas uśmiech­nięty, jeszcze poruszając szczękami i usiłując ukryć rozdrażnienie z powodu naszego zbyt wczesnego przyjścia. Zjawił się także Sommerwild, nie poruszając szczękami, szczerząc zęby i zaciera­jąc ręce. Dzieci Kinkela wydawały w głębi mieszkania wściekłe wrzaski, będące w przykrej sprzeczności z uśmiechem Kinkela i szczerzeniem zębów Sommerwilda, słyszeliśmy wymierzane poli­czki, brutalny odgłos, i wiedziałem, że za zamkniętymi drzwiami rozlegają się jeszcze wścieklejsze wrzaski niż przedtem. Siedzia­łem obok Marii i ze zdenerwowania, zupełnie wyprowadzony z równowagi nieporozumieniem, którego odgłosy dochodziły z głę­bi mieszkania, paliłem jednego papierosa po drugim, podczas gdy Sommerwild gawędził z Marią, ze swoim nieodmiennym „pobłaż­liwym i wspaniałomyślnym” uśmiechem na twarzy. Byliśmy po raz pierwszy w Bonn od czasu naszej ucieczki. Maria była blada z podniecenia, a także pod wpływem uczucia szacunku i dumy, i dobrze ją rozumiałem. Zależało jej na „pogodzeniu się z Kościo­łem”, Sommerwild był dla niej taki miły i na nich obu, Sommerwil­da i Kinkela, patrzyła ze czcią. Przedstawiła mi Sommerwilda, a kiedy znów usiedliśmy, on spytał: „Czy pan jest spokrewniony ze Schnierami od węgla brunatnego?” Zirytował mnie. Dobrze wie­dział, z kim jestem spokrewniony. Niemal każde dziecko w Bonn wiedziało, że Maria Derkum uciekła z jednym ze Schnierów od węgla brunatnego „na krótko przed egzaminem maturalnym, a przecież była taką pobożną dziewczyną”. Pominąłem więc mil­czeniem pytanie Sommerwilda, a on roześmiał się i powiedział: „Z pańskim dziadkiem bywam czasem na polowaniach, a ojca pań­skiego spotykam niekiedy w Klubie w Bonn na partii skata”. To mnie również zirytowało. Nie był przecież aż taki głupi, żeby chcieć mi zaimponować tymi bzdurami o polowaniach i Klubie w Bonn, a nie wyglądał też na człowieka, który z zakłopotania mówi byle co. Wreszcie więc otworzyłem usta i powiedziałem: „Na polowaniach? A ja myślałem, że duchownym katolickim nie wolno polować”. Zapadło przykre milczenie, Maria zaczerwieniła się, Kinkel rozdrażniony kręcił się po pokoju, szukając korkociągu, a jego żona, która właśnie weszła, wysypała solone migdały na szklany talerz z oliwkami. Nawet Sommerwild spurpurowiał, co nie dodawało mu urody, bo już z natury był czerwony. Odezwał się cicho, niemniej z lekką urazą w głosie: „Jak na protestanta jest pan dobrze poinformowany”. A ja odpowiedziałem: „Nie jestem pro­testantem, ale interesują mnie pewne sprawy, ponieważ Maria się nimi interesuje”. W czasie kiedy Kinkel nalewał wszystkim wina, Sommerwild mówił: „Istnieją przepisy, proszę pana, ale istnieją także wyjątki. Ja pochodzę z rodu, w którym zawód starszego leśniczego był dziedziczny”. Gdyby powiedział: „zawód leśnika”, rozumiałbym go, jednakże określenie „zawód starszego leśniczego” znowu mnie zirytowało, ale nic mu nie odpowiedziałem, zrobiłem tylko niechętną minę. Potem zaczęli rozmawiać ze sobą wzrokiem. Pani Kinkelowa powiedziała do Sommerwilda spojrze­niem: „Niech pan mu da spokój, on jest jeszcze okropnie młody”. A Sommerwild odpowiedział jej spojrzeniem: „Tak, młody i dość źle wychowany”, a Kinkel, nalewając mi wina jako ostatniemu, powiedział do mnie spojrzeniem: „O Boże, jakiż pan jeszcze młody”. Na głos zaś spytał Marię: „Co słychać u ojca? Nie zmienił się?” Biedna Maria była tak blada i speszona, że zdołała tylko skinąć głową w milczeniu. Sommerwild zauważył: „Czym byłoby nasze stare, poczciwe, tak pobożne miasto bez pana Derkuma”. To mnie znów zirytowało, bo stary Derkum opowiadał mi kiedyś, że Sommerwild próbował ostrzec przed nim dzieci z katolickiej szkoły, żeby nie kupowały w jego sklepiku cukierków i ołówków. Oświadczyłem więc: „Bez pana Derkuma nasze stare, poczciwe, tak pobożne miasto byłoby jeszcze większym bajorem; on przynaj­mniej nie jest oszustem”. Kinkel rzucił mi zdumione spojrzenie, podniósł kieliszek i powiedział: „Dziękuję panu za podsunięcie mi właściwego toastu. Wypijmy za zdrowie Martina Derkuma.” „Ow­szem, za jego zdrowie wypiję z przyjemnością” — odparłem. A pani Kinkelowa znów powiedziała do męża oczami: „On jest nie tylko młody i źle wychowany, ale i bezczelny”. Nigdy nie mogło mi się pomieścić w głowie, że Kinkel potem zawsze wspominał „ten pierwszy wieczór spędzony z panem” jako najprzyjemniejszy. Wkrótce nadeszli Fredebeul, jego narzeczona, Monika Silvs i nie­jaki pan von Sewern, o którym, przed jego przyjściem, mówiono, że „wprawdzie niedawno przeszedł na katolicyzm, ale jest zbliżony do SPD”, co najwidoczniej było uważane za niebywałą sensację. Także i Fredebeula spotkałem tego wieczora po raz pierwszy i obustronna reakcja była taka sama, jak prawie zawsze: ja wydałem im się mimo wszystko sympatyczny, a oni wydali mi się mimo wszystko niesympatyczni z wyjątkiem narzeczonej Frede­beula i Moniki Silvs; von Sewern nie wydał mi się ani sympatycz­ny, ani niesympatyczny, był po prostu nudny i jak gdyby zdecydo­wany poprzestać ostatecznie na sensacyjnym fakcie, że jest konwertytą a zarazem członkiem SPD. Uśmiechał się, był uprzejmy, ale jego trochę wyłupiaste oczy mówiły bezustannie: „Patrzcie, to ja!” Uważałem, że jest całkiem do wytrzymania. Fredebeul był w stosunku do mnie bardzo jowialny, prawie trzy kwadranse mówił o Becketcie i Ionesco, terkotał jakieś bzdury, po których od razu można było poznać, że je gdzieś wyczytał, a jego gładka, ładna twarz o zaskakująco szerokich ustach rozpromieniła się zadowole­niem, kiedy palnąłem głupstwo przyznając się, że czytałem Becketta. Wszystko, cokolwiek Fredebeul mówi, wydaje mi się takie znajome, jak gdybym to już kiedyś czytał. Z twarzy Kinkela bił podziw, a Sommerwild rzucał wokół spojrzenia mówiące: „No co, my, katolicy, nie jesteśmy znowu tacy zacofani!” Wszystko to działo się przed modlitwą. W pewnej chwili pani Kinkelowa powiedziała: „Odilu, myślę, że moglibyśmy teraz odmówić modli­twę. Heribert pewno już nie przyjdzie”. Wszyscy spojrzeli na Marię, potem zbyt nagle odwrócili od niej wzrok, ale ja się nie połapałem, dlaczego znowu zapadło takie nieprzyjemne milczenie — dopiero w pokoju hotelowym w Hanowerze dowiedziałem się, że Züpfner ma na imię Heribert. Züpfner zjawił się jednak później, po modlitwie, kiedy zebrani debatowali już w najlepsze nad tematem tego wieczoru, i wydało mi się bardzo miłe, że Maria podeszła do Züpfnera zaraz po jego wejściu, spojrzała na niego i bezradnie wzruszyła ramionami, zanim Züpfner przywitał się z innymi i uśmiechnięty usiadł obok mnie. Potem Sommerwild opowiedział o pewnym pisarzu katolickim, który dłuższy czas żył z rozwódką, a kiedy się z nią wreszcie ożenił, jeden z prałatów, zajmujący wysokie stanowisko w hierarchii kościelnej, powiedział do niego: „Ależ drogi panie Besewitz, czy nie mógł pan pozostać przy konkubinacie?” Wszyscy śmieli się dość hałaśliwie, a najbardziej pani Kinkelowa, już niemal obleśnie. Sommerwild opowiedział tę historię z pewnością po to, żeby mi pokazać, jak wspaniałomyślny, ciepły, dowcipny i barwny jest Kościół Katolicki; nikt nie pomy­ślał o tym, że Maria i ja także żyjemy w tak zwanym konkubinacie. Ja zrewanżowałem się opowiadaniem o pewnym robotniku, który mieszkał w naszym sąsiedztwie. Nazywał się Frehlingen i także żył w swoim domku w osiedlu miejskim z rozwiedzioną kobietą, łożąc nawet na jej troje dzieci. Pewnego dnia przyszedł do niego proboszcz i z poważną miną, sięgając nawet w pewnym sensie do pogróżek, zażądał, aby Frehlingen „położył kres tej nieobyczajności”. Frehlingen, człowiek dość pobożny, istotnie rozstał się z ową ładną kobietą i jej trojgiem dzieci. Opowiedziałem, jak kobieta musiała iść na ulicę, żeby wyżywić dzieci, i jak Frehlingen się rozpił, bo rzeczywiście ją kochał. Znowu zapadło nieprzyjemne milczenie, jak zawsze, kiedy się z czymś wyrywałem, ale Sommerwild roześmiał się i powiedział: „Ależ panie Schnier, chyba nie zamierza pan porównywać ze sobą obu tych przypadków?” — „A dlaczego nie?” — spytałem. „Mógłby pan to zrobić tylko dlatego — odpowiedział z wściekłością — że nazwisko Besewitza nic panu nie mówi. Jest on najsubtelniejszym z pisarzy zasługujących na miano katolickich.” A mnie również ogarnęła wściekłość i palnąłem: „A czy ksiądz wie coś o tym, jakim subtelnym człowiekiem i chrześci­jańskim robotnikiem był Frehlingen?” Sommerwild tylko spojrzał na mnie kręcąc głową i rozpaczliwym gestem podniósł ręce. Powstała pauza, podczas której słychać było pokaszliwanie Moni­ki Silvs, ale jeśli tylko Fredebeul znajduje się w salonie, pan domu może się nie lękać pauz w konwersacji. Fredebeul natychmiast dopadł owej krótkiej chwili ciszy, skierował rozmowę z powrotem na temat wieczoru i zaczął rozwodzić się nad pojęciem ubóstwa, co trwało około półtorej godziny, aż wreszcie Kinkel podchwycił okazję, aby opowiedzieć anegdotę o człowieku, który w okresie między zarabianiem pięciuset i trzech tysięcy marek miesięcznie przeżył prawdziwą nędzę, a Züpfner poprosił mnie o papierosa, aby za kłębem dymu ukryć rumieniec wstydu.

Kiedy wracaliśmy ostatnim pociągiem do Kolonii, czułem się równie podle jak Maria. Wygrzebaliśmy resztkę pieniędzy na podróż, ponieważ Marii tak bardzo zależało na przyjęciu tego zaproszenia. Oboje nas także całkiem fizycznie mdliło, bo nie byliśmy przyzwyczajeni jeść tak mało i pić tak dużo. Podróż dłużyła się nam niemiłosiernie, a z Dworca Zachodniego w Kolonii musieliśmy iść do domu na piechotę. Nie wystarczyło nam już na przejazd.

U Kinkelów od razu ktoś podszedł do telefonu.

Mówi Alfred Kinkel — odezwał się pewny siebie młodzieńczy głos.

Tu Schnier — powiedziałem. — Czy mogę mówić z pańskim ojcem?

Schnier-teolog czy Schnier-klown? — spytał.

Klown — odparłem.

Ach — powiedział młody Kinkel — mam nadzieję, że pan się tym za bardzo nie przejmuje?

Za bardzo? — spytałem znużony. — Czym miałbym się za bardzo przejmować?

Jak to? — zawołał tamten. — Nie czytał pan gazety?

Jakiej gazety?

— „Głosu Bonn” — odparł.

Druzgocąca krytyka? — spytałem.

Och, myślę, że to już raczej nekrolog. Może pan chce, żebym przyniósł gazetę i przeczytał panu?

Nie, dziękuję — powiedziałem. W głosie chłopaka dźwięczał milutki sadystyczny podton.

Niemniej powinien się pan z tym zapoznać — oświadczył — żeby wyciągnąć naukę na przyszłość. — O Boże, więc na dodatek miał i pedagogiczne ambicje!

Kto to napisał? — spytałem.

Niejaki Kostert, którego gazeta nazywa „naszym korespon­dentem z Zagłębia Ruhry”. Znakomicie napisane, ale dość bru­talne.

No cóż — powiedziałem — jest przecież także chrześcijaninem.

A pan nie?

Nie — odparłem. — Z pańskim ojcem zapewne nie mogę mówić?

Nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano, ale dla pana chętnie to zrobię.

Po raz pierwszy sadyzm okazał się dla mnie pożyteczny.

Dziękuję — powiedziałem.

Słyszałem, że odkłada słuchawkę na stół, idzie przez pokój i znów doszły do mnie z głębi mieszkania te gniewne syki. Zupełnie jakby cała rodzina wężów zaczęła się ze sobą kłócić: dwa węże-samce i jedna samica. Zawsze jest mi przykro, kiedy muszę być widzem lub słuchaczem czegoś, co nie jest przeznaczone dla moich oczu czy uszu; a moja mistyczna właściwość wyczuwania zapa­chów przez telefon nie jest dla mnie bynajmniej przyjemnością, lecz raczej upośledzeniem. W mieszkaniu Kineklów pachniało rosołem, jak gdyby gotowali całego wołu. Dochodzące z głębi syki wydawały mi się niebezpieczne, można by pomyśleć, że syn gotów zamordować ojca albo matka syna. Przypomniał mi się Laokoon, a fakt, że te syki i jazgoty — dosłyszałem nawet odgłosy rękoczy­nów, okrzyki „ach!”, „och!”, „ty wstrętna bestio!”, „ty brutalny bydlaku!” — rozbrzmiewały w mieszkaniu człowieka nazywanego „szarą eminencją niemieckiego katolicyzmu”, nie przyczyniał się do wzbudzenia we mnie radości. Myślałem także o tym nędzniku Kostercie z Bochum, który musiał już wczoraj wieczorem uwiesić się telefonu i przedyktować swój artykuł, a przecież jeszcze dziś rano drapał w moje drzwi jak pokorny kocur i udawał brata-chrześcijanina.

Najwidoczniej Kinkel bronił się dosłownie rękami i nogami przed podejściem do telefonu, a jego żona — stopniowo rozszyfro­wywałem odgłosy i poruszenia w głębi mieszkania — jeszcze gwałtowniej przeciwstawiała się temu, podczas gdy syn stanowczo odmawiał powiedzenia mi, że się omylił i że ojca nie ma w domu. Nagle zrobiło się cicho, tak cicho, jak kiedy ktoś się wykrwawia, doprawdy była to cisza wykrwawiająca. Potem usłyszałem szura­nie kroków i podnoszenie słuchawki ze stołu z cichą nadzieją, że ja już odłożyłem swoją. Pamiętałem dobrze, gdzie stoi telefon w mie­szkaniu Kinkelów. Dokładnie pod barokową Madonną, którą Kinkel określał zawsze jako najmniej cenną. Wolałbym niemal, żeby się rozłączył. Współczułem mu, rozmowa ze mną musiała być teraz dla niego czymś okropnym, a ja niczego się po niej nie spodziewałem, ani pieniędzy, ani życzliwej rady. Gdyby Kinkel odezwał się zadyszany, współczucie wzięłoby we mnie górę, ale jego głos był donośny i pełen życia, jak zawsze. Ktoś porównał kiedyś ten głos z całym oddziałem trębaczy.

Halo, Schnier — zagrzmiało w telefonie — jak to ładnie, że pan zatelefonował.

Halo, panie doktorze — powiedziałem. — Znalazłem się w trud­nej sytuacji.

Jedyną złośliwością, jakiej się dopuściłem, było nazwanie go doktorem, bo jego tytuł, podobnie jak tytuł mego ojca, był świeżo upieczonym tytułem honoris causa.

Schnier — powiedział Kinkel — czy łączą nas takie stosunki, że pana zdaniem musi mnie pan tytułować „doktorem”?

Nie mam pojęcia, jakie stosunki nas łączą — mruknąłem. Kinkel roześmiał się szczególnie grzmiąco: żywotnie, po kato­licku, prostodusznie, z „barokową wesołością”.

Moja sympatia dla pana nie uległa najmniejszej zmianie — oświadczył. Trudno mi było w to uwierzyć. Zapewne w jego pojęciu upadłem już tak nisko, że nie warto było pogrążać mnie jeszcze bardziej. — Przechodzi pan kryzys — powiedział — nic więcej. Trzeba wziąć się w garść i jakoś to będzie. — „Wziąć się w garść” zabrzmiało zupełnie jak I.R.9. Anny.

O czym pan mówi? — spytałem łagodnym głosem.

O czym miałbym mówić — powiedział — jeśli nie o pańskiej sztuce, o pańskiej karierze.

Ależ ja wcale nie to miałem na myśli — powiedziałem. — Jak pan wie, z zasady nie rozmawiam na temat sztuki, a już na pewno nie na temat kariery. Chodzi mi... chcę...szukam Marii.

Wydał z siebie jakiś trudny do określenia dźwięk, było to coś między chrząknięciem i czkawką. Usłyszałem z głębi pokoju jeszcze ostatnie syknięcia, potem Kinkel odłożył słuchawkę na stół i znów ją podniósł. Teraz jego głos brzmiał mniej donośnie, bardziej matowo, widocznie wziął do ust cygaro.

Schnier — powiedział — niech pan nie powraca do tego, co jest już przeszłością. Pańską teraźniejszością jest sztuka.

Przeszłością? — spytałem. — Niech pan spróbuje wyobrazić sobie, że pańska żona odchodzi nagle do innego mężczyzny.

Chwilę milczał w taki sposób, jak gdyby chciał przez to wyrazić: „Oby tak zrobiła”, wreszcie, z mlaśnięciem pociągając cygaro, powiedział:

Ona nie była pańską żoną i nie macie ze sobą siedmiorga dzieci.

Czy tak? — powiedziałem. — Nie była moją żoną?

Ach, ten romantyczny anarchizm — westchnął. — Niechże pan będzie mężczyzną.

Do diabła — warknąłem — właśnie dlatego, że jestem mężczyz­ną, tak mnie to obchodzi. A siedmioro dzieci możemy jeszcze mieć. Maria ma dopiero dwadzieścia pięć lat.

Mówiąc o mężczyźnie rozumiem przez to człowieka, który umie pogodzić się z losem — powiedział.

To brzmi bardzo po chrześcijańsku — odparłem.

Mój Boże, właśnie pan chce mnie uczyć, co jest po chrześcija­ńsku.

Tak — powiedziałem. — O ile wiem, zgodnie z katolickim pojmowaniem sprawy małżonkowie nawzajem udzielają sobie sakramentu?

Oczywiście — potwierdził Kinkel.

A jeśli biorą podwójny czy potrójny ślub cywilny i kościelny, a nie udzielają sobie sakramentu — małżeństwo nie istnieje.

Hm — mruknął.

Panie doktorze — powiedziałem — czy nie zrobiłoby panu różnicy, gdyby pan wyjął cygaro z ust? Nasza rozmowa brzmi tak, jakbyśmy mówili o kursach akcji. Pańskie cmokanie nadaje wszys­tkiemu jakiś nieprzyjemny ton.

No, wie pan — żachnął się, ale odłożył cygaro. — Niech pan sobie zapamięta, że to, co pan myśli o całej historii, jest wyłącznie pańską sprawą. Panna Derkum myśli widocznie inaczej i postępu­je zgodnie ze swoim sumieniem. Od siebie dodam, że postępuje słusznie.

Dlaczego więc żaden z was, obrzydliwych katolików, nie chce mi powiedzieć, gdzie Maria jest? Ukrywacie ją przede mną.

Niech pan nie będzie śmieszny — powiedział Kinkel. — Nie żyjemy przecież w średniowieczu.

Szkoda, że nie żyjemy w średniowieczu — odparłem. — Wtedy mogłaby być moją konkubiną bez nieustannej konfrontacji ze swoim sumieniem. Ale ona wróci.

Na pana miejscu nie byłbym tego taki pewny — powiedział Kinkel. — To smutne, że pan zupełnie nie ma zmysłu metafizyki.

Z Marią wszystko było dobrze, dopóki niepokoiła się o moją duszę. Ale wyście ją nauczyli niepokoić się o własną duszę i teraz ja, któremu brak zmysłu metafizyki, niepokoję się o duszę Marii. Jeżeli wyszła za Züpfnera, teraz dopiero żyje w grzechu. Tyle zdołałem skapować z waszej metafizyki: to, co robi, jest nierządem i wiarołomstwem, a prałat Sommerwild odgrywa rolę stręczyciela.

Kinkelowi udało się wybuchnąć śmiechem, choć niezbyt grzmiącym.

To brzmi bardzo zabawnie, jeśli wziąć pod uwagę, że Heribert jest, że tak powiem, świecką, a prałat Sommerwild, że tak powiem, duchowną eminencją niemieckiego katolicyzmu.

A pan jest jego sumieniem — powiedziałem z wściekłością — i dobrze pan wie, że ja mam rację.

Przez chwilę sapał tam wysoko, na Venusberg, pod najmniej cenną ze swoich trzech barokowych Madonn.

Pańska młodość jest przerażająca i godna zazdrości.

Dajmy temu spokój, panie doktorze — powiedziałem. — Niech pan się nie przeraża i nie zazdrości mi. Jeśli nie odzyskam Marii, zamorduję tego waszego najbardziej atrakcyjnego prałata. Za­morduję go — powtórzyłem. — Nie mam już nic do stracenia.

Kinkel umilkł i włożył z powrotem cygaro w usta.

Wiem — ciągnąłem — że pańskie sumienie w tej chwili gorącz­kowo pracuje. Gdybym zamordował Züpfnera, byłoby to panu całkiem na rękę: on pana nie lubi, a w pana oczach jest zbyt prawicowy, podczas gdy Sommerwild popiera pana w Rzymie, gdzie pan — zresztą moim skromnym zdaniem całkiem niesłusznie — jest okrzyczany jako lewicowiec.

Niech pan da spokój tym bzdurom. Co się z panem dzieje?

Katolicy drażnią mnie — powiedziałem — bo są nielojalni.

A protestanci? — spytał śmiejąc się.

Protestanci działają mi na nerwy swoją nieustanną gadaniną o sumieniu.

A ateiści? — śmiał się w dalszym ciągu.

Ci nudzą mnie, bo ciągle mówią o Bogu.

A kim pan jest właściwie?

Ja jestem klownem — powiedziałem — w tej chwili lepszym, niż głosi opinia. I jest żywa istota katolicka, której niezbędnie potrze­buję: Maria. Ale właśnie ją odebraliście mi.

Bzdura — powiedział. — Niech pan sobie wybije z głowy tę historię o uprowadzeniu. Żyjemy w dwudziestym wieku.

Właśnie. W trzynastym wieku byłbym lubianym błaznem nadwornym i nawet kardynałowie nie troszczyliby się o to, czy wziąłem z Marią ślub, czy nie. Dziś byle świecki katolik bębni w jej biedne sumienie, wpędza ją w nierządne, wiarołomne życie tylko z powodu jednego głupiego świstka papieru. Pańskie Madonny, panie doktorze, spowodowałyby w trzynastym wieku ekskomunikę i wyklęcie pana z Kościoła. One dobrze wiedzą, że się je kradnie z kościółków bawarskich i tyrolskich — chyba nie muszę panu przypominać, że świętokradztwo i dziś jeszcze uchodzi za dość poważne przestępstwo.

Słuchaj pan — powiedział Kinkel — czyżby pan zamierzał sprowadzić rozmowę na tory osobiste? To by mnie dziwiło.

Pan miesza się od lat do moich spraw osobistych, a kiedy ja robię małą uwagę na marginesie i konfrontuję pana z prawdą, która dla pana osobiście mogłaby się okazać nieprzyjemna, wpada pan w gniew. Jak będę znów miał pieniądze, zaangażuję prywatne­go detektywa i polecę mu, żeby wybadał, skąd pochodzą pańskie Madonny.

Kinkel nie śmiał się już, tylko chrząkał, i zauważyłem, że jeszcze nie dotarło do niego, jak poważnie traktuję całą sprawę.

Niech pan odłoży słuchawkę — powiedziałem — niech pan się rozłączy, inaczej zacznę jeszcze mówić o minimum egzystencji. Życzę panu i pańskiemu sumieniu przyjemnego wieczoru.

Ale do niego i teraz jeszcze to nie dotarło, tak że w końcu ja pierwszy odłożyłem słuchawkę.



10.


Dobrze wiedziałem, że Kinkel był dla mnie niespodziewanie miły. Sądzę, że dałby mi nawet pieniędzy, gdybym go o nie poprosił. Ale jego bajdurzenie z cygarem w zębach o metafizyce i nagłe obrażenie się, kiedy zacząłem mówić o jego Madonnach było już zbyt obrzydliwe. Nie chciałem mieć z nim nic więcej do czynienia. Tak samo z panią Fredebeul. Nie chcę jej znać, a Fredebeula przy pierwszej okazji spoliczkuję. Nie miałoby sensu wal­czyć z nim jakąkolwiek „bronią duchową”. Czasem żałuję, że nie ma już pojedynków. Sprawa o Marię między Züpfnerem a mną dałaby się rozwikłać tylko w drodze pojedynku. To wstrętne, że pracowano nad nią przy pomocy zasad ładu, pisemnych oświad­czeń i wielodniowych tajemnych narad w hanowerskim hotelu. Po drugim poronieniu Maria była przybita, nerwowa, ciągle chodziła do kościoła i irytowała się, jeżeli któregoś z moich wolnych wieczorów nie poszedłem z nią do teatru, na koncert albo na odczyt. Kiedy jej proponowałem, żebyśmy, jak dawniej, pograli w „człowieku-nie-irytuj się”, popijając przy tym herbatę i leżąc w łóżku na brzuchu, wpadała w jeszcze większe rozdrażnienie. Właściwie wszystko zaczęło się od tego, że już tylko z uprzejmości, żeby mnie uspokoić albo zrobić mi przyjemność, grywała ze mną w „człowieku-nie-irytuj się”. I przestała chodzić ze mną na filmy, które najbardziej lubię: dozwolone od lat sześciu.

Wydaje mi się, że nie ma na świecie nikogo, kto by rozumiał klowna, nawet jeden klown nie rozumie drugiego, zawsze odgrywa tu pewną rolę zazdrość albo nieżyczliwość. Maria była już bliska rozumienia mnie, ale zupełnie nigdy mnie nie rozumiała. Zawsze uważała, że jako „twórca” powinienem odczuwać „palącą chęć” wchłaniania możliwie największej ilości kultury. Błędne mniema­nie. Oczywiście natychmiast wskoczyłbym do taksówki, gdybym miał wolny wieczór i dowiedział się, że gdzieś grają Becketta; chodzę także od czasu do czasu do kina, właściwie nawet często i zawsze na filmy dozwolone od lat sześciu. Maria nigdy nie mogła tego zrozumieć, znaczna część jej katolickiego wychowania pole­gała właśnie prawie wyłącznie na psychologicznych informacjach i podszytym mistyką racjonalizmie, w ramach zasady: „Niech grają w piłkę nożną, żeby nie myśleć o dziewczętach”. A ja tak lubiłem myśleć o dziewczętach, później zawsze już tylko o Marii. Czasem nawet wydawałem się sobie potworem. Dlatego lubię chodzić na filmy dla sześciolatków, że nigdy nie spotyka się w nich dorosłych wraz z wiarołomstwem i rozwodami. W filmach z wiarołomstwem i rozwodami zawsze wielką rolę odgrywa czyjeś szczęś­cie. „Daj mi szczęście, ukochana” albo „Chcesz stanąć na drodze do mojego szczęścia?” Nie umiem sobie wyobrazić szczęścia trwa­jącego ledwie ponad sekundę, może dwie albo trzy. Dobre filmy o nierządnicach chętnie oglądam, ale jest ich tak mało. Przeważnie są nienaturalne i człowiek nawet nie zauważa, że chodzi w nich o nierządnice. Istnieje jeszcze jedna kategoria kobiet, nie są to ani nierządnice, ani żony, tylko kobiety miłosierne; ale filmy rzadko poświęcają im uwagę. W filmach dozwolonych od lat sześciu aż się roi od nierządnic. Nie mogę pojąć, co sobie myślą członkowie komisji oceny filmów, kwalifikując je dla dzieci. Kobiety występu­jące w tych filmach to albo nierządnice z natury, albo tylko w sensie socjologicznym; miłosierne nie są prawie nigdy. W jakiejś spelunce na Dzikim Zachodzie jasnowłose dziewczęta tańczą kankana, brutalni kowboje, poszukiwacze złota albo traperzy, którzy dwa lata samotnie polowali na skunksy, patrzą na dziew­częta tańczące kankana, ale kiedy któryś z tych kowbojów, poszu­kiwaczy złota czy traperów chce potem iść za dziewczyną do jej pokoju, ta przeważnie zatrzaskuje mu drzwi przed nosem albo jakiś gbur daje mu niemiłosierny cios w szczękę. Wydaje mi się, że twórca filmu chce w ten sposób wyrazić coś w rodzaju zwycięstwa cnoty. Bezlitosność, tam gdzie jedynym ludzkim odruchem byłoby miłosierdzie. Nic dziwnego, że ci biedacy wywołują potem bijaty­kę, strzelaninę —przypomina to grę w piłkę nożną w internacie, tylko bardziej niemiłosierną, bo chodzi tu o dorosłych mężczyzn. Nie rozumiem amerykańskiej moralności. Wyobrażam sobie, że tam miłosierna kobieta byłaby spalona na stosie jako czarownica, taka kobieta, która nie robiłaby tego za pieniądze albo z namięt­ności do mężczyzny, ale z czystego miłosierdzia dla jego natury.

Szczególnie nieprzyjemne są moim zdaniem filmy o życiu artys­tów. Takie filmy kręcą przeważnie ludzie, którzy van Goghowi daliby za obraz nawet nie całą, tylko pół paczki tytoniu, a potem żałowaliby i tej połowy, kiedy zorientowaliby się, że mogli dostać obraz za szczyptę tytoniu, wystarczającą na jednorazowe nabicie fajki. W filmach o życiu artystów cierpienie ich duszy, nędza i zmaganie się z demonem zawsze są przenoszone w przeszłość. Żyjący artysta, który nie ma papierosów, którego nie stać na kupno butów dla żony, nie jest dla filmowców interesującym tematem, bo trzy pokolenia gaduł nie przekonały ich jeszcze, że to geniusz. Jedno pokolenie gaduł nie wystarcza im. „Burzliwe poszukiwanie duszy artysty.” Nawet Maria w to wierzy. To przykre, rzeczywiście istnieje coś takiego, ale powinno się inaczej nazywać. Klownowi najbardziej potrzebny jest spokój, złudzenie tego, co inni nazywają wolnym czasem. Ale ci inni ludzie właśnie nie rozumieją, że dla klowna złudzenie wolnego czasu polega na tym, aby mógł zapom­nieć o swojej pracy, nie rozumieją tego, ponieważ oni — co im się znów wydaje całkiem naturalne — dopiero w swoim wolnym czasie zajmują się tak zwaną sztuką. Osobnym problemem są ludzie o artystycznych duszach, którzy myślą wyłącznie o sztuce, ale nie potrzebują dla niej wolnego czasu, bo nie pracują. Jeśli potem zaczyna się takiego człowieka uznawać za artystę, powstają niezwykle przykre nieporozumienia. Ludzie o artystycznej duszy zaczynają zwykle mówić o sztuce wtedy, kiedy artysta ma właśnie uczucie, że jest to jak gdyby jego wolny czas. Przeważnie trafiają dokładnie w sam nerw i akurat w ciągu tych dwóch, trzech, najwyżej pięciu minut, kiedy artysta zapomina o sztuce, człowiek o artystycznej duszy zaczyna mówić o van Goghu, Kafce, Chaplinie albo Becketcie. W takich chwilach najchętniej popełniłbym samobójstwo. Kiedy udaje mi się myśleć tylko o tym, co robimy z Marią, albo o piwie, liściach opadających na jesieni, o grze w „człowieku-nie-irytuj-się” albo o byle bzdurze, może nawet sentymentalnej, jakiś Fredebeul czy Sommerwild zaczyna mówić o sztuce. Właśnie w chwili, kiedy mam to wspaniałe, podniecające uczucie, że jestem zupełnie normalny, po małomieszczańsku nor­malny, jak na przykład Karl Emonds, Fredebeul czy Sommerwild zaczyna pleść o Claudelu albo Ionesco. Coś z tego jest także w Marii, dawniej było mniej, w ostatnich czasach więcej. Zauwa­żyłem to, kiedy jej opowiadałem, że zacznę śpiewać pieśni przy akompaniamencie gitary. Jak się wyraziła, uraża to jej instynkt estetyki. Wolny czas nieartysty jest czasem pracy klowna. Wszyscy wiedzą, co to jest wolny czas, wszyscy, od dyrektora, pobierającego wysokie uposażenie, do prostego robotnika, niezależnie od tego, czy któryś z nich pije piwo, czy strzela do niedźwiedzia na Alasce, czy kolekcjonuje znaczki pocztowe, impresjonistów albo ekspres­jonistów (jedno jest pewne, że ktoś, kto kolekcjonuje sztukę, nie jest artystą). Już sam sposób, w jaki ci ludzie zapalają w swoim wolnym czasie papierosa, przybierają pewien specjalny wyraz twarzy, doprowadza mnie do szału, bo znam to uczucie na tyle, aby zazdrościć im jego długotrwałości. Klown miewa także chwile wolnego czasu — wtedy wyciąga nogi i przez chwilę potrzebną mu na wypalenie połowy papierosa wie, co znaczy wolny czas. Cał­kiem zabójczą rzeczą jest tak zwany urlop — są ludzie, którzy umieją korzystać z niego przez trzy, cztery albo i sześć tygodni! Maria kilkakrotnie próbowała stworzyć mi tego rodzaju wrażenie, wyjeżdżaliśmy nad morze, na wieś, do zdrojowiska, w góry. Już drugiego dnia byłem chory, od stóp do głów pokryty wysypką, a w duszy miałem mordercze zamiary. Myślę, że byłem chory z zazdrości. Później Maria wpadła na straszliwy pomysł spędzenia ze mną urlopu w pewnej miejscowości, do której przyjeżdżali artyści. Oczywiście byli to wyłącznie ludzie o artystycznych du­szach i od razu pierwszego wieczoru miałem awanturę z pewnym półgłówkiem, grubą rybą w przemyśle filmowym, który wciągnął mnie w rozmowę o Grocku, Chaplinie i błaznach w dramatach Szekspira. Nie tylko zbił mnie na kwaśne jabłko (ci ludzie o artys­tycznych duszach, którym udaje się dobrze sobie żyć z zawodów zbliżonych do sztuki, nie pracują i aż bucha z nich siła fizyczna), ale w dodatku dostałem ciężkiej żółtaczki. Jak tylko wyrwaliśmy się z tej okropnej dziury, zaraz powróciłem do zdrowia.

Najbardziej niepokoi mnie to, że jestem niezdolny do zakreśle­nia sobie jakichkolwiek granic, jak by powiedział mój agent Zohnerer, do koncentracji. Moje numery są zbyt wielką mieszani­ną pantomimy, artyzmu i błazeństw — byłbym dobrym pierrotem, ale mógłbym być również dobrym klownem i za często wprowa­dzam zmiany do moich numerów. Prawdopodobnie mógłbym żyć długie lata z numerów: „Katolickie i ewangelickie kazania”, „Posiedzenie rady nadzorczej”, „Ruch uliczny” i paru innych, ale kiedy pokażę któryś numer dziesięć albo dwadzieścia razy, zaczyna mnie tak nudzić, że w trakcie występu dostaję napadów ziewania, dosłownie z największym wysiłkiem opanowuję mięśnie szczęk. Sam sobą się nudzę. Kiedy pomyślę, że istnieją klowni występujący trzydzieści lat z jednym i tym samym numerem, robi mi się ciężko na sercu, jakbym był skazany na zjedzenie łyżką worka mąki. To, co robię, musi mi sprawiać przyjemność, inaczej czuję się chory. Nagle przychodzi mi do głowy, że mógłbym chyba także uprawiać żonglerkę albo śpiewać — wszystko to są wymówki, pozwalające na wykręcenie się od codziennych treningów. Co najmniej czterech, jeśli to możliwe, sześciu godzin treningu, im więcej, tym lepiej. W ciągu ubiegłych sześciu tygodni zaniedbałem i to także, zadowalając się parokrotnym stawaniem na głowie, na rękach i koziołkami, poza tym odrobiną ćwiczeń gimnastycznych na gumowej macie, którą wszędzie ze sobą taszczę. Teraz zranione kolano było doskonałym pretekstem do leżenia na tapczanie, palenia papierosów i wdychania współczucia nad sobą samym. Moja ostatnia pantomima, przemówienie ministra, była zupełnie dobra, ale dość miałem parodii, a jednocześnie nie potrafiłem przekroczyć pewnej granicy. Wszystkie moje próby liryczne nie powiodły się. Nigdy nie udało mi się przedstawić prawdziwie ludzkiej postaci, unikając okropnego kiczu. Numery „Tańcząca para” i „Droga do szkoły i z powrotem” były przynajmniej artysty­cznie niezłe. Ale kiedy później usiłowałem oddać koleje życia ludzkiego, znów wpadłem w parodię. Maria miała rację, nazywa­jąc mój zamiar śpiewania przy akompaniamencie gitary próbą ucieczki. Najlepiej udaje mi się przedstawianie codziennych ab­surdów: obserwuję, sumuję te obserwacje, potęguję i wyciągam z nich pierwiastki, ale już innego stopnia niż przy potęgowaniu. Na każdy większy dworzec kolejowy przyjeżdżają co rano tysiące ludzi pracujących w mieście i wyjeżdżają z niego tysiące ludzi pracujących poza miastem. Dlaczego ci ludzie po prostu nie zamienią między sobą miejsc pracy? Albo te sznury samochodów, które w porze szczytu przeciskają się koło siebie. Wymiana miejsc pracy i zamieszkania — i już dałoby się uniknąć całego tego zatruwania powietrza, dramatycznego młyńca, jakiego wywijają ramionami policjanci: na skrzyżowaniach ulic byłoby tak spokojnie, że mogliby oni grać sobie w „człowieku-nie-irytuj-się”. Zrobiłem z tej obserwacji pantomimę, podczas której tylko moje ręce i nogi pracują, a śnieżnobiała twarz pozostaje nieruchomym ośrodkiem; udaje mi się przy pomocy moich czterech kończyn wywołać wrażenie mnóstwa gorączkowych ruchów. Dążę do tego, aby używać możliwie najmniej rekwizytów, najlepiej żadnych. Do numeru „Droga do szkoły i z powrotem” nie potrzebuję nawet tornistra; wystarcza przytrzymywanie go ręką, w ostatniej chwili przebiegam przez ulicę tuż przed dzwoniącymi tramwajami, wskakuję do autobusów, wyskakuję z nich, przystaję przed wysta­wami sklepów, wypisuję coś kredą na ścianach domów robiąc błędy ortograficzne, spóźniony stoję przed nauczycielem udziela­jącym mi nagany, zdejmuję z pleców tornister i wsuwam się do ławki. Element liryczny w egzystencji dziecka udaje mi się przed­stawić zupełnie dobrze. W życiu dziecka banalność nabiera wiel­kich wymiarów, jest obca, bezładna, zawsze tragiczna. Dziecko także nigdy nie ma wolnego dziecięcego czasu; dopiero kiedy przyswoi sobie „zasady ładu”, zaczyna się jego wolny czas. Z fana­tyczną gorliwością obserwuję wszelkie odmiany wolnego czasu: jak robotnik chowa do kieszeni kopertę z wypłatą i wsiada na motocykl, jak giełdziarz odkłada słuchawkę telefoniczną po ostat­niej rozmowie, chowa notes do szuflady i zamyka ją na klucz, albo jak sprzedawczyni w sklepie spożywczym zdejmuje fartuch, myje ręce, poprawia przed lustrem włosy i usta, bierze torebkę i wycho­dzi. Wszystko to jest tak bardzo ludzkie, że często wydaję się sam sobie istotą nieludzką, bo mogę pokazywać wolny czas tylko jako jeden ze swoich numerów. Rozmawiałem z Marią o tym, czy zwierzę może mieć wolny czas, na przykład przeżuwająca krowa, drzemiący przy płocie osioł. Maria była zdania, że zwierzęta, które pracują, a więc mają także czas wolny, to herezja. Sen jest czymś w rodzaju wolnego czasu, wspaniałą wspólnotą człowieka ze zwierzęciem, ale sens wolnego czasu polega na tym, że się z niego korzysta z całą świadomością. Nawet lekarze mają wolny czas, a ostatnio także i księża. Właśnie to mnie drażni, nie wolno im go mieć i powinni przynajmniej to rozumieć w artystach. Mogą nie rozumieć nic ze sztuki, nie wiedzieć nic o powołaniu, zadaniu i tego rodzaju bzdurach, ale powinni rozumieć naturę artysty. Zawsze sprzeczałem się z Marią o to, czy Bóg, w którego ona wierzy, ma wolny czas. Maria zawsze twierdziła, że tak, wyciągała Stary Testament i odczytywała mi historię stworzenia świata: „A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego...” Ja zaś powoływałem się na Nowy Testament, mówiłem, że może Bóg ze Starego Testamentu miał wolny czas, ale nie mogę sobie wyobrazić w tej sytuacji Chrystusa. Maria bladła, kiedy to mówiłem, przyznawała, że wyobrażenie sobie Chrystusa mającego wolny czas wydaje jej się bluźnierstwem, że Chrystus świętował, ale nie miał wolnego czasu.

Umiem spać jak zwierzę, przeważnie bez snów, często tylko kilka minut, a mimo to mam potem uczucie, że nie było mnie przez wieczność, jak gdybym przebił głową ścianę, za którą znajduje się ciemna nieskończoność, zapomnienie, wieczny wolny czas i to, o czym myślała Henrietta, kiedy nagle upuszczała rakietę na ziemię, łyżkę na talerz z zupą albo jednym krótkim ruchem wrzucała karty do gry w ogień na kominku: o niczym. Spytałem ją kiedyś, o czym myśli, kiedy to ją nachodzi, a ona odpowiedziała: „Naprawdę nie wiesz?” „Nie” — odparłem, a ona na to cichym głosem: „O niczym, myślę o niczym”. Powiedziałem, że nie można myśleć o niczym, ale ona zaprzeczyła: „Owszem, można, wtedy czuję się nagle całkiem próżna wewnątrz, a jednak jakby pijana, i chciałabym jeszcze zrzucić z siebie obuwie i ubranie — pozbyć się balastu”. Powiedziała jeszcze, że jest to wspaniałe uczucie, że zawsze na nie czeka, ale kiedy czeka, ono nie przychodzi, tylko zjawia się zawsze niespodziewanie i jest jak wieczność. Nachodzi­ło ją to również parę razy w szkole, pamiętam ożywione rozmowy telefoniczne matki z nauczycielką i wyrażenie: „Tak, tak, histeria, to właściwe określenie — i proszę ją surowo ukarać”.

Podobne uczucie wspaniałej próżni miewam podczas gry w „człowieku-nie-irytuj-się”, po trzech albo czterech godzinach; wywołują je choćby same odgłosy: grzechot kostek, stuk pionków, silniejszy, kiedy je przeciwnik zabiera. Zaszczepiłem nawet nałóg tej gry Marii, która ma raczej skłonności do szachów. Był to dla nas jak gdyby narkotyk. Czasem graliśmy pięć lub sześć godzin z rzędu, a z twarzy kelnerów i pokojówek, przynoszących nam herbatę lub kawę, można było odczytywać tę samą mieszaninę lęku i wściekłości, jaka pojawiała się na twarzy matki, kiedy Henrietta miała swój napad, czasem mówili także słowa, które słyszałem wtedy w autobusie, wracając od Marii do domu: „Nie do wiary”. Maria wynalazła niesłychanie skomplikowany system zapisywa­nia punktów: w zależności od tego, w którym momencie jedno z nas eliminowało z gry drugie, zdobywało się punkty, w ten sposób powstawała ciekawa tabela. Kupiłem Marii czterokolorowy ołó­wek, dzięki czemu mogła wyraźniej zaznaczać zapisy bierne i czynne, jak je nazywała. Czasem graliśmy także podczas długich podróży koleją ku zdumieniu poważnych współpasażerów — do chwili kiedy nagle zauważyłem, że Maria grywa ze mną tylko dlatego, żeby mi zrobić przyjemność, uspokoić mnie, dać odpręże­nie mojej „duszy artysty”. Nie przejmowała się już grą. Zaczęło się to przed paru miesiącami, kiedy nie zgodziłem się pojechać do Bonn, choć przez pięć dni z rzędu nie miałem występów. Nie chciałem jechać do Bonn. Bałem się Koła, bałem się spotkania z Leonem, ale Maria wciąż powtarzała, że musi jeszcze raz ode­tchnąć „katolickim powietrzem”. Przypomniałem jej to, kiedy po pierwszym wieczorze w Kole wracaliśmy z Bonn do Kolonii, zmęczeni, nieszczęśliwi i przygnębieni, i kiedy ona powtarzała w pociągu: „Jesteś taki kochany”. Spała z głową opartą o moje ramię, tylko czasem budziła się nagle, kiedy na peronie konduktor wykrzykiwał nazwy stacji: Sechtem, Walberberg, Brühl, Kalscheuren — za każdym razem wzdrygała się przestraszona i znów przyciskała głowę do mego ramienia, a kiedy wysiedliśmy w Kolo­nii na Dworcu Zachodnim, powiedziała: „Lepiej było pójść do kina”. Przypomniałem jej to, kiedy zaczynała mówić o katolickim powietrzu, którym musi odetchnąć, i proponowałem, żebyśmy poszli do kina, potańczyli albo zagrali w „człowieku-nie-irytuj-się”, ale ona potrząsała głową i jechała sama do Bonn. Nic sobie nie mogę wyobrazić pod określeniem „katolickie powietrze”. Ostate­cznie przebywaliśmy w Osnabrück i tamtejsze powietrze nie mogło być całkiem niekatolickie.



