Sandemo Margit Opowieści( Ostatnia Podróż (Mandragora76)

MARGIT SANDEMO

OSTATNIA PODRÓŻ

Ze szwedzkiego przełożyła

ELŻBIETA PTASZYŃSKA - SADOWSKA

POL - NORDICA

Otwock 1998

ROZDZIAŁ I

Simon Dalen jechał do rodzinnego domu, żeby umrzeć.

Miał dwadzieścia dziewięć lat i wyruszył właśnie w swą ostatnią podróż. Stojąc na peronie i czekając na nocny pociąg, który zawiezie go w bliskie mu strony, odtwarzał w myślach własne życie.

Rozstanie się z nim nie wydawało się wcale trudne.

Jedyne, czego jeszcze pragnął, to ujrzeć po raz ostatni miasto swego dzieciństwa. Miasto, które chłopcu Simonowi dało tyle szczęścia, a Simonowi mężczyźnie przyniosło tak wiele goryczy.

Ale choć sam się do tego nie przyznawał, rzeczywisty powód jego wyprawy był zupełnie inny. Simon zamknął już swoje życie. Na koniec chciał tylko odnaleźć tę kobietę, która mu je zniszczyła, i powiedzieć jej wreszcie parę słów prawdy.

Obawiał się jedynie, że w ślepej furii może stracić kontrolę nad sobą.

Owładnięty nienawiścią, czuł niejednokrotnie, że nie będzie w stanie się opanować. Nie spodziewał się nawet, że potrafi poddać się tego rodzaju emocjom. On, który należał w gruncie rzeczy do ludzi spokojnych i ugodowych.

Oprócz niego na peronie znajdował się jeszcze tylko jakiś mężczyzna, stojący dość daleko z teczką w ręce.

Kiedy wreszcie przyjedzie pociąg? Znowu się spóźnia.

Simon sięgnął do kieszeni. W porządku, są, silne tabletki przeciwbólowe, które dostał od doktora. Jego lekarz nie owijał w bawełnę, on sam go o to poprosił. Zostały mu jeszcze co najwyżej trzy miesiące. Pod koniec silne bóle. Operacja byłaby tylko odwlekaniem tego, co nieuchronne.

Ale on nie zamierzał czekać. Kiedy tylko znajdzie się w domu, połknie wszystkie tabletki naraz. Lekarz przestrzegał go, żeby nie brał ich za wiele. Nie więcej niż po dwie!

Simon uśmiechnął się gorzko. Będzie ich znacznie, znacznie więcej!

Nie istniało przecież nic, absolutnie nic, co kazałoby mu żyć dalej.

Gdy pociąg skręcał, ze swego miejsca w jego tylnej części widziała lokomotywę i wagony na przodzie. To były wagony sypialne: ciemne, długie i ponure. Monotonny stukot kół po szynach odbijał się przytłumionym echem w jej głowie.

Ta niezwykła atmosfera nocnego pociągu zawsze bardzo ją pociągała. Nie chciała jechać wagonem sypialnym, bo wtedy straciłaby tak wiele. Kiedy człowiekowi przybywa lat, wtedy najwygodniejsze wydaje mu się łóżko, zdaje sobie bowiem sprawę z tego, jak zaspaną i pomiętą twarz będzie miał nazajutrz, w nieubłaganie ostrym świetle poranka. Ona jednak była jeszcze młoda, mogła sobie pozwolić na siedzenie całą noc i towarzyszące temu napięcie i zmęczenie.

Poza tym nie stać jej było na bilet w wagonie sypialnym.

Siedziała sama w przedziale. Niewykluczone, że zdrzemnie się z godzinkę lub dłużej, ukryta pod płaszczem, ale na razie nie miała jeszcze na to ochoty. Przytłumione światło zmroku rozlewało się właśnie ponad ziemią, zacierając kontury krajobrazu; na tle nieba rysowała się jakaś szopa, wysokie drzewa, a gdzieś dalej chłopska zagroda...

Pociąg przemknął jak błyskawica przejazd kolejowy, zadźwięczał dzwonek przy szlabanie.

Wagony sunęły przez równinę. Słupy telefoniczne, lasek, kościelna wieża...

Zmieniony rytm kół stukoczących po szynach zapowiadał zbliżanie się do stacji. Ludzie, dworcowe zabudowania, perony - wszystko to mignęło za oknem i pozostało gdzieś w tyle.

Zdążyła jeszcze dostrzec nazwę. Było to przedmieście jakiegoś większego miasta, w którym pociąg miał się zatrzymać.

Rozległ się gwizd lokomotywy, przypominający przenikliwy głos skargi. Pociąg zwolnił biegu.

Domy, domy.... stały coraz ciaśniej i bliżej siebie. W chaosie głuchych uderzeń kół nie było teraz żadnego rytmu, pociąg hamował na stacji, aby wreszcie zatrzymać się z przeciągłym, ostrym piskiem.

Na chwilę zaległa cisza. potem dały się słyszeć pojedyncze nawoływania, trzaskanie drzwiami i szuranie wielu stóp na korytarzu.

Drzwi do jej przedziału odsunęły się i do środka wszedł jakiś mężczyzna. Spojrzał na swój bilet, a potem na nią.

- Czy tu jest wolne? - spytał, wskazując ręką na drugie miejsce przy oknie.

- Proszę!

- Dziękuję.

Położywszy elegancką walizkę na półce, zdjął równie elegancki płaszcz, po czym usiadł naprzeciw niej.

Przyglądała mu się z zainteresowaniem, studiując jego odbicie w okiennej szybie. Był to przystojny młody człowiek, w wieku między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat, o dość ciemnych włosach, przenikliwych oczach i bardzo niezwykłych ustach. Jego twarz od razu przyciągnęła jej spojrzenie. Zwłaszcza te usta... W ich kącikach jakby czaił się drwiący uśmieszek. Oczy miał wąskie i pełne żaru. Nagle przyszła jej do głowy dziwna myśl, że oto za chwilę ten mężczyzna wyjmie fletnię Pana i zacznie na niej grać. A może, jeśliby mu się dokładnie przypatrzyła, dostrzegłaby także niewielkie rożki ukryte nad czołem pod włosami? Jako mały chłopiec musiał być podobny do elfa. Teraz, przypominał fauna. Silnego, pełnego życia fauna.

Więcej nie zdążyła zauważyć, bo gdy spotkała wzrok współpasażera w okiennej szybie, odwróciła się od razu w inną stronę.

Ciekawe, co też jemu rzuciło się przede wszystkim w oczy, zastanawiała się. Na pewno piegi i burza jasnorudych włosów, poza tym zielonkawoniebieskie oczy z prostymi kreskami brwi, sięgającymi niemal samych skroni. No i ten dziecięcy nosek i usta, które sprawiały, że większość ludzi nie oceniała jej na więcej niż piętnaście, szesnaście lat, podczas gdy w rzeczywistości skończyła już dwadzieścia.

Pociąg wyjechał z miasta i znowu mknął przez równinę.

- Ojej, popatrz! - wykrzyknęła spontanicznie.

Mężczyzna spojrzał automatycznie przez okno, ale w jego zachowaniu dało się wyczuć rezerwę. Chyba wyrwała go z głębokiego zamyślenia.

Klępa łosia z małymi długimi susami uciekała przed hałaśliwym olbrzymem pędzącym po szynach.

Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie, po czym znowu skierował wzrok w inną stronę.

Dziewczyna z właściwą sobie bezpośredniością powiedziała ożywiona:

- Widziałam już lisa, dwa jelenie i co najmniej pięć zajęcy. Zdaje się, że w tej okolicy jest dużo zajęcy.

- Tak?

Zdawała się nie zauważać, jak bardzo jest zamknięty i powściągliwy.

- Jazda nocnym pociągiem kryje w sobie tyle emocji - uśmiechnęła się, a jej oczy rozpaliły się blaskiem. - Mistyczny, mroczny nastrój. Przytłumione światło w wagonie i ten wyjątkowy zapach pociągu. A potem za oknem budzi się dzień, to naprawdę cudowny widok. Ale taka pora jak teraz, kiedy zapada zmrok, też jest ładna. Trochę melancholijna. Nad horyzontem widać jeszcze złotoczerwoną poświatę zachodzącego słońca. To jego ostatnia, bezsilna próba rozświetlenia ziemi. A tam widać jakiś opuszczony cmentarz! Jaki stary krzyż, niech pan spojrzy! Wygląda zupełnie tak samo jak mój stary cmentarz nad morzem. Pan też woli siedzieć w zwykłym wagonie niż spać w wagonie sypialnym?

Mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się nad przeniesieniem się do innego przedziału, ale uznał to chyba za niewłaściwe.

- Przypuśćmy - odparł krótko. - Kiedy człowiek wsiada do pociągu niemal w środku nocy, nie ma sensu wykosztowywać się jeszcze na wagon sypialny. Chociaż takie wielogodzinne siedzenie jest rzeczywiście męczące.

- Wcale nie. Co prawda je nie jestem jeszcze taka stara... to znaczy, chciałam powiedzieć...

Mężczyzna uśmiechnął się, ale w jego oczach nie było radości. Nawet najmniejszego jej śladu. Rzucił na dziewczynę surowe spojrzenie, jakby był zły na nią, że sprowokowała go do uśmiechu. Następnie poprawił się na siedzeniu.

Znowu rozległ się pisk kół.

- Co to? Kolejna stacja? - spytała.

Simon otworzył zamknięte oczy z wyrazem udręki na twarzy.

- Nie. To chyba most.

- Jakie to wszystko emocjonujące! To brzmi tak zabawnie, kiedy...

Przejeżdżali przez most, jej głos utonął w stukocie pociągu na żelaznych przęsłach, spotęgowanym do ogłuszającego huku.

Zachwycona, roześmiała się głośno.

Mężczyzna o melancholijnym spojrzeniu porzucił myśl o odpoczynku - jak widać, nie miał na to wielkich szans.

- To twoja ostatnia wakacyjna wyprawa tego lata? - spytał ojcowskim tonem.

- Nie, skądże! Po kilku latach wracam wreszcie do domu. Dostałam pracę w moim rodzinnym mieście. Tak bardzo się cieszę, że zobaczę je znowu. I wszystkich znajomych...

- Naprawdę? - powiedział zdumiony. - Myślałem, że jeszcze chodzisz do szkoły?

- Ach, to przez ten mój dziecięcy wygląd! Mam już prawie dwadzieścia jeden lat.

Popatrzył na nią zmieszany.

- Wobec tego nie powinienem zwracać się per ty...

- Wprost przeciwnie! Teraz wszyscy tak mówią. A ty dokąd jedziesz, na wakacje?

- Nie, ja też jadę... do domu - wyjaśnił z wymuszonym uśmiechem.

Na jego twarzy pojawił się wyraz goryczy; przez chwilę milczał, po czym odezwał się znowu:

- Właściwie to powinienem być na kongresie, ale... niespodziewane okoliczności sprawiły, że zamiast na kongres jadę do domu, do mojego starego ojca.

- Uważam, że słusznie zrobiłeś. Kongres to nic ciekawego. Ale niewątpliwie może imponować.

- W gruncie rzeczy sprowadza się do wygłaszanych w półśnie nudnych referatów i ciągnących się bez końca dyskusji.

- I na piciu po nich?

- Czasami się pije.

- Ale ze mnie idiotka! Może ty jesteś zmęczony i chciałbyś się przespać?

- Trochę za późno na to wpadłaś. Nie, dziękuję. Teraz już nie chce mi się spać.

Strapiona dziewczyna westchnęła.

- Że też ja nigdy nie zastanowię się wcześniej! Kiedy moja mama chce się mną pochwalić, wtedy mówi, że jestem impulsywna, ale kiedy jest na mnie zła, to wówczas jestem nieopanowaną, bezczelną i niewychowaną trzpiotką.

- To zbyt mocna określenia - rzekł życzliwym tonem. - Powiedziałbym raczej, że jesteś bezmyślnie bezpośrednia. A jeśli twoja matka nazywa cię niewychowaną, to bije w samą siebie.

- Tak, to prawda.

Trochę zawstydzona swoją chorobliwą gadatliwością, zamilkła. Zaczęła wsłuchiwać się w stukot kół, wibrujący w jej ciele. W wagonie panowała całkowita cisza, prawdopodobnie wszyscy spali. Oczami wyobraźni widziała, jak wyglądają pasażerowie w innych przedziałach. Ci, którzy siedzą w rogu, odpoczywają spokojnie, ukryci pod swoimi płaszczami; tymczasem pozostali siedzą sztywno, a głowy opadają im we śnie raz do przodu, raz do tyłu, w rytm pędzącego pociągu. Cofają gwałtownie nogi, gdy prostując je natrafiają na stopy innych pasażerów.

Jak dobrze, że nasz przedział jest taki pusty, pomyślała sobie.

Na składanym krześle na korytarzu przycupnął jakiś mężczyzna. Przez cały czas niby wyglądał przez okno, ale gdy przyjrzała mu się dokładnie, zauważyła, że obserwował jej odbicie w szybie.

Czyżby jakiś wielbiciel? Jeśli tak, to wolała zrezygnować z jego adoracji. Mężczyzna miał jasne włosy - a właściwie to, co pozostało mu po nich; jego skóra o szarobrązowym odcieniu wyglądała tak, jakby nosiła ślady wyblakłej opalenizny, w pociągłej twarzy zaś tkwiły pozbawione wyrazu oczy. Uwagę Mai zwróciły jego duże, owłosione i piegowate dłonie. Był w średnim wieku, nie dającym się dokładnie określić.

Dziewczyna nagle drgnęła, wyrwana z zadumy głosem towarzysza podróży.

- Jak masz na imię?

- Maya. Maya przez Y. A ty?

- Simon.

- To ładne imię.

- Tak uważasz? Mnie nigdy się nie podobało.

- Większości ludzi nie podobają się własne imiona. Ja też nie lubiłam swojego, ale zaakceptowałam je wreszcie. Tylko zamiast Maja zaczęłam pisać Maya. Wygląda bardziej artystycznie.

- Jesteś artystką?

- Ależ skąd! Co prawda uwielbiam rysować, ale pociąga mnie tylko rysunek techniczny. Drobne detale i proste, czyste linie. Moja mama mówi, że to nie jest artyzm, tylko pedanteria.

- Raczej nie wyglądasz na pedantkę.

Jakie on ma sympatyczne spojrzenie, kiedy zapomina o tej swojej rezerwie, pomyślała dziewczyna.

Roześmiała się.

- Czyżbym wyglądała na bałaganiarę?

- Nie, nie, wprost przeciwnie! Tylko że pedantka nie ubrałaby się w romantyczną ciemną suknię z koronkowym kołnierzykiem i nie zarzuciłaby sobie na ramiona szala w szkocką kratę. Nie nosiłaby też długich, swobodnie rozpuszczonych włosów, spadających burzą dzikich loków na plecy. Masz swój własny, trochę staromodny styl, który można nazwać bardzo kobiecym albo bardzo dziecinnym. Jak kto woli.

Zauważyła, że jej towarzysz podróży nieco się odprężył.

- Czy jesteś żonaty? Nie pytam z czystej babskiej ciekawości, ale wyglądasz na żonatego...

- Nie trafiłaś! - odrzekł, a jego twarz od razu spochmurniała. - Byłem żonaty, i to wcale nie tak dawno temu, ale moje szczęśliwe małżeństwo zniszczyła pewna bezwzględna jędza.

W oczach Mai pojawił się wyraz szczerej sympatii.

- Serdecznie współczuję. Ale to wyjaśnia, skąd wzięły się wokół twoich ust te drobne linie, które świadczą o zgorzknieniu i dodają ci lat.

- Trzeba przyznać, że jesteś prawdziwą artystką w obsypywaniu ludzi pokrzepiającymi komplementami!

- Nie zrozumiałeś mnie. Dobrze wiem, jak mogłeś się wtedy czuć. Dla takiej właśnie dziewczyny opuścił nas mój ojciec.

Simon skinął głową; odnosiło się wrażenie, iż otwartość i szczerość jego młodej rozmówczyni sprawiły mu nieoczekiwaną przyjemność.

- Naprawdę niełatwo odgadnąć, ile masz lat. Właściwie to wcale nie wyglądasz tak staro. Kiedy nie jesteś spięty, przypominasz czarującego fauna. Gdy cię zobaczyłam, pomyślałam sobie od razu, że musisz odznaczać się dużym poczuciem humoru, ale widocznie straciłeś je gdzieś w ponurych rozmyślaniach. Powiedz mi, ile masz lat?

- Co znaczy, według ciebie, „tak staro”?

- Hm... ponad trzydzieści pięć lat.

- Dobry Boże - bąknął pod nosem i spojrzał w okno. - Jesteś dla mnie rzeczywiście nadzwyczaj łaskawa. Skończyłem dopiero dwadzieścia dziewięć lat.

Wydawało się, że prowadzenie tej rozmowy go bawi. Zupełnie jakby wszystkie kongresowe debaty całego świata doprowadziły go do tego, że już zapomniał, iż istnieje coś takiego jak zwykła rozmowa między ludźmi, a teraz odkrywał to na nowo. Albo...? Może co innego go męczyło?

- Masz dzieci? - spytała. - To znaczy, czy miałeś dzieci w małżeństwie?

Dlaczego ona zawsze musi tak się plątać, że jej słowa brzmią albo bezczelnie, albo dwuznacznie, albo po prostu głupio!

- Nie mam, byliśmy małżeństwem bardzo krótko, zaledwie kilka miesięcy.

Na jego twarzy znowu pojawił się wyraz goryczy.

- Jak ciemno się zrobiło - powiedziała, nieporadnie zmieniając temat. - Światło na horyzoncie już zgasło i teraz można zobaczyć w szybie tylko własne odbicie.

Stukot kół rozbrzmiewał głuchym echem wewnątrz wagonu. Poza tym panowała cisza.

Maya ziewnęła. To było zaraźliwe. Jej towarzysz podróży też dyskretnie ziewnął.

- Chyba spróbuję się trochę przespać - rzuciła od niechcenia.

- Bardzo rozsądnie - potwierdził. - Możesz wyciągnąć się na siedzeniu. Będę czuwał.

Wstał z miejsca.

- A ty nie chcesz się zdrzemnąć? - spytała zdziwiona.

- Tak, tak, chyba też to zrobię.

Wyszedł na korytarz. Kiedy otworzył drzwi, stukot nasilił się i od razu ucichł znowu po ich zasunięciu. Mężczyzna na składanym siedzeniu podkurczył nogi, żeby przepuścić Simona.

Maya zaczęła przygotowywać sobie miejsce do spania - ułożyła w rogu szal zamiast poduszki i postawiła na półce swój podręczny bagaż. Właśnie miała się położyć, gdy zauważyła, że mężczyzna z korytarza zniknął.

Pewnie stanął przy którymś z okien w końcu wagonu.

Ale jego płaska teczka zniknęła także. Mimowolnie wyjrzała przez szybę w drzwiach. Nigdzie go nie dostrzegła.

Prawdopodobnie znalazł sobie wolny przedział, pomyślała.

Simon długo nie wracał. Maya sądziła, że udał się do toalety. A może chciał zapalić papierosa? Jeśli tak, to dlaczego nie wybrał przedziału dla palących?

Albo stał sobie po prostu w korytarzu na końcu wagonu? Zostawił ją samą, żeby mogła spokojnie spać.

Niepotrzebnie aż tak się troszczył. Wcale nie musiał być tak bardzo uprzejmy. W każdym razie jego bagaż tkwił nadal na półce, co znaczyło, że Simon nigdzie się nie przeniósł.

Po pewnym czasie Mayę ogarnął nieokreślony niepokój. Prawdopodobnie jej towarzysz podróży stał sobie gdzieś, pogrążony w rozmowie z tym mężczyzną z korytarza, mimo to, pod pretekstem, że musi iść do toalety, dziewczyna postanowiła się rozejrzeć. Chyba nikogo tym nie zdenerwuje?

Stukot kół toczącego się pociągu był na korytarzu znacznie donośniejszy. Zataczając się Maya szła na koniec wagonu. Jak miło i przytulnie mieli oboje w środku swojego przedziału! Tu, na zewnątrz, wszystko wydawało się zimne i bezosobowe.

Maya poczuła, że naprawdę brakuje jej Simona!

Kiedy otworzyła następne drzwi, hałas jeszcze bardziej się nasilił. Na końcu wagonu nikt nie stał. Drzwi do toalety były uchylone, ale na wszelki wypadek dziewczyna zajrzała do środka. Pusto. Nie zauważyła też nikogo w przejściu do następnego wagonu.

Dziwne! Przecież Simon skierował się właściwie w tę stronę. W kierunku końca pociągu. Jeśli dobrze pamięta, to za nimi znajdował się jeszcze tylko jeden wagon oprócz małego wagoniku konduktora.

Mając poczucie, że zachowuje się nierozsądnie, przeszła przez cały ostatni wagon. Może Simon spotkał jakiegoś znajomego i przysiadł z nim na chwilę w którymś z przedziałów? Ale przecież wszyscy już spali?

Zauważyła, że mężczyzna z korytarza śpi gdzieś w rogu, przykryty swoim płaszczem; rozpoznała jego teczkę i wzór materiału na spodniach.

Nigdzie jednak nie dostrzegła Simona.

Nawet na ostatniej platformie. Obie toalety były puste. Zajrzała do jednej, i do drugiej. Dalej znajdował się już tylko niewielki wagon konduktora i bagażowy. Tam nie mogło go być na pewno.

Zaniepokojona, ruszyła z powrotem. Wiedziała z całą pewnością, że Simon nie przechodził obok ich przedziału i nie poszedł na przód pociągu.

Większość pasażerów spała już mocno, choć ten i ów popatrzył na nią niechętnie, gdy mijała drzwi kolejnych przedziałów. Może jej zachowanie było rzeczywiście śmieszne, ale nic nie mogła poradzić na to, że czuła się zaniepokojona. Simon sprawiał wrażenie tak bardzo przygnębionego, że jego ponury nastrój dawał się wyczuć wręcz fizycznie.

Znowu znalazła się na końcu swojego wagonu. Właśnie w tę stronę poszedł jej towarzysz podróży, kiedy widziała go po raz ostatni.

Prawdopodobnie siedzi już sobie w przedziale, pomyślała Maya, otwierając drzwi do korytarza, gdy nagle zatrzymała się jak wryta.

Zdawało jej się, że usłyszała czyjś głos. Jakieś odległe wołanie.

Dziewczyna zajrzała ponownie do toalety, ale ta była nadal pusta.

Głos dochodził chyba gdzieś z boku...

Nie zwlekając, wyjrzała przez okno drzwi wejściowych.

Mimo ciemności dostrzegła czyjąś rękę zaciśniętą mocno wokół poręczy.

Bez chwili wahania otworzyła drzwi i wychyliła się na zewnątrz.

Jej wołanie zagłuszył wiatr i stukot pociągu.

- Simon!

Nisko pod sobą widziała jego kredowobiałą twarz i od razu zrozumiała bezmiar zagrożenia. Simon wisiał tylko na jednej ręce, koncentrując wszystkie swe siły na tym, żeby nie zaczepić nogami o ziemię. Zdaje się, że drugą rękę miał niesprawną, ale tego Maya nie zdołała stwierdzić w ciemności.

Przerażona, wychyliła się jak najdalej mogła, próbują mu pomóc, szybko jednak zrozumiała, że sama nie zdziała tu nic.

- Poczekaj! - krzyknęła. - Wytrzymaj jeszcze chwilę!

- W porządku - odpowiedział. - Jeszcze nie jestem gotowy, żeby umrzeć. Potrzebuję jeszcze paru tygodni.

Co też on wygaduje, pomyślała oszołomiona, przyciągając do siebie drzwi.

ROZDZIAŁ II

Maya wpadła znowu do korytarza i zdecydowanym ruchem pociągnęła za rączkę najbliższego hamulca bezpieczeństwa. Nieraz słyszała, że używanie hamulca bez koniecznej potrzeby jest karalne. W sytuacji takiej jak ta miała chyba jednak prawo go uruchomić. Nie było czasu, by szukać konduktora, Simon musiał być na pewno bardzo wyczerpany.

Przy akompaniamencie przeraźliwego pisku kół pociąg zatrzymał się nagle z gwałtownym szarpnięciem. Maya znalazła się szybko z powrotem przy drzwiach wyjściowych. Omal się nie przewróciła, ale na szczęście zdołała utrzymać się jakoś na nogach.

Niemal w tej samej chwili nadbiegł konduktor.

- To pani...

W tym momencie dostrzegł Simona, który z twarzą wykrzywioną bólem puścił poręcz i upadł na nasyp. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, że wisiał na zewnątrz pociągu już dość długo. W blasku latarki widać było, że jest blady i zakurzony, ma rozdarte spodnie i poocieraną skórę.

- Jezus Maria! - wykrzyknął konduktor i zeskoczył na dół. - Proszę się mnie chwycić!

Przy jego pomocy Simon dźwignął się na nogi. W drzwiach stało już wielu gapiów, a wzdłuż nasypu biegli pasażerowie z innych wagonów i obsługa pociągu.

- Jak to się stało? - pytano.

- Czy on oszalał? - szepnął ktoś do swego sąsiada.

Simon był zbyt słaby, żeby wspiąć się na stopnie.

- Zostałem wypchnięty - wyszeptał. - Kiedy wyszedłem z toalety, zauważyłem, że drzwi wejściowe są otwarte i uderzają o ścianę wagonu. Nie zastanawiając się wiele, wychyliłem się, żeby je zamknąć, i wtedy ktoś pchnął mnie mocno w plecy. Było to tak niespodziewane, że nie mogłem się obronić.

- Ale zdążyłeś się chwycić? - spytała Maya.

- To czysty odruch. Co prawda jedną rękę od razu sobie zwichnąłem, ale na szczęście udało mi się przytrzymać drugą. To, co przeżyłem później, to prawdziwe piekło. Dziękuję, że przyszłaś.

- Zaczęłam się już denerwować.

- A kto...? - zaczął konduktor.

- Nie mam pojęcia - odrzekł Simon.

- Ja wiem, jak on wygląda - odezwała się poruszona Maya, podczas gdy wiele życzliwych dłoni pomagało Simonowi wdrapać się na stopnie. - W każdym razie przypuszczam, że to mógł być on, ale nie mogę twierdzić tego z całą pewnością. Siedział na korytarzu...

- Ach, to on - powiedział zdumiony Simon i syknął z bólu, ponieważ ktoś niechcący uderzył go w zwichniętą rękę. - Ja też go widziałem.

- Poszedł za Simonem, to chyba trochę podejrzane, prawda? Wdziałam, że teraz jest w ostatnim wagonie. Proszę pójść ze mną, to go panu wskażę - zwróciła się do konduktora.

Ruszyli szybko w kierunku przedziału, w którym Maya widziała opisanego mężczyznę.

Nie było go tam.

W środku została tylko starsza pani, inni pasażerowie wybiegli na zewnątrz.

- Czy tu siedział taki mężczyzna...?

- Ten pan z rogu wziął swój płaszcz i teczkę i wyszedł razem z innymi od razu, kiedy pociąg się zatrzymał. Co to się stało?

- Jakiś mężczyzna wypadł z pociągu. Ale żyje. Czy ten pan siedział tu długo?

- Nie, dopiero co przyszedł.

- No tak, i już na pewno tu nie wróci - bąknął konduktor. - Musiałby być chyba niespełna rozumu. Ale tak czy inaczej powinniśmy go poszukać.

W pobliżu znajdowały się jakieś zabudowania; najgłębsze ciemności zaczęły już nieco ustępować i tu i ówdzie dało się słyszeć chłopskie zagrody. Przeszukano w szybkim tempie cały pociąg, lecz, zgodnie z oczekiwaniami, mężczyzny w nim nie znaleziono.

- Pewnie jest już daleko - powiedział maszynista. - Na pierwszej stacji musimy złożyć meldunek policji. Czy możemy już jechać? Nie powinniśmy się za wiele spóźnić.

Konduktor dmuchnął z całej siły w swój gwizdek i ostatni pasażerowie wspięli się z mozołem po schodkach do pociągu.

Po chwili lokomotywa ruszyła powoli, by już po kilkudziesięciu metrach znacznie przyspieszyć biegu.

Znalazłszy się w przedziale, Maya zajęła się troskliwie Simonem. Kiedy już zdołała zmusić go, by się położył, zbadała jego ramię.

- Rzeczywiście jest zwichnięte - stwierdziła. - Trafiłeś na właściwą osobę, umiem je nastawić.

- Jesteś lekarzem? Albo pielęgniarką?

- Niezupełnie, ale ta branża nie jest mi obca. Jako dziecko często pomagałam ojcu. Był weterynarzem.

Mimo cierpienia Simon nie umiał powstrzymać się od śmiechu.

- No, to jakie zwierzę mam udawać?

- Najlepiej bądź sobą - uśmiechnęła się ciepło Maya. - To trochę zaboli, nie wiem, czy...

Wyjrzała na korytarz w poszukiwaniu pomocy. Przed przedziałem stała grupka ciekawskich, ale ona, spostrzegłszy nieco dalej konduktora, zwróciła się do niego.

- Czy ta widownia jest konieczna? - uskarżał się Simon. Wyglądał na trochę wystraszonego.

Konduktor odsunął wszystkich na bok i opuścił rolety na szybach drzwi, po czym je zamknął.

Simon zagryzł wargi. Jego niebieskie oczy odbijały się wyraźnie od zakurzonej twarzy.

- Nie masz przypadkiem jakiegoś środka znieczulającego? Nie jestem wprawdzie tchórzem, ale czuję się tak okropnie wyczerpany, że... nie wiem, czy to wytrzymam.

Maya spojrzała na niego ciepło.

- Oczywiście że nie mam! A nawet gdybym miała, to z przeznaczeniem dla koni. I krów.

Konduktor robił wszystko, by zachować powagę.

- Mógłby okazać się za silny - dodała Maya z czarującym uśmiechem.

- Dziękuję, rzeczywiście chciałbym jeszcze się obudzić na tym świecie - jęknął Simon. - To już wolę okryć się hańbą i trochę sobie pokrzyczę.

- A krzycz sobie ile chcesz - rzekła Maya. - Nikt nie będzie ci miał tego za złe, poza tym pociąg skutecznie zagłusza wszelkie odgłosy. Tam, na zewnątrz, prawie cię nie słyszałam.

Podczas gdy konduktor trzymał mocno Simona, Maya po chwili namysłu jednym ruchem nastawiła zwichnięte ramię. Zrobiła to siedząc, żeby nie stracić równowagi, gdyby pociąg nieoczekiwanie szarpnął. Simon nie krzyknął zbyt głośno.

- Zachowałeś się jak prawdziwy mężczyzna - pochwaliła go, po czym zwróciła się do konduktora: - Dziękuję za pomoc, nie chcę już zabierać panu więcej czasu. Ale proszę tu zajrzeć potem, jeśli pan taki miły.

Mężczyzna, chcąc dodać Simonowi otuchy, kiwnął w jego stronę głową w przyjaznym geście i poszedł.

Maya wzięła swój szal i, stosując się do najlepszych wskazań własnego ojca dotyczących zwichniętych łap psów i kotów, owinęła nim ramię pacjenta. Następnie zajęła się jego pozostałymi obrażeniami. Simon chciał już wprawdzie wstać, ale ona kazała mu jeszcze poleżeć przez chwilę. W plastykowym kubku przyniosła trochę wody i obmyła mu twarz i ręce.

Widać było, że ramię bardzo go boli, chociaż starał się tego nie okazywać. Ona tymczasem, bezwzględnie przyglądała się jego niezwykłej twarzy fauna, która wydawała się jej coraz bardziej sympatyczna. A może to tylko ona zrobiła się taka uczuciowa tej nocy? Ale wcale jej to nie przeszkadzało.

Kiedy już umyła i opatrzyła Simona, zadowolona usiadła wreszcie na swoim miejscu.

- A teraz musisz mi jedną rzecz wyjaśnić. Dlaczego ten mężczyzna wypchnął cię z wagonu?

- A skąd ja mam to wiedzieć? Chyba był niespełna rozumu.

Maya wyjrzała przez okno, za którym powoli budził się świt. Nierówne kontury lasu tworzyły na tle nieba niezwykły wzór.

- To ciekawe - rzuciła w odpowiedzi na jego słowa. - W swej próżności myślałam, że bardzo mu się podobam, ponieważ przez cały czas nie spuszczał z nas oczu. Tymczasem okazuje się, że to tobie się przyglądał. Masz może jakichś wrogów?

Simon zastanowił się. Mimo wszystkich swych obrażeń i zadrapań wyglądał tak pociągająco, że Mai coraz trudniej było zachowywać się nonszalancko i obojętnie.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odrzekł. - Każdy ma zawsze kogoś, kto specjalnie za nim nie przepada, ale żeby od razu zabijać... Jedyną osoba, która rzeczywiście chciała mi zaszkodzić, była ta dziewczyna sprzed paru lat.

- Ta, która przyczyniła się do rozpadu twojego małżeństwa? Co ona właściwie zrobiła?

Simon wykrzywił twarz.

- To było tak wstrętne, że wolę to przemilczeć. Wprost niepojęte! No więc, mówiąc szczerze, nic nie wiem o żadnych wrogach. Nie mam ani jednego.

- Kim jesteś z zawodu?

Simon roześmiał się.

- O, widzisz, może tu da się coś znaleźć. Należę do straży przybrzeżnej.

- Jesteś żołnierzem?

- Nie, to cywilna służba. Współpracuję z celnikami.

- Jesteś bogaty?

Simon nie odpowiedział od razu. Westchnął.

- Osobiście nie. Ale rodzina jest dość zamożna. Mój ojciec jest aptekarzem i dorobił się sporych pieniędzy na fizycznych dolegliwościach innych, być może często tylko wmawianych im przez niego. Był niedościgniony w zachwalaniu swych medykamentów. Kiedy odszedł na emeryturę, kupił sobie gospodarstwo poza miastem i bardzo mądrze zainwestował na giełdzie. Chyba udało mu się zarobić całkiem okrągłą sumkę, ale nigdy go nie pytałem, ile dokładnie. Hoduje także konie.

- Może masz jakieś niebezpieczne hobby?

- Zbieram słonie. Ale nie z kości słoniowej i z żadnego innego cennego materiału, co najwyżej z drzewa sandałowego.

- Rzeczywiście nie widzę motywu, dla którego ktoś zamierzałby cię zamordować. Chyba że zapomniałeś o jakimś istotnym szczególe...

- Nie, niczego takiego sobie nie przypominam.

Niebo rozjaśniało się coraz bardziej. Jakiś zaspany zając pokicał przestraszony w dół po nasypie.

Simon zamknął oczy. Wyglądał na bardzo zmęczonego i zrezygnowanego.

- Chciałabym cię o coś spytać - odezwała się ostrożnie Maya. - Mam wrażenie, że rozwód nie jest chyba twoim jedynym problemem. Nie mylę się, prawda?

- Rzeczywiście, nie jedynym.

Czuł się tak wyczerpany, że na chwilę zapomniał nawet o swoich zmartwieniach.

Roześmiał się krótko i gorzko.

- Czy to nie dziwne? Czy człowiek nie jest osobliwym stworem? Nagle tak desperacko walczyłem o życie, jakbym w ciągu jednej sekundy pozbył się wszystkich problemów.

- Nie rozumiem.

- Jadę do domu, żeby umrzeć, Mayu.

Zaniemówiła.

- Co ty wygadujesz?

- Tak, dobrze słyszałaś. Zostało mi jeszcze najwyżej parę miesięcy. Właściwie to nawet ich już nie chciałem, pragnąłem umrzeć szybko i bez cierpienia. Mogłem bez trudu do tego doprowadzić. Ale pomyślałem sobie, że najpierw powinienem pojechać do domu. Między innymi po to, żeby zobaczyć się z moim starym ojcem, który ma tak kiepskie serce, że może umrzeć w każdej chwili. Chciałem spędzić z nim trochę czasu. Zamierzałem też odnaleźć tę bestię, która zrujnowała mi małżeństwo i w ogóle całe moje życie. Pragnąłem się na niej jakoś zemścić. Sam nie wiem jak. Ale to wszystko właściwie wcale nie jest takie ważne. Najprościej by było, gdybym umarł już teraz. Tylko że nie chciałem!

- No bo dlaczego miałbyś chcieć? - spytała powoli, czując wyraźny uścisk w gardle.

- Bo lekarz mówił, że pod koniec czeka mnie prawdziwe piekło. Dlatego postanowiłem załatwić to krótko. Ale kiedy już doszło do sytuacji ostatecznej - tak jak przed chwilą - wtedy życie wydało mi się cudowne. Nie chciałem się z nim rozstać, szkoda mi było tych malowniczych obrazków natury, które opisywałaś dziś w nocy. Poza tym postanowiłem zmusić tę piekielną dziewczynę do naprawienia mojego małżeństwa. Zmusić do tego, żeby powiedziała mojej żonie, że wszystko, co kiedyś usłyszała, to jedno wielkie kłamstwo!

- Sądzisz, że w ten sposób odzyskasz żonę?

- Oczywiście! Ona jest jak księżniczka z bajki, jedna na stulecie. Zdecydowałem się też podjąć walkę przeciw śmierci. Jeśli człowiek ma po co żyć, wtedy może dokonać wprost nieprawdopodobnych rzeczy, czyż nie?

- Tak, to prawda.

Maya przycichła i poczuła się przygnębiona. Nie chciała, żeby ten cudowny mężczyzna umarł. Poza tym - co za haniebna myśl - nie podobało jej się to, że pragnie wrócić do swojej żony.

Simon był już tak zmęczony, że oczy zamykały mu się same.

- Przykro mi, że narobiłem tyle zamieszania - rzekł matowym głosem.

- Ależ co ty opowiadasz, cieszę się, że wsiadłeś do mojego przedziału - odparła. - Dzięki tobie nauczyłam się trochę, jak należy obchodzić się z ludźmi.

- Co masz na myśli?

- Na przykład to, że często plotę coś bez zastanowienia. A takie nieopatrzne słowa mogą ranić, choć nie jest to wcale naszym zamiarem.

- Czasami jesteś aż nazbyt szczera, to prawda.

