Hamster Neville Zbrodnia Oskara Slatera (rtf)

NEVILLE HAMSTER




Zbrodnia Oskara Slatera


Zbrodnia


Glasgow, 15 grudnia 1908 roku - wieczorem


- Dawidzie, czy możesz podać mi sól?

Dawid Adams bez słowa uniósł się ze swego krzesła i sięgnąwszy przez stół, podał siostrze srebrną solniczkę w kształcie ściętego u góry jabłka. Zdawał się nie dostrzegać, że Elisabeth ma ją o wiele bliżej swego talerza niż on.

- Oczywiście, Elisabeth, proszę.

Ten czterdziestotrzyletni mężczyzna był przyzwyczajony do usługiwania swej matce i dwóm starszym siostrom, z którymi mieszkał od zawsze. Przed wielu laty matka, dziś siedemdziesięciokilkuletnia staruszka o siwiusieńkich włosach, ale nie starzejącej się osobowości, wymusiła na swych córkach przyrzeczenie, że nigdy nie wyjdą za mąż, a później już wszystkie trzy uniemożliwiły Dawidowi znalezienie innej - niż one same - towarzyszki życia.

- Masz rację, Elisabeth, ta pieczeń jest niesłona. - Mary odbierała z rąk siostry srebrne cacuszko wypełnione solą.

Brakuje jej także kilku przypraw. - Pani Adams delikatnie kosztowała swój kawałek. - Będę musiała porozmawiać z Betty. Mam wrażenie, że nasza kucharka straciła ostatnio smak.

- Dawidzie, proszę o sosjerkę. - Mary wyciągnęła do brata wciąż białą, nie skalaną pracą i przemijaniem dłoń.

- Proszę.

Przyczyny, dla których matka powstrzymała swe córki od wydania się za odpowiednich partnerów - a tych przecież w Glasgow nie brakowało - pozostawały dla Dawida tajemnicą. Wiedział natomiast doskonale, dlaczego wszystkie trzy działały solidarnie przeciw wybrankom jego serca, a było ich raptem dwie. Myśl o tym, że pozostałyby same ze sobą, pozbawione męskiej opieki i męskiego wsparcia, obezwładniała je, a jednocześnie popychała do aktywnego działania. Walka trwała bardzo krótko i Dawid Adams musiał w niej ulec. Dziś był potulnym, pogodzonym z losem starym kawalerem, który usługiwał swej matce i starszym siostrom. Teraz już rzadko, i to tylko głęboką nocą, wspominał odległe czasy buntu.

- Dawidzie, proszę o...

Kolejną, brzmiącą niczym rozkaz prośbę Mary przerwało głośne pukanie dobiegające wyraźnie znad czterech pochylonych nad stołem głów.

- Oho! Pani Gilchrist znowu potrzebuje twojej pomocy, Dawidzie.

Wiedział to i bez tej informacji. Marion Gilchrist od lat korzystała z pomocy sąsiada z dołu, a kiedy jej potrzebowała, stukała laską w podłogę swojego mieszkania. Tak się składało, że z reguły było to w najmniej odpowiednim dla Dawida momencie.

- Ta stara wiedźma nie da mi nawet zjeść spokojnie kolacji - mruknął Adams, już z góry wiedząc, jaka będzie reakcja matki i sióstr.

- Ależ, Dawidzie!

- Nie spodziewałam się tego po tobie!

- To niesłychane, tak wyrażać się o tej biednej staruszce.

- Jak zwykle macie rację. Przepraszam. - Znał to na pamięć i nawet nie zwracał uwagi, która z nich była tym razem bardziej oburzona. - Skończę jeść i pójdę do niej.

- O nie, synu! Pójdziesz do niej natychmiast!

- Ależ, mamo...

- Proszę, abyś ze mną nie dyskutował i natychmiast udał się na górę!

Kiedy przegrałeś wielką kampanię, nie licz na to, że zwycięzca pozwoli ci pocieszyć się sukcesem w malutkiej potyczce. Dawid wstał i bez słowa ruszył ku drzwiom. Gdyby przynajmniej mógł sobie pozwolić na trzaśnięcie nimi...

- Czy zauważyłyście, że Dawid stał się ostatnio bardzo nerwowy? - Elisabeth nakładała sobie kolejny kawałek pieczeni, która już teraz nie wydawała się jej nie dosolona.

- Masz słuszność, Elisabeth. - Mary jak zwykle zgadzała się ze zdaniem siostry. - Każda nasza prośba wprawia go w stan...

- Nasze prośby to zupełnie co innego - pani Adams wyglądała wciąż na bardzo wzburzoną - ale pani Gilchrist odmawiać nie wolno. Jestem od niej dużo młodsza i mam przy sobie troje mych dzieci, a ona, biedaczka, nie ma zupełnie nikogo.

- Ma służącą - bąknęła Elisabeth, ale natychmiast tego pożałowała.

- Cóż za porównanie, Elisabeth! Zresztą, ta służąca wcale mi się nie podoba. Jest zdecydowanie za młoda jak na jedyną opiekunkę starszej pani.

- Drogi panie Adams, proszę sobie wyobrazić, że otruto mojego Gilberta. Jestem zrozpaczona. Czym mógł się narazić tym brutalnym mordercom? Był bez skazy!

- Gdyby jeszcze nie siusiał na schodach...

- Słucham? Co pan powiedział?

- Nic, nic, szanowna pani.

Adams przyglądał się z nachmurzonym czołem rozpaczającej staruszce wspartej ciężko na potężnej, okutej metalowymi płytkami lasce. POdejrzewał, że laska była jej potrzebna jedynie po to, by dodać sobie powagi. Był przekonany, że pani Marion dałaby sobie doskonale radę bez niej, ale czym by wtedy pukała w podłogę?

- Chciałem zapytać, w czym mógłbym być pomocny?

- Ano tak, słusznie...

Rozpacz minęła równie szybko jak przyszła i pani Gilchrist w mgnieniu oka stała się osobą niezwykle konkretną i spokojną, może nawet zbyt rezolutną jak na kobietę w jej wieku, na dodatek dotkniętą nieszczęściem.

- Chciałam pana prosić o założenie w drzwiach mojego mieszkania dodatkowych zamków. Tyle słyszy się ostatnio o włamaniach i kradzieżach, a w dodatku mój nieszczęsny Gilbert...

- Dobrze, proszę pani. - Adams był myślami przy swoim talerzu. - Jeśli nie sprawi to pani różnicy, zajmę się tym jutro.

- Ależ oczywiście, panie Adams! Będę panu szalenie zobowiązana. Mój biedny piesek, moja kochana psinka...

Marion Gilchrist załatwiła sprawę i nie widziała powodu, by przedłużać rozmowę: zniknęła w głębi swego rozbudowanego mieszkania. Z kuchni wysunęła się jej służąca, Helen Lambie. Adams poczuł lekkie mrowienie w łydkach. Ta dziewczyna podobała mu się i gdyby tak bardzo nie bał się matki i sióstr...

- Czy rzeczywiście otruto jej psa? - Miał przynajmniej pretekst, by z nią chwilę porozmawiać.

- Niestety. - Żal Lambie był, oczywiście, fałszywy.

- Nareszcie na schodach przestanie cuchnąć niczym, nie przymierzając, z rynsztoka.

- Ja także będę miała mniej roboty, ale nie to jest najważniejsze. - Lambie położyła rękę na klamce drzwi prowadzących na klatkę schodową. - Czy pan wie, że śmierć psa to tylko jeden z dziwnych wypadków, które miały ostatnio miejsce w tym domu?

- Dziwnych wypadków...? - Adams nie krył zdziwienia. - Jak mam to rozumieć?

- Helen! Helen!!!

Dobiegający z głębi mieszkania głos pani Gilchrist był bardzo stanowczy, a jego natężenie świadczyło o tym, że gospodyni zbliża się do przedpokoju, i to dość szybko.

- Zaczynają się tu dziać dziwne rzeczy... Ale proszę o tym nikomu nie wspominać ani słowa... - rzuciła Lambie szeptem, wypchnęła Adamsa na schody i zatrzasnęła drzwi tuż przed jego zadziwionym obliczem.

- O czym to szeptałaś tak długo z panem Adamsem? - Na groźnej twarzy pani Gilchrist nie pozostał nawet ślad niedawnej rozpaczy.

- Nie szeptaliśmy, proszę pani.

- No dobrze, to o czym rozmawialiście?!

- O niczym ważnym, proszę pani. - Lambie szukała właściwego usprawiedliwienia i wreszcie na nie wpadła: - Zastanawialiśmy się, kto i dlaczego otruł pani psa.

- No, pamiętaj. - Marion Gilchrist nawet przez moment nie uwierzyła służącej, ale sprawa nie wydawała się jej na tyle ważna, by przedłużać dyskusję. - Zaufałam ci i nie chciałabym się na tobie zawieść. To, co dzieje się w moim domu, jest tylko moją sprawą i nie radzę ci rozprawiać o tym z sąsiadami!

- Ależ, proszę pani...

- Dobrze już, dobrze. Teraz przygotuj mi łóżko. Czuję się bardzo zmęczona.

Marion Gilchrist odwróciła się plecami i ruszyła do pokoju, nie mogła więc zobaczyć wykrzywionej miny swej służącej i jej wysuniętego na całą długość języka.


Glasgow,

21 grudnia 1908 roku - wieczorem


Dawid Adams podał już swoim siostrom wszystko, co uznały za niezbędne do rozpoczęcia ceremonii obiadu, i właśnie sam miał zamiar zabrać się do jedzenia, gdy dobiegł go ostry głos matki.

- Dawidzie! Od kilku dni odnoszę wrażenie, że siadasz do posiłków z niezbyt czystymi rękami.

Odruchowo naciągnął na dłonie koniec obrusa.

- Myję je bardzo solidnie, mamo, ale ten smar, którego używałem przy zakładaniu zamków u pani Gilchrist...

Ledwo zdążył wypowiedzieć to nazwisko, gdy z góry doleciał jakże znany, ale zarazem jakby nieco inny - głębszy i bardziej zduszony - stukot. Dawid postanowił zagłuszyć go podniesieniem głosu i potokiem wypowiedzianych słów.

- A zatem ten smar pozostawił na mych rękach plamy, których...

- Dawidzie! - przerwała mu matka. - Czy nic nie słyszysz?

- A co miałbym słyszeć? - Udawał głupiego, choć wiedział, że nie na wiele się to zda.

- Pani Gilchrist cię wzywa - przyłączyła się do matki Mary. - Przecież wyraźnie słychać.

- Wydaje mi się, że...

- Dawidzie - odezwała się tym razem Elisabeth - wszystkie trzy słyszałyśmy znakomicie.

Kruchutka linia obrony błyskawicznie padała w gruzy. Elisabeth zadała jej cios przedostatni. Ostatni należał do matki:

- Chyba nie chcesz, byśmy znów musiały cię popędzać?

- Nie, mamo. Już idę.

Dawid wyjął spod brody białą serwetkę i na wszelki wypadek chowając za siebie niezbyt czyste dłonie, wyszedł z pokoju.

- A swoją drogą, pani Gilchrist nieco przesadza.

Po tylu zakłóconych obiadach Elisabeth postanowiła wreszcie ująć się za bratem. Spodziewała się - i słusznie - poparcia ze strony siostry. Mary nie zwlekała ani chwili:

- Biedny Dawid, nie jest wszak jej chłopcem na posyłki.

Wspólne wystąpienie obu córek kazało pani Adams przez chwilę się zastanowić.

- Chyba macie rację. Jutro odwiedzę ją i porozmawiamy na ten temat.

Dawid pokonał kilkanaście marmurowych stopni i zrezygnowany stanął przed znienawidzonymi drzwiami. Zapukał i kiedy nie wywołało to żadnej reakcji z głębi mieszkania, ucieszony zamierzał odejść. Uświadomił sobie jednak, że zanim zdąży sięgnąć w jadalni po sztućce, pani Gilchrist znów użyje swojej laski, a on będzie musiał jeszcze raz wspiąć się na górę. O nie, tego nie miał zamiaru uczynić. Ponownie zastukał, o wiele mocniej, może nawet za mocno, ale i tym razem nic się nie stało. Wzruszył ramionami i skierował się w stronę schodów. W tym momencie zza zamkniętych drzwi dobiegł go cichy szmer, a gdy się odwracał, kątem oka zauważył ledwie dostrzegalny ruch klamki. Zawrócił i już podniósł rękę, by ponownie zastukać, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i - zamiast dłoni - przytknął do drzwi ucho. Wydawało mu się, że ktoś wewnątrz odchodzi w głąb mieszkania. Natychmiast przypomniał sobie, co szeptała mu Lambie przed kilkoma dniami. Zaintrygowany kucnął, chcąc zobaczyć przedpokój mieszkania Marion Gilchrist przez dziurkę od klucza.

- A cóż to, panie Adams! Bawi się pan w podglądacza?

Za jego plecami stała Lambie w stroju, który wskazywał, że właśnie wraca z wieczornego spaceru.

- Ależ skąd! - Adams, speszony, zerwał się na nogi. - Twoja pani pukała na mnie, a teraz nie otwiera drzwi. Słyszałem jednak, że rusza się za nimi.

- Pukała na pana...? To niemożliwe...

W zachowaniu Lambie było coś, czego Adams nie mógł zrozumieć.

- Jak to niemożliwe?! Ja mógłbym się mylić, ale moja matka i siostry...

- Oczywiście, oczywiście...

Dziewczyna odepchnęła go i z wyraźnym pośpiechem zaczęła otwierać nowo założone zamki. Po chwili zreflektowała się.

- Przepraszam, ale to bardzo dziwne. Kilka minut temu pani wysłała mnie po wieczorną gazetę, a wiem, że nigdy dotąd jej nie czytała... Pukała na pana, a teraz nie otwiera...?

Lambie uporała się wreszcie z zamkami i szeroko otworzyła drzwi. Przedpokój oświetlał jedynie blask lampy z klatki schodowej i gdy Lambie przymknęła drzwi, ogarnął ich zupełny mrok. Adams czuł obok siebie obecność dziewczyny, ale po chwili odniósł wrażenie, jakby gdzieś odeszła. Nie miał jednak czasu, by się nad tym zastanawiać, bo oto dokładnie na wprost niego z hukiem otworzyły się drzwi od rzęsiście oświetlonego pokoju. Wypadła z niego jakaś postać i ruszyła prosto na Adamsa. Gdy ten nie ustąpił z drogi, postać odtrąciła go bezceremonialnie i dopadła drzwi wejściowych. Adams zdążył jedynie zauważyć, że tym kimś był mężczyzna.