11.


Poszedłem do łazienki, wsypałem do wanny garść soli pachną­cych, które Monika Silvs przygotowała, i odkręciłem kurek z gorą­cą wodą. Kąpiel jest prawie tak dobra jak sen, a spanie prawie tak dobre jak robienie „tej rzeczy”. Maria to tak nazwała i zawsze myślę o tym jej słowami. Nie mogłem sobie w ogóle wyobrazić, żeby miała robić z Züpfnerem „tę rzecz”, w mojej wyobraźni brak jest odpowiedniej komórki, tak jak nigdy nie odczuwałem praw­dziwej pokusy grzebania w bieliźnie Marii. Mogłem sobie co najwyżej wyobrazić Marię grającą z Züpfnerem w „człowieku-nie-irytuj-się” i już to doprowadzało mnie do szału. Nie mogła przecież robić z nim nic, co ze mną robiła, żeby nie wydawać się sobie przy tym zdrajczynią albo nierządnicą. Nie mogła mu nawet smarować masłem bułek. Kiedy sobie wyobrażałem, że bierze z popielniczki jego papierosa i sama go kończy, ogarniał mnie niemal obłęd i nawet uświadomienie sobie, że Züpfner nie pali i że zapewne gra z nią w szachy, nie mogło mnie uspokoić. Coś przecież musi z nim robić, tańczyć albo grać w karty, czytać mu coś na głos albo słuchać jego czytania, i musi z nim rozmawiać o pogodzie i o pieniądzach. Właściwie mogłaby tylko gotować dla niego nie myśląc o mnie bezustannie, ponieważ tak rzadko gotowała dla mnie, że nie byłoby to z jej strony zdradą czy nierządem. Najchęt­niej zatelefonowałbym zaraz do Sommerwilda, ale było jeszcze za wcześnie, postanowiłem sobie, że dopiero około wpół do trzeciej nad ranem wyrwę go ze snu i zacznę z nim długą rozmowę o sztuce. Ósma wieczór to była za przyzwoita pora, żeby zatelefonować do niego i spytać, ile zasad ładu kazał już Marii połknąć i jaką prowizję dostanie od Züpfnera: krzyż opata z trzynastego wieku czy też średniowieczną Madonnę z czternastego wieku. Rozmyśla­łem także nad tym, w jaki sposób bym go zamordował. Estetów morduje się zapewne najlepiej jakimś cennym przedmiotem sztu­ki, żeby jeszcze w chwili zgonu irytowali się z powodu takiego świętokradztwa. Madonna byłaby nie dość cenna, a przy tym za solidna, w razie użycia jej mógłby jeszcze umierając mieć tę pociechę, że nie została zniszczona; obraz jest za lekki, co najwyżej rama może być masywna, a wtedy znów mogłaby go pocieszyć myśl, że sam obraz zachowa się nie naruszony. Mógłbym może zdrapać farbę z jakiegoś cennego malowidła i udusić go płótnem. Nie byłoby to morderstwo doskonałe, ale doskonały zgon estety. Nie udałoby mi się zresztą łatwo wyprawić takiego zdrowego człowieka na tamten świat: Sommerwild jest wysoki i szczupły; ma postać „pełną godności”, jest siwowłosy i „dobrotliwy”, alpi­nista dumny ze swego udziału w dwóch wojnach światowych i ze zdobycia srebrnej odznaki sportowej. To odporny, dobrze wytre­nowany przeciwnik. Musiałbym koniecznie zdobyć skądś jakiś drogocenny metalowy przedmiot sztuki, z brązu lub ze złota, może z marmuru, ale nie mógłbym przecież przedtem pojechać do Rzymu i zwędzić coś z muzeum w Watykanie.

W czasie kiedy woda leciała do wanny, przyszedł mi na myśl Blothert, jeden z ważnych członków Koła, którego spotkałem tylko dwukrotnie. Był czymś w rodzaju „prawicowego kontrpartnera” dla Kinkela; podobnie jak on był politykiem, ale „z innym podłożem i z innego terenu”; Züpfner był dla niego tym, czym Fredebeul dla Kinkela: pewnego rodzaju adiutantem a także „duchowym spadkobiercą”, ale zatelefonowanie do Blotherta nie miałoby więcej sensu niż zwrócenie się o pomoc do ściany w moim pokoju. Jedyną rzeczą, jaka wywoływała w nim jako tako dostrze­galną oznakę życia, były barokowe Madonny Kinkela. Porówny­wał je ze swoimi Madonnami w sposób, który wyraźnie dowodził bezdennej nienawiści między tymi dwoma. Blothert był prezesem czegoś, czego wiceprezesem bardzo chciał zostać Kinkel, mówili sobie po imieniu jeszcze od czasów, kiedy chodzili do tej samej szkoły. Oba razy, kiedy spotykałem Blotherta, ogarniał mnie strach. Blothert był średniego wzrostu, miał jasne włosy i wyglądał na dwadzieścia pięć lat; kiedy ktoś na niego spojrzał, Blothert uśmiechał się, a kiedy coś chciał powiedzieć, najpierw pół minuty zgrzytał zębami; z czterech wypowiedzianych słów zawsze dwa były: „kanclerz” i „katholon” — a potem nagle spostrzegałeś, że musi mieć ponad pięćdziesiątkę i wyglądał jak maturzysta nagle postarzały wskutek ulegania jakimś tajemniczym nałogom. Niesa­mowita postać. Czasem po paru wypowiedzianych słowach zacinał się, zaczynał się jąkać i mówił: „kakaka”, a ja współczułem mu do chwili, kiedy wreszcie zdołał wykrztusić całego: „kanclerza” albo „katholona”. Maria opowiadała mi o nim, że jest wprost „sensacyjnie inteligentny”. Nigdy nie dowiódł tego wobec mnie i raz tylko słyszałem, jak wypowiedział ponad dwadzieścia słów: kiedy w Ko­le dyskutowano na temat kary śmierci. Był „bez zastrzeżeń” za nią i jedno tylko mnie w jego wypowiedzi zaskoczyło: że nie udawał zwolennika przeciwnego punktu widzenia. Mówił z jakąś tryum­fującą rozkoszą, zaciął się znów na swoim ka ka ka i brzmiało to tak, jakby przy każdym ka odrąbywał komuś głowę. Czasem spoglądał na mnie, za każdym razem ze zdumieniem, jakby musiał powstrzymywać się od wykrzyknięcia: „Nie do wiary!”; od kręce­nia głową się nie powstrzymał. Myślę, że człowiek nie będący katolikiem w ogóle dla niego nie istnieje. Zawsze mi przychodziło na myśl, że gdyby kara śmierci została wprowadzona, on opowie­działby się za straceniem wszystkich niekatolików. Blothert miał także żonę, dzieci i telefon. Ale wolałbym już powtórnie zadzwonić do matki. Blothert przypomniał mi się, kiedy myślałem o Marii. Prawdopodobnie często u niej bywa, ma coś wspólnego ze związ­kiem Kół, i myśl, że będzie należał do jej stałych gości, budziła we mnie lęk. Maria była mi bardzo bliska, a jej skautowskie słowa: „Muszę iść drogą, którą muszę iść”, były może czymś w rodzaju pożegnalnego hasła prachrześcijanki, gotowej na to, aby ją rzuco­no drapieżnym zwierzętom na pożarcie. Myślałem także o Monice Silvs i wiedziałem, że kiedyś przystanę na jej miłosierdzie. Była taka ładna i miła, a do Koła chyba jeszcze mniej pasowała niż Maria. Czy gospodarowała w kuchni — raz pomagałem jej robić kanapki — czy uśmiechała się, tańczyła czy malowała, wszystko w niej było naturalne, mimo że jej obrazy mi się nie podobały. Za dużo nasłuchała się tego, co jej Sommerwild kładł do głowy o Zwiastowaniu i Nawiedzeniu i malowała już prawie wyłącznie Madonny. Chciałbym jej to wyperswadować. Coś takiego nie może się przecież udać, nawet jeśli ktoś w to wierzy i umie dobrze malować. Powinno się takie pacykowanie Madonn pozostawić dzieciom albo pobożnym mnichom, którzy sami siebie nie uważają za malarzy. Zastanawiałem się, czy potrafiłbym wyperswadować Monice malowanie Madonn. Nie jest dyletantką, jest młoda, ma wszystkiego dwadzieścia dwa czy trzy lata, na pewno jest dziewicą — i to właśnie napawa mnie lękiem. Przyszła mi do głowy straszli­wa myśl, że katolicy umyślili sobie, abym odegrał wobec niej rolę Zygfryda. W końcu zdecydowałaby się żyć ze mną parę lat, być dla mnie miła, dopóki nie zaczęłyby na nią oddziaływać zasady ładu; wtedy wróciłaby do Bonn i wyszła za mąż za von Sewerna. Zaczerwieniłem się na tę myśl i porzuciłem ją natychmiast. Moni­ka jest taka miła, nie chciałbym, aby stała się przedmiotem złośliwych rozważań. Zanim bym się z nią umówił, musiałbym jej wyperswadować Sommerwilda, tego salonowego lwa, wyglądają­cego prawie jak mój ojciec. Tylko że ojciec nie ma innych ambicji jak być w miarę ludzkim wyzyskiwaczem i czyni temu zadość. Jeśli zaś chodzi o Sommerwilda, zawsze odnoszę wrażenie, że równie dobrze mógłby być dyrektorem zdrojowiska albo filharmonii, szefem reklamy w fabryce obuwia, dobrze prezentującym się piosenkarzem, a może i redaktorem „inteligentnie” redagowane­go, modnego czasopisma. Co niedziela wieczorem wygłasza kaza­nia w kościele Św. Korbiniana. Maria zaciągnęła mnie tam dwa razy. Widowisko to jest tak przykre, że władze Sommerwilda nie powinny do niego dopuszczać. Wolę czytać Rilkego, Hofmannstahla, Newmana, każdego osobno, niż żeby mi ktoś przyrządzał z nich trzech słodką lemoniadę. Podczas słuchania tych kazań oblewałem się potem. Mój wegetatywny system nerwowy nie znosi pewnych form zjawisk przeciwnych naturze. Wyrażenia, jak: „co się staje, staje się” i „co się unosi, unosi się”, przejmują mnie strachem. Wolę już, kiedy bezradny, zażywny pastor głosi z ambo­ny niepojęte prawdy tej religii, nie wyobrażając sobie, że to, co mówi, można by od razu wydrukować. Maria była smutna, ponie­waż kazania Sommerwilda w ogóle mi nie zaimponowały. Najgor­sze było to, że po kazaniu siedzieliśmy w jakiejś kawiarni w pobli­żu kościoła Św. Korbiniana i cały lokal zapełnił się ludźmi o artys­tycznych duszach, którzy wysłuchali kazania Sommerwilda. Po­tem i on się zjawił, wszyscy otoczyli go i nas wciągnęli do tego koła, po czym jeszcze dwa, trzy czy cztery razy przeżuwali tę taniochę, którą nas poczęstował z ambony. Pewna prześliczna młoda aktorka o długich, złotych włosach i twarzy aniołka, o której Maria powiedziała mi szeptem, że jest „w trzech czwartych” nawrócona na katolicyzm, była już na serio gotowa całować stopy Sommer­wilda. Mam wrażenie, że pozwoliłby jej na to.

Zakręciłem kurek, zdjąłem marynarkę, ściągnąłem przez głowę koszulę i podkoszulek, rzuciłem je w kąt łazienki i już chciałem wejść do wanny, kiedy zadzwonił telefon. Znam tylko jednego człowieka, który potrafi doprowadzić telefon do tak żywiołowego, męskiego dzwonienia — jest nim mój agent Zohnerer. Mówi przy tym z tak bliska i tak natarczywie do tubki telefonicznej, że za każdym razem lękam się, żeby na mnie nie napluł. Jeżeli chce mi powiedzieć coś przyjemnego, zaczyna rozmowę od słów: „Był pan wczoraj wspaniały”; mówi to nawet nie wiedząc, czy rzeczywiście byłem wspaniały. Jeżeli chce mi powiedzieć coś nieprzyjemnego, zaczyna inaczej: „Słuchaj no pan, Schnier, Chaplinem to pan nie jest”. Nie ma przy tym na myśli, że nie jestem równie dobrym klownem jak Chaplin, tylko że nie cieszę się taką sławą, żebym mógł sobie pozwalać na coś, co akurat zirytowało Zohnerera. Dziś nie powiedziałby mi nawet nic nieprzyjemnego, nie zapowiedział­by także, jak to robił zawsze, kiedy odwoływałem jakieś przedsta­wienie, bliskiego końca świata. Nawet nie zarzuciłby mi „histerii odmów”. Prawdopodobnie również w Offenbachu, Bambergu i Norymberdze odwołano przedstawienia i Zohnerer chciał poin­formować mnie przez telefon, ile wynoszą dotychczasowe wydatki obciążające moje konto. Telefon dzwonił w dalszym ciągu, mocno, po męsku, żywotnie, miałem już ochotę rzucić na niego poduszkę z kanapy, ale w końcu wciągnąłem na siebie płaszcz kąpielowy, poszedłem do pokoju i stanąłem przy dzwoniącym aparacie. Agen­ci mają mocne nerwy i wytrzymałość, określenie „wrażliwa dusza artysty” znaczy dla nich tyle samo, co „dortmundzkie piwo” i każda próba poważnej rozmowy z nimi o sztuce i artystach byłaby tylko stratą czasu. Dobrze też wiedzą, że nawet artysta bez sumienia ma go tysiąc razy więcej niż najsumienniejszy agent, i rozporządzają bronią, której nic nie zmoże: prostym zrozumie­niem faktu, że artysta nie może robić nic innego, niż robi — malować obrazy, jeździć jako klown z występu na występ, śpiewać pieśni, wykuwać w kamieniu czy granicie coś „trwałego”. Artysta przypomina kobietę, która nie umie robić nic innego jak tylko kochać i wpada z każdym osłem męskiego rodzaju, który jej się nawinie. Artyści i kobiety najbardziej nadają się do wyzyskiwania i w każdym agencie tkwi od jednego do dziewięćdziesięciu dzie­więciu procent alfonsa. Dzwonienie telefonu było typowym dzwo­nieniem alfonsa. Zohnerer oczywiście usłyszał od Kosterta, kiedy wyjechałem z Bochum, i doskonale wiedział, że jestem w domu. Zawiązałem pasek płaszcza kąpielowego i podniosłem słuchawkę. Od razu buchnął mi w twarz jego oddech przesycony zapachem piwa.

Do diabła, Schnier, co to znaczy, że każe mi pan tak długo czekać?

Właśnie podejmowałem skromną próbę wzięcia kąpieli — odparłem. — Czyżby to się sprzeciwiało warunkom kontraktu?

Pański dobry humor może być tylko wisielczym humorem — powiedział Zohnerer.

A gdzie jest stryczek? — spytałem. — Czy już dynda?

Dajmy pokój przenośniom — zaproponował. — Pomówmy o sprawach konkretnych.

Nie ja zacząłem od przenośni.

Wszystko jedno, kto co zaczął — powiedział. — A więc zdaje się, że pan zdecydował się na artystyczne samobójstwo.

Drogi panie — powiedziałem cichym głosem — czy zrobiłoby panu dużą różnicę, gdyby pan odwrócił trochę twarz od słuchaw­ki? Pański przesycony piwem oddech bije mi prosto w nos.

Ślicher, worycha — zaklął w gwarze złodziejskiej, potem roześmiał się: — Pańskiej bezczelności nic nie zachwieje. O czym mówiliśmy?

O sztuce — przypomniałem mu. — Ale, jeśli mi wolno prosić, mówmy raczej o interesie.

W takim razie nie mielibyśmy już o czym rozmawiać — powiedział. — Niech pan posłucha, nie rezygnuję z pana. Rozumie mnie pan?

Ze zdumienia nie mogłem mu odpowiedzieć.

Wycofamy pana z obiegu na pół roku, a potem pana z powro­tem wywinduję. Mam nadzieję, że ten chłystek z Bochum nie dotknął pana zbyt boleśnie?

Owszem — odparłem. — Nabrał mnie na butelkę wódki i różnicę w cenie biletu pierwszej i drugiej klasy do Bonn.

Popełnił pan kapitalne głupstwo zgadzając się na obcięcie honorarium. Umowa to umowa, a pański wypadek całkowicie usprawiedliwia klapę przedstawienia.

Panie Zohnerer — powiedziałem cicho — czy pan jest rzeczy­wiście taki ludzki, czy też...

Bzdury — przerwał mi. — Lubię pana. Jeżeli pan tego jeszcze nie zauważył, to jest pan głupszy, niż przypuszczałem. Poza tym z punktu widzenia interesu w panu tkwi coś jeszcze. Niech pan skończy z tym dziecinnym zapijaniem się.

Miał rację. „Dziecinne” było właściwym określeniem.

Ale ono mi pomogło — powiedziałem.

Na co? — spytał.

Na stan duszy — odparłem.

Bzdura — oświadczył. — Niech pan zostawi duszę w spokoju. Oczywiście moglibyśmy zaskarżyć Moguncję z powodu zerwania umowy i prawdopodobnie wygralibyśmy sprawę, ale odradzam to panu. Pół roku przerwy i z powrotem pana wywinduję.

A z czego mam żyć? — spytałem.

No, chyba pański ojciec panu coś niecoś podetknie.

A jeśli tego nie zrobi?

To poszuka pan sobie jakiejś miłej przyjaciółki, która będzie pana przez ten czas utrzymywała.

Wolałbym jeździć na rowerze na chałtury po wsiach i małych miasteczkach.

Niech pan nie ulega złudzeniu — powiedział. — Po wsiach i małych miasteczkach ludzie także czytają gazety i w tej chwili nie mógłbym pana wkręcić nawet żadnemu młodzieżowemu stowa­rzyszeniu, choćby po dwadzieścia marek za wieczór.

Próbował pan? — spytałem.

Tak. Cały dzień telefonowałem w pańskiej sprawie. Nic się nie da zrobić. Nie ma nic bardziej deprymującego dla widzów jak klown wywołujący w nich litość. To tak, jakby kelner jeździł w fotelu na kółkach i podawał piwo. Pan robi sobie iluzje.

A pan nie? — spytałem. Zohnerer milczał. — Skoro pan wierzy, że za pół roku mógłbym znowu spróbować?

Może to iluzja — powiedział — ale i jedyna pańska szansa. Lepiej byłoby zaczekać cały rok.

Cały rok — powtórzyłem. — Czy pan wie, jak długo trwa rok?

Trzysta sześćdziesiąt pięć dni — powiedział i znowu z całą bezwzględnością odwrócił twarz do słuchawki. Jego oddech piwosza przejął mnie wstrętem.

A gdybym spróbował pod innym nazwiskiem — powiedziałem. — Z innym nosem i innymi numerami? Piosenki przy akompania­mencie gitary i trochę żonglerki?

Bzdury — uciął. — Od pańskiego śpiewu chce się człowiekowi wyć, a pańska żonglerka jest typowo dyletancka. Wszystko to bzdury. Pan ma warunki całkiem niezłego, może nawet dobrego klowna i niech pan nie zgłasza się do mnie, jeśli pan co najmniej przez kwartał nie będzie trenował po osiem godzin dziennie. Wtedy przyjdę i obejrzę sobie pańskie nowe numery albo nawet i stare, ale niech pan trenuje i niech pan skończy z tym idiotycznym piciem.

Milczałem. Słyszałem, jak sapie i zaciąga się papierosem.

Niech pan sobie znajdzie znowu jakąś oddaną duszę — zakoń­czył — taką jak ta dziewczyna, która z panem jeździła.

Oddaną duszę — powtórzyłem.

Tak — potwierdził. — Reszta to bzdury. I niech pan się nie łudzi, że da pan sobie radę beze mnie i że będzie pan mógł chałturzyć na wieczorach jakichś zakichanych stowarzyszeń. Najwyżej przez trzy tygodnie będzie pan mógł na jubileuszach ochotniczej straży ogniowej trochę się powygłupiać i obchodzić widzów z kapeluszem w ręku. Ale jak tylko dowiem się o tym, zamknę panu tę drogę.

Ty psie — powiedziałem.

Tak, jestem najlepszym psem, jakiego mógłby pan znaleźć, i jeśli pan zacznie na własną rękę uprawiać chałturę, w ciągu dwóch miesięcy całkowicie się pan wykończy. Ja znam tę branżę. Słyszy pan? — Milczałem. — Pytam, czy pan słyszy — powtórzył ciszej.

Tak — powiedziałem.

Lubię pana, dobrze mi się z panem pracowało, inaczej nie przeprowadzałbym z panem takiej drogiej rozmowy telefonicznej.

Jest już po siódmej — zauważyłem — i cała przyjemność będzie pana kosztowała mniej więcej dwie marki pięćdziesiąt.

Tak — potwierdził — może trzy, ale w tej chwili żaden agent nie zainwestowałby tyle w pana. A więc: za trzy miesiące i co najmniej sześć pierwszorzędnych numerów. Niech pan wydusi ze swego starego, ile się da. Cześć!

Naprawdę rozłączył się. Trzymałem jeszcze jakiś czas słuchaw­kę przy uchu, słyszałem buczenie, czekałem, dopiero po dłuższej chwili, z wahaniem, odłożyłem słuchawkę. Zohnerer już kilka razy mnie nacinał, ale nigdy jeszcze nie okłamał. W czasach kiedy zapewne byłem wart dwieście pięćdziesiąt marek za wieczór, zawierał dla mnie kontrakty po sto osiemdziesiąt marek i wcale nieźle na mnie zarabiał. Dopiero po odłożeniu słuchawki zdałem sobie sprawę, że był pierwszym człowiekiem, z którym chętnie porozmawiałbym jeszcze dłużej. Powinien był dać mi jeszcze inną szansę niż czekanie pół roku. Może istniała jakaś trupa potrzebu­jąca kogoś takiego jak ja, byłem lekki, nie odczuwałem zawrotów głowy i po krótkim treningu mógłbym uprawiać trochę akrobacji albo opracować skecze z innym klownem. Maria zawsze mówiła, że potrzebny mi jest jakiś partner, wtedy moje numery nie nudziłyby mi się tak szybko. Zohnerer na pewno nie wziął pod uwagę wszystkich możliwości. Postanowiłem później do niego zatelefo­nować, wróciłem do łazienki, zrzuciłem płaszcz kąpielowy, resztę ubrania odsunąłem w kąt i wszedłem do wanny. Ciepła kąpiel jest prawie tak przyjemna jak sen. Podczas moich podróży zawsze brałem pokój z łazienką, nawet wtedy, kiedy mieliśmy jeszcze mało pieniędzy. Maria zawsze mówiła, że tę rozrzutność zawdzię­czam swojemu pochodzeniu, ale to nieprawda. W domu oszczędza­no na ciepłej wodzie tak samo jak na wszystkim innym. Z zimnego prysznicu wolno nam było korzystać, ile dusza zapragnie, ale ciepła kąpiel także w domu uważana była za rozrzutność i nawet Anna, która na inne rzeczy umiała przymknąć oczy, pod tym względem była nieubłagana. Widocznie w jej I. R. 9. ciepła kąpiel uchodziła za pewien gatunek grzechu śmiertelnego.

W wannie także brak mi było Marii. Czasem, kiedy leżałem w wannie, czytała mi z łóżka na głos, to Stary Testament, całą historię Salomona i królowej Saby albo o walce Machabeuszów, to znów fragment „Spójrz ku domowi, aniele” Thomasa Wolfe'a. Teraz leżałem całkiem opuszczony w tej głupiej wannie rdzawego koloru — łazienkę wyłożono czarnymi kafelkami, ale wanna, mydelniczka, rączka prysznicu i sedes były rdzawe. Brak mi było głosu Marii. Zastanawiałem się nad tym, że Maria nie mogła Züpfnerowi nawet czytać na głos Biblii, nie czując się przy tym zdrajczynią albo nierządnicą. Musiałaby myśleć przy tym o hotelu w Düsseldorfie, gdzie czytała mi historię Salomona i królowej Saby, aż do chwili kiedy wyczerpany zasnąłem w wannie. Pokój hotelowy wyłożony zielonym dywanem, ciemne włosy Marii, jej głos — potem przyniosła mi zapalonego papierosa i całowałem ją.

Leżałem w pianie mydlanej i myślałem o Marii. Nie mogła z nim albo u niego nic robić, nie myśląc przy tym o mnie. Nie mogła nawet w jego obecności zakręcić tubki z pastą do zębów. Jakże często jedliśmy razem śniadanie, mizerne albo obfite, pośpiesznie albo delektując się nim, bardzo wcześnie rano albo późnym popo­łudniem, z dużą ilością marmolady albo bez niej. Na myśl o tym, że Maria jada z Züpfnerem śniadanie co dzień o tej samej porze, zanim on wsiądzie do samochodu i pojedzie do swojego katolickie­go biura, stawałem się niemal pobożny. Modliłem się, żeby tego nigdy nie było: śniadań z Züpfnerem. Usiłowałem go sobie wyo­brazić : ciemne włosy, jasna cera, dobrze zbudowany, coś w rodzaju Alcybiadesa niemieckiego katolicyzmu, tylko nie tak lekkomyśl­ny. Jak to określił Kinkel, Züpfner znajdował się „wprawdzie w centrum, ale jednak trochę bardziej na prawo niż na lewo”. To na lewo lub na prawo było głównym tematem jego rozmów. Uczciwie mówiąc musiałem zaliczyć Züpfnera do czterech ludzi, którzy wydawali mi się prawdziwymi katolikami. Byli to: papież Jan XXIII, Alec Guiness, Maria, Gregory — i Züpfner. Oczywiście niezależnie od jego zakochania się w Marii odgrywała tu także rolę okoliczność, że ratował ją od grzechu, stwarzając dla niej bezgrze­szną sytuację życiową. Ich trzymanie się za ręce nie było raczej niczym poważnym. Później rozmawiałem o tym z Marią, zaczer­wieniła się, ale w sposób przyjemny, i powiedziała, że „dużo rzeczy złożyło się” na tę przyjaźń: to, że ojcowie ich byli prześladowani przez hitlerowców, katolicyzm i „w ogóle jego sposób bycia, rozumiesz. Ja go dotychczas jeszcze lubię”.

Wypuściłem z wanny część letniej wody, napuściłem gorącej i wsypałem jeszcze trochę soli pachnących. Myślałem przy tym o ojcu, który ma także udział w fabryce tych soli. Cokolwiek sobie kupuję, papierosy, mydło, papier listowy, lody na patyku czy parówki — mój ojciec ma w tym wszystkim udział. Podejrzewam, że ma nawet udział w dwóch i pół centymetrach pasty do zębów, której czasem używam. Ale u nas w domu nie wolno było mówić o pieniądzach. Kiedy Anna chciała zrobić rachunki z matką, pokazać jej książkę wydatków, matka mówiła zawsze: „Mówienie o pieniądzach — jakie to obrzydliwe!” Dostawaliśmy bardzo nie­wielkie kieszonkowe. Na szczęście mieliśmy dużo krewnych, kiedy ich wszystkich spraszano, zjawiało się do sześćdziesięciu wujów i ciotek, a niektórzy z nich byli tacy mili, że nam od czasu do czasu dawali trochę pieniędzy, ponieważ skąpstwo matki było po prostu przysłowiowe. Na domiar wszystkiego matka mojej matki była szlachcianką, von Hohenbrode, i ojciec do dziś czuje się z łaski przyjętym zięciem, chociaż jego teść nosił nazwisko Tuhler, tylko jego teściowa była z domu von Hohenbrode. Niemcy są dziś przecież bardziej łasi na szlachectwo i bardziej w nie wierzą niż w roku 1910. Nawet ludzie uważani za inteligentnych ubiegają się o utytułowane znajomości. Muszę kiedyś zwrócić na to uwagę Głównego Komitetu matki. To także zagadnienie rasizmu. Nawet tak rozsądny człowiek jak mój dziadek nie może przeboleć, że Schnierowie latem 1918 roku mieli być uszlachceni, że jakoby był już sporządzony odpowiedni akt, ale w decydującym momencie nawiał cesarz, którego podpisu było brak — miał pewno inne zmartwienia na głowie, jeżeli je w ogóle kiedykolwiek miewał. Historię o niedoszłym szlachectwie Schnierów dziś jeszcze, po upływie niemal pół wieku, opowiada się w naszej rodzinie przy każdej okazji. „W tece Jego Cesarskiej Mości znaleziono dekret” — mawia ojciec. Dziwię się, że nikt nie pojechał do Doorn i nie zdobył podpisu na tym papierku. Ja pchnąłbym tam konnego posłańca, wtedy cała sprawa byłaby przynajmniej załatwiona w odpowied­nim stylu.

Pomyślałem o tym, jak Maria, kiedy ja już leżałem w wannie, rozpakowywała walizki. Jak stojąc przed lustrem zdejmowała rękawiczki i przygładzała sobie włosy; jak wyjmowała z szafy ramiączka, wieszała na nich suknie i wkładała je do szafy; zgrzyta­ły haczykami na mosiężnym drążku. Potem przychodziła kolej na obuwie, lekki szelest obcasów, szuranie podeszew, i jak umiesz­czała na szklanym blacie toaletki swoje tubki, słoiczki i flakoniki; duży słoik kremu albo wysmukłą buteleczkę lakieru do paznokci, puderniczkę i pomadkę do ust, wydającą przy stawianiu jej twar­dy, metaliczny dźwięk.

Nagle zauważyłem, że zacząłem w wannie płakać, i zrobiłem zaskakujące odkrycie fizyczne: łzy wydawały mi się zimne. Do­tychczas zawsze wydawało mi się, że są gorące, i w ostatnich miesiącach, kiedy byłem wstawiony, kilkakrotnie płakałem gorą­cymi łzami. Myślałem także o Henrietcie, o ojcu, o nawróconym Leonie, i dziwiłem się, że jeszcze się do mnie nie odezwał.



12.


Maria pierwszy raz powiedziała, że się mnie boi, w Osnabrück, kiedy odmówiłem powrotu do Bonn, a ona koniecznie chciała tam jechać, żeby odetchnąć „katolickim powietrzem”. Nie podobało mi się to wyrażenie, powiedziałem, że w Osnabrück jest także dość dużo katolików, ale ona twierdziła, że jej nie rozumiem i nie chcę zrozumieć. Siedzieliśmy już dwa dni w Osnabrück między wystę­pami i mieliśmy tam jeszcze przed sobą dalsze trzy wolne dni. Od rana padał deszcz, w żadnym kinie nie szedł interesujący mnie film i nawet nie proponowałem Marii, żebyśmy zagrali w „człowieku-nie-irytuj-się”. Już poprzedniego dnia Maria po takiej propozycji miała minę niezwykle opanowanej opiekunki do dzieci.

Maria czytała leżąc w łóżku, ja paliłem stojąc przy oknie i wyglądałem na Hamburger Strasse, a chwilami na plac przed dworcem, na który ludzie wypadali z hali dworcowej i moknąc na deszczu biegli do tramwajów. Nie mogliśmy także robić z Marią „tej rzeczy”. Maria była chora. Nie miała właściwie poronienia, ale coś w tym rodzaju. Nie wiedziałem dokładnie, o co chodzi, i nikt mi tego nie wyjaśnił. W każdym razie przedtem myślała, że jest w ciąży, a teraz już nie była, spędziła tego dnia rano tylko kilka godzin w szpitalu. Była blada, zmęczona i rozdrażniona, a ja powiedziałem, że na pewno nie posłużyłaby jej w tym stanie długa podróż koleją. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś bliższego, czy miała bóle, ale ona nic nie mówiła, tylko chwilami popłakiwała, i to w zupełnie mi nie znany, histeryczny sposób.

Zobaczyłem małego chłopca, nadchodzącego z lewej strony na plac przed dworcem. Był przemoczony do nitki i w strumieniach deszczu trzymał przed sobą otwartą teczkę. Odwinął jej klapę do tyłu i niósł tak teczkę, z takim wyrazem twarzy, jaki mają na obrazach Trzej Królowie niosący Dzieciątku Jezus złoto, kadzidło i mirrę. Widziałem mokre, prawie rozmiękłe już okładki książek. Wyraz twarzy chłopca przypomniał mi Henriettę. Było w nim oddanie, fascynacja i namaszczenie. Maria zapytała mnie z łóżka: „O czym myślisz?”, a ja odpowiedziałem: „O niczym”. Widziałem jeszcze, jak chłopiec powoli szedł przez plac, potem zniknął w budynku dworca, a ja lękałem się o niego. Za ten kwadrans namaszczenia będzie musiał pięć minut gorzko pokutować: jazgo­cąca matka, zmartwiony ojciec, w domu brak pieniędzy na nowe książki i zeszyty. „O czym myślisz?”, spytała znów Maria. Już chciałem odpowiedzieć: „O niczym”, ale w tej chwili przypomnia­łem sobie tego chłopca i opowiedziałem Marii, o czym myślałem: jak chłopiec wróci do domu gdzieś do pobliskiej wsi, jak zapewne będzie kłamał, bo nikt by nie uwierzył w to, co naprawdę zrobił. Powie, że się pośliznął i teczka upadła w kałużę albo że na parę minut postawił ją akurat pod wylotem jakiejś rynny i nagle lunęła z niej woda prosto do teczki. Wszystko to opowiedziałem Marii cichym, jednostajnym głosem, a ona spytała z łóżka: „O co ci chodzi? Dlaczego opowiadasz mi takie bzdury?” „Dlatego, że o tym myślałem, w chwili kiedy mnie spytałaś” — odparłem. Maria nie uwierzyła w historię o chłopcu i to mnie rozdrażniło. Nigdy dotychczas żadne z nas nie okłamało drugiego ani nie zarzuciło mu kłamstwa. Byłem taki wściekły, że zmusiłem Marię, żeby wstała, włożyła pantofle i poszła ze mną na dworzec. W pośpiechu zapo­mniałem wziąć parasol, zmokliśmy i nie znaleźliśmy chłopca. Zaj­rzeliśmy do poczekalni, poszliśmy nawet do punktu opieki nad podróżnymi, w końcu spytałem kolejarza kontrolującego bilety przy wyjściu, czy jakiś pociąg ostatnio odszedł. Powiedział, że tak, dwie minuty temu, do Bohmte. Spytałem jeszcze, czy wyszedł na peron chłopczyk o jasnych włosach, takiego a takiego wzrostu, przemoczony do nitki. Kolejarz zrobił podejrzliwą minę i spytał: „O co chodzi? Czy on coś zbroił?” — „Nie, nie — odparłem — chcę tylko wiedzieć, czy pojechał tym pociągiem.” Oboje byliśmy zmok­nięci, Maria i ja, kolejarz przyjrzał nam się nieufnie od stóp do głów. „Pan jest z Nadrenii?” — spytał. Zabrzmiało to tak, jakby mnie spytał, czy byłem już karany sądownie. „Tak” — odpowie­działem. „Tego rodzaju informacji wolno mi udzielać wyłącznie za zgodą moich władz” — oświadczył. Pewno miał za sobą smutne doświadczenia ze stykania się z Nadreńczykami, być może wyniesione z wojska. Znam pewnego robotnika teatralnego, które­go kiedyś w wojsku oszukał jakiś berlińczyk; od tego czasu robotnik ten uważa każdego berlińczyka za osobistego wroga. Podczas występu berlińskiej artystki wyłączył nagle światło, arty­stka się potknęła i złamała nogę. Nigdy nie ustalono powodu zgaśnięcia światła, zostało to przypisane „zwarciu”, ale ja jestem głęboko przekonany, że ów robotnik wyłączył światło tylko dlate­go, że dziewczyna pochodziła z Berlina, a jego kiedyś w wojsku oszukał berlińczyk. Kolejarz przy przejściu przyglądał mi się z taką miną, że strach mnie ogarnął. „Założyłem się z tą panią — powiedziałem. — Chodzi o zakład”. Popełniłem błąd, ponieważ było to kłamstwo, a po mnie każdy może natychmiast poznać, kiedy kłamię. „Ach tak — powiedział kolejarz. — Założył się pan. No, jak Nadreńczycy zaczynają się zakładać”... Nie można było nic więcej zrobić. Przez chwilę myślałem, żeby może wziąć taksówkę, poje­chać do Bohmte, poczekać na dworcu na przyjazd pociągu i zobaczyć, jak chłopiec z niego wysiądzie. Ale mógł przecież równie dobrze wysiąść w jakiej dziurze przed albo za Bohmte. Przemocze­ni i zziębnięci wróciliśmy do hotelu. Wprowadziłem Marię do baru na dole, stojąc przy bufecie objąłem ją ramieniem i zamówiłem koniak. Gospodarz, a zarazem właściciel hotelu spojrzał na nas takim wzrokiem, jakby miał ochotę wezwać policję. Poprzedniego dnia graliśmy wiele godzin w „człowieku-nie-irytuj-się”, kazaliś­my przynieść sobie do pokoju kanapki z szynką i herbatę, tego dnia rano Maria pojechała do szpitala, wróciła blada. Gospodarz posta­wił przed nami kieliszki z taką energią, że wylał nieomal połowę koniaku; ostentacyjnie omijał nas spojrzeniem. „Nie wierzysz mi? — spytałem Marię. — Nie wierzysz w to, co opowiadałem o chłopcu?” „Owszem, wierzę ci” — odparła. Ale powiedziała tak tylko z litości, nie dlatego, że mi naprawdę wierzyła. Byłem wściekły, ponieważ nie miałem odwagi nawymyślać gospodarzowi za rozlanie konia­ku. Obok nas stał potężny drab i mlaszcząc pił piwo. Po każdym łyku oblizywał pianę z warg i spoglądał na mnie tak, jakby za chwilę zamierzał mnie nagabnąć. Boję się nagabywania przez na wpół pijanych Niemców mniej więcej w tym wieku, zawsze zaczy­nają opowiadać o wojnie, uważają, że była wspaniałą rzeczą, a kiedy się ostatecznie upiją, okazuje się, że są mordercami i według nich „nie było aż tak źle”. Maria drżała z zimna, ale kiedy podsunąłem gospodarzowi nasze kieliszki na niklowanej ladzie, spojrzała na mnie i potrząsnęła głową. Sprawiło mi ulgę, że tym razem gospodarz przysunął kieliszki ostrożnie, nie rozlewając koniaku. Uwolniło mnie to od dręczącego uczucia, że stchórzyłem. Stojący obok nas facet wlał w siebie jeden głębszy czystej i zaczął mówić do siebie: „W czterdziestym czwartym piliśmy wiadrami czystą z koniakiem... w czterdziestym czwartym... wiadrami... reszta wylana na ulicę i podpalona... ani kropli nie zostawiliśmy uszatym.” Roześmiał się. „Ani kropli.” Kiedy jeszcze raz podsuną­łem gospodarzowi nasze kieliszki, nalał koniaku do jednego i spoj­rzał na mnie pytająco, zanim napełnił drugi. Dopiero wtedy zauważyłem, że Maria poszła. Kiwnąłem głową i gospodarz napeł­nił drugi kieliszek. Wypiłem oba i do dziś myślę z ulgą o tym, że udało mi się wyjść z baru. Maria leżąc na łóżku płakała, a kiedy położyłem jej rękę na czole, odsunęła ją — cicho, łagodnie, ale odsunęła. Usiadłem obok niej na łóżku, wziąłem jej rękę w swoją i nie cofnęła jej. Ucieszyłem się. Na dworze ściemniło się, przez godzinę siedziałem obok Marii na łóżku i trzymałem ją za rękę, zanim się odezwałem. Mówiłem cicho, opowiedziałem raz jeszcze historię o chłopcu, a Maria ścisnęła moją dłoń, jakby chciała powiedzieć: „Tak, wierzę ci, tak.” Poprosiłem ją także, żeby mi dokładnie wytłumaczyła, co z nią zrobili w szpitalu, a ona powie­działa, że to „kobieca sprawa, nic poważnego, ale to wstrętne”. Określenie „kobieca sprawa” przejęło mnie strachem. Brzmi ono dla mnie groźnie i tajemniczo, ponieważ jestem w tych rzeczach kompletnym ignorantem. Trzy lata żyłem z Marią, zanim po raz pierwszy dowiedziałem się czegoś o „kobiecych sprawach”. Oczy­wiście wiedziałem, w jaki sposób dzieci przychodzą na świat, ale nie znałem szczegółów. Miałem już dwadzieścia cztery lata i Maria od trzech lat była moją żoną, kiedy pierwszy raz o nich usłyszałem. Maria śmiała się, kiedy się przekonała, jaki jestem naiwny. Przy­cisnęła do piersi moją głowę i powtarzała: „Jesteś kochany, na­prawdę kochany”. Potem opowiedział mi o tych sprawach Karl Emonds, mój kolega szkolny, który bezustannie manipuluje swoi­mi okropnymi tabelami płodności.

Potem poszedłem jeszcze do apteki, przyniosłem Marii proszek na sen i siedziałem przy jej łóżku, aż zasnęła. Do dziś nie wiem, co się z nią działo i jakie komplikacje spowodowała jej „kobieca sprawa”. Nazajutrz rano poszedłem do Miejskiej Biblioteki i prze­czytałem w encyklopedii wszystko, co mogłem znaleźć na ten temat. Poczułem ulgę. Około południa Maria pojechała sama do Bonn, wzięła ze sobą tylko ręczną torbę. Nie wspomniała o tym, żebym z nią pojechał. Powiedziała: „No, to spotkamy się pojutrze we Frankfurcie”.

Po południu, kiedy przyszli z policji obyczajowej, rad byłem, że Maria wyjechała, jakkolwiek sam fakt jej wyjazdu sprawił mi ogromną przykrość. Myślę, że gospodarz nas zadenuncjował. Oczywiście zawsze podawałem, że Maria jest moją żoną, i dwa czy trzy razy mieliśmy z tego powodu pewne kłopoty. W Osnabrück było to szczególnie nieprzyjemne. Przyszła jedna funkcjonariuszka i jeden mężczyzna po cywilnemu, byli bardzo uprzejmi, rzeczo­wi w sposób, jaki im zapewne wpojono jako „sprawiający dodatnie wrażenie”. Pewne formy uprzejmości policjantów są dla mnie szczególnie niemiłe. Funkcjonariuszka była przystojna, ładnie umalowana, usiadła dopiero, kiedy jej to zaproponowałem, wzięła nawet ode mnie papierosa, podczas gdy jej kolega „dyskretnie” rozglądał się po pokoju. „Panny Derkum nie ma już tutaj?” „Nie — odparłem. — Pojechała wcześniej, spotkamy się pojutrze we Frank­furcie.” „Pan jest artystą?” Potwierdziłem, jakkolwiek to nie było prawdą, ale pomyślałem sobie, że tak będzie prościej. „Pan rozu­mie — powiedziała kobieta — że musimy przeprowadzać wyrywko­we kontrole, kiedy ktoś niestale zamieszkały przechodzi — odkaszlnęła — abortus.” „Rozumiem” — powiedziałem. W encyklopedii nie wyczytałem, co znaczy abortus. Mężczyzna uprzejmie odmówił, kiedy zaproponowałem mu, żeby usiadł, i w dalszym ciągu dys­kretnie się rozglądał. „Jakie jest pana stałe miejsce zamieszka­nia?” — spytała funkcjonariuszka. Podałem jej adres w Bonn. Podniosła się z krzesła. Jej kolega rzucił spojrzenie na otwartą szafę. „Suknie panny Derkum?” — spytał. „Tak” — odparłem. Spojrzał „wymownie” na koleżankę, ona wzruszyła ramionami, on również, jeszcze chwilę dokładnie oglądał dywan, pochylił się nad jakąś plamą i spojrzał na mnie, jak gdyby oczekiwał, że teraz przyznam się do morderstwa. Potem wyszli. Do końca tego przed­stawienia zachowywali się nad wyraz uprzejmie. Kiedy się wynie­śli, pośpiesznie spakowałem wszystkie walizki, kazałem przynieść rachunek, wezwać z dworca bagażowego i wyjechałem najbliż­szym pociągiem. Zapłaciłem nawet w hotelu za rozpoczętą drugą dobę. Rzeczy nadałem do Frankfurtu, sam wsiadłem do następne­go pociągu, jadącego na południe. Bałem się i chciałem jak najprę­dzej wyjechać. Przy pakowaniu zauważyłem na ręczniku Marii plamy krwi. Jeszcze na peronie, zanim ostatecznie znalazłem się w pociągu do Frankfurtu, bałem się, że nagle poczuję czyjąś rękę na ramieniu i ktoś zapyta mnie uprzejmie zza moich pleców: „Przyznaje się pan?” Przyznałbym się do wszystkiego. Już po północy przejeżdżałem przez Bonn. Ani mi w głowie było wysiąść. Dojechałem bezpośrednio do Frankfurtu około czwartej rano, zatrzymałem się w o wiele za drogim hotelu i zatelefonowałem do Marii do Bonn. Lękałem się, że może nie ma jej w domu, ale ona natychmiast podeszła do telefonu i powiedziała: „Hans, chwała Bogu, że zadzwoniłeś, tak się niepokoiłam o ciebie”. „Niepokoiłaś się?” — spytałem. „Tak” — powiedziała. — Telefonowałam do Osnabrück i dowiedziałam się, że cię tam już nie ma. Natychmiast przyjeżdżam do Frankfurtu, natychmiast”. Wykąpałem się, zamó­wiłem śniadanie do pokoju, zasnąłem, a o jedenastej obudziła mnie Maria. Była jak odmieniona, bardzo miła i pogodna, a kiedy zapytałem: „Czy nawdychałaś się już dość katolickiego powie­trza?”, roześmiała się i pocałowała mnie. Nie powiedziałem jej o wizycie policji.



13.


Zastanawiałem się, czy nie napuścić jeszcze trochę gorącej wody do wanny. Ale woda była już trochę mętna i czułem, że powinienem z niej wyjść. Kąpiel nie wpłynęła dobrze na moje kolano, było znowu spuchnięte i prawie sztywne. Wychodząc z wanny poślizną­łem się i omal nie upadłem na śliczne kafelki. Chciałem natych­miast zatelefonować do Zohnerera i zaproponować mu, żeby mi znalazł engagement do jakiejś trupy. Wytarłem się, zapaliłem papierosa i przejrzałem się w lustrze: schudłem. Kiedy odezwał się dzwonek telefonu, myślałem przez chwilę, że może to Maria. Mógł być też Leon. Pokuśtykałem do pokoju, podniosłem słuchawkę i powiedziałem:

Halo!