- Moja mama zawsze mówiła to samo, tylko że innymi słowami. A ponieważ ludzie z reguły mają wzgląd na bliźnich, dotychczas nikt jeszcze nie powiedział mi tego tak wprost. Wychodzę jednak z założenia, że szczerość to podstawa w życiu.

- I oczywiście masz rację. Tyle tylko, że chodzi o inny rodzaj szczerości.

Maya westchnęła.

- Rozumiem. Popatrz, już wzeszło słońce!

- Rzeczywiście - Simon uśmiechnął się nieznacznie. - Dokąd jedziesz?

- Do Mark.

Jej towarzysz podróży uniósł wysoko brwi.

- Do Mark? Ja też.

Maya rozpromieniła się nagle.

- A to dopiero! Wobec tego może jeszcze się spotkamy. Przypadkiem, oczywiście.

- Niewykluczone - uśmiechnął się Simon.

Dziewczyna próbowała jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji.

- Nie mieszkam w samym Mark, tylko poza nim, nad morzem. To moje rodzinne strony. Na szczęście udało mi się coś wynająć właśnie tam. A zatem raczej nie będziemy spotykać się zbyt często.

- Chyba nie. Ja też rzadko bywam w mieście. Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Jeśli chcesz odzyskać siły, musisz się trochę przespać.

- Powinnam odpowiedzieć, że jak zwykle masz rację. Czy mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić?

- Nie, dziękuję, ja też spróbuję się zdrzemnąć. Przed nami jeszcze kilka godzin jazdy. Dziękuję ci, że mi pomogłaś, Mayu!

Wyciągnął ku niej lewą rękę, ona zaś przyjęła to podziękowanie z pełnym zażenowania grymasem. Następnie opuściła ciemne rolety na oknach, odgradzając się od słońca, i przykrywszy się płaszczem, zwinęła się w kłębek na swoim siedzeniu.

Lecz nie zasnęła od razu. Leżała rozmyślając o Simonie, który miał już zamknięte powieki. Ale też nie spał, widać to było wyraźnie. Wyglądał na bardzo wyczerpanego.

- Simon - odezwała się cicho.

- Hm - mruknął pod nosem.

- Myślę, że ty nie umrzesz.

Simon otworzył oczy i spojrzał na nią.

- Dlaczego nie?

- Nie wiem... po prostu tak czuję. Będziesz żył!

Simon zirytował się nie na żarty.

- Tylko nie opowiadaj mi takich rzeczy! Wiesz, co teraz robisz? Budzisz bezpodstawne nadzieje!

- Przecież to chyba dobrze, kiedy można mieć na coś nadzieję.

- Na mnie zapadł już wyrok. Niełatwo mi było znieść ten cios. Czy mam jeszcze raz zaczynać wszystko od początku, żeby znowu dostać obuchem w głowę? O, nie, tego już nie wytrzymam!

Maya uniosła się nieco na ławce.

- Ale przecież sam powiedziałeś przed chwilą, że chciałeś podjąć walkę ze śmiercią.

Zniecierpliwiony, pokręcił głową.

- To była chwila, sytuacja zupełnie niecodzienna, kiedy byłem zawieszony między życiem a śmiercią. Powinienem był puścić. Wtedy wszystko już by się skończyło.

- Myślę, że działałeś wówczas instynktownie i w sposób właściwy. Ja tak czy inaczej wierzę, że będziesz żył. Nie chcę, żebyś umarł.

- Dlaczego?

- Bo jesteś zbyt... zbyt wyjątkowy. Chodzi mi o twój wygląd. Poza tym masz piękną duszę. Na świecie potrzebni są tacy ludzie jak ty.

- Natomiast idealiści tacy jak ty są mniej potrzebni światu - odparł zjadliwie. - Zapewniam cię, że moja dusza wcale nie jest ładna. Ciąży na niej mroczna plama nienawiści. Nienawiści do tej dziewczyny. Koniecznie muszę ją odnaleźć, ale nie ręczę za siebie podczas naszego spotkania.

- A co ona takiego zrobiła?

- Nie twoja sprawa - burknął opryskliwie. - Wybacz mi - odezwał się po chwili nieprzyjemnej ciszy, jaka zapadła po jego słowach. - Nie chciałem być niemiły. Po prostu nie mam ochoty o tym mówić. To mnie naprawdę męczy.

- Rozumiem. - Maya zamilkła na krótko, po czym pytała dalej niezmordowanie: - Jak się czułeś, kiedy usłyszałeś wyrok śmierci na siebie?

Simon nie odpowiedział od razu.

- Nie wiem, jak ci to wyjaśnić - zaczął powoli. - Przeszedłem przez wiele stadiów. Najpierw po prostu nie wierzyłem, że to może być prawda, myślałem, że lekarze nie wiedzą, co mówią. Potem przyszedł szok. Strach. Wściekłość, dzika, szalona. I wreszcie spokój. Rezygnacja. Już pogodziłem się z moim losem. Muszę jeszcze tylko odwiedzić dom i po raz ostatni zobaczyć się z ojcem. No i zdemaskować to straszne oszustwo, jakiego dopuściła się ta nieznajoma kobieta. Dlatego znalazłem się w tym pociągu. I niechcący dowiedziałem się tutaj, że wola życia jeszcze we mnie nie umarła. To naprawdę gorzkie doświadczenie. Pali i boli, kiedy leżę tu uratowany. Uratowany! Jak to śmiesznie brzmi w mojej sytuacji!

- A może ty wcale nie miałeś umrzeć?

- Nie rozumiem...

- Może miałeś misję do spełnienia...

- Jeśli teraz zaczniesz bawić się w księdza albo fatalistkę, to mówię ci od razu, że nie chcę tego słuchać. Stadium religijne też już przeszedłem.

- Myślę, że coś w tym jest. Kiedy wszystko co ziemskie nas zawodzi, wówczas zwracamy się ku życiu wiecznemu i jego się chwytamy.

- Przepraszam cię, ale nie jestem w nastroju, by roztrząsać teraz pozornie głębokie problemy filozoficzne.

- To ja powinnam cię przeprosić. Domyślam się, że masz już dość rozmów o swojej ciężkiej sytuacji.

- Nie rozmawiałem o niej prawie w ogóle. Bo najlepiej udawać, że wszystko jest jak było, że niczego mi nie brakuje. A smutek i cierpienie ukryć głęboko w sercu.

- Masz na myśli cierpienie psychiczne?

- Tak, ból fizyczny jeszcze się nie zaczął.

Maya zamilkła, nadal jednak zastanawiała się nad tym, jak mogłaby mu pomóc. Pragnęła przywrócić go życiu. Ale jak miała tego dokonać, skoro nikomu innemu nie udało się to do tej pory?

Nagle zapragnęła posiadać cudotwórczą moc. Spojrzała ku oknu, gdzie przez wąską szparkę obok rolety widać było jasne poranne niebo.

Usiadła cicho i wyjrzała na zewnątrz.

Rosa spowijała srebrnym płaszczem na wpół przebudzoną ziemię. Odgłosy dnia odbijały się dalekim echem, dębowe zagajniki emanowały ciszą i spokojem.

Maya znowu spojrzała ku niebu. Jakby to było wspaniale, gdyby mogła przywołać jakieś istoty z innej planety, które przybyłyby na ziemię i uzdrowiły Simona!

- Na co patrzysz? - spytał cicho.

- Na budzący się świat. Szukam... ratunku dla ciebie.

Prychnął zniecierpliwiony. Ona ujęła rękę Simona i ścisnęła ją mocno, chcąc dać mu odczuć, że go świetnie rozumie.

Ku jej zdumieniu, nie cofnął dłoni. Trzymała ją, dopóki nie zasnął.

Maya zwinęła się znowu w kłębek na swoim siedzeniu. Rytm toczącego się pociągu uśpił wreszcie i ją.

ROZDZIAŁ III

Inaczej wyobrażała sobie swój powrót do Mark. Dwa lata to długi czas, stwierdziła.

Mieszkanie na Kyrkudden, które zapewnił jej pracodawca, było całkiem sympatyczne. Starała się nadać mu bardziej indywidualny charakter, rozmieszczając w nim własne drobiazgi: portret matki, wyszukany wazon i własnoręcznie uszyty obrus. Być może nie był szczególnie udany, ale jeśli zawinąć rogi... no, bardzo dobrze.

Tylko gdzie się podziali jej starzy znajomi, dawni towarzysze zabaw, gdzie są koleżanki, z którymi zawsze wracała do domu i włóczyła się po ulicach miasteczka w nadziei, że spotkają tego lub tamtego upatrzonego chłopca?

Zdaje się, że wiele z nich wyjechało. Na Kyrkudden nie było już na pewno ani jednej. Inne powychodziły za mąż i odsunęły się od przyjaciół z młodzieńczych lat. W każdym razie nie odpowiadały na pozdrowienia Mai, kiedy ta wesoło kiwała do nich z przeciwnej strony ulicy.

Nie potrzebowała dużo czasu, by odkryć, że w tym małym miasteczku panowało nieoczekiwanie wrogie nastawienie wobec niej.

Nie potrafiła tego zrozumieć. Gorące, trochę sentymentalne sceny pożegnania z najbliższymi przyjaciółmi wtedy, gdy wyjeżdżała... Nie pozostało jej nic innego, jak pocieszać się myślą, że wszyscy oni chyba się po prostu postarzeli.

Również jej gospodyni była bardzo powściągliwa. Nie zamieniła z nią ani jednego zdania ponad to, co konieczne.

W pracy układało się nieco lepiej. Zgodnie ze swoimi zainteresowaniami Maya znalazła posadę w pracowni kartograficznej. Uwielbiała to - siedzieć nad arkuszem papieru i nanosić nań kreski, kropki i różne inne drobne detale. Oprócz niej zatrudnieni byli tu jeszcze dwaj inni kreślarze: dziewczyna, równie niedoświadczona jak ona, i młody mężczyzna, nie pochodzący z Mark. No i oczywiście szef, którego widywała zazwyczaj tylko wtedy, gdy spieszył korytarzem do swojego gabinetu. Maya spostrzegła z dumą, że obok dwóch pozostałych nazwisk na tabliczce na drzwiach pojawiło się także jej własne. Wzmocniło to nieco jej zachwianą wiarę w siebie i pomogło nabrać dystansu do demonstrowanej wobec niej nieprzychylnej postawy mieszkańców miasteczka.

Po kilku dniach pobytu w Mark spotkała wreszcie na ulicy swą dawną najbliższą przyjaciółkę, pchającą wózek z dzieckiem.

- Lill! - zawołała Maya.

Dziewczyna odwróciła się od razu; gdy jednak ujrzała Mayę, sprawiała przez moment wrażenie, jakby chciała iść dalej, ale w końcu się zatrzymała.

Maya podbiegła do niej.

- Cześć, Lill. Jak to fajnie spotkać cię znowu. Wyszłaś za mąż?

- Tak - potwierdziła przyjaciółka z niezbyt serdecznym uśmiechem. - Słyszałam, że znowu jesteś w mieście. Ty rzeczywiście niczego się nie boisz!

Uśmiech Mai zgasł natychmiast.

- A czego miałabym się bać?

- No, chyba sama wiesz najlepiej. Popatrz, to mój synek...

Maya nie miała czasu, żeby zachwycać się dzieckiem.

- Jaki słodki! Lill, powiedz mi, dlaczego wszyscy są tacy wrodzy wobec mnie? Co ja takiego zrobiłam?

Lill pchnęła wózek do przodu i odchodząc rzekła:

- Już ci mówiłam: sama powinnaś najlepiej wiedzieć.

I poszła. Oddalała się z wysoko podniesioną głową nie odwróciwszy się ani razu.

Cała ta tajemnicza pogarda, z jaką Maya spotykała się niemal wszędzie, dręczyła ją niesłychanie. Nie mogła spać po nocach, przewracała się z boku na bok, daremnie szukając jakiegoś wyjaśnienia.

Do pracy przychodziła często z zaczerwienionymi oczami, ponieważ w puste wieczorne godziny, rozpaczliwie opuszczona i samotna, płakała. Jedynie pracownia stanowiła dla niej prawdziwą oazę - tu traktowano ją życzliwie i zupełnie normalnie. Z czasem doszło do tego, że gdy wracała do domu, kuliła się i chowała głowę w ramionach, jakby w oczekiwaniu napaści. Przerwa na obiad, którą spędzała na skwerze przed budynkiem, budziła w niej przestrach i przerażenie. Jej koledzy szli na obiad do domów, które mieli w pobliżu. Ona zaś, mieszkając poza Mark, musiała zabierać ze sobą kanapki i po prostu jeść je na dworze. Na szczęście na razie było jeszcze ciepło.

Oczywiście nie wszyscy ludzie z miasteczka ją znali. Większość przechodziła obok, nie patrząc w jej kierunku. Ale ci, których znała wcześniej, odwracali głowy i szybko szli dalej.

Ich zachowanie było całkowicie niezrozumiałe i bezgranicznie bolało.

Pewnego dnia, gdy siedziała na swej ławce i usiłowała zjeść na sucho kanapkę, która rosła jej w ustach, usłyszała czyjś głos.

- Ojej, czy to przypadkiem nie Maya przez Y?

Podniosła wzrok. Przed nią stał jej towarzysz podróży z pociągu. Starała się szybko przełknąć to, co miała w ustach, bo przecież z pełną buzią nie wygląda się specjalnie nęcąco. A Maya tak bardzo chciała wyglądać ładnie.

Wreszcie wyczarowała na swej twarzy nieco wymuszony uśmiech.

- Cześć! Jak tam twoja ręka?

- Dobrze, dziękuję. Mogę usiąść?

- Jasne! Chyba nie poczęstuję cię kanapką, bo nie jest zbyt smaczna.

- Masz teraz przerwę na obiad?

- Tak.

- Jak długą?

- Pół godziny.

- To chodź ze mną do restauracji po drugiej stronie ulicy. Całkiem nieźle tam gotują.

- Obawiam się, że mnie na to nie stać. Nim dostanę moją pierwszą pensję, zmuszona jestem się głodzić.

Simon uśmiechnął się trochę bezradnie.

- Nawet do głowy mi nie przyszło, że ty miałabyś płacić. Uratowałaś mi życie. Uważasz, że to nie jest warte zaproszenia na obiad?

- Wobec tego dziękuję za zaproszenie, chętnie pójdę - powiedziała z wdzięcznością.

Czuła się cudownie, idąc u jego boku przez ulicę. Wiedziała, że ją lubi, i to poprawiało jej samopoczucie.

Wybrał stolik przy oknie i uprzedził kelnera, że się trochę spieszą. Maya wolała nie spóźnić się do pracy.

- Co z twoim ojcem? - spytała, gdy czekali na jedzenie.

- Dziękuję, mówiąc szczerze, niezbyt dobrze, ale ogromnie się ucieszył, kiedy mnie zobaczył. Żałuję, że nie odwiedzałem go częściej.

- A gdzie mieści się twoja praca?

- Niedaleko, zaledwie osiem - dziewięć kilometrów stąd wzdłuż wybrzeża. Przyjechałem pociągiem tylko dlatego, że wybierałem się na kongres, ale nagle zmieniłem zamiar. Nie widziałem sensu w traceniu cennego czasu na gadanie o niczym.

- Innymi słowy: wybrałeś zemstę.

- To nie zabrzmiało sympatycznie. Postanowiłem tu po prostu przyjechać. Ostatni raz.

Maya skuliła się, słysząc to „ostatni raz”.

- Czy twoja... twoja była żona mieszka nadal w Mark?

- Przypuszczam, że tak. Nie wiem.

Wiesz, wiesz, pomyślała Maya. Chciałeś się tu przecież znaleźć, żeby znowu ją zobaczyć, może nawet wszystko naprawić i zacząć od nowa?

- Jak ona się nazywa? Może ją znam?

- Nie sądzę. Raczej obracamy się w różnych kręgach.

- Zabrzmiało to tak, jakbym należała do jakichś dołów społecznych!

- Co ty wygadujesz - zaprotestował Simon. - Tylko ty jesteś taka na luzie, wyzwolona, prawie cyganeria. Gitte reprezentuje zupełnie inny typ.

W jego oczach pojawił się cień czułości. Maya miała ochotę go uderzyć.

- Gitte? - roześmiała się niepewnie. - Wobec tego nie o nią chodzi. Jedyna znana mi osoba o takim imieniu była najbardziej niesympatycznym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam.

- To nie była moja Gitte - powiedział Simon z uśmiechem, a z jego oczu wciąż nie znikał ten idiotyczny sentymentalny blask.

Gitte... Na dźwięk tego imienia Maya doznała niemiłego uczucia. Ujrzała przed sobą salę gimnastyczną. Kurs tańca jazzowego. Instruktorka, Gitte Svendsen, najpiękniejsza ze znanych jej kobiet, upatrzyła sobie Mayę na swego rodzaju kozła ofiarnego. „Ruszasz się jak słoń, no, unieś wreszcie tę nogę, przenieś ciężar ciała na drugą, tylko się nie przewróć!”

Przyjaciółka Mai, Lill, nie rozumiała tej krytyki. Maya także nie. Obie miały wtedy po piętnaście lat i bardzo romantyczne wyobrażenie o tańcu jazzowym.

Przecież ty wcale nie ruszasz się jak słoń”, stwierdziła Lill. „Nie znam nikogo, kto poruszałby się z większą gracją niż ty. O co jej chodzi?”

Maya bardzo szybko zrezygnowała, nie mogła bowiem znieść tej nieżyczliwej, nieuzasadnionej krytyki.

Gitte Svendsen była znacznie starsza od niej. Niewielkiego wzrostu, powabna, niezwykle kobieca...

- Dlaczego zamilkłaś? - spytał Simon.

- Słucham? Ach, coś sobie przypomniałam. Masz rację, moja Gitte to na pewno ktoś inny. Nie podejrzewam cię o tak zły gust.

Simon uśmiechnął się.

- Dziękuję. No, ale chyba musimy się pospieszyć. Zostało ci niewiele czasu.

- Rzeczywiście! Bierzmy się za jedzenie!

Jedli milcząc, szybko i w skupieniu. Gdy Maya odłożyła nóż i widelec na pusty talerz, wyznała:

- Jeśli mam być szczera, to był mój pierwszy porządny posiłek od czasu, kiedy przyjechałam do Mark.

- Chyba żartujesz? Wobec tego musimy znowu się umówić. Może zjesz ze mną kolację w poniedziałek? Weekend spędzam u ojca.

Maya, oszołomiona, odparła:

- Tak, chętnie...

- Myślę, że już najwyższa pora, żebyśmy porozmawiali trochę o tobie - powiedział Simon niemal ojcowskim tonem. - Do tej pory mówiliśmy wyłącznie o mnie. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o twoim życiu. Ale dziś nie starczy już nam na to czasu, bo musisz wracać do pracy.

Maya poderwała się z krzesła, a zaraz za nią podniósł się także Simon.

- Czy odpowiada ci w poniedziałek godzina siódma? Możemy spotkać się przed restauracją.

- Dobrze. I dziękuję za dzisiejszy obiad.

Pobiegła szybko przez ulicę, a jej twarz rozpromieniał uśmiech szczęścia.

Ale później, już po południu, przypomniał jej się drobny epizod. Simon nie zwrócił na niego uwagi.

Gdy siedzieli w restauracji przy stoliku i jedli obiad, pod oknem przechodziły dwie kobiety. Spostrzegłszy ich oboje, zdziwiły się tak bardzo, że niemal oczy wyszły im z orbit, zupełnie jakby doznały szoku.

Znowu będą sobie strzępić języki, pomyślała Maya. Czy to taki skandal, że jem obiad z mężczyzną? Przecież inne kobiety mogą to robić, kiedy chcą. Ale widocznie nie ja.

Czym ja się naraziłam temu miastu?

Nazajutrz była sobota, Maya miała zatem dzień dla siebie. To pierwsza sobota w jej rodzinnych stronach, chciała ją wykorzystać na odwiedzenie swego ulubionego zakątka, opuszczonego cmentarza i kościółka nad morzem. Kyrkudden, gdzie mieszkała, było niegdyś niewielką osadą rybacką. Teraz wyrosło tu kilka banków, zimny i kanciasty supermarket oraz pojawiła się szosa, przecinająca niczym krwawiąca rana całe osiedle.

Na szczęście kościółek, położony dosyć daleko na cyplu, stał nadal nietknięty, oddzielony od ludzkich siedzib pasmem lasu, któremu pozwolono swobodnie rosnąć w tym miejscu co najmniej przez ostatnie pięćdziesiąt lat. Mówiąc szczerze, kościół nie był całkowicie opuszczony, bo romantyczni młodzi ludzie pobierali się w nim chętnie przy akompaniamencie potężnego szumu morskich fal.

Ale właściwie należało go już uważać za stracony, ponieważ morze wdzierało się coraz głębiej w ląd i kościół znalazł się na samym skraju nabrzeża, stary cmentarz zaś wokół niego częściowo pochłonęły fale. Patrząc jednak realnie, mieszkańcy Kyrkudden wcale nie potrzebowali małego kościółka w tych czasach szalonej motoryzacji. Równie chętnie jeździli do pobliskiego Mark, położonego w odległości zaledwie pięciu kilometrów.

Maya uwielbiała chodzić pomiędzy mogiłami na piaszczystym Kyrkudden. Zauważyła, że znowu zniknęła spora liczba kolejnych nagrobków. Ale wiele jeszcze pozostało.

Nazwiska rybaków... „Elias Tonnesen. 1813 - 1838. Morze dało i morze zabrało. Błogosławione imię Pańskie...” „Severin Baldriansen. 1826 - 1913”. Ten wyraźnie dożył swe życie do końca, i to chyba nie najgorzej.

Znajdował się tam też grób dziadka i babci. Maya nie znała ich, ponieważ umarli dawno, dawno temu. Oboje w tym samym roku, 1929. Ojciec był wtedy jeszcze dosyć młody. Ojciec, który pewnego dnia po prostu zniknął. Przysłał potem obojętny list; pisał w nim, że znalazł sobie inną kobietę i że nie wróci. Matka zupełnie się tego nie spodziewała.

Wtedy opuściły Kyrkudden. Bo i po co miałyby tam zostawać? Kyrkudden to miejsce urodzenia ojca, tu mieszkali jego przyjaciele, a matka, należąca do zupełnie innej klasy społecznej, zawsze pozostała obca w tym środowisku. Ojciec, wywodzący się z prostej rybackiej rodziny, wybił się dzięki swemu uporowi i wytrwałości, był nie tylko weterynarzem, lecz także przewodniczącym niezliczonych zarządów i komitetów.

Ale to już przeszłość... Nie słyszały więcej o ojcu, a matka Mai stała się cicha i przygnębiona. Nigdy nie zdołała zrozumieć ani zaakceptować postępku męża. Gdy Maya przeczytała ogłoszenie, że w Mark poszukiwana jest kreślarka map i że mogłaby zamieszkać na Kyrkudden, nie wahała się ani chwili. W przeciwieństwie do matki, ona nie czuła się zgorzkniała. Jest zresztą coś szczególnego w miejscach związanych z naszym dzieciństwem, one zawsze jawią się nam opromienione dziwnym blaskiem. Maya od dawna pragnęła wrócić na Kyrkudden. Starała się nie zauważać spojrzeń matki, pełnych wyrzutu i cierpienia, zupełnie jakby zamiary córki oznaczały zdradę.

Nic nie pozostało takie samo. Nic poza kościołem, gdzie szukała zwykle schronienia, gdy chciała pomarzyć w spokoju.

Na cmentarzu chowano zmarłych prawdopodobnie jeszcze na początku lat trzydziestych. Później zaprzestano.

Maya podeszła bliżej kościoła. Była to jasna, kamienna budowla o niewielkiej i prostej bryle. Jedną ze ścian przecinała zygzakowata rysa, jednoznacznie świadcząca o niszczącym działaniu morza.

Osobliwy podniosły nastrój, wiążący się nierozłącznie z tym miejscem, zauroczył ją na nowo. Wciągnęła głęboko w płuca morskie powietrze i dopiero teraz poczuła, jak bardzo jej go brakowało. Oto znowu znalazła się w domu.

Okolica była niemal zupełnie odosobniona. Las stanowił tak doskonałą zasłonę, że w zasięgu wzroku Maya nie miała ani jednego domu. Na wprost leżało otwarte morze, a linia brzegowa była tutaj tak nierówna, że kościół wydawał się odizolowany od całego świata.

Pamiętała, że zazwyczaj go zamykano, niewykluczone jednak, że kłódka w małych tylnych drzwiach pozostała nie domknięta.

Maya ruszyła więc wkoło budynku, żeby to sprawdzić.

Nie myliła się, kłódka rzeczywiście dała się z łatwością otworzyć.

Maya wślizgnęła się po cichu do środka; bywała tutaj tak wiele razy i zawsze, niezmiennie, odczuwała ten sam podniosły nastrój.

Z ulgą stwierdziła, że wszystko zachowało się w nienaruszonym stanie. Na szczęście kościół nie padł w ciągu tych lat ofiarą młodocianych wandali. Oczywiście w jego wnętrzu nie znajdowały się żadne cenne przedmioty; kielich bowiem i wszystko, co jest poza tym potrzebne do odprawienia mszy, ksiądz za każdym razem przynosił ze sobą. Tak więc wystrój świątyni sprawiał wrażenie niezwykle prostego i spartańskiego, stanowiąc przeciwieństwo panującej w niej niezwykłej atmosfery.

Szła, najciszej jak umiała, głównym przejściem w stronę ołtarza. Zauważyła, że położono nowy dywan. Mocny i ostry, aby pozostawał na nim piasek i kurz nanoszony przez licznych wiernych. Optymiści, pomyślała rozbawiona. Trzeba jednak przyznać, że na msze przychodziło tu wiele osób. Kościół stanowił miły cel niedzielnej rodzinnej wycieczki, ponieważ po nabożeństwie można było zejść na plażę z przyniesionym w koszu prowiantem i spotkać się ze znajomymi.

Skromne i mało wyszukane ornamenty wokół ołtarza nie przyciągały raczej uwagi, dlatego Maya zawróciła i skierowała się ku schodom wiodącym na chór.

Czy nie powinna zrezygnować? Ta rysa biegnąca po ścianie nie wyglądała najlepiej. A jeśli wszystko się zawali? Jeśli ona okaże się tą kroplą, która przepełni kielich?

Ostrożnie, unikając gwałtownych ruchów, wspięła się po skręconych w spiralę schodach i bez żadnych niemiłych przygód znalazła się przy organach. Stopnie nawet nie zaskrzypiały.

Słońce wąskimi smugami padało na ławki w dole. Mayę ogarnęła ochota, by zaśpiewać tu, na górze, poddać próbie swój głos. Stała z rękami opartymi na balustradzie i ogarniała wzrokiem wyimaginowaną publiczność na dole. Co miała wybrać? Może „Ave Maria” Schuberta?

Niestety, nie miała głosu, którym mogłaby się pochwalić. Poza tym z „Ave Maria” znała zaledwie dwie pierwsze linijki. Musiała więc zrezygnować.

Organy też nie należały do szczególnie imponujących. Były to zwykłe organy domowe, podobno przeniesione z dawno już zamkniętej wiejskiej szkoły w Kyrkudden. Doskonale pamiętała, że wydawały dość nieprzyjemne, chrypiące dźwięki.

Wiejska szkoła. Maya chodziła do niej tylko w pierwszej klasie. Potem bowiem przyszła moda na centralizację; nieduże szkoły wiejskie zostały rozwiązane, a uczęszczające do nich maluchy dowożono do dużych, lśniących nowością szkół z klasami liczącymi po trzydziestu uczniów, w których szerzyło się wśród dzieci poczucie wyobcowania w nie znanym im, chłodnym otoczeniu. Kiedy przejrzano na oczy, było już za późno. Większość niewielkich szkół bowiem zburzono, a wraz z nimi zniszczono też w dzieciach poczucie przynależności do określonego miejsca.

Nagle Maya skamieniała.

Usłyszała jakiś dźwięk.

Szept?

Serce zaczęło bić jej szybciej. Była przekonana, że jest sama w kościele, przecież nie widziała nikogo w pobliżu.

Znowu zapadła cisza. Może to był szelest jej sukienki?

Albo odgłos jakiejś wyjątkowo dużej fali uderzającej o brzeg?

Nie, raczej nie.

Maya zrobiła krok w kierunku schodów, lecz zatrzymała się jak wryta.

Znowu to samo!

Zaczęła przysłuchiwać się uważnie.

Usłyszała - co prawda bardzo niewyraźnie - jakieś szepty czy pomrukiwanie gdzieś na dole.

Zmarszczyła czoło. Wiedziała, że nikt przecież nie mógł wejść do środka, bo jedne i drugie drzwi - główne i tylne - były teraz zamknięte od wewnątrz.

Czyżby to morze?

Nie, to jednak głosy. Przybliżały się i oddalały w różnych tonacjach. Szepty, ciche mamrotanie, od czasu do czasu jakiś wyższy dźwięk. W pewnej chwili rozległ się nawet przytłumiony śmiech. Odrażający, pusty śmiech.

Niestety, nie zdołała pochwycić ani jednego słowa.

Opuszczony kościół... Na zewnątrz tyle grobów. A może także w środku? W podziemiu pod posadzką?

Przypomniała sobie różne historie o zmarłych pojawiających się o północy i podobne makabryczne opowieści. Przestraszona nie na żarty, ogarnęła wzrokiem kościół u swych stóp.

Nigdzie żywego ducha.

Ducha...?

Szepty ucichły. Maya wolała nie czekać, kiedy rozlegną się znowu, tylko jak najszybciej i jak najciszej zeszła po stromych schodach.

Przez chwilę stała na dole, nie mogąc się zdecydować: czy ma wyjść czy spróbować rozwiązać nieoczekiwaną zagadkę.

Po dłuższym wahaniu postanowiła zachować się po bohatersku. Na palcach przemknęła do ołtarza, a za nim trafiła na drzwi do zakrystii. Duża i ozdobna mosiężna klamka była zimna jak lód.

Duchy chyba się nie śmieją?

Ale przecież wyraźnie słyszała czyjś złowrogi śmiech...

Tak jak myślała, drzwi były zamknięte. Ze środka nie dochodził żaden dźwięk.

A czego się spodziewała?

Pobiegła z powrotem i przez tylne drzwi wydostała się na zewnątrz.

Gdy nagle oślepiło ją światło dnia, miała wrażenie, że znalazła się w innym świecie.

Rozejrzała się szybko wokół siebie, ale nigdzie nie dostrzegła choćby najmniejszego znaku życia. Ani jeden samochód nie jechał drogą prowadzącą na cypel, ani jedna łódź nie płynęła po szarej wodzie. Fale obmywały spokojnie zewnętrzną ścianę kościoła; cmentarny mur dawno już zniknął w morzu, a piasek przysypał leżące najbliżej niego groby. Maya zawsze gorąco pragnęła, by kiedyś pochowano ją właśnie tutaj, w ciszy, „z widokiem na morze”, jak mówiła jako mała dziewczynka, rozśmieszając tym swoich rodziców.

Ruszyła szybko drogą w kierunku domostw na Kyrkudden. Drzewa zasłaniały je prawie całkowicie. Widać było tylko kilka strzelających w niebo wysokich kominów.

Gdy przeszła przez las, jej oczom ukazała się osada - dwanaście - piętnaście domów nad zatoką, kilka wraków kutrów rybackich i uszkodzony pomost. Już dawno zaprzestano tu połowów ryb. Woda została zanieczyszczona przez przemysł rozwijający się w Mark, a rybacy zatrudnili się w tych samych fabrykach, które doprowadziły do wyginięcia ryb. Mężczyźni wracali teraz po pracy do domu samochodami, każdy swoim, i skarżyli się na korki na drogach.

Zajmowane przez nią dwa pokoje z kuchenną wnęką leżały na parterze w jednym z dwóch otynkowanych na ciemno nowych budynków.

Maya nie czuła się dobrze w swoim mieszkaniu, o, nie!

Z jego okien widziała swój dawny dom, willę w stylu lat trzydziestych. Mieszkali w niej teraz zupełnie obcy ludzie. Dlatego Maya wolała się jej wcale nie przyglądać. Żeby nie tęsknić. Gdy ojciec poszedł własną drogą, napisał w tym swoim śmiertelnie obojętnym liście, że matka może zatrzymać dom i wszystko, co tylko chce. On niczego nie żąda - poza wolnością. Matka jednak nie chciała mieszkać tu nadal, nieustannie narażona na przejawy współczucia lub radości z powodu nieszczęścia, jakie ją spotkało. Sprzedała więc dom i kupiła sobie mieszkanie w Oslo. Mieszka tam do dzisiaj, wciąż nie mogąc zapomnieć doznanych krzywd.

Maya nie miała jeszcze ochoty wracać do siebie. Poszła więc drogą wiodącą od zatoki do głównej drogi, i dalej aż do Mark. Powietrze było czyste i rześkie, od morza wiał chłodny, lekki wiatr, który, jak miała nadzieję, filtrował jej płuca, zanieczyszczone wielkomiejskim smogiem.

Idąc zastanawiała się nad tą zadziwiającą powściągliwością, z jaką przyjęto ją w Mark, a także nawet na Kyrkudden. Z jakiego powodu? Nie mogła tego zrozumieć, było jej po prostu przykro. Niełatwo jest znieść świadomość, że jest się niechcianym.

Jakie to szczęście, że spotkała Simona! Na myśl o nim zrobiło jej się ciepło na sercu, ale na bardzo krótko, bo zaraz ogarnął ją smutek. Simon nie należał do niej, całą swą duszą był nadal przy swojej żonie.

Poza tym jego życie dobiegało kresu. Za rok miało go już nie być.

Czując wielki ból w sercu, Maya przymknęła na chwilę oczy.

ROZDZIAŁ IV

Gdy Maya zmierzała do głównej drogi, powoli, jak gdyby w poszukiwaniu kogoś, nadjechał czarny elegancki samochód. Prawdziwa limuzyna. Zatrzymał się, po czym kierowca opuścił szybę w drzwiach. Maya ujrzała niezwykle przystojnego mężczyznę, ciemnowłosego jak Hiszpan, ale o nordyckich niebieskich oczach.

- Przepraszam, czy nie wie pani przypadkiem, gdzie tu mieszka pewna młoda dziewczyna o imieniu Maya? Maya przez Y - dodał z uśmiechem.

- To ja - odrzekła czerwieniąc się. Ponieważ była jasnej karnacji, rumieńce zdradzały często wbrew jej woli zmieszanie i zakłopotanie.

- Doskonale - ucieszył się mężczyzna w tweedowym garniturze i wysiadł z samochodu. Był bardzo wysoki i niezwykle zadbany. Nawet jego paznokcie sprawiały wrażenie wypielęgnowanych przez manikiurzystkę.

- Nazywam się Sten Modin - przedstawił się. - Policja chciałaby przesłuchać panią w związku z napaścią, jakiej dokonano w pociągu na mego przyjaciela Simona Dalena. Obiecałem mu, że panią odnajdę. Simon nie umiał powiedzieć o pani nic bliższego poza tym, że ma pani na imię Maya przez Y i mieszka na Kyrkudden.

Faktycznie, Simon nazywał się Dalen. Jasne, przecież dawny aptekarz też się tak nazywał. Czy to nie były przypadkiem tak zwane lepsze kręgi? Maya nie przypominała sobie Dalenów , bo nigdy ich nie poznała; wiedziała tylko tyle, co mówili o nich ludzie.

- Kiedy mam się stawić na policji?

- Jak najszybciej. Najlepiej zaraz, jeśli to możliwe.

Zastanowiła się.

- Dobrze, pojadę od razu. Ale czy mógłby pan chwilę poczekać? Chciałabym się tylko przebrać. Mieszkam w następnym domu.

- Oczywiście.

Pobiegła szybko. Chociaż wiedziała, że poczta przychodzi dopiero po południu, odruchowo zajrzała do skrzynki na listy.

O dziwo, leżała w niej jakaś koperta. Bez znaczka, adresu, jedynie z jej imieniem. Wyjęła ją i weszła do mieszkania.

Rzuciła list na podłogę, po czym, ściągnąwszy z siebie w pośpiechu dres, założyła spódnicę i bluzkę. Gdy już się uczesała i upewniła w lustrze, że wygląda nie najgorzej, ruszyła w stronę drzwi.

Zawahała się jednak i zawróciła. List...

Rozerwała kopertę. Na liniowanym papierze widniały tylko cztery słowa napisane drukowanymi literami:

Po co to zrobiłaś?

Tylko tyle. Żadnego podpisu, żadnego nadawcy, nic poza tym.

Maya, oszołomiona, przez kilka sekund nie mogła ruszyć się z miejsca; wreszcie, wcisnąwszy list do torebki, wybiegła z domu.

- Przepraszam - zwróciła się do Stena Modina, który teraz wyglądał jeszcze bardziej sympatycznie. - Trochę się to przeciągnęło.

- Nie szkodzi. Ruszajmy.

Przez chwilę jechali w milczeniu, zmierzając główną drogą w stronę Mark, wśród pól i łąk, i niewielkich liściastych zagajników. W górze nad nimi krążyły rozkrzyczane mewy.

- Jak się czuje Simon? - spytała. - Widziałam go wczoraj, ale nie chciałam zadawać zbyt dużo pytań.

Miała nadzieję, że spotka go w komisariacie, ale nic o tym nie wspomniała.

- Nieźle. Pierwszą dobę musiał spędzić w szpitalu na obserwacji, na szczęście nie odniósł żadnych innych obrażeń poza zewnętrznymi. Z ręką też już jest lepiej.

- To dobrze - odrzekła krótko. Nie chciała nic mówić o poważniejszym problemie, o jego nieuleczalnej chorobie. Nie mogła przecież mieć pewności, czy zwierzył się przyjacielowi.

Ale zwierzył się jej, Mai. Na samą myśl o jego nieszczęściu ogarnął ją niepohamowany smutek.

- Biedny Simon - westchnął Sten Modin. - Nie umie pogodzić się z losem.

Czyżby jednak wiedział?

- Jak to? - spytała ostrożnie.