Oburzony zachowaniem tajemniczego gościa swej sąsiadki, wybiegł za nim aż na klatkę schodową. Mężczyzna był już dwa piętra niżej. Adams, wiedziony jakimś przeczuciem, pognał za nim z taką szybkością, że nie usłyszał przeraźliwego krzyku Lambie, która - nie czekając na wynik pościgu - weszła do salonu swojej pani.


Glasgow,

21 grudnia 1908 roku - późnym wieczorem


Detektyw Gordon usłużnie pomógł swojemu szefowi w zdejmowaniu grubego, zimowego palta, po czym, gdy nadintendent zajęty był odkładaniem na stolik melonika i przygładzaniem swych z lekka przyprószonych siwizną włosów, sam pozbył się wierzchniego okrycia. Na zajęcie się fryzurą nie miał już czasu, bo nadintendent Ord szybkim krokiem skierował się w stronę lekko uchylonych drzwi pokoju. Gordon pospieszył za nim i po chwili obaj stanęli na progu salonu Marion Gilchrist. Ich oczom przedstawił się taki oto widok.

Niemal przy wszystkich ścianach salonu stały najprzeróżniejsze szafy, szafki, sekretery i serwantki; bogato zdobione, przeszklone i poprzez kolorowe szybki ukazujące swą zawartość w postaci porcelanowych kompletów do kawy i herbaty, zestawów kryształowych kieliszków do wina, whisky, likierów i nalewek, srebrnych sosjerek, solniczek, tacek i tac, aż po wspaniałą kolekcję najróżniejszych cacuszek z laki, brązu, porcelany, jaspisu i Bóg wie czego jeszcze. Jedyne wolne miejsce między tymi meblami wypełniał marmurowy kominek z królującymi na nim dwoma potężnymi świecznikami. To właśnie przed tym kominkiem, na wzorzystym dywanie, spoczywały zwłoki właścicielki salonu. Pochylony nad nimi lekarz z uwagą oglądał mocno pokiereszowaną, a właściwie zmasakrowaną głowę ofiary. Poza komódkami i serwantkami inny dominujący w tym wnętrzu akcent stanowiła niezliczona ilość foteli, taboretów, pufów i krzeseł, ustawionych wokół licznych stolików i stoliczków. Wskutek tego pokój przypominał bardziej wnętrze salonu gier niż miejsce przyjmowania gości w porządnym mieszczańskim domu.

Dwa spośród tych licznych miejsc do siedzenia były zajęte. Młoda kobieta z nisko pochyloną głową była jedyną osobą, która przerywała panującą w tym wnętrzu ciszę: z jej ust co chwila wydobywał się dramatyczny szloch, a ściskana w ręku chusteczka raz po raz wędrowała do zapłakanych oczu. Obok niej, na samej krawędzi pluszowego fotela, siedział bardzo zdenerwowany mężczyzna w średnim wieku, który z uporem usiłował zetrzeć ze swych dłoni jakieś ciemne plamy, pochodzące bez wątpienia sprzed kilku dni.

Na środku salonu nie pozostawało zbyt wiele miejsca, ale właśnie tu klęczał na dywanie mężczyzna ubrany w kraciasty garnitur modny ładne kilka lat temu. Obaj nowo przybyli bez trudu rozpoznali w nim pomocnika policji Williama Trencha. Zajęty był zbieraniem z dywanu rozsypanych tam w nieładzie papierów, które najwyraźniej ktoś wyrzucił z drewnianej kasetki leżącej obok najbliższego stolika.

Nadintendent Ord z niesmakiem spojrzał na zaokrąglone rogi kołnierzyka u niemodnej koszuli Trencha, detektyw Gordon obciągnął brzegi swej kamizelki najnowszego kroju, po czym obaj znacząco chrząknęli. Wywołało to pożądany efekt. Głowy wszystkich obecnych - oczywiście z wyjątkiem zmarłej - zwróciły się ku nim, a Trench zerwał się z kolan i wyprężył służbiście.

- Panie nadintendencie, pomocnik policji Trench melduje się na miejscu zbrodni.

Ord z trudem przełamał niechęć do tego młodego i niedoświadczonego, za to niezwykle wścibskiego człowieka, który od jakiegoś czasu był jego podwładnym.

- Dziękuję, Trench. Kim są ci państwo? - spytał, siadając wygodnie na jednym z foteli.

- To Helen Lambie, służąca pani Gilchrist, i pan Adams, sąsiad z dołu. A to - Trench zwrócił się teraz do Lambie i Adamsa - nadintendent Ord i detektyw Gordon.

Gordon przemierzył właśnie salon i stanął obok pakującego swoją torbę lekarza.

- I cóż tam, doktorze?

- Stwierdzam zgon na skutek obrażeń czaszki zadanych jakimś ciężkim i tępym przedmiotem. To wszystko, co mogę powiedzieć w tej chwili.

- Dziękujemy panu, doktorze.

Gordon odprowadził lekarza do drzwi i usiadł na krześle obok przełożonego, Trench natomiast powrócił do swego poprzedniego zajęcia i już trzymał w rękach niemal wszystkie pozbierane z podłogi papiery, gdy nagle zmroził go ostry ton głosu nadintendenta.

- Trench! Kto pozwolił panu grzebać w dokumentach zmarłej?

Trench ponownie wyprężył się służbiście, nie wypuszczając jednak z rąk stosu papierów.

- Przecież prowadzimy śledztwo i te dokumenty mogą mieć znaczenie...

- To ja prowadzę śledztwo - syknął Ord.

Wścibskość Trencha doprowadzała go wręcz do szału. Nie mógł znieść tego najniższego stopniem urzędnika policji. Trench był pierwszy zawsze tam, gdzie Ord nie chciał go widzieć, interesował się sprawami, którymi Ord wolałby go nie obarczać, a na dodatek miał tyle bezczelności, że potrafił dyskutować i niemal buntować się przeciwko rozkazom doświadczonego i powszechnie szanowanego nadintendenta.

- Ja prowadzę śledztwo - powtórzył Ord - a pan jest tylko pomocnikiem policji i powinien się pan ograniczyć do wykonywania moich poleceń i rozkazów, a nie przypominam sobie, abym wydał rozkaz grzebania w tych dokumentach.

- Tak jest, ale...

Trench, przyzwyczajony do wybuchów nadintendenta, jak zwykle próbował się im przeciwstawić z tą samą rozbrajającą innych, a oburzającą Orda naiwnością. Ale tym razem Ord miał dla Trencha jeszcze coś poza wybuchem gniewu.

- Z pewnością nie wpadło panu do głowy, że ściskając w rękach te papiery zaciera pan istniejące na nich ślady, a tym samym, poza niesubordynacją, popełnia pan jeszcze błąd w sztuce. Proszę zostawić te dokumenty. Zajmie się nimi detektyw Gordon. Czy to jest jasne?

Pomocnik policji wiedział, że tym razem nadintendent Ord ma rację. Opuścił nisko głowę i bez słowa oddał plik dokumentów Gordonowi, który - podobnie jak przed chwilą Trench - zaczął przekładać je z ręki do ręki, starając się zrobić wśród nich jakiś porządek. Trench dostrzegł to natychmiast i już miał zamiar otworzyć usta, by zwrócić Gordonowi uwagę, ale na widok wbitych w siebie zimnych oczu nadintendenta zrezygnował. Ord, odczekawszy jeszcze chwilę, zwrócił się w stronę Lambie i Adamsa.

- Proszę mi opowiedzieć, co tu się stało?

Adams spodziewał się, że Helen odezwie się pierwsza, dziewczyna jednak milczała, zaczął więc mówić.

- Panie nadintendencie, przyszedłem tu z dołu wezwany pukaniem pani Gilchrist. Zawsze tak mnie wzywa, gdy potrzebuje pomocy, choć tym razem te pukania były jakieś...

- Do rzeczy, panie Adams, do rzeczy. - Ord nie miał czasu na wysłuchiwanie domysłów tego przestraszonego człowieczka.

- A zatem, przyszedłem pod drzwi, ale pani Gilchrist nie otwierała. Spotkałem Helen i razem weszliśmy do korytarza. Było w nim ciemno. Nagle z tego pokoju wypadł jakiś mężczyzna, odepchnął mnie, przeskoczył korytarz i pędem rzucił się po schodach. Pobiegłem za nim, ale był szybszy. Gdy wróciłem do mieszkania, Helen płakała nad panią... to znaczy nad ciałem pani Gilchrist.

- Czy oboje widzieliście tego mężczyznę?

- Ja go widziałem, to znaczy widziałem zarys jego sylwetki. Gdy weszliśmy do korytarza, Helen poszła do kuchni, a ja...

- Nigdzie nie poszłam, panie Adams. - Jak na osobę, która jeszcze przed chwilą głośno szlochała, Helen Lambie mówiła głosem dziwnie spokojnym, wręcz lodowatym. - Stałam tuż obok pana.

- Ależ nie. Przecież poszłaś...

Adams nie mógł zrozumieć, dlaczego Helen przeczy jego słowom. Nie widział tego, to prawda, ale wyraźnie czuł, a chyba i słyszał, że dziewczyna odchodziła w stronę kuchni.

- Pan się myli, panie Adams. - Lambie starannie omijała wzrokiem jego twarz. - Stałam tuż koło pana.

- Może państwo się wreszcie na coś zdecydują.

Ord był już wyraźnie znudzony tą przedłużającą się wymianą poglądów, według niego - nieistotną. Trench, jak zwykle, miał na ten temat nieco inne zdanie:

- Panie nadintendencie, pragnę zwrócić uwagę, że ta rozbieżność może mieć znaczenie...

Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Orda, by Trench czym prędzej zamilkł. Nadintendent, niczym dobry aktor, odczekał jeszcze chwilę i zwrócił się ponownie do Helen Lambie:

- Czy z mieszkania coś zginęło?

- Nie przyszło mi do głowy, żeby dokładnie sprawdzić rzeczy mojej pani, ale wydaje mi się, że zniknęła jedna broszka z brylantami. - Teraz głos Lambie brzmiał już całkiem normalnie.

Ord podniósł się z fotela i wraz z podążającym za nim Gordonem zbliżył się do jednego z większych stolików, na którym leżały porozrzucane w nieładzie srebrne, złote, wysadzane różnymi kamieniami precjoza. Obaj z uznaniem kiwali głowami, biorąc do ręki jedno cacko po drugim i uważnie przyglądając się im pod światło. Trench jakby tylko na to czekał.

- Pragnąłbym zwrócić uwagę, że przed chwilą wspominał pan o zacieraniu śladów...

Ord nie był człowiekiem, któremu złość i niechęć do kogoś odbierałyby rozum, nadto wiedział, że tym razem pomocnik policji ma w zasadzie rację. Odłożył trzymany w palcach pierścionek i usiłował znaleźć jakieś wyjście z niezręcznej sytuacji. Na szczęście, z pomocą przyszedł mu Gordon.

- No cóż, panie nadintendencie. Chyba wszystko jasne. Mamy do czynienia z morderstwem na tle rabunkowym, czyż nie?

- Tak... Być może ma pan rację... - Ord już teraz z daleka przyglądał się pięknej biżuterii.

- Ależ panowie! - Trench nie mógł ukryć zdziwienia. - Przecież zginęła tylko jedna broszka.

- To się jeszcze okaże - rzucił Ord, odwracając się do Trencha plecami. Podszedł do Lambie i Adamsa. - Powróćmy zatem do owego człowieka, który wypadł z tego pokoju. Jak wyglądał?

- Był to mężczyzna około trzydziestki... - zaczął Adams.

- Dwadzieścia pięć, trzydzieści - wtrąciła Helen, a Adams ucieszył się, że choć w tym punkcie dziewczyna nie przeczy jego słowom.

- Mierzył co najmniej sześć stóp... dość dobrze zbudowany... No, cóż jeszcze? - zastanawiał się. - Tak na dobrą sprawę, nic więcej nie potrafiłbym o tym człowieku powiedzieć.

- Miał ciemne włosy, ubrany był w jasnoszare palto i czarną czapkę - dodała Helen Lambie. - To chyba wszystko.

Adams miał zamiar zapytać, skąd Helen wie, jaki kolor miało palto tamtego mężczyzny, ale ostatecznie zrezygnował, posyłając jedynie dziewczynie pełne zdziwienia spojrzenie, którego ona i tak nie dostrzegła.

- Tak... To byłoby wszystko. Zwłoki można już zabrać do kostnicy, a mieszkanie zabezpieczyć.

Ord zmierzał zdecydowanym krokiem w kierunku drzwi, ale tuż przed nimi zatrzymał się.

- Gordon, czy zebrał pan już wszystkie dokumenty?

- Tak jest, panie nadintendencie.

Detektyw wyciągnął przed siebie skórzaną teczkę, do której zapakował odebrane Trenchowi papiery.

- No, to możemy iść - stwierdził Ord, przekraczając próg pokoju.

- Ależ, panowie! - Tkwiący nadal na środku salonu Trench był wręcz zaszokowany zachowaniem obu policjantów. - Czy nie powinniśmy przeprowadzić badania odcisków palców i w ogóle dokładnie sprawdzić ten pokój?!

Ord, który był już w przedpokoju, cofnął się, wpychając z powrotem do salonu ustępującego przed nim Gordona.

- Po raz ostatni przywołuję pana do porządku, Trench. Jest pan pomocnikiem policji, a nie detektywem. Albo będzie pan wykonywał polecenia, albo poszuka pan sobie innej pracy.

Gordon uznał, że rozwój sytuacji pozwala i jemu dorzucić swoje.

- Lepiej, Trench, zajmij się odnalezieniem narzędzia zbrodni.

- Na oględziny, o które się pan tak dopomina, przyjdzie jeszcze czas. Ale to ja o tym zadecyduję! - twardo zapowiedział Ord.

Nadintendent ponownie odwrócił się w stronę drzwi, ale zanim zdążył uczynić pierwszy krok, znowu usłyszał bezczelny głos swego podwładnego.

- Właśnie. Jeśli chodzi o narzędzie zbrodni, pragnąłbym zwrócić uwagę panów na pewien szczegół. - Trench uniósł w górę jedno ze znajdujących się w salonie krzeseł, a Ord niedbale rzucił na nie okiem. - Na tym oto krześle znalazłem ślady krwi, które, jak się zdaje...

Trench przerwał widząc, że plecy nadintendenta Orda z lekceważąco wzruszonymi ramionami znikają gdzieś w korytarzu.

- Powiedziałem, Trench! Szukaj narzędzia zbrodni! - polecił na odchodnym Gordon.

Spieszył się, by zdążyć podać swemu przełożonemu palto.


Glasgow,

25 grudnia 1908 roku


- Co pan tu robi?