Och — zabrzmiał głos Sommerwilda — mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu w wykonywaniu podwójnego salta!

Nie jestem akrobatą — odpowiedziałem z wściekłością — tylko klownem. Jest to taka co najmniej różnica, jak między jezuitami i dominikanami, a jeżeli tu nastąpi coś podwójnego, to tylko podwójne morderstwo.

Sommerwild roześmiał się.

Schnier, Schnier — powiedział — bardzo się martwię o pana.

Pan na pewno przyjechał do Bonn, aby nam wszystkim telefonicz­nie wypowiedzieć wojnę?

Czy to ja zatelefonowałem do księdza, czy też ksiądz do mnie? — spytałem.

Ach — powiedział — czy to ma rzeczywiście jakieś znaczenie? — Milczałem. — Wiem — ciągnął — że pan mnie nie lubi, i może to pana zdziwi, ale ja pana lubię. I musi pan uznać moje prawo do zaprowadzania ładu, w który wierzę i który reprezentuję.

W razie potrzeby nawet przemocą.

Nie. — Głos zabrzmiał bardzo wyraźnie. — Nie przemocą, ale z całym naciskiem, jak tego może oczekiwać osoba, o którą cho­dzi.

Dlaczego ksiądz mówi: osoba, a nie: Maria?

Ponieważ zależy mi na traktowaniu tej sprawy możliwie obiektywnie.

To właśnie wielki błąd, księże prałacie, ponieważ ta sprawa jest najbardziej subiektywna, jak tylko można. — Było mi zimno w płaszczu kąpielowym, papieros zwilgotniał i nie chciał się porządnie palić. — Jeśli Maria nie wróci, zamorduję nie tylko księdza, ale i Züpfnera.

Ach, mój Boże — powiedział rozdrażniony — niech pan Heriberta nie miesza do tej sprawy.

Ksiądz jest niesłychanie dowcipny. Byle kto odbiera mi żonę i właśnie jego mam nie mieszać do tej sprawy.

To nie jest byle kto, poza tym panna Derkum nie była pańską żoną — i on jej panu nie odebrał, tylko ona od pana odeszła.

Całkiem dobrowolnie, prawda?

Tak — powiedział — całkiem dobrowolnie, choć może w ciężkim zmaganiu się natury z czynnikiem ponadnaturalnym.

Ach tak? A w czym ksiądz tu dostrzega czynnik ponadnaturalny?

Schnier — powiedział Sommerwild zirytowany — mimo wszyst­ko wierzę, że jest pan dobrym klownem, ale o teologii wie pan tyle co kura o pieprzu.

Wiem tyle, że wy, katolicy, jesteście wobec człowieka niewie­rzącego, jak ja, równie nieustępliwi, jak Żydzi wobec chrześcijan i chrześcijanie wobec pogan. Ciągle tylko słyszę: prawo, teologia — a wszystko w gruncie rzeczy z powodu jednego głupiego świstka papieru, który musi wystawić państwo.

Pan myli przyczynę ze skutkiem — powiedział. — Ale ja pana rozumiem, rozumiem pana.

Nic ksiądz nie rozumie — zaprzeczyłem — a skutkiem tego będzie podwójne wiarołomstwo. Jedno, które Maria popełni poślu­biając waszego Heriberta, a drugie, które popełni pewnego dnia odchodząc znów ze mną. Ja pewno nie jestem dostatecznie subtel­nym człowiekiem i artystą, a przede wszystkim nie jestem dostate­cznie chrześcijański, żeby jakiś prałat mógł mi powiedzieć: „Schnier, szkoda, że pan nie poprzestał na konkubinacie”.

Pan nie widzi teologicznego jądra różnicy, zachodzącej między pańskim przypadkiem a tym, na temat którego sprzeczaliśmy się wtedy. . .

Jakiej różnicy? Pewno tej, że Besewitz jest subtelniejszy, a dla waszego stowarzyszenia stanowi ważki wehikuł wiary?

Nie. — Sommerwildowi udało się roześmiać. — Nie. Zachodzi tu różnica z punktu widzenia prawa kościelnego. B. żył z kobietą rozwiedzioną, z którą w ogóle nie mógł wziąć ślubu kościelnego, podczas gdy pan...no, panna Derkum nie była rozwódką i nic nie stało na przeszkodzie, aby ją pan poślubił.

Byłem gotów podpisać ten dokument — powiedziałem — a nawet zmienić wyznanie.

Gotów, ale z pogardliwym nastawieniem.

Czy powinienem udawać uczucia, wiarę, której w rzeczywis­tości nie mam? Jeśli ksiądz obstaje przy prawie, ustawach — sprawach czysto formalnych — dlaczego zarzuca mi ksiądz brak uczuć?

Nic panu nie zarzucam.

Milczałem. Sommerwild miał rację, z przykrością musiałem to przyznać. Maria odeszła ode mnie, a oni oczywiście przyjęli ją z otwartymi ramionami, ale gdyby chciała przy mnie zostać, nikt nie mógłby jej zmusić do odejścia.

Halo — powiedział Sommerwild — słucha pan?

Tak, słucham — odparłem. Inaczej wyobrażałem sobie rozmowę z nim. Chciałem wyrwać go ze snu o wpół do trzeciej nad ranem, nawymyślać mu i zagrozić.

Co mógłbym dla pana zrobić? — zapytał cichym głosem.

Nic — odpowiedziałem. — Jeżeli ksiądz mi powie, że te poufne konferencje w hotelu w Hanowerze miały na celu wyłącznie umocnienie Marii w wierności do mnie — wtedy księdzu uwierzę.

Nie docenia pan faktu, że w stosunku panny Derkum do pana nastąpił pewien kryzys.

A wy musieliście to natychmiast wykorzystać — powiedziałem — i wskazać jej kościelno-prawną lukę, żeby mnie opuściła. Zawsze sądziłem, że Kościół Katolicki jest przeciwny rozwodom.

A niech pana, Schnier! — wykrzyknął. — Nie może pan przecież wymagać, żebym ja, katolicki duchowny, utwierdzał w kobiecie chęć życia w konkubinacie!

Dlaczego, nie? — spytałem. — Ksiądz wpędza ją w nierząd i wiarołomstwo. Jeśli ksiądz, jako duchowny, bierze to na swoją odpowiedzialność, to bardzo proszę.

Jestem zaskoczony pańskim antyklerykalizmem. Dotychczas napotykałem go jedynie u katolików.

Wcale nie jestem antyklerykałem, niech ksiądz sobie tego nie wyobraża, jestem tylko antysommerwildem, ponieważ ksiądz jest nielojalny i podstępny.

O Boże — powiedział — dlaczego?

Kiedy człowiek słucha kazań księdza, myśli, że ksiądz ma serce wielkie jak żagiel, a potem okazuje się, że ksiądz spiskuje i intrygu­je po hallach hotelowych. Podczas kiedy ja w pocie czoła pracuję na chleb, ksiądz konferuje z moją żoną nie wysłuchując moich racji. To jest nielojalne i podstępne, ale czego innego można oczekiwać od estety?

Niech pan mi urąga, niech pan będzie wobec mnie niesprawie­dliwy, bardzo proszę. Ja pana doskonale rozumiem.

Nic ksiądz nie rozumie. Napoiliście Marię jakąś przeklętą, zafałszowaną cieczą. Ja wolę pić czyste płyny: wolę prawdziwą wódkę niż fałszowany koniak.

Niech pan dalej mówi, niech pan mówi — powiedział. — To brzmi tak, jak gdyby pan był wewnętrznie zaangażowany.

Jestem zaangażowany wewnętrznie i zewnętrznie, ponieważ chodzi o Marię.

Nadejdzie dzień, kiedy pan zrozumie, że pan mnie krzywdzi. Zarówno w tej sprawie, jak i w ogóle. — Jego głos zabrzmiał niemal płaczliwie. — A co się tyczy zafałszowania, pewno nie przyszło panu do głowy, że ludzie czasem odczuwają pragnienie, po prostu pragnienie, i że wolą napić się nawet czegoś zafałszowanego niż w ogóle niczego.

Ale wasze Pismo Święte mówi przecież o czystej, nie zamąconej wodzie, dlaczego ksiądz nie poi nią spragnionych?

Może dlatego — powiedział lekko drżącym głosem — że trzyma­jąc się pańskiego porównania, stoję na końcu długiego łańcucha, który czerpie wodę ze studni, jestem może setnym albo i tysiącz­nym ogniwem i woda nie jest już taka świeża. I jeszcze jedno... Słucha mnie pan?

Słucham.

Można także kochać kobietę nie żyjąc z nią.

Tak? Teraz ksiądz pewno zacznie mówić o Matce Boskiej?

Niech pan nie drwi, Schnier. To do pana nie pasuje.

Wcale nie drwię — powiedziałem. — Potrafię uszanować nawet coś, czego nie rozumiem. Uważam tylko, że popełnia się fatalny błąd, jeśli młodej dziewczynie, która nie chce iść do klasztoru, stawia się za wzór Matkę Boską. Kiedyś nawet wygłosiłem prelek­cję na ten temat.

Tak? Gdzie?

Tutaj, w Bonn, dla młodych dziewcząt należących do grupy Marii. Przyjechałem kiedyś z Kolonii na ich wieczór w świetlicy, pokazałem im parę sztuczek, a potem rozmawialiśmy o Matce Boskiej. Proszę zapytać Monikę Silvs. Oczywiście nie mogłem mówić z dziewczętami o tym, co wy nazywacie cielesnym pożąda­niem! Słucha ksiądz?

Słucham — odparł — i dziwię się. Pan bywa bardzo drastyczny.

Do licha, księże prałacie, proces, którego skutkiem bywa spłodzenie dziecka, jest rzeczą dość drastyczną. Jeśli ksiądz woli, możemy rozmawiać o bocianach. Wszystko, co się o tej drastycznej sprawie mówi, wykłada w kazaniach i czego się uczy, jest oszustwem. W głębi duszy uważacie to za świństwo, zalegalizowane przez małżeństwo w obronie koniecznej przed naturą — albo też stwarzacie sobie złudzenia i oddzielacie element cielesny od reszty sprawy — ale właśnie to, co się na nią składa oprócz elementu cielesnego, jest najbardziej skomplikowane. Nawet kobieta, która już zaledwie toleruje swego małżonka, nie jest tylko ciałem — nie jest tylko nim nawet najbardziej wykolejony pijak, kiedy idzie do dziwki, ani też sama dziwka. Wy traktujecie tę sprawę jak rakietę sylwestrową, a to jest dynamit.

Schnier — powiedział Sommerwild słabym głosem — zdumiewa mnie, ile pan rozmyślał nad tą sprawą.

Zdumiewa! — wykrzyknąłem. — Księdza powinni zdumiewać ci bezmyślni łajdacy, którzy traktują swoje żony po prostu jak swoją prawną własność. Proszę zapytać Monikę Silvs, co wtedy powie­działem dziewczętom na ten temat. Odkąd wiem, że jestem osobni­kiem płci męskiej, chyba nad niczym tyle nie rozmyślałem — i to księdza zdumiewa?

Pan nie ma najmniejszego wyobrażenia o tym, co to jest prawo i ustawa. Te sprawy, nawet żeby były nie wiadomo jak trudne, muszą być uregulowane.

Owszem — powiedziałem — poznałem już trochę wasze reguły. Przesuwacie naturę na tor, który nazywacie wiarołomstwem; kiedy natura wdziera się do małżeństwa, strach was ogarnia. Spowiedź, odpuszczenie winy, grzech — i tak w kółko. Wszystko ustawowo uregulowane.

Sommerwild roześmiał się. Jego śmiech zabrzmiał po prostacku.

Schnier — powiedział — już wiem, o co tu chodzi. Widocznie jest pan monogamistą jak osioł.

Ksiądz nie zna się nic a nic na zoologii, nie mówiąc już o rodzaju homo sapiens. Osły wcale nie mają natury monogamicznej, choć wyglądają tak poczciwie. Wśród osłów panuje całkowity promiskuityzm. Monogamiczne są kruki, kawki i czasem noso­rożce.

Ale widocznie nie Maria — powiedział. Chyba zorientował się, jak to krótkie zdanie musiało mnie dotknąć, bo ciszej dodał: — Bardzo mi przykro, Schnier, chętnie byłbym panu tego oszczędził. Wierzy mi pan? — Milczałem. Wyplułem niedopałek papierosa na dywan, widziałem, jak żar się rozsypuje i wypala małe czarne dziurki. — Schnier — powtórzył Sommerwild błagalnie — czy pan mi przynajmniej wierzy, że niechętnie panu o tym mówię?

Czy nie wszystko jedno? Ale jeśli księdzu na tym zależy: owszem, wierzę.

Przed chwilą mówił pan tyle o naturze — powiedział. — Powinien pan był pójść za jej głosem, pojechać za Marią, walczyć o nią.

Walczyć — powtórzyłem. — Czy to słowo znajduje się w waszych przeklętych ustawach małżeńskich?

Pan nie żył z panną Derkum w związku małżeńskim.

Dobrze, niech i tak będzie. Nie w związku małżeńskim. Niemal co dzień próbowałem połączyć się z nią telefonicznie i co dzień do niej pisałem.

Wiem o tym — powiedział. — Wiem. Teraz już za późno.

Teraz pozostaje już zapewne tylko jawne wiarołomstwo.

Pan jest niezdolny do popełnienia tego — powiedział. — Znam pana lepiej, niż się panu zdaje. Może mi pan wymyślać i grozić, ile się panu podoba, ale mówię panu, najstraszniejsze jest to, że pan jest niewinnym, użyłbym nawet określenia, czystym człowiekiem. Czy mógłbym panu dopomóc... mam na myśli... — umilkł.

Ma ksiądz na myśli pieniądze? — spytałem.

I to także. Ale właściwie myślałem o pana sprawach zawodo­wych.

Być może, że powrócę za chwilę do obu tych rzeczy, pieniędzy i spraw zawodowych. Gdzie ona jest?

Słyszałem jego oddech i w tej niemal całkowitej ciszy pierwszy raz doszły do mnie zapachy: łagodnej wody toaletowej, czerwone­go wina, także i cygara, niezbyt mocnego.

Pojechali do Rzymu — powiedział wreszcie.

Miodowy miesiąc, prawda?— spytałem ochryple.

Tak to się nazywa.

Żeby dopełnić nierządu.

Odłożyłem słuchawkę nie dziękując ani nie żegnając się z nim. Patrzyłem na czarne plamki, które wypalił w dywanie mój papieros, ale byłem zanadto zmęczony, aby je zadeptać i całkowicie ugasić. Było mi zimno i kolano mnie bolało. Za długo siedziałem w wannie.

Ze mną Maria nie chciała pojechać do Rzymu. Zaczerwieniła się, kiedy jej to zaproponowałem, i powiedziała: „Do Włoch tak, ale nie do Rzymu”, a kiedy chciałem się dowiedzieć, dlaczego, spytała: „Naprawdę nie wiesz?” „Nie wiem” — powiedziałem, a ona już się nie odezwała. Miałem wielką ochotę pojechać z nią do Rzymu i zobaczyć papieża. Myślę, że czekałbym nawet godzinami na placu Św. Piotra, a potem klaskał i wołał „Evviva!”, kiedy papież ukazałby się w oknie. Kiedy powiedziałem to Marii, niemal wpadła w złość. Powiedziała, że uważa za „pewnego rodzaju perwersję”, żeby taki agnostyk jak ja brał udział w owacjach na cześć papieża. Była naprawdę zazdrosna o niego. Często spotykałem się z tym u katolików: jak skąpcy chronią swe skarby — sakramenty, papie­ża. Poza tym są najzarozumialszą grupą ludzi, jaką znam. Wyobra­żają sobie nie wiadomo co o wszystkim, o sile Kościoła, i o tym, co jest jego słabością, i po każdym, kogo uważają za jako tako inteligentnego, oczekują, że wkrótce przejdzie na katolicyzm. Może Maria dlatego nie chciała pojechać ze mną do Rzymu, że tam odczuwałaby szczególnie głęboko wstyd z powodu swego grzesz­nego pożycia ze mną. W pewnych sprawach była naiwna i nigdy nie odznaczała się wybitną inteligencją. Uważałem za podłość z jej strony, że pojechała tam teraz z Züpfnerem. Z pewnością zostaną przyjęci na prywatnej audiencji i biedny papież, który będzie się zwracał do Marii: „moja córko”, a do Zupfnera „mój drogi synu”, nie domyśli się, że klęczy przed nim para nierządna i wiarołomna. A może Maria pojechała z Züpfnerem do Rzymu dlatego, że tam nic jej mnie nie przypominało. Byliśmy razem w Neapolu, Wenecji i Florencji, w Paryżu i Londynie, i w wielu niemieckich miastach. W Rzymie nie groziły jej żadne wspomnienia i z pewnością miała tam dostatecznie dużo „katolickiego powietrza”. Zdecydowałem się mimo wszystko zatelefonować jeszcze do Sommerwilda i po­wiedzieć mu, że uważam za szczególnie nędzne jego drwiny z moje­go monogamicznego usposobienia. Ale prawie wszyscy wykształ­ceni katolicy mają tę paskudną cechę, ukrywają się za wał ochronny swoich dogmatów i ciskają zza niego uklepanymi z dogmatów zasadami, a kiedy się ich poważnie konfrontuje z ich „niewzruszo­nymi prawdami”, uśmiechają się i powołują na „ludzką naturę”. W razie potrzeby przybierają też ironiczny wyraz twarzy, jak gdyby właśnie wrócili od papieża, który użyczył im skrawka swojej nieomylności. W każdym razie, jeżeli ktoś zaczyna zupełnie poważnie traktować głoszone przez nich z zimną krwią potworne prawdy, jest albo „protestantem”, albo osobą pozbawioną poczu­cia humoru. Kiedy rozmawia się z nimi poważnie na temat małżeń­stwa, wyjeżdżają ze swoim Henrykiem VIII, z tej armaty walą już od trzystu lat, chcą w ten sposób dowieść, jak surowy jest ich Kościół; ale kiedy chcą dowieść, jaki jest pobłażliwy, jakie ma wspaniałomyślne serce, przytaczają anegdotę o Besewitzu, opo­wiadają kawały o biskupach — tylko wśród „wtajemniczonych”, do których — obojętne, czy są przekonań lewicowych, czy prawico­wych — zaliczają ludzi „wykształconych i inteligentnych”. Jak zaproponowałem Sommerwildowi, żeby opowiedział kiedy z am­bony historyjkę o prałacie i Besewitzu, był wściekły. Jeśli chodzi o mężczyznę i kobietę, strzelają z ambony zawsze ze swego najwię­kszego działa: Henryk VIII. Królestwo za małżeństwo! Prawo! Ustawa! Dogmat!

Mdliło mnie z rozmaitych powodów — fizycznie, ponieważ od podłego śniadania w Bochum nie miałem nic w ustach oprócz koniaku i papierosów, duchowo, ponieważ wyobrażałem sobie, jak w rzymskim hotelu Zupfner patrzy na rozbierającą się Marię. Pewno grzebie też w jej bieliźnie. Ci starannie uczesani, inteligent­ni, sprawiedliwi i wykształceni katolicy potrzebują miłosiernych kobiet. Maria nie była właściwą kobietą dla Züpfnera. Dla męż­czyzny, który jest zawsze ubrany bez zarzutu, wystarczająco modnie, żeby nie wyglądać po staroświecku, ale i nie tak modnie, żeby wyglądać na fircyka; dla mężczyzny, który rano zlewa się od stóp do głów zimną wodą i myje zęby z takim zapałem, jakby chodziło o pobicie jakiegoś rekordu — dla takiego mężczyzny Maria nie jest dość inteligentna i zbyt gorliwie oddaje się porannym zabiegom toaletowym. Züpfner to typ mężczyzny, który przed wejściem do sali audiencyjnej papieża jeszcze prędko przetarłby obuwie chustką do nosa. Żal mi było także papieża, przed którym klęczeliby ci dwoje. Papież uśmiechałby się dobrotliwie i z całego serca cieszył się widokiem tej przystojnej, sympatycznej pary niemieckich katolików — i jeszcze raz byłby oszukany. Nie mógłby się przecież domyślić, że udziela błogosławieństwa dwojgu wiarołomcom.

Poszedłem do łazienki, wytarłem się do sucha, ubrałem się, wróciłem do kuchni i nastawiłem wodę. Monika pomyślała o wszy­stkim. Na płytce gazowej leżały zapałki, na stole stała hermetycz­nie zamknięta puszka ze zmieloną kawą, obok leżały filtry, w lo­dówce szynka, jajka i jarzyny w puszkach. Tylko wtedy chętnie coś robię w kuchni, kiedy jest to jedynym sposobem uniknięcia pew­nym form gadulstwa ludzi dorosłych. Kiedy Sommerwild zaczyna prawić o „erosie”, Blothert wyksztuszą z siebie: „ka... ka... kanc­lerz” albo Fredebeul wygłasza zręcznie skompilowaną prelekcję o Cocteau — wtedy wolę iść do kuchni, wyciskać z tubek majonez, przepoławiać oliwki i smarować kanapki kiszką pasztetową. Ale jeśli mam w kuchni przyrządzić coś dla siebie samego, czuję się zupełnie zgubiony. Z powodu osamotnienia robię się niezdarny, a perspektywa otworzenia puszki lub rozbicia jajek na patelni przyprawia mnie o głęboką melancholię. Nie mam kwalifikacji na kawalera. Kiedy Maria chorowała albo szła do pracy — jakiś czas była sprzedawczynią w sklepie papierniczym — praca w kuchni nie sprawiała mi takich trudności, a po pierwszym poronieniu Marii uprałem nawet bieliznę pościelową, zanim nasza gospodyni wróci­ła z kina do domu. Udało mi się otworzyć puszkę fasolki bez pokaleczenia obu rąk, nalałem gotującej się wody na filtr, myśląc o domu, który Züpfner zbudował dla siebie. Dwa lata temu byłem raz u niego.



14.


Widziałem ją wracającą po ciemku do domu. Starannie przy­strzyżony trawnik nabiera w świetle księżyca niemal niebieskiego odcienia. Koło garażu piętrzą się ułożone przez ogrodnika suche gałęzie. Między krzakami janowca i głogu stoją kubły na śmiecie, przygotowane do wywiezienia. Piątek wieczór. Z góry wie, jaki zapach unosi się w kuchni, zapach ryby, wie także, jakie kartki znajdzie — jedną Züpfnera, na telewizorze: „Musiałem zobaczyć się w pilnej sprawie z F. Uściski. Heribert”, drugą od służącej, na lodówce: „Jestem w kinie, wrócę o dziesiątej. Greta (Luiza, Birgit)”.

Otwiera drzwi garażu, zapala światło: na biało otynkowanej ścianie cień hulajnogi i zepsutej maszyny do szycia. Stojący w boksie Züpfnera mercedes dowodzi, że jego właściciel wybrał się na piechotę. „Zaczerpnąć powietrza, zaczerpnąć trochę powietrza, powietrza”. Błoto przyschnięte na oponach i błotnikach świadczy o wyjazdach do Eifel, popołudniowych prelekcjach, wygłaszanych dla Unii Młodych („Razem się trzymać, razem stawiać czoło, razem cierpieć”).

Rzut oka w górę: w dziecinnym pokoju ciemno. Sąsiednie domy oddzielone podwójnymi śladami kół samochodowych i szerokimi rabatami. Słaby odblask telewizorów. Powrót małżonka i ojca zakłóciłby ten spokój; na powrót marnotrawnego syna nie zarżnię­to by cielaka, nawet nie upieczono by kurczęcia — poinformowano by go pośpiesznie, że w lodówce jest resztka kiszki pasztetowej.

W sobotnie popołudnia następuje sąsiedzkie zbliżenie, kiedy pierzaste rzutki przelatują ponad żywopłotami, kiedy uciekają kotki lub szczeniaki. Zwraca się rzutki, oddaje się przez furtkę lub przez dziurę w żywopłocie kociaka — „ach, jaki uroczy” — albo szczeniaka — „ach, jaki uroczy”. W głosach przytłumione rozdraż­nienie bez adresata; czasem tylko gwałtownie zbacza ono z jednos­tajnie zakreślonej krzywej i rysuje ostre kąty na sąsiedzkim niebie, zawsze z błahych powodów, nigdy z prawdziwych; kiedy spodek tłucze się z brzękiem, piłka łamie kwiaty, dziecięca ręka rzuca garść piasku na błyszczący lakier samochodu, świeżo uprane, świeżo uprasowane ubranie oblewa strumień wody z węża ogrodo­wego. Wtedy stają się przenikliwe głosy, którym nie wolno być przenikliwymi z powodu oszustwa, zdrady małżeńskiej, sztuczne­go poronienia. „Ach, po prostu masz przewrażliwiony słuch, zażyj coś na uspokojenie.”

Nie zażywaj nic, Mario.

Otwiera drzwi wejściowe: wewnątrz cisza i przyjemne ciepło. Mała Marysia śpi na górze. Tak prędko wszystko poszło: ślub w Bonn, miodowy miesiąc w Rzymie, ciąża, poród — brązowe loki dziecka na śnieżnobiałej poduszce. Pamiętasz, jak on nas oprowa­dzał po swoim domu i tryskając życiem oznajmił: „Mam tu dość miejsca na dwanaścioro dzieci” — teraz co rano przy śniadaniu przygląda ci się z nie wypowiadanym na głos „No, jak?”, a jego prostoduszni bracia w wierze i polityce wykrzykują po trzecim kieliszku koniaku: „Początek zrobiony, co rok to prorok!”

W mieście zaczynają szeptać. Znowu byłaś w kinie, siedziałaś w kinie w to promienne, słoneczne popołudnie. Już znowu w kinie — i znowu.

Cały wieczór spędziłaś sama na zebraniu Koła u Blotherta, z ciągłym „ka, ka, ka...” w uszach, i tym razem końcówka nie brzmiała — nclerz, ale tholon. Świdruje ci to słowo w uchu jak obce ciało. Brzmi trochę jak klinkier, trochę też jak karbunkuł. Blot­hert ma licznik Geigera, którym wykrywa katholon. „Ten go ma — ten nie ma — ta go ma — ta nie”. Tak jak przy wróżeniu z listków akacji: kocha, nie kocha. Kocha. Sprawdza się istnienie katholonu w klubach piłki nożnej i u kolegów z partii, u rządu i u opozycji. Szuka się go jak piętna rasy i nie znajduje; nordycki nos, romań­skie usta. Jeden ma go na pewno, posiadł go, ten gwałtownie poszukiwany przedmiot pożądania. To sam Blothert, strzeż się jego wzroku, Mario. Spóźniona zmysłowość, wyobrażenie o szós­tym przykazaniu na poziomie seminarzysty, a o pewnych grze­chach mówi wyłącznie po łacinie. In sexto, desexto. Oczywiście, to przypomina mu seksualizm. I kochane dzieci. Starsze, osiemnasto­letni Hubert i siedemnastoletnia Margret, mogą dziś pójść spać trochę później, żeby wynieść jakąś korzyść z rozmów dorosłych. Usłyszeć o katholonie, państwie stanowym, karze śmierci, która wywołuje w oczach pani Blothert takie dziwne migotanie, nadaje jej głosowi wysokie, niespokojne tony, brzmią w nich jednocześnie śmiech i płacz, dają w połączeniu uczucie rozkoszy. Usiłowałaś pocieszyć się zatęchłym lewicowym cynizmem Fredebeula: na próżno. Na próżno usiłowałaś zirytować się zatęchłym prawicowym cynizmem Blotherta. Istnieje takie ładne słówko: nic. Myśl o niczym. Nie myśl o kanclerzu ani o katholonie, myśl o klownie, który płacze w wannie, któremu kawa ścieka na pantofle.



15.


Mogłem zidentyfikować ten odgłos, ale nie potrafiłem się do niego ustosunkować, często go słyszałem, ale nigdy nie musiałem na niego reagować. U nas w domu na dźwięk dzwonka u drzwi reagowały służące, dzwonek w sklepie Derkumów często słysza­łem, ale nigdy słysząc go nie zrywałem się z miejsca. W Kolonii mieszkaliśmy w pensjonacie, a w hotelach słychać tylko dzwonki telefonu. Słyszałem dzwonek, ale nie uświadomiłem go sobie. Był dla mnie czymś obcym, tylko dwukrotnie słyszałem go w tym mieszkaniu, raz, kiedy chłopiec przyniósł mleko, i drugi raz, kiedy Züpfner przysłał Marii herbaciane róże. Kiedy je przyniesiono, leżałem w łóżku, Maria weszła do pokoju, pokazała mi kwiaty, z zachwytem wetknęła nos w bukiet i doszło do bardzo przykrej sceny, bo myślałem, że róże przysłano dla mnie. Czasem wielbiciel­ki przysyłały mi kwiaty do hotelu. Powiedziałem do Marii: „Ładne róże, zatrzymaj je dla siebie”, a ona spojrzała na mnie i powiedzia­ła: „Ależ one są dla mnie”. Zaczerwieniłem się. Zrobiło mi się nieprzyjemnie i uświadomiłem sobie, że nigdy jeszcze nie posłałem Marii kwiatów. Naturalnie przynosiłem jej wszystkie kwiaty, jakie dostawałem na scenie, ale nigdy ich jej nie kupowałem, przeważnie musiałem sam płacić za bukiet, jaki mi wręczano po przedstawie­niu. „Od kogo są te kwiaty?” — spytałem, „Od Züpfnera” —odpowiedziała. „Do licha — powiedziałem — co to ma znaczyć?” Przypomniało mi się, jak idąc trzymali się za ręce. Maria zaczer­wieniła się i powiedziała: „Dlaczego nie miałby mi przysyłać kwiatów?” „To pytanie należałoby inaczej sformułować — powie­działem. — Dlaczego miałby ci przysyłać kwiaty?” „Znamy się od dawna i może ma dla mnie szacunek.” „Pięknie — powiedziałem — niech go ma, ale ofiarowywanie ci tylu drogich kwiatów jest natarczywością. Uważam, że to niesmaczne.” Maria wyszła obra­żona.

Kiedy zadzwonił chłopiec z mlekiem, siedzieliśmy w pokoju, Maria otworzyła drzwi i zapłaciła za mleko. Tylko raz odwiedził nas ktoś w domu: Leon, zanim przeszedł na katolicyzm; ale on nie zadzwonił, przyszedł razem z Marią.

Dzwonek dźwięczał jakoś dziwne, nieśmiało, a zarazem upor­czywie. Okropnie się zląkłem, że może to Monika, może nawet Sommerwild przysłał ją pod jakimś pretekstem. Od razu odezwał się we mnie kompleks Nibelungów. Pobiegłem w mokrych pantof­lach do przedpokoju i zacząłem szukać guzika, który powinienem był nacisnąć. W trakcie tego przyszło mi na myśl, że Monika ma przecież klucze. Wreszcie znalazłem guzik, nacisnąłem go i usły­szałem na dole bzyczenie, jakby pszczoła obijała się o szybę. Wyszedłem na schody i stanąłem koło windy. Zapaliło się czerwo­ne światełko, potem cyfra jeden, potem dwa, nerwowo spogląda­łem na nie, aż nagle zauważyłem, że ktoś stoi koło mnie. Przestra­szony odwróciłem się: ładna kobieta, jasna blondynka, nieprzesadnie szczupła, o bardzo miłych jasnoszarych oczach. Miała kapelusz jak na mój gust trochę za czerwony. Uśmiechnąłem się, ona także się uśmiechnęła i powiedziała:

Pan Schnier, prawda? Ja nazywam się Grebsel, jestem pańską sąsiadką. Cieszę się, że wreszcie spotkałam pana we własnej osobie.

I ja się cieszę — odparłem.

Cieszyłem się rzeczywiście. Widok pani Grebsel, pomimo jej zbyt czerwonego kapelusza, sprawiał mi prawdziwą przyjemność. Zauważyłem, że trzyma pod pachą gazetę „Głos Bonn”, ona dostrzegła moje spojrzenie, zaczerwieniła się i powiedziała:

Niech pan sobie z tego nic nie robi.

Spoliczkuję tego łajdaka — powiedziałem. — Nie ma pani pojęcia, co to za podły typ, w dodatku nabrał mnie na butelkę wódki.

Pani Grebsel roześmiała się.

Mój mąż i ja cieszylibyśmy się — powiedziała — z nawiązania sąsiedzkich stosunków z panem. Czy pan zamierza zostać tu dłu­żej?

Tak — odparłem. — Jeśli pani pozwoli, zadzwonię któregoś dnia. Czy u państwa jest także wszystko rdzawego koloru?

Oczywiście — odpowiedziała. — Przecież to barwa całego piątego piętra.

Winda stała dość długo na trzecim piętrze, teraz zapaliła się czerwona czwórka, potem piątka, otworzyłem szeroko drzwi i ze zdumienia cofnąłem się o krok. Z windy wyszedł mój ojciec, przytrzymał drzwi dla pani Grebsel i odwrócił się do mnie.

O Boże — powiedziałem. — Ojciec!

Nigdy nie nazywałem go „ojcem”, zawsze mówiłem do niego „papo”. Ojciec powiedział: — Hans! — i zrobił niezręczny ruch, jakby mnie chciał objąć. Wszedłem przed nim do mieszkania, wziąłem od niego płaszcz i kapelusz, otworzyłem drzwi do pokoju i wskazałem tapczan. Ojciec usiadł na nim z pewnym wysiłkiem.

Obaj byliśmy bardzo zakłopotani. Zdaje mi się, że zakłopotanie jest jedynym stanem umożliwiającym porozumienie się rodziców z dziećmi. Zapewne moje powitanie: „Ojciec!” zabrzmiało bardzo patetycznie i wzmogło nasze zakłopotanie, którego i tak nie mogliśmy uniknąć. Ojciec usiadł na jednym z rdzawych foteli i przyglądał mi się kręcąc głową: stałem w ociekających wodą pantoflach, mokrych skarpetkach i o wiele za długim płaszczu kąpielowym, który w dodatku był najniepotrzebniej w świecie ognistoczerwonej barwy. Ojciec jest niewysoki, delikatnej budowy i w tak umiejętny sposób nieco niedbale elegancki, że sprawo­zdawcy telewizyjni dobijają się o jego udział we wszelkich dyskus­jach na tematy gospodarcze. Promieniuje przy tym dobrocią i roz­sądkiem, tak że jako gwiazda telewizyjna zyskał już o wiele większą sławę, niż mógłby ją kiedykolwiek zdobyć jako „Schnier od węgla brunatnego”. Ojciec nienawidzi wszelkich odcieni bru­talności. Patrząc na niego można by się spodziewać, że pali cygara, nie te grube, ale lekkie i cienkie; ale on pali papierosy, dzięki czemu ten niemal siedemdziesięcioletni kapitalista wydaje się nieoczekiwanie rześki i postępowy. Doskonale rozumiem, dlacze­go zapraszają go do udziału we wszelkich dyskusjach, których tematem są pieniądze. Widać po nim, że nie tylko promieniuje dobrocią, ale także jest dobry. Podałem mu papierosy i ogień, a kiedy się ku niemu pochyliłem, powiedział:

Co prawda niewiele wiem o klownach, ale jednak coś niecoś obiło mi się o uszy. To, że się kąpią w kawie, jest dla mnie czymś nowym.

Ojciec bywa bardzo dowcipny.

Nie kąpię się w kawie, ojcze — wyjaśniłem. — Chciałem zapa­rzyć kawę i nie udało mi się. — Była to ostatnia okazja, aby powiedzieć do niego „papo”, ale przegapiłem ją. — Chciałbyś się czegoś napić?

Ojciec uśmiechnął się, spojrzał na mnie nieufnie i spytał:

A co masz w domu?

Poszedłem do kuchni. W lodówce był koniak, stało także parę butelek wody mineralnej, lemoniada cytrynowa i butelka czerwo­nego wina. Wyjąłem po jednej butelce każdego gatunku, zaniosłem je do pokoju i ustawiłem na stole. Ojciec wyjął z kieszeni okulary i zaczął studiować etykiety. Potrząsając głową odsunął najpierw koniak. Wiedziałem, że go lubi, więc powiedziałem urażony:

Zdaje się, że to dobra marka.

Marka jest doskonała — odpowiedział — ale najlepszy koniak przestaje być dobry, kiedy go się zamrozi.

Mój Boże — zawołałem — czyżby koniaku nie wstawiało się do lodówki?

Spojrzał na mnie sponad szkieł tak, jakby mi właśnie dowiedzio­no sodomii. Jest na swój sposób również estetą; umie rano odsyłać grzanki do kuchni trzy i cztery razy, dopóki Anna nie nada im właściwego stopnia przyrumienienia. Jest to cicha walka, która co dzień zaczyna się od początku, ponieważ Anna i tak uważa grzanki za „anglosaski idiotyzm”.

Koniak w lodówce — powiedział mój ojciec z pogardą. — Naprawdę nie wiedziałeś, czy też tylko udajesz? Z tobą nigdy nie wiadomo, czego się trzymać!

Nie wiedziałem.

Spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się, zdaje się, że go przekonałem.

I pomyśleć, że tyle pieniędzy wydałem na twoje wychowanie — powiedział. Miało to zabrzmieć ironicznie, w sposób, w jaki prawie siedemdziesięcioletni człowiek rozmawia z zupełnie dorosłym synem, ale jego zamiar spełzł na niczym, ironia zamarzła przy słowie „pieniądze”. Kręcąc głową zdyskwalifikował także lemo­niadę cytrynową i czerwone wino. — W tych okolicznościach —stwierdził — woda mineralna wydaje mi się najpewniejsza.

Wyjąłem dwie szklanki z kredensu, otworzyłem butelkę wody mineralnej. Zdaje się, że przynajmniej to zrobiłem jak należy. Ojciec z aprobatą skinął głową przyglądając się moim zabiegom.

Czy nie masz nic przeciw temu, żebym został w płaszczu kąpielowym? — spytałem.

Owszem, mam. Ubierz się przyzwoicie. Twój wygląd i bijący od ciebie zapach kawy nadają całej sytuacji akcent komizmu, który do niej nie pasuje. Muszę z tobą poważnie porozmawiać. A poza tym — wybacz moją otwartość — chyba wiesz, jak nienawi­dzę wszelkich form niechlujstwa.

To nie jest niechlujstwo — odparłem — tylko forma odpręże­nia.

Nie wiem, ile razy w życiu byłeś mi naprawdę posłuszny — powiedział. — Teraz już nie jesteś zobowiązany do posłuszeństwa. Proszę cię tylko o uprzejmość.

Zdziwiłem się. Ojciec był dawniej raczej nieśmiały, niemal milczący. Podczas występów w telewizji nauczył się dyskutować, wysuwać argumenty z „ujmującym wdziękiem”. Byłem zbyt zmę­czony, żeby móc się temu wdziękowi oprzeć.

Poszedłem do łazienki, ściągnąłem zmoczone kawą skarpetki, wytarłem nogi, włożyłem koszulę, spodnie i kurtkę, na bosaka pobiegłem do kuchni, wygarnąłem na talerz odgrzaną białą fasolę i bez ceremonii wyrzuciłem na nią jajka na miękko, łyżką wygrze­bałem resztki jaj ze skorup, wziąłem kawałek chleba, łyżkę i wró­ciłem do pokoju. Ojciec spojrzał na mój talerz z miną wyrażającą udaną mieszaninę zdziwienia i wstrętu.

Przepraszam cię — powiedziałem — ale od dziesiątej rano nic nie jadłem i myślę, że nie zależy ci na tym, żebym padł zemdlony u twoich stóp.

Udało mu się uśmiechnąć z udręką, potrząsnął głową, westchnął i powiedział: — No, już dobrze, ale wiesz, jedzenie samego biał­ka nie jest zdrowe.

Zjem potem jabłko — uspokoiłem go.

Wymieszałem fasolę z jajkami, odgryzłem kęs chleba i wziąłem do ust łyżkę mojej brei. Bardzo mi smakowała.

Powinieneś przynajmniej dodać do tego trochę pasty pomido­rowej — zauważył ojciec.

Nie mam jej w domu — odparłem.

Jadłem o wiele za łapczywie i nieuniknione przy tym mlaskanie widocznie nie podobało się ojcu. Opanowywał swoją odrazę, ale nie dość przekonująco, tak że wreszcie wstałem, poszedłem do kuchni i stanąwszy przy lodówce wyjadłem resztę z talerza. Podczas jedzenia przyglądałem się swojemu odbiciu w lustrze nad lodówką. W ostatnich tygodniach nie odbywałem nawet najważ­niejszego treningu — treningu mięśni twarzy. Klown, którego głównym efektem jest jego nieruchoma twarz, musi starannie pracować nad ruchliwością jej mięśni. Dawniej przed rozpoczę­ciem treningu wyciągałem zawsze język na całą długość, żeby odczuć najpierw własną bliskość, zanim stanę się sobie obcy. Później zaniechałem tego i nie stosując żadnych tricków patrzyłem sobie w twarz co dzień pół godziny, aż przestawałem w ogóle istnieć. Ponieważ nie mam skłonności do narcyzmu, często byłem bliski obłędu. Po prostu zapominałem, że widzę w lustrze własną twarz, po skończonym treningu odwracałem lusterko i kiedy potem w ciągu dnia przypadkiem spoglądałem w jakieś lustro, byłem przerażony: w mojej łazience czy w ubikacji stał jakiś zupełnie obcy facet, nie wiedziałem, czy poważny, czy śmieszny, blady, długonosy upiór — i jak mogłem najprędzej biegłem do Marii, żeby zobaczyć siebie w jej twarzy. Od czasu odejścia Marii nie mogę przeprowadzać treningu twarzy: boję się, że zwariuję. Po treningu zawsze podchodziłem do Marii tak blisko, aż odnajdywa­łem siebie w jej oczach: mikroskopijne, trochę zniekształcone, ale dające się rozpoznać oblicze. Byłem sobą, a jednak tym kimś, którego bałem się w lustrze. W jaki sposób mogłem wytłumaczyć Zohnererowi, że bez Marii nie mogę trenować przed lustrem? Obserwowanie siebie podczas jedzenia było tylko smutne, ale nie przerażające. Trzymałem się łyżki, rozróżniałem ziarna fasoli, ślady białka i żółtka, zmniejszającą się kromkę chleba. Lustro potwierdzało mi rzeczy tak wzruszające jak pusty talerz, zmniej­szającą się kromkę chleba, trochę usmarowane usta, które otarłem rękawem. Nie trenowałem. Nie było nikogo, kto by mnie wyciągnął z powrotem z lustra. Wolno poszedłem do pokoju.

O wiele za prędko — powiedział ojciec. — Za prędko jesz. Usiądź wreszcie. Nie napijesz się czegoś?

Nie. Chciałem zaparzyć kawę, ale mi się nie udało.

Zrobić ci kawę? — spytał.

Umiesz?

Jestem sławny z parzenia dobrej kawy — powiedział.

Ach, zostaw, napiję się trochę wody mineralnej, to nieważne.

Ależ chętnie ci zrobię — powiedział.

Nie, dziękuję. Kuchnia przedstawia okropny widok. Olbrzy­mia kałuża kawy, otwarte puszki, na podłodze skorupki jajek.

Jak chcesz — powiedział.

Wydał mi się przesadnie głęboko urażony. Nalał mi wody mineralnej, podsunął papierośnicę, wziąłem papierosa, zapaliliś­my. Żal mi go było. Zapewne mój talerz fasoli całkowicie zbił go z tropu. Prawdopodobnie oczekiwał, że zastanie u mnie to, co sobie wyobrażał jako cyganerię: sztuczny nieład i rozmaite nowoczesne dekoracje na suficie i ścianach. Ale moje mieszkanie jest przypad­kiem urządzone bez żadnego stylu, niemal po drobnomieszczańsku; zauważyłem, że go to przygnębiło. Kredens wybraliśmy z katalogu, na ścianach wiszą same reprodukcje i zaledwie dwie z nich abstrakcyjne; ładne są tylko dwie akwarele Moniki Silvs, wiszące nad komodą: Pejzaż nadreński III i Pejzaż nadreński IV, utrzymane w ciemnoszarych tonach z ledwo widocznymi śladami bieli. Nieliczne ładne przedmioty, jakie mamy: krzesła, parę wazo­nów, stolik na kółkach w rogu pokoju, kupiła Maria. Ojciec jest człowiekiem potrzebującym pewnej atmosfery, a ta, którą zastał w naszym mieszkaniu, działała mu na nerwy i zamykała usta.

Czy to matka powiedziała ci, że tu jestem? — spytałem wreszcie, kiedy zapaliliśmy po drugim papierosie nie odzywając się ani słowem.

Tak — odparł. — Dlaczego nie umiesz oszczędzić jej takich rzeczy?

Gdyby nie odezwała się swoim komitetowym głosem, wszyst­ko inaczej by się potoczyło — powiedziałem.

Masz coś przeciw temu komitetowi? — spytał spokojnie.

Nie — odpowiedziałem. — To bardzo dobrze, że próbuje zwal­czać uprzedzenia rasowe, tylko że ja pojmuję rasę inaczej niż jej komitet. Na przykład Murzyni są teraz ostatnim krzykiem mody —chciałem nawet zaoferować matce do jasełek pewnego znajomego Murzyna, a pomyśleć tylko, że istnieje paręset odmian Murzynów! Komitetowi nie grozi bezrobocie. Albo Cyganie. Matka powinna zaprosić paru na herbatę. Prosto z ulicy. Ma jeszcze dużo zadań przed sobą.

Nie o tym chciałem z tobą rozmawiać — powiedział. Milcza­łem. Przyjrzał mi się i ciągnął cichym głosem: — Chciałem pomówić z tobą o pieniądzach. — Milczałem w dalszym ciągu. — Wydaje mi się, że jesteś w kłopotach. Powiedzże coś.

— „W kłopotach” to ładne określenie. Prawdopodobnie przez rok nie będę mógł występować. Spójrz. — Podciągnąłem nogawkę spodni i pokazałem mu spuchnięte kolano, opuściłem nogawkę i wskazałem palcem lewą stronę piersi. — I tu. — powiedziałem.