- Mam na myśli ten skandal sprzed paru lat. Simon nie potrafi zrozumieć, że jego żona odeszła od niego na zawsze, nieodwołalnie.

- Myśli pan, że on przyjechał tu po to, by spróbować ją odzyskać?

- Chyba tak.

- Ja nie odniosłam takiego wrażenia - powiedziała po namyśle Maya. - Wydaje mi się, że chodzi mu przede wszystkim o to, żeby zobaczyć ojca, zanim nie będzie za późno.

Mogła tak bez obaw powiedzieć, bo przecież ojciec Simona był także poważnie chory.

- Być może, ale...

- Poza tym nie bez znaczenia jest chyba też ta jego nienawiść. Jest nią wprost opętany.

- Tak, ma pani rację, ale to nie jest nienawiść do Gitte, tylko do tej drugiej kobiety.

- A więc pan zna Gitte, jego żonę?

- Znam ich oboje od wielu lat.

Jakiś młody motocyklista niebezpiecznie zajechał drogę samochodowi tuż przed nimi. Sten Modin wycedził coś przez zęby, po czym zaczęli rozmawiać o motocyklach i wypadkach drogowych, aż wreszcie znaleźli się w Mark.

Rozejrzawszy się po komisariacie, Maya doznała zawodu. Simona nie było. Przecież powiedział, że spędzi weekend razem z ojcem, była więc pewna, że on także zostanie wezwany. Tymczasem jedyne osoby, jakie spotkała, to dwaj policjanci, którzy zadawali jej mnóstwo pytań dotyczących epizodu w pociągu.

- Czy mogłaby pani dokładnie opisać tego mężczyznę, który, jak pani przypuszcza, wypchnął Simona Dalena z wagonu?

- Rzeczywiście, tylko przypuszczam - podkreśliła. - Nie widziałam tego zajścia.

- To prawda, ale wszystko wskazuje na to, że to właśnie on, ponieważ gdy tylko pociąg się zatrzymał, od razu z niego wyskoczył.

- No więc, był raczej w średni1)1 wieku...

- Konkretnie?

- Miał około pięćdziesięciu lat - odrzekła, zacinając się. - Naprawdę trudno powiedzieć. Wyglądał na bardzo zniszczonego. Jego skóra była bladoszara, a twarz nieświeża. Mógł w rzeczywistości być młodszy, niż wskazywał jego wygląd. Chyba jednak zbliżał się do pięćdziesiątki.

- Czy to mógł być, na przykład, dopiero co zwolniony więzień?

- Niewykluczone. Ale nie jestem w stanie, oczywiście, stwierdzić tego z całą pewnością.

- Jasne, lecz to bardzo ułatwiłoby nam poszukiwania.

- Rozumiem. Poza tym miał przerzedzone jasne włosy.

- Siwe czy blond?

- Chyba mieszane. A skóra na jego twarzy wyglądała tak, jakby jeszcze niedawno była opalona, a teraz zaczęła blednąć i wracać do swego naturalnego, szarego jak popiół koloru. Czy to nie jest zbyt zawiłe?

- Ani trochę.

Maya z ożywieniem mówiła dalej:

- Poza tym miał duże, kościste ręce. Owłosione i pokryte piegami. Oczy... jak by je określić? Były mdłe.

- To ważny szczegół. Niebieskie?

- Jasnoniebieskie albo szare. Twarz pociągła, zniszczona. Ale chyba już o tym wspominałam.

- Nie powiedziała pani jeszcze, jak był ubrany.

Maya zamilkła i zaczęła się zastanawiać. Po chwili rzekła:

- Przykro mi, ale zazwyczaj w ogóle nie przywiązuję wagi do tego, jak ludzie są ubrani. Z całą pewnością nie był goły, ale co miał na sobie, naprawdę nie pamiętam.

- W porządku, na razie wystarczy nam to, co już usłyszeliśmy. Mówi pani, że patrzył na was?

- To znaczy, nie bezpośrednio. W pociągu można przyglądać się komuś, wpatrując się w okienną szybę. W nocy jest ona jak doskonałe lustro.

- No tak, ale on siedział przecież na korytarzu. Czyli oddzielały was drzwi.

- To bez znaczenia, bo ja widziałam go tak samo dokładnie w szybie na korytarzu. Chociaż muszę powiedzieć, że dosyć często przypatrywał się nam też bezpośrednio. Za każdym razem jednak, kiedy spotykałam jego wzrok, szybko odwracał głowę.

- Ale wydawał się zainteresowany raczej Simonem Dalenem?

Maya uśmiechnęła się zawstydzona.

- Byłam na tyle próżna, by sądzić, że to mnie się przyglądał. Myliłam się jednak.

- A potem mężczyzna udał się za Dalenem?

- Tak myślę. Simon skierował się na koniec pociągu, a kiedy po paru sekundach wyjrzałam na korytarz, mężczyzna zniknął.

- Ale przecież mógł pójść w przeciwną stronę.

- Nie. Bo kiedy poszłam szukać Simona, ten mężczyzna siedział w ostatnim wagonie.

- No, dobrze. Myślę, że to na razie wystarczy. Dziękujemy pani i prosimy o pozostawienie nam swojego adresu.

Simon siedział przy oknie w pokoju ojca, spoglądając to na zewnątrz, to znowu na staruszka leżącego w łóżku.

- Simon, zdejmij nogi z ławy - powiedział cicho ojciec. - Pani Holm nie lubi śladów butów na meblach.

Syn odwrócił się w stronę pokoju.

- Czy ty przypadkiem nie dajesz się tyranizować tej pani Holm? - spytał ciepło.

- Skądże, ale w dzisiejszych czasach dobrej gospodyni nie znajdziesz i ze świecą. Dlatego muszę ją szanować. Powiedz mi, synu, czy ty ciągle jeszcze myślisz o Gitte?

- Nie widzę w tym nic dziwnego. Zraniłem ją śmiertelnie.

- Ty? Przecież to nie była twoja wina!

- To prawda. Ale mimo wszystko.

- Czy odnalazłeś... tę dziewczynę?

- Jeszcze nie. Ale możesz być spokojny, odnajdę ją na pewno.

Ojciec westchnął głęboko. Odwróciwszy głowę, leżał nieruchomo, wpatrując się w sufit.

- Wciąż nie mogę tego zrozumieć. Jak zupełnie obca dziewczyna mogła twierdzić, że spodziewa się twojego dziecka? Musiałeś ją chyba gdzieś spotkać.

- Nie spotkałem! - wykrzyknął Simon. - Jej nazwisko jest mi zupełnie obce. A dziecko...? Na litość boską, tato, przecież musiałbym wiedzieć, co robię! Od kiedy poznałem Gitte, nie widywałem się z innymi kobietami!

- Jesteście nadal małżeństwem?

- W separacji. Chcę, żeby ona była moją spadkobierczynią. Wprawdzie mówi, że niczego nie chce, ale...

- Co ty, chłopcze, wygadujesz? Twoją spadkobierczynią? To brzmi tak, jakbyś zamierzał położyć się i po prostu umrzeć!

Simon lekko drgnął.

- Nie, oczywiście, że nie. Chciałem powiedzieć, że kiedyś... w przyszłości.

- Przecież nie możesz czekać na nią przez całe życie.

- Masz rację. Dlatego chcę spróbować i doprowadzić do zgody między nami. Wtedy moglibyśmy znowu być prawdziwym małżeństwem.

Stary ojciec popatrzył badawczo na syna.

- Dzisiaj to zabrzmiało w twoich ustach jakoś mniej entuzjastycznie niż zazwyczaj.

- Co takiego? - spytał Simon, podnosząc głowę. - Być może. Spotkałem w pociągu pewną młodą dziewczynę.

- I Bogu niech będą dzięki - wyszeptał ojciec.

- Oczywiście, nie dorównuje Gitte, ale jest sympatyczna. Dość niezwykła. - Dopiero w tej chwili dotarł do niego sens słów ojca. - Ty chyba nigdy nie lubiłeś Gitte, prawda?

- Rzeczywiście - przyznał starzec nie bez wahania. - Niby była miła i słodka, ale... Nie jestem przekonany, czy to właściwa osoba dla ciebie.

- Jak to?

- Hm, jakby to określić... Gitte jest taka rzeczowa.

- To raczej nic złego.

- Zazwyczaj nie. Ale tobie potrzebny jest ktoś... ktoś bardziej swobodny.

- Swobodny? Chciałeś pewnie powiedzieć: wyzwolony?

- Nie, nie. Udajesz, że mnie nie rozumiesz. Gitte była taka konwencjonalna. Miała dosyć ciasne poglądy.

- Jestem innego zdania - odparł krótko Simon. Ojciec zrozumiał, że chyba popełnił błąd, mówiąc wreszcie szczerze to, co myśli. Nigdy nie lubił słodkiej Gitte. Ale zazwyczaj starał się robić dobrą minę do złej gry... Nie powiedział synowi ani słowa o tym, co należy sądzić o żonie, która zrywa wszelkie więzi jedynie na podstawie plotek! Nawet jeśli są one ohydne i obciążające.

Simon wyraźnie nie chciał mówić o Gitte.

- Obszedłem całe gospodarstwo. Muszę przyznać, że utrzymujesz je w idealnym stanie.

- Miło mi to słyszeć. Od kiedy leżę, nie wiem o nim zbyt wiele.

- Widziałem dwa nowe konie. Jakie są? Dobre?

- Kupiłem je w Anglii. Najlepszej krwi. Jednego trochę już wypróbowaliśmy. Wiele sobie po nim obiecuję.

Simon uśmiechnął się. Kochał wszystkie konie, bez względu na to, czy wygrywają w wyścigach czy nie. Ojciec natomiast miał doskonałe wyczucie i zawsze kupował te najlepsze. Jego stajnia była znana w całym kraju. Simon martwił się czasami, że nie wiedziałby, co zrobić z tym wszystkim, gdyby ojciec umarł jeszcze przed nim. Kiedy go zabraknie, konie będą zupełnie bezpańskie. Jakie to smutne.

Przez chwilę rozmawiali o interesach. Ojciec namawiał syna, aby wrócił do domu i osiadł tu na stałe, przejmując natychmiast cały majątek. Bo przecież to strzeżenie wybrzeża to chyba nie na całe życie, prawda?

Syn odpowiedział na jego obawy niejasno i niejednoznacznie.

Stary Dalen westchnął. Uprzednie słowa Simona o spadku po nim bardzo go zaniepokoiły. Ten chłopak nie zamierza chyba odebrać sobie życia? Gitte nie była tego warta.

- Mam nadzieję, że utrzymujesz kontakt z tą dziewczyną z pociągu?

- Tak, spotkam się z nią jutro wieczorem.

- To ładnie - uśmiechnął się ojciec.

- Ale jeszcze wcześniej muszę wybrać się do jakiegoś biura kreślarskiego - rzekł Simon. - Obiecałem, że dam do korekty mapę. To nasz ostatni egzemplarz, niedługo nie będzie już niczego na nim widać. Trudno nawet odróżnić morze od lądu.

Ojciec roześmiał się głośno. Mimo że Simon był zadziwiająco przygnębiony i zadumany, nie stracił jednak swego poczucia humoru. Może właśnie ono pomoże zapomnieć mu całą tę historię z Gitte.

Ojciec bowiem nic nie wiedział o ciężkiej chorobie syna, grożącej jego życiu.

W poniedziałkowe przedpołudnie Simon wybrał się do Mark, gdzie udał się do pracowni, w której miano dokonać renowacji morskiej mapy. Szybko uzgodnił szczegóły z kierownikiem, którego znał jeszcze z dawnych lat. Straż przybrzeżna nie obchodziła się z należytą starannością ze swymi mapami.

Idąc już do wyjścia, Simon minął drzwi pracowni kartograficznej. Rzucił okiem na tabliczkę z nazwiskami - i zatrzymał się jak wryty. Poczuł się tak, jakby krew odpłynęła mu nagle do stóp.

To było to nazwisko!

Wreszcie je znalazł!

Wreszcie ją znalazł!

Maya siedziała, a właściwie stała jak zwykle przy swej desce kreślarskiej. Jej koledzy poszli właśnie do magazynu szukać jakiejś starej mapy, została więc sama w pokoju.

Wprawdzie jednym uchem słyszała głosy z gabinetu szefa, była jednak zbyt pochłonięta miłymi myślami o dzisiejszej kolacji z Simonem, by się im przysłuchiwać. Ale mimo radości trochę także się bała. Obawiała się, że może nie ubierze się właściwie albo on całkiem się nią rozczaruje. Bywają przecież takie chwile, że człowiek nie jest w stanie wydębić z siebie ani słowa albo w ogóle nie ma nastroju do rozmowy. W tym przypadku nie mogło tak się stać. Simon znaczył bowiem dla niej zbyt dużo. Maya wiedziała wprawdzie, że nie może budować z nim żadnej przyszłości, pragnęła jednak rozświetlić mu jego ostatnie tygodnie i sprawić, by zapomniał Gitte.

Za każdym razem, gdy myślała o smutnym losie Simona, o tym, że miał umrzeć w tak młodym wieku, czuła wręcz fizyczny ból. Dlaczego właśnie on?

Dlaczego w ogóle, dlaczego? Nigdy nie zdołała zaakceptować brutalnych praw życia.

Nagle usłyszała czyjeś kroki pod drzwiami.

Jakiś głos, drżąc od tłumionego gniewu, spytał:

- Maren Grandseter? Czy pracuje u pana Maren Grandseter?

- Tak - odparł szef. - To jedna z naszych kreślarek. Początkująca, ale bardzo zdolna.

Miło to słyszeć, pomyślała Maya, zaintrygowana obcym głosem.

W tej samej chwili mężczyzna spytał:

- Czy mogę wejść i przywitać się z nią?

- Oczywiście, bardzo proszę.

Kroki szefa oddaliły się w stronę gabinetu.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wszedł Simon.

- Simon! - wykrzyknęła zaskoczona Maya, prostując się przy desce. - Co ty tu robisz?

Od razu rzuciło jej się w oczy, że jej znajomy z pociągu jest biały jak kreda i patrząc na nią staje się jeszcze bledszy!

- To ty? - wycedził przez zęby. - Ty jesteś Maren Grandseter?

Uśmiech zgasł na jej twarzy.

- Tak - potwierdziła wystraszona.

- Nic dziwnego, że zmieniłaś sobie imię i nazywasz się teraz Maya!

- Nie rozumiem - bąknęła. Dlaczego Simon stał się nagle taki nieprzyjemny i dziwny?

- Zniknęłaś z Mark. A ja ciebie szukałem i nie mogłem znaleźć. Przez dwa lata.

- Czy byłbyś tak miły i mógł wyjaśnić, dlaczego jesteś na mnie taki zły? - spytała.

- Jeszcze pytasz? - rzucił niskim, przytłumionym głosem, pochylając się ku niej. - Nie chcę urządzać tu żadnych scen, bo znam tu wszystkich, to moi dobrzy znajomi. Zapomnij o naszej dzisiejszej kolacji! Że też miałaś jeszcze czelność przyjąć moje zaproszenie! Wprost nie mogę uwierzyć! Możesz być spokojna: już ja postaram się o to, żeby zajęła się tobą policja. Będziesz musiała zadośćuczynić mi za te wszystkie ohydne pomówienia.

- Simon! Co to ma znaczyć? - spytała ze łzami w oczach.

- Na dodatek jeszcze niezła z ciebie aktorka! Ale pora już skończyć tę żałosną zabawę! Odwołasz wszystko i publicznie przeprosisz Gitte!

Po tych słowach wyszedł.

Maya stała jak sparaliżowana. Nie była zdolna się ruszyć. O co on ją obwiniał? Odniosła wrażenie, że wziął ją za tę dziewczynę, która...

Nagle ogarnęła ją wściekłość. Nie, z taką niesprawiedliwością nie mogła się zgodzić. Gniew wzbierał w jej piersi niczym wulkan, był nie do opanowania. Z wypiekami na twarzy Maya wypadła z pokoju, trzasnęła drzwiami i w szaleńczym tempie zbiegła po schodach.

Simon właśnie wsiadał do samochodu. W chwili gdy zamknął za sobą drzwiczki, Maya otworzyła gwałtownie drugie i bez chwili wahania rzuciła się na przednie siedzenie.

- Może będziesz tak uprzejmy i wyjaśnisz mi - zażądała stanowczo.

- Wynoś się! Wynoś się z mojego samochodu! - krzyknął.

- Nie wysiądę, dopóki mi nie powiesz, o co chodzi.

Miała policzki mokre od łez, ale nie przejmowała się tym. Nie pozwalając mu dojść do głosu, kontynuowała:

- Mam wrażenie, że uważasz mnie za kobietę, która zniszczyła twoje małżeństwo. Skąd, u licha, przyszła ci do głowy tak idiotyczna myśl? Przecież ja cię nie znam. Nigdy nawet o tobie nie słyszałam.

Simon widział, że Maya nie zamierza się poddać. Ale w nim także nadal wrzało.

- Jeszcze na dodatek kłamiesz mi prosto w twarz. To przecież ty sama rozgłosiłaś po całym mieście, że musisz wyjechać z Mark, bo spodziewasz się dziecka. Ze mną.

Maya nie mogła opanować oburzenia.

- Po co? Czy ty masz po kolei w głowie?

Simon uruchomił silnik.

- Ludzie się gapią. Pojedziemy za miasto.

- A moja praca? Przecież nie mogę tak po prostu...

- Guzik mnie to obchodzi. Wreszcie powiem ci to wszystko, co paliło mnie przez tyle lat. To nie będą miłe słowa, o, nie.

Simon nigdy dotąd nie jechał tak nieostrożnie i źle jak tym razem.

Samochód wypadł zza rogu, otarł się o krawężnik, przeskoczył skrzyżowanie na czerwonym świetle i wyjechał poza miasto. Kierowca miał szczęście, że nie zauważyła go policja, przede wszystkim zaś, że nie doszło do wypadku.

Znalazł jakąś wąską leśną drogę. Skręcił w nią i zatrzymał auto.

- No, Maren Grandseter, teraz wyjaśnisz mi parę rzeczy!

ROZDZIAŁ V

Wszystko nagle stało się takie trudne. Simon był zupełnie obcy i lodowato zimny.

- Zdaje się, że oboje jesteśmy jednakowo zdenerwowani - powiedziała opanowana mimo wszystko Maya. - Po prostu nie rozumiem, o czym ty mówisz; przysięgam, że zanim spotkałam cię w pociągu, nigdy o tobie nie słyszałam. Wprawdzie kiedy twój przyjaciel Sten Modin wymienił nazwisko Dalen, przypomniałam je sobie, ale tylko dlatego, że byliście dobrze znaną i szanowaną rodziną w mieście.

- Masz rację, byliśmy - przyznał zgryźliwie. - Dopóki ty nie zaczęłaś swojej oszczerczej kampanii.

- Bardzo cię proszę, przestań - przerwała mu. - Jestem całkowicie niewinna.

- Czyżby? No to czyje dziecko wtedy urodziłaś? Kim był ten mężczyzna, który nie chciał przyznać się do ojcostwa? A może myślałaś, że z nazwiskiem Dalen dziecko zajdzie znacznie wyżej? Czy też byłaś zazdrosna o Gitte i chciałaś jej zaszkodzić? Jeśli tak, to ci się udało.

Maya nie mogła znieść tych zarzutów.

- Nigdy nie urodziłam żadnego dziecka.

- Usunęłaś je?

Odwróciła się gwałtownie w jego stronę, w jej oczach była furia.

- Jeśli chcesz znać prawdę, to jestem jeszcze dziewicą.

- Czyli chciałaś pochwalić się swoim koleżankom, że ty też już spałaś z mężczyzną. Ale dlaczego wybrałaś akurat mnie?

- Jesteś tak odrażający i podły, że nie wiem, jak mogłeś wydawać mi się w pociągu sympatyczny. - Maya, ku swej rozpaczy, znowu wybuchła płaczem. - Ja po prostu tego nie pojmuję. Czuję się tak, jakbym dostała obuchem w głowę. Przyjść do mnie do pracy i oskarżyć mnie o coś tak ohydnego! Przecież ja cię nie znam. Nawet nie wiedziałam, że ktoś taki jak ty istnieje. Jakże bym więc miała...

- Ale wyjechałaś z Mark. Bo spodziewałaś się dziecka, jak mówiłaś.

Maya próbowała się uspokoić.

- Wyjechałam z Mark dlatego, że mój ojciec nas opuścił i matka nie chciała tu dłużej mieszkać. Sprzedała dom na Kyrkudden i obie przeniosłyśmy się do Oslo. Nigdy, powtarzam: nigdy w swoim życiu nie twierdziłam, że spodziewam się dziecka. W jakim celu mówiłabym coś takiego? Żeby popsuć sobie opinię?

- Widocznie miałaś jakieś powody. Najpierw usłyszałem od kolegów z pracy, że zrobiłem podobno jakiś mały „skok w bok”. Myślałem, że po prostu żartują sobie ze mnie. Ale niedługo to samo zaczęto opowiadać w mieście, a ja spotykałem się z wyraźnymi przejawami pogardy, aż wreszcie odsądzono mnie od czci i wiary. No i wreszcie wyjaśniło się, skąd to wszystko. Oto dziewczyna o nazwisku Maren Grandseter wyznała swym przyjaciółkom, że musi wyjechać z miasta, ponieważ... sama wiesz najlepiej, z jakiego powodu. Winny byłem podobno ja. Tymczasem od mojego ślubu minęły wtedy zaledwie dwa miesiące, dokonywałem więc nadludzkich wysiłków, żeby te plotki nie dotarły do Gitte. Ale nie udało się. Żona dowiedziała się wszystkiego od życzliwej przyjaciółki. Biedna Gitte, zaufała mi całkowicie. Wcześniej przeżyła trudny okres i dlatego była bardzo wrażliwa na wszelką krytykę i przejawy nieżyczliwości. Nie miała zbyt mocnych nerwów, ale dzięki małżeństwu ze mną zaczynała powoli dochodzić do siebie i niedługo stanęłaby mocno na nogach. I wtedy spotkał ją taki cios. Powiedziała, że mi wierzy, lecz po jej oczach poznałem, że czuje się śmiertelnie zraniona. No i pewnego dnia po prostu zniknęła. Zabrała wszystkie swoje rzeczy i zostawiła mi krótki list. Był wzruszający. Pisała w nim o koszmarnych nocach, kiedy ogarniało ją zwątpienie, na które nic nie mogła poradzić. Przyznała, że nie ma już dla mnie tych samych uczuć co przedtem. Gdy bowiem brałem ją w ramiona, wówczas ona widziała przed sobą obraz tej obcej dziewczyny i nie była w stanie okazać mi niczego poza chłodem. A tak bardzo tego nie chciała. Dlatego lepiej, żebyśmy się rozstali, zanim zranimy się nawzajem jeszcze dotkliwiej, pisała. Tego dnia zgasło moje życie.

- I postanowiłeś się zemścić? Na mnie - szepnęła Maya.

- Tak. Po jakimś czasie. Najpierw chciałem jedynie cię odnaleźć i postawić przed sądem. Później, kiedy zrozumiałem, że Gitte i tak już do mnie nie wróci, choćbym nie wiem jak gorąco ją błagał i przekonywał, moja żądza zemsty osłabła. Zrobiłem się zgorzkniały. No a potem spotkał mnie kolejny cios...

- Choroba - dokończyła Maya.

- Tak, choroba. Cała ta historia z Gitte nie pozostała bez wpływu na moje nerwy, myślałem więc, że zakłóceniu uległa też równowaga fizyczna. Gdy wszystko zaczęło mnie boleć, byłem przekonany, że to po prostu nerwy i napięcie, ale Sten stwierdził co innego.

- Sten? Sten Modin?

- Tak, to mój lekarz i przyjaciel. Zrobił mi całą masę badań, pobrał mnóstwo próbek i posłał do analizy - i nadeszły wyniki. Usiłował mnie oszczędzić, nie chciał wyjawić mi prawdy, ale wydusiłem ją z niego. Czasami żałuję, że to zrobiłem. Mimo wszystko lepiej, że wiem.

Zapadło milczenie. Oboje nie odzywali się dosyć długo. Wreszcie Maya westchnęła głęboko i rzekła:

- Czy uwierzysz mi, jeśli powiem, że nie chcę okłamywać kogoś, kto skazany jest na śmierć?

- Już sam nie wiem. Dobrze, uwierzę ci, jeśli wyznasz mi całą prawdę. Wszystko!

- Nie mam pojęcia, kto za tym wszystkim się kryje i prześladuje ciebie, Gitte i mnie, ale zapewniam cię, że te plotki są wyssane z palca. W pewnym sensie jestem dumna z tego, że nie byłam jeszcze z mężczyzną, czyli że pozostałam, mówiąc staromodnie, dziewicą. Prawdopodobnie wynika to z tego, że nigdy dotąd prawdziwie się nie zakochałam. W każdym razie nie tak mocno, by zniknęły wszelkie zahamowania. Bo jeśli kogoś się kocha naprawdę, wtedy pójście do łóżka jest czymś zupełnie naturalnym. Ale nic takiego dotychczas mi się nie zdarzyło. Gdy moje romanse osiągały określony punkt, zawsze mówiłam nie. I wtedy traciłam swoich chłopaków. No cóż, trudno. Pozwoliłam sobie na ten długi wywód tylko dlatego, żeby ci wyjaśnić, iż osoba o takiej postawie nie umiałaby chodzić po mieście i rozgłaszać wszem i wobec, że spodziewa się dziecka. Chyba rozumiesz.

Simon, zacisnąwszy usta, jedynie pokiwał głową.

- Nic o tym wszystkim nie słyszałam, absolutnie nic, ponieważ razem z matką wyjechałyśmy z Kyrkudden i Mark. Cała ta historia musiała rozegrać się później.

- Chyba tak. Bo nigdzie nie mogłem cię znaleźć.

- Matka była w tak fatalnym stanie po odejściu ojca, że na pewien czas „zniknęła z życia”. Poza tym nasze nazwisko nigdy nie widniało w żadnej książce telefonicznej.

- Wiem o tym. Wolę nazywać cię Mayą. To drugie imię nie przeszłoby mi chyba przez gardło. Powiedz mi, Mayu, czy naprawdę mogę ci wierzyć?

- Naprawdę. Teraz to ja jestem wściekła i nie spocznę, póki nie znajdę tego, kto rozgłasza te plotki. Przecież one zaszkodziły mojej reputacji. Nawet sobie nie wyobrażasz, z jaką wrogością spotykam się teraz w mieście.

- Tak, wspominałaś mi o tym.

Maya wyciągnęła z kieszeni list.

- Znalazłam go przedwczoraj w mojej skrzynce.

Simon przeczytał: Po co to zrobiłaś?

Schował kartkę do koperty.

- Widzę, że cię nie oszczędzają. Przekonałaś mnie, wierzę ci, że nic nie wiedziałaś o moich kłopotach. Czy możesz mi wybaczyć?

- Doskonale rozumiem, dlaczego byłeś na mnie zły. Przecież dobrze wiesz, że cię polubiłam, i dlatego tak bardzo mnie bolało, że stałeś się nieoczekiwanie lodowato zimny. Uważałam cię za mego jedynego przyjaciela, jedyną życzliwą mi osobę w tym mieście. Poza moimi kolegami z pracy, ale oni nie są z Mark i pewnie nie znają miejscowych plotek.

- Wiesz, dlaczego byłem tak strasznie zły? - odezwał się Simon po dłuższym wahaniu. - Jak gdyby podwójnie zły? Bo czułem się rozczarowany, że to ty okazałaś się Maren Grandseter. Bardzo się teraz tego wstydzę.

Maya położyła swą dłoń na jego ręce.

- Nie mówmy już o tym. Zajmijmy się lepiej odnalezieniem osoby, która rozsiewa te plotki. Przecież ktoś musiał je wymyślić!

- Dobrze. Ale czy nie pojechałabyś teraz ze mną do Gitte, żeby jej to na gorąco wyjaśnić?

Maya czuła, jak wszystko się w niej buntuje.

- Nie wiem, czy starczyłoby mi odwagi, bo takie spotkanie trochę by mnie kosztowało. Poza tym, co powiedziano by u mnie w pracy? Muszę natychmiast wracać! Nie mogę sobie na to pozwolić, żeby ją stracić.

- Porozmawiam z twoim szefem i wyjaśnię, że to przeze mnie.

W drodze powrotnej do miasta omawiali różne sposoby wytropienia winnego lub winnych.

- Powinieneś zacząć - doradzała Maya - od pierwszej osoby, od której usłyszałeś tę plotkę. Mówiłeś, że najpierw powtórzyli ci ją twoi koledzy z pracy. Wobec tego musisz ich spytać, gdzie ją usłyszeli. I w ten sposób dotrzeć aż do samego źródła.

Simon był sceptyczny.

- Obawiam się, że to nie będzie takie proste. Ludzie raczej niechętnie zdradzają, od kogo zasłyszeli jakieś plotki, nie chcą bowiem demaskować swego najlepszego przyjaciela jako plotkarza. Z jednej strony pragną być lojalni wobec niego, z drugiej zaś nie chcą, żeby ich przyjaciel stał się z dnia na dzień ich wrogiem.

- Myślę, że nie masz racji. Ale tak czy inaczej powinieneś chyba spróbować?

- Spróbuję, oczywiście. Pod warunkiem, że uda mi się odszukać moich starych kolegów z pracy. No a co z dzisiejszą kolacją, wybierzesz się ze mną?

- Myślałam, że powinnam o niej zapomnieć?

- Kiedy to mówiłem, byłem zły i głupi. A teraz pytam poważnie: czy zjesz ze mną kolację? Byłoby mi bardzo miło.

- Tak, chętnie - odparła Maya z uśmiechem. - Przyjmuję zaproszenie z trzech powodów. Po pierwsze, jak powiedziałam, dopóki nie dostanę pierwszej pensji, nie stać mnie na taki luksus jak jedzenie kolacji, po drugie, możemy podczas niej zastanowić się, co robić dalej, i po trzecie, z przyjemnością zjem z tobą kolację. Czy takie uzasadnienie wystarczy?

- W zupełności - Simon uśmiechnął się szeroko. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo się cieszę z tego, że to nie ty rozpowiadałaś te okropne plotki o mnie. Poczułem naprawdę dużą ulgę. Jak myślisz, czy po kolacji będziesz mogła pójść ze mną do Gitte?

- Zobaczymy - odpowiedziała krótko.

Ponieważ Simon widział wyraźnie, że Maya niezbyt chętnie chciała wyświadczyć mu tę przysługę, nie nalegał. Udał się za to razem z nią do biura i usprawiedliwił przed szefem jej krótką nieobecność, dzięki czemu Maya nie doznała z tego powodu nawet najmniejszych przykrości. Simon miał niewątpliwy urok. A jako jeden z Dalenów także wpływy. Ale o tym ona nie wiedziała.

W okolice Mark dawno zawitała już wiosna, ale pogoda nie była najlepsza. Choć zrobiło się już cieplej, ziemia wciąż jeszcze nosiła ślady ulewnych deszczów, powodzi i gwałtownych burz. Wysiadłszy z autobusu na Kyrkudden, Maya musiała iść bardzo ostrożnie, omijając głębokie kałuże, jakie powstały po gwałtownej ulewie.

Już dawno mogliby coś zrobić z tą drogą, pomyślała. Nie zamierzała jednak wysyłać do gazety listu od czytelnika, podpisanego „Przyjaciel porządku”. Tak wielu było przyjaciół porządku wokoło, że to oni powinni się tym zająć.

Idąc dalej, zauważyła samochody jadące w stronę starego kościółka na Kyrkudden. Jej kościółka. Były to auta z zarządu dróg. Czyli może coś wreszcie zaczną robić z tą drogą, najwyższa pora, uznała Maya.

Zupełnie nieoczekiwanie przypomniały jej się głosy, które słyszała wcześniej w kościele. Musi powiedzieć o tym Simonowi.

Jak to miło móc znowu z sympatią myśleć o Simonie! Ta jego niespodziewana nienawiść wobec niej była prawdziwym wstrząsem.

Maya nie miała już zbyt wiele czasu, by doprowadzić się do porządku przed kolacją, ale chciała wyglądać jak najlepiej. Wolała spytać Simona, jak powinna się ubrać, nie należała bowiem - jak przyznała - do bywalców restauracji. Gdy zadała mu to pytanie, dostrzegła w jego oczach ciepły blask, a po chwili usłyszała kilka życzliwych wskazówek. Uspokojona, doszła do wniosku, że chyba znajdzie coś odpowiedniego w szafie.

Gdy już była gotowa, spojrzała w lustro i poczuła się zadowolona z rezultatu. Maya lubiła ubierać się nieco staroświecko, ale kobieco; stosowała niezwykle delikatny makijaż, który właściwie ograniczał się jedynie do podkreślenia oczu. Jej karnacja była bowiem tak eterycznie delikatna, że kłóciła się z wszelkimi mocniejszymi akcentami.

Simon obiecał przyjechać po nią. Umówili się przy drodze głównej, ponieważ gęstwina bocznych uliczek na Kyrkudden dla osoby nie znającej tej okolicy stanowiła labirynt nie do przebycia. Przepełniona entuzjazmem i oczekiwaniem, Maya znalazła się przy szosie nadspodziewanie szybko. Stała już w umówionym miejscu i czuła, że jej twarz jest płomiennie czerwona.

Uważaj, uważaj, ostrzegała samą siebie. Tylko przypadkiem się nie zakochaj! Simon Dalen to nie jest mężczyzna dla ciebie. Jeśli się zaangażujesz, przyniesie ci to same przykrości i kłopoty. Nie zapominaj, że gdzieś tam istnieje słodka i bezradna Gitte, którą on uwielbia.

Niech piekło pochłonie wszystkie Gitte na świecie! Ta, którą spotkała we wczesnej młodości, stanowiła wręcz monstrualne uosobienie perfekcyjności i uczuciowego chłodu. Gitte Simona z pewnością była lepsza, Maya nie chciała jednak mieć rywalki przewyższającej ją we wszystkim. On wyraźnie wolał kobiety kruche i bezbronne. A Maya, mimo swej niekwestionowanej kobiecości, była mocna i dzielna, przyzwyczajona do radzenia sobie w życiu bez niczyjej pomocy.

Wyznając mu wszakże, że nie stać ją na porządne jedzenie, poruszyła na pewno jego męski instynkt opiekuńczy. Stąd to zaproszenie na kolację.

Spojrzenie Simona wyrażało pełną akceptację tego, co zobaczył.

- Wyglądasz czarująco - oświadczył krótko. - Jedziemy.

- Czy udało ci się coś znaleźć? - spytała, siedząc już w samochodzie.

- Tak, udało mi się - odparł. - Dotarłem do jednego z moich dawnych kolegów z pracy. Najpierw w ogóle nie wiedział, o czym mówię, ale pod koniec przypomniał sobie wreszcie całą tę aferę. Po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że to jego żona opowiedziała mu o moim tak zwanym skoku w bok. Obiecał mi, że spyta ją, gdzie ona usłyszała tę szaloną nowinę. Udało mi się nawet przekonać go, że to wszystko było zwykłym kłamstwem. Tym razem mi uwierzył. Ponieważ zna Gitte, ma się u niej za mną wstawić.

- To wspaniale - rzekła Maya ponurym głosem.

- A ty? Wytropiłaś coś? Na przykład kto napisał ten list?

- Nie, to mógłby być właściwie niemal każdy. Nie zapominaj, że w tym mieście prowadzona jest kampania przeciwko mnie. Wystarczy, że ludzie znajdą sobie kogoś, kto wydaje im się gorszy od nich samych, by uczynili z niego ofiarę i zdeptali go.

- Nie musisz mnie o tym przekonywać, doskonale to znam. Ale kobietom chyba trudniej to znieść niż mężczyznom. No, jesteśmy na miejscu. Byłaś już tu kiedyś?

- Dawno temu, jeszcze jako mała dziewczynka, razem z mamą i tatą. Za starych, dobrych dni. Ale nie pamiętam niczego poza tym, że jadłam jakąś ohydną zupę, którą pochlapałam obrus i sukienkę. Chyba szparagową. Później bardzo ją polubiłam.

- To się zmienia. Ja, na przykład, nie znosiłem kalafiora. Dziś jadam go z wielkim apetytem.

Już niedługo, pomyślała Maya zasmucona. Że też nie mogła ani na chwilę zapomnieć o tym, że wkrótce już go nie będzie. Tej twarzy fauna, na której widok kręciło jej się w głowie. Tego uśmiechu, który zapierał dech w piersi...

Co za dziwny człowiek z tej Gitte, że bardziej wierzyła plotkom niż własnemu mężowi?

Identyczne pytanie zadał Simonowi jego ojciec. Lecz on sam wydawał się ślepy na wszystko. Maya, chcąc zmienić temat, zaczęła mówić o opuszczonym kościele.

Kolacja okazała się bardzo udana. Dziewczyna wręcz oniemiała na widok wyszukanych potraw, jakie im serwowano, a Simon z wyraźnym zadowoleniem przyjął jej zachwyt. Chciał, by najadła się do syta. I tak się stało. Przy deserze, który był tak smaczny i przepysznie udekorowany, jak tylko Maya mogła sobie wymarzyć, poprosił ją, by opowiedziała mu trochę o sobie. Dodał, że od dawna już na to czeka.

- Naprawdę nie ma o czym - broniła się, ociągając.

- Jestem już serdecznie zmęczony ciągłym przeżuwaniem swoich własnych problemów. Dlatego chciałbym teraz poznać kłopoty innych.

- Ale ja nie mam żadnych kłopotów.

- No to posłucham opowieści o twoim szczęśliwym życiu! To też może dobrze mi zrobić.

Maya roześmiała się głośno.

- Skoro tak nalegasz... Od czego by tu zacząć... No więc, moje dzieciństwo tu, na Kyrkudden, przebiegało szczęśliwie. Byłam trochę odludkiem i lubiłam chodzić własnymi drogami, ale miałam też przyjaciół. Ojciec, zawsze taki dobry dla mnie, zabierał mnie często ze sobą do swoich pacjentów, ponieważ chciał, żebym została tak jak on weterynarzem. Jednak nie zostałam...