- No właśnie. Nawet świąt nie może człowiek spędzić spokojnie. Gdyby nie zabójstwo tej staruchy, wbijałbym zęby w smakowitego indyka, a tak...

To wszystko Gordon mówił do przechodzącego korytarzem policjanta, otwierając jednocześnie drzwi swego gabinetu. Przerwał gwałtownie na widok siedzącego na jego fotelu, za jego biurkiem, nadintendenta Orda, którego się tu zupełnie nie spodziewał.

- Zwracam panu uwagę, Gordon, że używanie w stosunku do zmarłej określenia: “starucha” nie jest w dobrym tonie, a poza tym nie muszę panu chyba przypominać, jak odpowiedzialne zadanie ciąży na nas obu.

- Oczywiście, panie nadintendencie. Ma pan absolutną słuszność. Przepraszam.

Gordon wił się szukając gorączkowo jakiejkolwiek możliwości odwrócenia uwagi Orda od swego nagannego zachowania. Wreszcie dostrzegł w jego rękach gazetę.

- A cóż tam ciekawego piszą w sprawie zabójstwa Marion Gilchrist nasi nieocenieni mistrzowie pióra? - zapytał ze źle udawanym zainteresowaniem.

- Zgodnie z naszym życzeniem, wydrukowano opis mordercy, który powstał w wyniku przesłuchania Adamsa i tej służącej. Poza tym rozpisują się na temat zbrodni, koncentrując uwagę czytelników na sprawie broszki.

- I to także odpowiada naszym życzeniom, prawda?

Ord, zanim odpowiedział, przyglądał się chwilę detektywowi. Zastanawiał się, czy w tym pytaniu jest więcej przebiegłości czy naiwności. Nie mogąc jednak nic wyczytać z jego twarzy, odpowiedział:

- Owszem, to także jest zgodne z naszymi życzeniami. Po raz pierwszy chyba współpraca policji i prasy układa się tak znakomicie. A niech pan pamięta, Gordon, że prasa to potęga.

Ord puknął kilka razy palcem w gazetę.

- Co do tego nie mam wątpliwości.

- To dobrze, Gordon, to bardzo dobrze. Ale wracajmy do śledztwa.

- Właśnie. - Detektyw pospiesznie otworzył trzymaną w ręku teczkę i wydobył z niej gęsto zapisaną kartkę papieru. - Są już wyniki obdukcji zwłok.

- No, no. To interesujące. - Ord starannie złożył gazetę i położył ją na biurku.

- Obdukcji dokonali: profesor Smelton i doktor Galt. Obaj zgodnie stwierdzają, że śmiertelnych uszkodzeń czaszki dokonano nie znanym bliżej narzędziem...

Gordon przerwał, odwracając się w stronę drzwi, w które właśnie ktoś zapukał. W progu stanął Trench. Na twarzy nadintendenta pojawił się z lekka kpiący uśmieszek.

- Dla panów medyków jest to, być może, narzędzie nie znane, ale dla naszego wybitnie uzdolnionego pomocnika policji Trencha nie stanowi ono najmniejszej tajemnicy. Prawda, Trench?

- Przepraszam, panie nadintendencie, ale nie bardzo rozumiem, o co chodzi. - Trench był bardziej zajęty starannym domykaniem drzwi niż słuchaniem Orda.

- Mówiąc prościej, pan nadintendent pyta, czy odnalazłeś już narzędzie zbrodni, Trench. - Gordon spojrzał w oczy swego szefa w poszukiwaniu aprobaty i pochwały. I nie zawiódł się.

- Nie, panie nadintendencie, jeszcze nie znalazłem.

- No proszę! - Ord wstał gwałtownie zza biurka i zaczął spacerować sprężystym krokiem po pokoju, wygłaszając swój wykład dla obu towarzyszących mu mężczyzn. - Pan pomocnik policji wie wszystko o odciskach palców, o zacieraniu śladów, o tym, co jest, a co nie jest ważne dla śledztwa, a nie potrafi odszukać narzędzia zbrodni.

- Może pan Trench uważa, że powinien już awansować i zajmowanie się tak przyziemną sprawą, jak poszukiwanie narzędzia zbrodni, po prostu mu nie przystoi. - Gordon wykazał się po raz drugi.

- Czy znowu ma pan dla nas jakieś rewelacje, Trench?

Ord zatrzymał się tuż przed nieszczęsnym, oblanym zimnym potem pomocnikiem policji. Ten z trudem wydobył z siebie głos.

- Tak... to znaczy...

- No proszę! - prychnął Ord, wybuchając tubalnym śmiechem, który jednak miał odwrotny skutek, niż Ord przypuszczał: nie tylko nie pogłębił konsternacji Trencha, ale wręcz przeciwnie - zmobilizował go.

- Nie, panie nadintendencie, nie mam żadnych rewelacji. Chciałbym tylko powiedzieć, że zgłosili się nowi świadkowie.

Ord dobrze o tym wiedział, ale w tonie Trencha było coś takiego, że nadintendentowi nagle odeszła ochota do żartów i spojrzał na pomocnika policji zupełnie innymi oczyma. Przyglądał mu się przez chwilę, po czym rzucił tonem pozbawionym ostatnich śladów kpiny:

- To co innego. Wprowadźcie ich tu kolejno.

Trench opuścił pokój, a Gordon zasiadł przy niewielkim stoliku, na którym rozłożył papier do spisywania zeznań. Nienawidził funkcji protokolanta, ale Ord zmuszał go do pełnienia tej roli i posłuszny Gordon nie odważyłby się mu sprzeciwić. Nie mógł się doczekać dnia, kiedy przy tym przeklętym stoliku zastąpi go Trench, ale sprawa zabójstwa Marion Gilchrist oddalała ten dzień w bliżej nieznaną przyszłość.

Ponure myśli Gordona przerwało uchylenie drzwi i wejście do pokoju czternasto-, może piętnastoletniej dziewczynki.

- Jak się nazywasz, dziecko? - spytał Gordon, sięgając po pióro.

- Nazywam się Mary Barrowman, proszę pana.

Orda, który zdążył już zająć swoje miejsce za biurkiem, uderzył absolutny brak zmieszania czy nieśmiałości młodziutkiej dziewczyny i twardy, a nawet zimny ton jej głosu.

- I co możesz nam powiedzieć ciekawego? - spytał.

- Tego dnia - dziewczynka nie proszona usiadła na krześle naprzeciwko Orda i ciągnęła swą opowieść, patrząc mu prosto w oczy - kiedy popełniono tę okropną zbrodnię, przechodziłam koło domu, w którym mieszkała pani Gilchrist. Gdy dochodziłam do bramy, wypadł z niej jakiś mężczyzna. O mało mnie nie przewrócił. Puścił się biegiem do najbliższego skrzyżowania. Biegł bardzo szybko i wkrótce zniknął za rogiem.

- Czy zauważyłaś może, jak wyglądał... jak był ubrany?

Ord był więcej niż pewien, że odpowiedź na jego pytanie będzie nie tylko pełna, ale wręcz drobiazgowa. Nie pomylił się.

- Tak, proszę pana, zauważyłam. Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, był wysoki i dobrze zbudowany. Miał nieco przekrzywiony nos. Ubrany był w zarzutkę barwy brunatnej, która mogła być także płaszczem przeciwdeszczowym. Miał okrągły kapelusz, ciemne spodnie i brązowe buty.

- Widzę, że świetnie go zapamiętałaś. - Gordon głośno wyrażał swoje zdziwienie.

- Owszem, proszę pana. - Mary odwróciła się do niego z niewinnym uśmiechem na twarzy. - Zawsze byłam bardzo spostrzegawcza. Mama mówiła mi nawet...

- Czy masz coś jeszcze do powiedzenia w tej sprawie? - spytał sucho nadintendent.

Gordon mógł tego nie zauważyć, ale Ord bezbłędnie odczytał fałsz, który krył się w uśmiechu tej małej żmijki.

- Nie, proszę pana. To już wszystko.

- W takim razie dziękujemy ci bardzo. Możesz odejść i... - Ord zawiesił głos obserwując, jak Mary Barrowman wolnym krokiem zmierza w kierunku drzwi - kłaniaj się od nas swojej mamusi.

Słowa nadintendenta powstrzymały ją na chwilę. Odwróciła się i spojrzała na Orda oczami osoby starszej o co najmniej dziesięć lat. W stronę Gordona posłała kolejny dziecinny uśmieszek i bez dalszej zwłoki opuściła pokój.

Detektyw Gordon także uśmiechnął się ciepło do kartki, na której zanotował oświadczenie tego niewinnego dziecka, natomiast Ord zamierzał właśnie głębiej zastanowić się nad tym, co usłyszał z ust tej budzącej jego niepokój osóbki, gdy nagle do pokoju wtargnął otyły, łysy jak kolano jegomość, z trudem niosący przed sobą okazały brzuch. Mężczyzna krzyczał głośno już od progu:

- Panowie! Każecie mi tak długo czekać, a to właśnie ja wiem, kto jest mordercą pani Gilchrist! Tylko ja mogę wam powiedzieć...

Gordon uniósł się zza swego stolika, ale Ord powstrzymał go ruchem dłoni.

- Ależ, drogi panie - uspokajał świadka nadintendent - proszę się tak nie denerwować. Proszę, niech pan usiądzie i spokojnie nam wszystko opowie.

Ord przeczuwał, że od tego człowieka usłyszy wiele cennych dla siebie i sprawy informacji, ale niczym wędkarz, który do ostatniej chwili czeka z zacięciem, delektując się samym zjawiskiem brania, odwlekał moment, kiedy dowie się tego, czego potrzebuje.

- Nazywam się John McLean. - Świadek wciąż walczył z charakterystyczną dla tłuściochów zadyszką, wycierając jednocześnie kark mocno już wilgotną chusteczką. - Jestem członkiem pewnego klubu karcianego i właśnie w tym klubie poznałem niejakiego Slatera. Od początku ten typ zdecydowanie mi się nie podobał, a kiedy przeczytałem w gazecie o tej broszce skradzionej pani Gilchrist, natychmiast skojarzyłem to z pewnym faktem, który ma związek z tą kreaturą.

- Czy może nam pan wyjaśnić, co to za fakt? - spytał Gordon widząc, że zadyszany McLean przerwał, a Ord nie namawia go do podjęcia zeznań.

- Oczywiście, że mogę! Po to tu przecież jestem! Otóż Slater pokazywał mi kwit. Ten kwit był dowodem, że zastawił w lombardzie... proszę uważać... zastawił w lombardzie brylantową broszkę!

Gordon zerwał się na równe nogi. Przez chwilę był zaszokowany tym, że Ord pozostawał wciąż na swoim miejscu, nie reagując zupełnie na słowa McLeana, które przecież musiał słyszeć.

- Czy jest pan tego absolutnie pewny? - spytał wreszcie detektyw.

- Tak, proszę pana. Nie mam najmniejszych wątpliwości.

- Czy może zna pan adres owego Slatera?

Ord zadał to pytanie spokojnie, ale w jego głosie można było wyczuć podniecenie i radość z faktu trafienia na właściwy ślad.

Odpowiedź McLeana usatysfakcjonowała go w całej pełni.

- Ustaliłem go bez trudu - rzucił z dumą grubas. - I powiem panom, że jest to bardzo blisko domu pani Gilchrist.

- Trench! Trench!!! - ryknął Ord, podnosząc się zza biurka.

Był o krok od wydania rozkazu wyważenia drzwi, gdy wreszcie, po kilkakrotnym pukaniu, usłyszał szczęk odsuwanych zamków. Na progu mieszkania stała pięćdziesięcioletnia może kobieta w stroju domowym. Trench dość bezceremonialnie odsunął ją na bok i przepuściwszy przed sobą umundurowanych policjantów, wpadł za nimi do mieszkania. Sprawdzenie dwóch pokoików i niewielkiej kuchenki zabrało im ledwie minutę.

Kobieta, która wpuściła ich do mieszkania, jeszcze nie zdążyła ochłonąć z zaskoczenia, kiedy wszyscy ponownie zjawili się na korytarzu.

- Pani godność? - zwrócił się do niej Trench.

- Przede wszystkim pragnęłabym poznać pańskie nazwisko oraz przyczynę, dla której wdarł się pan tutaj w otoczeniu policjantów.

W głosie kobiety było więcej zdziwienia niż irytacji, ale może właśnie to ostudziło zapały Trencha i przypomniało mu o potrzebie wyjaśnienia swego zachowania.

- Bardzo panią przepraszam, ale... ścigamy groźnego przestępcę i na grzeczności nie mamy zbyt wiele czasu. Nazywam się Trench i jestem pomocnikiem policji.

Wyjaśnienie to tylko pogłębiło zdziwienie kobiety.

- Nie rozumiem, dlaczego groźnego przestępcy poszukuje pan w moim domu?

Trenchowi ze zdumienia aż zatkało dech w piesi.

- W pani domu...?! Czyż to nie jest mieszkanie Oskara Slatera?

- Oczywiście, że nie - odparła kobieta. - To było mieszkanie Oskara Slatera, ale teraz jest moje.

- A co się stało z poprzednim właścicielem?

- O ile wiem, kilka godzin temu opuścił Glasgow.

- Opuścił?!

Trench wciąż nie mógł uwierzyć w to, co mówiła do niego nowa właścicielka mieszkania.

- Tak. Wyjechał.

- Wyjechał?! Dokąd?!

- Podobno do Monte Carlo, ale to mnie zupełnie nie interesuje - odpowiedziała kobieta otwierając szeroko drzwi, czym niedwuznacznie dała do zrozumienia, że zarówno najście, jak i rozmowę uważa za skończone.


Glasgow,

29 grudnia 1908 roku


- Nazwisko Slater jest, oczywiście, fałszywe. Naprawdę ten człowiek nazywa się Oskar Józef Leschziner. Urodził się w Opolu w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Przed dojściem do wieku poborowego przyjechał do Anglii i tu właśnie przybrał nazwisko Slater. Wędrował po Wyspach, a nawet był w Ameryce.

Gordon z dumą referował zdobyte informacje. Ord i Trench słuchali go z widocznym zainteresowaniem. Nadintendent, rozsiadłszy się wygodnie w najwspanialszym meblu swego gabinetu, ogromnym pluszowym fotelu, spoglądał to na tokującego detektywa, to na pomocnika policji, który sprawiał wrażenie, jakby podawane przez Gordona informacje nie były dla niego zaskoczeniem. Zachowanie Trencha irytowało Orda, ale póki co musiał poświęcić całą uwagę relacji Gordona.

- Jakież były powody tych wędrówek?

- Powód był właściwie tylko jeden: pieniądze.