Mój Boże! — zawołał. — Serce?

Tak — powiedziałem. — Serce.

Zatelefonuję do Drohmerta i poproszę, żeby cię przyjął. Jest najlepszym kardiologiem, jakiego mamy.

To nieporozumienie — wyjaśniłem. — Nie potrzebuję konsulta­cji Drohmerta.

Powiedziałeś: serce.

Może powinienem był powiedzieć: dusza, uczucie, wnętrze — zdawało mi się, że najstosowniej będzie wymienić serce.

Ach, tak — powiedział oschle — chodzi ci o tę historię.

Z pewnością Sommerwild opowiedział mu o „tej historii” przy skacie w klubie, między combrem zajęczym, piwem i solo kierami bez trzech. Wstał, zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem, potem stanął za fotelem, oparł się o niego i spojrzał w dół na mnie.

Może to zabrzmi niemądrze — powiedział — jeśli użyję wielkich słów, ale wiesz, czego ci brakuje? Brakuje ci tego, co sprawia, że mężczyzna staje się mężczyzną: umiejętności godzenia się z faktami.

Już raz to dzisiaj słyszałem.

To usłysz po raz trzeci: pogódź się z faktami.

Daj spokój — powiedziałem zmęczony.

Jak myślisz, co czułem, kiedy Leon przyszedł do mnie i oświadczył, że przechodzi na katolicyzm? Było to dla mnie równie bolesne jak śmierć Henrietty — nie zabolałoby mnie bardziej, gdyby mi powiedział, że zostaje komunistą. Mogę sobie wyobrazić, że młody człowiek poddaje się złudnym marzeniom o sprawiedliwoś­ci społecznej i tak dalej. Ale to! — Ścisnął mocniej oparcie fotela i gwałtownie potrząsnął głową. — To! Nie. Nie.

Wydało mi się, że poważnie się tym przejmował. Zbladł i wyglą­dał na o wiele starszego, niż jest.

Usiądź, ojcze — powiedziałem — i napij się teraz koniaku. Usiadł, kiwnął głową w stronę butelki, przyniosłem z kredensu kieliszek, nalałem koniaku, a on wypił nie dziękując i nie przepija­jąc do mnie.

Pewno tego nie rozumiesz — powiedział.

Nie.

Lękam się o każdego młodego człowieka, który w to wierzy, dlatego tak ciężko mnie to dotknęło, ale i z tym się pogodziłem — pogodziłem się. Dlaczego tak mi się przyglądasz?

Muszę cię prosić o przebaczenie — powiedziałem. — Kiedy patrzyłem na ciebie w telewizji, pomyślałem, że jesteś doskonałym aktorem. Nawet trochę klownem.

Spojrzał na mnie podejrzliwie, niemal urażony, więc dokończy­łem szybko:

Naprawdę, papo, byłeś wspaniały. Ucieszyłem się, że odnalazłem słowo „papo”.

Po prostu narzucili mi tę rolę — powiedział.

Pasuje do ciebie, i to, co grasz, grasz dobrze.

Nic nie gram — powiedział z powagą — nie potrzebuję nic grać.

To niedobrze dla twoich przeciwników.

Nie mam żadnych przeciwników — obruszył się.

Tym gorzej dla twoich przeciwników.

Znowu spojrzał na mnie nieufnie, potem roześmiał się i powie­dział:

Ale ja naprawdę nie uważam ich za przeciwników.

To jeszcze o wiele gorzej, niż myślałem. Czy ci, z którymi wciąż rozmawiasz o pieniądzach, nie wiedzą, że zawsze przemil­czacie to, co najważniejsze — a może uzgadniacie to, zanim was wyczarują na telewizyjnych ekranach?

Nalał sobie koniaku, spojrzał na mnie pytająco.

Chciałem porozmawiać z tobą o twojej przyszłości.

Chwileczkę — powiedziałem. — Mnie po prostu interesuje, jak to się robi. Zawsze operujecie procentami — dziesięć, dwadzieścia, pięć, pięćdziesiąt procent — ale nigdy nie mówicie, ile procent czego. — Ojciec z niemal głupim wyrazem twarzy podniósł kieliszek i patrząc na mnie wypił. — Widzisz, nie nauczyłem się wiele z matematyki, ale wiem, że sto procent połowy feniga to pół feniga, a pięć procent połowy miliarda to pięćdziesiąt milionów... rozu­miesz?

Mój Boże, czyżbyś miał tyle czasu, że możesz oglądać tele­wizję?

Tak — powiedziałem — od tej historii, jak to ty nazywasz, oglądam dużo programów telewizyjnych — to mi daje miłe uczucie próżni. Całkowitej próżni. A kiedy się widuje ojca raz na trzy lata, przyjemnie go zobaczyć czasem na ekranie. Siedząc w jakiejś knajpie przy piwie, w półmroku. Czasem jestem naprawdę dumny z ciebie, jak zręcznie potrafisz zapobiec pytaniu, od czego się liczy te procenty.

Mylisz się — powiedział ojciec chłodno. — Niczemu nie zapo­biegam.

Czy to nie nudno nie mieć absolutnie żadnych przeciwników?

Ojciec wstał i spojrzał na mnie z gniewem. Ja również się podniosłem. Stanęliśmy obaj za naszymi fotelami, kładąc ręce na oparciach. Roześmiałem się i powiedziałem:

Jako klown interesuję się oczywiście nowoczesnymi formami pantomimy. Kiedyś, siedząc samotnie w tylnej salce jakiejś knaj­py, wyłączyłem dźwięk. To było wspaniałe. Przenikanie l'art pour l'art do polityki płac, do gospodarki. Szkoda, że nigdy nie widzia­łeś mojego numeru „Posiedzenie rady nadzorczej”.

Chcę ci coś powiedzieć — przerwał mi ojciec. — Rozmawiałem o tobie z Genneholmem. Prosiłem go, żeby obejrzał parę twoich występów i przedstawił mi — coś w rodzaju opinii.

Nagle poczułem, że muszę ziewnąć. Była to nieuprzejmość, ale nieunikniona, zdawałem sobie całkowicie sprawę, jak dalece to było przykre. Źle spałem ubiegłej nocy i miałem za sobą ciężki dzień. Kiedy człowiek spotyka się z ojcem po trzech latach niewi­dzenia i właściwie pierwszy raz w życiu poważnie z nim rozmawia, ziewanie jest niewątpliwie rzeczą najbardziej nie na miejscu. Mimo ogromnego podniecenia, czułem się śmiertelnie zmęczony i przykro mi było, że akurat teraz napadło mnie ziewanie. Nazwi­sko Genneholma podziałało na mnie jak środek nasenny. Tacy ludzie, jak mój ojciec, muszą zawsze mieć wszystko najlepsze: najlepszego na świecie kardiologa Drohmerta, najlepszego w Re­publice Federalnej krytyka teatralnego Genneholma, najlepszego krawca, najlepszy szampan, najlepszy hotel, najlepszego pisarza. Jakie to nudne! Moje ziewanie przeszło niemal w jakiś skurcz, mięśnie szczęk aż trzeszczały. Fakt, że Genneholm jest pederastą, nie miał żadnego wpływu na to, że jego nazwisko wywoływało we mnie uczucie nudy. Pederaści bywają bardzo zabawni, ale właśnie zabawni ludzie są według mnie nudni, szczególnie ekscentrycy, a Genneholm jest nie tylko pederastą, ale także ekscentrykiem. Zwykle przychodził na przyjęcia mojej matki i tak się pchał na każdego, że człowiek zupełnie niepotrzebnie wąchał zawsze jego oddech i brał udział w jego ostatnim posiłku. Kiedy spotkałem go ostatnim razem, przed czterema laty, pachniał sałatką z kartofli i wobec tego zapachu kardynalska purpura jego marynarki i jego mefistowski wąsik barwy miodu nie wydawały mi się już nawet ekstrawaganckie. Był bardzo dowcipny, a ponieważ wszyscy o tym wiedzieli, musiał być nieustannie dowcipny. Bardzo męcząca egzystencja.

Przepraszam — powiedziałem, upewniwszy się, że atak ziewa­nia minął. — Co powiedział Genneholm?

Ojciec był urażony. Zawsze jest urażony, kiedy ktoś pozwala sobie ziewnąć, moje ziewanie nie dotknęło go więc subiektywnie, ale obiektywnie. Pokręcił głową tak samo jak na widok mojej zupy fasolowej.

Genneholm z zainteresowaniem obserwuje twój rozwój, ma dla ciebie dużo życzliwości.

Pedzie nigdy nie tracą nadziei — zauważyłem. — To ludzie wytrawni.

Przestań — przerwał mi ostrym tonem ojciec. — Ciesz się, że masz względy u tak wpływowego i znającego się na rzeczy protek­tora.

Jestem przecież uszczęśliwiony.

Genneholm ma jednak sporo zastrzeżeń co do twoich dotych­czasowych osiągnięć. Uważa, że powinieneś unikać stylu pierrota, że wprawdzie masz zdolności do arlekinady, ale szkoda by cię było na to, a jako klown jesteś niemożliwy. Widzi dla ciebie szansę w konsekwentnym uprawianiu pantomimy... Czy ty w ogóle słu­chasz, co mówię? — Jego ton stawał się coraz ostrzejszy.

Owszem, słyszę każde słowo, każde z twoich mądrych, słusz­nych słów, nie zwracaj uwagi na to, że zamknąłem oczy.

W czasie kiedy cytował Genneholma, zamknąłem oczy. Przyno­siło mi to wielką ulgę i uwalniało od widoku ciemnobrązowej komody, stojącej pod ścianą za plecami ojca. Jest to obrzydliwy mebel, dziwnie przypominający mi szkołę: ciemnobrązowe drze­wo, czarne gałki, jasnożółta listwa na górnej krawędzi blatu. Komoda pochodzi z domu rodziców Marii.

Proszę cię, mów dalej — powiedziałem cicho.

Byłem śmiertelnie znużony, miałem boleści, głowa mi pękała i stałem z tak napiętymi mięśniami za oparciem fotela, że kolano zaczęło mi jeszcze bardziej puchnąć. Pod zamkniętymi powiekami widziałem własną twarz, znaną mi z odbicia w lustrze podczas wielu tysięcy godzin treningu, całkowicie nieruchomą, białą jak płótno, nawet rzęsy ani brwi mi nie drgały, tylko gałki oczne poruszały się, powoli zwracałem je to w jedną, to w drugą stronę jak wystraszony królik, aby osiągnąć efekt, określany przez takich krytyków jak Genneholm jako „zdumiewająca zdolność oddawa­nia zwierzęcej melancholii”. Byłem martwy i uwięziony na tysiące godzin z własną twarzą — nie mogłem znaleźć ocalenia w oczach Marii.

Mów — powtórzyłem.

Radzi mi posłać cię do jednego z najlepszych nauczycieli. Na rok, dwa lata czy pół roku. Genneholm jest zdania, że powinieneś się skoncentrować, studiować, osiągnąć taki stopień świadomości, aby stać się z powrotem naiwny. I trenować, trenować, trenować, i... — słuchasz? — jego głos na szczęście złagodniał.

Tak.

I gotów jestem ci to sfinansować.

Miałem uczucie, że moje kolano zrobiło się grube i pękate jak gazomierz. Nie otwierając oczu, po omacku obszedłem fotel, usia­dłem i jak ślepiec sięgnąłem po leżące na stole papierosy. Ojciec wydał okrzyk przerażenia. Umiem doskonale udawać ślepca, pa­trzący pewny jest, że ma przed sobą niewidomego. Zresztą wyda­wało mi się, że jestem niewidomy i może już taki pozostanę. Nie grałem roli niewidomego, tylko dopiero co oślepłego i kiedy wreszcie miałem papieros w ustach, poczułem płomyczek podsu­niętej przez ojca zapalniczki i jej drżenie.

Chłopcze — powiedział ojciec z lękiem — chory jesteś?

Tak — powiedziałem cicho, zaciągnąłem się głęboko papiero­sem. — Jestem śmiertelnie chory, ale nie ślepy. Mam boleści, dokucza mi kolano i dziko pogłębiająca się melancholia — ale najgorsza jest świadomość, że Genneholm na około dziewięćdzie­sięciu pięciu procent racji, i wiem nawet, co jeszcze powiedział. Czy wspomniał o Kleiście?

Tak — potwierdził ojciec.

Powiedział, że muszę najpierw zupełnie zatracić duszę, poczuć się całkowicie próżny, i wtedy dopiero mogę pozwolić sobie na jej posiadanie. Tak powiedział?

Tak — potwierdził ojciec. — Skąd o tym wiesz?

Ach, mój Boże, znam przecież jego teorie i wiem, skąd je wziął. Ale ja nie chcę zatracić duszy, chcę ją odzyskać.

Zatraciłeś ją? —Tak.

Gdzie ona jest?

W Rzymie — powiedziałem, otworzyłem oczy i roześmiałem się.

Ojciec naprawdę był blady z przerażenia i nagle się postarzał. Roześmiał się z ulgą, ale i z rozdrażnieniem.

Ty łobuzie — powiedział. — To wszystko było grą?

Niestety, nie wszystko i niedobrą. Genneholm powiedziałby: o wiele za naturalistyczną — i miałby rację. Pederaści przeważnie mają rację, odznaczają się ogromną umiejętnością wczuwania się w innych — ale też niczym więcej. Bądź co bądź to już coś.

Ty łobuzie — powtórzył ojciec. — Nabrałeś mnie.

Nie — zaprzeczyłem — nie nabrałem cię bardziej, niż nabrałby cię prawdziwy ślepiec. Wierz mi, że nie zawsze macanie wokół siebie i szukanie oparcia jest absolutnie niezbędne. Czasem ślepiec gra rolę ślepca, chociaż jest nim naprawdę. Mógłbym teraz w two­ich oczach przekuśtykać stąd do drzwi w taki sposób, że krzyknął­byś z przerażenia i współczucia i natychmiast wezwał lekarza, najlepszego chirurga na świecie, Fretzera. Chcesz? — Już się pod­niosłem z fotela.

Proszę cię, daj spokój — powiedział ojciec udręczony. Usiadłem z powrotem.

Usiądź i ty — powiedziałem. — Proszę cię, to twoje stanie mnie denerwuje.

Ojciec usiadł, nalał sobie wody mineralnej i spojrzał na mnie zmieszany.

Ciebie naprawdę trudno zrozumieć — powiedział. — Daj mi jasną odpowiedź. Zapłacę za twoje studia, obojętne, gdzie będziesz chciał je odbywać. W Londynie, Paryżu, Brukseli. Możesz wybrać to, co najlepsze.

Nie — odparłem — to byłoby właśnie niedobre. Mnie nie pomogą już żadne studia, tylko praca. Uczyłem się mając trzynaś­cie, czternaście, do dwudziestu jeden lat. Tylko wy nie zauważyliś­cie tego. I jeżeli Genneholm sądzi, że mógłbym teraz jeszcze zacząć studia, to jest głupszy, niż myślałem.

Jest fachowcem — powiedział ojciec — i to najlepszym, jakiego znam.

Nawet najlepszym, jaki tu jest — potwierdziłem. — Ale właśnie tylko fachowcem, zna się na teatrze, tragedii, commedia dell'arte, komedii, pantomimie. Ale przyjrzyj się kiedy, jak wypadają jego własne komedianckie występy, kiedy nagle zjawia się w fioletowej koszuli z czarną jedwabną szarfą. Każdy dyletant by się tego wstydził. Nie to jest najgorsze w krytykach, że są krytyczni, ale to, że są wobec siebie samych tak bezkrytyczni i pozbawieni poczucia humoru. To przykre: Oczywiście, Genneholm jest fachowcem — ale jeśli uważa, że po sześciu latach występów scenicznych powinie­nem jeszcze rozpocząć studia... Bzdura!

Więc nie potrzebujesz pieniędzy? — spytał ojciec. Odcień ulgi w jego głosie wywołał we mnie podejrzliwość.

Owszem, potrzebuję pieniędzy — powiedziałem.

Co masz zamiar robić? W dalszym ciągu występować, w tej fazie?

W jakiej fazie?

No, czytałeś chyba recenzje ze swoich występów — powiedział z zakłopotaniem.

Recenzje? Od trzech miesięcy występuję tylko na prowincji.

Kazałem je sobie przysłać — ciągnął ojciec. — Przeanalizowa­liśmy je z Genneholmem.

Do licha, ileś mu za to zapłacił?

Ojciec zaczerwienił się.

Daj spokój — powiedział. — Więc jakie masz zamiary?

Zamierzam trenować, pracować, pół roku, cały rok, jeszcze nie wiem jak długo.

Gdzie?

Tu — odparłem. — A gdzież by indziej?

Ojciec z trudem ukrył przerażenie.

Nie będę się wam narzucał ani was kompromitował, nie przyjdę nawet na żadną waszą popołudniową herbatkę — zapewni­łem go.

Ojciec znów się zaczerwienił. Kilka razy przychodziłem na ich herbatki jak każdy ich znajomy, nie bywając tam, że tak powiem, prywatnie. Sączyłem cocktaile, jadłem oliwki, piłem herbatę i wy­chodząc chowałem do kieszeni papierosy tak jawnie, że służący to widzieli i czerwieniąc się odwracali głowy.

Ach! — powiedział ojciec tylko. Kręcił się w fotelu. Najchętniej byłby się podniósł i stanął przy oknie. Jednakże spuścił tylko wzrok i zaczął mówić: — Wolałbym, żebyś wybrał solidną drogę, proponowaną przez Genneholma. Trudno mi finansować tak nie­pewne przedsięwzięcie. Nie masz żadnych oszczędności? W ciągu ostatnich lat musiałeś nieźle zarabiać.

Nie oszczędziłem ani feniga — oświadczyłem. — Mam jedną jedyną markę w kieszeni.

Wyjąłem markę i pokazałem mu ją. Na serio pochylił się i obej­rzał monetę jak niezwykły okaz owada.

Trudno mi w to uwierzyć — powiedział. — W każdym razie nie wychowywałem cię na rozrzutnika. Ile potrzebowałbyś miesięcz­nie, jak sobie to wyobrażałeś?

Serce mi biło gwałtownie. Nie przypuszczałem, że będzie chciał mi tak bezpośrednio okazać pomoc. Zastanawiałem się. Powinien bym mieć nie za mało i nie za dużo, akurat dosyć, ale nie miałem najmniejszego pojęcia, ile będę potrzebował. Elektryczność, tele­fon i musiałbym mieć przecież coś niecoś na życie. Spociłem się z podniecenia.

Przede wszystkim — powiedziałem wreszcie — potrzebuję grubej gumowej maty wielkości tego pokoju, siedem na pięć metrów, mógłbyś mi ją dostarczyć po tańszej cenie z waszych Nadreńskich Zakładów Przemysłu Gumowego.

Dobrze — powiedział z uśmiechem — mogę ci ją nawet zafundo­wać. Siedem na pięć... ale Genneholm uważa, że nie powinieneś się rozpraszać i zawracać sobie głowy akrobacją.

Nie będę, papo — przyrzekłem. — Oprócz maty będę chyba potrzebował tysiąc marek miesięcznie.

Tysiąc marek — powtórzył. Wstał, był szczerze przestraszony, wargi mu drżały.

No dobrze — powiedziałem — a o jakiej kwocie ty myślałeś?

Zupełnie nie orientowałem się, ile pieniędzy ma naprawdę. Tysiąc marek miesięcznie przez rok — tego umiałem się jeszcze doliczyć — wynosiłoby dwanaście tysięcy marek i ta suma nie mogła go doprowadzić do bankructwa. Był rzeczywiście milione­rem, ojciec Marii mi to kiedyś dokładnie wyjaśnił i obliczył. Nie pamiętałem już szczegółów. Ojciec wszędzie był akcjonariuszem i we wszystkim „maczał palce”. Nawet w tej fabryce kostiumów kąpielowych.

Teraz chodził za swoim fotelem tam i z powrotem, całkiem spokojnie, poruszając wargami, jakby coś rachował. Może rzeczy­wiście rachował, ale trwało to bardzo długo.

Przypomniało mi się, jak obrzydliwie się zachowali, kiedy opuś­ciłem z Marią Bonn. Ojciec napisał do mnie wtedy, że ze względów moralnych odmawia mi wszelkiego poparcia i oczekuje, że utrzy­mam „pracą rąk swoich” siebie i „tę nieszczęśliwą, przyzwoitą dziewczynę, którą uwiodłeś”, że, jak mi wiadomo, zawsze bardzo cenił starego Derkuma jako przeciwnika i jako człowieka, i że wywołałem skandal.

Mieszkaliśmy w pensjonacie w podmiejskiej dzielnicy Ehrenfeld. Siedemset marek, pozostawionych Marii przez matkę, wy­czerpało się w ciągu miesiąca; byłem przekonany, że bardzo oszczędnie i rozsądnie wydawaliśmy te pieniądze.

Pensjonat znajdował się w pobliżu dworca, z okna pokoju widzieliśmy ceglany mur wiaduktu, jeździły nim do miasta wago­ny załadowane węglem brunatnym, a z miasta puste; ich widok dodawał otuchy, a dudnienie wzruszało, musiałem wciąż myśleć o ustabilizowanej sytuacji majątkowej mojej rodziny. Z łazienki natomiast mieliśmy widok na cynowe wanny i sznury do suszenia bielizny, a kiedy zapadała ciemność, słychać było czasem odgłos spadającej puszki albo torby z odpadkami, które ktoś po kryjomu wyrzucał przez okno na podwórze. Często leżałem w wannie i śpiewałem pieśni liturgiczne, dopóki gospodyni nie zabroniła mi tego — „ludzie myślą, że udzielam schronienia jakiemuś pastorowi — odszczepieńcowi” — a potem w ogóle zamknęła nam dostęp do łazienki. Za często się kąpałem, uważała to za zbyteczne. Czasem badała pogrzebaczem wyrzucone na podwórze torby ze śmieciami, aby po ich zawartości poznać, od kogo pochodziły. Łupiny cebuli, fusy kawowe, kości od kotletów dostarczały jej materiału do skomplikowanych spekulacji, które uzupełniała wypytując rzeźników i kupców warzywnych, zwykle bez rezultatu. Ze składu odpadków nigdy nie można było wyciągnąć ostatecznych wnio­sków co do indywidualności ich właściciela. Toteż gospodyni słała ku zasłoniętemu suszącą się bielizną niebu groźby sformułowane w ten sposób, że każdy mógł je wziąć do siebie: „Mnie nikt nie wyprowadzi w pole, już ja wiem swoje!” Rano wychyleni przez okno czatowaliśmy na listonosza, który przynosił nam czasem paczuszki od przyjaciółek Marii, od Leona lub Anny, w bardzo nieregularnych odstępach czasu czeki od dziadka, ale od rodziców wyłącznie wezwania, „abym ujął los w swoje ręce i własnymi siłami opanował tę fatalną sytuację”.

Później matka napisała nawet, że się mnie „wyrzekła”. Matka umie robić rzeczy tak niesmaczne, że — idiotyczne, tym razem użyła cytatu z powieści Schnitzlera pod tytułem: „Serce na rozdrożu”. W powieści tej rodzice „wyrzekają się” córki, ponieważ wzbrania się wydać na świat dziecko spłodzone ze „szlachetnym, ale słabego charakteru artystą”, zdaje mi się, że aktorem. Matka zacytowała dosłownie zdanie z ósmego rozdziału tej powieści: „Sumienie zmusza mnie do wyrzeczenia się ciebie”. Uznała, że to bardzo odpowiedni cytat. W każdym razie „wyrzekła się” mnie. Moim zdaniem zrobiła to tylko dlatego, że była to jedyna droga zaoszczę­dzenia konfliktów zarówno swojemu sumieniu, jak i kontu banko­wemu. W domu spodziewano się, że rozpocznę jakieś heroiczne nowe życie: pójdę do pracy w fabryce lub na budowę, aby wyżywić kochankę, i wszyscy byli ogromnie rozczarowani, kiedy tego nie zrobiłem. Nawet Leon i Anna wyraźnie dali mi do zrozumienia, że ich zawiodłem. Wyobrażali już sobie, jak o świcie wyruszam z paroma kromkami chleba i bańką kawy, posyłając ręką całusa ku oknu Marii, widzieli, jak wracam wieczorem, zmęczony, ale pełen zadowolenia, czytam gazetę i spoglądam na Marię robiącą na drutach. Ja jednak nie zrobiłem najmniejszego wysiłku, aby to ich wyobrażenie zamienić w żywy obraz. Pozostawałem z Marią i Maria wolała, żebym z nią pozostawał. Czułem się „artystą” (znacznie bardziej niż kiedykolwiek potem) i urzeczywistniliśmy nasze dziecinne wyobrażenia o cyganerii za pomocą butelek po chianti, workowego płótna na ścianach i kolorowego łyka. Dziś jeszcze, wspominając ten rok, czerwienię się ze wzruszenia. Kiedy Maria z końcem tygodnia szła do gospodyni, aby uzyskać prolon­gatę terminu zapłacenia komornego, gospodyni za każdym razem wszczynała kłótnię i pytała, dlaczego nie idę do pracy. A Maria mówiła jej z cudownym patosem: „Mój mąż jest artystą, tak, artystą”. Słyszałem kiedyś, jak z brudnych schodów powtarzała donośnie w kierunku otwartych drzwi pokoju gospodyni: „Tak, artystą”, a gospodyni zawołała ochrypłym głosem: „Co takiego, artystą? I mężem pani, co? Urząd stanu cywilnego ucieszyłby się, gdyby to usłyszał”. Najbardziej drażniło ją, że prawie co dzień leżeliśmy w łóżkach do dziesiątej albo i jedenastej. Nie miała dostatecznie rozwiniętej wyobraźni, aby zrozumieć, że w ten sposób najłatwiej nam było oszczędzić na jednym posiłku, a także na prądzie do ogrzewania, nie wiedziała też, że przeważnie dopiero o dwunastej mogłem iść na trening do sali w domu parafialnym, bo przedtem zawsze coś tam się działo: odbywały się porady dla matek, nauka katechizmu, kursy gotowania albo udzielanie infor­macji przez katolickie osiedle spółdzielcze. Mieszkaliśmy w pobli­żu kościoła, w którym wikarym był Heinrich Behlen. To on postarał się o tę salkę za sceną, gdzie mogłem trenować, podobnie jak o pokój w pensjonacie. Wtedy wielu katolików okazało nam życzliwość. Kobieta prowadząca w domu parafialnym kurs goto­wania dawała nam zawsze to, co zostawało, przeważnie tylko zup i budyń, ale czasem i mięso, a jeśli Maria pomagała jej sprzątnąć, dostawała jeszcze paczkę masła albo torebkę cukru. Kobieta zostawała czasem na początku treningu, trzymała się za boki ze śmiechu, a po południu robiła nam kawę. Nawet kiedy dowiedziała się, że nie jesteśmy małżeństwem, nie przestała być dla nas miła. Chyba w ogóle nie oczekiwała, żeby artyści „naprawdę się żenili”. Czasem, kiedy było zimno, chodziliśmy tam wcześniej. Maria brała udział w kursie gotowania, a ja siedziałem w szatni koło piecyka elektrycznego i czytałem. Przez cienką ścianę dochodziły do mnie z sali chichoty, potem poważne wykłady o kaloriach, witaminach, kalkulacji, ale w sumie całe to przedsięwzięcie robiło na mnie wrażenie czegoś bardzo wesołego. Podczas porad dla matek nie wolno nam się było w ogóle pokazywać. Młoda lekarka udzielająca porad była bardzo na miejscu, uprzejma, ale stanowcza i okropnie bała się kurzu, którego tumany unosiły się, kiedy skakałem na scenie. Później stwierdziła, że powietrze jest pełne kurzu jeszcze następnego dnia i zagraża zdrowiu niemowląt. Doprowadziła do tego, że nie wolno mi było korzystać ze sceny dwadzieścia cztery godziny przed jej poradami. Heinrich Behlen miał nawet zatarg z proboszczem, który w ogóle nie wiedział o moich codziennych treningach i upomniał Behlena, aby „nie posuwał za daleko swojej miłości bliźniego”. Czasem chodziliśmy też z Marią do kościoła. Było tam przyjemnie ciepło, siadałem zawsze nad kratkami, przez które napływało ogrzane powietrze. Panowała głęboka cisza, wy­dawało się, że hałas uliczny dochodzi z bardzo daleka, a kościół był uspokajająco pusty: zwykle znajdowało się w nim tylko siedem lub osiem osób; czasem miałem uczucie, że biorę udział w tym cichym, smutnym zebraniu ostatnich wyznawców jakiejś sprawy, wielkiej w swojej bezsilności. Spotykaliśmy tam zwykle tylko stare kobie­ty. Pozbawiony wszelkiego patosu sposób, w jaki Heinrich Behlen odprawiał mszę, doskonale pasował do ciemnego, brzydkiego wnętrza. Raz nawet zastąpiłem nieobecnego ministranta pod ko­niec mszy, kiedy trzeba było przenieść Ewangelię z prawej strony ołtarza na lewą. Po prostu zauważyłem, że Heinrich nagle stracił pewność siebie, wypadł z rytmu, więc podbiegłem, wziąłem księgę z prawej strony ołtarza, przyklęknąłem na środku i przeniosłem ją na lewą stronę. Wydawało mi się, że byłoby nieuprzejmością z mojej strony, gdybym nie pomógł Heinrichowi w tej kłopotliwej sytuacji. Maria zaczerwieniła się po uszy, Heinrich uśmiechał się. Znaliśmy się od dawna, w internacie pełnił funkcję kapitana drużyny piłki nożnej, był starszy ode mnie. Zwykle po mszy czekaliśmy na niego przed drzwiami do zakrystii. Zapraszał nas na śniadanie, kupował w sklepiku na kredyt jajka, szynkę, kawę i papierosy, i cieszył się jak dziecko, jeśli jego gospodyni była akurat chora.

Myślałem o tych wszystkich, którzy nam wtedy pomagali, pod­czas gdy moja rodzina siedziała na swoich zasranych milionach, „wyrzekła się mnie i upajała się swoimi „moralnymi względami”.

Ojciec wciąż jeszcze chodził za fotelem tam i z powrotem i poruszał wargami, rachując w myśli. Byłem już bliski oświadcze­nia mu, że rezygnuję z jego pieniędzy, ale zdawało mi się, że jednak mam prawo dostać coś od niego, i nie chciałem pozwolić sobie z jedną marką w kieszeni na heroizm, którego później bym żało­wał. Rzeczywiście potrzebowałem pieniędzy, potrzebowałem ich pilnie, a on, odkąd odszedłem z domu, nie dał mi ani feniga, Leon oddawał nam całe swoje kieszonkowe, Anna przysyłała od czasu do czasu własnoręcznie upieczony biały chleb, a później nawet dziadek dawał nam niekiedy pieniądze, czeki rozrachunkowe na piętnaście lub dwadzieścia marek i raz, z powodu, którego nigdy nie dociekłem, na dwadzieścia dwie marki. Za każdym razem mieliśmy z tymi czekami potworne kłopoty: nasza gospodyni nie miała konta bankowego, Heinrich także nie, w dodatku wiedział o czekach rozrachunkowych akurat tyle samo co my. Pierwszy czek przelał po prostu na rachunek funduszu dobroczynności swojej parafii, potem zasięgnął w kasie oszczędności informacji co do celu i sposobu operowania czekami rozrachunkowymi, poszedł do proboszcza i poprosił go o czek gotówkowy na piętnaście marek — ale proboszcza o mało szlag nie trafił. Oświadczył Heinrichowi, że nie może mu wystawić czeku gotówkowego, ponieważ musiałby przy tym podać cel wypłaty; takie fundusze na cele dobroczynne to bardzo delikatna sprawa, podlega ścisłej kontroli, i jeżeliby napi­sał: „Czek wystawiony grzecznościowo dla wikarego Behlena, równowartość czeku rozrachunkowego prywatnego wystawcy”, naraziłby się na nieprzyjemność, bo ostatecznie działalność dobro­czynna parafii nie może obejmować obrotu czekami rozrachunko­wymi „niewyraźnego pochodzenia”. Może przyjąć czek rozra­chunkowy tylko jako ofiarę na określony cel, jako bezpośrednią zapomogę od Schniera dla Schniera, i wypłacić mi równowartość jako zapomogę z funduszu na cele dobroczynne. To byłoby jeszcze możliwe, ale też niezupełnie w porządku. W rezultacie dopiero po dziesięciu dniach dostaliśmy te piętnaście marek do ręki, bo Heinrich miał oczywiście jeszcze tysiąc innych spraw na głowie i nie mógł zajmować się wyłącznie realizacją mojego czeku rozra­chunkowego. Potem, za każdym razem kiedy dostawałem od dziadka czek rozrachunkowy, ogarniało mnie przerażenie. Była to jakaś szatańska sztuczka, niby pieniądze, a jednak nie pieniądze, i zawsze nie to, czegośmy naprawdę potrzebowali: nie gotówka. W końcu Heinrich otworzył sobie konto w banku, żeby móc nam wystawiać czeki gotówkowe za czeki rozrachunkowe, ale często wyjeżdżał na trzy czy cztery dni, raz nawet był na trzytygodnio­wym urlopie, właśnie kiedy wpłynął ten czek na dwadzieścia dwie marki. Wreszcie odszukałem w Kolonii mego jedynego przyjaciela z czasów szkolnych, Edgara Wienekena, który zajmował jakieś stanowisko — zdaje mi się, że referenta do spraw kulturalnych — w SPD. Znalazłem jego nazwisko w książce telefonicznej, ale nie miałem dwóch dziesięciofenigówek, żeby do niego zatelefonować, więc poszedłem na piechotę z Kolonii-Ehrenfeld do Kolonii-Kalk; nie zastałem Wienekena, czekałem do ósmej wieczór przed domem, bo gospodyni nie chciała mnie wpuścić do jego pokoju. Mieszkał w pobliżu bardzo dużego i bardzo ciemnego kościoła przy ulicy Engelsa (do dziś nie wiem, czy czuł się do tego zobowiązany, dlatego że należał do SPD). Byłem zupełnie wykończony, śmiertel­nie zmęczony, głodny, nie miałem nawet papierosów i wiedziałem, że Maria siedzi w domu i niepokoi się. A Kolonia-Kalk, ulica Engelsa i pobliska fabryka chemiczna nie są podnoszącym na duchu widokiem dla melancholika. W końcu wszedłem do jakiejś piekarni i poprosiłem kobietę stojącą za kontuarem, żeby mi ofiarowała bułkę. Była to młoda kobieta, ale bardzo wyniszczona. Poczekałem, aż w sklepie zrobiło się na chwilę pusto, wszedłem szybko i nie powiedziawszy „dobry wieczór” poprosiłem: „Niech pani mi ofiaruje jedną bułkę”. Bałem się, że ktoś zaraz wejdzie. Kobieta przyjrzała mi się, jej wąskie, zaciśnięte wargi najpierw zwęziły się jeszcze, potem zaokrągliły się i zrobiły się pełniejsze, nic nie mówiąc włożyła do torebki trzy bułki i kawałek placka i podała mi ją. Zdaje mi się, że nawet jej nie podziękowałem, tylko chwyciłem torebkę i prędko wyszedłem. Usiadłem na progu domu, w którym mieszkał Edgar, zjadłem bułki i ciasto i co jakiś czas sprawdzałem, czy mam w kieszeni czek rozrachunkowy na dwa­dzieścia dwie marki. Dwadzieścia dwie — była to dziwna suma, zastanawiałem się, dlaczego właśnie tyle, może była to pozostałość z jakiegoś konta, może dowcip dziadka, najprawdopodobniej zaś po prostu przypadek, niemniej dziwne były wypisane na czeku zarówno cyfra 22, jak i słowa „dwadzieścia dwie”, i dziadek musiał przecież mieć coś przy tym na myśli. Nigdy się tego nie dowiedzia­łem. Potem stwierdziłem, że czekałem w Kalk na Engelsstrasse przed domem Edgara tylko półtorej godziny. Wydawało mi się to wypełnioną smutkiem wiecznością: ciemne fasady domów, opary unoszące się nad fabryką chemiczną. Edgar ucieszył się na mój widok. Był rozpromieniony, klepał mnie po ramieniu, zaprowadził do swego pokoju, w którym na ścianie wisiała duża fotografia Brechta, pod nią gitara i dużo książek w kieszonkowym wydaniu stało na własnoręcznie skleconej półce. Słyszałem, jak w głębi mieszkania Edgar robi gospodyni wyrzuty, że nie wpuściła mnie do pokoju, potem wrócił niosąc wódkę. Opowiedział mi rozpro­mieniony, że właśnie wygrał w komisji teatralnej sprawę z tymi „nieszczęsnymi idiotami” z CDU, i zażądał, żebym mu opowie­dział o wszystkim, co się ze mną działo od naszego ostatniego spotkania. Za czasów chłopięcych długie lata bawiliśmy się razem. Jego ojciec był kąpielowym, a potem zarządcą na terenach sporto­wych położonych niedaleko od naszego domu. Poprosiłem Edgara, aby mi oszczędził szczegółowego sprawozdania, w paru słowach wyjaśniłem mu swoją sytuację i spytałem, czy zechce zamienić mój czek na gotówkę. Był dla mnie okropnie miły, od razu dał mi trzydzieści marek i nie chciał przyjąć czeku, ale ubłagałem go, żeby to zrobił. Zdaje mi się, że byłem przy tym bliski płaczu. Edgar przyjął w końcu czek, ale był troszkę urażony. Zaprosiłem go, żeby nas kiedy odwiedził i popatrzył na mój trening. Odprowadził mnie jeszcze do przystanku tramwajowego przed urzędem pocztowym w Kalk, ale kiedy po drugiej stronie placu zobaczyłem wolną taksówkę, pobiegłem do niej, wsiadłem i dostrzegłem jeszcze tylko zdumioną, obrażoną, bladą, dużą twarz Edgara. Pierwszy raz pozwoliłem sobie na wzięcie taksówki i na pewno nikt tak jak ja nie zasłużył sobie na nią tego wieczora. Nie mógłbym znieść godzinnej podróży tramwajem przez całą Kolonię i czekania jeszcze o godzinę dłużej na zobaczenie się z Marią. Kurs kosztował prawie osiem marek. Dałem kierowcy jeszcze pięćdziesiąt fenigów napiwku i wbiegłem po schodach w naszym pensjonacie. Maria z płaczem rzuciła mi się na szyję i ja także płakałem. Oboje tak bardzo baliśmy się, byliśmy przez taką wieczność rozłączeni, zbyt wiele w nas było goryczy, żebyśmy się mogli całować, szeptaliśmy tylko do siebie, że nigdy, nigdy, nigdy już się nie rozstaniemy, „aż śmierć nas rozdzieli”, dodała szeptem Maria. Potem „wyszykowa­ła się”, jak to nazywała, umalowała się, pociągnęła wargi pomadką i poszliśmy do jednej z knajp na Venloer Strasse, gdzie zjedliśmy po dwie porcje gulaszu i kupiliśmy butelkę czerwonego wina, którą zabraliśmy do domu.

Edgar nigdy mi zupełnie nie wybaczył tej jazdy taksówką. Widywaliśmy się potem dość często, nawet jeszcze raz dał mi pieniądze, kiedy Maria miała poronienie. Nie wspomniał też nigdy o tamtej taksówce, ale pozostała w nim jakaś nieufność do mnie, która trwa do dziś.

O mój Boże — powiedział nagle ojciec w zupełnie innej, nie znanej mi tonacji — mówże głośno i wyraźnie i otwórz oczy. Nie dam się już nabrać na twoje sztuczki.

Otworzyłem oczy i spojrzałem na niego. Był zły.

Czy ja coś mówiłem?

Tak, mruczałeś pod nosem, ale zrozumiałem tylko ciągle powtarzane słowa: „sześć milionów”.

Są to właśnie jedyne słowa, które możesz i powinieneś zrozu­mieć.

Zrozumiałem jeszcze: „czek rozrachunkowy”.

Tak, tak — powiedziałem — usiądź z powrotem i powiedz, jaką sumę miałeś na myśli mówiąc o miesięcznej pomocy na okres roku.

Podszedłem do niego, delikatnie chwyciłem go za ramiona i zmusiłem, żeby usiadł na fotelu. Natychmiast zerwał się z niego i staliśmy bardzo blisko naprzeciw siebie.

Rozważyłem całą tę sprawę — zaczął cichym głosem. — Jeżeli odrzucasz moją propozycję solidnej, kontrolowanej przeze mnie nauki i chcesz tutaj pracować... powinno ci wystarczyć — myślę, że powinno ci wystarczyć dwieście marek miesięcznie. — Byłem pewny, że zamierzał powiedzieć dwieście pięćdziesiąt albo trzysta, ale w ostatniej chwili obniżył tę sumę do dwustu. Zdaje się jednak, że zląkł się mojego wyrazu twarzy, i powiedział z pośpiechem nie pasującym do jego wytworności: — Genneholm wyjaśnił mi, że asceza jest podstawą pantomimy.

Milczałem. Patrzyłem na niego „pustym wzrokiem” jak mario­netka Kleista. Nie byłem nawet wściekły, tylko zdziwiony, tak że to, czego nauczyłem się z wielkim trudem, patrzenie całkowicie pustym wzrokiem, stało się w tej chwili moim zupełnie naturalnym wyrazem twarzy. Ojciec zdenerwował się, krople potu wystąpiły mu nad górną wargą. Wciąż jeszcze nie odczuwałem wściekłości, rozgoryczenia ani nienawiści; z wolna mój pusty wzrok zaczął się wypełniać litością.

Kochany papo — zacząłem cicho — dwieście marek to wcale nie tak mało, jak chyba myślisz. To całkiem ładna sumka i nie chcę się z tobą o nią spierać, ale czy wiesz przynajmniej, że asceza to kosztowna przyjemność, w każdym razie taka asceza, jaką ma na myśli Genneholm; ma on mianowicie na myśli nie ascezę, tylko dietę, dużo chudego mięsa i sałaty. Najtańszą formą ascezy jest głód, ale głodny klown — no cóż, zawsze jeszcze lepiej, kiedy jest głodny niż pijany. — Cofnąłem się o krok, nieprzyjemnie mi było stać tak blisko niego, że mogłem dojrzeć coraz większe krople potu nad jego górną wargą. — Słuchaj — powiedziałem — rozmawiajmy, jak przystoi dżentelmenom, nie o pieniądzach, tylko o czym innym.

Ależ ja ci naprawdę chcę pomóc — powiedział z rozpaczą. — Dam ci trzysta marek.

Nie chcę już słyszeć o pieniądzach — odpowiedziałem. — Pragnę ci tylko opowiedzieć, jakie było najbardziej zdumiewające doświadczenie wyniesione z naszego dzieciństwa.

No, jakie? — spytał patrząc na mnie tak, jakby wyczekiwał wyroku śmierci. Pomyślał pewnie, że zacznę mówić o jego kochan­ce, dla której zbudował willę w Godesbergu.

Spokojnie, spokojnie, zdziwisz się, jak ci powiem. Otóż najba­rdziej zdumiewającym doświadczeniem wyniesionym z naszego dzieciństwa była świadomość, że w domu nie dostawaliśmy nigdy dosyć żarcia.

Ojciec drgnął na dźwięk słowa „żarcie”, przełknął ślinę, roze­śmiał się mrukliwie i spytał:

Chcesz przez to powiedzieć, że nigdy nie byliście syci?

Właśnie to chcę powiedzieć — odparłem spokojnie. — Nigdy nie byliśmy naprawdę syci, w każdym razie nie w domu. Do dziś nie wiem, czy było tak ze skąpstwa, czy też dla zasady, wolałbym wiedzieć, że ze skąpstwa — ale czy ty wiesz właściwie, co odczuwa dziecko, które całe popołudnie jeździło na rowerze, grało w piłkę nożną, pływało po Renie?

Myślę, że dobry apetyt — odparł chłodno.

Nie — zaprzeczyłem. — Głód. Do cholery, jako dzieci wiedzie­liśmy tylko, że jesteśmy bogaci, bardzo bogaci, ale nie mieliśmy z tych pieniędzy nic, nie mieliśmy nawet dosyć do jedzenia.

Czy wam kiedykolwiek czegoś brakowało?

Owszem, mówię ci przecież: brakowało nam jedzenia — a poza tym kieszonkowego. Wiesz, czego zawsze chciałem się najeść będąc dzieckiem?

O Boże, czego? — spytał z lękiem.

Kartofli — powiedziałem. — Ale matka już wtedy miała bzika na punkcie odchudzania się — wiesz przecież, że zawsze wyprze­dzała modne prądy i stale roiło się u nas od jakichś głupich gaduł, propagujących każdy inną teorię dietetyki; niestety w żadnej z nich kartofle nie odgrywały roli pozytywnej. Służące gotowały je sobie czasem, kiedy was nie było w domu — kartofle w łupinach z masłem, solą i cebulą, nieraz budziły nas, wolno nam było zejść w pidżamach do kuchni i pod warunkiem zachowania tajemnicy napchać się kartoflami do syta. Przeważnie w piątki chodziliśmy do Wienekenów, tam zawsze była sałatka z kartofli i pani Wieneken nakładała nam szczególnie kopiaste talerze. Poza tym w domu było zawsze za mało chleba w koszyczku, ten koszyczek był u nas cholernie skąpą instytucją, podawano w nim na stół trochę żytnich sucharów, czasem parę kromek chleba, „ze względów zdrowot­nych” prawie suchego. Kiedy przychodziłem do Wienekenów i Edgar właśnie przynosił chleb, jego matka przyciskała bochenek do piersi lewą ręką, a prawą krajała grube, świeże kromki; chwy­taliśmy je w mig i smarowaliśmy musem jabłkowym.

Ojciec słabo pokiwał głową, podałem mu papierosy, potem ogień. Żal mi go było. Ciężko musi być ojcu, który pierwszy raz naprawdę rozmawia z synem, kiedy ten ma już prawie dwadzieścia osiem lat.

Było jeszcze mnóstwo innych rzeczy — ciągnąłem — na przy­kład lukrecja, balony. Matka uważała, że kupowanie balonów jest rozrzutnością — ale naszej rozrzutności nigdy nie wystarczyłoby na puszczenie w niebo wszystkich waszych zasranych milionów w po­staci baloników. Albo te tanie karmelki, co do których matka wyznawała szczególnie odstraszające teorie, dowodząc, że to okro­pna, okropna trucizna. Ale nie kupowała nam broń Boże lepszych, nie trujących cukierków, nie kupowała żadnych. W internacie wszyscy dziwili się — kończyłem ciszej — że ja jeden nigdy nie narzekałem na jedzenie, wszystko zmiatałem i uważałem, że jest pyszne.