- Dlaczego?

- Nie miałam odpowiedniego stosunku do zwierząt. Kiedy widziałam jakieś chore stworzenie, nie mogłam potem dojść do siebie przez parę dni, bo cierpiałam razem z nim.

- Rozumiem. Ktoś taki chyba rzeczywiście nie powinien zostawać weterynarzem. A twoja mama?

- Mama to zupełnie co innego... Co mam o niej powiedzieć? Zajmowała się mną we wzorowy sposób, lubiła się mną chwalić i żyła wyłącznie dla naszej niewielkiej rodziny. I wtedy nadszedł ten dzień...

- Kiedy twój ojciec was opuścił? To musiał być szok dla was obu. Chyba szczególnie dla ciebie?

- Tak, to prawda. Ale mama też już nigdy nie doszła do siebie. A może ona przez cały czas jest sobą? Ona jest... Wybacz, nie chciałabym o niej mówić źle, ale muszę przyznać, że życie z nią wcale nie jest łatwe.

- Rozumiem. Jak to się stało, że pozwoliła ci wyjechać?

- Po prostu... nie mogłam już dłużej wytrzymać. Groziła mi, że umrze, jeśli ją zostawię, ale ja musiałam wyzwolić się od niej, bo w przeciwnym razie zdusiłaby moją osobowość. Nie wolno mi się było nigdzie ruszyć, wyobrażasz to sobie? „Wychodzisz?” „Gdzie ty się podziewałaś, tak bardzo się o ciebie bałam”. „Kiedy spóźniasz się choćby dziesięć minut, cały obiad, nad którym się tak napracowałam, jest do wyrzucenia”. Jeśli w odpowiedzi wyjaśniłam, że nie zdążyłam na autobus, ona musiała oczywiście wiedzieć dlaczego. Uff! To paskudne, co teraz robię. Siedzę tu i wymyślam na osobę w gruncie rzeczy bardzo kochaną i na dodatek tak nieszczęśliwą.

Simon powiedział z wahaniem:

- Czy była taka już wcześniej? Może to nie tylko ojciec ponosi winę za rozpad małżeństwa?

- Sama nie wiem - odparła Maya. - Naprawdę nie wiem. Trudno jest patrzeć na swych rodziców zupełnie obiektywnie, rozumiesz, co mam na myśli?

- Oczywiście. A ty? Opowiedz mi jeszcze coś o sobie!

Maya zamilkła, zastanawiając się, co mogłaby dodać.

Simon odkrył zaskoczony, że nie potrafi zapomnieć o czymś, co Maya wyjawiła mu wcześniej. Nie mógł wprost uwierzyć, że ona jest dziewicą. Wiedział, że zostało mu niewiele życia. Ale gdy tak siedział naprzeciw niej, pragnął, by to właśnie on, przed swą śmiercią, był tym mężczyzną, który uczyni z niej kobietę.

To przerażające! Na wskroś egoistyczne! Jak mógł w ogóle myśleć o tym, by postąpić w ten sposób, on, który i tak nigdy się z nią nie ożeni, który nawet jej nie kocha, tylko dobrze się czuje w jej towarzystwie. Ale jeśli nie zdoła odzyskać Gitte...

Simon poczuł się paskudnie. Oto Maya siedzi naprzeciwko niego pełna ufności, nie przeczuwając nawet, że jest zdolny do takich myśli. Tak, Maya jest dziewicą. Cóż to za staromodne słowo! Ale ona rzeczywiście nawet wygląda trochę staromodnie, wierna swemu zupełnie nienowoczesnemu stylowi. Mimo to sprawia wrażenie osoby energicznej i zaradnej życiowo. Chociaż nie ma delikatnej i finezyjnej urody Gitte, wydaje się bardziej niewinna. Prawdopodobnie to przez ten jej dziecinny wygląd.

W skrócie przedstawiła mu swój życiorys:

- Co by ci tu jeszcze powiedzieć? Chodziłam do szkoły kreślarskiej, potem uczyłam się rysować mapy i w gruncie rzeczy tylko tyle udało mi się zdziałać po zakończeniu szkoły. Ze względu na mamę nigdzie nie wyjeżdżałam. Ona jest do wszystkiego nastawiona negatywnie i nie ma na nic ochoty. Mówiąc krótko: po prostu brak jej radości życia. Nigdy nie chciała wybrać się ze mną na południe, dlatego nie byłam dalej niż w Danii.

- A nie mogłaś podróżować sama?

- Bez niej? Skąd! Przecież dostałaby ataku serca albo jeszcze co innego. Absolutnie zabroniła mi opuszczania Oslo. Mój wyjazd oznaczałby jej śmierć.

Simon zagryzł wargi.

- Toteż teraz gnębią mnie wyrzuty sumienia - zakończyła Maya.

- Czy rozmawiałaś już z nią po twoim przyjeździe tutaj?

- Tak, zadzwoniłam do niej. Chciałam ją uspokoić, że zajechałam na miejsce szczęśliwie. Ale niezbyt ją to interesowało, ponieważ akurat martwiła się tym, że nie może pójść do zakładu energetycznego i uzyskać obniżki za prąd.

- Czy ona nie może chodzić?

- Może, oczywiście, że może, ale boi się pokazać między ludźmi, ponieważ uważa, że wszyscy wiedzą o jej hańbie, to znaczy o tym, że odszedł od niej mąż.

Simon wyciągnął rękę ponad stołem.

- Biedaczko, widzę, że nie miałaś łatwego życia - powiedział ciepło.

Nagle Mayę znowu ogarnęły wyrzuty sumienia.

- Nie powinnam narzekać na moją mamę. Jest przecież taka dobra i kochana.

- Wyobrażam sobie - bąknął Simon.

Nagle zamarł w bezruchu, a jego twarz poczerwieniała.

- Do licha - szepnął. - A to ci pech!

- Co się stało?

- Gitte.

Mayę ogarnęła wściekłość.

- Czy mam sobie pójść?

- Nie, nie, najmocniej cię przepraszam, źle mnie zrozumiałaś.

Nie chciała być niedyskretna, ale nie mogła się powstrzymać i odwróciła głowę. Do sali weszła grupa osób. Więcej nie zdołała dostrzec.

- To jej ojciec i jeszcze paru znajomych - bąknął Simon.

Maya nie wiedziała, co ma ze sobą począć.

- Doskonale rozumiem, że ta sytuacja jest dla ciebie bardzo niezręczna, ale niestety nie potrafię zapaść się pod ziemię, choćbym nie wiem jak tego chciała ze względu na ciebie.

- Będzie co ma być. Tylko jak teraz przekonam ją o tym, że może wierzyć w moje słowa?

- Uważam, że nie jesteś jej nic winien - powiedziała Maya trochę szorstko.

Simon spojrzał na nią nieco urażony. Maya, ogarnięta bezsilną wściekłością, myślała, że zaraz wybuchnie.

- Zobaczyła nas - wymamrotał Simon. - Zatrzymała się, chce wyjść, biedna. Ale ojciec obejmuje ją ramieniem i patrzy na nas z surowym wyrazem twarzy.

Maya, chcąc się uspokoić, wciągnęła głęboko powietrze.

- Co teraz robią?

- Idą w naszą stronę. Ojciec i ona.

- Tylko spokojnie, Simonie, spokojnie. Mamy czyste sumienie.

W tym momencie usłyszała kroki za swoimi plecami.

ROZDZIAŁ VI

Simon podniósł się z krzesła. Maya odwróciła powoli głowę.

Stali przed nimi ojciec i córka. On, dojrzały mężczyzna, wyglądający na zadowolonego z siebie, miał czerwoną twarz z irytacji lub od nadmiernego picia - tego Maya nie potrafiła rozstrzygnąć. Ona była jasnowłosą pięknością o nieco ostrych rysach (coś takiego potrafiły dostrzec tylko inne kobiety). Miała niebieskie oczy, pociągłą, subtelną twarz o zgrabnym nosie i niewielkich ustach.

Głos zabrał ojciec:

- Czyli to jednak prawda. Mimo twych zapewnień wiedzieliśmy przez cały czas, że to nie kłamstwo. Ale żeby pokazywać się tutaj razem... To już naprawdę szczyt bezczelności!

Po czym odwrócił się na pięcie i, mocno chwyciwszy córkę za rękę, odszedł.

Maya kipiała. Zerwała się z krzesła, lecz Simon zatrzymał ją w miejscu.

- Nie tutaj - poprosił cicho. - Nie publicznie, po co nam to.

Opadła znowu na krzesło. Wydawało się, że siedzący wokół goście nie zwrócili uwagi na niemiły epizod, ponieważ wszyscy nadal pogrążeni byli w rozmowie. Ojciec Gitte i reszta towarzystwa przeszli do następnej sali.

Deser nie smakował już ani Mai, ani Simonowi.

Po dłuższym milczeniu Simon spytał z czułością w głosie:

- Teraz pewnie rozumiesz, dlaczego tak bardzo nie chcę jej stracić?

Wściekłość ciągle jeszcze nie opuściła Mai.

- Nie, nie rozumiem - rzuciła rozgorączkowana. - Ponieważ twoja Gitte i ta, którą znałam, to jedna i ta sama osoba. Nieznośna, nadęta ropucha z językiem ostrym jak liść kaktusa!

Maya zdawała sobie sprawę, że być może jej uraza spowodowana tym, iż kiedyś nazwano ją ociężałą niezdarą, jest śmieszna, ale awersja odczuwana przez nią w stosunku do Gitte była czymś więcej niż tylko reakcją na zranioną dumę. Nie znosiła jej od samego początku, ledwie ją zobaczyła, a Gitte Svendsen prawdopodobnie natychmiast to wyczuła i przeszkodziła jej w zostaniu tancerką. Ich niechęć była chyba zatem wzajemna.

Simon wyglądał na głęboko urażonego.

- Nie znasz jej. Jest krucha i wrażliwa jak kotka. Nie powinnaś...

- No właśnie! To doskonałe określenie. Ona tak jak kotka ma pazury zawsze gotowe do ataku.

- Jesteś teraz niesprawiedliwa. - Na twarzy Simona malowały się złość i napięcie. - Przecież to ona odeszła jako pierwsza właśnie dlatego, żebyśmy nie ranili się nawzajem.

- Tyle tylko, że ja nie widzę powodu do odejścia. Uważam, że to tchórzostwo i czysty egoizm dawać posłuch plotkom i pomówieniom i przejmować się tym, co pomyślą sąsiedzi, zamiast okazać lojalność własnemu mężowi.

- Myślę, że znam swoją żonę lepiej niż ty - odparł Simon lodowatym głosem.

Maya zorientowała się, że posunęła się za daleko. Lecz jej nieposkromiony temperament nierzadko płatał jej takie właśnie figle. Westchnęła zrezygnowana.

- W porządku, przepraszam. Pomogę ci w odnalezieniu tych wstrętnych plotkarzy i w oczyszczeniu się w jej oczach. Ty odzyskasz żonę, a ona będzie mogła się pochwalić wolnym od zarzutów, zrehabilitowanym mężusiem, który wielbi jedynie swoją żoneczkę i nigdy nie zwraca uwagi na inne kobiety. Tylko nie zrzucaj potem winy na mnie, jeśli kiedyś tego będziesz żałować!

- Raczej nie starczy mi już na to czasu - powiedział Simon zgaszonym głosem.

Maya natychmiast spoważniała.

- Czy ona wie? - spytała, zawierając w tych słowach całe swe współczucie.

- Oszalałaś! Prosiłem na wszystko Stena, żeby nic jej nie mówił.

- Czy oni dobrze się znają?

- Tak, naturalnie! Sten i ja jesteśmy przyjaciółmi od wielu lat. On był świadkiem na naszym ślubie.

- To może ja powinnam jej powiedzieć o twojej chorobie?

- Jeśli to zrobisz, zabiję cię! Nie chcę, żeby wróciła do mnie z litości!

- Rozumiem. Ale przecież... Ojej, jak późno, a ja jutro rano muszę być w pracy...

- Odwiozę cię do domu.

Simon nawet nie zerknął w stronę sali, do której weszła Gitte i pozostali. Maya doskonale rozumiała, ile musiało kosztować go to, że tutaj, w Mark, zobaczono go z Maren Grandseter. Teraz będzie im obojgu jeszcze trudniej przekonać tę ubóstwianą przez niego i zadzierającą nosa laleczkę.

Maya wielkim wysiłkiem woli stłumiła znowu w sobie wściekłość, jaka ogarniała ją na samą myśl o Gitte Svendsen.

W samochodzie Simon był dość milczący. Ale gdy dojechali do Kyrkudden, uśmiechnął się przyjaźnie do Mai.

- Dziękuję ci za miły wieczór!

- Miły? - powtórzyła ze zdziwieniem.

- Oczywiście, jeśli pominąć pewien krótki epizod. Czy to jest droga do opuszczonego kościoła?

- Tak, właśnie wzięli się wreszcie za jej naprawianie.

- Szkoda, miałem ochotę go obejrzeć. Myślałem o tych szeptach, o których mi mówiłaś. Można by sprawdzić, co to było.

Czemu nie? Wyprawa razem z Simonem nie wydawała się już taka straszna.

- Teraz?

- Jasne. Północ to chyba najlepsza pora na podsłuchiwanie duchów.

- To może być ciekawe - powiedziała Maya.

- Podjedziemy samochodem tak daleko, jak się da, a pozostały odcinek drogi przejdziemy na piechotę. Ojej, zupełnie zapomniałem, przecież ty jutro rano idziesz do pracy... wracajmy...

- Co tam praca! - wykrzyknęła z entuzjazmem. - Za nic w świecie nie przepuszczę takiej okazji.

Podłużna, szara bryła kościoła rysowała się niewyraźnie na tle nieba w zmierzchu letniego dnia. Gdyby Maya była sama, nigdy nie odważyłaby się na taką eskapadę. Ale razem z Simonem...

Zupełnie bezwiednie chwyciła go za rękę, a on lekko ją uścisnął. Uśmiechnął się nieznacznie, niewątpliwie dobrze czuł się w roli opiekuna i obrońcy. Było to z pewnością miłe doznanie dla kogoś takiego jak on, kto właściwie rozstawał się już z życiem.

- Wiem, jak można wejść do środka - szepnęła Maya.

- Chyba nikt tu nas nie słyszy - rzekł Simon, spokojny i opanowany.

- Masz rację, wcale nie musimy szeptać, przepraszam.

- Nie przepraszaj ciągle za wszystko, co robisz. To zaczyna już brzmieć zabawnie.

- Rzeczywiście. Przepraszam.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

Maya poprowadziła Simona do tylnych drzwi wejściowych, przez które wślizgnęli się do środka.

Atmosfera panująca w kościele była teraz, nocą, jeszcze bardziej niesamowita. Ciemne wnętrze tchnęło grozą i tajemnicą. Maya wyobraziła sobie, że w ławkach od dawien dawna siedzą duchy zmarłych i że to właśnie ich głosy słyszała podczas swej ostatniej wizyty tutaj.

- Gdzie wtedy stałaś, kiedy usłyszałaś te szepty? - spytał Simon przytłumionym i pełnym powagi głosem.

- Na chórze.

- To chodźmy tam.

- A jeśli zawali się pod nami? Ten kościół cały się sypie.

- Wytrzyma, bez obaw.

Nie puszczając nadal ręki Simona, Maya ostrożnie stąpała za nim po schodach. Gdy już znaleźli się na górze, deski podłogi zaskrzypiały złowróżbnie pod ich stopami, wywołując echo w całym kościele. Zatrzymali się przy balustradzie, nasłuchując i czekając.

Wszędzie jednak panowała cisza. Śmiertelna cisza.

- Powinny już straszyć - bąknął Simon. - Minęła dwunasta.

Maya instynktownie przysunęła się bliżej niego. W kościele było nadal cicho jak makiem zasiał. Nie udało im się przywołać choćby najmniejszego ducha.

Światło samochodowych reflektorów rozświetliło na chwilę niebo za lasem i po chwili zgasło. Ktoś wjeżdżał pod górę na małe wzniesienie u stóp Kyrkudden. Jeszcze jeden nocny marek wracał do domu...

- A skąd dochodziły wtedy te odgłosy? - spytał Simon szeptem.

- Żebym to ja wiedziała! Odniosłam wrażenie, jakby gdzieś z dołu, z podziemi.

- Z podziemi? Przecież tu nie ma podziemi.

- Wiem, ale tak mi się zdawało. Potem słychać je było także z zakrystii, pamiętam, że poszłam w tamtą stronę, ale drzwi okazały się zamknięte.

- Od strony kościoła?

Maya zawahała się.

- T... tak, chyba tak. - Po chwili zastanowienia powiedziała zdecydowanie: Tak, od tej strony.

- Wobec tego zejdźmy i sprawdźmy!

Tym razem on sam wziął ją za rękę i sprowadził na dół. Jego dłoń była ciepła i żywa. A czego się spodziewała? Że naznaczona jest śmiercią tak bardzo, że da się to odczuć wręcz przez dotyk?

Och, Simon, ty nie możesz umrzeć! Nie ty!

Klucz tkwił w drzwiach do zakrystii od wewnętrznej strony. Simon jednak wpadł na inny pomysł.

- Zakrystia ma zawsze dodatkowe drzwi wyjściowe...

- W tym kościele nie ma.

- Na pewno są. Szukałaś?

- Tak...

Maya zamilkła. Czy ona właściwie była w tej części kościoła? W tej, która wychodziła na morze? Nie, nie była, ponieważ wiedziała, że od tej strony kościelne mury bardzo się zapadają.

- Mówiąc szczerze, nie jestem pewna - przyznała, wyjaśniając jednocześnie powód.

- Szkoda, że nie mamy latarki - rzekł Simon. - Ale musimy dać sobie radę i bez niej. Chodź, wyjdziemy na zewnątrz i sprawdzimy!

Maya ruszyła za nim, posłuszna mu i trochę rozbawiona. Lubiła takie przygody. Ale oczywiście pod warunkiem, że towarzyszył jej silny, odważny mężczyzna...

Kiedy ostrożnie stąpając przez cmentarz wyszli zza rogu kościoła od strony morza, przerazili się.

- Boże drogi! - westchnął Simon. - Przecież te ściany się walą! A my byliśmy w środku!

Rzeczywiście wyglądało to nie najlepiej. Cmentarz osuwał się ku morzu, krzyże na jego obrzeżach przekrzywiły się, a woda w niektórych miejscach wyżłobiła głębokie nisze. Sięgała niemal samego kościoła, gdzieniegdzie była już nawet pod nim.

- To musiało się stać ubiegłej wiosny - powiedziała Maya.

- Popatrz, tam, po drugiej stronie są drzwi - wskazał Simon. - Widzisz je?

- Tak. Powinno się nam udać do nich dojść. Musimy tylko obejść kościół dookoła.

- No, to chodźmy.

Ruszyli z miejsca, przemieszczając się niezbyt pewnym krokiem wzdłuż ściany do niewielkich drzwi. W każdej chwili ziemia mogła usunąć się spod ich stóp. Ale na szczęście nic takiego się nie stało i Simon, jedną ręką trzymając mocno Mayę, aby nie upadła, drugą lekko pchnął drzwi.

Były otwarte.

- Przydałaby nam się jednak latarka - szepnęła Maya, gdy ostrożnie wchodzili do przepełnionego zapachem stęchlizny pomieszczenia wyłożonego drewnem. Czy była to sień, czy sama zakrystia, tego, niestety, rozpoznać nie mogli.

- Mam zapałki - powiedział Simon. - Chyba powinna się tu znaleźć jakaś świeca.

Po chwili rozbłysł słaby płomyk zapałki. Simon otworzył jeszcze jedne drzwi i, jak się okazało, dopiero wtedy znaleźli się w zakrystii. Tak jak przypuszczał, stały tam wspaniałe drewniane świeczniki. Po chwili ciepłe światło zalało małe pomieszczenie.

- No tak - stwierdził lakonicznie Simon, wskazując na podłogę w rogu zakrystii. - Masz te swoje głosy!

Maya zaniemówiła na chwilę.

- No nie! To niesłychane! Do czego ludzie są zdolni! Żeby w zakrystii...

Nie było najmniejszych wątpliwości, w jakim celu wykorzystywano to pomieszczenie: jako miejsce miłosnych schadzek.

- Można by to nazwać świętokradztwem - rzekł Simon.

- Wyjdźmy stąd, to odrażające.

- Poczekaj, musimy spróbować ustalić, kto tu bywa.

- Po co? To czyjeś prywatne życie, nie chcę w nim węszyć.

Ale on już zaczął przyglądać się rzeczom na podłodze w rogu.

- Przypuszczam, że spotyka się tu nie byle kto - powiedział. - Bielizna pościelowa jest bardzo elegancka.

- Ja nazwałabym tych ludzi raczej byle kim - odparła Maya, zdegustowana widokiem, jaki tam zastała.

Simon schylił się i podniósł coś z podłogi.

- Co znalazłeś?

- Długopis. Chyba wypadł komuś z kieszeni. Dobrej jakości, na pewno kosztował więcej niż dwie korony. Chodź, idziemy stąd. Ja też źle się tu czuję.

Otoczywszy ją ramieniem, wyszedł razem z nią na zewnątrz.

- Zagadka została rozwiązana - westchnęła z ulgą Maya. - Gdyby z równą łatwością udało się nam rozwiązać też tę drugą, to...

Gdzieś z gęstwiny lasu dobiegło nagle pohukiwanie sowy. Maya, przestraszywszy się, mimo woli sięgnęła znowu po rękę Simona.

Simon przyciągnął ją do siebie.

- Piękna z ciebie dziewczyna - powiedział ciepło. - Szkoda, że nie spotkałem cię wcześniej.

- Jeszcze przed Gitte? - nie zdołała się powstrzymać.

- Tak. Ale zastanawiam się, jak wtedy potoczyłoby się nasze życie. Gdybym spotkał Gitte po tobie. Byłby wtedy problem.

Maya nic nie mogła na to poradzić, ale słysząc imię tej kobiety, traciła panowanie nad sobą.

- Hipotetyczne teorie mnie nie bawią - prychnęła urażona. - Doskonale wiem, że nie jestem godna zawiązać jej nawet sznurowadeł, ale to nie znaczy, że nic nie czuję. Owszem, czuję, a ty wykorzystujesz to, żeby mnie poniżyć.

Simon zatrzymał się nagle. Popatrzył na nią zdziwiony.

- Ależ Mayu - szepnął. - Za bardzo bierzesz to sobie do serca.

Dziewczyna westchnęła rozgoryczona.

- Myślałam, że uda mi się tak zwyczajnie, po przyjacielsku, sprawić, żeby twoje ostatnie tygodnie były miłe i ciepłe i żebyś zapomniał o wszystkim, ale ty nie robisz nic innego, tylko ciągle paplesz o tej zimnej plastykowej lalce. Doprowadziłeś wreszcie do tego, że się zdemaskowałam. Także przed samą sobą, bo nawet nie zdawałam sobie sprawy, że tak dużo dla mnie znaczy to, co ty...

Łzy nie pozwoliły jej dopowiedzieć wszystkiego do końca. Rzuciła się do ucieczki.

Simon dogonił ją natychmiast i zamknął w swych ramionach, mimo że ona zażarcie się przed nim broniła.

- Proszę cię, uspokój się! - wycedził przez zęby. - Nie przyszło ci do głowy, że może ja ciebie też lubię?

- Też, no właśnie! Sam to mówisz. Mnie też lubisz. Oprócz Gitte.

- Przecież nie to miałem na myśli i ty dobrze o tym wiesz. Czy chcesz poznać prawdę?

Maya poczuła nieodpartą ciekawość. Wszystko to działo się w cudownej scenerii - niedaleko na pustym cyplu stał opuszczony kościółek, a przed nimi rozciągało się bezkresne morze. Znajdowali się w świecie jedynym i niepowtarzalnym. Ludzie byli dopiero za lasem, lecz niewiele ich obchodzili.

- Czy mogę zatem usłyszeć tę prawdę?

- Kiedy wyznałaś mi, że jesteś dziewicą, zapragnąłem, bym to ja... Ale oczywiście od razu odrzuciłem to niedorzeczne pragnienie. Człowiek nie powinien być tak okrutny i samolubny.

Maya doskonale rozumiała, co miał na myśli. Nie potrafiła mu jednak odpowiedzieć. Wprost oniemiała na samo wyobrażenie ich dwojga razem.

- Najlepiej będzie, jeśli pójdziemy już do domu - pisnęła, ponieważ głos odmówił jej nagle posłuszeństwa.

Simon jednak nadal mocno ją trzymał. Po chwili pocałował ją lekko w czoło. Tylko w czoło.

- Masz takie czyste i piękne czoło - szepnął nie bez wzruszenia. - Bardzo bym chciał być z tobą przez te ostatnie tygodnie. Po przyjacielsku. Ale jeśli stanę się dla ciebie ciężarem, wtedy skończymy naszą znajomość. Zgadzasz się?

- Nie. Po pierwsze, nie będziesz dla mnie żadnym ciężarem, a po drugie, ty mnie potrzebujesz.

Simon pomyślał o tabletkach, które zawsze nosił przy sobie. O tych, które miały skończyć wszystko, szybko i bezboleśnie.

- Wiesz co, Mayu? Za każdym razem, kiedy się spotykamy, podobasz mi się coraz bardziej. Już w pociągu podobałaś mi się szalenie.

A więc możesz zapomnieć o Gitte? pomyślała Maya. Miała się jednak na baczności, by nie wspomnieć o niej głośno.

Mocno objęci szli przez las z powrotem do samochodu.

- Powiedz mi, czy ty nigdy się nie załamujesz?

- Owszem - odrzekł powoli. - Kiedy jestem sam, popadam w przygnębienie. Ale nie obawiaj się. Nie będę cię zamęczać swoimi zgryzotami.

- Nie obawiam się. Chciałabym, żebyś był po prostu sobą, kiedy będziesz razem ze mną. Na dobre i na złe.

Simon nic nie odpowiedział. Idąc dalej pomyślał, że Gitte jest zupełnie inna. Zawsze domagała się, by zachowywać się właściwie. Podziwiał ją za jej pewność siebie i opanowanie. Potrafiła sprostać każdej sytuacji w życiu, choć jednocześnie była wzruszająco bezradna w sprawach praktycznych. Czuł się dumny z siebie, gdy mógł pomóc jej w przestawieniu regału, w usunięciu popiołu z kominka, w noszeniu ciężkich bagaży. Ona zaś podziwiała go za to.

Maya tymczasem wydawała się bardziej naturalna w swej nieświadomej kobiecości i dziecinności zarazem.

Była sobą, nie zdając sobie sprawy z tego, jak się zachowuje. Gitte zaś była świadomie bezbronna. Świadomie zraniona, kiedy dosięgły ją plotki. Nieoczekiwanie narzuciła sobie rolę skrzywdzonej, biednej żony, która zrobiła, co mogła, by uratować chociaż resztki. Postanowiła, że powinni się rozstać, zanim zanadto siebie zranią. Postąpiła właściwie i odważnie.

Co za dziwne myśli o Gitte przychodziły mu teraz do głowy. A była przecież taka ładna. Nikt na świecie nie miał takiej żony. Ich małżeństwo rozpadło się przez jakiegoś nieznanego potwora, który nieźle się bawił, obserwując ich tragedię. Biedna Gitte...

Zupełnie mimo woli cofnął rękę z ramienia Mai.

Doszli już do samochodu. Stał zaparkowany na szczycie wzgórza pod samym lasem. U ich stóp leżał port w Kyrkudden, wymarły port z wrakami łodzi rybackich i pozostałościami pomostu. Domy stały rozsiane po całym zboczu wzgórza, dlatego droga biegła najpierw stromo w dół ku muldzie przy porcie, a następnie znowu w górę ku głównej szosie prowadzącej do Mark.

- Siadaj - powiedział nieuzasadnienie oschle, zły na siebie samego.

Maya usiadła posłusznie, nie mówiąc ani słowa. Zauważyła, że Simon stał się nagle zupełnie inny, przypuszczała jednak, że zmienił się pod wpływem myśli o chorobie. Biedny Simon, ubolewała w duchu, mechanicznie napinając pasy.

Uruchomił silnik, nadal nie odzywając się ani słowem. Samochód ruszył z miejsca. Jechał coraz szybciej. Simon nacisnął na hamulce.

- Nie działają hamulce!

- Co ty mówisz?!

Próbował zaciągnąć hamulec ręczny. Niestety, on też nie stawiał oporu.

- Jezus Maryja, Mayu!

- Pędzimy prosto w dół! Czy mam odpiąć pasy? - krzyknęła.

- Nie, trzymaj się mocno, spróbuję zatrzymać się przy tartaku.

Samochód pędził jak szalony po pochyłym zboczu. Maya siedziała wyprostowana i sztywna, mocno przyciskając plecy do oparcia fotela i opierając ręce na desce rozdzielczej. Panie Boże, ja nie chcę wpaść do wody. Spraw, żeby się tak nie stało. To jedyna rzecz, której zawsze się bałam.

Byli już na dole przy wjeździe do tartaku. Simon gwałtownie skręcił kierownicę w lewo. Przez ułamek sekundy obojgu przebiegła przez głowy przerażająca myśl, że być może nie działa także ona. Na szczęście mylili się.

Samochód skręcił tak raptownie, że przez chwilę sądzili, iż się wywróci. Nie zdołali jednak wjechać na drogę prowadzącą do bramy, lecz pędzili prosto przed siebie, wymijając pnie drzew, dziury w ziemi i rozmaite rupiecie porozrzucane wokoło.

Maya krzyknęła głośno, widząc, że nie uda im się uniknąć wjechania prosto w szopę.

Nagle zrobiło jej się czarno przed oczami. Nie wiadomo, czy zdążyła jeszcze poczuć ból czy nie. Tego nie wiedziała nawet ona sama.

ROZDZIAŁ VII

Na szczęście straciła przytomność nie na długo. Może zaledwie na kilka sekund. Ocknęła się, słysząc pytanie Simona:

- Mayu, Mayu, czy nic ci się nie stało?

W jego głosie dał się wyczuć prawdziwy strach. Przez chwilę miała ochotę udać nieprzytomną tylko po to, aby usłyszeć jeszcze więcej. Mimo to szybko otworzyła oczy.

- Jak się czujesz? - powtórzył pytanie.

- Nie wiem. Wszystko zrobiło się nagle czarne.

- Uderzyliśmy całkiem nieźle. Myślisz, że nic ci się nie stało?

- Tak mi się wydaje. Ale nie jestem pewna, okaże się potem. Dlaczego zemdlałam?

- Chyba uderzyłaś głową o przednią szybę.

- A ty? Czy wszystko w porządku?

- Tak, jakoś dałem sobie radę. Trochę tylko boli mnie kolano.

- Jakie to szczęście, że udało ci się tak ładnie z tego wybrnąć!

- Ładnie? - prychnął Simon. - Przecież samochód do połowy tkwi w środku szopy.

- Wolę już to niż leżeć na dnie morza.

- Niewątpliwie masz rację. Co teraz zrobimy? - spytał nie bez goryczy.

Maya zastanawiała się głośno:

- Mógłbyś oczywiście przenocować u mnie, ale to chyba nie jest najlepszy pomysł. Z wielu powodów.

- Myślę, że powinniśmy unikać takich sytuacji. Może mogłabyś zadzwonić po jakiś samochód?

- Sama nie wiem... Musiałabym obudzić gospodynię. A ona nie jest dla mnie specjalnie miła. Zna plotki na nasz temat. Lecz jeśli chcesz, oczywiście to zrobię.

- Nie, nie zawracaj sobie głowy, dość już znosiłaś nieprzyjemności z mojego powodu.

- Tylko w ostatnim czasie - bąknęła Maya. - Ale to nic, jestem odporna.

Z okolicznych domów biegło kilku niekompletnie ubranych ludzi.

- Co się stało? - krzyczeli.

Simon wysiadł z samochodu.

- Hamulce zawiodły - powiedział krótko. - Czy macie telefon?

- Tak.

- Czy mógłby pan zadzwonić po policję? I po taksówkę? Albo nie, wolę sam poczekać na policję.

- A pani nic się nie stało? Może wezwać pogotowie?

Maya wygramoliła się nie bez wysiłku z auta.

- Nie trzeba, dziękuję, uderzyłam o szybę, ale niezbyt mocno. Mieszkam tu niedaleko, zaraz pójdę do domu i położę się do łóżka. To mi najlepiej zrobi.

- Rzeczywiście, teraz panią poznaję. - Mężczyzna zawahał się. - Jeśli nikt nie jest ranny, to policja chyba nie przyjedzie.

- Istotnie, nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń, ale to była próba zabójstwa. Wszystkie przewody hamulcowe są poprzecinane - oznajmił chłodnym głosem Simon.

- O Boże! Już biegnę!

Mężczyzna zniknął, jego żona zaś zajęła się Mayą. Trochę kręciło jej się w głowie. Tak bardzo chciałaby zostać z Simonem, jednakże on był nieubłaganie surowy.

- Nie należy lekceważyć wstrząsu mózgu. Nie chcę cię mieć na sumieniu. Jutro po południu przyjadę po ciebie do biura.

Uczynna kobieta wyprowadziła swój samochód z garażu i odwiozła poszkodowaną.

Gdy Maya zamierzała się położyć, ujrzała światła policyjnych radiowozów. Przypomniała sobie wtedy blask reflektorów, który widzieli z opuszczonego kościółka. Sądzili, że to ktoś wracał tak późno do domu na Kyrkudden. Mylili się. Ten samochód jechał z powrotem. Samochód sprawcy?

Przez chwilę zastanawiała się, czy nie pobiec do tartaku i nie powiedzieć policji o swym odkryciu, była jednak zbyt zmęczona, by to uczynić. Poza tym znajdowała się w szoku, wywołanym raczej nie bezpośrednio uderzeniem, lecz przerażeniem, że ktoś chciał wyrządzić im krzywdę.

A właściwie Simonowi. Zsunęła na bok firanki, by lepiej widzieć. W oddali, przy porcie, dostrzegała ludzi ruszających się w jaskrawym świetle samochodowych reflektorów. Wśród nich był też Simon. Może powinna go poprosić, by zamieścił w gazecie anons obwieszczający, że zostało mu jeszcze tylko parę tygodni życia, i w ten sposób udaremnił ewentualne kolejne zamachy?

To chyba nie był dobry pomysł.

Czas mijał zbyt szybko. Jego życie dobiegało kresu, a ona nie zdążyła mu jeszcze okazać, jak bardzo jej na nim zależy. Lecz takie demonstrowanie uczuć prawdopodobnie tylko dotknęłoby go boleśnie. A może powinna się poświęcić, pójść do Gitte i powiedzieć jej: „Postaraj się być trochę milsza dla Simona, bo on właśnie umiera”?

Nie, tak szlachetna niestety nie jestem, pomyślała wzburzona.

Simon zadzwonił do niej do pracowni. Zarumieniona aż po uszy, zarówno z powodu miłego zaskoczenia, a także z zakłopotania i obawy, co szef powie na prywatną rozmowę w czasie pracy, wydyszała w słuchawkę nieśmiałe „cześć”.

- Jak się czujesz? - spytał miłym i niezwykle ciepłym głosem.

- Dobrze, nie zauważyłam niczego niepokojącego. Chyba po prostu zostałam trochę oszołomiona. To wszystko stało się tak szybko i nieoczekiwanie... A jak policja? Co powiedzieli? Wprost umierałam wczoraj z ciekawości, miałam ochotę nawet wrócić, ale dałam spokój. Długo to trwało?

- Wygląda na to, że ktoś chyba rzeczywiście poprzecinał przewody hamulcowe, i jedne, i drugie. Prawdopodobnie liczył na to, że wylądujemy w wodzie.

- Przecież wcześniej czy później wyszłoby na jaw, że ktoś coś majstrował przy twoim samochodzie.

- Oczywiście. Ale temu komuś zależało przede wszystkim na tym, żeby skończyć z nami. A właściwie ze mną. Posłuchaj, czy jesteś w stanie zrobić dla mnie coś trudnego?

- Dla ciebie mogę zrobić wszystko.

- Ale to jest naprawdę trudne. Powiedz, czy jeśli wstąpię po ciebie po pracy, zechcesz pojechać ze mną do Gitte? Ja muszę, po prostu muszę oczyścić atmosferę i wszystko wreszcie wyjaśnić.

Było to trudne, zgadzała się z nim w zupełności. Trudniejsze nawet, niż sobie wyobrażał.

Gdy jej milczenie przedłużało się, dodał pospiesznie:

- Jesteś mi tam potrzebna. Bardzo bym cię prosił, żebyś opowiedziała o dwóch ostatnich latach twego życia. Ja już z tysiąc razy stawałem przed nią i zapewniałem o swojej niewinności. Twoje słowa będą miały może większą siłę przekonywania.

- Czy na pewno? Jeśli przyjdziemy razem?

- Przecież nie pojedziesz tam sama, bo to mogłoby się okazać dla ciebie zbyt przykre. Gitte odwróciłaby się na pięcie i w ogóle by cię nie wysłuchała.

- A czy to nie o niej mówiłeś przypadkiem, że to taka wrażliwa i subtelna osoba? - spytała Maya dosyć chłodnym tonem.

- Tak, ale nie można wymagać od niej zbyt wiele.

A ode mnie można? pomyślała Maya. Nie, przecież Simon powiedział, że nie powinna jechać tam sama.

- Dobrze - odparła krótko. - Pojadę. Tylko może powinnam się przebrać.

- Ty zawsze ładnie wyglądasz, niezależnie od tego, w co jesteś ubrana. Poza tym jakie znaczenie ma strój?

- Przypuszczam, że dla Gitte Svendsen dosyć duże.

- Ona nie nazywa się Svendsen, tylko Dalen.

- Wszystko mi jedno. Pojadę z tobą, jesteśmy umówieni - Maya skończyła rozmowę i rzuciła słuchawkę.

Kiedy ona wreszcie nauczy się panować nad emocjami? Czyż ta baśniowa Gitte nie była wzorem samoopanowania? I to właśnie z nią Maya miała się spotkać. A na dodatek odpowiadać na jej pytania! Zdawać relację z ostatnich dwóch lat swego życia. Co one mogły obchodzić tę przeklętą damulkę?