- No tak, tego można się było spodziewać. I jak je zdobywał? - pytał dalej nadintendent.

Bezczelny wyraz twarzy Trencha, który - zamiast słuchać z pokorą i podziwiać starszego kolegę - kiwał co chwila głową, jakby potwierdzał prawdziwość słów Gordona, coraz bardziej wyprowadzał Orda z równowagi. Ale na rozprawę z Trenchem przyjdzie jeszcze czas.

- Leschziner vel Slater wyspecjalizował się w zakładaniu klubów gier hazardowych, które ukrywał pod szyldem organizacji sportowych.

- Proszę, proszę.

- W roku 1902 ożenił się, ale wkrótce nastąpił rozwód. Slater związał się z niejaką Andree Junio Antoine i zamieszkał z nią w Londynie. Na początku listopada bieżącego roku przyjechali do Glasgow, przywożąc ze sobą służącą o nazwisku Katarzyna Schmalz. Dwóch nazwisk było mu za mało, toteż zaczął używać trzeciego: Anderson. Nie mógł się także zdecydować co do wykonywanej profesji. Raz przedstawiał się jako dentysta, a raz jako handlarz szlachetnych kamieni.

- Szeroki zasięg zainteresowań, nie ma co. - Postać Slatera przykuwała uwagę Orda nie mniej niż bezczelność Trencha. - Ale tak naprawdę to czym się pan Slater zajmował?

- Naprawdę był zawodowym graczem i żył z gry.

- Czy to już wszystko? - spytał Ord, chociaż wiedział, że odpowiedź Gordona będzie brzmiała “tak”.

- Zgadza się, panie nadintendencie. To już wszystko.

Wreszcie Ord mógł zabrać się do Trencha.

- Teraz widzi pan, Trench - zaczął z nie ukrywaną satysfakcją - że jeszcze dużo brakuje panu do stanowiska detektywa. Gordon dał panu chyba wystarczającą lekcję, jak powinien pracować dobry detektyw.

Wbrew oczekiwaniu Orda rumieniec zakwitł nie na twarzy Trencha, lecz Gordona. Detektyw zaczerwienił się z dumy, podczas gdy Trench, który powinien się zawstydzić...

- Tak, panie nadintendencie, chciałbym jedynie zwrócić pańską uwagę na fakt...

Tego było już dla Orda za wiele.

- No nie, Trench!!! Widzę, że do pana jednak nic nie dociera! Nie znalazł pan narzędzia zbrodni, morderca uciekł panu niemal sprzed nosa, a pan jeszcze chce zwracać moją uwagę?!

- Pan ma absolutną rację, panie nadintendencie. - Trench nie miał najmniejszego zamiaru ustąpić. - Popełniam jeszcze wiele błędów, ale gdyby zechciał pan...

- “Popełniam jeszcze wiele błędów” - przedrzeźniał Ord. - Pan jest rozbrajający, Trench.

Nadintendent wybuchnął gromkim śmiechem, a detektyw Gordon natychmiast mu zawtórował. O ile śmiech Gordona był udawany i obliczony na przypodobanie się szefowi, o tyle radość tego ostatniego była naprawdę szczera. Humor od razu mu się poprawił i to właśnie wzbudziło w nim rodzaj litości dla pomocnika policji tkwiącego pośrodku pokoju z nie zmienionym wyrazem twarzy.

- Dobrze, niech panu będzie.

Ord przestał się śmiać. W pokoju rozbrzmiewał jeszcze przez kilka sekund chichot Gordona, ale i on wkrótce zamarł.

- Proszę, co ma pan do powiedzenia? - zachęcił podwładnego nadintendent.

- To potrwa tylko minutę - zapowiedział pomocnik policji.

Zmiana nastroju Orda wywołała także zmianę w zachowaniu Trencha. Ze znoszącego ze stoickim spokojem kpiny słupa soli stał się żarliwym wyrazicielem zdobytych przez siebie informacji i własnych domniemań.

- Pragnąłbym zwrócić panom uwagę na pewien drobny i pewnie pozbawiony znaczenia szczegół. - Oczywiście, nie wierzył w to, co zawarł w ostatnim zdaniu, i nie miał wcale zamiaru tego ukrywać. - Otóż, zgodnie z tym, co zeznali Helen Lambie i pan Adams, napastnik, którego widzieli w mieszkaniu Marion Gilchrist, miał około trzydziestu lat i mierzył co najmniej sześć stóp wzrostu, podczas gdy Oskar Slater ma lat prawie czterdzieści i mierzy niewiele ponad pięć stóp.

Niezgodność wieku nie była dla Orda niespodzianką. Sam już na to wpadł w trakcie opowiadania Gordona. Wzrostu Slatera nie znał i to było dla niego coś nowego, natomiast dla detektywa fakt posiadania przez Trencha tego typu informacji był kompletnym zaskoczeniem.

- Skąd... skąd pan... Skąd to wiesz, Trench? - bełkotał.

- Widzi pan - Trench, podobnie jak Gordon przed chwilą, także nie ukrywał dumy ze swoich osiągnięć - ja także zdobyłem nieco informacji. Jeśli to panów interesuje, mogę dodać...

Tym razem prawdopodobnie by to panów interesowało, ale na biurku nadintendenta rozdzwonił się telefon i podniesienie słuchawki przerwało wypowiedź Trencha.

- Nadintendent Ord, słucham...

Przez sekundę ktoś z drugiej strony przewodu coś mówił i musiało to być bardzo ważne, bo Ord chwycił pióro i papier, i zaczął coś szybko notować, rzucając co jakiś czas do słuchawki dodatkowe pytania.

- Skąd?... Rozumiem... Tak... Dwudziestego szóstego, tak?... Do Ameryki?... S-a-n-d-o. Tak, dziękuję.

Ord odłożył słuchawkę, przez chwilę patrzył na swych podwładnych, po czym zwrócił się do detektywa:

- Panie Gordon, właśnie otrzymałem informację z Liverpoolu. Oskar Slater pojawił się tam w towarzystwie kobiety dwudziestego szóstego grudnia i jeszcze tego samego dnia wszedł wraz z nią na pokład statku “Lusitania”, który odpłynął do Nowego Jorku. Pan Slater po raz trzeci zmienił nazwisko i teraz nazywa się Sando. Proszę jak najszybciej dowiedzieć się, kiedy odpływa następny statek do Ameryki i zarezerwować na nim cztery miejsca.

Wymieniona przez nadintendenta liczba miejsc zaskoczyła zarówno Trencha, jak i Gordona.

- Cztery? - spytali jednocześnie.

Ord pytanie Trencha zignorował, odpowiadając wyraźnie tylko Gordonowi:

- Tak, cztery. Oprócz pana popłyną: Lambie, Adams i ta mała Barrowman. Konfrontację przeprowadzi pan na miejscu. Czy wszystko jest dla pana jasne?

- Oczywiście, panie nadintendencie!

Nawet gdyby tak nie było, Gordon nie przyznałby się do tego. Poderwał się z krzesła i zamierzał wyjść, aby wykonać polecenie szefa, gdy zatrzymały go słowa Trencha.

- Niech pan jeszcze chwilę zaczeka...

Gordon zatrzymał się, lecz Ord nie miał zamiaru dopuścić do najmniejszej zwłoki.

- Proszę nie zatrzymywać Gordona, Trench. Skoro tak panu na tym zależy, ja wysłucham pana kolejnych rewelacji. Gordon ma na głowie ważniejsze sprawy.

Ord odprawił detektywa gestem dłoni i ten, nie zwracając już na Trencha najmniejszej uwagi, wyszedł z gabinetu.

- Nie jestem pewien, czy tamte sprawy są ważniejsze - mruknął pod nosem Trench.

- Trench! - Ord już dawno stracił swój dobry humor. - Albo natychmiast powie pan, o co chodzi, albo...

- Już mówię. - Lekceważony, jak zwykle, pomocnik policji wiedział, że nie wolno mu przeciągać struny. - Udało mi się ustalić, iż Slater rzeczywiście zastawił w lombardzie diamentową broszkę...

- Wiemy o tym nie od dzisiaj, Trench! O co, u diabła, panu chodzi?

Wypowiedź była gniewna, ale tak naprawdę Ord poczuł ulgę, że Trench nie wyskoczył z czymś, co mogłoby mu pokrzyżować szyki i popsuć tak dobrze zapowiadające się śledztwo. Jego radość była jednak przedwczesna. Trench najważniejszą ze swoich informacji miał dopiero do wyjawienia.

- Chodzi o to, że Slater zastawił broszkę osiemnastego listopada, a zatem na miesiąc przed zabójstwem pani Gilchrist.


Nowy Jork,

26 stycznia 1909 roku


Kapitan Scott James rozparł się wygodnie w fotelu i zarzucił nogi na blat biurka, a właściwie na jego jedyny wolny skrawek, jaki pozostał po ustawieniu góry waliz, tobołów i kufrów. James zsunął na czoło daszek czapki i spod niego przyglądał się podróżnym manatkom oznaczonym pieczęciami amerykańskiej policji.

Spojrzał na zegarek. Był już nieco zniecierpliwiony. Oczekiwanie na tego szkockiego policjanta wyraźnie się przedłużało. Gdyby jeszcze ten glina zza oceanu wzbudził w Jamesie sympatię, kapitan mógłby wybaczyć mu spóźnienie, ale od pierwszego, przelotnego zaledwie spotkania na pokładzie statku, którym przypłynął Szkot, James poczuł do niego awersję. Gordon, nie wiadomo dlaczego, przypominał mu psa, który - trzymany przez swego pana na smyczy - jest grzeczny i układny, ale gdy tylko poczuje nieco swobody, będzie szczekał i kąsał. A poza tym James nie lubił europejskich policji, z angielską i szkocką na czele. Ci gliniarze-dżentelmeni, ten cały rytuał, ceremoniał... Tu w Ameryce nie było na to czasu. Podobnie jak na bezsensowne oczekiwanie na kogoś, kto...

Rozmyślania Jamesa przerwało wkroczenie do pokoju detektywa Gordona. Nie tylko nie miał zamiaru przeprosić swego amerykańskiego kolegę, ale jeszcze na dodatek spojrzał z niesmakiem na jego zadarte wysoko nogi i złożone na biurku buty. W rewanżu James udał, że nie widzi spojrzenia tamtego i nawet na jotę nie zmienił pozycji. Rzucił jedynie grzecznościowo:

- Jak udała się podróż, panie Gordon?

- No cóż - detektyw z lekceważeniem wzruszył ramionami i wydął wargi - my, policjanci, musimy przyzwyczaić się do każdych warunków, ale świadkowie, których ze sobą przywiozłem, odczuli nieco oceaniczne huśtanie. Zwłaszcza ta mała Barrowman.

To było właśnie to, czego James zupełnie nie mógł pojąć.

- Pan wybaczy, ale nie bardzo rozumiem, po co ciągnął ich pan ze sobą przez pół świata?

- Jak to po co?! - Oburzenie Gordona było absolutnie szczere. - Musimy natychmiast przeprowadzić konfrontację!

- Przecież moglibyście to zrobić w Szkocji.

- O nie, drogi kapitanie. Mieszkańcy Glasgow są wstrząśnięci tą ponurą zbrodnią i żądają od nas jak najszybszego ujęcia mordercy.

- Mówiąc szczerze, nie przekonał mnie pan, ale to nie moja sprawa.

James zrezygnował z dalszej wymiany poglądów z tym nabzdyczonym bubkiem z Europy, spuścił nogi i stanął obok biurka, chcąc całą rozmowę ograniczyć do niezbędnych formalności.

- Czy to są bagaże tego zbrodniarza? - spytał Gordon, wskazując na stos walizek.

- Chciał pan powiedzieć - podejrzanego. - James już po pierwszym pytaniu Gordona złamał dane sobie przed chwilą przyrzeczenie niepodejmowania z nim dyskusji. - Zbrodnię będziecie musieli mu dopiero udowodnić.

- Z tym nie będzie problemów, panie kapitanie. - Gordon uśmiechnął się przebiegle. - A zatem, czy to jego walizki?

- Owszem, to są bagaże pana Sando oraz towarzyszącej mu młodej damy. Nie otwieraliśmy ich, a jedynie, jak pan widzi, opatrzyliśmy naszymi pieczęciami.

- Bardzo dobrze... bardzo dobrze... - mruczał pod nosem Gordon, sprawdzając dokładnie każdą pieczęć z osobna.

James otworzył szufladę biurka i wydobył z niej mocno wytarty skórzany portfel.

- A to portfel pana Sando.

Gordon zostawił w spokoju pieczęcie i z błyskiem w oku spojrzał na trzymany przez Jamesa przedmiot.

- Przejrzeliśmy jego zawartość i znaleźliśmy kwit z lombardu, o którym pański przełożony wspominał w nadesłanym do nas telegramie...

- Wspaniale! Znakomicie! - wykrzyknął zachwycony Szkot. Wyjął portfel z rąk kapitana i pożądliwie sprawdzał jego zawartość.

- Pragnąłbym jedynie zainteresować pana pewnym drobiazgiem.

- Mianowicie? - powiedział niechętnie Gordon, jakby przeczuwając, że ów drobiazg nie będzie po jego myśli.

- Na kwicie widnieje szczegółowy opis zastawionej broszki. Z tego, co wiem, klejnot skradziony z mieszkania zamordowanej był bogato wysadzany diamentami, podczas gdy broszka wstawiona do lombardu przez pana Sando czy też Slatera ma tylko trzy drobne kamienie.

- Och...!

W okrzyku Gordona było o wiele więcej lekceważenia niż zdziwienia. Machnął ręką przed nosem Jamesa, czym prędzej złożył portfel i schował go do kieszeni.

- I jeszcze jedna sprawa - kontynuował kapitan bezbarwnym, jakby zupełnie obojętnym tonem, ale czujne, choć nieprzychylne spojrzenie, jakim obrzucał Gordona, świadczyło o jego wyraźnie wzrastającym zainteresowaniu sprawą. - Towarzyszka pana Sando stwierdziła kategorycznie, że ta broszka jest jej własnością.

Reakcja Gordona była niemal identyczna jak po informacji o ilości kamieni w broszce.

- To może powiedzieć każdy. Zresztą... To nie jest w tej chwili najważniejsze. Najważniejsza jest sprawa konfrontacji świadków z mor... to znaczy, z podejrzanym - poprawił się natychmiast. - Kiedy możemy ją przeprowadzić?

- Moglibyśmy i dzisiaj. - James znów opadł na krzesło, ale nogi tym razem pozostawił na ziemi. - Mam jednak wrażenie, że pańscy świadkowie są zbyt zmęczeni, by...