No, widzisz — powiedział słabym głosem ojciec — miało to przynajmniej jakąś dobrą stronę. — W jego słowach nie było głębokiego przekonania ani zadowolenia.

Och, doskonale zdaję sobie sprawę z teoretycznej wartości takiego wychowania — powiedziałem — ale wszystko to było właś­nie tylko teorią, pedagogiką, psychologią, chemią — i dotkliwą przykrością. Zawsze wiedziałem, kiedy Wienekenowie dostawali pieniądze: w piątki; także u Schniewindów i Hollerathów można było poznać pierwszego i piętnastego każdego miesiąca, że mają gotówkę — zawsze wtedy było coś dodatkowego, dla każdego szczególnie gruby plasterek kiełbasy albo kawałek ciasta, a pani Wieneken chodziła w piątek rano do fryzjera, bo wczesnym wie­czorem... no, ty nazwałbyś to składaniem ofiary bogini Wenus.

Co? — zawołał ojciec. — Nie chcesz chyba powiedzieć... — Zaczerwieniony przyglądał mi się kręcąc głową.

Owszem, właśnie to chcę powiedzieć. W piątek wieczorem wysyłali dzieci do kina... Przedtem jeszcze wolno im było pójść na lody, tak że co najmniej trzy i pół godziny spędzały poza domem, kiedy matka wracała od fryzjera, a ojciec z tygodniową wypłatą. Wiesz przecież, że mieszkania robotnicze nie są duże.

Chcesz powiedzieć, że wiedzieliście, dlaczego wysyłano dzieci do kina?

Oczywiście nie tak dokładnie — odparłem — i właściwie zrozumiałem wszystko dopiero później, kiedy zastanawiałem się nad tym — i dopiero znacznie później stało się dla mnie jasne, dlaczego pani Wieneken była zawsze tak wzruszająco zarumieniona, kiedy wracaliśmy z kina i zabieraliśmy się do sałatki z kartofli. Później, kiedy Wieneken został zarządzającym, było już inaczej — wtedy pewno więcej przebywał w domu. Będąc chłopcem zauważyłem tylko, że pani Wieneken czuła się w takich razach trochę nieswojo, i dopiero później zrozumiałem dlaczego. Ale w mieszkaniu złożo­nym z jednego dużego pokoju i kuchni, z trojgiem dzieci, nie mieli chyba żadnego wyboru.

Ojciec był wstrząśnięty, obawiałem się, że uznałby za niesmacz­ne, gdybyśmy powrócili teraz do kwestii pieniędzy. Przeżywał nasze spotkanie jak sprawę tragiczną, zaczynał już jednak rozko­szować się trochę tą tragedią na podłożu szlachetnego cierpienia, rozsmakował się w niej, tak że później trudno by go było naprowa­dzić z powrotem na zaofiarowane mi trzysta marek miesięcznie. Z pieniędzmi działo się podobnie jak z „cielesnym pożądaniem”. Nikt o nich nie mówił po prostu ani nie myślał po prostu, sprawa ta była albo — jak się Maria wyraziła o cielesnym pożądaniu księży —”wysublimowana”, albo uważana za coś ordynarnego, nigdy za to, czym była w danej chwili: jedzeniem albo taksówką, paczką papierosów albo pokojem z łazienką.

Ojciec cierpiał, było to widoczne i wstrząsające. Odwrócił się do okna, wyciągnął chustkę z kieszeni i otarł kilka łez. Nigdy jeszcze nie widziałem ojca płaczącego i używającego chustki zgodnie z jej przeznaczeniem. Co rano miał przygotowane dwie czyste chustki i wieczorem wrzucał je do kosza w swojej łazience, trochę zmięte, ale nigdy nie zbrudzone. Był czas, kiedy matka ze względów oszczędnościowych, ponieważ trudno było o mydło do prania, prowadziła z nim długie dyskusje o tym, czy nie mógłby zmieniać tych chustek przynajmniej co dwa lub trzy dni. „Nosisz je przecież tylko w kieszeni, nigdy nie są naprawdę zbrudzone — a przecież istnieją obowiązki wobec społeczeństwa”. Była to aluzja do akcji „Walka z marnotrawstwem” i „Trwonione grosze”. Ale ojciec — ten jeden jedyny raz, odkąd sięgam pamięcią — przeciwstawił się temu energicznie i obstawał przy swoich dwóch czystych chustkach, przygotowywanych dla niego co rano. Nigdy jeszcze nie zauważy­łem u niego najmniejszej kropelki ani pyłku, czegoś, co wymagało­by ich użycia. Teraz stał przy oknie i ocierał nie tylko łzy, ale nawet coś tak ordynarnego jak pot, który mu wystąpił nad górną wargą. Wyszedłem do kuchni, ponieważ wciąż jeszcze płakał, usłyszałem nawet parę lekkich szlochów. Kiedy człowiek płacze, może znieść obecność mało kogo, i pomyślałem sobie, że rodzony syn, którego się prawie nie zna, musi być najmniej pożądanym towarzystwem w takiej sytuacji. Ja znałem tylko jednego człowie­ka, w obecności którego mogłem płakać — Marię; nie wiedziałem, czy kochanka ojca była kobietą, w której obecności mógł płakać. Widziałem ją tylko raz, odniosłem wtedy wrażenie, że jest miła, ładna i przyjemnie niemądra, ale dużo o niej słyszałem. Moi krewni uważali, że jest chciwa, ale w naszej rodzinie za chciwego uchodził każdy, kto bezwstydnie pozwalał sobie przypominać o tym, że człowiek musi niekiedy jeść, pić i kupować obuwie. Ktoś, kto by twierdził, że papierosy, ciepła kąpiel, kwiaty czy alkohol są mu potrzebne do życia, miałby wszelkie szanse przejścia do historii rodzinnej jako „rozrzutny szaleniec”. Wyobrażam sobie, że ko­chanka jest bardzo kosztowną osobą: musi przecież kupować sobie pończochy, suknie, musi płacić komorne i być zawsze w dobrym humorze, co jest możliwe tylko przy „całkowicie ustabilizowanej sytuacji materialnej”, jak by to ojciec określił. Kiedy przychodził do niej z zabójczo nudnych posiedzeń rady nadzorczej, musiała przecież mieć dobry humor, ładnie pachnieć, być przedtem u fryz­jera. Nie mogłem sobie wyobrazić, żeby miała być chciwa na pieniądze. Prawdopodobnie była tylko kosztowna, co w naszej rodzinie znaczyło to samo, co chciwa na pieniądze. Kiedy ogrodnik Henkels, który czasem pomagał dawnemu stangretowi, nagle z zadziwiającą skromnością napomknął, że według taryfy płaca pomocnika fizycznego „jest właściwie już od trzech lat wyższa” niż ta, którą u nas pobiera, matka wygłosiła ostrym głosem dwugodzinną prelekcję na temat „chciwości pewnych ludzi”. Raz dała listonoszowi dwadzieścia pięć fenigów jako napiwek noworo­czny i nie posiadała się z oburzenia, kiedy nazajutrz rano znalazła w skrzynce do listów kopertę z dwudziestoma pięcioma fenigami i kartkę listonosza następującej treści: „Nie mogę zdo­być się na obrabowanie Szanownej Pani z tych pieniędzy”. Natu­ralnie matka znała osobiście jednego z podsekretarzy stanu w Mi­nisterstwie Poczty i natychmiast poskarżyła mu się na tego „chci­wego, aroganckiego” człowieka.

Prędko obszedłem w kuchni kałużę kawy, przez przedpokój dostałem się do łazienki, wyciągnąłem korek zatykający odpływ w wannie i w tej chwili przyszło mi na myśl, że po raz pierwszy od wielu lat podczas kąpieli nie prześpiewałem przynajmniej Litanii Loretańskiej. Spłukując prysznicem resztki piany z opróż­niającej się wanny, zaintonowałem po cichu „Tantum ergo”. Spróbowałem także zanucić Litanię Loretańską, zawsze lubiłem tę żydowską dziewczynę Miriam i czasem prawie w nią wierzyłem. Ale i Litania Loretańska nic nie pomagała, była chyba jednak zbyt katolicka, a ja byłem wściekły na katolicyzm i katolików. Postano­wiłem zatelefonować do Heinricha Behlena i Karla Emondsa. Z Karlem Emondsem nie rozmawiałem od czasu okropnej awantu­ry, jaka wybuchła między nami przed dwoma laty, a listów nie pisaliśmy do siebie nigdy. Postąpił wobec mnie podle z zupełnie głupiego powodu: wbiłem surowe jajko do mleka przygotowywa­nego dla jego najmłodszego syna, rocznego Gregora, opiekując się nim, kiedy Karl i Sabina poszli do kina, a Maria była na zebraniu Koła. Sabina powiedziała mi, żebym o dziesiątej podgrzał mleko, nalał je do butelki i dał Gregorowi, a ponieważ wydawało mi się, że chłopczyk jest blady i mizerny (nawet nie zapłakał, tylko kwilił cicho w sposób budzący litość), pomyślałem sobie, że dodanie surowego jajka do mleka dobrze dziecku zrobi. Podczas kiedy mleko się grzało, chodziłem po kuchni trzymając Gregora na rękach, przemawiałem do niego: „Oj, co też dostanie nasz chłop­czyk, dostanie jajeczko” i tak dalej, potem ubiłem jajko w mikserze i wrzuciłem je do mleka. Pozostałe dzieci Karla mocno spały, nikt nam w kuchni nie przeszkadzał i kiedy dałem butelkę dziecku, miałem wrażenie, że mleko z jajkiem bardzo mu smakuje. Uśmie­chnął się i zaraz potem usnął bez płaczu. Po powrocie z kina Karl zobaczył w kuchni skorupki jajka, wszedł do pokoju, gdzie siedzia­łem z Sabiną, i powiedział: „Bardzo rozsądnie zrobiłeś, żeś sobie usmażył jajko”. Wyjaśniłem mu, że nie usmażyłem dla siebie jajka, tylko dałem je Gregorowi, i natychmiast rozpętała się burza, spad­ła na mnie lawina oskarżeń. Sabina dostała prawdziwego ataku histerii, nazwała mnie mordercą, a Karl wrzeszczał: „Ty włóczęgo, ty dziwkarzu!” To mnie tak rozzłościło, że nazwałem go „zakutą pałą”, chwyciłem płaszcz i wściekły wybiegłem od nich. Emonds krzyczał jeszcze za mną z przedpokoju: „Ty łajdaku bez poczucia odpowiedzialności!”, a ja do niego ze schodów: „Ty rozhisteryzowany kołtunie, ty dupo wołowa!” Naprawdę lubię dzieci i umiem się z nimi obchodzić, szczególnie z niemowlętami, nie wyobraża­łem sobie, żeby jajko mogło zaszkodzić rocznemu dziecku, ale to, że Karl nazwał mnie „dziwkarzem”, dotknęło mnie bardziej niż „morderca” Sabiny. Ostatecznie zdenerwowanej matce niejedno można puścić płazem i wybaczyć, ale Karl dobrze wiedział, że nie jestem dziwkarzem. Stosunki między nami były w idiotyczny sposób naprężone, ponieważ on w głębi duszy uznawał mój „swo­bodny sposób życia” za „wspaniały”, a mnie w głębi duszy pocią­gało jego kołtuństwo. Nigdy nie zdołałem go przekonać, że mój tryb życia jest niemal zabójczo regularny, że z pedanterią następu­ją kolejno po sobie: podróż koleją, hotel, trening, występ, gra w „człowieku-nie-irytuj-się” i picie piwa — i że jego życie pociąga mnie właśnie z powodu tego kołtuństwa. Poza tym Emonds myślał oczywiście, jak wszyscy inni, że umyślnie nie mamy dzieci, poro­nienia Marii wydawały mu się „podejrzane”; nie wiedział, jak bardzo chcieliśmy mieć dzieci. Mimo wszystko wysłałem do niego telegram z prośbą, żeby zatelefonował, ale nie zamierzałem go naciągnąć na pożyczkę. Mieli już czworo dzieci i ledwo wiązali koniec z końcem.

Jeszcze raz opłukałem wannę, po cichu przeszedłem do hallu i przez otwarte drzwi zajrzałem do pokoju. Ojciec stał odwrócony twarzą do stołu i nie płakał już. Z zaczerwienionym nosem i wil­gotnymi, pomarszczonymi policzkami wyglądał jak inni starcy, zziębnięty i zaskakująco nijaki, niemal głupi. Nalałem mu odrobi­nę koniaku, podałem kieliszek. Wziął go i wypił. Zaskakująco głupi wyraz twarzy nie znikł, a sposób, w jaki ojciec opróżnił kieliszek i wyciągnął go ku mnie w milczeniu, z bezradnie błagal­nym spojrzeniem, miał w sobie coś kretyńskiego, czego nigdy dotychczas w ojcu nie zauważyłem. Wyglądał jak człowiek, które­go nie interesuje już naprawdę nic oprócz powieści kryminalnych, pewnej określonej marki wina i głupich kawałów. Zgniecioną, wilgotną chustkę położył po prostu na stole, i to, jak na niego, niesłychane sprzeniewierzenie się własnemu stylowi uznałem za wyraz przekory, przypominający krnąbrność dziecka, któremu już tysiąc razy mówiono, że chustki do nosa nie kładzie się na stole. Nalałem mu jeszcze trochę koniaku, wypił go i zrobił ruch, który mogłem zinterpretować jako: „Proszę cię, podaj mi płaszcz”. Nie zareagowałem na to. Musiałem w jakiś sposób naprowadzić go z powrotem na sprawę pieniędzy. Nie przyszło mi do głowy nic lepszego, jak wyjąć z kieszeni moją jedyną markę i zacząć nią żonglować od niechcenia: stoczyła się po wyciągniętej w górę prawej ręce i wtoczyła z powrotem w górę tą samą drogą. Jego rozbawienie na widok tej sztuczki było jakby trochę wymuszone. Rzuciłem monetę wysoko w górę, niemal pod sufit, i chwyciłem ją w powietrzu — ale on powtórzył tylko ów gest, mówiący: „Proszę cię, podaj mi płaszcz”. Jeszcze raz rzuciłem w górę pieniądz, złapałem go na duży palec prawej nogi, i podniosłem ją prawie pod nos ojca, ale on zrobił jakiś gniewny ruch i zdobył się tylko na opryskliwe: — Przestań! — Wzruszając ramionami poszedłem do hallu, zdjąłem z wieszaka jego płaszcz i kapelusz. Ojciec znalazł się już przy mnie, pomogłem mu się ubrać, podniosłem rękawiczki, które wypadły z kapelusza, i podałem mu je. Był już znowu bliski płaczu i jakoś dziwnie poruszając nosem i ustami, powiedział cicho:

Nie możesz mi powiedzieć nic miłego?

Owszem — odparłem cicho — miło zrobiłeś, kładąc mi rękę na ramieniu, kiedy ci idioci wydawali na mnie wyrok, a szczególnie miło, że uratowałeś pani Wieneken życie, kiedy ten upośledzony na umyśle major chciał ją rozstrzelać.

Ach — westchnął ojciec — już prawie zapomniałem o tym wszystkim.

To właśnie bardzo miło, że zapomniałeś — ja nie zapomniałem.

Patrzył na mnie, błagając niemo, żebym nie wymówił imienia Henrietty, i nie wymówiłem go, mimo że miałem zamiar spytać ojca, dlaczego nie był tak miły, żeby zakazać Henrietcie wzięcia udziału w tej szkolnej wycieczce na pozycję artylerii przeciwlotni­czej. Skinąłem głową, a on zrozumiał, że nie wymówię imienia Henrietty. Na pewno siedząc na zebraniach rady nadzorczej gryzmolił figurki na papierze, czasem pisał literę H, znowu H, czasem może całe imię: Henrietta. Nie był winien, był tylko głupi, tak dalece, że odbierało to, a może właśnie nadawało tragizm tej sprawie. Nie wiedziałem, jak jest naprawdę. Był taki delikatny, kruchy i srebrnowłosy, wyglądał tak dobrotliwie i nie przysłał mi nawet jałmużny, kiedy byłem z Marią w Kolonii. Dzięki czemu ten miły pan, mój ojciec, był takim twardym i silnym człowiekiem, dlaczego tyle mówił w telewizji o obowiązkach wobec społeczeńs­twa, o świadomości państwowej, o Niemczech, nawet o chrystianizmie, w który przecież nie wierzył — sam to wyznał, i to tak, że trzeba mu było uwierzyć. To mogły być tylko pieniądze, nie te realne, za które można kupić mleka i pojechać taksówką, utrzymy­wać kochankę i chodzić do kina — ale te abstrakcyjne. Bałem się go i on się mnie bał: obaj wiedzieliśmy, że nie jesteśmy realistami i obaj pogardzaliśmy tymi, którzy mówili o „realnej polityce”. Chodziło o coś więcej, o coś, czego te bałwany nigdy nie mogłyby pojąć. Czytałem w jego oczach, że nie mógł dać swoich pieniędzy klownowi, który zrobiłby to przeciwieństwo, co z pieniędzmi należało robić. Wiedziałem, że nawet gdyby mi dał milion, wydał­bym wszystko, a wydawanie pieniędzy było w przekonaniu ojca jednoznaczne z rozrzutnością.

Czekając w kuchni i w łazience, aż ojciec wypłacze się bez świadków, miałem nadzieję, że pod wpływem tego wstrząsu ofia­ruje mi jakąś poważną sumę bez stawiania swoich idiotycznych warunków, ale teraz czytałem w jego oczach, że nie może tego zrobić. Nie był realistą, podobnie jak ja i obaj wiedzieliśmy, że inni ludzie przy całej swojej trywialności byli tylko realistami, głupimi jak kukiełki, które tysiąc razy dotykają swoich kołnierzy i nie mogą odkryć nitek, poruszających ich kończynami.

Kiwnąłem jeszcze raz głową, żeby go całkowicie uspokoić: nie zamierzałem już mówić ani o pieniądzach, ani o Henrietcie: ale myślałem o niej w sposób, który wydawał mi się niestosowny, wyobrażałem ją sobie taką, jaką byłaby teraz: trzydziestoletnią kobietą, zapewne rozwiedzioną z jakimś przemysłowcem. Nie mogłem wyobrazić sobie, żeby brała udział w tej szopce z flirtami, przyjęciami i „trwaniem przy chrześcijaństwie”, żeby wysiadywa­ła na zebraniach rozmaitych komitetów i była „szczególnie uprzej­ma dla tych ludzi z SPD, inaczej gotowi by się nabawić jeszcze gorszych kompleksów”. Mogłem ją sobie wyobrazić tylko zdespe­rowaną, robiącą coś, co realiści uważaliby za snobizm, ponieważ brakowało im wyobraźni; na przykład wylewającą kieliszek cock­tailu za kołnierz któremuś z niezliczonych posiadaczy tytułów prezesa albo umyślnie rozbijającą swoim mercedesem samochód jakiegoś zgrzytającego zębami superoszusta. Cóż by innego mogła robić, gdyby nie malowała albo nie wyrabiała na kole garncarskim glinianych maselniczek. Wyczuwałaby przecież, tak samo jak ja, wszędzie, gdzie spotykałaby jakiekolwiek przejawy życia, tę nie­widoczną ścianę, za którą pieniądze przestawały być przeznaczo­ne do wydawania, a stawały się nietykalne i egzystowały wyłącz­nie jako cyfry przechowywane w tabernakulum.

Ustąpiłem ojcu z drogi. Zaczął się znowu pocić i żal mi go było. Prędko pobiegłem do pokoju, przyniosłem leżącą na stole zabru­dzoną chustkę do nosa i wetknąłem ją do kieszeni jego płaszcza. Matka potrafiła być bardzo nieuprzejma, kiedy podczas comiesię­cznego sprawdzania bielizny stwierdzała brak jakiejś sztuki; oskarżyłaby służącą o kradzież lub o niedbalstwo.

Zamówić ci taksówkę? — spytałem.

Nie — odparł. — Pójdę kawałek na piechotę. Samochód czeka koło dworca.

Przeszedł obok mnie, otworzyłem drzwi, odprowadziłem go do windy i nacisnąłem guzik. Raz jeszcze wyjąłem z kieszeni moją markę, położyłem ją na wyciągniętej dłoni i wpatrywałem się w nią. Ojciec z odrazą odwrócił od niej wzrok i potrząsnął głową. Pomyślałem, że mógłby sięgnąć po portfel i dać mi choć pięćdzie­siąt albo sto marek. Jednakże ból, szlachetność i świadomość swojej tragicznej sytuacji wyniosły go na taki poziom sublimacji, że sama myśl o pieniądzach była mu wstrętna, a moje próby przypomnienia mu o nich wydawały mu się świętokradztwem. Przytrzymałem otwarte drzwi windy, ojciec objął mnie, nagle zaczął pociągać nosem, zachichotał i powiedział:

Rzeczywiście pachniesz kawą — szkoda, chętnie byłbym ci zaparzył dobrej kawy, wiesz, ja to naprawdę umiem.

Wypuścił mnie z objęć, wszedł do windy, zanim ruszyła, zoba­czyłem, jak wewnątrz z chytrym uśmiechem przyciska guzik. Stałem na schodach obserwując, jak zapalają się kolejno cyfry: cztery, trzy, dwa, jeden — potem czerwone światełko zgasło.



16.


Kiedy wróciłem do mieszkania i zamknąłem drzwi, poczułem się głupio. Powinienem był przyjąć jego propozycję zaparzenia kawy i zatrzymać go na trochę dłużej. W decydującym momencie, kiedy podałby kawę i zadowolony ze swego osiągnięcia zabierał się do nalania jej, powinienem był powiedzieć: „Dawaj pieniądze!” albo: „Pieniądze, ale już!” W decydującym momencie zawsze postępuje się prymitywnie, po barbarzyńsku. Mówi się na przykład: „Wy dostaniecie połowę i my połowę — i proszę bardzo, chcecie dwie trzecie tamtego czy tylko połowę? Wy dostaniecie cztery teki ministerialne, a my koncern Huckepack”. Byłem głupcem, podda­jąc się własnemu nastrojowi i nastrojowi ojca, zamiast od razu sięgnąć po jego portfel. Powinienem był po prostu zacząć od pieniędzy, mówić z nim o nich, o martwych, abstrakcyjnych, trzymanych na łańcuchu pieniądzach, które dla wielu ludzi ozna­czały śmierć albo życie. „Wiecznie tylko pieniądze!” — ten okrzyk zgrozy wydawała moja matka przy każdej okazji, nawet wtedy, kiedy prosiliśmy ją o trzydzieści fenigów na zeszyt. Wieczne pieniądze. Wieczna miłość.

Poszedłem do kuchni, ukrajałem kromkę chleba, posmarowałem ją masłem, wróciłem do pokoju i nakręciłem numer Belli Brosen. Miałem nadzieję, że ojciec w tym stanie — drżący ze zdenerwowania — nie pójdzie do domu, tylko do kochanki. Bela Brosen wyglądała na kobietę, która wpakuje go do łóżka, wsunie pod kołdrę termofor i przyniesie szklankę gorącego mleka z miodem. Matka miała obrzydliwy zwyczaj mówienia o braniu się w garść i silnej woli, kiedy człowiek czuł się podle, a od pewnego czasu uważała zimną wodę za „jedyny środek leczniczy”.

Mówi Brosen — odezwała się Bela i ucieszyłem się, że nie roztacza żadnej woni. Miała cudowny głos, alt, ciepły i miły.

Powiedziałem:

Tu Schnier — Hans — pani mnie sobie przypomina?

Pani sobie przypomina — powiedziała serdecznie. — i bardzo, bardzo panu współczuję. — Nie wiedziałem, o czym właściwie mówi, dopiero jej dalsze słowa mi to wyjaśniły. — Niech pan pamięta — ciągnęła — że wszyscy krytycy to głupi, zarozumiali egoiści.

Westchnąłem.

Gdybym mógł w to uwierzyć — powiedziałem — byłoby mi lżej na duszy.

Więc niech pan uwierzy, po prostu uwierzy. Nie wyobraża pan sobie, jak pomaga żelazna wola uwierzenia w coś.

A jeżeli mnie później któryś z nich pochwali, co wtedy?

O! — zaśmiała się, ukręcając z tego „o” ładną koloraturę — wtedy pan po prostu uwierzy, że krytyk przypadkiem raz miał napad szczerości i zapomniał o swoim egoizmie.

Roześmiałem się. Nie wiedziałem, czy mam do niej mówić „Bela” czy „pani”. Nie znaliśmy się przecież osobiście i nie ma jeszcze podręcznika, w którym można by znaleźć wskazówkę, w jaki sposób należy zwracać się do kochanki ojca. Zdecydowałem się w końcu na „panią Belę”, mimo że ten pseudonim sceniczny wydawał mi się szczególnie kretyński.

Pani Belu — powiedziałem — znalazłem się w paskudnej sytuacji. Ojciec był u mnie, rozmawialiśmy o wszystkim po trochu i nie udało mi się już pomówić z nim o pieniądzach. — Wiedziałem, że się zaczerwieniła, nie uważałem jej za pozbawioną skrupułów, w jej stosunku do ojca było na pewno coś z „prawdziwej miłości” i „sprawy pieniężne” musiały być dla niej przykre. — Pani Belu — powiedziałem — niech pani zapomni o wszystkim, co przyszło pani teraz do głowy. Niech pani się nie wstydzi, chcę panią tylko prosić, żeby pani, jeśli ojciec zacznie coś mówić o mnie... chodzi mi o to, czy pani mogłaby mu podsunąć myśl, że pilnie potrzebuję pienię­dzy. Gotówki. Natychmiast. Jestem kompletnym bankrutem. Słu­cha mnie pani?

Słucham — odparła tak cicho, że się przestraszyłem. Potem usłyszałem, że głośno wciąga powietrze nosem. — Pan na pewno uważa mnie za złą kobietę, Hans — powiedziała, nie ukrywając już, że płacze — za kobietę sprzedajną, jakich jest tak wiele. Pan musi tak o mnie myśleć. O!

Nic podobnego — zapewniłem ją. — Nigdy nie miałem o pani takiego pojęcia — naprawdę nigdy. — Obawiałem się, że zacznie mówić o swojej duszy i o duszy mego ojca, sądząc po jej gwałtow­nym szlochaniu była dość sentymentalna, nie mogłem wykluczyć, że wspomni nawet o Marii. — Doprawdy — ciągnąłem bez wielkiego przekonania, bo wydało mi się trochę podejrzane, że próbowała wzbudzić we mnie taką pogardę dla istot sprzedajnych — dopraw­dy, zawsze uważałem panią za kobietę szlachetną i nigdy nie myślałem o pani źle. — To było zgodne z prawdą. — Poza tym — miałem wielką ochotę jeszcze raz powiedzieć do niej „pani Belu”, ale to szkaradnie imię nie przeszło mi przez usta — poza tym mam prawie trzydzieści lat. Słucha mnie pani?

Tak — westchnęła, szlochając tam, w Godesbergu, tak jakby klęczała w konfesjonale.

Niech pani tylko spróbuje mu wytłumaczyć, że potrzebuję pieniędzy.

Wydaje mi się — powiedziała słabo — że nie powinnam rozma­wiać z nim wprost o tej sprawie. Rozumie pan, wszystko, co dotyczy jego rodziny, jest dla nas tabu. Ale myślę o innej drodze. — Milczałem. Jej szlochanie przybrało znów łagodniejszą formę wciągania powietrza przez nos. — On daje mi od czasu do czasu pieniądze dla kolegów potrzebujących pomocy — ciągnęła. — Zosta­wia mi przy tym wolną rękę i — czy pan nie sądzi, że byłoby słuszne, abym tę skromną sumę przeznaczyła dla pana, jako dla kolegi chwilowo potrzebującego pomocy?

Istotnie, jestem kolegą potrzebującym pomocy, i to nie chwi­lowo, tylko co najmniej przez pół roku. Ale niech mi pani powie, co pani rozumie przez „skromną sumę”?

Odkaszlnęła, wydała z siebie jeszcze jedno „o!”, tym razem nie koloraturowe, i powiedziała:

Są to zwykle zapomogi w konkretnych wypadkach losowych, kiedy ktoś umiera, choruje albo kobieta rodzi, więc, widzi pan, że nie jest to długotrwała pomoc, tylko tak zwana jednorazowa zapomoga.

W jakiej wysokości? — spytałem.

Nie odpowiedziała od razu i przez ten czas usiłowałem ją sobie wyobrazić. Widziałem ją tylko raz, przed pięciu laty, kiedy Marii udało się zaciągnąć mnie na operę. Pani Brosen śpiewała partię wiejskiej dziewczyny uwiedzionej przez hrabiego. Zdziwił mnie gust ojca. Była osobą średniego wzrostu, dość tęga, o włosach blond i o przepisowo falującym biuście; stojąc przed wiejską chatą, oparta o wóz, pod koniec z widłami do siana w rękach, ładnym, mocnym głosem dawała wyraz swojemu zrozumiałemu wzruszeniu.

Halo! — zawołałem — halo!

O! — odpowiedziała i znowu udała jej się koloratura, choć tym razem nieco słabsza. — Pan pyta tak prosto z mostu.

Stosownie do mojej sytuacji — powiedziałem. Ogarnął mnie niepokój. Im dłużej milczała, tym mniejsza musiała być suma, którą miała wymienić.

No cóż — odezwała się wreszcie — zapomogi wahają się od dziesięciu do około trzydziestu marek.

A jeżeliby pani spotkała kolegę, który znalazł się w wyjątko­wo ciężkim położeniu, powiedzmy miał poważny wypadek i po­trzebuje przez parę miesięcy po sto marek zapomogi?

Mój drogi — odparła cicho — chyba pan nie spodziewa się po mnie krętactw?

Nie. Naprawdę miałem wypadek i czy w końcu nie jesteśmy kolegami? Artystami?

Spróbuję — powiedziała — ale nie wiem, czy da się na to nabrać.

Co? — zawołałem.

Nie wiem, czy uda mi się odmalować sytuację tak, żeby go to przekonało. Nie mam zbyt bujnej fantazji.

Tego mogła już w ogóle nie mówić, zaczynałem uważać ją za najgłupszą kobietę, z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia.

A gdyby tak pani spróbowała załatwić mi engagement w tute­jszym teatrze? Oczywiście małe rólki, umiem grać charakterysty­czne role.

Nie, nie, drogi Hansie — powiedziała. — Sama nie umiem sobie poradzić z tutejszymi intrygami.

No dobrze — zakończyłem. — Chciałbym pani tylko jeszcze powiedzieć, że i małe sumy przyjmę z wdzięcznością. Do widze­nia i bardzo dziękuję.

Odłożyłem słuchawkę, zanim zdążyła jeszcze cokolwiek powie­dzieć. Miałem niejasne uczucie, że z tego źródła nigdy nic nie popłynie. Była za głupia. Ton, jakim powiedziała: „czy da się na to nabrać”, obudził we mnie podejrzliwość. Nie było wykluczone, że te „zapomogi dla kolegów potrzebujących pomocy” po prostu chowała do własnej kieszeni. Żal mi było ojca, życzyłem mu ładnej i inteligentnej kochanki. Wciąż jeszcze żałowałem, że nie dałem mu szansy zaparzenia kawy. Ta głupia zdzira pewno się uśmiecha i po kryjomu kręci głową jak niedoszła nauczycielka, kiedy ojciec u niej w mieszkaniu idzie do kuchni zaparzyć kawę, a potem udaje, że jest rozanielona i wychwala kawę, jakby chwaliła psa aportują­cego kamyk. Byłem wściekły, idąc od telefonu do okna; otworzy­łem je i wyjrzałem na ulicę. Bałem się, że kiedyś będę musiał skorzystać z oferty Sommerwilda. Nagle wyjąłem z kieszeni moją markę, wyrzuciłem ją na ulicę i w tej samej chwili zacząłem tego żałować. Patrzałem za nią, nie mogłem jej dojrzeć, zdawało mi się, że słyszałem, jak upadła na dach przejeżdżającego tramwaju. Wziąłem ze stołu posmarowaną masłem kromkę chleba i odgryza­łem kęs po kęsie wyglądając na ulicę. Dochodziła ósma, byłem już prawie dwie godziny w Bonn, rozmawiałem przez telefon z sześ­cioma tak zwanymi przyjaciółmi, rozmawiałem także z matką i z ojcem, i nie miałem ani o jedną markę więcej niż po przyjeździe, przeciwnie, miałem teraz o jedną markę mniej. Chętnie zbiegłbym na dół i poszukał mojej marki na ulicy, ale minęła ósma i Leon mógł każdej chwili zadzwonić albo przyjść.



Marii dobrze się wiodło, była teraz w Rzymie, na łonie swego Kościoła, i zastanawiała się, jak powinna się ubrać na audiencję u papieża. Züpfner postarał się dla niej zapewne o zdjęcie Jacqueline Kennedy, musiał kupić hiszpańską mantylę i woalkę, bo przecież Maria była teraz czymś w rodzaju „first lady” niemieckie­go katolicyzmu. Postanowiłem pojechać do Rzymu i także poprosić papieża o audiencję. I w nim było coś z mądrego, starego klowna, a ostatecznie postać arlekina powstała w Bergamo; upewniłbym się jeszcze co do tego u Genneholma, który wie wszystko. Wyjaśnił­bym papieżowi, że moje małżeństwo z Marią rozbiło się właściwie z powodu ślubu cywilnego i poprosiłbym go, żeby widział we mnie coś w rodzaju odpowiednika Henryka VIII na opak: tamten był wierzącym poligamistą, ja zaś niewierzącym monogamistą. Opo­wiedziałbym mu także, jak zarozumiali i podli są „czołowi” niemieccy katolicy, i przestrzegłbym go, żeby nie dał sobie mydlić oczu. Pokazałbym mu kilka moich numerów, ładne, lekkie rzeczy, jak „Droga do szkoły i z powrotem”, ale nie „Kardynała”; ten numer mógłby go dotknąć, bo przecież sam był kiedyś kardynałem — a kogo jak kogo, ale jego nie chciałbym urazić.

Ciągle padam ofiarą własnej fantazji: tak dokładnie wyobraża­łem sobie audiencję u papieża, widziałem siebie na klęczkach, proszącego jako niewierzący o udzielenie mi błogosławieństwa, widziałem szwajcarskich gwardzistów przy drzwiach i jakiegoś przychylnego, uśmiechającego się tylko z lekkim zgorszeniem monsignore — że niemal uwierzyłem w bytność u papieża. Kusiłoby mnie, żeby opowiedzieć Leonowi o audiencji u papieża. Bo w tej chwili byłem u papieża, widziałem jego uśmiech, słyszałem jego ładny chłopski głos, opowiadałem mu, jak to miejscowy błazen z Bergamo został arlekinem. Leon jest pod tym względem bardzo surowy, zawsze mnie nazywa kłamcą. Zawsze wpada we wściek­łość, kiedy spotkawszy go pytam: „Pamiętasz, jak przepiłowaliśmy razem drewnianą belkę?” Krzyczy wtedy: „Ależ my nie przepi­łowaliśmy razem belki!” I rzeczywiście, w jakiś nieważny, głupi sposób ma rację. Leon miał wtedy sześć czy siedem lat, ja osiem czy dziewięć, gdy pewnego dnia znalazł w stajni kawał drewna, jakiś ułamany pal; znalazł także w szopie zardzewiałą piłę i prosił mnie, żebym razem z nim przepiłował ten pal. Zapytałem go, po co mielibyśmy przepiłować ten głupi kawał drewna; Leon nie umiał mi podać powodów, po prostu chciał piłować. Uważałem, że to nie ma najmniejszego sensu, i Leon płakał pół godziny. O wiele później, dopiero w dziesięć lat później, kiedy na lekcji niemieckie­go u ojca Wunibalda mówiliśmy o Lessingu, nagle w środku wykładu, bez żadnego związku z tym tematem, przyszło mi na myśl, o co chodziło Leonowi: po prostu chciał tylko piłować, właśnie w tej chwili, kiedy miał na to ochotę, chciał ze mną coś przepiłować. Nagle zrozumiałem go i po dziesięciu latach przeży­wałem tak intensywnie jego radość, napięcie, podniecenie, wszyst­ko, co go poruszało, że w środku wykładu zacząłem wykonywać ruchy jak przy piłowaniu belki. Widziałem naprzeciw siebie ra­dośnie rozgorączkowaną chłopięcą twarz Leona, pchnąłem za­rdzewiałą piłę ku niemu, on pchnął ją ku mnie — aż nagle ojciec Wunibald pociągnął mnie za włosy i „doprowadził do opamięta­nia”. Od tej chwili stało się dla mnie prawdą, że piłowałem belkę z Leonem. On nie może tego pojąć, jest realistą. Dziś już nie rozumie, że czasem człowiek musi zrobić natychmiast coś pozornie głupiego. Nawet matka miewała czasem przelotne pragnienia: żeby pograć w karty przy zapalonym kominku, własnoręcznie zaparzyć w kuchni suszony kwiat jabłoni. Z pewnością nagle ogarnia ją chęć, żeby usiąść przy ładnym, wypolerowanym stole mahoniowym, zagrać w karty, stanowić szczęśliwą rodzinę. Ale zawsze kiedy pragnęła czegoś takiego, nikt z nas nie miał na to najmniejszej ochoty. Następowały sceny, poza nie zrozumianej matki, potem powoływanie się na nasz obowiązek posłuszeństwa, na czwarte przykazanie. Wreszcie matka dochodziła do wniosku, że granie w karty z dziećmi, które brałyby w tym udział tylko z obowiązku posłuszeństwa, byłoby wątpliwą przyjemnością — i z płaczem szła do swojego pokoju. Czasem próbowała przekupstwa, obiecywała nam coś „bardzo dobrego” do picia czy do jedzenia — znowu następował jeden z oblanych łzami wieczorów, którymi matka nas tak hojnie raczyła. Nie wiedziała, że wszyscy broniliśmy się przed tym z takim uporem, dlatego że w talii wciąż jeszcze była siódemka kierowa i że każda gra w karty przypomina­ła nam Henriettę, ale nikt jej tego nie powiedział. Później, kiedy myślałem o tych nieudanych próbach matki urządzenia przy kominku zabawy w szczęśliwą rodzinę, w myślach sam grałem z nią w karty, mimo że gra w karty we dwoje jest zawsze nudna. Rzeczywiście grałem z nią w sześćdziesiąt sześć i w wojnę, piłem napar kwiatu jabłoni, nawet z dodatkiem miodu, matka —żartobliwie grożąc palcem — dawała mi papierosa, gdzieś w głębi Leon grał swoje etiudy, a wszyscy razem, nie wyłączając służby, wiedzieliśmy, że ojciec jest u „tej kobiety”. Maria musiała się w jakiś sposób dowiedzieć o moim „zmyślaniu”, bo zawsze, kiedy jej coś opowiadałem, patrzyła na mnie z powątpiewaniem, a tego chłopca w Osnabrück nawet rzeczywiście widziałem. Czasem także dzieje się ze mną odwrotnie: to, co rzeczywiście było, wydaje mi się nierealne i nieprawdziwe. Jak na przykład fakt, że wtedy przyjechałem z Kolonii do Bonn, żeby z dziewczętami z grupy Marii rozmawiać o Matce Boskiej. To, co inni nazywają „nonfiction”, wydaje mi się bardzo fikcyjne.



Odwróciłem się od okna, wyrzekłem się nadziei na odzyskanie leżącej w błocie marki. Poszedłem do kuchni, żeby wziąć jeszcze jedną kromkę chleba z masłem. Nie zostało mi już wiele do jedzenia: puszka fasolki, puszka śliwek (nie lubię ich, ale Monika nie mogła o tym wiedzieć), pół bochenka chleba, pół butelki mleka, około ćwierć funta kawy, pięć jajek, trzy plasterki słoniny i tubka musztardy. W pudełku stojącym na stole w pokoju były jeszcze cztery papierosy. Czułem się podle, straciłem nadzieję, że kiedy­kolwiek jeszcze będę mógł trenować. Kolano mi tak spuchło, że nogawka spodni zaczynała mnie cisnąć, a ostry ból głowy stał się już niemal nieziemski: był nieustannym, przenikliwym świdrowa­niem; w mojej duszy panowała najgłębsza ciemność, poza tym odczuwałem „cielesne pożądanie” — a Maria była w Rzymie. Potrzebowałem jej, jej skóry, jej rąk na mojej piersi. Jak to kiedyś określił Sommerwild, mam „żywy i bezpośredni stosunek do piękna ciała” i lubię mieć w pobliżu ładne kobiety, takie jak moja sąsiadka pani Grebsel, ale nie odczuwam wobec nich „cielesnego pożądania” i większość kobiet czuje się tym urażona, mimo że gdybym odczuwał pożądanie i chciał je zaspokoić, na pewno każda z nich wezwałaby policję. To cielesne pożądanie jest skompliko­waną i ponurą historią, prawdopodobnie dla niemono-gamicznych mężczyzn nieustanną torturą, u monogamicznych zaś, takich jak ja, powoduje ciągłą nieuprzejmość; kobiety przeważnie są obra­żone, jeśli nie odczuwają tego, co znają pod nazwą erosa. Poczciwa, pobożna pani Blothert także była zawsze trochę urażona. Czasem nawet rozumiem tych potworów, o których tyle piszą w gazetach, a kiedy wyobrażam sobie istnienie czegoś w rodzaju „obowiązku małżeńskiego”, strach mnie przejmuje. W takich małżeństwach muszą się dziać potworności, skoro kobieta jest do tej sprawy zobowiązana przez państwo i Kościół. Nie można przecież narzu­cać nikomu miłosierdzia. Chciałbym porozmawiać z papieżem może i na ten temat. Na pewno jest mylnie informowany. Posmaro­wałem masłem jeszcze jeden kawałek chleba, poszedłem do hallu i wyjąłem z kieszeni płaszcza wieczorną gazetę, którą kupiłem w Kolonii. Czasem gazeta mi pomaga: wywołuje we mnie uczucie pustki, tak jak telewizja. Przerzuciłem gazetę czytając nagłówki, aż natrafiłem na notatkę, na której widok musiałem się roześmiać. Nadanie Krzyża Zasługi doktorowi Herbertowi Kalickowi. To on właśnie zrobił na mnie doniesienie, że szerzę defetyzm, i podczas rozprawy domagał się surowości, nieubłaganej surowości. On także wpadł na genialny pomysł zmobilizowania domu sierot do ostatecznej walki. Wiedziałem, że został jakąś ważną figurą. Gazeta podawała, że dostał to odznaczenie za „zasługi na polu krzewienia demokratycznej myśli wśród młodzieży”.

Przed dwoma laty zaprosił mnie kiedyś, żeby się ze mną pogo­dzić. Miałem mu może wybaczyć, że Georg, sierota, poniósł śmierć podczas ćwiczeń z „pięścią pancerną” albo że mnie, dziesięcioletniego chłopca, oskarżył o defetyzm i domagał się dla mnie suro­wości, nieubłaganej surowości? Maria była zdania, że nie można odrzucić zaproszenia do zgody, więc kupiliśmy kwiaty i pojecha­liśmy do Kalicka. Miał ładną willę już prawie w sercu Eifel, ładną żonę i to, co oboje z dumą nazywali „jedno dzieci”. Jego żona ma ten typ urody, że nie wiadomo, czy to żywa kobieta, czy nakręcana. Siedząc obok niej cały czas walczyłem z pokusą, żeby ją chwycić za ręce, za ramiona albo za nogi i sprawdzić, czy na pewno nie jest lalką.

Jej udział w rozmowie ograniczał się do dwóch okrzyków: „Ach, jak to ładnie” i „ach, jak to obrzydliwie”. Z początku wydawała mi się nudna, ale potem zaczęła mnie fascynować i opowiadałem jej najrozmaitsze historie, na zasadzie wrzucania monety do automa­tu, tylko po to, żeby się przekonać, jak będzie reagowała. Kiedy ją poinformowałem, że moja babka właśnie umarła — co było nie­prawdą, bo umarła już dwanaście lat temu — powiedziała: „Ach, jak to obrzydliwie”. Uważam, że kiedy ktoś umiera, można powie­dzieć dużo głupich rzeczy, ale nie „ach, jak to obrzydliwie”. Potem opowiedziałem jej, że niejakiemu Humelohowi (w ogóle nie istnie­jącemu, którego prędko wymyśliłem, żeby wrzucić do automatu coś pozytywnego) nadano doktorat honoris causa; powiedziała: „Ach, jak to ładnie”. Kiedy jej zakomunikowałem, że mój brat, Leon, przeszedł na katolicyzm, wahała się przez chwilę — i to wahanie wydało mi się niemal oznaką życia; spojrzała na mnie wielkimi, pustymi oczami lalki, żeby wypenetrować, do której kategorii należy według mnie to wydarzenie, wreszcie powiedzia­ła: „Obrzydliwe, prawda?”; bądź co bądź udało mi się skłonić ją do pewnej zmiany trybu. Zaproponowałem jej, żeby po prostu opusz­czała oba „ach” i mówiła tylko: „ładnie” i „obrzydliwie”; zachi­chotała, dołożyła mi na talerz szparagów i potem dopiero powie­działa: „Ach, jak to ładnie”. W końcu poznaliśmy jeszcze tego wieczoru „jedno dzieci”, pięcioletniego smyka, który mógłby, tak jak stał, występować w reklamach telewizyjnych. Te cukierkowate maniery, dobranoc papo, dobranoc mamo, ukłon przed Marią, ukłon przede mną. Dziwię się, że telewizyjny dział reklam jeszcze go nie odkrył. Później, kiedy piliśmy kawę i koniak przy kominku, Herbert zaczął mówić o wielkich czasach, w jakich żyjemy. Potem przyniósł jeszcze szampana i wpadł w patos. Prosił o przebaczenie, nawet ukląkł, aby mnie błagać o — jak to nazwał — „świeckie rozgrzeszenie” — miałem ochotę po prostu dać mu kopniaka w tyłek, ale w końcu wziąłem ze stołu nóż do sera i uroczyście pasowałem Herberta na demokratę. Jego żona wykrzyknęła: „Ach, jak to ładnie!”, ja zaś, kiedy wzruszony Herbert z powrotem usiadł, wygłosiłem prelekcję na temat żydowskich jankesów. Opowie­działem, jak to długi czas myślano, że moje nazwisko, Schnier, ma coś wspólnego z naciąganiem, ale później zostało dowiedzione, że należy je wyprowadzać nie od słowa „schnorren” — naciągać, lecz od zawodu krawca, „Schneider, Schnieder”; że nie jestem ani Żydem, ani jankesem, a jednak... I nagle dałem Herbertowi po gębie, bo przypomniało mi się, że zmusił jednego z naszych kolegów, Götza Buchela, aby udowodnił swoje aryjskie pochodze­nie, i Götz miał ogromne trudności, ponieważ jego matka była Włoszką, urodzoną w jakiejś wiosce na południu kraju, i okazało się, że zdobycie jakichkolwiek danych co do jej pochodzenia, choćby w przybliżeniu przypominających dowód aryjskości, jest absolutnie niemożliwe; owa wioska bowiem, w której urodziła się matka Götza, była już w tym czasie okupowana przez żydowskich jankesów. Był to dla pani Buchel i Götza ciężki, niebezpieczny okres paru tygodni, dopóki nauczyciel Götza nie wpadł na pomysł nakłonienia jednego ze specjalistów od kwestii rasowych na uni­wersytecie w Bonn do wydania opinii. Specjalista ten stwierdził, że Götz jest pochodzenia „czysto, absolutnie czysto zachodnio-śródziemnomorskiego”, jednakże Herbert Kalick puścił w obieg bzdurne oskarżenie, że wszyscy Włosi to zdrajcy, i Götz do końca wojny nie miał spokojnej chwili. To właśnie przypomniało mi się podczas próby wygłoszenia prelekcji o żydowskich jankesach i po prostu wyrżnąłem Herberta Kalicka w mordę, wrzuciłem kieliszek od szampana, a za nim nóż od sera do kominka i wycią­gnąłem Marię za rękę z domu Kalicków. Nie mogliśmy znaleźć taksówki i musieliśmy spory kawał, aż do dworca autobusowego, iść na piechotę. Maria płakała i cały czas powtarzała, że postąpiłem nie po chrześcijańsku i nie po ludzku, a ja jej odpowiadałem, że nie jestem chrześcijaninem i że jeszcze nie wynaleziono dla mnie konfesjonału. Zapytała mnie także, czy wątpię o przemianie Her­berta w demokratę, a ja odpowiedziałem: „Nie, nie, wcale o tym nie wątpię, przeciwnie, ale po prostu nie znoszę go i nigdy go nie będę znosił”.