Maya cisnęła ze złością linijkę na stół, aż koledzy podskoczyli na krzesłach.

Simon zjawił się o umówionej godzinie, ubrany staranniej niż zawsze do tej pory, i razem wyjechali z miasta, w kierunku przeciwnym do Kyrkudden. Specjalnie na ten dzień wynajął eleganckie volvo.

- Gdzie oni mieszkają? - spytała Maya.

- Nie wiesz, gdzie mieszkają Svendsenowie? - odparł zdumiony. - Myślałem, że wszyscy ludzie znają ich ogromną stadninę.

- Nie obracam się w tych kręgach - powiedziała bardziej oschle, niż zamierzała. - Czyli oni też zajmują się końmi? Jak twój ojciec.

- Właśnie dzięki nim Gitte i ja się spotkaliśmy. Ojciec i Svendsen, jako starzy koniarze, znali się już od dawna. A ja poznałem Gitte...

- Oszczędź mi tych detali - rzekła Maya.

Nie dodał już ani słowa. Może wreszcie zrozumiał.

Zbliżali się do domu przypominającego arystokratyczną posiadłość, ogromnego i jasnego, położonego na wzgórzu.

- A więc to tutaj oni mieszkają - odezwała się Maya. - Tak, znam ten dom bardzo dobrze, byłam tu jako dziecko, razem z ojcem. Tutaj zawsze było pełno koni, to prawda. Ale nie miałam pojęcia, że to dom Svendsenów. Nic mi jeszcze nie powiedziałeś, co ustaliła policja?

Simon skręcił w drogę prowadzącą ku posiadłości. Bardzo wprawnie, jakby robił to wiele razy przedtem.

Trzymaj się, żadnego ubolewania nad sobą, mobilizowała się Maya.

- Właściwie to nic szczególnego. Uznaliśmy zgodnie, że nie należy informować o tym prasy. Nie chciałbym, żeby mój teść wyczytał w gazetach jakieś kolejne sensacje dotyczące mojej osoby.

- O Boże - bąknęła Maya zrezygnowana.

Jakiś młody chłopak poinformował ich, że Gitte znajduje się na jednym z wybiegów i trenuje młodą klacz.

- Świetnie - powiedział Simon, kierując się od razu w tamtą stronę. - Dzięki temu unikniemy spotkania z jej ojcem, który nigdy nie daje jej dojść do głosu, kiedy próbuję rozmawiać z nią o wszystkich tych nieporozumieniach. To tylko jego wina, że między mną a Gitte nie ułożyło się na nowo. Ona nie ma nawet możliwości, by mnie wysłuchać.

Oczywiście, pomyślała Maya nie bez ironii. A czy to przypadkiem nie ona wyniosła się z domu? Żebyście nie zaczęli zadawać sobie nawzajem bólu? Jakie to słodkie! Rozczulająco słodkie!

Simon ściskał nerwowo kierownicę. Serce waliło mu jak młotem. Czy Gitte zechce wreszcie go wysłuchać? Teraz, kiedy przywiózł ze sobą Mayę? Ona powie wszystko bez ogródek, wyjaśni, jak było. Skoro Gitte nie wierzy jemu, to teraz musi uwierzyć Mai. To niemożliwe, by ktoś, kto mówi z takim przekonaniem, mógł kłamać.

Nawiasem mówiąc, Maya zachowywała się dziwnie. Siedziała cicho na swoim miejscu, wciśnięta w róg, jakby chciała odsunąć się od niego. Sprawiała wrażenie dotkniętej. Cóż, to nie było zbyt miłe z jego strony, że postanowił zabrać ją na tę nieprzyjemną rozprawę, ale naprawdę jej potrzebował i potrafił docenić, że mu nie odmówiła. Doskonale wiedział, że Maya życzy mu jak najlepiej, nawet jeśli czasami jest dla niego trochę opryskliwa. Wybaczał jej to jednak, bo przecież ona nigdy jeszcze nie kochała nikogo tak, jak on kochał Gitte, i dlatego nie mogła zrozumieć, co znaczy dla niego odzyskanie żony, zwłaszcza teraz, kiedy zostało mu tak niewiele czasu. Gitte dostanie wszystko po nim, odziedziczy jego skromny majątek.

Uświadomiwszy sobie, jak bardzo Maya pragnie umilić mu jego ostatnie chwile, od razu pomyślał o niej ciepło. W tej dziewczynie tkwiło tyle dobrego, Simon cieszył się, że zdążył ją jeszcze poznać.

Jest! Simon dostrzegł Gitte. Siedziała wyprostowana na końskim grzbiecie i jeździła wkoło po ujeżdżalni. Zrobiło mu się ciepło na sercu na jej widok.

Chociaż... Po chwili z trudem powstrzymał się od śmiechu. Czyż nie wyglądała trochę zabawnie, kiedy tak podskakiwała to w górę, to w dół, odbijając się od siodła? Oczywiście nie wynikało to z jej błędu czy nieumiejętności, tylko z nierównego kłusa konia.

Simon zaczerwienił się. Nie chciał, by Maya oglądała Gitte w takiej sytuacji.

Ale Maya wydawała się w ogóle niezainteresowana jeźdźcem. Była zatopiona w świecie własnych myśli, jej oczy błądziły gdzieś, rozmarzone.

Simon zatrzymał samochód i oboje wysiedli. Gitte, spostrzegłszy ich, przeszła do stępa. Po dłuższej chwili wahania ruszyła w ich stronę, poruszając się nadal w tym zabawnym rytmie. Co za przeklęty koń, że też akurat dzisiaj musiała wybrać sobie właśnie takiego.

Uśmiechnęła się do nich uprzejmie.

- Simon, to ty? - powiedziała, nie zwracając uwagi na Mayę.

- Przyjechaliśmy, żeby z tobą porozmawiać, jeśli oczywiście masz czas.

Że też mój głos musi brzmieć tak poddańczo, pomyślał Simon, podczas gdy Gitte zeskoczyła z konia i oddała go młodej dziewczynie. Praca w stajni była dla wielu nastolatek spełnieniem marzeń. Zazwyczaj wynikało to z ogromnej miłości do koni, typowej dla tego wieku, ale niejedna z nich pragnęła też znaleźć się w ten sposób w męskim świecie, w którym miałaby sposobność spotkać młodych chłopców. Nierzadko jednak nastolatki te doświadczały ogromnego rozczarowania: spotykały bowiem nie chłopców, tylko znowu dziewczyny.

Simon ściągnął brwi. Ta mała bezbarwna narośl, jaką Gitte miała obok nosa, zawsze bardzo go rozczulała, uważał ją za czarujący dowód na to, że nawet najdoskonalsza piękność może mieć swoje niedostatki. Ale teraz ten defekt jej urody drażnił go, ponieważ patrzył na Gitte oczami Mai.

- A o czym chcecie rozmawiać? - spytała nieśmiało, zdejmując z głowy - też śmieszny - jeździecki toczek, spod którego rozsypały się wspaniałe włosy.

Simon nabrał głęboko powietrza.

- Niedawno spotkałem przez przypadek w pociągu Maren Grandseter. Nie znaliśmy się, ale ponieważ siedzieliśmy w jednym przedziale, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, nadal nic nie wiedząc o sobie, nie mając pojęcia o tym, kto jest kto...

Gitte wyglądała na dość sceptyczną, w wyniku czego Simon stracił rezon.

Na szczęście Maya przyszła mu z pomocą.

- To prawda - potwierdziła z powagą. - Zanim tu przyjechałam, nigdy przedtem nie słyszałam o tych przedziwnych plotkach dotyczących Simona Dalena i mnie. Ktoś musi wam bardzo źle życzyć - albo tylko jednemu z was - ja zaś mogę zapewnić, że nigdy nie urodziłam żadnego dziecka.

- Może je usunęłaś - rzekła Gitte, wyraźnie bezbronna i przygnębiona.

Simona ogarnęła wściekłość. Dokładnie to samo powiedział wcześniej, lecz gdy teraz usłyszał te słowa w ustach innej osoby, zrozumiał, jak bardzo musiały boleć.

- To nieprawda - odparł. - Maya w ogóle nigdy dotąd nie utrzymywała bliższych znajomości z mężczyznami.

Gitte wykrzywiła usta w ledwie zauważalnym ironicznym uśmiechu. Simon czuł, że traci panowanie nad sobą. Po co on tu właściwie przyjechał, przecież nie po to, żeby bronić Mayę! I to przed Gitte! Wszystko było zupełnie na opak. Nie miał pojęcia, jak w tej sytuacji mógł dojść do jakiegokolwiek porozumienia ze swoją żoną.

Gdy Maya otworzyła usta, on cały dygotał, ponieważ nie była to odpowiednia chwila na jej wyznania.

- Simon poprosił mnie, abym tu z nim przyjechała - zaczęła opanowanym głosem, lecz on wyraźnie słyszał, że ów spokój dużo ją kosztował. - Ma nadzieję bowiem, że po usłyszeniu tego, co ja mam do powiedzenia w całej tej sprawie, zrozumie pani, że wszystkie te niedorzeczności, o jakie go pomawiano, są wyssane z palca.

Ładne i zatroskane oczy przyglądały jej się uważnie. Ale Maya od razu dostrzegła w nich lodowato zimny błysk.

- Proszę mi przypomnieć, czy my już gdzieś się nie spotkałyśmy? Czy to nie pani próbowała kiedyś kształcić się w sztuce tańca jazzowego, nie rozumiejąc, że nie spełnia pani podstawowych warunków zarówno pod względem wagi, jak i muzykalności?

- Tak, to ja. Nie uważam jednak, aby nauczycielka na kursie dla amatorów miała prawo odbierać jego uczestnikom radość z tańca. Nawiasem mówiąc, później uczęszczałam jeszcze na inny kurs tańca, na którym instruktor był zupełnie innego zdania niż pani. Ale chyba nie o tym miałyśmy mówić. Wydaje mi się, że pani chyba nie wie, co to jest lojalność małżeńska?

- Nie mam najmniejszej ochoty prowadzić z panią dyskusji na temat mojego małżeństwa.

- Byliście zaledwie dwa miesiące po ślubie, a pani z powodu zwykłych plotek po prostu odeszła. W ogóle nie słuchając, co w tej sprawie ma pani do powiedzenia mąż, nie zadając sobie trudu, żeby się przekonać...

- Wystarczy - przerwał jej Simon. - Posłuchaj, Gitte, nie chciałem, aby ta rozmowa przebiegała w ten sposób, ale nie wziąłem pod uwagę tego, że Maya bywa czasami mało dyplomatyczna.

- Co takiego? - wydyszała Maya. - Wobec tego radź sobie sam, ja mam dosyć. Wracam do domu. Na pewno jeździ tu jakiś autobus.

I odeszła, ani razu nie .odwracając się za siebie.

- Maya, poczekaj! - zawołał Simon. - Gitte, ja... Jeszcze to na dodatek!

Nigdy dotąd nie czuł się tak upokorzony. Co za żałosną figurę zrobił z siebie! Splótł ręce, wstrzymał na chwilę oddech, jakby chciał się skupić, i wreszcie rzucił zduszonym głosem:

- Zobaczymy się później, Gitte. Nie mogę zostawić Mai samej na pustej drodze.

Po czym wsiadł do samochodu i odjechał.

Dogonił ją bardzo szybko i otworzył drzwi.

- Wsiadaj! - rzucił krótko.

Odwróciwszy od niego twarz, pokręciła głową.

- Nie upieraj się i wsiadaj! Do miasta jest stąd daleko. A jeszcze dalej do Kyrkudden.

Z wyraźnym ociąganiem wsiadła wreszcie, nadal odwracając się od niego, i ruszyli dalej.

Zapanowała przygniatająca cisza.

Nie zdążyli ujechać wiele, gdy zobaczyli zbliżający się z przeciwka samochód. Simon nagle zahamował i to samo zrobił kierowca drugiego auta. Zatrzymali się tuż obok siebie.

- A co ty tu robisz, Sten? - powiedział zaskoczony Simon.

Przystojny lekarz uśmiechnął się.

- Jadę do Svendsena, ma znowu kłopoty z ciśnieniem.

- Nic nowego.

- A ty, co ty tu robisz? Jak widzę, towarzyszy ci Maya przez Y?

Zdziwienie Stena Modina było rzeczywiście uzasadnione.

- Wybraliśmy się tutaj, żeby porozmawiać z Gitte, ale nie udało się. Dam ci dobrą radę na przyszłość: unikaj za wszelką cenę znalezienia się między dwiema kobietami!

Lekarz Simona uśmiechnął się serdecznie, pełen zrozumienia dla przyjaciela.

- Domyślam się, że to może nie być zbyt przyjemne! No, ale muszę się pospieszyć, Jego Wysokość czeka.

Pożegnali się. Simon ruszył dalej w kierunku bramy.

- Ojej! - powiedział nieoczekiwanie.

Ponieważ Maya nie odezwała się, dodał sam, nie proszony:

- Kim jest ten mężczyzna? Gdzieś go już widziałem.

Gdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi z rogu samochodu, wzruszył ramionami. Mężczyzny już nie było. Wszedł do stajni.

Przez całą drogę do Mark Maya nie odezwała się ani słowem. Jednakże kącikiem oczu Simon dostrzegł, że wyjęła z torby chusteczkę i bezustannie wycierała nos.

O Boże, ta dziewczyna płacze, czy to możliwe?

Muszę kupić jej coś ładnego, pomyślał, przecież zrobiła, co mogła.

Czuł się fatalnie. Nie tylko z powodu tego, co się wydarzyło, ale tak w ogóle, jakby gnębiło go coś więcej.

Maya wspomniała o braku lojalności w małżeństwie. Dopiero teraz zaczął się nad tym zastanawiać.

Nie przypominał sobie, aby Gitte była tak drapieżna i surowa. Z drugiej strony, trudno jej się dziwić, musiała się wiele nacierpieć, biedna dziewczyna.

Gitte, jego małe kociątko!

Kociątko z pazurkami...

Nic dziwnego, że Maya wyprowadziła ją z równowagi, nawet anioł by chyba nie wytrzymał, musiała więc odpłacić tą samą monetą!

Ale czy to przypadkiem nie Gitte zaczynała mówić agresywnie za każdym razem? Maya była na samym początku spokojna. Czy też nie, Simon nie pamiętał.

Nie udało mu się powiedzieć niczego z tego, co zamierzał. Ani o tym, że Gitte dostanie po nim wszystko, ani że tak desperacko pragnął być razem z nią przez te tygodnie - nie wyjawiając jednak, dlaczego.

Wszystko na nic. Biedna Gitte, jakie to spotkanie musiało być dla niej okropne! Ale nawet przez ułamek sekundy nie dała po sobie poznać, że jest wzburzona. Gitte była zawsze opanowana.

Nie pamiętał jednak, aby oczy jego żony były do tego stopnia pozbawione wyrazu. Aby miała tak... bezosobowy wygląd. W niej w ogóle nie ma życia, pomyślał.

Nie, jest niesprawiedliwy. Po prostu sparaliżowało ją ich nagłe pojawienie się. Sam musi przyznać, że zachował się nieodpowiedzialnie, zabierając ze sobą Mayę. Gitte z pewnością stoczyła ze sobą twardą walkę, by zachować twarz.

Byli już w centrum miasta. Simon zatrzymał się przed perfumerią.

- Poczekaj na mnie, zaraz wracam - powiedział.

Zawsze obdarowywał perfumami Gitte, dlatego sądził, że wszystkie kobiety lubią ten rodzaj upominków. Instynktownie rozumiał jednak, że perfumy Gitte nie będą odpowiednie dla Mai, ale nie znał żadnej innej marki.

Wybrał wreszcie jedne z najdroższych i pospiesznie opuścił sklep.

Samochód był pusty. Ale do drzwi przypięty był list.

Simon usiadł i zaczął czytać:

Do Simona.

Teraz mam już Cię naprawdę dość. Ze wszystkich głupich stworzeń chodzących po tej ziemi Ty jesteś najgłupszy. Nie mogę znieść, kiedy tak przystojny i silny mężczyzna płaszczy się i poniża przed taką kobietą. I na dodatek poniża jeszcze mnie. Nigdy dotąd nie poczułam się tak upokorzona, i to nie tylko przez nią! Weź sobie tę swoją plastykową małżonkę i żyj z nią w spokoju. Myślałam, że zdołam Ci umilić ten czas, i robiłam to, dopóki byłam w stanie, nie potrafię jednak walczyć przeciwko takiemu monstrum jak ona ani przeciwko komuś tak naiwnemu jak Ty. W twoim życiu nie ma dla mnie miejsca, jestem Ci potrzebna jedynie do tego, żebyś mógł ją odzyskać. Wracam do mojego więzienia w Oslo, tu nie mam już nic do roboty.

Maya

PS. Życzę Ci wszystkiego dobrego. Abyś pokonał chorobę i był szczęśliwy. Wybacz wszystko zbyt porywczej wielbicielce!

Simon złożył list i uruchomiwszy samochód, popędził jak szalony ku Kyrkudden.

Aby uciec do domu, a właściwie aby uciec przed Simonem, Maya zdecydowała się wziąć taksówkę, na którą tak naprawdę nie było jej wcale stać.

Gdy znalazła się na Kyrkudden, zobaczyła, że przed jej domem stoi policyjny samochód, co nie zdziwiło jej specjalnie, ponieważ sądziła, że chciano usłyszeć od niej więcej informacji na temat wypadku z samochodem.

Jak się jednak okazało, chodziło nie o wypadek samochodowy, lecz o coś znacznie, znacznie gorszego.

ROZDZIAŁ VIII

Przed domem stało także kilku sąsiadów. Drżeli i wyglądali na przemarzniętych, mimo że na dworze wcale nie było tak zimno. A może coś ich przeraziło? Może przeżyli szok?

Należy przypuszczać, że gdy tylko zobaczyli wóz policyjny, od razu zaczęli węszyć coś podejrzanego.

Kiedy Maya, wydając swe ostatnie pieniądze, płaciła za taksówkę, z góry nadjechał jak szalony Simon. Uważaj, powiedziała do niego w duchu. Czy nie widzisz, że powinieneś jechać zgodnie z przepisami, jeśli zależy ci na zachowaniu prawa jazdy?

Ale on przecież ją ścigał! Maya nie wiedziała, czy był szczęśliwy czy zrezygnowany. Prawdopodobnie i jedno, i drugie.

Zatrzymał się tuż obok akurat w tym momencie, gdy jeden z policjantów zwrócił się do niej.

- Czy Maren Grandseter?

- Tak.

Ten obcy mężczyzna nie miał zbyt pewnej miny.

- Proszę, żeby pani udała się z nami...

Maya przeraziła się nie na żarty.

- Na komisariat?

- Nie, musimy panią prosić o pomoc w dosyć nieprzyjemnej sprawie. Pojedziemy do opuszczonego kościoła.

Nie rozumiejąc, o co chodzi, skinęła tylko głową.

- Jadę z tobą - zaproponował Simon.

- Dobrze - bąknęła. Tak bardzo potrzebowała teraz jego obecności, że nie obchodziła ją ani Gitte, ani wszystko inne.

Wsiedli do policyjnego radiowozu i ruszyli pod górę w stronę lasu nad morzem. Kilku z sąsiadów próbowało podążyć za nimi, lecz, jak się przekonali, teren został zamknięty dla osób nieupoważnionych.

- Czy mógłby pan wyjaśnić, o co chodzi? - spytała Maya wylęknionym głosem.

- Jak wiecie, zaczęto właśnie naprawiać drogę po wiosennej powodzi - odparł policjant. - Dzisiaj robotnicy doszli już do kościoła, ale wstrzymali prace, ponieważ ziemia osuwa się coraz bardziej....

- Tak, widzieliśmy to sami - potwierdził Simon.

- No właśnie. Ponieważ morze regularnie co roku wdziera się na cmentarz, przystąpiono do systematycznego przenoszenia grobów na nowy cmentarz w Mark. Ale w tym roku było gorzej niż kiedykolwiek. Cały kwartał grobów osunął się, zanim zdążono je zlikwidować. Pracujący tam robotnicy dokonali dziwnego odkrycia...

- To brzmi dosyć ponuro - powiedział Simon. Maya siedziała cały czas milcząc.

- Ma pan rację. Jak z pewnością wiecie, przy kościele nie chowano już nikogo od kilkudziesięciu lat. Groby, które osunęły się ostatnio, pochodziły jeszcze z dziewiętnastego wieku. Raczej trudno byłoby znaleźć dzisiaj krewnych pogrzebanych w nich osób...

Gdy dojechali już do kościoła, policjant pomógł Mai wysiąść z samochodu. Nadal nie rozumiała, o co chodzi w tym wszystkim.

Nieco dalej, na cmentarzu, stała grupka mężczyzn pogrążonych w milczeniu. Wyraźnie czekali właśnie na nią. Byli wśród nich policjanci i robotnicy drogowi, a także grabarze.

Gdy Maya zbliżyła się do nich, dostrzegła na ich twarzach przygnębienie i współczucie. Tymczasem policjant mówił dalej:

- Wiadomo, że jeśli chowa się zmarłych blisko brzegu morza, to ich szczątki po tylu długich latach prawie nie istnieją. Przenoszenie grobów to praca wymagająca niezwykłej staranności, zwłaszcza w przypadku grobów zniszczonych przez siły natury. Jak wspomniałem, robotnicy dokonali właśnie osobliwego odkrycia...

Maya nadal nie mogła zrozumieć, co ona ma wspólnego z tym wszystkim. Mocno ściskała rękę Simona, czując, że te ponure twarze milczących mężczyzn nie wróżą niczego dobrego. Raz po raz zerkali w stronę plaży.

Policjant zaczerpnął głęboko powietrza.

- Mówiąc konkretnie, natrafili na... zwłoki, które nie wiadomo skąd znalazły się wśród tych prastarych grobów.

- Nie rozumiem...

Zaczęli schodzić ku plaży, gdzie pewnie prowadzono prace minionego dnia.

- Nie leżał nawet w trumnie, znaleziono go w jednym ze starych grobów, jedna ręka wystawała ponad wodą, która zalała grób.

Zatrzymali się w pewnej odległości od płachty kryjącej pod sobą coś przerażającego.

- Ale co Maya... Maren Grandseter może mieć z tym wspólnego? - spytał Simon, wyjmując jej te słowa z ust.

- Chcielibyśmy prosić panią o zidentyfikowanie zwłok.

- Mnie? - zdziwiła się Maya.

Jest pani jedyną osobą, która może to zrobić. Pani matka nie mieszka tutaj, prawda?

Maya poczuła ból w żołądku.

- Nie, mieszka w Oslo - odrzekła bezbarwnym głosem.

- Uprzedzam, że widok nie jest przyjemny - kontynuował policjant. - Zwłoki znajdowały się w ziemi przez dwa lata, tyle że piasek dosyć dobrze konserwuje. Dało się jeszcze odczytać albo chociaż odróżnić litery na prawie jazdy i karcie kredytowej. Nie najgorzej zachowało się też ubranie i włosy...

- Nie, ja nie chcę - szepnęła Maya, kryjąc twarz na piersi Simona. Wiedziała jednak, że musi to zrobić.

Już po wszystkim Simon zaprowadził ją do samochodu. Po chwili przyszedł policjant i usiadł razem z nimi.

- To on - potwierdziła, drżąc na całym ciele. - To mój ojciec, nie ma najmniejszych wątpliwości.

- Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak to było, kiedy on zniknął? - poprosił cicho policjant.

- Nie p... pamiętam w... wiele - próbowała mówić Maya.

- Kiedy to się stało?

- Mogę podać nawet dokładną datę, bo moja matka wciąż ma w pamięci ten dzień - oznajmiła, starając się opanować. Wyprostowała się na siedzeniu i rzekła zdecydowanym głosem: - To było dokładnie dwa lata temu. Piątego lipca matka znalazła na stole list.

- Pamięta go pani?

- Mama zaraz go wyrzuciła. Ojciec napisał w nim podobno, że znalazł sobie inną kobietę i razem z nią wyjeżdża, a do nas nigdy nie wróci. I że mama może sobie wszystko zatrzymać. Jemu zależy tylko na wolności.

- A co się stało z jego samochodem?

- Zabrał go ze sobą. To znaczy... musiał gdzieś zniknąć. Nie widziałyśmy go już nigdy więcej.

- Samochodu nietrudno się pozbyć. Czy pani ojciec miał jakichś wrogów?

- Nie - odparła z ociąganiem. - Pamiętam go jako człowieka przyjaznego ludziom, rodzinnego i cudownego ojca. Przeżyłam prawdziwy szok, kiedy się dowiedziałam, że tak po prostu chce nas opuścić. A mama była wstrząśnięta.

Zamyśliła się przez chwilę.

- Choć może to zabrzmi dziwnie... ale kiedy mama dowie się, że ojciec nie żyje, że został przez kogoś zamordowany, to chyba się... ucieszy. Nie, to złe słowo. Uspokoi się, tak... uspokoi.

- Można to zrozumieć - odparł policjant, a Simon pokiwał głową. - A ten list? - spytał policjant. - Czy był pisany ręcznie?

- Nie, na maszynie.

- Hm. Czyli mógł być spreparowany przez kogokolwiek. A czy znała pani tę młodą kobietę, z którą pani ojciec rzekomo uciekł?

- Nigdy nie słyszałyśmy o kimś takim, nigdy nie padło nawet niczyje imię.

- Proszę opowiedzieć, jak znalazłyście list. Mówiła pani, że wróciłyście do domu i...?

- Tak. Pojechałyśmy na kilka dni do babci, która mieszkała trochę dalej nad morzem. Po powrocie zastałyśmy pusty dom...

- Czy to był weekend?

- Nie, chyba... wtorek. Tak, bo zostałyśmy u babci dłużej, niż zamierzałyśmy. Tak, to na pewno był wtorek.

- Czyli dla pani ojca zwykły dzień pracy. Nie wie pani, czy nie został gdzieś wezwany na wieś do chorych zwierząt?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Przecież nawet nie wiemy, którego dnia został zamordowany. Wyjechałyśmy z mamą w sobotę, a wróciłyśmy we wtorek.

- Ma pani rację, to mogło zdarzyć się każdego dnia. Musimy przesłuchać sąsiadów.

- To nie będzie takie łatwe - odparła Maya zamyślona. - Dom, w którym wtedy mieszkaliśmy, leży trochę z boku, droga od szosy wiedzie tylko do niego.

- A czy ojciec nie prowadził jakiegoś rejestru swoich wizyt? - spytał Simon.

- Dobre pytanie - bąknął policjant.

- Chyba prowadził. Ale trzeba spytać o to mamę.

- Miejmy nadzieję, że go zachowała.

Gdy zatrzymali się przed domem, w którym Maya wynajmowała pokój, był już wieczór. Policjant, Simon i ona pozostali jeszcze przez chwilę w samochodzie, obserwując, jak gospodyni przemyka od okna do okna na parterze. Prawdopodobnie kobieta niemal umierała z ciekawości, a poza tym pewnie nie mogła się doczekać, żeby powiedzieć Mai coś do słuchu z powodu policji przed jej szanowanym domem.

- Zastanawiam się nad tymi dwoma napadami, tym w pociągu i tym drugim, wczoraj wieczorem. A może w obu chodziło o Maren Grandseter?

- Na pewno nie w pociągu - odparła szybko Maya. - To prawda, że w dzisiejszych czasach niekiedy trudno jest odróżnić chłopca od dziewczyny, nie sądzę jednak, żebyśmy oboje z Simonem byli tak podobni do siebie, aby nie dało się nas rozpoznać.

- Słusznie. Ale tak czy inaczej mam wątpliwości. Uważam, że nie powinna być pani sama w nocy.

- Przecież w domu są oprócz mnie gospodarze - powiedziała nie bez wahania. - Tyle że jutro wyjeżdżają. Na Wyspy Kanaryjskie.

- Postaramy się rozwiązać ten problem wcześniej - obiecał mężczyzna przy wyraźnej aprobacie Simona.

Maya oświadczyła niechętnie:

- Muszę jak najszybciej zadzwonić do mamy. Ale nie chciałabym robić tego w obecności gospodyni.

- Pójdziemy z panią - zaproponował policjant. On i Simon ciekawi byli informacji o dzienniku wizyt i innych detali.

Gospodyni przyjęła ich z oczami rozpalonymi ciekawością. Maya wyjaśniła jej w kilku słowach, o co chodzi, i spytała, czy nie mogłaby skorzystać z telefonu.

Zanim usłyszała głos matki w słuchawce, minęło kilka dobrych chwil, ponieważ musiała poczekać, aż sąsiad ją przyprowadzi. Nie mając własnego telefonu, zmuszone były korzystać z jego grzeczności.

- Maren, to ty? - usłyszała wylękniony głos matki. - Dlaczego dzwonisz dopiero teraz, ja tu siedzę sama, bez najmniejszego znaku życia od ciebie, nie wyobrażasz sobie nawet, jak to jest, kiedy człowiek nie ma się do kogo zwrócić w kłopotach, bo właśnie przyszedł rachunek za światło, skąd ja mam wziąć tyle pieniędzy, te opłaty tylko ciągle rosną i rosną...

Matka bezustannie narzekała. Wszystkim wiodło się lepiej od niej, wszyscy byli bogaci i mieli mnóstwo przyjaciół, podczas gdy ona nie miała nikogo. Nigdy jednak nie zadała sobie pytania, jak w tym wszystkim czuje się jej córka, Maya.

- Mamo, posłuchaj mnie przez chwilę, chcę ci coś ważnego powiedzieć!

- Nie, nie, tylko żadnych więcej kłopotów, wystarczą mi te, które mam. Ten rachunek za światło...

- Mamo, przestań, musisz mnie koniecznie wysłuchać, bo inaczej przyjedzie do ciebie policja.

- Policja? Maren, coś ty zrobiła?

- Nic. Spróbuj się skupić, to jest wiadomość i dobra, i zła.

- Mów wreszcie, o co chodzi! - krzyknęła matka histerycznym głosem.

- Tata od nas nie uciekł. On nie żyje.

W słuchawce zaległa wreszcie cisza.

- Znaleźli go na Kyrkudden. Nie żyje od dwóch lat. Od dnia, w którym zniknął.

A... a ten straszny list? A gdzie się podziała ta druga, ta młoda ladacznica?

- W życiu ojca nigdy nie było żadnej drugiej, ojciec był niewinny.

W obliczu tego cudownego faktu dla matki nie liczyły się tak istotne kwestie jak ta, kto napisał list i jak doszło do śmierci męża. Maya, nie zwlekając, zapytała ją o dziennik wizyt domowych.

- Przecież chyba pamiętasz, Maren, ojciec zabrał ze sobą dokładnie wszystko z biurka, do najdrobniejszego papierka. Nie mam pojęcia, co on z tym zrobił.

Maya nie chciała nic jej mówić o tym, że ktoś pozacierał wszelkie ślady. Wolała, by matka pozostała w tym stanie szczęśliwego i smutnego zarazem upojenia, w jaki ją wprawiła, i odłożyła słuchawkę.

Wszyscy troje zeszli na dół do pokoju Mai.

- Czy nie widzicie tu wyraźnych paraleli? - odezwał się Simon. - Twoja matka dostaje list informujący o tym, że twój ojciec ją zdradził i odchodzi z inną. W tym samym czasie moja żona zasypywana jest plotkami, że ty i ja spłodziliśmy dziecko. A przecież nawet się nie znaliśmy!

- W tym samym czasie? - powtórzyli razem, jak na komendę, Maya i policjant.

- No tak. Plotki zaczęły krążyć pod koniec lata tego samego roku.

- Wtedy nie było nas już w Mark - rzekła Maya po namyśle. - Przeniosłyśmy się z mamą do Oslo...

Zamilkła. Obaj mężczyźni patrzyli na nią z wyczekiwaniem, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że coś nie daje jej spokoju.

- Usunęli wszystkie papiery z pokoju ojca - powiedziała powoli. - Ale istnieje jeszcze jedna szansa.

- O czym pani myśli? - spytał z ożywieniem policjant.

- Kalendarz. Mieliśmy w domu taki kalendarz na biurko z oddzielną kartką na każdy dzień i zapisywaliśmy w nim każdego, kto do nas dzwonił. Na szczęście nie leżał w pokoju ojca, tylko w przedpokoju, w szufladzie szafki, na której stał telefon. Zawsze kiedy mama albo ja przyjmowałyśmy jakąś wiadomość dla niego, musiałyśmy zapisać ją w kalendarzu.

- Ale przecież wtedy nie było was w domu.

- Tak, to prawda. Ale jeśli ojciec odbierał telefon w przedpokoju, też odnotowywał rozmowę.

- Czy ten kalendarz jeszcze istnieje?

- Taak - rzekła Maya niepewnie. - Niedawno temu, kiedy szukałam czegoś w domu, w jednej z szuflad znalazłam wszystkie biurkowe kalendarze z ostatnich kilku lat, starannie powiązane.

- Świetnie! Należy tylko mieć nadzieję, że w kalendarzu są wszystkie strony.

- Czy mam zadzwonić jeszcze raz do domu? - spytała Maya, niezbyt zachwycona taką perspektywą.

- Nie, nie, proszę tylko nam podać adres pani mamy, policja z Oslo zajmie się dalszym dochodzeniem.

- Ale proszę uprzedzić swoich kolegów, żeby odnosili się do niej delikatnie - poprosiła Maya. - Bardzo łatwo ją wystraszyć.

- Będę pamiętał. A propos wystraszyć... Czy nie powinniśmy zostawić tu kogoś na noc na straży?

- Gospodyni dostałaby chyba zawału.

- Przecież to także w jej interesie. Poza tym policjant wcale nie będzie rzucać się w oczy. Ukryje się w ogrodzie i nikt go tam nie zobaczy.

Propozycja została przyjęta. Simon, nim się pożegnał, zdążył jeszcze powiedzieć Mai kilka słów.

- Kupiłem ci drobny upominek - rzekł, wręczając jej zawiniątko. - W podziękowaniu za twoją lojalność. Przyznaję ci całkowitą rację: przez ostatnie lata zabrakło w moim życiu lojalności. Teraz moja kolej, by powiedzieć „przepraszam”.

- Za co?

- U Svendsenów zachowałem się jak tchórz. Mówiąc szczerze, poczułem się całkowicie bezradny i nie miałem pojęcia, jak mam zapanować nad sytuacją, kiedy ty i Gitte zaczęłyście się pojedynkować. Stwierdziłem, że wina nie leży po twojej stronie. W każdym razie nie cała wina.

Maya uśmiechnęła się trochę zawstydzona.

- Może byłam nieco zbyt ostra, ale przyznaję, że sprawiało mi to przyjemność. Nigdy nie wybaczyłam Gitte tego kopniaka, jakiego dała mi w szkole baletowej przed wielu, wielu laty. Wreszcie mogłam się zemścić. Ależ jestem okropna!

- Dobranoc, Mayu - powiedział ciepło Simon. - I uważaj na siebie! Zobaczymy się jutro. Po pracy. Oczywiście jeśli chcesz. Jeśli nie jesteś już na mnie zła.

- Nie jestem, nie jestem! Taka powierzchowna złość szybko mija.

Simon dotknął delikatnie jej ramienia.

- Zbyt wielu tu widzów, ale gdybyśmy byli sami, to...

- To co?

- Nic, nic, zapomnij o tym, nie mam prawa mówić z tobą w ten sposób. No więc jak? Czy mogę przyjechać po ciebie jutro do pracy?

- Tak!

Maya patrzyła za nim, jak się oddala. Ciekawe, co takiego chciał jej powiedzieć?

Następnego dnia, nim Simon zdążył pojechać po Mayę, nastąpiły dwa zdarzenia.

Przed południem wałęsał się bez celu po ojca gospodarstwie, przyglądając się koniom, które wypuścił na wybieg. Ojciec zawsze miał nosa do dobrych koni. Należały rzeczywiście do najlepszych w całej Norwegii i zdobyły niezliczone nagrody, jednakże Simon jakoś nigdy nie zdołał wzbudzić w sobie zainteresowania dla takiego sposobu bogacenia się. Konie, owszem - ale jako zwierzęta i przyjaciele człowieka, nie zaś jako lokata kapitału.

Stary lekarz domowy ojca, równie sędziwy jak jego pacjent, wygramolił się z trudem z samochodu. Zapytany przez Simona o stan zdrowia ojca, wyjaśnił, że nic się nie zmieniło - nie jest ani gorzej, ani lepiej. Stary aptekarz musi nadal leżeć w łóżku i nic poza tym nie da się już zrobić.

Simon uważał, że zalecenia doktora były nieco staroświeckie, ojciec jednak nie chciał nawet słyszeć o żadnych nowoczesnych środkach. Jego lekarz był zawsze najlepszy, a poza rym nie wolno przecież ranić starego przyjaciela, odprawiając go nieoczekiwanie.

Gdy Simon stał na podwórzu zajęty rozmową z doktorem, wezwano go do telefonu.

Dzwonił jeden z jego dawnych kolegów z pracy.

- Prosiłeś mnie, żebym spytał żonę, od kogo usłyszała tamte plotki o tobie i tej Maren Grandseter.

- No, tak.

- Po długim namyśle żona doszła do wniosku, że opowiedziała jej o tym przyjaciółka.

- Przyjaciółka? A pamięta która?

- Pamięta. Od razu kazałem jej do niej zadzwonić.

- No i co?

- To było co prawda dawno temu, ale wiesz, jak to jest: taką osobę, która nic nie robi, tylko rozpowiada plotki, dobrze się pamięta.

- Tak, masz rację.

- No więc ta przyjaciółka przypomniała sobie, że usłyszała tamtą rewelację od sprzedawczyni z cukierni.

- Aha! Łańcuszek się wydłuża!

- Ale na tym koniec - oznajmił kolega z pracy. - Na tej kobiecie ślad się urywa, tyle tylko, że nie wiadomo, jak ona się nazywała.

- A która to była cukiernia?

- Niebieski Ptak.

- Dziękuję ci bardzo, dalszym dochodzeniem zajmę się już sam. Wyświadczyłeś mi ogromną przysługę. Ty i twoja żona macie u mnie drinka.