- Tak, tak... ma pan rację, zaczekamy do jutra. Świadkowie nie czują się najlepiej, a przecież nie może tu być mowy o pomyłce.

- I ja tak myślę - mruknął James.


Nowy Jork,

27 stycznia 1909 roku


Kapitan James nie lubił detektywa Gordona, ale przede wszystkim był policjantem zobowiązanym do pomocy drugiemu policjantowi, toteż konfrontację przygotował najlepiej, jak tylko mógł. Teraz, na korytarzu komendy, przed drzwiami do sali, w której miał być przeprowadzony eksperyment, oczekiwał na przyprowadzenie z aresztu podejrzanego.

W końcu korytarza dostrzegł ubranego w ciemną marynarkę mężczyznę, który szedł w jego kierunku eskortowany przez dwóch rosłych policjantów. Gdy byli blisko, James usłyszał, że za jego plecami otwierają się jakieś drzwi. Obejrzał się i ujrzał wychodzącego z nich Gordona ze swymi świadkami. Na widok Slatera Gordon nachylił się do towarzyszących mu osób i zaczął im coś usilnie tłumaczyć, wskazując ręką na znikającego właśnie w sali konfrontacji mężczyznę. Zdenerwowany James ruszył w stronę grupy Szkotów. Zanim się odezwał, usłyszał jeszcze urywany szept Gordona: “Jeszcze macie wątpliwości?”

- Panie Gordon! Miał pan pozostać w moim gabinecie do czasu, aż pana poproszę! - uniósł się gniewem amerykański policjant.

- Och, to trwało tak długo, a moi świadkowie są zmęczeni i zde...

- Dobrze! - uciął James. Nie miał zamiaru słuchać tłumaczeń. - Zaczynajmy już.

- Właśnie, właśnie, zaczynajmy!

Gordon podążył za Jamesem, ale wchodząc w drzwi zdążył jeszcze wcisnąć w ręce Adamsa gazetę. Gdy obaj policjanci znaleźli się już w sali, Adams rozłożył zadrukowaną płachtę i świadkowie, którzy pozostali na korytarzu - on, Helen Lambie i Mary Barrowman - pochylili się nad nią. Na pierwszej stronie rzucało się w oczy duże zdjęcie Slatera i wydrukowany grubymi czcionkami tytuł: “Szkocki morderca schwytany w Nowym Jorku”.

James i Gordon usiedli pośrodku sali, dokładnie na wprost zbitego z desek podwyższenia, na którym właśnie ustawiało się sześciu identycznie ubranych mężczyzn. Wszyscy mieli ciemne marynarki, pod nimi kamizelki tego samego koloru, spod których wystawały białe, sztywne kołnierzyki koszul z zaokrąglonymi nieco rogami. Spodnie były jaśniejsze od marynarek, z lekka tylko zakrywające kostkę, z mankietami. Stroje uzupełniały wiązane buty ze szpiczastymi czubkami, meloniki, parasole i irchowe rękawiczki. Choć mężczyźni byli różnego wieku, wzrostu i postury, strój tak ich do siebie upodabniał, że James i Gordon z wyraźnym trudem rozpoznali wśród nich Slatera. Stał trzeci z lewej i sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie rozumiał, co się wokół niego dzieje.

James skinął palcem na stojącego przy drzwiach policjanta, ten zniknął na chwilę, po czym pojawił się w towarzystwie Helen Lambie.

- Helen - zwrócił się do niej Gordon, gdy dziewczyna stanęła obok nich - czy dwudziestego pierwszego grudnia 1908 roku widziałaś mężczyznę wybiegającego z mieszkania twojej pani, Marion Gilchrist, na krótko przed znalezieniem przez ciebie jej zwłok?

- Tak, widziałam - odparła Lambie, wpatrując się w sześciu stojących przed nią mężczyzn.

- Czy wśród znajdujących się na tej sali mężczyzn rozpoznajesz tego człowieka?

Lambie zrobiła dwa kroki do przodu i jeszcze przez chwilę przyglądała się mężczyznom.

- W korytarzu było ciemno, tak że nie widziałam jego twarzy. Zwróciłam jednak uwagę na specyficzny sposób chodzenia tego człowieka.

- Panowie! - James uniósł się lekko na swoim krześle. - Proszę się przespacerować.

Zgodnie z poleceniem, ustawieni na podwyższeniu mężczyźni wykonali po kilka kroków, bo na więcej nie pozwalała im szczupłość miejsca. Po paru sekundach Lambie zbliżyła się do podwyższenia i bez wahania pokazała palcem Slatera.

- To jest ten człowiek!

James dałby sobie obciąć głowę, że w sposobie chodzenia tego mężczyzny nie było nic szczególnego, ale może nie zwrócił na to uwagi? Sam Slater nie reagował na to, co mówiła Helen Lambie.

Gordon z zadowoleniem poprawił się na krześle, pozostawiając sprawy porządkowe swemu amerykańskiemu gospodarzowi.

- Proszę usiąść tam, z tyłu. - James wskazał Helen wolne krzesło, po czym kiwnął na policjanta przy drzwiach.

- Mary Barrowman! - krzyknął policjant.

Do sali wkroczyła skromniutka dziewczyna z niewinnym buziaczkiem. Gordon ponownie przejął inicjatywę.

- Droga Mary, czy wśród tych oto mężczyzn rozpoznajesz człowieka, który o mało nie przewrócił cię przed domem Marion Gilchrist w dniu dwudziestego pierwszego grudnia ubiegłego roku?

Mary potrzebowała jeszcze mniej czasu niż jej poprzedniczka, choć jej odpowiedź nie była tak jednoznaczna.

- Ten pan jest podobny - powiedziała cichutko, pokazując Slatera.

- Podobny? - Gordona to nie zadowalało.

- Tak mi się wydaje... - Mary spojrzała niepewnie na obu policjantów.

Gordon wstał, podszedł do dziewczynki i łagodnie położył dłoń na jej ramieniu.

- Mary, przypatrz się jeszcze raz. Czy ten mężczyzna jest do tamtego podobny, czy to może ten sam człowiek?

Mary znów przyglądała się Slaterowi, ale i to nie dało pożądanego rezultatu.

- Nie jestem pewna... - szepnęła.

- Mary! - łagodność i ciepło, z jakim Gordon do tej pory zwracał się do dziewczynki, ustąpiły teraz miejsca zniecierpliwieniu i irytacji. - Nie możesz mieć żadnych wątpliwości. Tu chodzi, być może, o ludzkie życie. Czy to ten mężczyzna?!

James uczynił ruch, jakby chciał zaprotestować, ale zanim zdążył otworzyć usta, Mary zdecydowała się.

- Tak... to on.

Gordon odetchnął z ulgą i odwrócił się do Jamesa. Jego spojrzenie mówiło jedno: “Patrz i ucz się! Tak się powinno przeprowadzać konfrontację”.

Jako ostatni na salę wkroczył Dawid Adams. Pokrzepiony dwoma odniesionymi w tak krótkim czasie sukcesami, Gordon ruszył ku niemu z wyraźną werwą i ochotą.

- Panie Adams, wśród stojących tu mężczyzn proszę odszukać tego, który minął pana w korytarzu mieszkania Marion Gilchrist.

Adams, speszony jeszcze bardziej niż mała Mary, niepewnym krokiem zbliżył się do podium. Długo przyglądał się każdemu z sześciu stojących tam mężczyzn, by wreszcie wyznać:

- Trudno mi powiedzieć... Właściwie widziałem tylko zarys jego sylwetki.

- Panie Adams - Gordon wiedział, a przynajmniej wydawało mu się, że wie, jak przełamywać tego typu wątpliwości - tracimy czas. Czy rozpoznaje pan tego człowieka?

- Naprawdę... Wydaje mi się... cóż... - wił się Adams, spoglądając na mężczyzn. - Najbardziej podobny jest ten... - wskazał wreszcie niepewnie głową Slatera.

Gordon był już blisko ostatecznego sukcesu.

- Panie Adams, proszę powiedzieć jednoznacznie: czy to ten mężczyzna?

Pewny swego Gordon nie spodziewał się, że Adams stawi jeszcze jakikolwiek opór.

- To naprawdę nie jest takie proste... Jest podobny, ale czy to on...?

- Pytam po raz ostatni! Czy to ten człowiek?!

Ale Dawid Adams zareagował na ostre słowa Gordona zupełnie inaczej niż Mary Barrowman. Zaciął się i - bezradny - zamilkł.

- Czy pan słyszy...?! - Gordon prawie krzyczał.

James uznał, że najwyższy czas, aby się włączyć.

- Chyba pan trochę przesadza, panie Gordon. Pan Adams nie jest pewien i na tym musimy poprzestać.

- Tak pan uważa? - Gordon sam wiedział, że się zagalopował. - Trudno... zawiodłem się na panu, Adams!

Nie mógł sobie odmówić przyjemności pognębienia człowieka, którego wiózł tutaj przez cały ocean. Adams zarumienił się, spuścił oczy i poczuł się dokładnie tak, jak w domu, gdy był besztany przez matkę i siostry.

- Mam nadzieję, że pański szef nie każe panu zwracać pieniędzy za jeden bilet do Nowego Jorku. - James uśmiechał się ironicznie, patrząc na zagniewaną twarz Gordona.

- To już tylko moje zmartwienie. - Detektyw wiedział, że jego głos i intonacja nie mają wiele wspólnego z dobrym wychowaniem, toteż natychmiast zaczął łagodzić: - zresztą, to nie ma znaczenia. Rozpoznanie przez dwu świadków jest chyba wystarczającym dowodem.

- O tym zadecyduje sąd. - Ironiczny uśmieszek nie zniknął z twarzy Jamesa. - Gdybym ja był sędzią...

- O, na szczęście nie grozi to panu! - nie wytrzymał w końcu Gordon i wypychając przed sobą Adamsa, wyszedł z sali.


Nowy Jork,

29 stycznia 1909 roku


- Panie Sando... czy też panie Slater... Właściwie to jak pan się nazywa?

- Slater - mruknął mężczyzna, nie patrząc Jamesowi w oczy.

Kapitan przyglądał się okolonej ciemnymi, prawie czarnymi włosami głowie tamtego. Jego twarz nie robiła dobrego wrażenia: niskie czoło, grube, krzaczaste brwi, pod nimi osadzone blisko siebie, a jednocześnie jakby ginące gdzieś w głębi czaszki oczy o barwie zbliżonej do koloru włosów, nos wydatny, wąskie, zacięte wargi i spiczasty podbródek obciągnięty skórą o barwie popiołu. Wszystko razem składało się na oblicze dość ponure, które tu, w słabawym świetle aresztanckiej celi, stawało się jeszcze bardziej groźne i odpychające. James się jednak tym nie przejmował. Przyszedł tu z własnej woli, nawet nieco wbrew regulaminowi, i miał temu ponuremu, nieufnemu człowiekowi coś do powiedzenia.

- A zatem, panie Slater, to oczywiście nie moja sprawa, ale chciałbym powiedzieć, że nie musi pan natychmiast jechać z tym szkockim detektywem do Glasgow. Może pan zwrócić się do naszego sądu i zaprotestować przeciwko wydaniu pana szkockiej policji. Są do tego podstawy. Ta cała konfrontacja...

Przerwał, bo martwa dotąd twarz Slatera ożywiła się nagle. Nie zmieniło to ani na jotę ponurości oblicza, ale w zestawieniu z nieporadnie wypowiadanymi angielskimi zdaniami, gęsto przetykanymi niemieckimi wtrętami, owa groza stała się wręcz groteskowa.

- Nie byłem... nie będę tego robić - bąkał Slater. - Ich... muszę... Ja bym... ja chcę tam und... mówić, że jestem niewinny.

- I wydaje się panu, że oni w to uwierzą? - W pytaniu Jamesa nie było ani śladu ironii.

- Sie... muszą mi wierzyć... u mnie są... Ja mam świadków.

- Ma pan świadków... Skoro tak, chyba rzeczywiście będzie lepiej, jeżeli wróci pan z Gordonem do Glasgow.

James, nie przekonany do końca słowami Slatera, pokiwał głową, podniósł się z więziennego taboretu i ruszył w stronę drzwi. Gdy już zapukał na strażnika, jeszcze raz zwrócił się do więźnia:

- Panie Slater! Czy naprawdę zabił pan Marion Gilchrist?

- Kogo? - spytał Slater, jakby wyrwany z głębokiego snu.

- Życzę powodzenia, Slater. - James tylko machnął ręką.

Ostatnie słowa policjanta zagłuszył huk zamykanych drzwi celi.


Proces


Edynburg,

2 maja 1909 roku


Mecenas John M'Clure słyszał, oczywiście, o zabójstwie Marion Gilchrist i ujęciu przez policję jej rzekomego mordercy, ale nawet mu przez myśl nie przeszło, by wystawiać swoją osobę jako kandydata do obrony Oskara Slatera.

M’Clure miał niewiele ponad trzydzieści lat i dość krótką praktykę adwokacką, przy czym ograniczała się ona do występowania w sprawach małych złodziejaszków, drobnych oszustów, szulerów, kłamców, krzywoprzysięzców. Zresztą, mecenas M'Clure nie był w sądzie zbyt częstym gościem. Zmarły ojciec zostawił mu niewielki kapitalik, z którego procenty w zupełności wystarczały na opędzenie niezbyt wygórowanych potrzeb adwokata. Średnio zaledwie przystojny, nie cieszył się specjalnym powodzeniem u kobiet, toteż nie wydawał zbyt dużo na modne garnitury, marynarki i koszule, nie kosztowały go przesadnie dorożki, a samotnie spożywane posiłki, nawet w najdroższych restauracjach, były o połowę tańsze niż kolacyjki we dwoje. Nie znaczy to, aby M'Clure był skąpcem. Gdyby trafił na kobietę swego życia, mógłby dla niej stracić z jasnym czołem cały swój majątek, ale jak dotąd...

Jeszcze przez chwilę przyglądał się niewielkiemu skrawkowi brudnego, więziennego muru, który widać było za kratami okienka, po czym odwrócił się i spojrzał na swego klienta. Nigdy nie przypuszczałby, że podejmie się jego obrony i nie zrobiłby tego, gdyby nie list, który przed miesiącem lub może dwoma odnalazł w swej skrzynce pocztowej.

Szanowny Panie!

Przede wszystkim pragnę, aby wybaczył mi Pan, że zwracam się do niego anonimowo, ale proszę mi wierzyć: tak będzie lepiej dla Pana, dla mnie, a przede wszystkim dla sprawy...”