Otworzyłem książkę telefoniczną i wyszukałem numer Kalicka. Byłem akurat w odpowiednim humorze, żeby z nim porozmawiać przez telefon. Przypomniało mi się, że później spotkałem go jeszcze na którejś herbatce u rodziców, że patrzył na mnie błagalnie i potrząsał głową, prowadząc jednocześnie z pewnym rabinem rozmowę o „żydowskim intelekcie”. Żal mi było tego rabina. Był to bardzo stary człowiek o siwej brodzie, niepokojąco dobrotliwy i beztroski. Oczywiście Herbert opowiadał każdemu, kogo pozna­wał, że był nazistą i antysemitą, ale „historia otworzyła mu oczy”. A przecież jeszcze w przeddzień wejścia Amerykanów do Bonn ćwiczył w naszym parku chłopców w posługiwaniu się „pięścią pancerną” i przykazywał im: „Jak zobaczycie pierwszą żydowską świnię, to bez namysłu zaprawcie ją tym żelastwem”. Na popołud­niowych herbatkach u matki szczególnie denerwowała mnie bez­troska emigrantów, którzy powrócili do Niemiec. Byli oni tak wzruszeni całą tą skruchą i trąbionym na wszystkie strony opo­wiadaniem się za demokracją, że wciąż się z kimś bratali i ściskali. Nie rozumieli, że tajemnica tkwi w szczegółach. Dziecinnie łatwe jest deklarowanie skruchy z powodu wielkich spraw: błędów politycznych, zdrady małżeńskiej, morderstwa, antysemityzmu — ale kto przebacza jednostce, kto rozumie szczegóły? Jakim wzro­kiem Bruhl i Herbert Kalick spojrzeli na ojca, kiedy położył mi rękę na ramieniu, i jak to Herbert Kalick, nie posiadając się z wściekłości, walił kostkami ręki w nasz stół, przyglądał mu się swoimi martwymi oczami i powtarzał: „Surowość, nieubłagana surowość”'; albo tenże Kalick chwycił Götza Buchela za kołnierz, wyciągnął go przed całą klasę mimo cichego protestu nauczyciela i wrzeszczał: „Przyjrzyjcie mu się — może to nie Żyd?...” Za wiele momentów wryło mi się w pamięć, za wiele szczegółów, drobiaz­gów — a oczy Herberta się nie zmieniły. Zląkłem się, kiedy zobaczyłem go stojącego tam obok starego, nie bardzo mądrego rabina, który był nastrojony tak pojednawczo, pozwolił, żeby mu Herbert przyniósł cocktail i zawracał mu głowę bzdurzeniem o żydowskim intelekcie. Emigranci nie wiedzą również, że tylko niewielu nazistów było wysyłanych na front, ginęli prawie wyłącznie ci inni, tacy jak Hubert Knieps, który mieszkał w domu sąsiadującym z Wienekenami, i Günther Cremer, syn piekarza. Mimo że należeli do Hitlerjugend, wysyłano ich na front, ponieważ „politycznie się nie wykazywali”, nie brali udziału w całym tym obrzydliwym szpiclowaniu. Kalicka nigdy nie wysłano by na front, on wykazywał się, tak jak i dziś się wykazuje. Jest urodzonym wykazywaczem. Ta sprawa wyglądała przecież zupełnie inaczej, niż ją sobie wyobra­żają emigranci. Oni mogą naturalnie myśleć tylko w kategoriach: winny, niewinny nazista, nienazista.

Kreisleiter Kierenhahn na przykład przychodził czasem do sklepu ojca Marii, bez ceremonii brał sobie paczkę papierosów z szuflady, nie dając za nie ani kartek, ani pieniędzy, zapalał papierosa, siadał na kontuarze naprzeciw ojca Marii i mówił: „No, Martin, a może byśmy cię tak wpakowali do przyjemnego, małego, nie najgorszego kaceciku?” A ojciec Marii odpowiadał: „Świnia nigdy się nie zmieni, a ty zawsze byłeś świnią''. Znali się ze sobą od szóstego roku życia. Kierenhahn wpadał w złość i mówił: „Martin, nie posuwaj się za daleko, nie przesadzaj”. A ojciec Marii na to: „Posunę się jeszcze dalej: wynoś się stąd!” Kierenhahn wychodził ze słowami: „Już ja się postaram, żebyś trafił nie do przyjemnego, tylko do najgorszego kacetu”. Ciągnęło się to dłuższy czas i ojca Marii na pewno by w końcu zabrali, gdyby gauleiter nie trzymał nad nim „chroniącej dłoni” z jakiegoś powodu, którego nigdy nie mogliśmy dociec. Oczywiście nie trzymał swojej chroniącej dłoni nad wszystkimi, na przykład nad handlującym skórą Marxem i komunistą Krupem. Zamordowano ich. A gauleiterowi powodzi się dziś zupełnie dobrze, ma przedsiębiorstwo budowlane. Kiedyś spotkał Marię i powiedział jej, że „nie może się uskarżać”. Ojciec Marii mówił mi nieraz: „Całą grozę nazizmu zrozumiesz dopiero, jeżeli uświadomisz sobie, że istotnie takiej świni jak gauleiter zawdzięczam życie i jeszcze muszę poświadczać na piśmie, że mu je zawdzięczam”.

Znalazłem tymczasem numer Kalicka, ale wahałem się z nakrę­ceniem go. Przyszło mi na myśl, że nazajutrz odbędzie się popołud­niowa herbatka matki. Mógłbym tam pójść i przynajmniej za pieniądze rodziców napchać kieszenie papierosami i solonymi migdałkami, wziąć ze sobą torbę na oliwki i drugą na sernik, a potem z kapeluszem w ręku obejść gości, prosząc o datki dla „potrzebującego pomocy członka rodziny”. Zrobiłem to już kiedyś mając piętnaście lat i zebrałem prawie sto marek „na pewien specjalny cel”. Nie miałem nawet wyrzutów sumienia wydając te pieniądze i gdybym nazajutrz zbierał datki na „potrzebującego pomocy członka rodziny”, to nawet bym nie skłamał: rzeczywiście byłem potrzebującym pomocy członkiem rodziny. Potem mógłbym jeszcze pójść do kuchni, wypłakać się na łonie Anny i zabrać ze sobą parę obrzynków kiełbasy. Wszyscy zebrani u matki idioci orzekliby jednogłośnie, że był to wyśmienity żart, nawet matka musiałaby z kwaśnym uśmiechem podtrzymać to twierdzenie — i nikt by nie wiedział, że cały incydent był okrutną prawdą. Ci ludzie nic nie rozumieją. Wiedzą wprawdzie, że klown musi być melancholijny, żeby być dobrym klownem, ale żadnemu z nich nie przychodzi do głowy, że ta melancholia jest dla klowna śmiertelnie poważną sprawą. Na herbatce matki spotkałbym ich wszystkich: Sommerwilda i Kalicka, liberałów i socjaldemokratów, sześć roz­maitych gatunków prezesów, a nawet przeciwników bomby ato­mowej (matka była kiedyś przez trzy dni bojowniczką przeciw bombie atomowej, kiedy jednak prezes czegoś tam wytłumaczył jej, że konsekwentna polityka antyatomowa doprowadziłaby do gwałtownego spadku akcji, natychmiast — dosłownie natychmiast — pobiegła do telefonu, połączyła się z komitetem i „zdystansowa­ła” się od niego). Dopiero na zakończenie, po obejściu już wszyst­kich z kapeluszem w ręku, publicznie spoliczkowałbym Kalicka, zwymyślał Sommerwilda od obłudnych klechów, a przedstawicie­la Głównego Związku Świeckich Katolików oskarżył o stręczenie do nierządu i wiarołomstwa.

Cofnąłem palec z tarczy telefonu i nie zadzwoniłem do Kalicka. Chciałem go tylko zapytać, czy zdołał już uporać się ze swoją przeszłością, czy ma w dalszym ciągu należyty stosunek do władzy i czy mógłby mnie poinformować w sprawie żydowskiego intelek­tu. Kiedyś na jakiejś imprezie Hitlerjugend Kalick wygłosił referat pod tytułem: „Machiavelli albo próba zdobycia należytego stosun­ku do władzy”. Niewiele z tego zrozumiałem oprócz jego „otwarte­go, wyraźnie tu zadeklarowanego opowiedzenia się za władzą”, ale z min innych przywódców Hitlerjugend mogłem wyczytać, że nawet dla nich wnioski tego przemówienia szły za daleko. Kalick mówił zresztą nie tyle o Machiavellim, ile o Kalicku i wyraz twarzy innych przywódców dowodził, że uważają to przemówienie za publiczny bezwstyd. Istnieją przecież tacy ludzie, o których gazety piszą, że obrażają poczucie wstydu. Kalick obrażał polityczne poczucie wstydu i występując publicznie, pozostawiał za sobą obrażone poczucie wstydu.

Cieszyłem się na herbatkę matki. Wreszcie będę miał coś za pieniądze rodziców: oliwki, solone migdały i papierosy— schował­bym też do kieszeni całe garści cygar i sprzedałbym je poniżej ceny. Zerwałbym Kalickowi z piersi ordery i spoliczkowałbym go. W porównaniu z nim nawet matka wydawała mi się ludzka. Kiedy ostatnim razem spotkałem Kalicka u rodziców w przedpokoju, spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział: „Każdy człowiek ma przed sobą szansę, którą chrześcijanie nazywają łaską”. Nic mu nie odpowiedziałem. Ostatecznie nie byłem chrześcijaninem. Przypomniało mi się, że wtedy w swoim referacie mówił także o „erosie okrucieństwa” i o „makiawelizmie seksualizmu”. Kiedy pomyślałem o seksualnym makiawelizmie, współczułem sprzedajnym dziewczynom, do których chodził, tak jak współczułem żo­nom, mającym obowiązki małżeńskie wobec jakichś potworów. Myślałem o niezliczonych ładnych, młodych dziewczętach, któ­rych losem było robienie tej sprawy albo za pieniądze, z takimi typami jak Kalick, albo z mężem, bez zapłaty i bez najmniejszej chęci.



18.


Zamiast numeru Kalicka nakręciłem numer tego „jak mu tam”, gdzie mieszka Leon. Kiedyś musieli przecież skończyć kolację i pochłonąć swoją parującą od zmysłowości sałatę. Ucieszyłem się, kiedy usłyszałem ten sam głos co przedtem. Mój rozmówca palił teraz cygaro i zapach kapusty już trochę osłabł.

Tu Schnier — powiedziałem. — Pan mnie sobie przypomina?

Roześmiał się.

Oczywiście. Mam nadzieję, że pan nie wziął dosłownie tego, co powiedziałem, i nie spalił swojego św. Augustyna.

Owszem, spaliłem. Rozdarłem książkę i kartkę po kartce wrzuciłem do pieca.

Milczał chwilę.

Pan żartuje — powiedział ochrypłym głosem.

Nie — odparłem. — W takich sprawach jestem bardzo konsek­wentny.

Na miłość boską — zawołał — czy pan nie zrozumiał dialektyki mojej wypowiedzi?

Nie — zapewniłem go. — Mam już taką prostolinijną, szczerą, nieskomplikowaną naturę. Co się dzieje z moim bratem, kiedy ci panowie będą łaskawi zakończyć kolację?

Właśnie podano deser — poinformował mnie. — Teraz już długo nie potrwa.

A co im podano? — spytałem.

Na deser?

Tak.

Właściwie nie wolno mi o tym mówić, ale panu powiem. Kompot ze śliwek z łyżką bitej śmietany na wierzchu. Całkiem ładnie to wygląda. Lubi pan śliwki?

Nie — odparłem. — Mam równie niewytłumaczalną, jak nie dającą się przezwyciężyć odrazę do śliwek.

Powinien pan przeczytać przyczynek do wyjaśnienia idiosynkrazji Hoberera. Ma to związek z bardzo, bardzo wczesnymi przeżyciami — najczęściej jeszcze sprzed przyjścia na świat. Bardzo interesujące. Hoberer zbadał osiemset przypadków. Pan jest melancholikiem?

Skąd pan wie?

Poznaję to po pańskim głosie. Powinien się pan pomodlić i wziąć kąpiel.

Już się wykąpałem, a modlić się nie umiem.

Bardzo żałuję — powiedział. — Ofiaruję panu nowego św. Augustyna. Albo Kierkegaarda.

Jego mam jeszcze. Niech no pan powie, czy może pan przeka­zać coś jeszcze mojemu bratu?

Bardzo chętnie.

Niech pan mu powie, żeby mi przyniósł pieniądze. Ile tylko będzie mógł.

Usłyszałem niewyraźne mruczenie, potem słowa:

Zanotowałem. Przynieść, ile będzie mógł, pieniędzy. Pan powinien naprawdę przeczytać św. Bonawenturę. Wspaniały — i niech pan nie gardzi tak bardzo dziewiętnastym wiekiem. W pań­skim głosie słyszę pogardę dla dziewiętnastego wieku.

Słusznie — powiedziałem. — Nienawidzę go.

To błąd — stwierdził. — Nonsens. Nawet architektura nie była taka zła, jak ją okrzyczano. — Roześmiał się. — Niech pan poczeka do końca dwudziestego wieku, zanim pan zacznie nienawidzić dziewiętnasty. Czy pan nie ma nic przeciwko temu, żebym w trak­cie naszej rozmowy zjadł deser?

Śliwki? — spytałem.

Nie — odparł i roześmiał się bez przekonania. — Wpadłem w niełaskę i nie dostaję wiktu pensjonariuszy, tylko służby. Dziś jest budyń karmelowy. Mówiąc nawiasem — włożył już widocznie do ust łyżkę budyniu, przełknął i chichocząc ciągnął: — mówiąc nawiasem mszczę się. Godzinami rozmawiam przez telefon z daw­nym konfratrem w Monachium, który był także uczniem Schelera. Czasem łączę się z informacją o repertuarze kin w Hamburgu albo z zapowiedziami pogody w Berlinie. Przez zemstę. Przy automaty­cznym systemie połączeń międzymiastowych to nie zwraca uwagi.

Przełknął znowu łyżkę budyniu, zachichotał, ciągnął szeptem: — Kościół jest przecież bogaty, obrzydliwie bogaty. Naprawdę cuchnie pieniędzmi — jak zwłoki bogacza. Zwłoki biedaków ładnie pachną — wie pan o tym?

Nie — powiedziałem. Czułem, jak mi ból głowy ustępuje, i zakreśliłem czerwonym kółkiem numer tego „jak mu tam”.

Pan jest niewierzący, prawda? Niech pan nie zaprzecza, poznaję po pana głosie, że jest pan niewierzący. Prawda?

Tak — odparłem.

To nie szkodzi — powiedział. — Jest taki werset w Proroctwie Izajasza, cytowany nawet przez św. Pawła w Liście do Rzymian: Niech pan uważa: „Ci, którym o Nim nie mówiono, zobaczą Go, i ci, którzy o Nim nie słyszeli, poznają Go”. — Zachichotał złośliwie. — Zrozumiał pan?

Zrozumiałem — powiedziałem słabo.

Usłyszałem jego głośne: — Dobry wieczór, panie dyrektorze, dobry wieczór. — Potem odłożył słuchawkę. Kiedy mówił te słowa w jego głosie zabrzmiała złośliwa uniżoność.

Podszedłem do okna i spojrzałem na zegar na rogu ulicy. Było już prawie wpół do dziewiątej. Moim zdaniem jedli bardzo długo. Chętnie porozmawiałbym z Leonem, ale teraz zależało mi już tylko na pożyczeniu od niego pieniędzy. Stopniowo zacząłem zdawać sobie sprawę z powagi mojej sytuacji. Czasami nie wiem, czy prawdą jest to, co przeżywam w sposób namacalnie realistyczny, czy to, co naprawdę przeżywam. Te rzeczy mi się plączą. Nie mógłbym przysiąc, że widziałem tego chłopca w Osnabrück, ale przysiągłbym, że piłowałem belkę z Leonem. Nie mógłbym także przysiąc, że poszedłem na piechotę do Edgara Wielekena do Kalk, żeby wymienić na gotówkę czek dziadka na dwadzieścia dwie marki. Szczegóły, które sobie przypominam, nie dają żadnej gwa­rancji — zielona bluzka kobiety, która ofiarowała mi w piekarni bułki, albo dziurawe skarpetki młodego robotnika, który mnie minął, kiedy siedziałem na progu czekając na powrót Edgara. Byłem zupełnie pewny, że widziałem kropelki potu nad górną wargą Leona, kiedy piłowaliśmy drzewo. Pamiętam także wszyst­kie szczegóły tej nocy, kiedy w Kolonii Maria miała pierwszy raz poronienie. Dzięki Heinrichowi Behlenowi dostałem parę niewiel­kich występów dla młodzieży, po dwadzieścia marek za wieczór. Maria zwykle chodziła ze mną, ale tego wieczora została w domu, bo źle się czuła. Kiedy dość późno wróciłem do domu, z dziewiętnastoma markami czystego zarobku, zastałem pusty pokój, a na nie posłanym łóżku pokrwawione prześcieradło. Na komodzie leżała kartka: „Jestem w szpitalu. Nic poważnego. Heinrich wie, o co chodzi”. Natychmiast pognałem do Heinricha, gdzie od jego mrukliwej gospodyni dowiedziałem się, w którym szpitalu jest Maria. Pobiegłem tam, ale mnie nie wpuścili, musiałem odszukać w szpitalu Heinricha i poprosić go do telefonu, dopiero wtedy odźwierna zakonnica mnie wpuściła. O wpół do dwunastej w nocy znalazłem się wreszcie w pokoju Marii. Było już po wszystkim, leżała w łóżku blada, zapłakana, siedząca obok niej zakonnica odmawiała różaniec. Zakonnica modliła się dalej spokojnie, kiedy ja trzymałem rękę Marii, a Heinrich po cichu próbował wyjaśnić jej, co się dzieje z duszą istoty, której nie mogła wydać na świat. Maria była głęboko przekonana, że dziecko — tak o nim mówiła — nigdy nie dostanie się do nieba, ponieważ nie było ochrzczone. Twierdziła, że pozostanie na zawsze w czyśćcu, i dopiero tej nocy dowiedziałem się, jakich okropności uczą katolików na lekcjach religii. Heinrich był zupełnie bezradny wobec obaw Marii i właśnie tę jego bezradność odczułem jako pociechę. Mówił o miłosierdziu boskim, „które jest zapewne większe niż w bardziej prawniczym ujęciu tej sprawy przez teologów”. Zakonnica cały ten czas odma­wiała różaniec. Maria, która w sprawach religii jest bardzo uparta, ciągle pytała, gdzie przebiega przekątna między prawem i miłosie­rdziem. Pamiętam to jej wyrażenie: przekątna. W końcu wysze­dłem, wydawałem się sobie wyrzutkiem, kimś całkiem zbędnym. Stanąłem na korytarzu przy oknie, paliłem, patrzyłem ponad przeciwległym murem na cmentarzysko samochodów. Na murze rozlepione były plakaty wyborcze. „Zaufaj SPD”, „Głosuj na CDU”. Widocznie zależało im na tym, żeby swą nieopisaną głupotą do reszty przygnębić chorych, którzy z okien swoich pokoi mogli spoglądać na mur. „Zaufaj SPD” było genialnym, niemal literac­kim osiągnięciem w porównaniu z tępotą hasła, wzywającego po prostu: „Głosuj na CDU”. Była już druga w nocy i później sprze­czałem się z Marią, czy to, co wtedy zobaczyłem, wydarzyło się rzeczywiście, czy też nie. Z lewej strony wyszedł jakiś włóczący się pies, obwąchał latarnię, potem plakat SPD, potem plakat CDU, podniósł nogę i obsikał plakat CDU, po czym wolno pobiegł na prawo, w zupełnie ciemną z tej strony ulicę. Maria, kiedyśmy później rozmawiali o tej beznadziejnej nocy, zawsze kwestionowa­ła tego psa, a jeżeli nawet robiła ustępstwo co do jego „prawdzi­wości”, kwestionowała fakt obsikania przez niego plakatu CDU. Mówiła, że jestem całkowicie pod wpływem jej ojca i, nie zdając sobie sprawy z kłamstwa czy przeinaczania prawdy, stwierdził­bym, że pies „uświnił” plakat CDU, nawet gdyby to był w rzeczy­wistości plakat SPD. Tymczasem jej ojciec gardził SPD o wiele bardziej niż CDU, a ja co widziałem, to widziałem.

Dochodziła już piąta, kiedy odprowadzałem Heinricha do domu i kiedyśmy szli przez Ehrenfeld, coraz to mruczał do mnie, wskazu­jąc drzwi domów: „Wszystko to moje owieczki, wszystko moje owieczki”. Drzwi otworzyła jego jazgotliwa gospodyni o żółta­wych nogach, ze złością skrzecząc: „Cóż to znowu?” Poszedłem do domu i po kryjomu uprałem prześcieradło w łazience w zimnej wodzie.

Ehrenfeld, pociągi załadowane węglem brunatnym, sznury do rozwieszania bielizny, zakaz kąpania się i czasem nocą spadające z szelestem przed naszym oknem paczki śmieci, jak przelatujące niewypały, których groźba rozwiewała się w chwili upadku z głu­chym klaśnięciem, przedłużana co najwyżej toczeniem się zgubio­nej skorupy jajka.

Heinrich miał przez nas znowu awanturę ze swoim probosz­czem, ponieważ chciał dla nas dostać pieniądze z funduszu na cele dobroczynne. Poszedłem wtedy jeszcze raz do Edgara Wienekena, Leon przysłał nam swój zegarek kieszonkowy do zastawienia. Edgar wydębił coś niecoś z robotniczej kasy zapomogowej i mo­gliśmy przynajmniej zapłacić za lekarstwa, taksówkę i połowę honorarium lekarza.

Myślałem o Marii, o zakonnicy odmawiającej różaniec, o słowie „przekątna”, o psie, o plakatach wyborczych, o cmentarzysku samochodów i o moich zziębniętych rękach po upraniu prześciera­dła — a jednak nie mógłbym przysiąc, że to wszystko było naprawdę. Nie mógłbym także przysiąc, że staruszek w konwikcie Leona opowiadał mi, jak telefonuje do zapowiedzi pogody w Berlinie, żeby nadwerężyć finanse Kościoła, a jednak słyszałem to, tak jak słyszałem jego mlaskanie i przełykanie, kiedy pochłaniał swój budyń karmelowy.



19.


Nie namyślając się długo i nie wiedząc jeszcze, co powiem, nakręciłem numer Moniki Silvs. Zanim przebrzmiał pierwszy dzwonek, podniosła słuchawkę i powiedziała: — Halo!

Sam jej głos dobrze mi zrobił. Jest mądry i mocny. Powiedzia­łem: —Tu Hans, chciałem...— Ale ona przerwała mi: — Ach, to pan...

Nie zabrzmiało to obraźliwie ani nieprzyjemnie, ale wyraźnie można było poznać, że czekała na telefon od kogoś innego. Może od przyjaciółki, może od matki. Mimo to poczułem się urażony.

Chciałem pani tylko podziękować — powiedziałem. — Pani była taka dobra. — Czułem wyraźnie zapach jej perfum „Tajga” czy coś w tym rodzaju, o wiele za mocnych dla niej.

Tak mi przykro — powiedziała. — To musi być dla pana straszne. — Nie wiedziałem, co ma na myśli: recenzję Kosterta, którą widocznie czytało już całe Bonn, czy ślub Marii, czy też obie te rzeczy naraz. — Czy mogę panu w czymś pomóc? — spytała cicho.

Owszem — odparłem. — Mogłaby pani przyjść tu i zlitować się nad moją duszą, a także nad moim kolanem, które mi mocno spuchło.

Monika milczała. Spodziewałem się, że zaraz powie „dobrze”, i było mi trochę nieswojo na myśl, że naprawdę mogłaby przyjść. Ale ona powiedziała:

Dziś nie mogę, oczekuję wizyty.

Powinna była, a przynajmniej mogła powiedzieć, kogo oczekuje, przyjaciółki czy przyjaciela. Słowo „wizyta” przygnębiło mnie.

Powiedziałem:

No, to może jutro. Prawdopodobnie będę musiał co najmniej z tydzień przeleżeć.

Czy mogłabym coś jeszcze zrobić dla pana, to znaczy coś, co dałoby się załatwić przez telefon?

Brzmienie jej głosu pozwalało mi mieć nadzieję, że może jednak chodzi o wizytę przyjaciółki.

Owszem — odparłem. — Mogłaby mi pani zagrać mazurka B-dur opus 7 Chopina.

Roześmiała się i powiedziała:

Ależ pan miewa pomysły! — Pod wpływem jej głosu po raz pierwszy zachwiałem się w mojej monogamii. — Nie bardzo lubię Chopina i gram go źle.

Ach, to nic nie znaczy — powiedziałem. — Ma pani pod ręką nuty?

Gdzieś tu muszą być. Niech pan chwileczkę zaczeka. — Odło­żyła słuchawkę na stół, słyszałem, jak idzie przez pokój. Wróciła dopiero po kilku minutach i przypomniało mi się, co Maria kiedyś mówiła, że nawet niektórzy święci mieli przyjaciółki. Naturalnie tylko duchowe, ale bądź co bądź: dawały im to, co w tej sprawie jest duchowe. Ja nawet tego nie miałem. Monika podniosła słu­chawkę. — No — powiedziała z westchnieniem — mam już te mazurki.

Proszę, niech pani mi zagra mazurka B-dur opus 7 Nr 1.

Parę lat nie grałam Chopina, musiałabym trochę poćwiczyć.

Pani nie chce, żeby pani gość usłyszał, że pani gra Chopina?

Ach — odpowiedziała ze śmiechem — on może to spokojnie usłyszeć.

Sommerwild? — spytałem bardzo cicho, usłyszałem jej okrzyk zdziwienia i ciągnąłem: — Jeżeli rzeczywiście o niego chodzi, to niech mu pani spuści na głowę wieko fortepianu.

Wcale na to nie zasłużył — odpowiedziała. — Bardzo pana lubi.

Wiem i nawet w to wierzę — odparłem — ale wolałbym mieć tyle odwagi, żeby go zamordować.

Poćwiczę trochę i zagram panu mazurka — powiedziała Moni­ka prędko. — Zadzwonię do pana.

Dobrze — powiedziałem, ale oboje nie odłożyliśmy słuchawek. Słyszałem jej oddech. Mój Boże, przynajmniej oddech kobiety.

Mimo że fasola, którą przedtem zjadłem, gniotła mnie jeszcze w żołądku i wzmagała moją melancholię, poszedłem do kuchni, otworzyłem drugą puszkę, wrzuciłem jej zawartość do garnka, w którym odgrzewałem pierwszą porcję, i zapaliłem gaz. Filtr z fusami od kawy wrzuciłem do kubła na odpadki, wziąłem nowy filtr, wsypałem do niego cztery łyżki kawy, nastawiłem wodę i spróbowałem doprowadzić kuchnię do porządku. Położyłem ścierkę na kałuży kawy, puste puszki i skorupki od jajek wrzuci­łem do kubła. Nienawidzę nie sprzątniętych pokoi, ale sam zupeł­nie nie umiem sprzątać. Poszedłem do pokoju, wziąłem brudne kieliszki i wstawiłem je do zlewu w kuchni. Właściwie nie było już nieporządku w mieszkaniu, a mimo to wyglądało na nie sprzątnię­te. Maria szczególnie zręcznie umie w jednej chwili nadać pokojo­wi wygląd sprzątniętego, mimo że nie robi nic dającego się zauwa­żyć i skontrolować. Widocznie jest to zasługa jej rąk. Myśl o rękach Marii — samo tylko wyobrażenie, jak kładzie je na ramionach Züpfnera — wzmogła moją melancholię do granic rozpaczy. Kobie­ta potrafi rękami tyle wyrazić albo udać, że ręce mężczyzny zawsze wydają mi się przysztukowanymi drewnianymi klocami. Ręce mężczyzn nadają się do uścisku dłoni albo do bicia, naturalnie do strzelania i do składania podpisów. Ściskać dłonie, bić, strzelać i podpisywać czeki rozrachunkowe — to wszystko, co umieją robić ręce mężczyzny, no i naturalnie: pracować. Kobiece ręce są już niemal nie rękami, obojętne, czy smarują chleb masłem, czy odgarniają włosy z czoła. Żadnemu teologowi nie przyszło na myśl wygłosić kazania na temat rąk kobiecych w Ewangelii: ręce Weroniki, Magdaleny, Marii i Marty — wszystko to w Ewangelii ręce kobiet, które okazały Chrystusowi tkliwość. Zamiast tego kazno­dzieje rozwodzą się nad ustawami, zasadami ładu, sztuką, pańs­twem. Chrystus przestawał, że tak powiem, prywatnie tylko z ko­bietami. Oczywiście potrzebował mężczyzn, bo oni, tak jak Kalick, mają należyty stosunek do władzy, zmysł organizacyjny i te wszystkie inne bzdury. Potrzebował mężczyzn, tak jak do przepro­wadzki potrzebuje się po prostu mężczyzn do ciężkiej pracy; św. Piotr i św. Jan byli tacy mili, że niemal nie można ich traktować jak mężczyzn, a znów św. Paweł miał w sobie tyle męskości, ile przystało Rzymianinowi. W domu przy każdej okazji czytano nam odpowiedni ustęp Ewangelii, ponieważ w naszej rodzinie aż roi się od pastorów, ale żaden z nich nie wspomniał o roli kobiety w Ewangelii ani o czymś tak niepojętym, jak niegodziwa mamona. Także katolicy w swoim Kole nigdy nie chcieli mówić o niegodzi­wej mamonie; kiedy poruszałem ten temat, Kinkel i Sommerwild uśmiechali się tylko z zakłopotaniem — zupełnie jakby złapali Chrystusa na nieprzyjemnej gafie, a Fredebeul wspominał o wy­świechtaniu tego wyrażenia przez historię. Jak mówił, razi go jego „irracjonalność”. Tak jakby pieniądze były czymś racjonalnym. W rękach Marii nawet pieniądze traciły swoją problematyczność, ma ona cudowny dar obchodzenia się z nimi swobodnie, a zarazem ostrożnie. Ponieważ zasadniczo nie uznaję czeków i wszelkich innych „środków płatniczych”, zawsze otrzymywałem honoraria gotówką na stół, wobec czego nigdy nie musieliśmy planować na dłużej niż na dwa, najwyżej trzy dni. Maria dawała pieniądze każdemu, kto o nie prosił, a czasem i takim, którzy jej o nie wcale nie prosili, ale, jak wynikało z rozmowy, pilnie ich potrzebowali. Raz w Getyndze dała pewnemu kelnerowi pieniądze na płaszcz zimowy dla jego syna, który miał iść do szkoły, i bezustannie pokrywała dopłaty za bezradne, zabłąkane w przedziałach pierw­szej klasy babcie, jadące na czyjś pogrzeb. Niezliczona ilość staruszek jeździ pociągami na pogrzeby dzieci, wnuków, synowych i zięciów i — czasem oczywiście kokietując starczą bezrad­nością — pakuje się niezdarnie z ciężkimi walizkami i paczkami suchej kiełbasy, słoniny i ciasta do przedziałów pierwszej klasy. Maria zmuszała mnie w takich przypadkach, abym układał na siatkach ciężkie walizy i paczki, chociaż wszyscy w przedziale wiedzieli, że babcia ma w kieszeni bilet drugiej klasy. Maria wychodziła potem na korytarz i „załatwiała tę sprawę” z konduk­torem, zanim babci zwrócono uwagę na jej pomyłkę. Maria zawsze przedtem wypytywała się, dokąd staruszka jedzie i kto jej umarł — żeby móc uiścić właściwą dopłatę. Komentarze staruszek sprowa­dzały się zazwyczaj do uprzejmych słów: „Młodzież wcale nie jest taka zła, jak o niej zawsze mówią”, a honoraria do olbrzymich kromek chleba z szynką. Zawsze mi się wydawało, że szczególnie między Dortmundem a Hanowerem co dzień jeździ dużo staruszek na pogrzeby. Maria wstydziła się, że jeździmy pierwszą klasą, i nie zniosłaby tego, żeby z naszego przedziału wyrzucono kogoś dlate­go, że ma bilet drugiej klasy. Z niewyczerpaną cierpliwością wysłuchiwała skomplikowanych wyjaśnień dotyczących stosun­ków rodzinnych babci i oglądała zdjęcia zupełnie obcych ludzi. Kiedyś siedzieliśmy dwie godziny obok starej wieśniaczki z okoli­cy Buckeburga, która miała dwadzieścioro troje wnuków i wiozła fotografie ich wszystkich. Wysłuchaliśmy wtedy dwudziestu trzech życiorysów i obejrzeliśmy dwadzieścia trzy zdjęcia młodych mężczyzn i kobiet, którzy do czegoś doszli: jeden był inspektorem zarządu miejskiego w Monastyrze, drugi ożenił się z córką wyższe­go urzędnika kolejowego albo został kierownikiem tartaku, jesz­cze inny obrał zawód „funkcjonariusza tej partii, na którą zawsze głosujemy, pani wie, jakiej”, a o którymś tam, będącym w Bundeswehrze, powiedziała, że ten to „zawsze wybiera coś całkiem pewnego”. Maria od razu orientowała się doskonale w tych histo­riach, uważała, że są niesłychanie ciekawe, i mówiła o „prawdzi­wym życiu”; mnie natomiast nużył element powtarzania się w tej formie. Między Dortmundem i Hanowerem spotykaliśmy tak dużo staruszek, których wnukowie byli wyższymi urzędnikami kolejo­wymi, a synowe umierały przedwcześnie, bo „wszystkie te dzisiej­sze kobiety nie mogą rodzić dzieci, tak to jest”. Maria umiała być bardzo dobra i miła dla starszych ludzi potrzebujących pomocy; pomagała im także przy każdej okazji w telefonowaniu. Powie­działem jej kiedyś, że właściwie powinna by pracować w misji dworcowej, a ona odpowiedziała, trochę urażona: „Dlaczego nie?” Wcale nie powiedziałem tego złośliwie czy z wyrzutem. Teraz, znalazła się jakby w misji dworcowej, myślę, że Züpfner ożenił się z nią, żeby ją „ocalić”, a ona wyszła za niego, żeby jego „ocalić”; ale nie byłem pewny, czy Züpfner pozwoli jej fundować babciom z jego pieniędzy dopłaty za pociągi pośpieszne i za pierwszą klasę. Na pewno nie był skąpy, ale pozbawiony potrzeb w równie nużący sposób, jak Leon. Nie był tak skromny jak św. Franciszek z Asyżu, który rozumiał potrzeby innych, mimo że sam ich nie odczuwał. Przypuszczenie, że Maria ma teraz w torebce pieniądze Züpfnera, było dla mnie równie nie do zniesienia, jak wyrażenie „miodowy miesiąc” i myśl, że mógłbym o Marię walczyć. Walkę można sobie przecież wyobrażać tylko w znaczeniu fizycznym. Nawet jako klown bez dostatecznego treningu miałem przewagę zarówno nad Züpfnerem, jak i nad Sommerwildem. Zanim zdążyliby przybrać należytą postawę, ja fiknąłbym już trzy koziołki, dobrał się do nich od tyłu, położył ich na obie łopatki i zademonstrował prawidłowe­go nelsona. A może oni mieli na myśli zwykłą bijatykę? Można by ich podejrzewać o tak perwersyjny wariant sagi Nibelungów. Czy też mieli na myśli walkę duchową? Nie bałem się ich i dlaczego Marii nie wolno było odpisywać na moje listy, które przecież zapowiadały pewnego rodzaju walkę duchową? Ci oszuści szermo­wali takimi słowami, jak podróż poślubna i miodowy miesiąc, i zarzucali mi sprośność. Niechby kiedy posłuchali, co sobie opowiadają kelnerzy i pokojówki o miodowych miesiącach i goś­ciach odbywających podróże poślubne. Każdy chłystek w pociągu, w hotelu, gdziekolwiek się zjawiają, szepcze za ich plecami o „mio­dowym miesiącu” i każde dziecko wie, że bezustannie robią ze sobą tę rzecz. Kto zmienia im bieliznę pościelową, kto ją pierze? Kiedy Maria kładzie Züpfnerowi ręce na ramionach, musi sobie przypominać, jak ogrzewałem jej lodowate dłonie pod moimi pachami.

Jej ręce, którymi otwiera drzwi wejściowe, na górze poprawia kołdrę małej Marii, na dole w kuchni włącza maszynkę do robienia grzanek, nastawia wodę, wyjmuje papierosa z paczki. Tym razem znajduje kartkę służącej nie na stole kuchennym, tylko na lodów­ce. „Poszłam do kina. Wrócę o dziesiątej”. W pokoju bawialnym na telewizorze kartka Züpfnera: „Musiałem jeszcze wpaść w pilnej sprawie do F. Całusy, Heribert”. Lodówka zamiast stołu kuchen­nego, całusy zamiast uściski. W kuchni, grubo smarując grzanki masłem i pasztetówką, wsypując do filiżanki zamiast dwóch trzy łyżeczki czekolady w proszku, pierwszy raz odczuwasz rozdraż­nienie: skutek kuracji odchudzającej. Przypominasz sobie krzykli­wą uwagę pani Blothert, kiedy sięgnęłaś po drugi kawałek ciasta: „Ależ to w sumie przeszło tysiąc pięćset kalorii, czy pani może sobie na to pozwolić?” Rzeźnickie spojrzenie na twoją talię, nieme stwierdzenie: „Nie, pani nie może sobie na to pozwolić”. Och, przenajświętszy ka-ka-kanclerzu i katholonie! „Tak, tak, zaczy­nasz tyć”. Już szepczą w mieście, w tym szepczącym mieście. Skąd ten niepokój, ta chęć przesiadywania samej w ciemnościach, w kinach i w kościołach, teraz w ciemnej bawialni z filiżanką czekolady i grzankami? Co odpowiedziałaś na przyjęciu z tańcami temu młodemu chłopcu, który zaskoczył cię nagłym pytaniem: „Niech pani mi powie prędko, co pani lubi, ale prędko!” Zapewne powiedziałaś mu prawdę: „Dzieci, konfesjonały, kina, chór grego­riański i klownów”. — „A mężczyzn pani nie lubi?” — „Owszem, jednego — powiedziałaś. — Nie mężczyzn w ogólności, są tacy głupi”. „Czy pani pozwoli mi to opublikować?” — „Nie, nie, na miłość boską, nie!” Jeśli powiedziała „jednego”, to dlaczego nie „mojego”? Jeśli kocha się jednego, słownie jednego mężczyznę, można przecież mieć na myśli tylko tego swojego, własnego. Och, to zapomniane, połknięte małe „mój”.

Służąca wraca do domu. Klucz wetknięty w zamek, drzwi się otwierają, drzwi się zamykają, klucz wetknięty w zamek. Światło w przedpokoju zapala się, drzwi lodówki otwierają się, zamykają, światło w kuchni gaśnie. Z przedpokoju słychać lekkie pukanie w drzwi. „Dobranoc pani dyrektorowej”. — „Dobranoc. Marysia była grzeczna?” — „Tak, proszę pani, bardzo grzeczna”. Światło w przedpokoju gaśnie, kroki po schodach na górę. („Więc siedziała tam sama w ciemnym pokoju i słuchała kościelnej muzyki”.)

Wszystkiego dotyka tymi rękami, które prały bieliznę pościelo­wą, które ogrzewałem pod moimi pachami: adaptera, płyt, klamki, guzika, filiżanki, chleba, dziecięcych włosów, dziecięcej kołderki, rakiety tenisowej. „Właściwie dlaczego nie grywasz już w tenisa.” Wzruszenie ramionami. Nie masz ochoty, po prostu nie masz ochoty. Tenis to dobra rzecz dla żon polityków i czołowych katolików. Nie, nie, te dwa pojęcia nie są jeszcze zupełnie identy­czne. Dzięki tenisowi kobieta zachowuje linię, elastyczność, jest atrakcyjna. „Przecież F. tak chętnie grywa z tobą w tenisa. Nie lubisz go?” Owszem, owszem. Jest taki serdeczny. Tak, tak mówią, że dzięki „obrotności języka i mocnym łokciom” doszedł do stano­wiska ministra. Uważają go za łajdaka, intryganta, a jednak jego sympatia dla Heriberta jest szczera: czasem ludzie skorumpowani i brutalni mają słabość do ludzi uczciwych, nieprzekupnych. Jak wzruszająco poprawnie realizowana była cała budowa domu Heriberta: bez żadnych specjalnych kredytów, bez „pomocy” do­świadczonych w dziedzinie budownictwa kolegów z partii i Koś­cioła. Tylko za to, żeby dom stał na skarpie, musiał zapłacić za parcelę wyższą cenę, którą „samą przez się” uważa za przekups­two. Ale właśnie to położenie na skarpie okazuje się teraz niedo­godne.

Jeśli ktoś buduje dom na skarpie, może wybrać położenie ogrodu takie, aby wspinał się ku górze lub też opadał w dół. Heribert wybrał to drugie rozwiązanie, które teraz okazało się wadą. Kiedy mała Maria zacznie bawić się tutaj, piłki zawsze będą się staczały ku żywopłotowi sąsiada, czasem przelecą przez żywopłot do ogródka alpejskiego, będą łamały gałązki, kwiaty, przygniatały delikatny, drogocenny mech i powodowały nieprzyjemne sceny przeproszeń. „Jak można by się gniewać na taką śliczną małą dziewczynkę?” Nie można. Srebrzyste głosy wesoło udają pobłaż­liwość, usta skrzywione wskutek kuracji odchudzającej, wycią­gnięte szyje o napiętych mięśniach markują wesołość w sytuacji, którą mogłaby rozładować tylko solidna awantura z gwałtowną wymianą ostrych słów. Wszystko zostaje przełknięte, zamaskowa­ne fałszywą sąsiedzką uprzejmością, aż kiedyś, w cichy letni wieczór za zamkniętymi drzwiami i opuszczonymi żaluzjami za­czyna się rzucanie szlachetną porcelaną w upiory embrionów. „Ja przecież chciałam je mieć, to ty, ty nie chciałeś”. Szlachetna porcelana nie wydaje szlachetnego dźwięku, kiedy się nią rzuca o ścianę kuchni. Syrena karetki pogotowia wyje na wspinającej się po skarpie drodze. Złamany krokus, przygnieciony mech, dziecię­ca rączka wrzuca piłkę do alpejskiego ogródka, wyjące syreny obwieszczają nie wypowiedzianą wojnę. Och, gdybyśmy byli wy­brali ogród wspinający się na skarpę.



Wzdrygnąłem się na dźwięk dzwonka telefonu. Podniosłem słuchawkę, zaczerwieniłem się — zupełnie zapomniałem o Monice

Silvs. Zapytała:

Halo, Hans?— Odpowiedziałem: — Tak — i jeszcze nie zoriento­wałem się, po co dzwoni. Dopiero kiedy powiedziała: — Będzie pan zawiedziony — przypomniał mi się mazurek. Nie mogłem się już wycofać, nie mogłem powiedzieć: „rezygnuję”, musieliśmy prze­brnąć przez tego mazurka. Słyszałem jeszcze, jak Monika kładzie słuchawkę na fortepianie i zaczyna grać. Grała doskonale, miała wspaniałe uderzenie, ale podczas jej gry zacząłem płakać z rozpa­czy. Nie powinienem był pozwolić sobie na próby powtórzenia tej chwili, kiedy wróciłem do domu od Marii i Leon grał w salonie mazurka. Nie wolno powtarzać chwil ani o nich mówić. Takich, jak ten jesienny wieczór w naszym parku, kiedy Edgar Wieneken przebiegł 100 metrów w 10,1 sekundy. Sam sprawdzałem na stoperze, własnoręcznie odmierzyłem dla niego trasę, miał tego wieczora czas 10,1. Był w szczytowej formie i w znakomitym nastroju — ale naturalnie nikt w ten jego wynik nie uwierzył. Błędem było, żeśmy w ogóle o tym mówili i chcieli w ten sposób nadać tej chwili trwałość. Powinniśmy byli zadowolić się własną świadomością, że naprawdę przebiegł 100 metrów w 10,1 sekundy. Później oczywiście uzyskiwał swój zwykły czas 10,9 i 11,0, więc nikt nam nie wierzył i wyśmiewano się z nas. Już mówienie o takich chwilach jest błędem, ale chęć powtórzenia ich to samobójstwo. I teraz właśnie popełniłem pewnego rodzaju samobójstwo, słucha­jąc przez telefon, jak Monika gra mazurka. Istnieją także chwile rytualne, które same w sobie zawierają powtórzenie; jak kiedy pani Wieneken krajała chleb — ale zapragnąłem powtórzyć tę chwilę z Marią, poprosiłem ją kiedyś, żeby krajała chleb tak, jak to robiła pani Wieneken. Kuchnia w mieszkaniu robotniczym to nie pokój hotelowy, a Maria to nie pani Wieneken — nóż jej się ześliznął, skaleczyła się w lewą rękę i przechorowaliśmy ten incydent całe trzy tygodnie. Takie przeklęte skutki powoduje czasem sentymentalność. Powinno się chwile zostawiać za sobą, nigdy ich nie powtarzać.