- Możesz być pewien, że nie odrzucimy zaproszenia. Cieszę się, że mogłem ci pomóc.

Jednakże nim Simon zdążył wyruszyć na poszukiwania sprzedawczyni z cukierni, do drzwi zapukał niespodziewany gość.

Jego żona Gitte.

Ubrana w ulubionym kolorze Simona, niebieskim, w którym było jej bardzo do twarzy, nie sprawiała bynajmniej wrażenia zakłopotanej, chociaż jej głos wydawał się miękki, niemal błagalny.

Stali naprzeciw siebie w hallu, Simon bowiem był tak osłupiały, że nie poprosił jej nawet, by weszła dalej.

- ...Kiedy usłyszałam, że znowu jesteś w mieście, miałam zamiar spotkać się z tobą, ponieważ chciałam o tylu rzeczach porozmawiać. Dlatego gdy zobaczyłam cię w restauracji razem z tą kobietą, która zniszczyła nasze małżeństwo, przeżyłam prawdziwy szok.

- Ale to przecież nie ona...

Gitte uniosła swą drobną, wypielęgnowaną dłoń.

- Teraz już wiem. Ale wasz widok razem, wtedy, w restauracji, sprawił mi okropny ból. Poza tym... nie powinieneś był zabierać jej ze sobą wczoraj. Poczułam się tak bardzo poniżona, a przecież zupełnie sobie na to nie zasłużyłam.

- Do tej pory ani razu nie chciałaś mnie wysłuchać, dlatego...

- Tak, tak, mówiłeś to wczoraj. Ale gdybyś przyjechał sam! Przez te dwa lata miałam dużo czasu na myślenie. Wiem, że wyrządziłam ci ogromną krzywdę. Plotki to jedno, a prawda to drugie...

Simon stał w miejscu i tylko się jej przyglądał. Jakaż ona ładna - ale już po raz drugi patrzył z niedowierzaniem na jej ostre rysy, których dotychczas w ogóle nie zauważał, nigdy! Lecz przecież Gitte nie zmieniła się podczas jego nieobecności, wprost przeciwnie, była nadal dokładnie taka sama. Widocznie teraz Simon widział ją innymi oczami.

- Słyszałam też, że miałeś pewne kłopoty...

- Tak? - spytał ostro. - Jakie?

Gitte wzruszyła ramionami. Ten typowy dla niej gest Simon uważał zawsze za wzruszająco słodki. Teraz wydał mu się zdecydowanie banalny.

- Podobno miałeś wypadek w pociągu. A potem niewiele brakowało, a wylądowałbyś razem z samochodem na dnie morza.

Odetchnął. Czy to wszystko, co słyszała? Ani słowa o jego chorobie? To dobrze, bo nie chciał, aby jej wizyta spowodowana była współczuciem.

- Zgadza się - odparł od niechcenia. - Rzeczywiście doszło do dwóch tajemniczych ataków na mnie i na Mayę.

- Na Mayę - powtórzyła Gitte ze źle skrywaną pogardą. - Czy tak nazywa się Maren?

Simon uśmiechnął się mimo woli.

- Maya przez Y. Ona nie przepada za swoim prawdziwym imieniem.

- Nie dziwię się jej - rzuciła Gitte zgryźliwie. - Zbyt wiele na nim ciąży.

- Czy jeszcze nie dotarło do ciebie, że Maya jest całkowicie niewinna i nie ma żadnego udziału w tych plotkach? - Simon był bardziej zirytowany, niż myślał.

Gitte natychmiast zmieniła ton. Jej głos znowu brzmiał miękko.

- Nie przyszłam tu po to, żeby rozmawiać o niej. Posłuchaj, Simon, tak bardzo chciałabym być teraz u twojego boku. Właśnie teraz, kiedy ktoś próbuje wyrządzić ci krzywdę. Myślę, że powodem tych zamachów na ciebie jest twoja znajomość właśnie z tą Maren Grandseter. Potrzebny jest ci ktoś, na kim mógłbyś polegać. Może spróbowalibyśmy na nowo? - Jej uśmiech był czarująco słodki i zachęcający.

Simon wpatrywał się w nią osłupiały. Zanim zdążył pomyśleć, odpowiedział automatycznie:

- Zastanowię się.

Gitte, nie kryjąc zdumienia, otworzyła szeroko oczy, by zaraz przymrużyć je znowu.

- To zastanawiaj się szybko - rzekła oschle. - Moja propozycja nie będzie aktualna wiecznie.

Po czym odwróciła się na pięcie i wyszła.

Simon dziwił się sam sobie, ale nawet przez chwilę nie pomyślał o tym, żeby za nią zawołać.

ROZDZIAŁ IX

Dwa lata śnił o Gitte. Przez ostatnie tygodnie bez przerwy marzył o tym, żeby ją odzyskać, zanim ona zdąży doprowadzić do rozwodu, ponieważ chciał, aby to ona właśnie była jego spadkobierczynią.

I oto teraz Gitte sama przyszła do niego, a on oznajmił jej, że „się zastanowi”!

Co właściwie w niego wstąpiło?

Trudno się dziwić, że poczuła się urażona.

Gdy spotkał się z Mayą przed biurem, był zupełnie rozkojarzony.

- Cześć, Simon - przywitała go, a jej szeroki, szczery uśmiech sprawił, że od razu zrobiło mu się lepiej. Dogodzić kobietom to prawdziwa sztuka, pomyślał. Jakkolwiek by zrobił, zawsze musiał zranić którąś z nich. A przecież lubił i jedną, i drugą!

- Co u ciebie? - spytała Maya. - Bardzo się o ciebie niepokoiłam.

- O mnie?

- Tak, czy to takie dziwne? - odparła, biorąc go pod ramię. - Nigdy nie wiadomo, czy za rogiem ulicy jakiś typ właśnie nie czyha na ciebie.

Dopiero teraz Simon zdał sobie sprawę, że zupełnie zapomniał o ostatnich zamachach na jego życie.

- Wszystko w porządku - uspokoił ją. - Ale pozwolisz, że najpierw pojedziemy nie do ciebie do domu, tylko do cukierni Niebieski Ptak.

Po chwili namysłu Maya powiedziała:

- Myślę, że po całym dniu pracy należy mi się chyba porządny obiad albo przynajmniej jakaś kanapka.

- Nie martw się, nie będziemy tam jeść - uśmiechnął się. - Może uda się nam wytropić tego, kto rozsiewał te nikczemne plotki.

- Ach, o to chodzi! Czyżbyś posunął się naprzód w swych poszukiwaniach?

- Co nieco. Ale o tym później. A co u ciebie?

- Wyspałam się porządnie, bo czułam się całkowicie bezpieczna, gdy w zaroślach przed domem czuwał nad moim snem potężny i silny policjant.

- Ale dzisiejszej nocy będziesz już sama w domu?

- Tak...

Ogarnęła ją niepewność.

Simon, położywszy dłoń na jej ramieniu, poprowadził ją do samochodu.

- Kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałem z komisarzem, usłyszałem od niego, że to ja mógłbym zadbać o twoje bezpieczeństwo dziś w nocy.

- Ty?

- Przyznaję, na początku miałem wątpliwości, ale zdecydowałem się. Uprzedzam cię jednak, że nie mam zamiaru ukrywać się w zaroślach.

- Nie spodziewam się tego po tobie - roześmiała się Maya trochę zakłopotana. - Wobec tego powinnam kupić coś do jedzenia...

- Już o tym pomyślałem. Postarałem się o coś prostego do przyrządzenia i nie zapomniałem też o winie, żeby łatwiej cię uwieść.

Słysząc te słowa, Maya zrobiła niepewną minę.

- No, nie! - roześmiał się Simon. - Chyba nie wzięłaś tego na serio? Rzeczywiście kupiłem wino, ale przecież nie z takim zamiarem. Uważam, że jako dziewczyna nie znająca jeszcze miłości cielesnej jesteś taką rzadkością, iż zaszczytu pozbawienia cię dziewictwa powinien dostąpić tylko ten, którego kiedyś spotkasz i z którym będziesz chciała dzielić życie. Ja zaś nie jestem, po pierwsze, wolny, a po drugie, nie mam przed sobą żadnej przyszłości. Możesz więc być całkowicie spokojna.

Maya odetchnęła z ulgą. Ale bynajmniej nie z tego powodu, że się go obawiała. Po prostu bała się, aby jej aż nazbyt gorące uczucie nie zostało odkryte.

Kiedy znaleźli się przed cukiernią Niebieski Ptak, Simon powiedział:

- Poczekaj w samochodzie. Jeśli osoba, której szukam, już tu nie pracuje, postaram się zdobyć chociaż jej adres.

Maya skinęła głową.

Patrzyła za nim, podziwiając jego wyprostowaną, sprężystą sylwetkę. Simon poruszał się tak lekko, jak gdyby rzeczywiście był elfem. Gdy jego postać zniknęła w drzwiach lokalu, Maya pogrążyła się w myślach o tych wszystkich osobliwych wydarzeniach, jakie spotkały ją od chwili, gdy poznała Simona.

Nagle z zadumy wyrwał ją czyjś głos.

- Kogo ja widzę! Maya przez Y! Co słychać?

W oknie ukazała się wyjątkowo pociągająca twarz Stena Modina.

Ponieważ Maya uważała, że to nieuprzejmie z jej strony siedzieć w wozie i zmuszać rozmówcę do niewygodnego pochylania się, wysiadła więc i stanęła obok niego.

- Dzień dobry - przywitała lekarza nieco zmieszana.

- Chyba pani przeszkodziłem? Wyglądała pani na bardzo zamyśloną.

- Czekam na Simona.

- Ale to nie jego wóz.

- Tak, ten jest pożyczony. Jego stoi w warsztacie.

- Racja, słyszałem o tej sprawie z hamulcami. Muszę przyznać, że takie prześladowanie poważnie chorego człowieka jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.

- Proszę mi powiedzieć, doktorze, jaka jest właściwie sytuacja Simona... z czysto medycznego punktu widzenia?

- Gorsza niż on sądzi.

- Ale on wygląda na zupełnie zdrowego?

- To pozory. Ataki bólów jeszcze się nie zaczęły. Ale mogą nastąpić każdego dnia. A wtedy wszystko potoczy się bardzo, naprawdę bardzo szybko.

- I nic nie można już zrobić?

- Simon przyszedł do lekarza o wiele miesięcy za późno. Podejmowanie terapii teraz byłoby bezcelowe i oznaczałoby tylko dodatkowe cierpienie. Poza tym on sam odmówił leczenia w tym stadium choroby. Cieszę się, że znalazł panią. Proszę pozostać przy nim!

- Nie zamierzam go opuścić - zapewniła poważnie.

- Simon zawsze miał szczęście do kobiet - westchnął. - Zwykle udaje mu się wyszukać te najładniejsze. A może to one jego znajdują, nie wiem.

Jego słowa w pewien sposób niemiło ją dotknęły.

Sten Modin był naprawdę fantastycznym mężczyzną. Gdyby nie spotkała wcześniej Simona, na pewno straciłaby głowę dla kogoś tak przystojnego i sympatycznego jak on. Simon miał jednak w sobie coś niezwykłe go, coś wyjątkowo sugestywnego, co wywarło na niej tak silne wrażenie, że nie pozwalało jej oderwać się od niego.

Była ciekawa, czy Sten Modin jest żonaty czy też nadal przebiera w kandydatkach.

Nieoczekiwanie szybko otrzymała zaskakującą odpowiedź na swe wątpliwości.

- Cześć, Sten! - powiedział Simon, który właśnie wyszedł z cukierni. - Widzę, że gawędzisz sobie z Mayą. Ostrzegam cię, trzymaj się od niej z daleka, to chodząca niewinność.

Doktor Modin uśmiechnął się tylko krzywo. Oni dwaj byli naprawdę bardzo dobrymi przyjaciółmi.

- Jak dobrze, że cię spotykam - zwrócił się Sten do Simona. - Mam akurat przy sobie jeden z dokumentów, którego zapomniałeś podpisać, kiedy byłeś u mnie ostatnio. Chodzi o twoje oświadczenie, że bierzesz na siebie całą odpowiedzialność za niepoddanie się leczeniu.

- Oczywiście.

Sten Modin rozłożył papier na dachu samochodu i sięgnął do kieszeni po długopis, ale Simon go uprzedził.

- Niemożliwe, widzę, że masz mój długopis, którego przez tyle dni wszędzie szukałem! - rozpromienił się lekarz. - Gdzie go znalazłeś?

Simon wyciągnął do niego rękę z długopisem.

- W zakrystii opuszczonego kościółka - wyjaśnił sucho.

Biedny doktor zrobił się purpurowy na twarzy.

Również Maya nie potrafiła ukryć zdziwienia. Rzeczy, które widzieli razem z Simonem w zakrystii, były rzeczywiście najlepszej jakości, ale żeby lekarz...? Przecież mógł chyba skorzystać z własnego mieszkania albo gabinetu czy czegokolwiek innego, zamiast urządzać sobie groteskowe miejsce schadzek w kościele!

Sten Modin czuł wyraźnie, że powinien przedstawić jakieś wyjaśnienie.

- Ona nie należy do kobiet, z którymi należałoby się pokazywać - wymamrotał pod nosem niczym zawstydzony, ale jednocześnie rozbawiony uczniak.

Maya przypomniała sobie swoją pierwszą wizytę w kościele, podczas której słyszała jakieś szepty i głosy. Zaraz potem Sten Modin wyrósł przed nią na drodze, szukając jej domu.

No jasne, przecież mógł ukryć samochód od północnej strony, w lesie tuż przy plaży, a potem pójść dłuższą drogą naokoło. Co prawda była to bardzo kiepska, nierówna droga, wyłożona pniami drzew, ale czego nie robi się dla miłości?

Czyżby w grę wchodziła jakaś dziewczyna z Kyrkudden?

Mieszkała tam jedna taka, niebrzydka i nietrudna do zdobycia. Ale żeby doktor Modin...? No cóż, każdy ma swoje upodobania.

Schowawszy długopis do kieszeni, lekarz, wyraźnie zmieszany, pożegnał się pospiesznie.

Maya podzieliła się z Simonem swymi myślami.

- Sten nigdy nie wyróżniał się wyszukanym gustem, jeśli chodzi o kobiety - wyjaśnił rozbawiony. - Nie przywiązuje też szczególnej wagi do religii, mimo to uważam, że tym razem trochę już przesadził.

Maya cieszyła się, że znowu może być sama z Simonem. Czuła, jak bardzo zbliżyli się do siebie w ostatnim czasie.

Dopóki nie rozmawiali o Gitte.

Kiedy tylko zaczynała o niej myśleć, od razu popadała w przygnębienie. Czyżby była zazdrosna? Chyba tak. Ale w tym przypadku chodziło też o ogólną niechęć, jaką budziła w niej ta kobieta. Przecież Maya nigdy jej nie lubiła.

- No i co, zdobyłeś adres? - spytała, podczas gdy Simon skierował swe kroki ku drzwiom kierowcy.

- Owszem, ale dziś nie zdążymy już tam pojechać. Zrobimy to jutro. O Boże, idzie Ulla, najbliższa przyjaciółka Gitte. To prawdziwa żmija! Szybko do samochodu, słyszysz!

Ale już było za późno.

- Simon! Kopę lat! A czy to nie jest przypadkiem Maren Grandseter? Muszę przyznać, że nie brak ci tupetu, Simon! Czy to nie wy macie ze sobą małego dzidziusia? Gdzie go ukryliście, co?

Simon aż pobladł z wściekłości.

- To wszystko ktoś wyssał sobie z palca. Ale żałuję, że to nie była prawda!

Po czym oboje wsiedli do auta, a Simon, zatrzasnąwszy drzwi, ruszył z furią, zostawiając na chodniku osłupiałą Ullę.

Maya czuła się nie mniej oszołomiona. Siedziała cicho przez całą drogę aż do Kyrkudden. Simon też się nie odzywał. Prowadził nerwowo i nieuważnie.

Wreszcie Maya odważyła się spytać:

- Mówiłeś poważnie?

- Co takiego?

- Ze żałujesz, że to nieprawda?

- Że ty i ja nie mamy dziecka? Ten pomysł nie jest chyba tak całkiem niedorzeczny, co?

Maya dodała:

- Taki mały berbeć, podobny do ciebie? Miałby już prawie dwa lata.

- Hm.

- Wiesz, zrobiło mi się tak jakoś ciepło na sercu...

- Hm.

Maya nie powiedziała nic więcej.

Za to Simon stwierdził:

- Ten, kto rozpoczął tę oszczerczą kampanię, niechcący wywołał akurat odwrotny skutek.

- Chyba tak - odparła Maya nieśmiało.

Simon ścisnął ją za rękę i popatrzył na nią. Samochód skręcił w stronę rowu.

- Uważaj, gdzie jedziesz! - - zawołała Maya.

- Nie mogę uważać, gdzie jadę, i jednocześnie patrzeć na ciebie, głuptasie - usprawiedliwiał się Simon z uśmiechem. - Wiesz, co najbardziej mi się w tobie podoba?

- Powiedz! Jestem łasa na komplementy jak kot na śmietankę.

Simon roześmiał się głośno.

- To, że jesteś taka naturalna. Kiedy rozmawiasz z ludźmi, jesteś miła i jednocześnie wzbudzasz zaufanie. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak to kojąco działa.

- Nie powiedziałabym, że jestem miła dla wszystkich.

- Zgadza się, miałem okazję to zauważyć. No, ale dla mnie - a to jest najważniejsze - jesteś miła.

- Musisz wiedzieć, że bardzo łatwo jest być dla ciebie miłą. Próbuję ci się po prostu przypodobać, nie widzisz tego?

- O, to jest jeszcze jedna rzecz, która mi się w tobie tak podoba: twoja autoironia. Umieć śmiać się z samego siebie to cecha o nieocenionej wartości.

Maya w pełni się z nim zgodziła.

Simon zamilkł na chwilę, po czym rzekł:

- Mayu...

- Przyznaj się, masz wyrzuty sumienia, widać to z daleka.

- Może nie wyrzuty sumienia, ale boję się, że nie będzie ci się podobało to, co powiem.

- Chodzi znów o Gitte?

Simon skinął głową.

- Przyszła dzisiaj do mnie do domu. Chciała, żebyśmy spróbowali od nowa.

Maya wcisnęła się głębiej w oparcie fotela i zdołała wydobyć z siebie jedynie ciche: „Ach, tak”.

Simon znowu, nie zważając na bezpieczeństwo jazdy, spojrzał na nią.

- A ja, jak ostatni głupiec, odpowiedziałem spokojnie: „Zastanowię się”.

Maya spytała przytłumionym głosem:

- Naprawdę?

- Tak. Czułem się tak, jakby wszystko we mnie w środku zamarło. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

- A co ona na to?

- Obawiam się, że bardzo mocno ją uraziłem. Odwróciła się i wyszła.

Maya chętnie zatarłaby ręce albo krzyknęła głośno „hurra”, mogła jednak cieszyć się jedynie w duchu.

Tego wieczoru, który spędzali razem w jej pokoju w pustym domu, świadomi ewentualnych niebezpieczeństw czyhających za oknem, Simon przestał ukrywać przed Mayą swój strach przed śmiercią. Przyjęła to jako dowód okazanego jej zaufania.

Wieczór zaczął się bardzo miło. Mieli mnóstwo jedzenia, które Simon częściowo kupił, a częściowo przyniósł z domu. Odgrzali je razem na jej małej kuchence. Rozmawiali i żartowali, popijając białe wino. Maya poczuła, że kręci jej się w głowie.

Może to właśnie ono sprawiło, a może porażająca muzyka Sibeliusa o surowych, przepełnionych melancholią dźwiękach, tak typowych dla jednego z okresów twórczości tego kompozytora... A może temat ich rozmowy, czyli smutek Mai z powodu losu jej ojca, który, choć był tak dobrym mężem i ojcem, musiał umrzeć prawdopodobnie jako ofiara jakiegoś łotra...

Gdy zatem siedzieli tak obok siebie na kanapie Mai, obejmując rękami podciągnięte pod brodę kolana, Simon zaczął mówić o sobie.

- Pamiętasz, jak opisywałem ci kolejne stadia, jakie przechodzi człowiek, który dowiaduje się, że zostało mu już niewiele czasu na tym świecie?

- Tak, chyba pamiętam je wszystkie. Najpierw się nie wierzy, potem doznaje szoku i boi. Później się walczy, protestuje i wreszcie rezygnuje. Czy tak to wygląda?

- Mniej więcej. Zapomniałem jeszcze o jednym stadium. To znaczy, wcześniej go nie znałem.

- Co to za stadium? Na czym ono polega?

- Właśnie to, które nadeszło teraz, ostatnie. Polega na szczęściu. Moje całe życie przepełnione jest teraz szczęściem. Zamierzam wypełniać każdy dzień najcudowniejszymi doznaniami, chcę zabrać ze sobą wszystko! Wszystko, czemu poświęciłbym całe długie życie. Dni, jakie mi jeszcze pozostały, są ze złota!

- Rozumiem - rzekła Maya, myśląc jednocześnie ze smutkiem o tym, że ktoś próbował przeszkodzić mu w zaznaniu szczęścia pod koniec życia.

Ale Simon też o tym nie zapominał.

- I nie pozwolę nikomu, żeby zniszczył ten odzyskany na nowo spokój, moją radość. Czy chcesz mi pomóc, Mayu, w jej podtrzymaniu?

Chwyciła jego dłoń i ścisnęła ją mocno, chcąc zapewnić go w ten sposób o swej lojalności.

- Przecież dobrze wiesz - powiedziała głosem drżącym ze wzruszenia.

- Jest tylko jedna rzecz, której mi żal - rzekł w zamyśleniu.

- Co to takiego?

- Chyba każdy człowiek chce być w jakiejś mierze nieśmiertelny.

Maya domyśliła się, co Simon chciał jej wyznać.

- To oczywiste. Nie chcemy tak po prostu odejść i popaść w zapomnienie. Pozostać jedynie nazwiskiem w kościelnych księgach, do których i tak nikt nie zagląda.

- Właśnie z tego powodu tak wielu ludzi dąży do sławy. Ci, którzy nie mają dzieci, pragną stworzyć coś dla przyszłych pokoleń. Ci, co mają potomstwo, są zabezpieczeni, żyją dalej w swych dzieciach. A Simon Dalen po prostu zniknie.

Maya nie była w stanie nic mu odpowiedzieć. Rozumiała go doskonale.

Ponieważ Simon nie odzywał się przez dłuższą chwilę, rzekła:

- Czyli żal ci, że nie masz dzieci?

- Bardziej, niż mógłbym przypuszczać.

- A Gitte?

- Ona zdecydowanie nie chciała mieć dzieci.

Simon zapatrzył się gdzieś przed siebie. Maya spoglądała na jego profil, z trudem powstrzymując się od okazania mu, jak bardzo go lubi.

- Ona naraziła nasze... - zaczął Simon. - Nie, nie powinienem być nielojalny.

- Wobec niej? Myślę, że to naprawdę zbędne skrupuły. Chcesz mówić o waszym pożyciu małżeńskim?

- Tak - potwierdził z wyraźnym wysiłkiem.

- Czyli trwało to trochę, zanim pojąłeś...

- Trwało? - przerwał jej. - To nigdy nie nastąpiło, my nigdy ze sobą nie spaliśmy.

- Co takiego?

Simon zaczął mówić otwarcie:

- Najpierw Gitte chciała być „czystą panną młodą”. Iść do ołtarza jako dziewica. Uważałem, że to takie cudowne. Ale w dniu ślubu zdarzyło się coś...

- Co?

- Tak naprawdę nie wiem, co to było. Wieczorem Gitte dostała migreny, tyle że ja widziałem niejeden atak migreny, moja matka cierpiała na nią przez całe życie, i muszę przyznać, że cierpienie Gitte nie miało nic wspólnego z prawdziwą migreną. Później wyznała, że bardzo się bała męża gwałciciela, który jednak nie zdążył jej nic zrobić, i musiałem dać jej trochę czasu. - Simon z trudem wyrzucał z siebie poszczególne słowa, jakby było mu ogromnie ciężko wyjawiać to, co przez tak długi, długi czas tkwiło w nim głęboko. - Uważałem, że to takie piękne i wzruszające, pilnowałem się, żeby niczym jej nie zrazić. A ona wciąż mówiła o ogniu, jaki płonie w jej piersi, o żądzy, jaka się w niej budzi na samą myśl o tym, że jesteśmy razem, i w ten sposób podtrzymywała we mnie namiętność i tęsknotę...

- W jej piersi? - wybuchła Maya, nie mogąc się już powstrzymać. - Jeśli pragnie się iść z kimś do łóżka, to przecież, do licha....

Simon spojrzał na nią z boku.

Jednakże Maya nie zamierzała przestać.

- I ona powtarzała ci to wszystko przez całe dwa lata? A ty chodziłeś jak pijany i myślałeś o tym, co nigdy nie miało się spełnić! Przecież to najlepszy sposób na podtrzymanie całkiem powierzchownego stanu zakochania. Osoba, której nigdy nie możemy zdobyć, staje się zazwyczaj postacią z marzeń, nie spełniona miłość staje się najpiękniejsza. Czy ty wiesz, że kochałeś własne złudzenia? - niemal wykrzykiwała rozgorączkowana Maya.

Simon spojrzał na nią zmieszany.

- Chyba odeszliśmy od tematu.

- Oczywiście, wybacz mi!

- Słyszę, że nadal przepraszasz w ten sam sposób. Właściwie to ja zacząłem tę dygresję. Ale wracając do tematu, chcę powiedzieć, że bardzo byłbym szczęśliwy, gdybym mógł żyć dalej w swoim własnym dziecku. Wtedy wiedziałbym, że nie żyłem na próżno.

Maya siedziała nic nie mówiąc, oszołomiona własnymi myślami. Próbowała stłumić w sobie uczucie triumfu wywołanego tym, że Simon i Gitte nigdy ze sobą nie spali. Właściwie to nie był triumf, tylko najczystsza radość, mimo że zdawała sobie sprawę, iż tego rodzaju myśli są zupełnie nie na miejscu, skoro Simon mówił o tak poważnych sprawach.

- Przecież nigdy nie zobaczyłbyś tego dziecka - powiedziała cicho.

- To prawda. Lecz wystarczyłaby mi świadomość, że któregoś dnia, kiedy mnie już nie będzie, urodzi się mój potomek.

- Ale Gitte nie chce.

- Gitte? Nie myślałem o niej. Nie chcę mieć z nią dziecka.

Maya wręcz nie mogła oddychać. Za oknem przejeżdżały samochody, mieszkańcy Kyrkudden wracali z Mark do domu. Oni zaś siedzieli we dwoje w ciemnościach. Nikt nie mógł ich zobaczyć, nawet oni sami z trudem widzieli siebie nawzajem w poświacie lampy palącej się na zewnątrz nad drzwiami wejściowymi. Kiedy usiedli na kanapie, było jeszcze widno. Teraz, gdy zapadł już zmrok, nie chcieli psuć nastroju i dlatego nie zapalili światła ani nie zaciągnęli zasłon.

Lecz drzwi były zamknięte, Simon bardzo na to nalegał. Zbyt wiele niemiłych przygód spotkało ich ostatnio.

Przestał wreszcie snuć fantazje o własnym potomku.

- Ale to są tylko moje marzenia, Mayu. Okazałbym się przerażającym egoistą, gdybym zupełnie świadomie zostawił jakąś kobietę całkiem samą z dzieckiem. O, płyta się skończyła. Może masz jeszcze coś podobnego?

- Zastanawiam się, czy ten rodzaj muzyki nie jest dla nas zbyt wyczerpujący.

- Być może. Ale dobrze jest dać czasami upust własnym uczuciom?

Mimo to nie włączyli już kolejnej płyty.

- Co chcesz teraz zrobić? - spytała Maya. - Pojedziesz do domu?

- Nie - odparł Simon. - Chcę zostać u ciebie. Potrzebujesz mnie.

Potrzebujesz mnie... Jego słowa dziwnie zabrzmiały w tej sytuacji, bo przecież to on był chory, a nie ona. Ale prawdopodobnie zależało mu na tym, aby wciąż jeszcze czuć się potrzebnym.

- Tak, rzeczywiście cię potrzebuję - wyznała cicho. - Boję się. Przeraża mnie to wszystko, co dzieje się wokół nas, a poza tym jestem zmęczona ciągłą samotnością. Ty jesteś moją ostoją.

- Posłuchaj mnie, Mayu - odezwał się Simon z nie skrywanym bólem w głosie. - Tak bardzo chciałbym móc dalej być dla ciebie oparciem. Móc zostać przy tobie, żyć razem z tobą, rok za rokiem. Ja nie chcę, rozumiesz, nie chcę... umierać.

Nagle jego samodyscyplina i opanowanie gdzieś zniknęły. Simon drżał na całym ciele.

- Dostałem tabletki przeciwbólowe - wyrzucał z siebie pojedyncze słowa, dzwoniąc zębami. - Mam je brać w razie ataków bólu, które pewnie już niedługo się zaczną. Myślałem, żeby pewnego dnia połknąć je wszystkie naraz. Ale teraz zmieniłem zdanie. O Boże, jak ja chcę żyć!

Maya uklękła na kanapie i przytuliła jego głowę do swej piersi.

- Simon, kochany! Nie wolno ci brać tych tabletek, nie wolno, słyszysz! Daj sobie samemu szansę, może zdarzy się jakiś cud?

Jaki cud? Wiedziała przecież, że cuda zdarzały się tylko w Biblii. Maya nie mogła powstrzymać łez, Simon drżał niczym liść osiki. Ukrywszy twarz na ramieniu Mai, rozgorączkowanymi dłońmi zaczął dotykać jej ciała, jakby chciał zasmakować wszystkiego, zanim będzie za późno. Pieścił ramiona dziewczyny, gładził włosy, a potem, uniósłszy głowę, powiódł opuszkami palców po jej twarzy, rysując linię za linią.

- Możesz mi dać te tabletki - poprosiła Maya. - Będę wydzielała ci dokładnie tyle, ile będziesz potrzebował, żeby wytrzymać atak, ani jednej więcej. Teraz będę przy tobie przez cały czas, jeśli oczywiście zgodzisz się na to.

- Czy się zgodzę? - Simon roześmiał się głośno. - Niczego bardziej nie pragnę. Zostań ze mną, Mayu, przeżyjmy razem każdą sekundę, jaka mi pozostała, pozwól mi wypalić się u twego boku!

Maya czuła, dokąd to prowadzi, mimo to nie bała się. Wiedziała, że jest to coś, czego pragnęła z całego serca. Simon, podobnie jak ona, ukląkł na kanapie i spojrzał na nią z góry, po czym bardzo ostrożnie ujął jej twarz w swoje dłonie i pocałował ją. Łagodnie i spokojnie, ale z wewnętrznym żarem, który przeniknął ich oboje. Maya nawet nie zauważyła, że zaczął rozpinać guziki jej bluzki. Wszystko to było tak naturalne i proste, jakby pragnęła tylko tego i niczego więcej.

Simon zaś całkowicie zapomniał o tym, że jeszcze przed chwilą takie zachowanie wobec Mai uważał za nieodpowiedzialne, prawdopodobnie zapomniał nawet i o tym, gdzie się znajduje i że za oknem jest jakiś świat. Czuł jedynie bliskość Mai i żył chwilą, tylko i wyłącznie dla niej.

A gdy leżeli potem mocno przytuleni do siebie i nie oddzieleni nawet najcieńszym prześcieradłem, Mai płynęły z oczu łzy szczęścia, a Simon nie myślał o swej chorobie i smutnym losie, przepełniony oszałamiającą radością.

- Jak ja mogłem myśleć, że kogoś kocham, zanim spotkałem ciebie? - wyszeptał.

ROZDZIAŁ X

Maya poczuła się dziwnie, widząc wczesnym rankiem mężczyznę wychodzącego z jej niewielkiej łazienki z ręcznikiem kąpielowym przewiązanym wokół bioder. Ten powszedni dla innych kobiet widok dla niej oznaczał zupełnie nowy rozdział życia.

Przygotowywała właśnie skromne śniadanie z resztek jedzenia z poprzedniego wieczoru. To osobliwe, ale wcale nie czuła się speszona. Zawsze się obawiała, że gdy nadejdzie kiedyś ten dzień - a właściwie noc - i jakiś mężczyzna się z nią prześpi, to następnego ranka atmosfera będzie ciężka i niezręczna.

Stało się inaczej. Oboje z Simonem doskonale się rozumieli i respektowali swoje potrzeby.

On nigdy nie należał fizycznie do Gitte. Cóż za słodka myśl!

Simon był naprawdę wspaniałym mężczyzną. Maya patrzyła na niego z nie skrywaną przyjemnością.

- Nigdy nie masz bólów? - spytała.

- Nigdy. To znaczy nigdy od tamtego czasu, kiedy nagle poczułem ból w całym ciele. Przypisywałem go napięciu nerwowemu.

- Ale miewasz już jakieś symptomy?

Simon wyglądał na nieco zakłopotanego.

- Żadnych, żadnych, które bym zauważył. Pewnie czasami tak bywa: najpierw jest spokój, a potem nagle wszystko się zaczyna.

Gdy Simon się ubrał, usiedli oboje przy niskim stoliku przed kanapą. Maya bardzo żałowała w tym momencie, że nie ma choćby niewielkiego stołu o normalnej wysokości, ponieważ jedzenie czegokolwiek z kolanami wystającymi powyżej blatu było wyjątkowo niewygodne. Ale musieli jakoś dawać sobie radę.

- Wiesz, co sobie pomyślałam? - odezwała się Maya. - Uważam, że między tobą a mną musi istnieć jakiś niedostrzegalny związek. Bo przecież od razu, gdy się tylko spotkaliśmy, wtedy, w pociągu, zaczęło dziać się mnóstwo różnych rzeczy. Ty przeżyłeś zamach na twoje życie, a...

Simon przerwał jej ruchem ręki.

- Mylisz się, Mayu. To nie był wcale pierwszy zamach na mnie.

Maya wlepiła w niego wzrok.

- Nie pierwszy? Dlaczego nic o tym nie powiedziałeś?

- Dlatego, że do tej pory nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jak się okazuje, to zaczęło się już parę lat temu. Dzisiejszej nocy, kiedy leżąc sobie obok ciebie i przyglądając się, jak śpisz, poczułem, że ogromnie cię kocham, zacząłem jednocześnie zastanawiać się nad ostatnimi dwoma latami mego życia i doszedłem do mnóstwa zdumiewających wniosków.

- Na przykład?

- Kiedyś eksplodowała moja łódź patrolowa. Na szczęście ja i mój partner zapomnieliśmy czegoś zabrać i wróciliśmy na ląd. I właśnie wtedy nastąpił wybuch. Nikomu nic się nie stało.

- Uff - odetchnęła Maya. - Coś jeszcze?

- Innym razem w moim mieszkaniu ktoś wzniecił pożar, ale bez trudu go ugasiłem. Niewiele też brakowało, a zostałbym przejechany przez samochód.

- Simon, zaczynam się bać! - wykrzyknęła ze źle skrywanym lękiem w oczach.

- A ty? Czy tobie przydarzyło się coś przerażającego i niewyjaśnionego?

Maya nie spieszyła się z odpowiedzią.

- Nie - odparła wreszcie po dłuższym namyśle. - Mogę stwierdzić z całym przekonaniem, że nic takiego się nie stało. Czyli to dotyczy tylko ciebie.

- Już nie - odrzekł Simon w zadumie. - Teraz to dotyczy nas obojga.

- Nie jestem pewna. Jedynie przypadek sprawił, że byłam razem z tobą w samochodzie, kiedy odmówiły hamulce.

- Tak, masz rację. Może to rzeczywiście chodzi tylko o mnie. Ale jak ty to wyraziłaś? Jedynie przypadek sprawił...? Nigdy bardziej nie byłem świadom tego, co robię, niż tamtego dnia!

Jakże miło było to usłyszeć. Maya przytuliła się mocno do niego, upajając się jego ciepłem.

- Uważaj na moją kanapkę! - roześmiał się.

Simon zawiózł ją do Mark. Chcąc nie chcąc, musieli przypomnieć sobie, że istnieje jeszcze coś takiego jak dzień powszedni i praca. Maya niemal o tym zapomniała, znalazła się bowiem w innym świecie.

Była w beztroskim nastroju, życie wydawało jej się jednym wielkim świętem. Nie chciała myśleć o przyszłości. Liczyła się tylko chwila obecna, a ona należała wyłącznie do nich!

- Co będziesz dziś robić? - spytała Simona.

- Wszystko mam dokładnie zaplanowane! Odwiedzę tę damę z cukierni i postaram się dotrzeć do źródła plotek. A co najważniejsze, zamierzam pojechać do Gitte i poprosić ją o natychmiastowy rozwód. To będzie raczej proste, jesteśmy przecież w separacji i przez dwa lata żyliśmy zupełnie osobno.

- Nie zapominaj, że ona wczoraj wróciła, by wszystko naprawić między wami.

- Nie zapominam. Ale ja jej nie chcę. Za żadne skarby i za nic na świecie. Bo znalazłem coś, co jest tysiąc razy cenniejsze od niej: ciebie i naszą miłość. Jakie to wszystko piękne! Tak cudownej nocy nigdy jeszcze nie przeżyłem. I te nasze długie rozmowy! To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie, nie wiedziałem, że można rozmawiać z kobietą w ten sposób, bez obawy, że to, co powiem, może zostać wykorzystane przeciwko mnie... Boże, jak ja mogłem myśleć, że jestem zakochany w Gitte? Przecież ona to zajęty wyłącznie sobą sopel lodu. Tak, to właściwe porównanie, sopel lodu bowiem topi się i nic z niego nie zostaje. Dla mnie Gitte znaczy teraz właśnie tyle: zero.

Maya przygryzła wargi.

- Czy wiesz na pewno, po co chcesz dojść do źródła tych niegodnych plotek o tobie i o mnie?