Ową sprawą była właśnie obrona Oskara Slatera, do której anonimowy korespondent namawiał M'Clure'a niezwykle żarliwie. Nie tylko namawiał, ale także proponował konkretną, choć jedynie korespondencyjną i nadal anonimową pomoc. M'Clure długo zastanawiał się, co ma właściwie zrobić. Jego pierwszą myślą było wyrzucenie dziwnego listu do kosza na śmieci i jak najszybsze zapomnienie o całej sprawie, ale jakoś nie mógł tej prostej myśli obrócić w czyn. Głębokie przekonanie o niewinności Oskara Slatera bijące z każdego zdania, które skierował do niego tajemniczy nadawca, zmuszało adwokata do bezustannego powracania do listu, czytania go wciąż od nowa, odkładania, ale tylko po to, by po chwili znów po niego sięgnąć. Kiedy wreszcie podjął decyzję, nie była ona wynikiem wiary w niewinność człowieka, o którym nikt nie mówił inaczej jak morderca, ale raczej niemożności odrzucenia - ot, tak sobie - próśb i nadziei zawartych w liście.

Nawet gdy już się zdecydował, wciąż dręczyły go dwa pytania: kto proponuje mu obronę Slatera i dlaczego na adwokata niemal pewnego mordercy ten ktoś wybrał właśnie jego? Wiedział jednak, że jeśli nie podejmie się obrony, nigdy nie pozna odpowiedzi. Jeśli chciał wiedzieć, musiał zostać obrońcą Oskara Slatera. I tak też zrobił.

Gdy gazety podały tę wiadomość, niemal wszyscy mieszkańcy Glasgow uznali mecenasa M'Clure'a za samobójcę, człowieka niespełna rozumu albo przynajmniej nieodpowiedzialnego ryzykanta. Tylko tajemniczy korespondent przysłał mu list z gratulacjami, a wraz z nimi pierwsze informacje, które miały adwokatowi pomóc w przygotowaniu obrony.

Gazety w Glasgow i Edynburgu, a nawet w Londynie rozpisywały się niemal bez przerwy o zbrodni Oskara Slatera. Redaktorzy co i rusz zdobywali od policji nowe informacje, dowody i poszlaki, z których wynikało niezbicie, że Marion Gilchrist nie mógł zamordować nikt inny, tylko Oskar Slater. Chyba jedynie dwaj ludzie myśleli inaczej... A może tylko jeden, bo choć John M'Clure przygotowywał obronę Slatera, to w jego niewinność tak do końca nie wierzył.

Wierzył w nią za niego anonimowy nadawca listów. Pisał w nich o rzeczach i sprawach, które M'Clure mógł odnaleźć także w gazetach, choć z niejakim opóźnieniem, ale pisał także o tym, o czym dziennikarze, a co za tym idzie i czytelnicy, nie mieli pojęcia. Każdy następny list podsuwał umysłowi mecenasa z coraz większą mocą pytanie: kim jest jego tajemniczy informator? Analizując treść listów, M'Clure doszedł do wniosku, że musi nim być ktoś, kto znakomicie orientuje się w przebiegu śledztwa, kto zna wszystkie lub prawie wszystkie jego tajemnice. Tak, tajemnice, bo mecenas dość szybko zorientował się, że poczynania policji w tej sprawie są co najmniej dziwne, chwilami niejasne, a chwilami wręcz zagadkowe.

Wpadło mu do głowy, że jego informatorem jest ktoś spośród prowadzących śledztwo, ale myśl była absolutnie niedorzeczna, toteż natychmiast ją odrzucił. Adwokat podejrzanego, czy też już oskarżonego, jest wszak ostatnią osobą, którą prowadzący śledztwo - mające na celu udowodnienie owemu podejrzanemu popełnienie zbrodni - informowałby o swoich błędach czy niedociągnięciach, dając mu tym samym argumenty przeciw samemu sobie.

Jeżeli jednak nie jest to nikt z prowadzących śledztwo, to pozostała tylko jedna możliwość. Tajemniczym informatorem - a owa tajemniczość potwierdzała domysły M'Clure'a - był ktoś stojący wysoko w policyjnej hierarchii, kto wykorzystując sprawę Slatera i działania mecenasa zamierzał załatwić jakieś swoje wewnątrzpolicyjne porachunki. Ale temu z kolei przeczyła żarliwość i szczerość jego listów. Mimo wszystko mecenas skłaniał się ku myśli, że jego korespondent to jednak ktoś z policyjnego świecznika, tyle że o bardzo szlachetnych intencjach. Ale jakich? Tego M'Clure nie mógł zrozumieć.

Dostarczane mu informacje były konkretne i dokładne, choć propozycje niektórych poczynań, jakie znajdował w listach, dość naiwne i nie przemyślane. M'Clure składał to na karb pośpiechu, z jakim działał anonim, i wykorzystując jego informacje, przygotowywał obronę na własną rękę.

Oskar Slater niewiele mu w tym pomagał. Jego angielski nie był, delikatnie mówiąc, najlepszy, a swoje wypowiedzi ograniczał właściwie do uporczywego powtarzania, że jest niewinny. Gdyby nie listy, które nadchodziły z podziwu godną regularnością, M'Clure musiałby uznać, że jego rodacy mają rację, i zamiast stawić się na sali sądowej z równym skutkiem mógłby włożyć głowę w starannie związaną pętlę. Autor listów zadbał jednak o to, by M'Clure nie musiał tego robić. Odkrycie pewnych tajemnic śledztwa, wskazanie niektórych świadków, a nawet błahych z pozoru szczegółów w połączeniu z własnymi działaniami mecenasa wywołały w nim ostatecznie odczucie, że być może nie są jeszcze całkiem straceni, ani on, ani jego klient.

Chciał mu to właśnie powiedzieć, ale nie zdążył otworzyć ust, gdy Slater po raz już nie wiadomo który wyrzucił z siebie:

- Jestem niewinny.


Edynburg,

3 maja 1909 roku - godzina 10:00


W todze i przepisowej peruce John M'Clure prezentował się o wiele lepiej niż w stroju prywatnym. Nie można tego powiedzieć o prokuratorze Donaldzie Linsayu, którego ciemne włosy kontrastujące z siwą peruką wyglądały ciut niepoważnie. Mało kto zwracał jednak na to uwagę, wszyscy bowiem wiedzieli, że Linsay jest znakomitym oskarżycielem i właściwie żaden z przestępców, którzy mieli nieszczęście trafić na niego na sali sądowej, nie wyszedł z niej z wyrokiem mniejszym niż najwyższy przewidywany przez prawo. Zebrana na sali publiczność przyglądała się obu adwersarzom, nie dając młokosowi w starciu ze starym lisem najmniejszych szans. Do uszu M'Clure'a dochodziły szepty widzów, którzy wręcz uważali go za samobójcę na ochotnika pchającego się w z góry już przegraną sprawę.

Kompletna cisza, która nagle zapadła, uświadomiła mecenasowi, że za jego plecami pojawił się oskarżony. M'Clure wstał i podał rękę Slaterowi, wystraszonym wzrokiem rozglądającemu się po pełnej ludzi sali. Po sekundzie ciszy znów rozległy się szepty i rozmowy, ale tym razem ich przedmiotem był morderca, za jakiego w powszechnym odczuciu uchodził Oskar Slater. Wielu widzów trzymało w rękach poranne wydanie gazet, których redaktorzy sobie tylko znanymi drogami zdobyli od policji nową porcję faktów, dowodów i poszlak. Żaden z nich nie miał ani cienia wątpliwości, kto zabił nieszczęsną Marion Gilchrist. Wątpliwości tych nie miał także prokurator Linsay, który z wysokości swojego krzesła przypatrywał się z lekkim wyrazem ironii w oczach rozmowie M'Clure'a ze Slaterem.

- Jak się pan czuje? - spytał adwokat.

- Jestem... - zaczął swoją starą śpiewkę Slater, ale spojrzawszy na adwokata, zamilkł.

M'Clure pokiwał tylko głową i usiadł na swoim miejscu. Przez głowę przeleciało mu, że jeszcze jest czas, jeszcze może się wycofać i wtedy niech ten ponury facet powtarza sobie do upojenia: jestem niewinny. Czy mógłby jednak wtedy spojrzeć w lustro albo w twarz tego człowieka, który siedział za jego plecami? A przede wszystkim w twarz tego, który mu zaufał, pisał do niego długie epistoły, a którego miał nadzieję kiedyś jednak poznać. “Może jest na tej sali?” - pomyślał, ale nie miał już czasu na przyglądanie się publiczności, bo na podium wkroczył dumnym krokiem wysoki starzec o przenikliwym, zimnym spojrzeniu: sędzia Robert Henryson.

Gdy wszyscy obecni na sali podnieśli się z szacunkiem, M'Clure jeszcze raz przyjrzał się z uwagą ławie przysięgłych. Z twarzy tych piętnastu mężczyzn niewiele mógł wyczytać: wszyscy byli poważni, skupieni, wpatrzeni w przygotowującego się do rozpoczęcia rozprawy sędziego Henrysona. Ten zasiadł na swoim fotelu, a po nim uczynili to wszyscy pozostali na sali - z wyjątkiem oskarżonego.

Henryson rozejrzał się zza zsuniętych na koniec nosa okularów, sięgnął po odpowiedni dokument i zwrócił się wprost do Slatera:

- Oskarze Slater! Jest pan oskarżony w imieniu króla. Obwinia się pana o to, że dwudziestego pierwszego grudnia 1908 roku w domu Marion Gilchrist - Glasgow, West Princes Street 15 - napadł pan rzeczoną Marion Gilchrist, powalił ją uderzeniem młotka lub innego narzędzia, rozbił jej czaszkę i zamordował, aby móc ją obrabować. Czy przyznaje się pan do winy, czy też uważa się pan za niewinnego?

Oskar Slater, stojący ze spuszczoną nisko głową, nie zareagował na pytanie sędziego. Tak to było umówione między nim a jego obrońcą. M'Clure z arkuszem papieru w ręku oczekiwał na koniec wystąpienia sędziego, a gdy ten nastąpił, podniósł się ze swego miejsca.

- Wysoki Sądzie! Z powodu dość ograniczonej znajomości języka angielskiego mój klient zdecydował się milczeć w ciągu całego procesu. Zobowiązał mnie natomiast do odczytania następującego oświadczenia. - M'Clure podniósł przed oczy kartkę i przeczytał: - “Nazywam się Oskar Slater, urodziłem się w Niemczech. Jestem żonaty i mam trzydzieści dziewięć lat. Jestem dentystą, chwilowo bez stałego miejsca zamieszkania. Nie wiem nic o zarzucanym mi zabójstwie Marion Gilchrist. Jestem niewinny. Wszystko, co powiedziałem w śledztwie, jest prawdą”.

M'Clure usiadł. Dla sędziego i prokuratora oświadczenie Slatera nie było zaskoczeniem, ale było nim dla widzów. Odwracali się do swych sąsiadów, wyrażali zdziwienie lub oburzenie, wymachiwali rękami, kilku dziennikarzy zerwało się ze swoich miejsc, by jak najszybciej treść oświadczenia oskarżonego przekazać do swoich redakcji. Sędzia Henryson odczekał chwilę, po czym wolnym ruchem sięgnął po młotek.


Edynburg,

3 maja 1909 roku - godzina 11:30


- Jednym słowem, podtrzymuje pani wszystkie swoje poprzednie zeznania złożone w śledztwie?

Prokurator Linsay, chociaż swoje pytanie zadał siedzącej na miejscu dla świadków Helen Lambie, był do niej odwrócony bokiem. Stał tuż przed barierką odgradzającą od reszty sali sędziów przysięgłych i przyglądał się ich twarzom.

- Tak - odpowiedziała Lambie plecom Linsaya. - Wszystko, co powiedziałam, jest prawdą.

- Dziękuję - powiedział głośno prokurator i sprężystym krokiem powrócił na swoje miejsce.

Sędzia uprzejmym gestem dłoni pokazał M'Clure'owi, że teraz kolej na niego. Obrońca podszedł do Lambie.

- Pani Lambie - zaczął - czy człowiek siedzący tu oto na ławie oskarżonych jest tym samym człowiekiem, którego widziała pani w dniu morderstwa w mieszkaniu Marion Gilchrist?

- Tak, to ten sam człowiek - odparła bez wahania Lambie.

- Proszę zatem powiedzieć Wysokiemu Sądowi, na jakiej podstawie opiera pani swoje rozpoznanie.

- Poznaję jego profil.

- Ach!

Okrzyk M'Clure'a spowodował, że zanurzony w swoich papierach prokurator, który do tej pory nie zwracał uwagi - lub przynajmniej udawał, że nie zwraca uwagi - na prowadzone przez mecenasa przesłuchanie, teraz podniósł głowę i spojrzał na swego przeciwnika z zainteresowaniem.

- Poznaje pani jego profil... To ciekawe. W czasie konfrontacji w Nowym Jorku rozpoznała pani jego specyficzny sposób chodzenia. Czy tak?

- Tak. - Lambie zawahała się, ale tylko przez moment. - Wtedy rozpoznałam go po chodzie, a teraz poznaję także jego profil.

- W jaki sposób może pani rozpoznać twarz mordercy, skoro jej pani nie widziała? - M'Clure patrzył Lambie prosto w oczy.

- To nieprawda! - krzyknęła. - Widziałam twarz mordercy, gdy wychodził z pokoju pani Gilchrist.

- Po pierwsze - w korytarzu panował mrok, a po drugie - bezpośrednio po wejściu do mieszkania udała się pani do kuchni. Czy stamtąd lepiej widać? Wszak pan Adams nie rozpoznał tej twarzy...

- To także nieprawda. - Lambie mówiła już teraz głosem o wiele spokojniejszym. - Nie byłam w kuchni. Cały czas stałam tuż obok pana Adamsa.

- A zatem albo ma pani o wiele lepszy wzrok od niego, albo też pan Adams... kłamie?

Lambie spojrzała na mecenasa zimno i obojętnie. Taki też był ton jej odpowiedzi.

- Nie znam motywów, jakimi kieruje się pan Adams, ale on kłamie!

I tym razem sędzia Henryson nie spieszył się z sięgnięciem po młotek, by uciszyć widzów poruszonych oświadczeniem Helen Lambie.


Edynburg,

3 maja 1909 roku - godzina 12:45


Kiedy na sali pojawiła się Mary Barrowman, co wrażliwsze panie sięgnęły do swych torebek, by wyciągnąć z nich chusteczki i otrzeć napływające do oczu łzy rozczulenia. Widok tego zagubionego i niewinnego dziecka był rzeczywiście wzruszający, choć odpowiedzi, jakich udzielała prokuratorowi, były spokojne, rzeczowe i nie pozbawione lekkiego, ale wyczuwalnego chłodu.