Kiedy Monika skończyła grać mazurka, z rozpaczy nie mogłem już nawet płakać. Musiała to wyczuć, bo kiedy podniosłam słu­chawkę, powiedziała tylko cicho:

No, widzi pan.

To ja popełniłem błąd, nie pani. Proszę mi wybaczyć — od­parłem.

Czułem się tak, jakbym leżał w rynsztoku, pijany, cuchnący i ubrudzony wymiocinami, rzucając obrzydliwe przekleństwa, jakbym zamówił u kogoś taką moją fotografię i posłał ją Monice.

Mogę zatelefonować jeszcze do pani? — spytałem cicho.— Może za parę dni. Mam tylko jedno wytłumaczenie tej potworności — czuję się tak strasznie nieszczęśliwy, że nie umiem tego wypowie­dzieć.

Przez chwilę słyszałem tylko jej oddech, potem powiedziała:

Wyjeżdżam na dwa tygodnie.

Dokąd?

Pracować nad swoją techniką i trochę pomalować.

A kiedy pani tu przyjdzie usmażyć mi omlet z grzybami i zrobić swoją świetną sałatkę?

Nie mogę przyjść — powiedziała — teraz nie mogę.

A później? — spytałem.

Przyjdę — powiedziała. Usłyszałem jeszcze, że płacze, potem odłożyła słuchawkę.



20.


Czułem się taki brudny, że pomyślałem o wykąpaniu się i o tym, że cuchnę jak Łazarz, ale byłem czysty i nie cuchnąłem. Powlokłem się do kuchni, zakręciłem gaz pod fasolą i pod wodą, wróciłem do pokoju i przytknąłem do ust butelkę z koniakiem. Nic nie pomogło. Nawet dzwonek telefonu nie wyrwał mnie z otępienia. Wreszcie podniosłem słuchawkę.

Halo — powiedziałem.

Hans, co ty wyrabiasz? — odezwał się głos Sabiny Emonds. Milczałem, więc ciągnęła dalej: — Wysyłasz telegramy. To robi takie dramatyczne wrażenie. Czy z tobą aż tak źle?

Dosyć — powiedziałem głucho.

Byłam na spacerze z dziećmi — mówiła — a Karl wyjechał na tydzień ze swoją klasą na wieś i musiałam sprowadzić kogoś do dzieci, zanim mogłam do ciebie zatelefonować.

Mówiła gorączkowo, jakby rozdrażniona, jej głos zawsze tak brzmiał. Nie mogłem się zdobyć na poproszenie jej o pieniądze. Odkąd Karl się ożenił, ciągle oblicza swoje minimum egzystencji. W chwili, kiedyśmy się pokłócili, miał troje dzieci, a czwarte było w drodze, ale nie miałem odwagi zapytać Sabinę, czy się już urodziło. W ich domu zawsze czuło się już nie opanowywane rozdrażnienie, wszędzie dokoła leżały rozrzucone jego przeklęte notesy, w których prowadzi obliczenia, jak przy swoich dochodach związać koniec z końcem. Kiedy byliśmy sami, Karl robił się w obrzydliwy sposób „szczery” i zaczynał swoje rozmowy „jak mężczyzna z mężczyzną” na temat płodzenia dzieci, zawsze sta­wiał zarzuty Kościołowi Katolickiemu (akurat wobec mnie!) i za­wsze nadchodził moment, kiedy patrzył na mnie wzrokiem zbitego psa i przeważnie właśnie wtedy wchodziła do pokoju Sabina i patrzyła na niego z goryczą, bo znów była w ciąży. Dla mnie nie ma chyba nic przykrzejszego, niż kiedy kobieta patrzy z goryczą na męża, dlatego że jest w ciąży. Kończyło się tym, że oboje beczeli, bo naprawdę się kochają. Z głębi mieszkania dochodziły wrzaski dzieci, brzęk ochoczo przewracanych nocników, odgłosy rzucania mokrymi myjkami o nowiuteńkie tapety, chociaż Karl zawsze mówi o „dyscyplinie, dyscyplinie” i o „absolutnym, bezwarunko­wym posłuszeństwie”. W końcu nie pozostawało mi nic innego, jak iść do pokoju dzieci i uspokoić je, pokazując im parę sztuczek. Wcale ich to nie uspokajało, piszczały z radości, próbowały mnie naśladować i w końcu każde z nas siedziało z dzieckiem na kolanach i dzieciom wolno było upić po troszku wina z naszych kieliszków. Karl i Sabina zaczynali rozmawiać o książkach i kalendarzach, według których można ustalić, kiedy kobieta nie zajdzie w ciążę. Ani Karlowi, ani Sabinie nie przychodziło do głowy, że te rozmowy muszą być dla Marii i dla mnie szczególnie przykre, ponieważ ciągle jeszcze nie mieliśmy dzieci. Potem, kiedy Karl się wstawił, miotał przekleństwa pod adresem Rzymu, życzył wszelkich plag kardynałom i papistom, a najbardziej groteskowe było to, że ja zaczynałem bronić papieża. Maria o wiele lepiej orientowała się w tych sprawach i próbowała uświadomić Karla i Sabinę, że ci w Rzymie absolutnie nie mogą zajmować innego stanowiska. W końcu tamci dwoje robili dowcipne miny i rzucali sobie nawza­jem spojrzenia mówiące: „ Ach, wy — wy na pewno stosujecie jakieś wyrafinowane sposoby, żeby nie mieć dzieci” i przeważnie koń­czyło się tym, że któreś z sennych dzieci Marii, mnie, Karlowi albo Sabinie wytrącało kieliszek z ręki i rozlewało wino na uczniowskie zeszyty, których stosy piętrzyły się zawsze na biurku Karla. Było to oczywiście wysoce nieprzyjemne dla Karla, który pouczał nieu­stannie swoich uczniów o dyscyplinie i porządku, a musiał im oddawać zeszyty poplamione winem. Rozlegały się klapsy, płacz, a Sabina i Maria, rzuciwszy nam spojrzenie „ach, wy, mężczyźni!”, szły do kuchni zaparzyć kawę i na pewno prowadziły rozmowę „jak kobieta z kobietą”, co sprawiało Marii taką samą przykrość, jak mnie rozmowa „jak mężczyzna z mężczyzną”. Kiedy zostawa­łem sam na sam z Karlem, zaczynał znowu mówić o pieniądzach, tonem pełnym wyrzutu, jakby chciał powiedzieć: „Mówię z tobą o tych sprawach, bo dobry chłop z ciebie, ale i tak tego nie zrozumiesz”.

Westchnąłem i powiedziałem:

Sabino, jestem całkowicie zrujnowany, zawodowo, duchowo, fizycznie, finansowo... jestem...

Jeżeli naprawdę jesteś głodny — przerwała mi — to chyba wiesz, gdzie zawsze czeka na ciebie garnuszek ciepłej zupy. — Milczałem wzruszony, słowa Sabiny brzmiały tak szczerze i rze­czowo. — Słyszysz? — spytała.

Słyszę — powiedziałem — i najpóźniej jutro przyjdę zjeść mój garnuszek zupy. A jeżeli potrzebowalibyście jeszcze kiedy kogoś do pilnowania dzieci, to ja... ja... — Utknąłem. Nie bardzo mogłem proponować im robienie za pieniądze tego, co dotychczas robiłem darmo, a poza tym przypomniałem sobie o tej idiotycznej historii z jajkiem, które dałem małemu Gregorowi. Sabina roześmiała się.

No, powiedz już, powiedz.

Widzisz, moglibyście mnie polecić znajomym — bąknąłem — mam telefon — i mógłbym to robić nie drożej niż inni.

Sabina milczała, czułem, że jest wstrząśnięta.

Słuchaj — odezwała się wreszcie — nie mogę długo rozmawiać, ale powiedz mi, co się stało?

Widocznie była jedyną osobą w Bonn, która nie czytała recenzji Kosterta, i przyszło mi do głowy, że nawet nie mogła wiedzieć, co zaszło między Marią i mną. Nie znała przecież nikogo z Koła.

Sabino — powiedziałem — Maria opuściła mnie i wyszła za niejakiego Züpfnera.

O Boże! — wykrzyknęła. — To nieprawda.

To prawda — powiedziałem.

Sabina milczała i usłyszałem stukanie w drzwi budki telefonicz­nej. Z pewnością jakiś idiota chciał zakomunikować swojemu koledze od skata, w jaki sposób można było zrobić solo kier bez trzech.

Powinieneś był się z nią ożenić — powiedziała Sabina cicho. — To znaczy... Ach, wiesz, co mam na myśli.

Wiem — odparłem. — Przecież chciałem, ale potem okazało się, że trzeba mieć to przeklęte zaświadczenie z urzędu stanu cywilne­go i że ja muszę, rozumiesz, muszę, zobowiązać się na piśmie do wychowywania dzieci w wierze katolickiej.

Ale chyba nie o to poszło?

Dobijanie się do budki stawało się coraz głośniejsze.

Nie wiem — powiedziałem. — Od tego się chyba zaczęło, ale doszły jeszcze inne sprawy, których nie rozumiem. Rozłącz się teraz, Sabinko, bo inaczej ten zirytowany obywatel Niemieckiej Republiki Federalnej pod drzwiami budki gotów cię jeszcze za­mordować. W tym kraju roi się od potworów.

Musisz mi obiecać, że przyjdziesz — powiedziała Sabina spie­sznie — i pamiętaj, twoja zupa cały dzień stoi na ogniu. — Usłysza­łem jej cichnący głos, szept: — Jaka podłość, jaka podłość — ale widocznie z przejęcia nie odłożyła słuchawki na widełki, tylko na półeczkę, na której zwykle leży książka telefoniczna. Usłyszałem głos tamtego faceta: — No, nareszcie! — ale Sabina była już pewno daleko.

Krzyknąłem w telefon: — Ratunku! Ratunku! — przejmującym, wysokim głosem, tamten dał się nabrać, podniósł słuchawkę i zapytał:

Czy mogę panu w czymś pomóc? — Jego głos brzmiał poważnie, był opanowany, bardzo męski, i poczułem, że facet jadł przed chwilą coś kwaśnego, marynowane śledzie albo coś w tym rodzaju. — Halo, halo! — zawołał.

Czy pan jest Niemcem? — spytałem. — Bo ja z zasady rozma­wiam tylko z Niemcami.

To dobra zasada — powiedział. — Co panu jest?

Martwię się o CDU — poinformowałem go. — Czy pan aby na pewno głosuje na CDU?

Ależ oczywiście — odpowiedział urażony.

A ja powiedziałem:

No, to mnie uspokaja. I odłożyłem słuchawkę.



21.


Powinienem był temu drabowi powiedzieć coś naprawdę obraźliwego, zapytać go, czy zgwałcił już swoją żonę, wygrał grand z dwoma i czy odbył już obowiązkową dwugodzinną pogawędkę z kolegami z urzędu na temat wojny. Miał głos typowego małżonka i prawdziwego Niemca i jego, „no nareszcie” zabrzmiało jak: „Cel! Pal!”. Głos Sabiny Emonds pocieszył mnie nieco, było w nim trochę pośpiechu i trochę rozdrażnienia, ale wiedziałem, że na­prawdę uważa postępek Marii za podłość i że zawsze mogę liczyć na garnuszek zupy u niej. Znakomicie gotowała i jeżeli nie była w ciąży i nie rzucała na wszystkie strony swoich spojrzeń mówią­cych „ach, wy, mężczyźni”, była całkiem do rzeczy i w znacznie przyjemniejszy sposób katolicka niż Karl, który zachował swoje zabawne wyobrażenia seminarzysty o seksualizmie. Pełne wyrzu­tu spojrzenia Sabiny dotyczyły w rzeczywistości całego rodzaju męskiego, tylko kiedy je rzucała Karlowi, sprawcy jej stanu, przybierały barwę szczególnie ciemną, niemal jak chmura grado­wa. Zwykle próbowałem rozerwać ją, pokazywałem jej moje sztuczki, wtedy musiała się roześmiać, śmiała się długo i serdecz­nie, aż zaczynała płakać ze śmiechu, potem łzy jej w dalszym ciągu płynęły, ale nie było już w nich śmiechu... Maria musiała ją wyprowadzać i pocieszać, a Karl, z miną ponurą i pełną poczucia winy, zostawał ze mną i w końcu z rozpaczy zaczynał poprawiać zeszyty. Czasem pomagałem mu, podkreślając błędy czerwonym długopisem, ale nie miał do mnie zaufania, sprawdzał wszystko jeszcze raz i zawsze był wściekły, kiedy nic nie przepuściłem i zupełnie prawidłowo podkreśliłem wszystkie błędy. Nie mógł uwierzyć, że wykonam taką pracę uczciwie i po jego myśli. Cały problem Karla sprowadza się do pieniędzy. Gdyby Emondsowie mieli siedmiopokojowe mieszkanie, ich rozdrażnienie i zadręcza­nie się byłoby do uniknięcia. Kiedyś posprzeczałem się z Kinkelem na temat jego sposobu pojmowania „minimum egzystencji”. Kinkel uchodził za jednego z genialniejszych specjalistów od tej sprawy i zdaje mi się, że to właśnie on ustalił jako minimum egzystencji samotnej osoby w dużym mieście, bez komornego, osiemdziesiąt cztery, a później osiemdziesiąt sześć marek. Nawet nie wysunąłem przeciw niemu zarzutu, że — sądząc po tej obrzydli­wej anegdocie, którą nam opowiadał — widocznie jego minimum egzystencji jest trzydziestopięciokrotnie wyższe. Tego rodzaju zarzuty uważane są za zbyt osobiste i niesmaczne, ale naprawdę niesmaczne jest dopiero to, że taki człowiek oblicza minimum egzystencji innych. Suma osiemdziesiąt cztery marki zawierała nawet pozycję „potrzeby kulturalne”, zapewne kino albo gazety, i kiedy spytałem, czy oczekują, że dany osobnik za te pieniądze obejrzy dobry film o wartościach wychowawczych, Kinkel był wściekły. A kiedy później spytałem, jak należy rozumieć pozycję „uzupełnianie zapasu bielizny”, czy oni w ministerstwie wynaj­mują specjalnie jakiegoś poczciwego staruszka, który chodzi po Bonn, zużywa swoje gacie i składa w ministerstwie sprawozdanie, w jakim czasie je całkowicie znosił — wtedy żona Kinkela powie­działa mi, że jestem niebezpiecznie subiektywny, a ja jej, że mógłbym sobie wyobrazić planowanie komunistów z modelami posiłków, przewidywanym okresem zużywania chustek do nosa i tak dalej, bo komuniści nie posługują się oszukańczym alibi charakteru nadprzyrodzonego, ale nie mogę uwierzyć, aby katoli­cy, jak jej mąż, robili podobne rzeczy. Wtedy ona oświadczyła, że jestem zdecydowanym materialistą i brak mi zrozumienia dla ofiary, cierpienia, losu, wielkości i nędzy. W przypadku Karla Emondsa nie widziałem ofiary, cierpienia, losu, wielkości i nędzy. Zarabiał całkiem dobrze, a jego los i wielkość dostrzegałem tylko w tym, że był nieustannie rozdrażniony obliczaniem, że nigdy nie będzie miał dosyć pieniędzy na opłacenie dostatecznie obszernego mieszkania. Kiedy uprzytomniłem sobie, że właśnie on jest jedy­nym człowiekiem, którego mógłbym poprosić o pieniądze, moja sytuacja stała się dla mnie całkowicie jasna. Nie miałem już ani feniga.



22.


Wiedziałem także, że nie zrobię tego wszystkiego: nie pojadę do Rzymu, nie będę rozmawiał z papieżem ani jutro na herbatce u matki nie zwędzę papierosów i cygar i nie napełnię kieszeni fistaszkami. Nie miałem już nawet siły uwierzyć w to, jak wierzy­łem w piłowanie belki z Leonem. Wszelkie próby związania nitek poruszających marionetkę i podciągnięcia się na nich w górę spełzły na niczym. Kiedyś doszedłbym może do tego, że nabrałbym na pożyczkę Kinkela i Sommerwilda, a nawet tego sadystę Fredebeula, który zapewne trzymałby pięciomarkówkę przed moim nosem i kazał mi do niej skakać. Kiedyś może cieszyłbym się, że Monika Silvs zaprosiła mnie na kawę, nie ze względu na Monikę Silvs, tylko ze względu na darmową kawę. Zatelefonowałbym jeszcze raz do tej głupiej Beli Brosen, przypodchlebiłbym się jej i zapewniał, że nie będę już pytał o wysokość zapomogi, że każdą, ale to każdą sumę chętnie przyjmę, a potem — pewnego dnia poszedłbym do Sommerwilda, oświadczyłbym mu w sposób”przekonujący”, że czuję skruchę, że postanowiłem przejść na katolicyzm, i wreszcie nastąpiłoby najgorsze: zainscenizowane przez Sommerwilda pogodzenie się z Marią i Züpfnerem. Ale jeżelibym zmienił wyznanie, prawdopodobnie ojciec nie chciałby już nic dla mnie zrobić. To byłoby dla niego chyba najstraszniejsze. Musiałem rozważyć jeszcze tę sprawę: nie miałem do wyboru rouge et noir, tylko ciemny brąz albo czerń: węgiel brunatny albo Kościół. Zostałbym tym, czego po mnie wszyscy od tak dawna oczekiwali: mężczyzną dojrzałym, już nie subiektywnie, lecz obiektywnie patrzącym na życie, młócącym w skata w klubie. Miałem kilka jeszcze ostatnich szans: Leona, Heinricha Behlena, dziadka, Zohnerera, który może mógłby mnie gdzieś wkręcić jako śpiewaka przy akompaniamencie gitary. Śpiewałbym „Kiedy wiatr w twych włosach igra, wiem, że jesteś moja”. Zaśpiewałem to już raz Marii, ale ona zatkała sobie uszy i powiedziała, że jest obrzydliwe. W końcu chwyciłbym się ostatniej możliwości: poszedłbym do komunistów i zaprodukowałbym im wszystkie moje numery, które mogliby uznać za antykapitalistyczne.

Już raz byłem tam i spotkałem się w Erfurcie z działaczami kulturalnymi. Zapytali mnie, co chcę zaprodukować, czy mógłbym wykonać „Kardynała”, „Przyjazd do Bonn” i „Posiedzenie rady nadzorczej”. Odpowiedziałem, że muszę najpierw poobserwować trochę tamtejsze warunki życia, ponieważ sens komizmu tkwi w ukazywaniu ludziom w formie abstrakcyjnej sytuacji zaczer­pniętych z ich własnej, nie czyjejś rzeczywistości, a przecież w ich kraju nie ma ani Bonn, ani rad nadzorczych, ani kardynałów.

Nie mogliśmy dojść do porozumienia. Spędziliśmy z Marią w Erfurcie zaledwie sześć czy siedem godzin, a zdążyliśmy zepsuć sobie stosunki ze wszystkimi.

Miałem ciągle jeszcze w rezerwie Leona, Heinricha Behlena, Monikę Silvs, Zohnerera, dziadka i garnuszek zupy u Sabiny Emonds, mogłem też zarobić trochę pieniędzy wynajmując się do opieki nad dziećmi. Zobowiązałbym się na piśmie, że nie będę ich karmił jajkami. Widocznie jest to dla niemieckich matek rzeczą nie do zniesienia. Nic mnie nie obchodzi, co inni nazywają obiektywnym znaczeniem sztuki, ja nie lubię drwić z czegoś, czego nie znam. Wystudiowałem kiedyś dość długi numer pod tytułem „Gene­rał”, długo pracowałem nad nim i kiedy po raz pierwszy z nim wystąpiłem, stał się tym, co w naszym środowisku nazywamy sukcesem, to znaczy, że pośród widzów ci, co trzeba, śmiali się, i ci, co trzeba, się złościli. Kiedy po skończonym występie z dumnie wypiętą piersią wszedłem do garderoby, czekała na mnie stara, bardzo drobna kobieta. Po przedstawieniu jestem zwykle rozdraż­niony i znoszę tylko obecność Marii, ale to ona właśnie wpuściła staruszkę do garderoby. Zanim zdążyłem zamknąć drzwi, kobieta zaczęła mówić. Powiedziała, że jej mąż był generałem, że poległ, a przedtem napisał do niej list, w którym prosił ją, żeby nie przyjęła renty. „Pan jest jeszcze bardzo młody — powiedziała — ale wystar­czająco dorosły, żeby to zrozumieć.” Po czym wyszła. Od tego czasu nie mogłem występować z tym numerem. Prasa uważająca się za lewicową pisała potem, że widocznie dałem się zastraszyć reakcji, prasa uważająca się za prawicową pisała, że widocznie się opamiętałem i nie chcę działać na korzyść wrogów, a niezależna prasa pisała, że wyrzekłem się wszelkiego radykalizmu i zaanga­żowania. Wszystko to było bzdurą. Nie mogłem pokazywać tego numeru, bo wciąż mi się przypominała ta stara, drobna kobieta, która zapewne z trudem przebijała się przez życie, wydrwiwana przez wszystkich. Jeżeli mi coś nie sprawia przyjemności, przesta­ję to robić — wytłumaczenie tego dziennikarzom byłoby zapewne rzeczą zbyt skomplikowaną. Zawsze muszą coś „wietrzyć”, coś „czuć nosem”, bardzo rozpowszechniony jest typ złośliwego dziennikarza, któremu nigdy nie przychodzi na myśl, że on nie jest artystą i nie ma w tym kierunku nawet najmniejszych skłonności. Wtedy oczywiście zawodzi jego powonienie i zaczyna zmyślać, jeśli to możliwe w obecności ładnych młodych dziewcząt, jeszcze dostatecznie naiwnych, żeby gotowe były uwielbiać każdego pis­maka tylko dlatego, że ma w swojej gazecie „forum” i „wpływy”. Istnieją najdziwniejsze, nie rozpoznane formy prostytucji, w porównaniu z którymi właściwa prostytucja jest uczciwym rzemio­słem: przynajmniej dostajesz coś za swoje pieniądze. Ale nawet ta droga ocalenia przez miłosierdzie sprzedajnej miłości była przede mną zamknięta: nie miałem przecież pienię­dzy. Tymczasem Maria przymierzała w swoim pokoju hotelowym w Rzymie hiszpańską mantylę, aby godnie reprezentować nie­miecki katolicyzm jako jego first lady. Po powrocie do Bonn będzie przy każdej nadarzającej się okazji piła herbatę, uśmiechała się, obejmowała funkcje w różnych komitetach, otwierała wystawy „sztuki sakralnej” i „rozglądała się za odpowiednią krawco­wą”.

Maria jako first lady niemieckiego katolicyzmu, z filiżanką herbaty albo szklaneczką cocktailu w ręku: „Czy pani już widziała tego uroczego małego kardynała, który jutro ma poświęcić zapro­jektowaną przez Krögerta kolumnę ku czci Matki Boskiej? Ach, widocznie we Włoszech nawet kardynałowie są rycerscy. On jest po prostu uroczy”.

Nie mogłem już nawet kuśtykać, naprawdę mogłem się już tylko czołgać; poczołgałem się na balkon, aby odetchnąć przez chwilę rodzimym powietrzem. Nie pomogło mi. Byłem już zbyt długo w Bonn, prawie dwie godziny, a po tym terminie bońskie powie­trze, jako odmiana po innym, przestaje już być dobrodziejstwem.

Przyszło mi na myśl, że jeśli Maria pozostała katoliczką, oni właściwie mnie to zawdzięczają. Przeżywała straszliwe kryzysy wiary, wywołane rozczarowaniem z powodu Kinkela, także i Sommerwilda, a już taki facet jak Blothert potrafiłby zapewne nawet św. Franciszka przemienić w ateistę. Jakiś czas w ogóle nie chodziła do kościoła, nawet przestała myśleć o wzięciu ślubu kościelnego, chyba przez przekorę, i dopiero w trzy lata po naszym wyjeździe z Bonn wstąpiła do Koła, mimo że ją tam nieustannie zapraszano. Mówiłem jej wtedy, że rozczarowanie to jeszcze nie powód; że jeśli coś uważa za prawdę, to i tysiąc Fredebeulów nie może z tego zrobić nieprawdy; mówiłem, że jest także Züpfner, który moim zdaniem jest trochę sztywny, wcale nie w moim guście, ale jako katolik jest wiarygodny. Na pewno znalazłoby się wielu wiarygodnych katolików, wyliczyłem jej księży, których kazania słyszałem, przypomniałem papieża, Gary Coopera, Aleca Guinnessa — i Maria wydźwignęła się jakoś, czepiając się myśli o papie­żu Janie XXIII i Züpfnerze. Dziwna rzecz, ale w tym okresie Heinrich Behlen przestał już być dla niej oparciem, przeciwnie, mówiła, że jest lepki, zawsze wydawała mi się zakłopotana, kiedy o nim wspominałem, aż zrodziło się we mnie podejrzenie, że może próbował się do niej „zbliżyć”. Nigdy jej o to nie spytałem, ale podejrzenie nie znikało, a jak wyobrażałem sobie gospodynię Heinricha, to stawało się dla mnie rzeczą całkiem naturalną, że „zbliżał się” do dziewcząt. Sama ta myśl była mi wstrętna, ale mogłem to zrozumieć, tak jak rozumiałem pewne obrzydliwości, z którymi spotykałem się w internacie.

Teraz dopiero przypomniało mi się, że to właśnie ja podsunąłem Marii papieża Jana XXIII i Züpfnera jako deskę ratunku w chwili zwątpienia. Ustosunkowywałem się do katolicyzmu całkowicie lojalnie, to właśnie było błędem, ale Maria była w moim pojęciu w tak naturalny sposób katolicka, że chciałem tę jej naturalność zachować. Budziłem ją, kiedy zaspała, żeby się nie spóźniła do kościoła, bardzo często fundowałem jej taksówkę, żeby zdążyła; kiedy przebywaliśmy w miastach, w których przeważali ewangeli­cy, telefonowałem na wszystkie strony, żeby się dla niej wywie­dzieć o mszę. Maria zawsze powtarzała, że to jest szczególnie „miłe” z mojej strony, ale potem chciała, żebym podpisał tę przeklętą kartkę, oświadczył na piśmie, że będę wychowywał nasze dzieci w wierze katolickiej. Często mówiliśmy o naszych dzieciach. Bardzo się na nie cieszyłem, już z nimi rozmawiałem, nosiłem je na ręku, wbijałem surowe jajka do ich mleka, niepokoiło mnie tylko, że będziemy mieszkali w hotelach, a w hotelach tylko dzieci milionerów i królów są zazwyczaj dobrze traktowane. Na dzieci niekrólów i niemilionerów, w każdym razie na chłopców, przede wszystkim wrzeszczy się: „Nie jesteś w domu!”, co jest potrójną insynuacją, bo po pierwsze zakłada, że dziecko w domu może się zachowywać jak świnia, po wtóre, że czuje się dobrze tylko wtedy, kiedy się tak zachowuje, a po trzecie, że w żadnym razie nie powinno się dobrze czuć. Dziewczynki zawsze jeszcze mają szansę, że będą nazywane „słodkim stworzeniem” i dobrze traktowane, ale na chłopców byle kto się wydziera, jeśli tylko nie ma w pobliżu rodziców. W przekonaniu Niemców chłopiec jest synonimem nieznośnego dziecka, ten nigdy nie wymawiany przymiotnik po prostu stopił się w jedno słowo z rzeczownikiem. Gdyby komuś przyszło do głowy zanalizować kiedyś słownictwo, którym rodzice posługują się w rozmowach z dziećmi, okazałoby się, że w porównaniu z tym słownictwo brukowego dziennika jest niemal prozą braci Grimmów. Wkrótce już niemieccy rodzice będą rozma­wiali z dziećmi wyłącznie językiem Kalicków: „Ach, jak to ładnie” i „ach, jak to obrzydliwie”; od czasu do czasu będą się decydowali na nieco bardziej zróżnicowane zwroty, jak: „milcz i nie sprzeci­wiaj się” albo „ty tego nie rozumiesz”. Rozmawialiśmy już nawet z Marią o tym, jak będziemy ubierać nasze dzieci. Maria wypowia­dała się za „jasnymi, zgrabnie skrojonymi” płaszczami od deszczu, ja zaś za wiatrówkami, ponieważ wydawało mi się, że dziecko w jasnym, zgrabnie skrojonym płaszczu nieprzemakalnym nie może się bawić w kałużach, a wiatrówka byłaby do tego w sam raz. Dziewczynka — zawsze myślałem najpierw o córeczce — byłaby ciepło ubrana, ale miałaby nogi nie osłonięte, i gdyby rzucała kamienie do kałuży, nie ochlapywałaby płaszcza, co najwyżej nogi; albo gdyby puszką czerpała wodę z kałuży i puszka by się przechyliła, brudna woda nie wylewałaby się na płaszcz, w każ­dym razie byłaby większa szansa, że zabrudziłaby tylko nogi. Maria była jednak zdania, że dziecko w jasnym płaszczu bardziej by uważało, i kwestia, czy naszym dzieciom byłoby wolno bawić się w kałużach, nigdy nie została ostatecznie rozstrzygnięta. Maria zawsze w końcu uśmiechała się, uchylała się od odpowiedzi i mó­wiła: „Jeszcze zobaczymy”.

Jeżeli będą mieli dzieci z Züpfnerem, to Maria nie będzie mogła ubierać ich ani w wiatrówki, ani w jasne, zgrabnie skrojone płaszcze od deszczu, jej dzieci będą musiały chodzić bez płaszczy, ponieważ my tak szczegółowo omówiliśmy wszystkie rodzaje dziecięcej garderoby. Rozmawialiśmy także o długich i krótkich gaciach, o koszulach, skarpetkach i butach — jeśli nie będzie chciała czuć się jak nierządnica albo zdrajczyni, jej dzieci będą musiały biegać po Bonn nagie i bose. Nie wiedziałem także, co będzie swoim dzieciom dawała do jedzenia: przedyskutowaliśmy wszelkie rodzaje pokarmów, wszelkie metody żywienia; byliśmy zgodni co do tego, że nie chcemy mieć utuczonych dzieci, w które bezustannie wpycha się kaszę i wlewa mleko. Nie chciałem zmu­szać naszych dzieci do jedzenia, ze wstrętem patrzyłem, jak Sabina Emonds przekarmiała swoją pierwszą parkę, szczególnie najstar­sze dziecko, któremu Karl dał dziwaczne imię Edeltrud. O to nieszczęsne jajko pokłóciłem się nawet z Marią, która zasadniczo była przeciwna dawaniu ich dzieciom i raz podczas sprzeczki powiedziała, że to jest jedzenie ludzi bogatych, a potem zaczerwie­niła się i musiałem ją pocieszać. Przywykłem już do tego, że jestem inaczej traktowany i inaczej na mnie patrzą tylko dlatego, że pochodzę z rodziny Schnierów od węgla brunatnego, a Marii tylko dwukrotnie się przydarzyło, że powiedziała w związku z tym jakieś głupstwo: pierwszego dnia, kiedy wszedłem do niej do kuchni i rozmawialiśmy o jajkach. To okropne mieć bogatych rodziców, oczywiście szczególnie okropne, kiedy z tego bogactwa nigdy się nie korzystało. W domu rzadko dostawaliśmy jajka, matka uważała je za „zdecydowanie szkodliwie”. Sytuacja Edgara Wienekena była równie przykra w odwrotnym sensie: wszędzie wprowadzano go i przedstawiano jako dziecko z rodziny robotniczej. Zdarzało się nawet, że niektórzy księża prezentowali go: „Oto prawdziwe robotnicze dziecko”, co brzmiało tak samo, jakby powiedzieli: „Spójrzcie, on nie ma rogów na głowie i wygląda całkiem inteligentnie”. To jest także problem rasowy, którym komitet matki powinien się kiedyś zająć. Jedynymi ludźmi, którzy odnosili się do mnie bez takich uprzedzeń, byli Wienekenowie i ojciec Marii. Nie obciążali mnie przynależnością do rodziny Schnierów od węgla brunatnego ani też nie dekorowali mnie z tego powodu girlandą z kwiatów.



23.


Złapałem się na tym, że wciąż jeszcze stoję na balkonie i patrzę na Bonn. Trzymałem się mocno poręczy, kolano mnie bardzo bolało, ale niepokoiła mnie głównie marka, którą rzuciłem z balko­nu. Chciałem ją odzyskać, ale nie mogłem zejść na dół, bo każdej chwili mógł przyjść Leon. Kiedyś wreszcie musiał skończyć swoje śliwki, bitą śmietanę i modlitwę po posiłku. Nie mogłem dojrzeć marki na ulicy: patrzyłem z wysoka, a tylko w bajkach monety mają tak silny blask, że je można z łatwością znaleźć. Pierwszy raz żałowałem czegoś, co miało związek z pieniędzmi: wyrzuconej marki — dwunastu papierosów, dwóch przejazdów tramwajem, pary kiełbasek z chlebem. Bez żalu, ale z pewnym smutkiem myślałem o tych wszystkich dopłatach za pociągi pośpieszne i do biletów pierwszej klasy, uiszczanych przez nas za różne babcie, ze smutkiem, z jakim wspomina się pocałunki dane dziewczynie, która wyszła za kogo innego. W Leonie nie mogłem pokładać wielkich nadziei, ma on dziwne wyobrażenia o pieniądzach, mniej więcej takie, jak zakonnica o „miłości małżeńskiej”.

Na ziemi nic nie błyszczało, nie mogłem dostrzec żadnej monety, chociaż ulica była jasno oświetlona; widać było tylko samochody, tramwaje, autobusy i obywateli miasta Bonn. Miałem nadzieję, że marka leży na dachu tramwaju i ktoś ją znajdzie w zajezdni.

Oczywiście mogłem także spocząć na łonie Kościoła Ewangelic­kiego. Tylko że jak pomyślałem o łonie, dreszcz mną wstrząsnął. Mógłbym spocząć na łonie Lutra, ale nie „na łonie Kościoła Ewangelickiego”. Jeśli już miałem oszukiwać, chciałem to robić skutecznie, mieć z tego jak najwięcej przyjemności. Udawanie katolika zrobiłoby mi przyjemność; pół roku zachowałbym całko­witą „rezerwę”, potem zacząłbym chodzić na wieczorne kazania Sommerwilda, a w końcu roiłoby się we mnie od katholonów, jak w ropiejącej ranie od bakcyli. W ten sposób jednak straciłbym ostatnią szansę na zdobycie łask ojca i podpisywanie czeków rozrachunkowych w którymś z biur zarządu kopalni węgla bru­natnego. Może matka umieściłaby mnie w swoim głównym komi­tecie i dała mi możność bronienia w nim moich teorii rasowych. Pojechałbym do Ameryki i jako żywy przykład skruchy niemiec­kiej młodzieży wygłaszałbym prelekcje w klubach kobiecych. Mógłbym im także opowiedzieć, jak rzuciłem w twarz Herberta Kalicka garścią popiołu z placu tenisowego, jak mnie zamknęli w szopie przy strzelnicy i jak później stanąłem przed sądem złożonym z Kalicka, Bruhla i Lövenicha. Ale gdybym to opowie­dział, już byłbym oszustem. Nie mogłem tych chwil opisywać i zawieszać ich sobie na szyi jak order. Każdy nosi na szyi i na piersi ordery swoich bohaterskich momentów. Czepianie się przeszłości jest oszustwem, ponieważ nikt nie zna tych momentów: jak ten, kiedy Henrietta w granatowym kapeluszu siedziała w tramwaju i jak pojechała, aby pod Leverkusen bronić świętej ziemi niemiec­kiej przed żydowskimi jankesami.

Nie, najpewniejszym oszustwem, które w dodatku zrobiłoby mi największą przyjemność, byłoby „postawienie na katolicyzm”. Tu każdy numer wygrywał.

Rzuciłem raz jeszcze spojrzenie ponad dachami uniwersytetu na drzewa w parku zamkowym: tam za nimi, na zboczach między Bonn i Godesberg, będzie kiedyś mieszkała Maria. Dobrze. Lepiej, żebym był w pobliżu. Byłoby jej zbyt lekko, gdyby mogła myśleć, że jestem ciągle w podróży. Powinna nieustannie liczyć się z tym, że mnie spotka, i czerwienić się ze wstydu, ile razy uprzytomni sobie, jakie nierządne i wiarołomne życie prowadzi, nawet gdybym ją spotkał z dziećmi, ubranymi w nieprzemakalne płaszcze, wiatrów­ki czy lodeny; własne dzieci nagle wydałyby się jej nagie.

W mieście szepczą, proszę pani, że pani dzieci biegają nago. Tego już za wiele. I popełniła pani pewną drobną, ale decydującą omyłkę: nie powinna pani mówić, że kocha pani tylko jednego mężczyznę, ale że kocha pani tylko swojego mężczyznę. Szepczą także, że pani uśmiecha się na widok głuchej urazy, jaką wszyscy dokoła odczuwają do tego, którego nazywają Starym. Pani zda­niem wszyscy go w karykaturalny sposób przypominają. Ostatecz­nie — mówi pani — wszyscy tak jak on uważają się za niezastąpio­nych, ostatecznie wszyscy także czytają powieści kryminalne. Oczywiście okładki powieści kryminalnych nie pasują do miesz­kań urządzonych ze smakiem. Duńczycy zapomnieli rozszerzyć swój styl na okładki powieści kryminalnych. Finowie są tak sprytni, że dopasowali swoje okładki do krzeseł, foteli, kieliszków i wazonów. Nawet u Blothera wszędzie są porozrzucane powieści kryminalne, nie dość wstydliwie ukryto je tego wieczoru, kiedy zwiedzaliśmy dom. I ciągle w ciemności, proszę pani, w kinach i w kościołach, w ciemnych pokojach przy muzyce kościelnej, dlaczego unika pani słonecznej jasności placów tenisowych? Coraz więcej szeptów. Spowiedzi w katedrze, trwające pół godziny, trzy kwadranse. Czekający ledwo mógł się powstrzymać od rzucania oburzonych spojrzeń. Mój Boże, z czego ona się tak długo spowiada? Ma przecież najprzystojniejszego, najsympatyczniejszego, najporządniejszego męża. Przyzwoitego człowieka. Czarującą córeczkę. Dwa samochody.

Niecierpliwość i lekkie rozdrażnienie daje się wyczuć za dzielą­cą cię od spowiednika kratką, ach, to nie kończące się szeptanie o miłości, małżeństwie, obowiązku, miłości, w końcu pada pytanie: „Nie masz nawet wątpliwości w sprawach wiary — co się dręczy, córko?''

Nie możesz tego wypowiedzieć ani nawet pomyśleć o tym, o czym ja wiem. Dręczy cię brak klowna, urzędowa nazwa zawodu: komik; nie obowiązany do płacenia podatków żadnemu Kościo­łowi.



Pokuśtykałem z balkonu do łazienki, żeby nałożyć na twarz szminkę. Popełniłem błąd stając przed ojcem i siedząc z nim nie uszminkowany, ale przecież jego wizyty spodziewałem się naj­mniej ze wszystkich. Leon zawsze pragnął poznać moje prawdziwe poglądy, moją prawdziwą twarz, moje prawdziwe „ja”. Niech je zobaczy. Zawsze się lękał moich „masek”, mojej gry, tego, co nazywał „czymś niepoważnym”, kiedy nie byłem uszminkowany. Moje pudełko ze szminkami znajdowało się jeszcze w drodze między Bochum i Bonn. Kiedy w łazience otworzyłem białą szafeczkę ścienną, było już za późno. Powinienem był pamiętać o tym, jaki zabójczy sentymentalizm tkwi w przedmiotach martwych. Tubki i słoiczki, buteleczki i kredki Marii: w szafeczce nie było ich już i ten zupełny brak był równie okropny, jak gdybym znalazł jakąś tubkę czy słoiczek. Wszystko zniknęło. Może Monika Silvs, powodowana litością, zapakowała i wyniosła to, co zostało w sza­feczce. Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze: miałem całkowitą pustkę w oczach, po raz pierwszy nie musiałem opróżniać ich za pomocą półgodzinnego wpatrywania się w lustro i gimnastyki mięśni twarzy. To była twarz samobójcy i kiedy zacząłem się szminkować, moja twarz stała się twarzą człowieka martwego. Posmarowałem ją wazeliną, rozerwałem na wpół wyschniętą tub­kę białej szminki, wycisnąłem wszystko, co w niej było, i umalowa­łem całą twarz na biało: ani jednej czarnej kreski, ani jednej czerwonej kropki, wszystko białe, także i brwi; ponad białą twarzą włosy wyglądały jak peruka, nie umalowane usta były ciemne, niemal sine, a oczy jasnoniebieskie, jak kamienne niebo, jak oczy kardynała, który przyznaje się sam wobec siebie, że dawno już stracił wiarę. Nawet nie czułem lęku przed sobą. Z tą twarzą mogłem zrobić karierę, mogłem nawet popełnić oszustwo wobec sprawy, dla której mimo całej jej bezradności, całej jej głupoty, odczuwałem stosunkowo największą sympatię: sprawy, w którą wierzył Edgar Wieneken. Ta sprawa przynajmniej nie miałaby żadnego smaku, była przy swojej bezsmaczności najuczciwszą spośród spraw nieuczciwych, najmniejszym złem spośród jego różnorodnych rodzajów. Oprócz czerni, ciemnego brązu i błękitu była więc jeszcze jedna alternatywa, której nazywanie czerwienią byłoby znów zbytnim eufemizmem i optymizmem, była to szarość z łagodnym lśnieniem zorzy porannej. Smutna barwa smutnej sprawy, w której znalazłoby się może nawet miejsce dla klowna, popełniającego najcięższy klownowski grzech: wzbudzającego li­tość. Tylko że Edgar był ostatnim, którego zdecydowałbym się oszukać, wobec którego mógłbym udawać. Byłem jedynym świad­kiem tego, że rzeczywiście przebiegł sto metrów w 10,1, a on był jednym z niewielu ludzi, którzy zawsze brali mnie takiego, jakim jestem, którym zawsze wydawałem się takim, jakim jestem. I wie­rzył tylko w pewnych ludzi. Inni wierzyli przecież w coś więcej niż w ludzi — w Boga, w abstrakcyjny pieniądz, w coś takiego jak państwo i Niemcy, ale nie Edgar. Dla niego było już dostatecznie ciężkim przeżyciem, że wtedy wziąłem taksówkę. Teraz żałowałem tego, powinienem mu był to wyjaśnić, nikomu innemu nie pozosta­łem dłużny jakichkolwiek wyjaśnień. Odszedłem od lustra; za bardzo mi się podobało to, co w nim widziałem, ani przez chwilę nie myślałem o tym, że patrzę na samego siebie. To nie był już klown, to był nieboszczyk grający nieboszczyka.

Pokuśtykałem do sypialni, do której jeszcze nie zaglądałem ze strachu przed sukniami Marii. Większość ich sam jej kupiłem, a nawet omawiałem z krawcowymi potrzebne przeróbki. Marii jest do twarzy prawie we wszystkich kolorach z wyjątkiem czerwone­go i czarnego, może nawet ubierać się na szaro i nie wygląda nudno; najlepiej jest jej w różowym i zielonym. Zapewne mógłbym dobrze zarabiać w branży mody damskiej, ale dla człowieka o skłonnościach monogamicznych i niepederasty byłoby to zbyt okrutną torturą. Mężczyźni przeważnie dają żonom czeki rozra­chunkowe i zalecają im, aby „zastosowały się do tego, co dyktuje moda”. Jeśli modny jest kolor fioletowy, wszystkie kobiety kar­mione czekami rozrachunkowymi ubierają się na fioletowo i kiedy potem na jakimś przyjęciu wszystkie kobiety „będące kimś'' kręcą się w swoich fioletach, towarzystwo wygląda jak walne zgroma­dzenie z trudem przywołanych do życia biskupów płci żeńskiej. Niewiele kobiet wygląda dobrze w kolorze fioletowym. Ale Marii jest w nim dobrze. Kiedy jeszcze mieszkałem w domu, przyszła nagle moda na worki i wszystkie biedne kwoczki, którym mężowie polecili ubierać się „reprezentacyjnie”, stawiały się na naszych herbatkach ubrane w worki. Kilku z nich było mi tak żal — szczególnie wysokiej, tęgiej żony jednego z niezliczonych prezesów — że najchętniej podszedłbym do niej i narzucił na nią coś — jakąś serwetę czy firankę — jako płaszcz miłosierdzia. Jej mąż, ten tępak, nic nie zauważył, nic nie widział, nic nie słyszał, wysłałby żonę na targ w różowej nocnej koszuli, gdyby jakiś pederasta podyktował taką modę. Nazajutrz wygłosił dla stu pięćdziesięciu ewangelic­kich pastorów referat o słowie „poznanie” w małżeństwie. Zapew­ne nawet nie wiedział, że jego żona ma o wiele za kanciaste kolana, żeby móc nosić krótkie suknie.