- Tak, wiem. Chciałem zmusić tę osobę do odwołania wszystkiego wobec Gitte. Chciałem być oczyszczony do końca w jej oczach. Ale teraz to nie ma już żadnego znaczenia. Pragnę to zrobić ze względu na ciebie i na mnie. Dowiedzieć się, kim jest ta bestia i dlaczego wymyśliła to wszystko.

Maya pokiwała głową.

- Ciągle mam takie poczucie, że te plotki muszą mieć coś wspólnego z napadami na ciebie i na nas. Tylko nie rozumiem, co dokładnie.

- Ja też nie rozumiem.

- Bądź ostrożny, Simonie. Dobrze wiesz, że twój wróg jest niebezpieczny. Właśnie dlatego, że jest niewidzialny.

- Wiem, wiem. Ale jednej rzeczy nie mogę pojąć w żaden sposób: jak to wszystko się wiąże z zabójstwem twojego ojca?

- Tak, to jest prawdziwa zagadka. Ale ono nie ma nic wspólnego z nami.

- Kyrkudden to zbyt mała miejscowość, by mogło tu wchodzić w rachubę kilka różnych zbrodni. Możesz być pewna, że to wszystko się łączy! Tylko jak?

- Posłuchaj, pojutrze przyjeżdża moja mama na pogrzeb ojca. Przyjdziesz?

- Naturalnie! Odnoszę wrażenie, że boisz się swojej mamy?

- Nie, to nie to. Tylko że z nią jest tak trudno się dogadać. Ciągle wymaga zbyt wiele.

- Na pewno trochę się uspokoiła, kiedy usłyszała, że mąż nigdy jej nie oszukiwał.

- Mam nadzieję.

Simon zamyślił się na chwilę, po czym powiedział odważnie jednym tchem:

- Kiedy pozbędę się już tego ciężaru, to znaczy Gitte, wówczas będziemy musieli...

Musiał zaczerpnąć oddechu.

- Wrócimy do tego później - wpadła mu w słowo Maya.

- Dobrze.

Uważał, że nie ma prawa rozmawiać o przyszłości, dopóki jest związany z Gitte. Snuł jednak tak wielkie plany. Jakie to szczęście, że nie zdążył zapisać wszystkiego w testamencie Gitte! Nie posiadał wprawdzie wiele, ale to, co miał, powinno przecież przypaść w udziale Mai. Niczego w swoim życiu nie był tak pewien jak właśnie tego. Musi żyć jeszcze tak długo, by zdążyć się z nią ożenić i w ten sposób zagwarantować jej materialny dostatek, a także dać nazwisko swojemu ewentualnemu potomkowi. Minionej nocy bardzo dużo rozmawiali właśnie o dziecku. Nie zrobili nic, by się zabezpieczyć, ponieważ żadne z nich tego sobie nie życzyło. Maya nawet poprosiła Simona, aby nie zachowywał środków ostrożności. W pierwszej chwili nie chciał się na to zgodzić, ponieważ to przecież ona dźwigałaby cały ciężar wychowania dziecka w przyszłości. Maya jednak nie ustąpiła.

Musi więc żyć jeszcze tak długo, by dać Gitte po nosie i ożenić się z Mayą! To było jego jedyne pragnienie.

Musi trzymać się życia ze wszystkich sił, przynajmniej jeszcze przez kilka miesięcy.

Simon był zupełnie roztrzęsiony, kiedy wjechał na obszerny i zadbany dziedziniec posiadłości Svendsenów. Miał nadzieję, że uniknie spotkania z seniorem rodu, ale, niestety, nie udało się.

Spodziewał się, że nie ominą go wymówki. Tymczasem ten wysoki mężczyzna zmierzał w jego stronę z wyciągniętymi ramionami.

- Kogo ja widzę! To ty, Simonie? Witaj, drogi zięciu! Słyszałem, że między tobą a Gitte znowu jest dobrze. Bardzo mnie to cieszy, mój chłopcze. Tak bardzo się martwiłem, że między wami się nie układa. Wiedziałem, że to ta bezwstydnica Maren Grandseter tyle napsuła swoimi fantazjami. Jakaś sfrustrowana dziewucha, pewnie nie mogła zdobyć żadnego chłopaka, to go sobie wymyśliła. Prawdopodobnie kochała się w tobie. Ale proszę, wejdź do środka, Gitte na pewno się ucieszy.

Mówił jak nakręcony. Simon nie miał szansy, by wtrącić choćby jedno słowo protestu.

Zresztą to i tak nic by nie dało. Poza tym Simon nie miał najmniejszej ochoty roztrząsać swoich spraw uczuciowych ze Svendsenem.

- Jak czuje się twój ojciec? - spytał teść, gdy obaj znaleźli się w hallu domu.

- Dziękuję, raczej bez zmian. Ostatnio jest bardzo ożywiony, ponieważ dwa z jego koni znowu wygrały bieg.

- Sindbad i Alladyn, wiem, wiem. Byłem tam oczywiście. Szkoda, że ojciec nie może już przychodzić na trybuny, bardzo mi go brak. Zawsze długo dyskutowaliśmy o koniach. Ale właśnie idzie Gitte. Spójrz no, kochanie, kto nas odwiedził!

Chłodna blondynka w jasnej, eleganckiej sukience zbliżała się do nich przez hall. Niewątpliwie jest ładna, ładniejsza od Mai. Ale jak mało w niej życia. Simon uważał, że Maya mimo wszystko jest sto razy bardziej pociągająca.

Zdawało mu się, że dostrzegł w niebieskich oczach żony błysk zwycięstwa. Nie, chyba był uprzedzony, widział tylko to, co chciał widzieć. Czyżby znajdował się aż pod tak silnym wpływem Mai?

To nieprawda. Maya starała się przecież - co prawda nie zawsze ze skutkiem - tłumić swą niechęć do Gitte. Próbowała być lojalna.

Boże drogi, jak on mógł ożenić się z kimś tak sztucznym?

Gdy po przywitaniu się Simon szedł za Gitte do jej pokoju, zastanawiał się nad okolicznościami, które doprowadziły do ich małżeństwa.

Gdzie on ją spotkał pierwszy raz?

Ach, tak, to było wtedy, gdy na prośbę ojca towarzyszył mu do Ovrevoll. Ponieważ choroba dawała się już staruszkowi we znaki, nie miał odwagi podróżować sam. Simon, przeciwny hodowaniu zwierząt dla pieniędzy, spełnił jego życzenie bez entuzjazmu.

To właśnie tam, na torze wyścigowym, natknęli się na starego przyjaciela ojca, Svendsena, i jego córkę. Gdy zjedli wszyscy razem obiad w restauracji, Simon poczuł się oczarowany smukłą, delikatną i wielce ponętną Gitte. Ojcowie bez trudu to zauważyli i dopomogli rodzącemu się romansowi. Ona zaś nie była mu nieprzychylna, wprost przeciwnie. Młodzi zaczęli się zatem spotykać i już po miesiącu Simon się oświadczył.

Czy rzeczywiście on to zrobił? W tych nowoczesnych czasach nie ma przecież znaczenia, kto pierwszy wychodzi z taką propozycją. Teraz jednak, kiedy się tak nad tym zastanawiał, poczuł się nieswojo na myśl, że wtedy w restauracji wyraźnie został przechytrzony. Niewątpliwie to on wypowiedział potem słowa, które w rezultacie doprowadziły do małżeństwa, lecz dopiero w tej chwili zrozumiał, że włożono mu je w usta.

Również teraz oczy Gitte żarzyły się ciepłym i wielce obiecującym blaskiem, lecz Simon nie zamierzał dać się oszukać jeszcze raz. Możliwe, że go kocha, niewykluczone też, że dojrzała od tamtego czasu, gdy nie pozwalała mu zbliżyć się do siebie, ale co z tego? Im szybciej się z nią rozstanie, tym lepiej. A później będzie trzymać się od niej jak najdalej. Gitte budziła w nim bowiem jedynie niechęć - i obojętność.

- Zastanowiłeś się? - spytała z uśmiechem.

- Nie miałem nad czym się zastanawiać - odparł krótko. Twarz Gitte pojaśniała jeszcze bardziej. Simonowi wydawało się, że słyszy jej fanfary zwycięstwa.

Pospieszył więc, by sprowadzić ją na ziemię.

- Chcę rozwodu.

Gitte zaczęły drżeć usta. W oczach pojawiły się łzy, co spowodowało, że przez ułamek sekundy Simon poczuł wyrzuty sumienia. Może jednak nie jest sprawiedliwy? Może to gwałtowna Maya jest osobą, którą należałoby pozostawić własnemu losowi, a nie Gitte, skrzywdzoną niewinność? Zasłonił twarz rękami i dręczące myśli zniknęły. Dopiero teraz pojął, jak nieprawdopodobna była jej zdolność tworzenia iluzji. Ona nigdy niczego mu nie dała, zawsze jedynie brała. Dlatego któregoś razu powiedział o niej, że skąpi mu siebie.

- To moja wina - westchnęła, przyzwyczajona do tego, że zawsze ulegał jej łzom. - Zachowałam się podle wobec ciebie. Lecz wierzyłam, że moglibyśmy zacząć wszystko od początku. Byłam gotowa się zmienić pod względem, no... wiesz.

- Pod jakim? - spytał Simon. - O ile pamiętam, wiele wymagało zmian.

Podniosła na niego oczy błyszczące od łez.

- No, wiesz... Chyba nie byłam taką prawdziwą żoną. Odmawiałam ci... twoich praw. Musisz wziąć jednak pod uwagę to, że byłam wtedy taka młoda i niedojrzała. Dziecinna i wystraszona.

Simon nie odpowiedział. Pomyślał tylko, że Gitte wcale nie jest już taka młoda, ma o siedem lat więcej od Mai.

Maya... już samo jej imię sprawiało, że robiło mu się cieplej na sercu.

- A plotki? - spytał obojętnym głosem.

- Byłam taka głupia! Nie rozumiem, jak mogłam w coś takiego uwierzyć? Przecież kochałeś mnie tak gorąco!

Te pełne emfazy słowa napełniły go odrazą.

- To nie było tak - rzekł powoli. - To, że się mną interesowałaś, pochlebiało mi i całkowicie mnie zaślepiło. Sądziłem, że jestem w tobie zakochany. Teraz wiem lepiej. Pragnę być wolny. Natychmiast.

Gitte wykrzyknęła nieco za szybko:

- Ale ja tak bardzo bym chciała być przy tobie do końca! Umilić ci te ostatnie miesiące.

- To ty wiesz? - zawołał gwałtownie Simon.

Gitte znowu zadrżały wargi.

- Dowiedziałam się od doktora Modina, kiedy był tu u nas przedwczoraj.

Simon był wstrząśnięty.

- Sten naprawdę...?

- To była nieostrożność z jego strony - bez wahania wyjaśniła Gitte, nieco przestraszona. - Myślał, że sam mi powiedziałeś. Bardzo żałował, że się wygadał.

Simon nieco złagodniał.

- To dlatego odwiedziłaś mnie wczoraj?

- Już dawno zamierzałam to zrobić, ale brakowało mi odwagi. Ale kiedy usłyszałam o tej twojej okropnej chorobie, od razu wiedziałam, że moje miejsce jest przy tobie.

Była naprawdę wzruszająca i słodka, gdy tak przed nim stała i prosiła. Wydawało się nawet, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie podejść do niego i nie pogłaskać go pieszczotliwie po włosach. Jednakże na Simonie wszystko to nie robiło już wrażenia. W każdym jej geście bowiem, nawet w tych najbardziej „spontanicznych”, było coś sztucznego i doskonale wykalkulowanego.

- Już za późno, Gitte. W większym czy mniejszym stopniu ten nieznany plotkarz sam pchnął mnie w ramiona Mai, czyli Maren Grandseter. Bardzo mi na niej zależy, a jej na mnie. Chcemy się pobrać i być razem aż do końca. Dlatego właśnie proszę o zwrócenie mi wolności.

Gitte znowu ukryła twarz w dłoniach. Zanosząc się płaczem, wybiegła na korytarz. Simon, pozostawiony sam w jej pokoju, poszedł za nią i znalazł ją w hallu w ramionach ojca.

- Simon chce się rozwieść, tato. Żeby ożenić się z tą... no, wiesz...

Svendsen, którego twarz przez ułamek sekundy przypominała chmurę gradową, uspokoił się i rzekł:

- Simon, zastanów się, proszę! Gitte postąpiła głupio, przyznaję, ale to biedne dziecko nie miało łatwo w życiu, w młodych latach stała się ofiarą gwałtu. Jako jej mąż masz obowiązek się nią opiekować.

Sytuacja była wyjątkowo przykra. Simon nie wiedział, co powiedzieć.

Słysząc odgłosy jakiegoś zamieszania na dziedzińcu, spojrzał w okno. Od strony stajni nadchodził jakiś mężczyzna.

- Ten człowiek... Gdzie ja go widziałem wcześniej?

- Andersen? - odpowiedziała Gitte, nieoczekiwanie rozpłomieniona. - Oczywiście, że go widziałeś! Był przecież z nami w Ovrevoll, kiedy ty i ja spotkaliśmy się po raz pierwszy.

Być może. Simonowi jednak zdawało się, że widział go całkiem niedawno. Naturalnie, spotkał go podczas ostatniej swojej wizyty u Svendsenów, ale jeszcze wcześniej...?

Teść wyrwał go z zadumy.

- Simon, przemyśl to sobie jeszcze raz. Dobrze wiesz, że Gitte nie jest złą partią.

- Wiem. Ale kiedy miłość umiera, niewiele da się już zrobić.

Svendsen stał przy drzwiach do salonu, Gitte zaś przy oknie. Oboje, niemal niezauważalnie, wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Simon znowu poczuł, że między ojcem i córką istnieje niesłychane wprost porozumienie. Wiedział, że podjęli decyzję.

Gitte kiwnęła głową. Zapłakana i zraniona, odrzekła jednak z godnością:

- Jak sobie życzysz, Simonie. Nie chcę cię zatrzymywać wbrew twojej woli. Dostaniesz rozwód.

Simon odetchnął z ulgą.

- Kiedy?

- Kiedy chcesz.

Dzisiaj, zamierzał powiedzieć, lecz byłoby to chyba zbyt pośpieszne.

- Jutro?

Gitte zmarszczyła swe wypielęgnowane brwi.

- Jutro jestem w Oslo. Potem mamy weekend. Powiedzmy: w poniedziałek? Spotkamy się w Mark i pójdziemy razem na szafot. Myślę, że to nie potrwa długo. Możesz przecież powołać się na nieskonsumowanie małżeństwa.

Ostatnie słowa wypowiedziała nieco histerycznie.

Simon jednak był nieczuły na jej aluzje.

- Akurat za to mogę ci być teraz tylko wdzięczny - oświadczył szorstko. - Pod uwagę należy wziąć przede wszystkim brak lojalności z twojej strony. Moim zdaniem, to bardzo ważne.

Po czym odwrócił się i wyszedł.

Następnie udał się do domu sprzedawczyni z cukierni.

Była to aż do przesady zadbana willa, w której pachniało pastą do podłogi i salmiakiem. Przez chwilę Simon zastanawiał się nawet, czy nie powinien zdjąć butów. Jednakże gospodyni rozwiązała problem, zatrzymując gościa w sieni.

Kobieta, która, sądząc po stroju, była właśnie całkowicie pochłonięta sprzątaniem, nie mogła w ogóle pojąć, co mają znaczyć jego dziwne pytania. Naciągnęła mocniej chustkę na czoło, aby ukryć pod nią wałki, i spojrzała nieco agresywnie na Simona.

- Nie zajmuję się plotkami.

- Oczywiście, nie wątpię w to - odparł Simon, przyozdabiając twarz jednym ze swych najbardziej czarujących uśmiechów. Obawiał się, że wygląda z nim odrażająco. - Nie o to pytam. Chcę tylko wiedzieć, gdzie pani usłyszała tę wiadomość. Kto naopowiadał pani tych plotek?

- No, wie pan, jak się pracuje w cukierni, to człowiek słyszy to i owo.

Wreszcie zdecydowała się wyłączyć odkurzacz, który cały czas pracował, i dlatego ostatnie słowa zabrzmiały tak głośno jak w pustym kościele.

- Doskonale panią rozumiem - wyznał Simon. - Ale jeśli pani powie mi teraz, kto pani naplótł tych rzeczy o mnie, wtedy policja nie będzie już przychodzić do pani, tylko skupi się bezpośrednio na tym, co najważniejsze.

Kobieta spojrzała na niego przerażona.

- Nie chcę tu żadnej policji, jasne? Pod żadnym warunkiem. Nie dostarczę sąsiadom tej satysfakcji, o, nie!

Simon czekał cierpliwie. Kobieta nie uczyniła nawet najmniejszego gestu, by zaprosić go do środka, ale był jej tylko za to wdzięczny.

- Dzień w dzień człowiekowi tyle różnych nowin wpada do ucha - powtórzyła. - Zaraz, zaraz, muszę pomyśleć! To był rzeczywiście wyjątkowy kąsek.....

Zajęta myślami, nawet nie zauważyła, że wypowiedzianymi słowami mogła sprawić mu przykrość.

- Dwa lata temu... to szmat czasu. Powiada pan, że nie urodziła tego dziecka? Dziwne! Byłam pewna, że Lill jest dobrze poinformowana...

- Lill?

Kobieta ocknęła się.

- Tak, oczywiście, to była Lill! Teraz sobie przypominam.

Simon stał jak odurzony. Lill... Najbliższa przyjaciółka Mai?

ROZDZIAŁ XI

Na wszelki wypadek Simon nawiązał kontakt z jeszcze jednym dawnym kolegą z pracy, który także słyszał te plotki. Dlatego popołudnie spędził głównie w samochodzie. Jeździł po okolicy, próbując wykryć źródło oszczerstw. Nie było to bynajmniej proste: ludzie nie chcieli zdradzać swoich przyjaciół, ale wreszcie udało mu się dotrzeć do prawdy.

Nie poczuł się bynajmniej zaskoczony, gdy znowu natrafił na ślad Lill, przyjaciółki Mai.

Aż wreszcie nadeszła pora, by pojechać po Mayę do pracy.

Miał jej tyle do opowiedzenia, że gdy ją zobaczył, pomachał ku niej energicznie.

Na jej widok zrobiło mu się ciepło na sercu. Ubrana w prostą, wzorzystą sukienkę, wyglądała nadzwyczaj świeżo i trochę dziecinnie. Ale on przecież wiedział najlepiej, że stała się już młodą kobietą - za jego sprawą, minionej nocy. Oboje mieli więc wreszcie swoją wspólną tajemnicę...

- Cześć - powiedziała zadyszana, czerwieniąc się. - Jak ci minął dzień?

Simon rozpromieniał jak słońce.

- Gitte zgadza się na rozwód - odparł z triumfem, siadając do samochodu. - W poniedziałek złożę pozew. A potem, Mayu, nie będziesz musiała się niczego wstydzić.

- Przecież wcale się nie wstydzę. Jestem i tak szczęśliwa, bez urzędowego pozwolenia na bycie razem z tobą.

- Proszę cię, nie sprzeciwiaj mi się. Myślę, że mogłabyś mi wyświadczyć tę ostatnią przysługę. Chcę zabezpieczyć twoją przyszłość. A gdyby się okazało, że urodzi się nam mały chłopiec albo dziewczynka, chciałbym, żeby dziecko nazywało się Dalen. To będzie moje dziecko. Mój potomek.

Maya nie była w stanie wykrztusić ani słowa. U ścisnęła tylko Simona mocno za rękę.

On zaś był w znakomitym nastroju.

- Będziemy mieli wspaniały ślub. Panna młoda w bieli, pan młody na czarno. Mój ojciec będzie wreszcie szczęśliwy.

- Dlaczego?

- Nie znosił Gitte. Jeszcze nim się pobraliśmy. A kiedy potem widział, jak bardzo jestem przez nią nieszczęśliwy, i jeszcze później, gdy po prostu zostawiła mnie samego, dając posłuch plotkom, nie chciał o niej w ogóle słyszeć. Musisz pojechać ze mną do niego i poznać go.

- Dziś wieczorem?

- Nie, dzisiaj mamy co innego do roboty. Wytropiłem coś i musimy się tym zająć.

- Czyżbyś dowiedział się, kto rozsiewał plotki? Bardzo jestem ciekawa.

- Chyba nie będziesz zadowolona.

- Nie rozumiem.

- To twoja przyjaciółka, Lill.

- Niemożliwe - zareagowała spontanicznie Maya.

- Znalazłem dwa tropy i oba prowadzą do niej. Nie mamy wyboru, musimy ją odwiedzić.

- Lill? Nie mogę wprost uwierzyć!

Lecz kiedy przypomniała sobie swoje spotkanie z koleżankami po przyjeździe do Mark... Lill rzeczywiście nie okazywała wielkiego entuzjazmu, wprost przeciwnie.

- Uff - westchnęła Maya. - Miałeś rację, nie ma się z czego cieszyć. Ale trudno, jedziemy.

Lill nie przyjęła niespodziewanych gości z otwartymi ramionami, wpuściła ich jednak do środka i poprosiła nawet, by usiedli. Mieszkanie pachniało niemowlęciem, a jego wygląd świadczył o niezbyt dobrej sytuacji finansowej właścicieli, ciasnocie i ogólnym zmęczeniu pani domu.

Z płaczącym dzieckiem na ręku gospodyni zrobiła nie pozbawiony sarkazmu gest, przepraszając gości za to, co zastali.

- Małe dziecko to nie tylko radość - westchnęła podnosząc z podłogi smoczek. Niezbyt starannie go oczyściwszy, wetknęła go niemowlęciu z powrotem do buzi. Zapanowała cisza. - Po co przyszliście? - spytała.

Na tak proste i rzeczowe pytanie mogli udzielić tylko równie rzeczowej odpowiedzi:

- Staraliśmy się dotrzeć do źródła plotek o nas obojgu - odparł Simon. - I okazało się, że jest nim przyjaciółka z dzieciństwa Mai, niejaka Lill.

Lill zrobiła się czerwona jak burak.

- Ja? Ja miałabym rozsiewać takie plotki? Za wiele sobie pozwalacie! To przecież sama Maya zaczęła to rozgłaszać! To ona mówiła, że musi wyjechać, bo spodziewa się dziecka. Z Simonem Dalenem.

- To nieprawda! - zaprotestowała Maya. - Na pewno nie usłyszałaś tego ode mnie.

- Oczywiście, że nie. Ale wszyscy...

- Skończmy to wreszcie - powiedział ostro Simon. - Najłatwiej jest zrzucać na „wszystkich”. Skoro więc to nie ty wymyśliłaś tę plotkę, to od kogo ją usłyszałaś?

- Nie zależy mi na tym, żeby wymyślać tego rodzaju historie o innych ludziach. Usłyszałam tę nowinę z pewnego źródła i dlatego nigdy nie wątpiłam w jej prawdziwość.

- Od kogo?

- Od jednej z moich znajomych. To chyba wystarczy.

- Nie, nie wystarczy - nie ustępował Simon. - Kto to był? Jej nazwisko?

- Chodziłam z nią na taniec jazzowy. Maya zrezygnowała, a ja dotrwałam do końca kursu. Szkoda, Mayu, że nie zostałaś, byłaś naprawdę utalentowana.

Zaskoczona nagłą serdecznością dawnej koleżanki, Maya bąknęła nieporadne „dziękuję”.

- Kto to był? - Simon nie dawał za wygraną.

Lill wbiła w niego wzrok.

- Ty powinieneś najlepiej wiedzieć. Ona nazywa się Gitte Dalen.

Popatrzyli na siebie bez słowa, po czym Simon westchnął ciężko.

- No tak! Czyli to było już po tym, jak Gitte dowiedziała się o wszystkim. Zatem nic nowego. Nie pozostaje nam nic innego, jak cię przeprosić, Lill. Pomyliliśmy się.

Lill przyjęła łaskawie przeprosiny i odprowadziła gości do drzwi.

Kiedy już znaleźli się w samochodzie, Maya stwierdziła:

- No i wróciliśmy do punktu wyjścia. Spójrz, czy to nie Sten Modin nadjeżdża z taką fantazją?

- Tak, to on. Widać, że się bardzo spieszy!

Doktor Modin zahamował tuż obok nich i wyjrzał przez okno samochodu.

- Dowiedziałem się, że jesteś tutaj. Twój ojciec miał atak serca. Powinieneś do niego natychmiast jechać.

- Już pędzę - powiedział zdenerwowany Simon. - Skąd wiedziałeś...?

- Mój kolega, lekarz twojego ojca, zadzwonił do mnie i poprosił, żebym spróbował cię znaleźć. Zostawiłeś przecież wiadomość, że wybierasz się na poszukiwania niejakiej Lill Johansen. Ponieważ wiem, że teraz, po mężu, ona nazywa się Strand, pomyślałem sobie, że pewnie jesteś tutaj.

- No, dobrze, ale...

- Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu; mogę panią odwieźć do domu.

- To miło z twojej strony - rzekł Simon. - Bardzo bym chciał, Mayu, żebyś poznała mego ojca, ale to chyba nie jest najodpowiedniejsza chwila.

- Oczywiście.

- Przyjadę do ciebie od razu, jak będę mógł - obiecał. - Pozamykaj dobrze wszystkie drzwi, zaciągnij zasłony i nikogo nie wpuszczaj!

- Możesz być spokojny. Mam nadzieję, że twojemu ojcu nic nie grozi.

- Ja też mam taką nadzieję. Co prawda ostatnimi czasy oddaliliśmy się od siebie, ale przecież był dla mnie dobrym ojcem... bardzo by mi go brakowało, gdyby odszedł.

Zamilkli. Oboje pomyśleli jednocześnie o tym samym: nie jest przecież pewne, że to ojciec odejdzie jako pierwszy...

Pożegnali się, po czym Sten Modin skierował swój samochód w stronę Kyrkudden.

Rozmowa zupełnie się nie kleiła. Maya martwiła się o Simona, którego w tym tragicznym położeniu spotkał jeszcze taki cios, a doktor Modin wydawał się wyjątkowo przygnębiony.

- Zabieram panu czas - rzuciła z poczuciem winy.

- Bynajmniej, i tak miałem jechać w tym kierunku. A może uda się pani wyrwać mnie z ponurych myśli.

- Ponurych?

Na jego twarzy pojawił się grymas.

- Ostatnio ciągle dzieje się coś nieprzyjemnego. Nieszczęście Simona... Te wstrętne plotki... A teraz na do datek jeszcze i mnie nie ominęło...

- Co się stało?

- Złożono na mnie doniesienie. Umarł jeden z moich pacjentów. Ja uznałem go za całkowicie zdrowego! To prawdziwy cios dla lekarza.

- Przecież lekarz ma chyba prawo się pomylić?

- Ale nie w takim stopniu. Okazało się, że ten człowiek był śmiertelnie chory. A ja tego nie zauważyłem. To poważna plama na dobrym imieniu lekarza.

Nagle w Mai zrodziła się dzika nadzieja. Sten Modin, widząc jej reakcję, domyślił się natychmiast, o co ona chce go spytać.

- Nie, nie! Aż tak złym diagnostą nie jestem na pewno. Dla Simona nie ma ratunku. Wiem, że zależy wam na sobie, i życzę wam wszystkiego dobrego, ale jego życie dobiega kresu.

Maya westchnęła ciężko.

- To był najcięższy dzień w moim życiu, kiedy musiałem powiedzieć Simonowi prawdę - wyznał powoli Sten. - Tyle długich lat się przyjaźniliśmy.

- Dlaczego musi tak być? Dlaczego ślepy los wybrał akurat jego?

Znowu zapadło milczenie.

Na szczęście dom Mai znajdował się niedaleko. Ale zanim dotarli na miejsce, w samochodzie odezwał się telefon.

Doktor odebrał. Pilnie wzywano go do chorego.

- Czy mógłbym od pani zadzwonić? - spytał, przygryzając wargi.

- Nie mam telefonu. A mieszkanie gospodarzy jest zamknięte.

- Szkoda! Z tego aparatu nie mogę dzwonić prywatnie. Miałem się z kimś spotkać... a teraz jest już za późno, żeby wszystko odwołać...

- Może jednak mogłabym jakoś pomóc?

Sten, wyraźnie nieobecny myślami, zastanawiał się nad czymś. Ocknąwszy się, odpowiedział:

- Nie, nie, dziękuję. Jakoś sobie poradzę.

Zatrzymał się przed domem Mai i, nie mówiąc nawet do widzenia, natychmiast odjechał.

Ona, zamyślona, podeszła do skrzynki na listy i znalazła w niej przesyłkę od policji. Nic poza tym.

Przez cały czas coś nie dawało jej spokoju. Miała wrażenie, że oboje z Simonem popełnili gdzieś błąd...

Stanęła z nie otwartym listem w ręce przy stole. Coś w tym wszystkim się nie zgadza. Tylko co?

Wreszcie rozerwała kopertę. Nadawcą był, jak się okazało, znany już jej komisarz policji.

Uprzejmie proszę o pilne skontaktowanie się ze mną. Policja z Oslo znalazła kalendarz Pani ojca i potrzebuje pomocy w rozszyfrowaniu kilku niezrozumiałych znaków.

Brzmiało to interesująco, ale jak miała skontaktować się teraz z policją, skoro obiecała czekać w domu do powrotu Simona?

Znowu zaczęły męczyć ją te dziwne myśli. Czyżby coś przegapili?

Nie, chyba nie poradzi sobie sama z tym problemem. Zaraz jednak przyszło jej do głowy co innego:

Sten Modin został wezwany do pacjenta, ale wcześniej z kimś się umówił. Prawdopodobnie nie zdołał już odwołać spotkania.

Załóżmy więc, że rzeczywiście nie zdążył zawiadomić tej kobiety, z którą miewał miłosne schadzki w opuszczonym kościele, dedukowała Maya. I nie zdążył poinformować jej także o tym, że został zdemaskowany, ponieważ zgubił tam długopis. Może więc kochanka, niczego nieświadoma, zmierzała właśnie na potajemne spotkanie...

Maya nie mogła pohamować ciekawości. Zdawała sobie sprawę, że to nieładnie, ale bardzo chętnie dowiedziałaby się, z kim pan doktor umawiał się w kościele nad morzem. Nazwał ją „kobietą, z którą nie należy się pokazywać publicznie”. Czyżby chodziło o tę młodą i niezbyt stałą w uczuciach dziewczynę z Kyrkudden? Jeśli Maya ją by tam zobaczyła, roześmiałaby się w głos, drwiąc z niewybrednego gustu doktora Modina.

Zegar wybił ósmą. Jeśli mieli spotkać się o ósmej, kochanka powinna już czekać na miejscu.

Maya doskonale wiedziała, że nie powinna tam iść. Pod żadnym pozorem. Jednakże pokusa była zbyt silna. Sten Modin tak bardzo zmartwił się tym, że nie mógł odwołać spotkania, iż Maya postanowiła go wyręczyć i, nie zastanawiając się dłużej, ruszyła do kościoła.

Powoli zaczynało już zmierzchać. W porcie nic się nie działo, ludzie siedzieli w swoich domach lub pojechali do Mark.

Im bliżej była lasu nad morzem, tym bardziej czuła się nieswojo. Przypomniał jej się wypadek samochodowy, z którego oboje wyszli cało jedynie dzięki przytomności umysłu Simona i szczęściu. Pomyślała także o swym ojcu, którego znaleziono na cmentarzu przy kościele. Nagle przestała mieć ochotę na tę wyprawę.

Gdy tak stała na skraju lasu, przez głowę przemknęły jej znowu te same myśli, jakie nie dawały jej spokoju w domu: w ich spekulacjach musiał gdzieś tkwić błąd.

Mimo woli zaczęła znowu iść w górę zbocza, ku morzu.

Lill... Coś tu się chyba nie zgadza. Lill usłyszała plotkę od Gitte i przekazała ją dalej innym. W ten sposób sensacyjna nowina dotarła do kolegów z pracy Simona, którzy mu ją powtórzyli.

Ale to stało się przecież na długo przedtem, nim plotki dotarły do jego żony, czyli do Gitte.

Maya zatrzymała się znowu, tym razem na skraju lasu blisko kościoła.

To wszystko mogło znaczyć tylko jedno: Gitte wiedziała o plotkach od samego początku, a potem tylko udawała, że to dla niej nowość.

To zaś prowadziło do nieuchronnego wniosku: plotkę stworzyła sama Gitte! To ona wymyśliła, że jakaś inna kobieta spodziewa się dziecka z jej mężem.

Ale, na Boga Ojca, po co?

Maya nie wyobrażała sobie, jak można zrobić coś takiego! Narazić się dobrowolnie na takie poniżenie!

I dlaczego Gitte wybrała akurat ją? Przecież prawie się nie znały.

Nagle Maya zorientowała się, że stoi na cmentarzu, a nad nią góruje sylwetka kościoła. Nie mogła zrozumieć, jak się tu znalazła. Zatopiona w myślach, nie zauważyła widocznie, że ciągle posuwa się naprzód.

Skoro więc doszła aż tutaj, równie dobrze mogła już wejść do samego kościoła. Byle tylko nie tą okropną drogą od strony morza. Powinna przejść do głównego wejścia i dostać się do zakrystii od ołtarza. Ale tak naprawdę po co jej to? Co ją obchodzą historie miłosne Stena Modina, co ona sobie wyobraża? To zupełnie niepodobne do niej. Zrobiło jej się wstyd. To, co jeszcze w domu wydawało jej się zabawnym żartem, teraz uważała za nie smaczne szpiegowanie. Nie miała przecież dziesięciu lat, żeby bawić się w podglądanie dorosłych.

Przekazać wiadomość, że doktor Modin nie może przyjechać? Wykluczone!

Poza tym nagle odczuła z całą wyrazistością grozę tego miejsca. Przecież tu znaleziono jej ojca, tutaj zmuszono ją do identyfikacji - był to najstraszniejszy moment w jej życiu. Jej dobry, kochany ojciec i jego przerażające ciało pod samochodową plandeką... To niewypowiedzianie ciężka chwila; gdyby nie miała Simona u swego boku, mogłoby się to skończyć dla niej źle, załamaniem nerwowym lub obłędem.

Maya uzmysłowiła sobie, że wyparła z pamięci wspomnienie tej przerażającej chwili. Teraz wszystko ożyło na nowo. Zawróciła więc w panice, chcąc uciec stamtąd jak najdalej.

W tej samej sekundzie spostrzegła jednak czyjąś sylwetkę pod lasem. Ktoś szedł wzdłuż brzegu.

Maya instynktownie ukryła się za kamieniem nagrobnym. Od strony lasu nadchodziła jakaś kobieta, niewątpliwie kochanka Stena Modina.

Będzie musiała przejść tuż obok Mai.

Żeby jej tylko nie zobaczyła! Biedna dziewczyna, młoda i głupia, dawała się wodzić za nos cynicznemu doktorkowi.

Znajdowała się już tak blisko, że dawało się rozpoznać rysy twarzy.

Ale... okazało się, że to nie jest dziewczyna. To dorosła, świadoma kobieta.

Maya zapomniała o wszelkiej ostrożności, o swym kompromitującym położeniu, zapomniała po prostu o wszystkim i nagle wyprostowała się za kamieniem.

- Co, u diabła, ty tu robisz? - wybuchła.

Gitte zatrzymała się jak wryta i spojrzała na Mayę w osłupieniu. Widać było, że gorączkowo szuka odpowiednich słów.

Wreszcie je znalazła.

- To chyba ja powinnam raczej spytać, co robisz za tym kamieniem?

- To jest grób mojego ojca, właśnie wyrywałam chwasty - skłamała Maya, jakby nie zauważając późnej pory. - Niedługo odbędzie się jego pogrzeb. Poza tym szłam właśnie z wiadomością od twojego ukochanego, Stena Modina, który nie może dziś przyjść. Wezwano go do chorego.

Gitte podeszła tak blisko, że Maya mogła dostrzec jej oczach błysk nienawiści.

- Kto jak kto, ale ty na pewno nie dostałabyś nigdy takiego zlecenia od niego. Kłamiesz! Od początku do końca. Na tym cmentarzu już od dawna nikogo się nie chowa.

- Może i nie, ale prawdą jest, że pan doktor został wezwany do chorego, kiedy odwoził mnie do domu.

- Ale to nieprawda, że przysłał cię tutaj.

- I tak, i nie. Był bardzo zmartwiony tym, że nie możecie się spotkać, pomyślałam więc sobie, że powinnam zawiadomić partnerkę jego tajemnych schadzek w zakrystii. Muszę przyznać, że kochanie się w takim miejscu świadczy o wyrafinowanym smaku. Ale że to ty jesteś jego kochanką ja i Simon nigdy byśmy na to nie wpadli.

Gitte, widząc, że jej położenie z minuty na minutę staje się coraz bardziej żałosne, nie odważyła się spytać, jak im obojgu udało się odkryć tę kryjówkę.

- Czyli już wiesz. A czy to coś złego, mieć do kogoś słabość? A teraz, skoro już przekazałaś mi wiadomość, możesz wracać do domu.

Maya czuła się nieswojo. Cisnęło jej się na usta całe mnóstwo pytań do Gitte. Ale nie zamierzała zadawać ich w tym miejscu. Tu, pod jej stopami, spoczywali prawi rybacy o czystych sercach, nie chciała więc zakłócać ich spokoju żałosną sprzeczką.

- Tak, zaraz sobie pójdę. Ale musisz wiedzieć, że to jeszcze nie koniec, Gitte. W całej tej historii zrobiłaś zbyt wiele dziwnych rzeczy, żebyśmy mogli ci dać spokój.

- Ty też musisz wiedzieć, że to nie koniec, ty naiwna Maren! - krzyknęła Gitte piskliwym głosem. - Czeka cię jeszcze kilka drobnych niespodzianek.

Po czym odwróciła się i szybkim krokiem poszła wzdłuż brzegu, oddalając się od kościoła.

Maya nie zdążyła jeszcze dobiec do lasu, gdy nagle uzmysłowiła sobie, dlaczego Gitte wykrzyknęła ostatnie słowa tak głośno.

Ktoś był razem z nią. Ktoś, kto teraz znajdował się w lesie. Maya bardziej to wyczuła intuicyjnie, niż stwierdziła na podstawie konkretnych oznak.