- Gdy zobaczyłam tego człowieka przed domem pani Gilchrist, zaciekawiło mnie, dlaczego ucieka. Poszłam za nim kilka kroków, ale biegł tak szybko, że zniknął mi z oczu. Kiedy dotarłam do przecznicy, po nim nie było już śladu.

Prokurator Linsay uznał oświadczenie Mary za wystarczające i zmienił temat:

- A co skłoniło cię do dobrowolnego zgłoszenia się na policję?

- Kiedy dowiedziałam się o śmierci pani Gilchrist, powiedziałam mamie, że chyba widziałam mordercę i mogłabym go rozpoznać. Mama namówiła mnie do złożenia zeznań.

To było to, na co czekał prokurator. Tym razem zwrócił się wprost do ławy przysięgłych:

- Panowie przysięgli! Chyba do wypowiedzi tego niewinnego dziecka nie trzeba nic dodawać. Jego odwaga w śledzeniu mordercy, a także chęć pomocy policji tak silnie kontrastują z tym ohydnym czynem, którego sprawcę tu dziś sądzimy - Linsay wyciągniętą ręką wskazał Slatera - że już samo to zestawienie wystarczyłoby za cały przewód sądowy.

Prokurator opuścił rękę i patrzył na przysięgłych, jakby na coś czekał. Nie zawiódł się. Sędziowie pozostali nie wzruszeni, lecz w ich oczach bez trudu odnalazł ślad zrozumienia dla tego, co mówił.

- Ale... - Linsay dramatycznie zawiesił głos - sprawiedliwości musi się stać zadość i dlatego oddaję głos memu znakomitemu koledze.

Nawet głęboki ukłon nie zrównoważył kpiącego spojrzenia, jakim obdarzył M'Clure'a. Ten udawał, że tego nie widzi. Odpowiedział prokuratorowi również głębokim ukłonem, po czym przystąpił do zadawania pytań.

- Mary, co zrobiłaś, gdy pędzący mężczyzna zniknął ci z oczu?

- Już mówiłam. Poszłam za nim kilka kroków, a potem zawróciłam. Szłam w przeciwnym kierunku.

Podczas odpowiadania na pytania prokuratora Mary zachowywała zadziwiający spokój, natomiast teraz wyraźnie się denerwowała. Zaczęła skręcać w palcach koniec chusteczki, a na jej zaczerwienionej twarzy wystąpiły drobniutkie kropelki potu.

- A zatem - M'Clure zbliżył się do świadka - ponownie znalazłaś się przed domem pani Gilchrist?

- Tak... Przeszłam koło niego.

- Czy widziałaś kogoś przed bramą tego domu?

- Nie, nie było tam nikogo.

- Pragnąłbym zwrócić uwagę Wysokiego Sądu - M'Clure zwrócił się w stronę sędziego - że pan Adams zeznał, iż wybiegł za mordercą aż na ulicę. Czy jest możliwe, aby nie spotkał się tam z Mary Barrowman?

- To nie pierwsze zeznanie pana Adamsa, które nie znajduje potwierdzenia - rzucił obojętnie prokurator ze swego miejsca.

- Panie prokuratorze - sędzia Henryson uznał, że powinien się wtrącić - przypominam, że teraz głos ma obrońca.

Linsay przeprosił niskim skłonem głowy i zaczął coś notować.

- Proszę kontynuować, panie mecenasie. - Sędzia poprawił się na swoim fotelu.

- Mary, w śledztwie zeznałaś - M'Clure wziął ze swojego stołu kopię zeznań Mary Barrowman, że mężczyzna, którego widziałaś tamtego wieczoru: “Wyglądał na jakieś trzydzieści lat, był wysoki i dobrze zbudowany. Miał nieco przekrzywiony nos. Ubrany był w zarzutkę barwy brunatnej, która mogła być również płaszczem przeciwdeszczowym. Miał okrągły kapelusz, ciemne spodnie i brązowe buty”. Czy to są twoje słowa? - M'Clure odłożył dokument na miejsce.

- Tak, proszę pana. Tak powiedziałam.

Adwokat splótł ręce na piersiach i wbił w twarz Mary czujny wzrok.

- Pomijam fakt, że Oskar Slater nie jest ani wysoki, ani dobrze zbudowany. Chciałbym cię natomiast zapytać, jak w ciągu kilku sekund na ciemnej ulicy mogłaś dokonać tak szczegółowych obserwacji?

Zarówno treść pytania, jak i przenikliwy wzrok adwokata zupełnie onieśmieliły młodocianego świadka. Dziewczynka ścisnęła koniec chusteczki tak mocno, aż zbielały jej kostki palców, zagryzła wargi i zaczęła bezradnie rozglądać się po sali. M'Clure czekał spokojnie, obserwując jej zachowanie. Wokół nich panowała absolutna cisza, którą przerwał dopiero głos sędziego.

- Czy to już wszystkie pańskie pytania do świadka?

- Nie, panie sędzio - ożywił się M'Clure - ale prosiłbym o zaprotokołowanie braku odpowiedzi na moje poprzednie pytanie.

- Proszę się o to nie martwić i kontynuować przesłuchanie świadka.

Sędzia Henryson poczuł się dotknięty, że obrońca poucza go co do trybu sporządzania protokołu. M'Clure wiedział, że popełnił błąd, ale na jego naprawienie było już za późno.

- Mary - zwrócił się do wciąż zdenerwowanej dziewczynki - czy podczas podróży statkiem do Nowego Jorku mieszkałaś w jednej kabinie z Helen Lambie?

- Tak, mieszkałyśmy razem. - Mary poczuła się trochę bezpieczniej, ale było to przedwczesne.

- Czy to wtedy właśnie ustaliłyście, że mordercą jest...

- Wysoki Sądzie! - Prokurator zerwał się ze swego miejsca. - Zgłaszam sprzeciw! Pytanie obrońcy jest...

Sędzia Henryson sam wiedział, czym jest pytanie obrońcy, toteż nie dał Linsayowi dokończyć.

- Przyjmuję sprzeciw. Panie M'Clure, proszę inaczej sformułować swoje pytanie lub z niego zrezygnować.

- A zatem rezygnuję, Wysoki Sądzie.

M'Clure nie sprawiał jednak wrażenia człowieka zrezygnowanego. Potwierdziło to jego następne pytanie:

- Chciałbym natomiast zapytać... Jeżeli nie Helen Lambie, to może detektyw Gordon podsunął ci myśl, że mordercą jest...

I tym razem prokurator był czujny.

- Wysoki Sądzie! Po raz drugi zgłaszam sprzeciw. Sugestie pana obrońcy pod adresem detektywa, który z takim poświęceniem prowadził śledztwo, są co najmniej niestosowne.

- Mary - M'Clure nie czekał na zdanie sędziego - powiedz mi w takim razie, czy w trakcie podróży statkiem detektyw Gordon rozmawiał z tobą i Helen o morderstwie i jego sprawcy?

Dziewczynka, która nie rozumiała - a może tylko udawała, że nie rozumie - rozmów prowadzonych przez wystrojonych w togi mężczyzn, teraz odpowiedziała bez wahania:

- Tak, oczywiście. Pan Gordon powiedział nam, że z całą pewnością w Nowym Jorku spotkamy mordercę.

Tym razem sędzia Henryson nie czekał ani sekundy i natychmiast chwycił w dłoń młotek, by uciszyć publiczność komentującą na głos ostatnie wypowiedziane przez Mary zdanie. Musiał stukać wielokrotnie.


Edynburg,

3 maja 1909 roku - godzina 15:10


Zarzuciwszy ręce na plecy, prokurator Linsay przechadzał się spokojnym, równomiernym krokiem, nie patrząc ani na świadka, ani na oskarżonego czy publiczność. Od czasu do czasu spoglądał jedynie na członków ławy przysięgłych, jakby chciał sprawdzić wrażenie, jakie wywołują na nich jego pytania i odpowiedzi świadka.

- Proszę nam powiedzieć o tym, co widziała pani wieczorem dwudziestego pierwszego grudnia.

Skromniutko ubrana kobieta, może trzydziestoletnia, która siedziała teraz na krześle dla świadków, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej zdenerwowanej i jeszcze bardziej zagubionej niż przesłuchiwana przed nią Mary Barrowman.

- Jak już mówiłam... pracuję w kasie kolei podziemnej i dwudziestego pierwszego grudnia wieczorem miałam właśnie dyżur...

- Słuchamy, słuchamy... - zachęcił ją prokurator nawracający właśnie przed ławą przysięgłych, gdy kobieta zawiesiła głos.

- Było to chyba między pół do ósmej a ósmą. Tak, to było właśnie o tej porze. - Onieśmielenie powoli mijało i świadek jakby wpadł we właściwy rytm wypowiedzi. - Od wejścia nadbiegł jakiś mężczyzna. Zbliżył się do mojego okienka i rzucił mi pensa. Sięgnęłam po bilet, ale mężczyzna już na niego nie czekał. Popędził schodami w dół, w kierunku peronu.

Prokurator Linsay zatrzymał się i pierwszy raz spojrzał na świadka.

- Czy zauważyła pani twarz tego człowieka?

- No... tak. Widziałam ją dokładnie, gdy rzucał mi pensa.

Pod wzrokiem Linsaya kasjerka spuściła oczy, ale nie musiała tego robić, bo prokurator nie miał już ochoty przyglądać się jej i choć wciąż zadawał pytania, patrzył tylko na sędziów przysięgłych.

- Czy potem widziała go pani jeszcze raz?

- Tak, w czasie konfrontacji w komendzie policji w Glasgow.

- Czy teraz widzi pani tego człowieka na sali?

Kasjerka nieśmiało podniosła w górę oczy i niemal przerażona spojrzała na oskarżonego. Ten nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, podobnie jak nie zaszczycił nią żadnego z zeznających dotychczas świadków. Obojętność Slatera dodała kobiecie odwagi. Wskazując go palcem, powiedziała głośno i dobitnie:

- To on.

Publiczność, przyzwyczajona już do faktu rozpoznawania oskarżonego przez kolejnych świadków, nie zareagowała na Oświadczenie kasjerki. Wpatrzony w twarze sędziów przysięgłych Linsay także milczał. Przygwożdżeni wzrokiem prokuratora przysięgli pozostali niemi, choć wyraz twarzy, jaki przybrali, wskazywał niedwuznacznie, że zeznanie kasjerki nie budzi w nich wątpliwości. Wiele miał ich za to M'Clure, który z niecierpliwością czekał na swoją kolejkę. Nie śmiał jednak burzyć dziwnego nastroju, który ogarnął salę. Obserwował jedynie sędziego. Ten w końcu przypomniał sobie o swoich obowiązkach.

- Czy pan już skończył, panie prokuratorze?

- Oczywiście, Wysoki Sądzie.

Linsay był bardzo zadowolony, nawet nie tyle z odpowiedzi świadka, co z wrażenia, jakie one wywołały.

- Ma pan głos, panie mecenasie. - Henryson kiwnął ręką ku obrońcy.

- Czy mogłaby nam pani opowiedzieć o warunkach, w jakich wykonuje pani swoją pracę? - zaczął M'Clure, wolniutko podnosząc się ze swego miejsca.

- No cóż... nie są to warunki najlepsze... Moje stanowisko pracy mieści się w podziemiu, w małej budce tuż przy schodach. Jest tam bardzo ciasno i dość niewygodnie. Mam tylko trzy przerwy w trakcie całego dyżuru i kiedy... no kiedy... muszę na chwilę odejść...

Kasjerka, niemal szczęśliwa, że może komuś opowiedzieć o swojej ciężkiej pracy, nieco się zagalopowała. Dopiero wybuch śmiechu, jakim jej spowiedź skwitowała publiczność, przypomniał kobiecie, gdzie się znajduje i co tu robi. Zaczerwieniła się ze wstydu i jeszcze niżej spuściła głowę. Sędzia już sięgał po młotek, ale M'Clure go uprzedził. Wyciągnął otwartą dłoń daleko w stronę publiczności i widzowie posłusznie przestali chichotać. Sędzia z uznaniem kiwnął głową.

- Dajmy temu spokój. - M'Clure podszedł do kasjerki. - Proszę mi raczej powiedzieć, co pani widzi, gdy siedzi pani w swojej budce.

M'Clure musiał odczekać dłuższą chwilę, zanim speszona kobieta odważyła się ponownie otworzyć usta.

- Nie mogę powiedzieć, abym widziała zbyt dużo... Okienko, przez które przyjmuję pieniądze i wydaję bilety, jest dość małe, a w dodatku zakratowane.

M'Clure odwrócił się w stronę sędziów przysięgłych.

- Dwadzieścia trzy cale na dwadzieścia trzy, dokładnie.

- Słucham...? - kasjerka nie dosłyszała.

- Powiedziałem - teraz M'Clure mówił do niej - że okienko, przez które wydaje pani bilety, mierzy dokładnie dwadzieścia trzy na dwadzieścia trzy cale.

- Być może... Nigdy nie przyszło mi do głowy, by je zmierzyć.

- I przez to właśnie okienko - mecenas wreszcie przystąpił do sedna sprawy - rozpoznała pani twarz człowieka, który zatrzymał się przed nim zaledwie na dwie, może trzy sekundy...

Dopiero teraz kobieta zrozumiała, do czego prowadziły poprzednie pytania. Przestraszyła się nie na żarty. Spłoszone oczy patrzyły prosząco. M'Clure jakby uległ prośbie zawartej w tym spojrzeniu i pozornie zmienił temat:

- Dobrze... Spróbujmy inaczej. Czy poza tą chwilą, wieczorem dwudziestego pierwszego grudnia, widziała pani jeszcze kiedyś twarz oskarżonego?

Przelotny rzut oka na obojętną twarz Slatera znów dodał kobiecie odwagi.

- No, tak... Widziałam jego zdjęcie w gazecie, a potem spotkaliśmy się w czasie konfrontacji.

- Czy gazetę ze zdjęciem widziała pani przed konfrontacją, czy też po niej?

Kobieta, już teraz bardziej czujna, zastanawiała się chwilę, jaka pułapka kryje się w tym pytaniu adwokata, ale najwidoczniej uznała, że nie szykuje on dla niej tym razem żadnej niespodzianki, bo odpowiedziała bardzo pewnym jak na nią głosem:

- Przed... tak, z całą pewnością przed.

- A teraz wróćmy do tamtego pamiętnego wieczoru. - M'Clure stanął przy ławie przysięgłych tak, jak kilka minut temu zrobił to prokurator. - Twarz mężczyzny, który przebiegł przed budką, zapadła pani głęboko w pamięć, zatem bez trudu odpowie pani na moje pytanie: czy człowiek ten miał wąsy, czy też nie?!