Gwałtownym szarpnięciem otworzyłem drzwi szafy, żeby unik­nąć spojrzenia w lustro. W szafie nie było już nic należącego do Marii, nic, ani jednego prawidła do butów, ani jednego paska, tak często pozostawianego przez kobiety w szafach. Tylko ledwo wyczuwalny zapach jej perfum. Maria powinna była okazać miłosierdzie, zabierając także moje ubrania, mogła je rozdarować albo spalić — ale moje rzeczy nadal wisiały w szafie: zielone sztruksowe spodnie, których nigdy nie nosiłem, czarna tweedowa marynarka, parę krawatów, a na dolnej półce trzy pary obuwia; w małych szufladkach mógłbym znaleźć wszystko: spinki do mankietów, białe usztywniające wkładki do kołnierzyków, skarpetki i chustki do nosa. Mogłem się tego spodziewać: w sprawach własności chrześcijanie są nieubłaganie sprawiedliwi. Nie musiałem nawet wyciągać szufladek: wszystko, co było moją własnością, pozostało, wszystko, co należało do Marii, zniknęło. Jakim miłosierdziem z jej strony byłoby zabranie i moich manatków; z naszą szafą ubranio­wą postąpiła sprawiedliwie, zabójczo poprawnie. Pewno nawet współczuła mi, zabierając wszystko, co by mi ją przypominało; i płakała, tak jak płaczą kobiety w filmach o rozwodach, mówiąc: „Nigdy nie zapomnę przeżytych z tobą lat”.

Nie mogła mi pozostawić nic okropniejszego niż tę uprzątniętą, czystą szafę (ktoś nawet przetarł ją wilgotną ściereczką) — porząd­nie rozdzielone rzeczy jej i moje. W szafie wyglądało jak po udanej operacji. Nie pozostało po Marii nic, nawet ani jeden oderwany guziczek od bluzki. Nie zamknąłem drzwi szafy, aby uniknąć spojrzenia w lustro, pokuśtykałem z powrotem do kuchni, we­pchnąłem do kieszeni butelkę z koniakiem, poszedłem do bawialni, położyłem się na tapczanie i podciągnąłem nogawkę spodni. Kolano miałem silnie opuchnięte, ale ból ustąpił, kiedy się położy­łem. W pudełku na stole były jeszcze cztery papierosy; zapaliłem jednego. Zastanawiałem się, co byłoby gorsze: czy gdyby Maria zostawiła swoje suknie, czy też tak, jak zrobiła: wszystko uprząt­nięte, nawet bez kartki: „Nigdy nie zapomnę przeżytych z tobą lat”. Może nawet tak było lepiej, ale jednak mogła zostawić choćby oderwany guzik lub pasek od sukienki, albo też zabrać całą szafę i kazać ją spalić.



Kiedy nadeszła wiadomość o śmierci Henrietty, w domu właśnie nakrywano do stołu, Anna pozostawiła na kredensie serwetkę Henrietty, jeszcze nie nadającą się do prania, wetkniętą w żółte kółko, i wszyscy patrzyliśmy na tę serwetkę, na której był ślad marmolady i mała brunatna plamka od zupy czy też od sosu. Po raz pierwszy poczułem, jak straszliwe są przedmioty, które człowiek pozostawia odchodząc lub umierając. Matka usiłowała jeść, za­pewne miało to znaczyć: „życie toczy się dalej” albo coś w tym rodzaju, ale ja wiedziałem, że to nieprawda, że nie życie, lecz śmierć idzie dalej. Wytrąciłem matce łyżkę z ręki, wybiegłem do ogrodu, wróciłem do domu, gdzie wrzaski i zawodzenie były w pełnym toku. Matka oparzyła sobie twarz zupą. Wpadłem do pokoju Henrietty na piętrze, otworzyłem okno i zacząłem wyrzu­cać na dwór wszystko, co mi wpadało w ręce: pudełeczka i suknie, lalki, kapelusze, buty, czapki, a kiedy wysunąłem szuflady, zna­lazłem w nich bieliznę i wetknięte między nią rozmaite dziwaczne małe przedmioty, na pewno drogocenne dla niej: zasuszone kłosy, kamyki, kwiaty, jakieś świstki papieru i paczki listów, przewiąza­ne różową wstążeczką. Pantofle tenisowe, rakiety, nagrody, co tylko wpadało mi w ręce, wyrzucałem do ogrodu. Leon powiedział mi później, że wyglądałem „jak obłąkany” i że nikt nie mógł mnie powstrzymać, tak szybko wszystko poszło. Po prostu wywalałem całą zawartość szuflad, wywracając je dnem do góry na parapecie okiennym, potem pobiegłem do garażu, wyniosłem do ogrodu ciężki zapasowy kanister z benzyną, wylałem ją na stos wyrzuco­nych rzeczy i podpaliłem go; wszystko, co leżało rozrzucone dokoła, wepchnąłem nogą w płomienie, zebrałem co do jednego świstki papieru, zasuszone kwiaty i paczki listów i wrzuciłem je w ogień. Pobiegłem do jadalni, chwyciłem z kredensu serwetkę razem z kółkiem, rzuciłem ją w ogień. Leon opowiadał mi potem, że wszystko razem nie trwało nawet pięciu minut i nim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje, strzelały wysoko płomienie, w które wszystko wrzuciłem. Zjawił się nawet amerykański oficer, myśląc, że palę jakieś poufne materiały, może akta wielkoniemieckich werwolfów, ale kiedy stanął przy ognisku, wszystko już było nadpalone, sczerniałe, wstrętne i cuchnące, a kiedy schylił się po płonącą paczkę listów, wytrąciłem mu ją z ręki i wylałem na ogień resztkę benzyny z kanistra. Później nadjechała nawet straż ognio­wa z śmiesznie ogromnymi wężami gumowymi i spoza nich ktoś krzyknął śmiesznie wysokim głosem najśmieszniejszą komendę, jaką kiedykolwiek słyszałem: „Woda, marsz!” Nie wstydzili się oblewać jeszcze wodą ze swoich wężów tego ubogiego stosu, a ponieważ jedna z ram okiennych zaczęła się tlić, strażak skiero­wał na nią strumień wody. Wewnątrz wszystko zaczęło pływać, a później posadzka się spaczyła, matka płakała z powodu zniszczo­nej podłogi i telefonowała do wszelkich możliwych instancji ubez­pieczeniowych, żeby się dowiedzieć, czy to podlega ubezpieczeniu od szkód z powodu zalania, z powodu ognia czy też z powodu zniszczeń rzeczowych.

Pociągnąłem łyk koniaku z butelki, wetknąłem ją z powrotem do kieszeni i obmacałem kolano. Kiedy leżałem, mniej mnie bolało. Gdybym był rozsądny, spróbował się skupić, spuchnięcie i ból ustąpiłyby zupełnie. Mogłem postarać się o pustą skrzynkę od pomarańcz, usiąść na niej przed dworcem, grać na gitarze i śpie­wać Litanię Loretańską. Położyłbym obok siebie na stopniu — jakby przypadkiem — kapelusz albo czapkę i gdyby komuś przyszło do głowy wrzucić pieniądz, później inni by się także na to odważy­li. Potrzebowałem pieniędzy choćby dlatego, że nie miałem już prawie papierosów. Najlepiej byłoby włożyć do kapelusza dziesięciofenigówkę i parę piątek. Na pewno Leon mi choć tyle przynie­sie. Widziałem już siebie siedzącego tam: biało umalowana twarz na tle ciemnej fasady dworca, niebieski trykot, czarna tweedowa marynarka i zielone sztruksowe spodnie. Pokonując uliczny zgiełk zaczynam śpiewać: „Rosa mystica — ora pro nobis — turris Davidica — ora pro nobis — virgo fidelis — ora pro nobis”. Siedziałbym tam, kiedy nadjeżdżałyby pociągi z Rzymu, i w jednym z nich byłaby moja coniunx infidelis ze swoim katolickim mężem. Ceremonię ślubną musiały poprzedzić nieprzyjemne rozważania: Maria nie była wdową, nie była rozwódką, nie była — przypadkiem dobrze wiedziałem o tym — dziewicą. Sommerwild z pewnością wyrywał sobie włosy z głowy. Ślub bez welonu psuł mu całą koncepcję estetyczną. A może mieli specjalne przepisy liturgiczne dla upa­dłych dziewcząt i byłych konkubin klownów? Co sobie myślał biskup udzielając im ślubu? Na pewno nie zadowoliliby się kimś poniżej biskupa. Maria zaciągnęła mnie kiedyś na mszę odprawianą przez biskupa i wszystkie te ceremonie ze zdejmowaniem i wkładaniem mitry, zdejmowaniem i wkładaniem białej stuły, kładzeniem to tu, to tam pastorału, znów kolej na czerwoną stułę, biała niepotrzebna — zrobiły na mnie ogromne wrażenie; przy mojej wrażliwej naturze artystycznej mam duże wyczucie estetyki i powtórzeń.

Myślałem także o mojej pantomimie z kluczami. Mogłem kupić trochę plasteliny, zrobić w niej odciski klucza, zalać wgłębienia wodą i zamrozić je w lodówce; na pewno mógłbym znaleźć małą, przenośną skrzynkę chłodniczą, w której co wieczór przed wystę­pem zamrażałbym nowe klucze, mające roztapiać się podczas mojego numeru. Chyba udałoby mi się wykorzystać ten pomysł, na razie odrzuciłem go — był zbyt skomplikowany, uzależniał mnie od zbyt wielu rekwizytów i technicznej przypadkowości, a jeśli któryś z robotników teatralnych został kiedyś na wojnie oszukany przez Nadreńczyka, mógłby umyślnie otworzyć skrzynkę i uniemożliwić mi występ. Lepszy był tamten projekt: usiąść na stopniach dworca w Bonn z moją prawdziwą twarzą umalowaną na biało, śpiewać Litanię Loretańską i brzdąkać po parę akordów na gitarze. Obok leżałby kapelusz, którego dawniej używałem do parodii Chaplina. Brakowało mi tylko monet na przynętę: dziesięciofenigówka była­by już dobra, lepsza z dodatkiem piątki, a najlepiej byłoby mieć trzy miedziaki: dziesięć, pięć i dwa fenigi. Ludzie muszą widzieć, że nie jestem żadnym fanatykiem religijnym, gardzącym jałmużną, a także, że chętnie przyjmę każdy grosz, nawet miedziaka. Później dołożę do tamtych srebrną monetę: trzeba, żeby ludzie widzieli nie tylko to, że nie gardzę większymi datkami, ale także i to, że je otrzymuję. Włożę nawet do kapelusza jeden papieros, zwykle łatwiej jest komuś sięgnąć do paczki papierosów niż do portmonet­ki. Kiedyś oczywiście zjawi się ktoś powołany do egzekwowania zasad ładu — licencji śpiewaka ulicznego, albo też przedstawiciel Naczelnego Komitetu do Zwalczania Bluźnierstw, który poczuje się powołany do zaatakowania religijnego charakteru moich popi­sów. Na wypadek gdyby miano ode mnie zażądać dowodu osobis­tego, kładłbym zawsze obok siebie brykiet z wytłoczonym sloga­nem „Schnier grzeje”, który zna każde dziecko; podkreśliłbym wyraźnie, czerwoną kredką, nazwisko Schnier, może nawet doma­lowałbym przed nim literę H. Byłby to niepraktyczny, ale jednoz­naczny bilet wizytowy: „Państwo pozwolą, Schnier jestem”. I jed­no mógłby ojciec naprawdę dla mnie załatwić, nawet by go to nic nie kosztowało. Mógłby wyrobić mi licencję śpiewaka ulicznego. Wystarczyłoby, gdyby zatelefonował do nadburmistrza albo napo­mknął mu o tym przy grze w skata w klubie. To powinien dla mnie zrobić. Wtedy mógłbym siedzieć na stopniach dworca i czekać na pociąg z Rzymu. Jeśliby Maria potrafiła przejść obok, nie uścisną­wszy mnie, zawsze jeszcze pozostawało mi samobójstwo. Później. Oddalałem od siebie myśli o samobójstwie z powodu, który może się wydawać podyktowany pychą: chciałem zachować siebie dla Marii. Mogła rozstać się z Züpfnerem, wtedy bylibyśmy w idealnej besewitzowskiej sytuacji, pozostałaby nadal moją konkubiną, ponieważ nie mogłaby przecież dostać kościelnego rozwodu z Züpfnerem. Wtedy musiałbym tylko dać się odkryć telewizji, zyskać nową sławę, a Kościół przymknąłby nawet oboje oczu. Mnie przecież nie zależało na wzięciu ślubu kościelnego z Marią i nie potrzebowaliby nawet oddawać do mnie salwy ze swojego ograne­go działa, Henryka VIII.



Czułem się trochę lepiej. Kolano otęchło, ból osłabł, migrena i melancholia pozostały, ale były dla mnie czymś tak swojskim, jak myśl o śmierci. Artysta nie rozstaje się nigdy ze śmiercią, jak dobry ksiądz z brewiarzem. Wiem nawet dokładnie, jak będzie po mojej śmierci: nie uniknę rodzinnego grobowca Schnierów. Matka bę­dzie płakała i twierdziła, że tylko ona mnie rozumiała. Po mojej śmierci będzie wszystkim opowiadała, „jaki nasz Hans był na­prawdę”. Do dziś i zapewne po wieczne czasy ma głębokie przeko­nanie, że jestem „zmysłowy” i chciwy”. Będzie mówiła: „Tak, tak, nasz Hans był zdolny, niestety, także bardzo zmysłowy i chciwy — niestety, brak mu było dyscypliny wewnętrznej — ale był taki zdolny, taki zdolny”. Sommerwild powie: „Nasz zacny Schnier, wartościowy, cenny człowiek — niestety, cierpiał na głęboko zako­rzeniony uraz antyklerykalny i nie miał żadnego wyczucia metafizyki”. Blothert będzie żałował, że nie zdążył przeforsować swojej kary śmierci, aby mnie można było publicznie stracić. Dla Fredebeula będę „niezastąpionym typem człowieka pozbawionego wszelkiej konsekwencji socjologicznej”. Kinkel będzie mnie opła­kiwał szczerze i gorąco, będzie głęboko, ale zbyt późno wstrząśnię­ty. Monika Silvis będzie szlochała, jak gdyby była moją owdowiałą żoną, będzie niepocieszona, że nie przyszła do mnie zaraz i nie usmażyła mi omletu. Maria po prostu nie uwierzy w moją śmierć — porzuci Züpfnera, będzie jeździła od jednego hotelu do drugiego i na próżno pytała o mnie.

Ojciec będzie się rozkoszował tragedią, będzie odczuwał głębo­ką skruchę, że przed wyjściem nie zostawił mi ukradkiem przynaj­mniej paru banknotów. Karl i Sabina będą płakali rzewnie, nieopanowanie, tak że wszyscy uczestnicy pogrzebu uznają to za nieestetyczne, Sabina dyskretnie sięgnie do kieszeni Karla, ponie­waż znowu zapomni wziąć chusteczki do nosa. Edgar będzie się czuł zobowiązany powstrzymać od płaczu, może po pogrzebie jeszcze raz przejdzie w naszym parku trasę biegu na sto metrów, potem wróci sam na cmentarz i położy wiązankę róż pod tablicą pamiątkową ku czci Henrietty. Nikt oprócz mnie nie wie, że Edgar kochał się w Henrietcie, nikt nie wie, że na związanych wstążką listach, które spaliłem, widniały inicjały nadawcy: E.W. I jeszcze jedną tajemnicę zabiorę do grobu: że podpatrzyłem kiedyś, jak matka cichaczem poszła do spiżarni, ukrajała sobie gruby plaster szynki i zjadła go od razu, na stojąco, łapczywie rozdzierając mięso palcami. Nie wyglądało to nawet wstrętnie, tylko zaskakująco i byłem tym raczej wzruszony niż oburzony. Wbrew zakazowi zszedłem do piwnicy, żeby poszukać w schowanku na walizki starych piłek tenisowych, i kiedy usłyszałem czyjeś kroki, zgasiłem światło. Widziałem, jak matka sięga na półkę po słoik musu jabłkowego, jak odstawia słoik, widziałem ruch jej łokcia przy krajaniu, potem wepchnęła do ust zwinięty plaster szynki. Nikomu o tym nie powiedziałem i nigdy nikomu nie powiem. Moja tajemni­ca spocznie pod marmurową płytą grobowca Schnierów. To dziwne, ale lubię istoty mego gatunku: ludzi.

Kiedy istota mego gatunku umiera, ogarnia mnie smutek. Pła­kałbym nawet przy grobie matki. Przy mogile starego Derkuma nie mogłem się uspokoić; sypałem i sypałem coraz więcej ziemi na gołe deski trumny, słyszałem, jak ktoś za moimi plecami mówi szeptem, że się niestosownie zachowuję — ale kopałem dalej, dopóki mi Maria nie odebrała łopaty. Nie chciałem już widzieć sklepu ani domu, ani zachować czegokolwiek na pamiątkę. Nic. Maria była bardzo trzeźwa, sprzedała sklep i odłożyła pieniądze „dla naszych dzieci”.

Mogłem już teraz nie kuśtykając iść do przedpokoju po gitarę. Rozpiąłem pokrowiec, w bawialni zestawiłem dwa fotele, przesu­nąłem je bliżej telefonu, położyłem się i zacząłem stroić gitarę. Już pierwsze parę dźwięków zrobiło mi dobrze. Kiedy zacząłem śpie­wać, poczułem się niemal przyjemnie: mater amabilis — mater admirabilis — ora pro nobis, akompaniowałem sobie na gitarze. Podobało mi się to. Z gitarą w ręku, z leżącym obok odwróconym kapeluszem, z własną, prawdziwą twarzą czekałbym na pociąg z Rzymu. Mater boni consilii. Maria powiedziała mi przecież, kiedy wróciłem z pieniędzmi od Edgara Wienekena, że już nigdy, nigdy się nie rozstaniemy: „Aż śmierć nas rozdzieli”. Jeszcze nie umar­łem. Pani Wieneken zawsze mawiała: „Kto śpiewa, ten żyje” i: „Kto ma apetyt, ten jeszcze nie zginął”. Śpiewałem i czułem, że jestem głodny. Najtrudniej było mi wyobrazić sobie nas oboje prowadzących życie osiadłe: przenosiliśmy się z Marią z miasta do miasta, z hotelu do hotelu, a kiedy byliśmy gdzieś parę dni, Maria mówiła: „Te otwarte walizki wpatrują się we mnie jak rozdziawio­ne paszczęki, które chcą, żeby je czymś zapchać”. Więc zapychaliś­my paszcze walizkom, a kiedy musiałem gdzieś pozostać parę tygodni, Maria biegała po mieście jak po świeżych wykopaliskach. Kina, kościoły, brukowe pisma, „człowieku-nie-irytuj-się”. Czy naprawdę chciała uczestniczyć w uroczystym nabożeństwie, pod­czas którego Züpfner, wśród kanclerzy i prezesów, został pasowa­ny na kawalera maltańskiego, czy chciała w domu własnoręcznie wywabiać żelazkiem plamy wosku z jego zakonnego habitu? Kwestia gustu, Mario, ale to nie jest w twoim guście. Lepiej zaufać niewierzącemu klownowi, który budzi cię w porę, abyś zdążyła na mszę, a w razie potrzeby funduje ci taksówkę do kościoła. Mojego niebieskiego trykotu nie musisz nigdy prać.



24.


Kiedy zadzwonił telefon, byłem zupełnie oszołomiony. Nastawi­łem się na to, żeby nie przegapić dzwonka u drzwi i otworzyć Leonowi. Teraz odłożyłem gitarę, chwilę patrzyłem na dzwoniący telefon, wreszcie podniosłem słuchawkę.

Halo?

Hans? — spytał Leon.

Tak — odpowiedziałem. — Dobrze, że się odezwałeś.

Leon milczał, odkaszlnął, z początku nie poznałem jego głosu. Powiedział:

Mam te pieniądze dla ciebie.

Słowa „te pieniądze” — zabrzmiały dziwnie. W ogóle stosunek Leona do pieniędzy jest bardzo osobliwy. Nie ma on prawie żadnych potrzeb, nie pali, nie pije, nie czytuje gazet i chodzi do kina tylko wtedy, jeżeli co najmniej pięć całkowicie godnych zaufania osób poleci mu jakiś film jako wart obejrzenia; zdarza się to raz na dwa lub trzy lata. Woli chodzić na piechotę niż jeździć tramwajem. Kiedy powiedział: „te pieniądze”, od razu znów mnie opuścił dobry nastrój. Gdyby powiedział: „trochę pieniędzy”, wiedziałbym, że chodzi o dwie, najwyżej trzy marki. Opanowując lęk spytałem ochryple:

Ile?

Och — odparł — sześć marek i siedemdziesiąt fenigów. Myślę, że dla Leona była to poważna suma, mogąca wystarczyć na zaspokojenie tego, co nazywamy potrzebami osobistymi, co najmniej przez dwa lata: od czasu do czasu na bilet peronowy, rulonik dropsów miętowych, dziesięć fenigów dla żebraka, nie potrzebował przecież nawet zapałek, a jeśli je nawet kupował, żeby mieć pod ręką, kiedy będzie wypadało podać ogień „przełożo­nemu”, to jedno pudełko wystarczało mu na rok i nawet po tak długim noszeniu w kieszeni wyglądało jak nowe. Oczywiście musiał czasem pójść do fryzjera, ale na to z pewnością brał pieniądze z konta „koszty studiów”, które ojciec dla niego otwo­rzył. Dawniej wydawał trochę na bilety koncertowe, ale przeważ­nie dostawał od matki jej bezpłatne karty wstępu. Bogaci ludzie dostają darmo o wiele więcej niż biedni, a jeśli muszą coś kupić, kupują przeważnie taniej. Matka miała cały katalog hurtowników — gotów byłem przypuszczać, że nawet znaczki pocztowe nabywa po niższej cenie. Sześć marek siedemdziesiąt fenigów — to była dla Leona poważna suma. Dla mnie w tej chwili również — ale Leon zapewne nie wiedział jeszcze, że — jak to nazywaliśmy w domu — „jestem chwilowo bez dochodów”. Powiedziałem:

Dobrze, dziękuję ci, Leon, i przynieś mi paczkę papierosów, jak tu przyjdziesz. — Usłyszałem ciche kaszlnięcie, milczał, więc spytałem: — Słyszysz mnie, Leon?

Może poczuł się dotknięty tym, że poprosiłem go, żeby od razu zapłacił ze swoich pieniędzy za moje papierosy.

Tak, tak, tylko... — jąkał się i zacinał — przykro mi, że muszę ci to powiedzieć, ale ja nie mogę przyjść.

Co? — zawołałem — nie możesz przyjść?

Jest już za kwadrans dziewiąta — powiedział — a ja muszę być o dziewiątej w domu.

A jeśli się spóźnisz — spytałem — zostaniesz ekskomunikowany?

Ach, przestań — powiedział urażony.

Nie możesz poprosić o urlop czy coś takiego?

Nie o tej porze — wyjaśnił. — Musiałbym o to poprosić w po­łudnie.

A jeżeli po prostu wrócisz później?

Wtedy czeka mnie surowa adhortacja! — powiedział cicho.

To chyba ma coś wspólnego z ogrodem, o ile jeszcze coś pamiętam z łaciny? — spytałem.

Zaśmiał się krótko.

Raczej z nożycami ogrodowymi — sprostował. — To jest bardzo przykre.

No, dobrze — powiedziałem — nie chcę cię zmuszać, żebyś narażał się na przykre przesłuchanie, ale czyjaś obecność dobrze by mi zrobiła.

To bardzo skomplikowana sprawa — powiedział Leon — proszę cię, zrozum. Może nawet zdecydowałbym się na adhortację, ale jeśli w tym tygodniu zdarzyłaby mi się jeszcze jedna, zrobiono by adnotację w moich aktach i musiałbym tłumaczyć się z niej w scrutinium.

W czym? Proszę cię, powtórz powoli.

Leon westchnął, mruknął coś i powtórzył wyraźnie:

Scrutinium.

Do licha, Leon, to brzmi, jakby miano dokonać wiwisekcji owada. A „adnotacja w aktach” to coś w rodzaju I. R. 9. Anny. Tam także robili z lada powodu adnotację, jak w aktach osób poprzed­nio karanych.

O Boże — powiedział Leon — czy chcesz, żebyśmy przez te parę minut sprzeczali się o nasz system wychowawczy?

Jeśli ci to ma sprawić taką przykrość, to oczywiście nie. Ale przecież na pewno istnieje jakaś droga, to znaczy jakieś obejście tej drogi, przedostanie się przez parkan czy coś takiego, jak w I. R. 9. Myślę, że w takim surowym systemie zawsze da się znaleźć jakąś lukę.

Owszem — potwierdził Leon — dałoby się, tak jak i w wojsku, ale ja się tym brzydzę. Chcę iść prostą drogą.

Czy nie mógłbyś ze względu na mnie przemóc swojego obrzy­dzenia i ten jeden raz przeleźć przez parkan?

Leon znów westchnął, byłem pewny, że także potrząsnął głową.

Czy to nie może poczekać do jutra? Widzisz, mógłbym się urwać z wykładu i przyjść do ciebie koło dziewiątej. Czy to takie pilne? A może zaraz znów wyjeżdżasz?

Nie — powiedziałem. — Zostaję jakiś czas w Bonn. Podaj mi przynajmniej adres Heinricha Behlena, chciałbym do niego zatele­fonować. Może przyjedzie z Kolonii czy skądś, gdzie jest w tej chwili. Widzisz, mam skaleczone kolano, jestem bez pieniędzy, bez pracy — i bez Marii. Co prawda jutro będę także miał skaleczone kolano, będę bez pieniędzy, bez pracy i bez Marii, więc to nie jest takie pilne. Ale może Heinrich został już proboszczem, ma motoro­wer czy coś takiego. Słuchasz?

Tak — odparł głucho.

Więc proszę cię, podaj mi jego adres i numer telefonu.

Leon nie odpowiadał. Westchnął jak człowiek, który już sto lat przesiedział w konfesjonale i wzdychał nad grzechami i szaleńs­twami ludzkości.

No, dobrze — powiedział wreszcie, wyraźnie przemagając się — więc o niczym nie wiesz?

O czym mam wiedzieć? — zawołałem. — Proszę cię, Leon, mów wyraźniej!

Heinrich nie jest już księdzem — powiedział cicho.

Zdawało mi się, że księdzem jest się do końca życia?

Naturalnie — potwierdził. — Chciałem powiedzieć, że nie pełni już obowiązków kapłańskich. Rzucił je, przed paru miesiącami zniknął bez śladu.

Słyszałem, jak z trudem wydobywa z siebie te słowa.

Ach — powiedziałem — jeszcze kiedyś się znajdzie. — Potem przyszło mi coś na myśl i spytałem: — Czy jest sam?

Nie — powiedział Leon surowo. — Odszedł z dziewczyną. — Zabrzmiało to tak, jakby powiedział: „Zaraził się dżumą”.

Zrobiło mi się żal dziewczyny. Na pewno jest katoliczką, musia­ło jej być ciężko gnieździć się z byłym księdzem w jakimś wynaję­tym pokoju i zgłębiać szczegóły „cielesnego pożądania”. Dokoła byle jak rzucona bielizna, kalesony, szelki, na stole spodek z niedo­pałkami papierosów, przedarte bilety do kina. Pierwsze oznaki braku pieniędzy. Kiedy musiała zejść na dół po chleb, papierosy albo butelkę wina, zrzędząca gospodyni uchylała drzwi, a dziew­czyna nie mogła jej nawet odpowiedzieć: „Mój mąż jest artystą, tak, artystą!” Było mi żal ich obojga, dziewczyny bardziej niż Heinricha. W takich przypadkach, kiedy chodziło nie tylko o nie­pozornego, ale w dodatku o krnąbrnego duchownego, władze kościelne były bardzo surowe. Kogoś w typie Sommerwilda na pewno potraktowałyby z przymrużeniem oka. Sommerwild nie miał też gospodyni o żółtawej skórze na nogach, ale ładną, kwitną­cą osóbkę, którą nazywał Maddalena, doskonałą kucharkę, zawsze starannie ubraną i wesołą.

No cóż — powiedziałem — w takim razie Heinrich dla mnie odpada.

O Boże — westchnął Leon — jak ozięble zareagowałeś na taką wiadomość.

Nie jestem biskupem Heinricha i cała ta sprawa nie bardzo mnie obchodzi. Martwią mnie tylko szczegóły. Masz przynajmniej adres albo numer telefonu Edgara?

Mówisz o Wienekenie?

Tak. Chyba pamiętasz Edgara? Spotykaliście się przecież u nas w Kolonii, a w domu zawsze bawiliśmy się u Wienekenów i jedliśmy u nich sałatkę z kartofli.

Owszem — powiedział Leon — naturalnie, że to pamiętam, ale, o ile wiem, Wieneken jest za granicą. Ktoś mi mówił, że pojechał w celach badawczych, z jakąś komisją do Indii czy Syjamu, nie pamiętam dokładnie.

Jesteś tego pewny?

Prawie. Tak, teraz sobie przypominam, że Heribert mi o tym opowiadał.

Kto? — zawołałem. — Kto ci o tym opowiadał? — Leon milczał, nie słyszałem już nawet jego westchnienia. Teraz zrozumiałem, dlaczego nie chciał przyjść do mnie. — Kto? — zawołałem jeszcze raz, ale Leon nie odpowiadał. Nabrał już zwyczaju pokaszliwania jak spowiednik w konfesjonale, słyszałem je czasem, kiedy czeka­łem w kościele na Marię. — Lepiej, żebyś i jutro nie przychodził — powiedziałem cicho. — Szkoda twojego wykładu. Powiedz mi tylko jeszcze, czy widziałeś także Marię? — Najwidoczniej nie nauczył się jeszcze niczego oprócz wzdychania i pokaszliwania. Teraz znowu wydał westchnienie, głębokie, smutne, długie. — Możesz mi nie odpowiadać — uspokoiłem go. — Pozdrów tylko ode mnie tego waszego miłego faceta, z którym dziś dwa razy rozmawiałem przez telefon.

Strüdera? — spytał cicho.

Nie wiem jak się nazywa; przez telefon wydał mi się bardzo sympatyczny.

Ależ jego nikt nie bierze poważnie — powiedział Leon. — On jest u nas... jest, że tak powiem, na łaskawym chlebie. — Leonowi udało się teraz roześmiać. — On tylko czasem dobiera się ukrad­kiem do telefonu i mówi głupstwa.

Wstałem i przez szparę w zasłonach spojrzałem na zegar na placu. Była za trzy minuty dziewiąta.

Musisz już iść — powiedziałem — bo zrobią ci adnotację w aktach. I nie opuść aby jutrzejszego wykładu.

Słuchaj, zrozum mnie... — zaczął błagalnie.

Do diabła, przecież cię rozumiem. Aż za dobrze.

Co z ciebie właściwie za człowiek? — spytał.

Jestem klownem — odpowiedziałem — i kolekcjonuję chwile. Cześć.

Odłożyłem słuchawkę.



25.


Zapomniałem zapytać Leona o jego przeżycia w wojsku, ale może mi się jeszcze kiedy nadarzy inna okazja. Z pewnością będzie chwalił „wyżywienie” — w domu nigdy tak dobrze nie jadał — uzna męczące ćwiczenia za „niezwykle wartościowe z wychowawczego punktu widzenia”, a zetknięcie się z prostymi ludźmi za „ogromnie pouczające”. Mogłem sobie nawet oszczędzić pytania. Tej nocy nie zmruży oka w swoim łóżku w konwikcie; będzie się przewracał z boku na bok, dręczony wyrzutami sumienia, czy słusznie postąpił nie przychodząc do mnie. Chciałem mu tyle rzeczy powiedzieć: że byłoby dla niego lepiej, gdyby studiował teologię w Ameryce Południowej albo w Moskwie, gdziekolwiek na świecie, byle nie w Bonn. Musiał przecież rozumieć, że dla tego, co nazywał swoją wiarą, nie było tutaj miejsca; że między Sommerwildem i Blothertem, w Bonn, Schnier, który zmienił wyznanie, a nawet został księdzem, był w sam raz, nadawał się jak nikt inny do podtrzymy­wania kursów giełdowych. Musiałem z nim kiedyś porozmawiać o wszystkim, najlepiej podczas jednej z herbatek w domu rodzi­ców. Obaj wyrodni synowie, usiedlibyśmy w kuchni u Anny, pilibyśmy kawę i przywoływali na pamięć stare czasy, czasy pełne chwały, kiedy to w naszym parku ćwiczono się jeszcze w posługi­waniu „pięściami pancernymi”, a przed bramę zajeżdżały samo­chody Wehrmachtu, ponieważ część domu zajęto na kwatery. Jakiś oficer — major czy coś w tym rodzaju — z feldfeblami i szeregowymi, samochód z proporczykiem, a wszyscy myśleli tylko o jednym: sadzone jajka, koniak, papierosy i niewybredne figle z dziewczęta­mi w kuchni. Czasem występowali służbowo, to znaczy jako nadęte ważniaki. Wtedy ustawiali się przed domem, wychodził oficer z dumnie wypiętą piersią, a nawet z jedną ręką wetkniętą między guziki munduru, jak kiepski aktor grający rolę pułkownika, po czym zaczynał wykrzykiwać coś o „ostatecznym zwycięstwie”. Przykre, śmieszne, bezsensowne. Ale kiedy potem wyszło na jaw, że pani Wieneken z kilkoma kobietami przeszła lasem przez niemieckie i amerykańskie linie frontu, żeby przynieść trochę chleba od swego brata, piekarza mieszkającego już po tamtej stronie, ważniactwo stało się niebezpieczne dla życia. Ów oficer chciał rozstrzelać panią Wieneken i jeszcze dwie kobiety za szpie­gostwo i sabotaż (pani Wieneken przyznała się na przesłuchaniu, że po tamtej stronie rozmawiała z jakimś żołnierzem amerykań­skim). Ale wtedy w mego ojca — po raz drugi w życiu, o ile dobrze pamiętam — wstąpiła energia; wyprowadził kobiety z zaimprowi­zowanego więzienia w naszej prasowalni i ukrył je w szopie na łodzie, nad brzegiem rzeki. Wystąpił naprawdę odważnie, krzyczał na oficera, a oficer na niego. Najzabawniejszy był widok orderów, podskakujących na piersi oburzonego majora, podczas gdy matka powtarzała swoim łagodnym głosem: „Panowie, panowie — ostate­cznie są jakieś granice”. Dla niej najprzykrzejszy w całej tej sprawie był fakt, że dwaj „panowie” wrzeszczeli na siebie. Ojciec powiedział: „Zanim tym kobietom włos spadnie z głowy, musi pan rozstrzelać mnie — proszę! „ i naprawdę rozpiął marynarkę, wysta­wiając pierś naprzód. Ale żołnierze wycofali się wkrótce, ponieważ Amerykanie doszli już do wzgórz nad Renem, i kobiety mogły wyjść z szopy na łodzie. Najprzykrzejsze w tym majorze, czy kim on tam był, były jego ordery. Może bez tej dekoracji potrafiłby jeszcze zachować jakąś godność. Kiedy na herbatkach u matki patrzę na tych nędznych kołtunów z ich orderami, zawsze przy­chodzi mi na myśl tamten oficer i nawet order Sommerwilda „Pro Ecclesia” i coś tam jeszcze wydaje mi się możliwy do zniesienia. Bądź co bądź Sommerwild dokonuje dla swego Kościoła czegoś trwałego: trzyma w ryzach swoich „artystów” i ma jeszcze tyle dobrego smaku, że uważa order „jako taki” za coś żenującego. Przypina go tylko na procesje, uroczyste nabożeństwa i dyskusje w telewizji. Ale telewizja odbiera mu resztkę poczucia wstydu, którego nie mogę mu odmówić. Jeżeli nasz wiek zasługuje na jakąś nazwę, to powinien nazywać się wiekiem prostytucji. Ludzie przyzwyczajają się do słownictwa nierządnic. Spotkałem raz Som­merwilda po takiej dyskusji telewizyjnej („Czy sztuka współczes­na może być sztuką religijną?”) i spytał mnie: „Czy byłem dobry? Jak pan uważa?” — słowo w słowo tak, jak te kobiety pytają swoich odchodzących „gości”. Brakowało tylko, żeby jeszcze dodał: „Niech mnie pan poleci swoim znajomym”. Odpowiedziałem mu wtedy: „Nie uważam, żeby ksiądz kiedykolwiek bywał dobry, więc nie mogłem uważać tego wczoraj”. Był zupełnie przybity, chociaż sformułowałem moje wrażenie o nim jeszcze bardzo delikatnie. Był wstrętny; dla paru tanich puent „zarżnął” czy „ustrzelił”, a może tylko „zrobił na szaro” swego rozmówcę, jakiegoś trochę nieporadnego socjalistę. Po zadaniu podstępnego pytania: „Aha, więc pan uważa wczesne dzieła Picassa za abstrakcyjne?”, zamor­dował w oczach dziesięciu milionów telewidzów starego, siwego człowieka, mówiąc: „Ach, pan ma zapewne na myśli sztukę socja­listyczną — a może nawet realizm socjalistyczny?”

Kiedy go następnego dnia rano spotkałem na ulicy i powiedzia­łem, że „nie był dobry”, poczuł się zupełnie zdruzgotany. Fakt, że jeden spośród dziesięciu milionów odniósł złe wrażenie, był ciosem zadanym jego próżności, ale wynagrodziła mu to „prawdzi­wa lawina pochwał” we wszystkich katolickich gazetach. Pisały, że odniósł zwycięstwo „w dobrej sprawie”.

Zapaliłem jednego z pozostałych mi jeszcze trzech papierosów, wziąłem znowu gitarę do ręki i zacząłem na niej brzdąkać. Myślałem o tym, co chciałbym opowiedzieć Leonowi, o co chciałbym go zapytać. Ile razy odczuwałem potrzebę poważnej rozmowy z Leo­nem, albo właśnie zdawał egzamin, albo bał się scrutinium. Zasta­nawiałem się także, czy rzeczywiście powinienem śpiewać Litanię Loretańską. Może lepiej nie; komuś mogłoby przyjść do głowy, że jestem katolikiem. Uznaliby mnie za „jednego z naszych ludzi” i mogliby z tego zrobić ładną propagandę, oni przecież ze wszyst­kiego „wyciągają pożytek”. Wszystko razem mogłoby doprowa­dzić do nieporozumienia i zamętu, ponieważ nie będąc katolikiem uważam, że Litania Loretańska jest ładna i mam sympatię do żydowskiej dziewczyny, która została poświęcona. Nawet tego nikt nie mógłby zrozumieć i stosując jakąś sztuczkę odkryto by we mnie parę milionów katholonów, zaciągnięto by mnie do telewizji, a kursy akcji wzrosłyby jeszcze bardziej. Musiałem wyszukać sobie jakiś inny tekst. Szkoda, doprawdy najchętniej śpiewałbym Litanię Loretańską, ale na schodach dworca w Bonn mogłoby to być źle zrozumiane. Szkoda. Wprawiłem się już trochę i umiałem tak ładnie akompaniować sobie na gitarze do „Ora pro nobis”.

Wstałem, żeby przygotować się do występu. Z pewnością także i mój agent Zohnerer „umyje ręce” ode mnie, kiedy zacznę śpiewać na ulicy, akompaniując sobie na gitarze. Gdybym naprawdę śpie­wał litanie, „Tantum ergo” i te wszystkie teksty, które tak lubię i w które wprawiałem się latami podczas kąpieli, może Zohnerer „poszedłby” na to; mógłby to uznać za dobry trick, coś w rodzaju malowania Madonn. Wierzyłem nawet, że mnie naprawdę lubi — synowie tej ziemi mają więcej serca niż synowie światłości — ale z punktu widzenia „interesu” usadawiając się na schodach dworca w Bonn byłem dla niego skończony.

Mogłem już chodzić nie utykając zbyt widocznie. Skrzynka od pomarańcz była już zatem zbędna, wystarczyło wziąć pod pachę poduszkę z kanapy, gitarę do ręki i iść do pracy. Miałem jeszcze dwa papierosy, jednego mogłem wypalić, ostatni będzie dostatecz­ną przynętą na dnie czarnego kapelusza; dobrze byłoby położyć obok choć jednego miedziaka. Przeszukałem kieszenie, wywróci­łem je na lewą stronę; znalazłem kilka biletów kinowych, czerwo­ny pionek od gry „człowieku-nie-irvtuj-się” zabrudzoną papierową chusteczkę do nosa, ale nie miedziaka. Wyciągnąłem szufladkę pod wieszakiem w przedpokoju: szczotka do ubrania, pokwitowa­nie bońskiej gazety kościelnej, bon na zastaw za butelkę od piwa, ani grosza. Przejrzałem jeszcze wszystkie szuflady w kuchni, pobiegłem do sypialni, szukałem między guzikami, fiszbinkami do kołnierzyków, spinkami, między chustkami, w kieszeniach zielo­nych sztruksowych spodni; nic. Zdjąłem ciemne spodnie, zostawi­łem je na podłodze jak zrzuconą skórę; cisnąłem obok koszulę i wciągnąłem przez głowę niebieski trykot. Otworzyłem drzwi z lustrem; trawiasta zieleń i jasny błękit, znakomicie, tak dobrze nigdy jeszcze nie wyglądałem. Poprzednio nałożyłem grubo szmin­kę, zawarty w niej tłuszcz zesechł przez te parę lat, które przeleżała w szafce; teraz zobaczyłem w lustrze, że warstwa szminki popęka­ła, były w niej rysy jak na twarzy odkopanego pomnika. Ponad twarzą moje ciemne włosy wyglądały jak peruka. Zanuciłem tekst, który mi właśnie przyszedł do głowy: „Biedny papież Jan CDU nie słucha, nie jest osłem Mülera, nie chce jego brzucha”. To mogło pójść na początek i nawet Komitet do Zwalczania Bluźnierstw nie mógł mi nic zarzucić. Dorobiłbym jeszcze dużo strofek, wszystkie utrzymane w stylu ballady. Chętnie zapłakałbym, ale powstrzy­mywała mnie od tego szminka; tak dobrze wyglądała z tymi rysami, z miejscami, z których już odpadała, łzy zepsułyby wszyst­ko. Mogłem płakać później, po pracy, jeżeli będę miał jeszcze ochotę. Zawodowy strój jest najlepszą ochroną, tylko święci i ama­torzy idą na śmierć albo życie. Cofnąłem się sprzed lustra, w głąb i dalej od siebie. Jeśli Maria zobaczyłaby mnie takiego i byłaby potem zdolna wywabiać żelazkiem plamy wosku z płaszcza kawa­lera maltańskiego tamtego mężczyzny — to umarła już i byliśmy rozłączeni. Wtedy mógłbym płakać nad jej grobem. Miałem na­dzieję, że wszyscy oni, przechodząc obok mnie, będą mieli przy sobie drobne: Leon coś ponad dziesięć fenigów, Edgar Wieneken, po powrocie ze Syjamu, może jakąś starą złotą monetę, a dziadek po powrocie z Ischii — dziadek wystawi mi przynajmniej czek rozrachunkowy. Nauczyłem się już wymieniać go na gotówkę. Matka będzie zapewne uważała, że wystarczą dwa fenigi, najwyżej pięć, Monika Silvs może schyli się i pocałuje mnie, a Sommerwild, Kinkel i Fredebeul, oburzeni moim brakiem smaku, nie wrzucą mi do kapelusza nawet papierosa. W przerwie, kiedy nie będzie zapowiedziany przyjazd żadnego pociągu z Południa, pojadę na rowerze do Sabiny Emonds i zjem moją zupę. Może Sommerwild zatelefonuje do Rzymu i poradzi Zupfnerowi, żeby wysiadł z po­ciągu już w Godesberg. Wtedy pojadę tam na rowerze, usiądę przed willą z ogrodem schodzącym w dół skarpy i zacznę śpiewać; niech przyjadą, spojrzą na mnie, a potem żyją lub umrą. Żal mi było tylko ojca. Ładnie postąpił ocalając tę kobietę od rozstrzela­nia, ładnie postąpił kładąc mi rękę na ramieniu. I teraz, w lustrze, widziałem, że uszminkowany nie tylko go przypominam, jestem do niego zaskakująco podobny; teraz zrozumiałem, jakim wstrząsem było dla niego przejście Leona na katolicyzm. Leona nie było mi żal, on miał przecież swoją wiarę.



Jeszcze przed wpół do dziesiątej zjechałem windą na dół. Przy­pomniałem sobie tego chrześcijanina Kosterta, który był mi jesz­cze winien butelkę wódki i różnicę między ceną biletów pierwszej i drugiej klasy. Postanowiłem wysłać do niego kartę pocztową i potrząsnąć jego sumieniem. Powinien mi także przysłać kwit na bagaż. Dobrze, że nie spotkałem mojej sąsiadki, ładnej pani Grebsel. Musiałbym jej wszystko wytłumaczyć. Kiedy usiądę na schodach dworca, nie będę musiał już nic tłumaczyć. Brakowało mi tylko brykietu, mojego biletu wizytowego.

Na dworze było zimno, marcowy wieczór. Podniosłem kołnierz marynarki, włożyłem kapelusz na głowę, wymacałem w kieszeni ostatniego papierosa. Przyszła mi na myśl butelka koniaku; wy­glądałaby bardzo dekoracyjnie, ale mogła źle wpływać na ludzkie miłosierdzie; był to drogi gatunek, korek go zdradzał. Z poduszką pod pachą, z gitarą w drugim ręku, poszedłem z powrotem na dworzec. Dopiero po drodze zauważyłem oznaki czasu zwanego tu „dniami błazeństw”. Jakiś pijany chłopak, ucharakteryzowany na Fidela Castro, próbował wpaść na mnie; wyminąłem go. Na schodach dworca grupa matadorów i hiszpańskich donn czekała na taksówkę. Zapomniałem, że był karnawał. To nawet dobrze. Zawodowiec może się najlepiej ukryć między amatorami. Położy­łem poduszkę na trzecim stopniu od dołu, usiadłem, zdjąłem kapelusz, włożyłem do niego papieros, nie na sam środek i nie blisko brzegu, tak jakby go ktoś wrzucił z góry, i zacząłem śpiewać: „Biedny papież Jan...” Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nie szkodzi. Za godzinę, dwie lub trzy zaczną mnie zauważać. Prze­rwałem śpiew, kiedy w megafonie dworcowym odezwał się głos. Zapowiedziano przyjazd pociągu z Hamburga. Śpiewałem dalej. Wzdrygnąłem się, kiedy do kapelusza wpadł pierwszy pieniądz: dziesięciofenigówka; trafiła w papierosa i pchnęła go zanadto ku brzegowi. Przesunąłem papierosa na właściwe miejsce i śpiewałem dalej.



Wyszukiwarka