Kto to mógł być? Na pewno nie doktor Modin, nie zdążyłby wrócić. Może Lill? Nie, dlaczego ona?

Co ma być, to będzie, ale Maya nie zamierzała dać się złapać w pułapkę.

Co robić? Wrócić do kościoła? Zerknęła kątem oka za siebie.

Za nic w świecie!

Puścić się pędem przez las i mieć nadzieję, że się uda?

Ten, kto ukrywał się tam, między drzewami, na pewno odetnie jej drogę.

Zrobiło się już prawie zupełnie ciemno, na nieco jaśniejszym tle ledwie dawało się odróżnić drzewa. Daleko na plaży widać było jeszcze Gitte. Po chwili jej postać zniknęła gdzieś przy lesie. Prawdopodobnie wsiadła do ukrytego wśród drzew samochodu.

Strzegąca swej cnoty małżonka Simona! Odbywała miłosne schadzki z jego najlepszym przyjacielem. Od jak dawna mogło to trwać?

Podczas ślubu coś się zdarzyło. Potem Gitte broniła mi do siebie dostępu”. „Sten Modin to mój najlepszy przyjaciel”.

Może już wtedy zakochali się w sobie nawzajem?

Maya przestała zastanawiać się nad tym, teraz musiała się skupić na niebezpieczeństwie czyhającym w lesie.

Przykucnęła automatycznie w jakimś dołku wśród niewysokich drzew i kamieni. Wiedziała jednak, że nie może w nim zostać długo, stanowiłaby bowiem zbyt łatwą zdobycz.

W lesie panowała cisza. Czy na pewno...? Czy to nie odgłos łamanych gałęzi dał się słyszeć w oddali?

Nie była pewna, ale tak czy inaczej musiała iść przed siebie, w żadnym razie nie mogła się zatrzymywać. Powinna jak najszybciej znaleźć się blisko ludzi, żeby móc zawołać o pomoc.

Niezwykle ostrożnie wygramoliła się z dołka i krok po kroku skradała się przez las wzdłuż drogi.

Bała się, temu nie mogła zaprzeczyć. Zawisła bowiem nad nimi dwojgiem jakaś śmiertelna groźba. Śmierć jej ojca... Zamachy na Simona, wyraźnie noszące znamiona próby morderstwa...

Ręce jej drżały, a serce biło tak mocno, że słyszała jego echo w głowie.

Ku swemu ogromnemu zdziwieniu i nieopisanej uldze nieoczekiwanie znalazła się po drugiej stronie lasu i nic się nie stało. Czyżby sobie to wszystko tylko wmówiła?

Może i tak. Gitte mogła wołać tak głośno po prostu w złości. Poza tym Maya nikogo przecież nie zobaczyła i właściwie nawet nie usłyszała. Poza paroma trzaskami, ale to pewnie było jakieś zwierzę.

Wyprostowała się i uspokojona zaczęła iść w stronę domu, nie odwracając się za siebie, mimo że bardzo ją korciło, by to zrobić.

Zrezygnowała także z wołania o pomoc. No bo co mogło się teraz przydarzyć?

I rzeczywiście, cała i zdrowa dotarła do domu. Dziwiła się sama sobie, dlaczego właściwie wpadła w taką panikę.

Zatrzymała się trochę dłużej przy wejściu, ponieważ klucz nie chciał przekręcić się w zamku. Wreszcie drzwi dały się otworzyć, Maya weszła do środka i zamknęła je za sobą. Teraz była naprawdę bezpieczna.

Ledwie zdążyła zdjąć buty i rzucić się na kanapę, by wreszcie odpocząć, gdy usłyszała ten odgłos.

Ktoś oddychał w pokoju.

Ktoś, kto przed chwilą musiał biec bardzo szybko i nie mógł teraz zapanować nad przyspieszonym oddechem.

Sapanie dochodziło z szafy w przedpokoju.

Maya czuła, jak krew odpływa jej do nóg. Fala przemożnego strachu obezwładniła ją zupełnie.

Zrozumiała, że zamknęła się w domu z obcym człowiekiem o wrogich zamiarach.

ROZDZIAŁ XII

Simon siedział przy łóżku ojca. Kryzys co prawda minął, ale po każdym ataku chory staruszek robił się coraz słabszy.

Jadąc samochodem do domu, Simon Dalen zastanawiał się nad wydarzeniami ostatnich dni i doszedł do takiego samego wniosku jak Maya: to Gitte musiała puścić w obieg tę nieszczęsną plotkę. Lecz również on nie umiał zrozumieć dlaczego. W jakim celu szerzyła świadomie i z pełną premedytacją oszczercze informacje o swoim własnym mężu? Można by pomyśleć, że jest chora psychicznie. Simon doskonale jednak wiedział, że to nieprawda. Za to coraz częściej skłaniał się ku przypuszczeniu, że Gitte jest tak samo zimna i wyrachowana jak jej ojciec, Wielki Svendsen.

Stary Dalen próbował coś powiedzieć. Syn przysunął się bliżej.

- Simon, chłopcze...

- Nie powinieneś mówić za dużo, tato, to cię męczy!

- Czuję się już lepiej. Jest tyle rzeczy, które muszę jeszcze z tobą omówić. Jak się mają sprawy między tobą a Gitte?

- Skończyłem z nią. Gitte zgodziła się na rozwód, a kiedy go tylko uzyskam, natychmiast ożenię się z Mayą. Jak już wydobrzejesz, od razu ci ją przedstawię. Na pewno ją polubisz. Maya to absolutne przeciwieństwo Gitte. Jest otwarta, bezpośrednia i ciepła. - To dobrze! Naprawdę się cieszę. A teraz posłuchaj mnie. Do tej pory nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą o interesach, uważam, że już najwyższa pora, żebyśmy to zrobili, dlatego bądź tak miły i wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia.

- Tak, ojcze.

- I ty, i ja doskonale wiemy, że lada dzień może mnie zabraknąć...

- Proszę cię, nie mów tak!

- To przecież normalna kolej rzeczy! Nigdy do tej pory nie interesowałeś się moimi sprawami ani interesami, dlatego teraz siedź cicho i słuchaj mnie uważnie.

- Dobrze, ojcze - odpowiedział posłusznie Simon.

- Chodzi o konie.

- Boże, znowu one!

- Tak, znowu one. Czy wiesz, ile one są warte?

- Wiem, że każdy z nich kosztował cię masę pieniędzy.

- Zapewniam cię, że to nie były wyrzucone pieniądze. Sam Sindbad przyniósł mi około miliona dochodu.

- Co ty mówisz! Koń?

- Tak, koń! Jak wiesz, on nie jest jedyny. Na koncie w banku mam około czterech milionów, moje dziecko. Poza tym jest jeszcze kilka skrytek bankowych, do których nikt niepowołany nie ma dostępu...

- Nie mogę wprost uwierzyć...

- Bądź cicho! Gdybym więc zszedł z tego świata... nie zostaniesz na nim niezabezpieczony.

- Domyślam się - rzekł syn bezbarwnym głosem. - Ile...

- Sądzę, że w sumie mam około jedenastu milionów.

Simon zaniemówił.

- Widzę, że cię zaskoczyłem. Nie spodziewałeś się aż takiej fortuny? - spytał ojciec.

- Wiedziałem, że nie jesteś biedny, ale myślałem, że masz na koncie co najwyżej paręset tysięcy.

Staruszek roześmiał się głośno.

- Ty nigdy nie miałeś głowy do interesów. A ja wiedziałem, co robię. I inni też. Svendsen, na przykład, przez cały czas nie dawał mi spokoju. Chciał odkupić ode mnie parę koni po skandalicznie niskiej cenie.

- - Svendsen?

Na twarzy Dalena seniora pojawił się pogardliwy grymas.

- On nie ma pojęcia o koniach. Chciał być pierwszy w kraju, ale ciągle ze mną przegrywał. Wreszcie stał się chory z zazdrości i próbował na wszelkie sposoby zdobyć moje konie. Miał nadzieję, że będzie tak samo bogaty jak ja. Ale przecież konie to nie wszystko, ważna jeszcze jest opieka nad nimi, dżokeje, cały zespół i wiele, wiele innych rzeczy. On po prostu jest głupi, ten Svendsen.

- Głupi to może nie najlepsze słowo - wtrącił Simon zupełnie osłupiały. - Rzekłbym raczej: niebezpieczny.

- Też tak uważam. Dlatego nigdy nie umiałem się cieszyć twoim małżeństwem z jego córką. Cała ta rodzinka to szczwane lisy.

- I ty mi mówisz to wszystko dopiero teraz? - wybuchł Simon. - Ojcze, przecież gdybyś powiedział mi o tym wcześniej, nie doszłoby do wielu strasznych rzeczy.

Teraz wszystko - lub prawie wszystko - stało się dla niego jasne. Gitte...

Do łóżka zbliżył się stary lekarz ojca.

- Powinieneś już skończyć. Ojciec musi odpocząć.

- Oczywiście - zgodził się Simon i wstał, patrząc na zmęczoną twarz ojca. - Wracaj szybko do zdrowia, bo bardzo chciałbym przedstawić ci Mayę.

Ojciec jedynie skinął głową. Rozmowa wyraźnie go wyczerpała.

Do pokoju weszła gospodyni.

- Simon, telefon do ciebie.

Odebrał go w ojcowskim biurze. W słuchawce usłyszał głos komisarza policji.

- Czy wie pan, gdzie może znajdować się Maren Grandseter? - spytał policjant. - W skrzynce na listy przed jej domem zostawiliśmy kartkę, żeby skontaktowała się z nami pilnie i do tej pory się nie odezwała.

Simona ogarnął niepokój.

- Miała wracać prosto do domu. Dosyć dawno temu. Niech pan na mnie nie czeka, tylko natychmiast pojedzie do niej i sprawdzi! Też zaraz tam będę.

Dobry Boże, co stało się z Mayą, gdzie ona się podziewa, myślał gorączkowo, odkładając słuchawkę. Nawet nie zdążył spytać, co chciała od niej policja.

Bez chwili wahania ruszył jak szalony w kierunku Mark. Niestety, nie można było o nim powiedzieć, że jest dobrym kierowcą. Szczególnie źle prowadził wtedy, gdy się denerwował.

A ostatnio zdarzało mu się to dosyć często.

Na wszelki wypadek zatrzymał się przed komisariatem, chcąc się upewnić, czy komisarz jeszcze nie wyjechał. Okazało się, że jest już w drodze do Kyrkudden.

Simon zamierzał właśnie ruszyć dalej, gdy na schodach przed wejściem spotkał Lill.

- O, ty tutaj? - zdziwiła się.

- Jak widzisz. A co ty tu robisz?

- Chciałam porozmawiać z komisarzem o Mai i Gitte.

- Komisarza nie ma, właśnie jedzie do Kyrkudden. Ja też się tam wybieram. Wsiadaj do mojego samochodu.

- Nie, nie ma potrzeby. Sam możesz mu to powtórzyć ode mnie, to naprawdę drobiazg.

- Tak? - Simon spieszył się i przestępował nerwowo z nogi na nogę.

- Chciałam powiedzieć tylko to, że Gitte była zawsze złośliwa w stosunku do Mai.

- Tyle to my wiemy. A wiesz może dlaczego?

- Właśnie o tym zamierzałam porozmawiać z komisarzem. Chyba wiem, z czego wynikała ta jej niechęć. Pewnego razu na naszym kursie tańca jazzowego odwiedził nas pewien bardzo znany pedagog i tancerz. Gitte, prowadząc zajęcia w jego obecności, dwoiła się i troiła, by pokazać się od najlepszej strony jako nauczycielka. Przez przypadek usłyszałam potem, jak ów gość mówił do Gitte, która przecież zawsze starała się być najlepsza we wszystkim: „Świetnie tańczy ta mała z rudawymi włosami. To prawdziwy talent. Niech pani się nią zajmie”. Po czym roześmiał się i dodał: „Jest nawet lepsza, od swojej, nauczycielki”. Od tego dnia Gitte zaczęła niemiłosiernie gnębić Mayę. Nazywała ją ociężałą i niezdarną, i wymyślała Bóg wie co jeszcze, aż wreszcie Maya nie wytrzymała i zrezygnowała.

- Dlaczego nigdy nie powtórzyłaś tego Mai?

- Najpierw zapomniałam, a potem Gitte została moją przyjaciółką i nie chciałam...

- Poczekaj, poczekaj! Ktoś, zdaje się jej ojciec, powiedział kiedyś, że Gitte miała trudny czas przed małżeństwem. Wiesz może coś na ten temat? Czy chodziło mu o ten gwałt?

- Gitte nigdy nie padła ofiarą żadnego gwałtu, wymyśliła to sobie, żeby zyskać sympatię i współczucie. Miała parę romansów, które źle się skończyły. Mężczyźni zostawiali ją, ponieważ była zbyt wyrachowana. Bardziej ją interesowały ich pieniądze niż oni sami. Fakt, że to oni zostawiali ją, a nie odwrotnie, gnębił ją tak bardzo, że w rezultacie zrobiła się, okropnie cyniczna.

- Wiesz to od niej?

- Skąd! Od jej chłopców. Ale teraz Gitte znalazła wreszcie swoją wielką miłość. Sama mi o tym powiedziała. Chyba tak jest naprawdę.

- Kto to? Nie sądzę bowiem, żeby miała mnie na myśli.

- Nie mam pojęcia. Nie wymieniła jego imienia. Opowiadam to wszystko, ponieważ czuję, że zachowałam się źle wobec Mai. Wreszcie przejrzałam na oczy i zrozumiałam, jak podłym człowiekiem jest Gitte.

- Ja też zrozumiałem. Dziękuję ci, bardzo nam pomogłaś. Twoje informacje wiele wyjaśniają.

- Pozdrów Mayę i poproś ją, żeby mi wybaczyła. Byłam strasznie naiwna.

Simon skinął głową.

- Na pewno się ucieszy, że odzyskała przyjaciółkę. Mówiła mi wiele dobrego o tobie.

- O Boże, tak mi głupio!

- To zdrowy objaw - zażartował Simon. - Dziękuję jeszcze raz, ale muszę się pospieszyć. Maya gdzieś zniknęła.

- Ona też? Dzwoniłam niedawno do Gitte do domu, nikt nie odpowiadał. Potem zadzwoniłam do doktora Modina, ale on jest z wizytą u chorego. Przyszłam więc tutaj. Cześć!

Simon wsiadł do samochodu i ruszył w drogę. A więc to taki był powód nienawiści Gitte do Mai! Po prostu fakt, że tamta okazała się zdolniejszą tancerką od niej. Tak, coś takiego musiało bardzo dotknąć Gitte. Gdy więc szukała kozła ofiarnego do swych plotek - po co je rozsiewała, Simon nadal nie rozumiał - nie znalazła nikogo, kto nadawałby się lepiej niż Maya. Która na dodatek już wyniosła się z miasta, co prawda z powodu zniknięcia ojca, ale przecież tego nikt nie musiał wiedzieć.

A co z pozostałymi zagadkami?

Skoro zdołali dojść tak daleko, z pewnością rozwiążą także pozostałe.

Żeby tylko nic złego nie stało się Mai!

Simona ogarnął niepokój i lęk. Przycisnął mocniej pedał gazu, naruszając ograniczenie prędkości.

Serce podeszło Mai do gardła, waliło jak młotem. Nie miała najmniejszej możliwości, by dobiec z powrotem do drzwi wejściowych i je otworzyć. Intruz znajdujący się w szafie od razu by się na nią rzucił. Nie mogła też go w niej zamknąć, ponieważ w zamku nie było klucza.

Okno?

Dawało się w nim uchylić jedynie niewielki lufcik.

A może powinna jednak spróbować przemknąć bezszelestnie do drzwi wejściowych...

Wykluczone. Widziała, że drzwi szafy są na milimetr uchylone, co oznacza, że ją obserwowano. Widziano wszystko, co robiła.

A komoda w przedpokoju? Gdyby tak ją przesunąć i zabarykadować nią szafę?

To jedyna szansa. Mogłaby wtedy zyskać na czasie i otworzyć drzwi wejściowe.

Tak czy inaczej nie miała zamiaru stać bezradnie jak owieczka i czekać, aż druga strona przejmie inicjatywę.

Obmyśliła cały manewr. Trzy szybkie kroki i będzie przy komodzie. Ale musi ruszyć ją jednym zdecydowanym ruchem, co znaczy, że powinna wykazać się niesłychaną siłą...

Czy powinna się odważyć? Nie ma wyboru.

Maya zamknęła oczy i zaczerpnęła głęboko powietrza. Następnie uniosła powieki, nie tracąc czasu na wahania rzuciła się do niewielkiego przedpokoju i pociągnęła komodę po podłodze, zostawiając na niej brzydkie rysy.

Drzwi szafy otworzyły się natychmiast, lecz komoda przytrzasnęła je swym ciężarem. Maya usiadła na niej, by zwiększyć obciążenie.

Z przerażeniem patrzyła, że drzwi uchylają się znowu. Nie była w stanie nic zrobić. Z nie domkniętych drzwi szafy wysunęła się ręka o ogromnej, piegowatej i owłosionej dłoni.

Maya krzyknęła.

W tej samej chwili dom oblało światło samochodowych reflektorów i przed wejściem zatrzymało się jakieś auto.

Nie zastanawiając się, Maya wrzasnęła jeszcze głośniej. Bała się otworzyć drzwi wejściowe, dopóki nikt nie znajdzie się po ich zewnętrznej stronie, ponieważ intruz z szafy mógłby wykorzystać moment i natychmiast się z niej wydostać.

Jedyne, co mogła zrobić, to starać się uniemożliwić mu wyjście z kryjówki.

W tej chwili rozpoznała dłoń intruza. To była dłoń mężczyzny z pociągu.

Ktoś walił do drzwi.

- Zaraz otworzę. Uważajcie! - krzyczała, biegnąc w stronę wejścia. Gdy przekręciła klucz w zamku, za jej plecami rozległ się trzask, ręka mężczyzny ścisnęła ją za szyję, a druga próbowała dosięgnąć klucza.

Jednakże Maya i komisarz byli szybsi. W tej samej sekundzie bowiem, gdy ona przekręciła klucz, drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie. Do środka wpadli trzej policjanci i sprawnie obezwładnili napastnika.

- Kogo my tu mamy? - spytał komisarz, pochylając się nad leżącym na podłodze związanym mężczyzną.

- Nie wiem, kto to jest - odpowiedziała Maya, która także miała swój udział w jego schwytaniu. - Ale to właśnie on wypchnął Simona z pociągu.

Więcej nie zdążyli wyjaśnić, albowiem przed domem z piskiem opon zatrzymał się jakiś samochód. Tuż potem do środka wpadł Simon i domyśliwszy się od razu, co działo się tu jeszcze przed chwilą, otoczył Mayę ramieniem.

- A co ten tutaj robi? - spytał, wskazując na mężczyznę na podłodze.

- Znasz go? - zdziwiła się Maya.

- Nie znam, ale ostatnio widziałem go kilka razy u Svendsenów. Nazywa się Andersen, na pewno spotkałem go gdzieś jeszcze wcześniej, tylko nie mogę sobie przypomnieć gdzie.

- W pociągu - rzekła sucho Maya.

- Niemożliwe - zdziwił się Simon. - To on siedział na korytarzu, naprzeciwko naszego przedziału?

- Tak.

- Chyba masz rację! Czekaj, czekaj! Widziałem go jeszcze w jednym miejscu. Na pomoście w pobliżu posterunku straży przybrzeżnej. Wtedy, kiedy eksplodowała moja łódź patrolowa.

- To ciekawe - odezwał się komisarz. - Powoli wszystko zaczyna nam się układać w spójną całość. I widzę, że wszystkie nici prowadzą do Svendsenów. Zaraz do nich pojedziemy. Wszyscy razem. Ale najpierw chciałbym panią prosić o odszyfrowanie kilku hieroglifów w notatniku ojca.

Pozostali dwaj policjanci zabrali schwytanego mężczyznę i ruszyli na komisariat.

Natomiast Simon, Maya i komisarz usiedli na niewygodnej kanapie.

- To jest notatka z dnia, w którym prawdopodobnie umarł - powiedział komisarz, otwierając notatnik. - Później bowiem nie pojawia się już jego charakter pisma. Czy może pani mi odczytać te przedziwne znaczki?

Maya ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie po przeżyciach ostatnich minut.

- Te tutaj? To oznacza inseminację.

- Nie rozumiem.

- Prawdopodobnie ojciec miał gdzieś pojechać i zapłodnić jakąś krowę.

- To brzmi całkiem niewinnie.

- A dzień wcześniej? - spytał Simon.

- Nie ma żadnych notatek sporządzonych jego ręką. - Komisarz odwrócił jeszcze jedną kartkę do tyłu.

- Dlaczego przypisuje pan takie znaczenie jego pracy zawodowej? - dziwił się Simon.

- Na razie niczego nie twierdzę, po prostu sprawdzamy wszystko. Ale fakt, że jego biuro zostało wyczyszczone z wszystkich dokumentów, budzi pewne podejrzenia.

- To prawda. Znalazł pan coś poza tym?

Komisarz cofnął się jeszcze o kilka kolejnych dni.

- O, tu jest ta notatka, z którą zupełnie nie mogliśmy dać sobie rady. Co to za nazwisko? Nie udało się nam go znaleźć w żadnym spisie ludności Mark i okolicy.

- Mogę zobaczyć? - poprosiła Maya. - Przyznaję, ojciec okropnie bazgrał. Ach, to jest jego znajomy, patolog. Mieszka w Oslo.

- Patolog? - komisarz wyraźnie się zainteresował. - Czy zna pani jego numer telefonu?

- Nie, ale wystarczy zadzwonić do Instytutu Weterynarii.

- Zadzwonimy później z komisariatu.

Przewracali jeszcze kartkę za kartką, nie znaleźli jednak niczego ciekawego.

W kilka minut później byli już w Mark.

- Jestem tak głodna, że wprost nie potrafię myśleć - szepnęła Maya w samochodzie do Simona.

Komisarz usłyszał jej słowa.

- Zaraz każę przynieść coś do jedzenia z kawiarni na rogu. Chodźmy.

Weszli do komisariatu i skierowali się od razu do gabinetu komisarza, który natychmiast sięgnął po książkę telefoniczną Oslo.

Po wielu nieudanych próbach zastali wreszcie patologa w domu.

Podczas gdy policjant wyjaśniał przez telefon, w jakiej sprawie dzwoni, Maya i Simon siedzieli cicho i przysłuchiwali się rozmowie.

- Dwa lata temu, pierwszego lipca, zadzwonił do pana weterynarz z Mark o nazwisku Grandseter...

Wszyscy troje czekali niecierpliwie, lekarz zaś szukał prawdopodobnie w swoim archiwum lub kartotece. Po chwili po skoncentrowanej twarzy komisarza można było poznać, że znowu przysłuchuje się swojemu rozmówcy.

- Tak. Zgadza się. Przypomina pan sobie? Czy Grandseter wspomniał może, kogo to dotyczyło? Chodziło o dużą stadninę w okolicy Mark.... stadninę Svendsena? Dziękuję. Teraz mamy już jasność. Nie, nie miał możliwości, by to gdziekolwiek zgłosić. Został zamordowany. Tak, niestety. Dziękuję panu za pomoc. Okazała się bezcenna.

Odłożył słuchawkę i odwrócił się do Mai i Simona, siedzących na fotelach dla gości.

- Doping - powiedział krótko. Svendsenowie podawali swoim koniom przed każdą gonitwą środki dopingujące, a weterynarz Grandseter to odkrył. Naiwny, poinformował Svendsena o próbkach, które wysłał do patologa. I w ten sposób wydał na siebie wyrok.

- Znowu Svendsen - westchnął ciężko Simon. - Wszystkie drogi prowadzą do niego.

- Jedziemy tam - zdecydował komisarz. - Zwołam tylko ludzi.

- Czy ja mogłabym... zostać? - spytała Maya przytłumionym głosem. - Na dziś mam już dość widoku Gitte.

Simon zawahał się przez chwilę.

- Ale gdzie się podziejesz? Chyba nie zamierzasz jechać z powrotem na Kyrkudden?

- Na pewno nie. Czy nie mogłabym poczekać tutaj? Trudno o bezpieczniejsze miejsce.

Simon i komisarz nie chcieli sprzeciwiać się jej woli, ponieważ wyglądała rzeczywiście na bardzo wyczerpaną. Odetchnęła z ulgą. Czuła się słaba i zupełnie roztrzęsiona po przeżyciach ostatnich godzin. Wskazano jej miejsce w paskudnej policyjnej stołówce. O tej porze dnia było w niej oczywiście pusto.

Usiadła ciężko przy stole i spojrzała na swe dłonie, które drżały jak u staruszki. Niezdolna myśleć o niczym, po prostu poddała się zmęczeniu. Oparła ręce na blacie i położyła na nich głowę.

Było jej tak dobrze. Niewysłowienie dobrze. Ostatnia noc nie przyniosła jej wiele snu. Mając Simona obok siebie, Maya najzwyczajniej w świecie nie potrafiła zasnąć. W poprzednie noce zaś też nie wypoczęła, nękana koszmarami po niepojętych wydarzeniach minionych dni.

Teraz organizm Mai odmówił wreszcie posłuszeństwa, pozwalając jej zapaść w głęboki sen.

Tak zastali ją komisarz i Simon po powrocie z posiadłości Svendsena.

Na ich widok Maya natychmiast oprzytomniała. Po chwili do jej uszu dobiegł mocny męski głos, wykrzykujący z oburzeniem:

- Zabieraj te swoje brudne łapy, ty świnio! Nie dam się wsadzić do więzienia, ani siłą, ani podstępem. Chcę rozmawiać z moim adwokatem.

Tuż potem rozległ się histeryczny głos Gitte:

- Chyba oszaleliście! Pojmijcie wreszcie, że nas nie można aresztować!

I znowu krzyk Svendsena:

- Mam wpływowych przyjaciół, jeszcze mnie popamiętacie!

Oba głosy oddalały się coraz bardziej w długim korytarzu.

Simon stał obok Mai, głaszcząc ją po twarzy.

- Przespałaś się trochę? To dobrze. Już wszystko za nami - powiedział łagodnie. - Wyciągnęliśmy z nich coś w rodzaju zeznania.

Komisarz wszedł do środka, niosąc trzy kubki ohydnej kawy, na wpół zimnej i na dodatek szatańsko mocnej. Wyglądał na bardzo zadowolonego.

- Może mi pan wyjaśnić...? - bąknęła Maya, poprawiając sobie włosy. Marzyła o tym, żeby się umyć czy choćby opłukać twarz zimną wodą, nie chciała jednak sprawiać kłopotu.

- To był rzeczywiście niezły galimatias - stwierdził komisarz. - Od czego zaczniemy?

- Od początku - odparł Simon. - Zamordowanie twojego ojca, Mayu, i zamach na mnie właściwie nie mają ze sobą nic wspólnego poza tym, że sprawcą był ten sam mężczyzna.

Maya spojrzała na nich pytającym wzrokiem.

Simon oddał głos komisarzowi, który odchrząknąwszy powiedział:

- Zacznijmy może od nadużyć finansowych Svendsena, który jest bezwzględny w interesach, ale nie zawsze rozsądny. Nietrafione inwestycje i temu podobne. Od dawien dawna zazdrościł ojcu Simona sukcesów jego koni na torach wyścigowych i w ogóle zmysłu do interesów. Możecie mi wierzyć: Svendsen doskonale się orientował, że stary Dalen to prawdziwy bogacz! Wiele razy starał się zdobyć jego konie, koniecznie chciał je mieć, ale nie udało mu się. Gitte była ulepiona dokładnie z tej samej gliny co jej tata. Gdy więc Simon i ona się spotkali, ojciec i córka natychmiast dostrzegli szansę dla siebie. Stary Dalen był, jak wiadomo, bardzo chory, czyli w każdej chwili mógł umrzeć. Gitte zagięła parol na Simona. Miłość nie miała dla niej większego znaczenia, jedyne, co się liczyło, to fakt, że Simon siedzi na górze złota. Poza tym nie jest przecież odrażający, powiedziałbym nawet, że wprost przeciwnie.

Maya ścisnęła Simona za rękę mocno i żarliwie.

- W tym czasie Svendsen - podjął komisarz - znalazłszy się w poważnych tarapatach finansowych, posunął się do zastosowania dopingu i tym razem jego koń rzeczywiście zwyciężył, jednakże weterynarz Grandseter, ojciec Mai, oczywiście to odkrył, co było zresztą do przewidzenia. Próbowano wprawdzie odwrócić jego uwagę, ale Grandseter zrobił to, co do niego należało.

Svendsen nie mógł oczywiście dopuścić do tego, by jego dobre imię zostało splamione stwierdzeniem oszustwa, i wysłał za weterynarzem swojego stajennego Andersena - dosyć często trafiającego za kratki - który zabił Grandsetera i pogrzebał go na cmentarzu przy opuszczonym kościele. Nie muszę chyba dodawać, że Svendsen sowicie go wynagrodził za tę usługę. Napisany na maszynie list od pani ojca, Mayu, to dzieło Gitte, która przyniosła go do waszego domu, gdy pani wyjechała razem z matką.

Maya pokiwała w milczeniu głową.

- Simon i Gitte pobrali się. Tymczasem na ślubie panna młoda, której mężczyźni dotychczas w ogóle nie interesowali, poznała przyjaciela swego nowo poślubionego męża, doktora Stena Modina. Była to miłość od pierwszego wejrzenia, także z jego strony, tyle że on okazał się bardziej lojalny i nie chciał romansować z Gitte za plecami przyjaciela.

Gitte była zdesperowana. Wiedziała, że Sten Modin musi, po prostu musi być jej, lecz równocześnie nie mogła żądać rozwodu, ponieważ straciłaby wtedy wielki majątek, jaki Simon miał odziedziczyć po ojcu w niezbyt odległym czasie. Stary Dalen nie padł ich ofiarą tylko dlatego, że leżał w łóżku, niemal przez cały czas uważnie pilnowany przez swego starego lekarza. Simon zaś... - twarz komisarza spochmurniała.

- Gdyby Simon umarł, Gitte dostałaby w spadku cały majątek i nie musiałaby dzielić się nim zupełnie z nikim. Myślała jednak o pozbyciu się swego uciążliwego małżonka przede wszystkim dlatego, że spotkawszy Stena Modina nie wyobrażała sobie, by mogła pójść do łóżka z Simonem. Doktor z kolei nie chciał być z nią, dopóki była żoną jego przyjaciela. W tej niełatwej sytuacji Gitte wymyśliła zatem ohydną plotkę i sama zaczęła rozgłaszać ją po mieście. Maya, od wielu lat przedmiot jej nienawiści z powodu tych bolesnych słów instruktora tańca, wprost idealnie nadawała się do roli kozła ofiarnego, zwłaszcza że w pośpiechu opuściła właśnie miasto i Kyrkudden. Plotka rozeszła się lotem błyskawicy, skrzywdzona żona mogła niebawem z pełnym uzasadnieniem wystawić wiarołomnemu mężowi walizkę przed drzwi, jednakże stary Dalen wciąż nie umierał, uporczywie trzymał się życia. Gitte nawiązała romans ze Stenem Modinem, kochankowie spotykali się jednak ukradkiem i w tajemnicy przed całym światem. To ona wybrała na miejsce schadzek stary kościół, do którego dziś nikt już nie zagląda. Doktor Modin uległ jej urokowi i zgodził się na to, by czekać, aż umrze stary Dalen. Jedenaście milionów to przecież nie bagatelka także dla niego. A dopóki Gitte jest żoną Simona, należy jej się jako spadkobierczyni niemała część tych ogromnych pieniędzy.

Tymczasem trio składające się z Gitte, Svendsena i Andersena desperacko poszukuje jakiegoś sposobu na pozbycie się Simona, który, jak przekonywali się raz za razem, był chyba w czepku urodzony. Nic bowiem nie przyniosło zamierzonego rezultatu: ani eksplozja motorówki, ani pożar, ani wypadek samochodowy. Gitte zaś nie zamierzała zadowolić się jedynie częścią majątku. Chciała wszystkiego. Wreszcie pojawiła się iskierka nadziei. Sten Modin - nie wtajemniczony oczywiście w jej zbrodnicze plany - odkrył u Simona objawy śmiertelnej choroby. Svendsen jednak nie chciał czekać. Jego sytuacja finansowa stała się tak rozpaczliwa, że katastrofa mogła nastąpić każdego dnia. I znowu posłużono się Andersenem. Tym razem niebezpieczeństwo wykrycia zbrodni wydawało się znikome, ponieważ Simon mógł przecież sam rzucić się z pociągu, chcąc skończyć ze sobą i uciec przed zapowiadanym nieznośnym cierpieniem. Wówczas, niestety, pojawiła się Maya. Uratowała go i popsuła szyki dzielnej trójce. Na dodatek zaczynała się wielu rzeczy domyślać. Toteż spiskowcy stawali się coraz bardziej zdesperowani i nieostrożni. Przecięli przewody hamulcowe w samochodzie Simona, ale znowu bezskutecznie. Potem Andersen wdarł się do pokoju Mai, ponieważ także ona zaczęła stanowić dla nich realną groźbę: Simon chciał przecież rozwieść się z jej powodu. Musieli więc uderzyć szybko i celnie. Ale zabawa się skończyła... Wszyscy są już u nas.

Simon i Maya zostali jeszcze chwilę u komisarza, wyjaśniając ten czy inny szczegół, po czym pożegnali się z nim i wyszli, by bezzwłocznie odwiedzić ojca Simona.

Maya przystała na to tym chętniej, że, jak usłyszała, Dalen senior bardzo chciał ją poznać.

Siedzieli w samochodzie w całkowitym milczeniu. W ich głowach kłębiło się mnóstwo ponurych myśli.

Powinni przecież cieszyć się teraz, promienni, pełni planów i nadziei. Tak jednak się nie stało. Ich przyszłość nadal przesłaniał cień, i to ten najmroczniejszy.

W połowie drogi minął ich samochód, którego kierowca nagle zahamował i zaczął trąbić. Dopiero gdy auto zaczęło się cofać, dostrzegli, że to Sten Modin. Wszyscy troje wysiedli.

- Ale się was naszukałem! - wołał doktor z daleka. - Jeżdżę za wami cały wieczór! Byłem nawet w twoim domu. Mam dla ciebie ważną wiadomość, Simon, tylko nie umiem ci tego powiedzieć.

- Chodzi ci o tę nowinę o tobie i Gitte? - spytał spokojnie Simon.

- Nie, nie, już wiem, co się dziś wydarzyło, i wiem też, że ona i jej ojciec zostali aresztowani i z jakiego powodu. Właśnie to otworzyło mi oczy...

W brzozowej alei, w której się zatrzymali, wiał chłodny nocny wiatr. Na ulicy było już pusto, toteż spokojnie mogli stać dalej na jej środku.

- To o co chodzi? - spytał ostrożnie Simon.

- Jak wiesz, ze Związku Lekarzy przysłano mi ostrą naganę. Nie mogłem zrozumieć, jak mogło do tego dojść, bo ja naprawdę nie popełniam takich błędów.

Zamilkł, wyraźnie zirytowany, Simon i Maya zaś czekali.

- Jeszcze raz bardzo dokładnie przeanalizowałem przypadek tego mężczyzny. No, tego, który umarł. I przypomniałem sobie też dzień, kiedy dostałem wyrok śmierci na ciebie, czyli otrzymałem wyniki analiz z laboratorium. Tego samego dnia odwiedziła mnie w gabinecie Gitte, robiła to zresztą dosyć często. Dziś wieczorem popędziłem do mojego gabinetu i sprawdziłem to w kalendarzu, kartotece i wielu innych dokumentach: twoje wyniki i wyniki tego mężczyzny przyszły jednocześnie. A kiedy jeszcze raz przyjrzałem się pisemnym diagnozom, wystawionym przez lekarzy z laboratorium... nie mogłem wprost uwierzyć! Ktoś użył środka do wywabiania atramentu i zamienił na nich wasze nazwiska. To ty, a nie ów drugi mężczyzna, zostałeś uznany za całkowicie zdrowego! Tamten zaś był śmiertelnie chory.

Liście brzóz szumiały cicho, poruszane lekkim wiatrem. Poza tym dookoła panowała idealna cisza. Wreszcie Simon zapytał z niedowierzaniem:

- Gitte?

- To musiała być ona. Dosyć długo badałem pacjenta w pokoju przyjęć, a ona siedziała w tym czasie w moim gabinecie.

- Wiesz co, Sten? Powinienem dać ci niezłą nauczkę za to piekło, jakim przez ciebie były dla mnie ostatnie miesiące. Ale wybaczam ci, bo jestem szczęśliwy, po prostu szczęśliwy, rozumiesz?

- Możesz mnie nawet pobić. Zasłużyłem na to.

- Mylisz się, wpadłeś w tę samą pułapkę co ja, uległeś bezbronnemu spojrzeniu Gitte. Obaj okazaliśmy się naiwnymi głupcami.

- Masz absolutną rację!

- Zaraz, zaraz - wtrąciła Maya. - Czy ja dobrze rozumiem? Czy to znaczy, że życie przed tobą?

- Tak, przeczuwam, że dożyję pięćdziesiątki, a może i sześćdziesiątki.

Maya wydała z siebie okrzyk, którym obudziła chyba wszystkich w okolicy. Simon wziął ją w ramiona i zaczął się z nią kręcić w kółko.

Niedługo potem siedzieli znowu w samochodzie, śmiejąc się i płacząc na przemian.

- Popatrz, słońce już wschodzi! Dzisiaj przyjeżdża moja mama!

Simon tylko się uśmiechnął.

- Może chcesz oddzielny pokój? Żebyś mogła się trochę przespać?

- Zwariowałeś? Na co mi oddzielny pokój?

- Rzeczywiście. Sen? Po co nam sen? Przecież mamy przed sobą mnóstwo czasu, Mayu. Całą wieczność! Jestem szczęśliwy aż do bólu, chyba tego nie wytrzymam!

- Wytrzymasz, wytrzymasz - powiedziała z przekonaniem Maya.


Wyszukiwarka