Zaskoczenie było absolutne, zresztą nie tylko dla nieszczęsnej kasjerki. Publiczność zaszumiała lekko, przysięgli poprawili się na swoich miejscach, prokurator podniósł gwałtownie głowę znad swoich papierów i spojrzał uważnie na sędziego. Henryson odpowiedział mu spojrzeniem pełnym zdziwienia, po czym wszyscy, z wyjątkiem obojętnego jak zwykle Slatera, utkwili wzrok w świadku.

Na twarzy kasjerki malował się wyraz bezdennej pustki zabarwiony śladami najwyższego zdenerwowania. Jej oczy biegały od twarzy prokuratora do oblicza obrońcy, prosząc obu z równą mocą o pomoc.

- A zatem - M'Clure splótł ręce na piersiach - miał wąsy czy też ich nie miał?

- Czy może nam pan powiedzieć - tylko sędzia Henryson mógł przyjść z pomocą świadkowi i właśnie starał się to uczynić - jaki związek z tą sprawą mają wąsy lub ich brak?

- Z całą przyjemnością - odparł M'Clure. - Otóż w dniu, w którym popełniono morderstwo, mój klient nosił wąsy, natomiast żaden ze świadków przesłuchiwanych dotąd nie stwierdził, że widziany przez niego mężczyzna miał wąsy, choć bardzo dokładnie opisywali oni jego wygląd i choć rozpoznali go także podczas konfrontacji. Jeżeli Wysoki Sąd pozwoli, wyjaśnię, jak to się mogło stać.

Wysoki Sąd krótkim kiwnięciem siwej peruki wyraził swą zgodę.

- Otóż, mój klient zapuścił wąsy dokładnie cztery miesiące przed tragicznym dniem śmierci pani Gilchrist. Zgolił je 26 grudnia, po przybyciu do Liverpoolu. Zdjęcie, które policja odszukała w jego mieszkaniu, zostało wykonane przed dwoma laty, a jak już powiedziałem, Oskar Slater wówczas wąsów nie nosił. Właśnie to zdjęcie opublikowano w prasie, okazywano je także świadkom zgłaszającym się na policję. Nic zatem dziwnego, że z taką pewnością rozpoznawali w moim kliencie zbrodniarza.

M'Clure, dumny z zaskoczenia, jakie wywołało jego oświadczenie, przerwał, by nabrać tchu do kontynuowania ataku, ale sędzia Henryson już zdążył otrząsnąć się ze zdumienia.

- Muszę przyznać, panie M'Clure, że pański wywód jest nieco zawiły - powiedział obojętnym tonem, lekceważąc doniosłość słów adwokata.

To jednak nie tylko nie zbiło M'Clure'a z tropu, ale jeszcze dodało mu impetu. Już bez dalszej zwłoki rozpoczął swe wystąpienie, od dawna przygotowane.

- Proszę się nie dziwić, panie sędzio, ale cała ta sprawa jest mocno zawiła i o wiele bardziej skomplikowana, niż to się wydaje panu prokuratorowi i niż się zdawało policjantom prowadzącym śledztwo. - M'Clure coraz bardziej się zapalał. - Być może, ich szczerym zamiarem było dojście do prawdy, ale droga, którą w tym celu obrali, pozostawia wiele do...

- Sprzeciw! - krzyknął ze swego miejsca Linsay.

Spokój i dostojeństwo, cechujące do tej pory sędziego Henrysona, teraz zniknęły niemal bez śladu. Był wyraźnie oburzony. Dawał temu wyraz zarówno grymasem, który pojawił się na jego twarzy, jak i tonem głosu, którym wypowiedział skierowane do adwokata zdania:

- Panie M'Clure, jeżeli ma pan zamiar podważać wyniki śledztwa i atakować ludzi, którzy poświęcili mu kilka tygodni swego życia, odbieram panu głos! A cała ta historia z wąsami nie wydaje mi się specjalnie interesująca i godna naszej uwagi.

Na sali zawrzało. Sędzia z satysfakcją wsłuchiwał się w aprobujący jego postępowanie szmer, nie mając zamiaru sięgnąć po młotek. M'Clure opadł z rezygnacją na krzesło w przeczuciu porażki, którą poniósł w tym starciu. Miał rację.


Edynburg,

3 maja 1909 roku - godzina 22:15


Trzy kobiety w rękach adwokata-sadysty” - głosił wielkimi literami tytuł na samej górze strony. “Bezczelny atak na szkocką policję” - nieco mniejsze litery zapowiadały intrygujący fragment relacji z sądowej sali.

M'Clure z wściekłością odrzucił od siebie płachtę gazety. Ten sadysta to oczywiście on, ów bezczelny atak to także jego dzieło, a dziennikarza dzielił tylko krok od stwierdzenia, że być może John M'Clure był wspólnikiem mordercy, Oskara Slatera. Tak, właśnie mordercy, bo nie od dziś o oskarżonym nie pisano inaczej jak właśnie: morderca. Wiele faktów, dowodów, poszlak i podejrzeń było przeciwko oskarżonemu, ale M'Clure nie mógł pogodzić się z myślą, że urabiający swych czytelników redaktorzy uznali Slatera za winnego zanim zadecydował o tym sąd.

W tej chwili M'Clure myślał jednak zupełnie o czymś innym. Kiedy wychodził z sądowej sali, miał wrażenie, że ten dzień należał do niego i mimo nierównych sił, osiągnął jednak nad Linsayem pewną przewagę. Lektura prasowych sprawozdań z pierwszego dnia procesu rozwiała jego złudzenia. Dziennikarze pomogli mu także zrozumieć, dlaczego poniósł klęskę w sprawie wąsów. Wydawało mu się, że jest to sprawa wielkiej wagi, która - być może - odwróci dalszy bieg procesu, a tymczasem...

Pan M'Clure w sposób dość efektowny, choć w sensie sądowej praktyki nieudolny zarazem, usiłował zaskoczyć dziś Ławę Przysięgłych, jak również jednego ze świadków, podchwytliwym pytaniem, a następnie przydługim nieco wywodem na temat posiadania czy też nieposiadania przez oskarżonego w dniu morderstwa wąsów. Nie poparte żadnym materiałem dowodowym wywody Pana Mecenasa sąd uznał za mało istotne, toteż nie ma powodu, abyśmy i my zajmowali się nimi dłużej. Przejdźmy zatem do...

Tak, sędzia Henryson miał rację. Miał ją także sądowy sprawozdawca. Ale jak zdobyć ów dowodowy materiał? M'Clure domyślał się, że ani ewentualne oświadczenie służącej Slatera, ani tym bardziej zeznania jego przyjaciółki nie będą dla sądu na tyle istotne i wiarygodne, by sprawa wąsów mogła jeszcze powrócić. Niewykluczone, że bardziej doświadczony adwokat potrafiłby sobie z tym poradzić, ale on...

Był na szczęście ktoś, kto potrafił docenić jego wysiłki. W skrzynce na listy znalazł kopertę ze swoim nazwiskiem i adresem wypisanym tak dobrze znaną mu ręką.

Gratuluję Panu! To było naprawdę wspaniałe! - tak zaczynał się ten krótki list. Poza tym zawierał zachętę do dalszych wysiłków, których efektem miało być pojawienie się przed obliczem sądu policjantów bezpośrednio prowadzących śledztwo. Tajemniczy korespondent o wąsach taktownie nie pisał.

Nie po raz pierwszy nadawca listów nakłaniał M'Clure'a do powołania na świadków Orda i Gordona. Zresztą, mecenas sam także wpadł już na ten pomysł. Obu policjantom miałby do postawienia wiele pytań, na które tylko oni mogli odpowiedzieć. Ale aby móc to zrobić i sprowadzić ich na sądową salę, musiałby najpierw podważyć wyniki przeprowadzonego przez nich śledztwa. Jak się mógł przekonać - choćby dziś - prokurator Linsay nie miał zamiaru mu na to pozwolić, a i u sędziego Henrysona nie znajdzie w tym przypadku przychylności.

Jak to zrobić? Może ty to wiesz...?” pytał M'Clure w myślach anonimowego korespondenta, wpatrując się w równe szeregi liter.


Edynburg,

4 maja 1909 roku - godzina 10:00


Czy jesteś tu na sali? Może patrzysz teraz na mnie?” - kontynuował swe nocne rozmyślania M'Clure, przesuwając powoli wzrokiem po twarzach widzów gęsto zapełniających salę. Każdy z nich mógł nim być, ale kto był nim naprawdę.

- Było to dwudziestego trzeciego grudnia około ósmej... - usłyszał.

Odwrócił się w stronę miejsca dla świadków. Siedział na nim starszy mężczyzna w mundurze konduktora miejskich omnibusów. W złożonych na kolanach dłoniach trzymał czapkę, oczami zaś wodził bez przerwy za przechadzającym się jak zwykle prokuratorem.

- Do mojego omnibusu wsiadł mężczyzna, rozejrzał się i usiadł w najciemniejszym kącie pojazdu. Naprzeciwko niego siedział jakiś młodzian zagłębiony w lekturze gazety. Podszedłem do nowego pasażera i zapytałem, dokąd jedzie. Odburknął mi coś pod nosem i wręczył pensa.

- Co było dalej? - spytał Linsay, gdy konduktor zamilkł na chwilę.

- Wówczas zwróciłem się do młodzieńca i zapytałem, czy piszą coś nowego w sprawie zabójstwa Marion Gilchrist. Zanim młodzieniec zdążył mi odpowiedzieć, tamten człowiek poderwał się gwałtownie ze swego miejsca i odepchnąwszy mnie, wyskoczył z jadącego omnibusu.

- Czy rozpoznaje pan tego człowieka na sali?

Prokurator stanął przed konduktorem, ale tak, by nie zasłaniać mu oskarżonego.

- Tak. To on.

Konduktor, tak jak i poprzednio zeznający świadkowie, wyciągnął rękę w stronę Slatera.

- Dziękuję - powiedział Linsay i spokojnym krokiem wrócił na należne prokuratorowi miejsce.

Tak jak boksera, którego po ciężkim ciosie ratuje gong kończący rundę, tak M'Clure'a po starciu z sędzią Henrysonem uratowała nocna przerwa w rozprawie. Długo nie mógł zasnąć. Pogodził się już z porażką w sprawie wąsów, ale myśl o powołaniu przed oblicze sądu Orda i Gordona wciąż nie dawała mu spokoju. Byłaby to szansa wyjaśnienia wielu spraw i stworzenia jeszcze jednej linii obrony. Jak na razie owa linia, zanim powstała, legła w gruzach pod ciosami ostrych słów Henrysona.

M'Clure nie dziwił się stanowisku sędziego. W żadnym sądzie świata takie wystąpienia obrońców nie były dobrze widziane, tym bardziej gdy brakowało im poparcia w postaci argumentów i dowodów. Ale jak M'Clure mógł je przedstawić, jeżeli prokurator zgłaszał sprzeciw, a sędzia odbierał obrońcy głos?

Teraz nie miał już jednak czasu na te rozważania. Stał oto przed kolejnym świadkiem oskarżenia, musiał obalić jego zeznania lub przynajmniej je podważyć, bo jeżeli nie...

- Czy jest pan pewien, że tajemnicze zachowanie pasażera i fakt, że wyskoczył on z omnibusu w pełnym biegu, mają jakiś związek z pańskim pytaniem skierowanym do czytającego gazetę młodzieńca? - zaczął.

- Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wyskoczył właśnie wtedy, gdy wymówiłem nazwisko Gilchrist - odparł konduktor.

Tym razem w jego głosie zabrzmiała pewna nuta zdenerwowania, a i na twarzy, która się z lekka zaczerwieniła, dało się zauważyć cień narastającego niepokoju.

- Czy po wejściu do omnibusu mężczyzna zajął to, jak się pan wyraził, “najciemniejsze miejsce” świadomie, czy też może przypadkowo? - wycedził M'Clure następne pytanie, z góry przewidując odpowiedź. Wiedział, że zaprowadzi go ona tam, gdzie właśnie chciał być.

- To nie był przypadek. - Ton głosu konduktora coraz bardziej stawał w sprzeczności z pewnością, którą zdawała się sugerować treść wypowiadanych przez niego słów. - Było wiele innych wolnych miejsc, a on wybrał właśnie to.

- I twierdzi pan z całą stanowczością, że było to miejsce ciemne?

- Tak! Już to mówiłem. Panował tam półmrok, a może nawet więcej niż półmrok.

- Proszę mi zatem wyjaśnić M'Clure z zimną krwią wyprowadzał cios, o którym wiedział, że będzie celny - jak wspomniany przez pana młodzieniec mógł w takim miejscu czytać gazetę?

Konduktor po prostu zgłupiał. Widać było, że ani się tego spodziewał, ani o tym myślał. Z rozdziawionymi ustami wpatrywał się w adwokata nie mając pojęcia, jakiej mu udzielić odpowiedzi. Przedłużająca się cisza zachęciła publiczność do szeptów i komentarzy, które jednak sędzia Henryson przerwał bez chwili wahania.


Edynburg,

4 maja 1909 roku - godzina 11:30


Konduktor, który ostatecznie nie odpowiedział na zadane przez M'Clure'a pytanie, był ostatnim świadkiem oskarżenia. Po nim na sali mieli pojawić się już tylko świadkowie powołani przez obronę. M'Clure doskonale zdawał sobie sprawę, że teraz on staje w trudnej i niewygodnej pozycji. O wiele łatwiej ironią, ośmieszeniem czy wyjątkowo celnym pytaniem zbić najbardziej nawet wiarygodne słowa świadka, zwłaszcza jeśli się jest ostatnim, który z nim rozmawia, niż utrzymać wiarę przysięgłych w to, co mówi świadek, nie tylko przez kilka minut, gdy się z nim rozmawia, ale także później, kiedy pozostaje on do dyspozycji prokuratora, zwłaszcza takiego, jakim jest Linsay.

Już samo pojawienie się na sali pierwszego świadka obrony wywołało niemałą sensację. M'Clure, podobnie jak wszyscy inni - nie wyłączając tym razem Slatera, który podniósł głowę i patrzył smutnymi, niemal płaczliwymi oczyma - obserwował, jak na miejsce dla świadków zmierza przyjaciółka oskarżonego, Antoine. Była to kobieta niespełna trzydziestoletnia, niewysoka i dość drobna, ale jednak interesująca. Spod ozdobionego wysokimi piórami kapelusza wypływała kaskada złotych loków, które - starannie ułożone i zaczesane do góry - odsłaniały twarzyczkę o rysach lalki. Była ubrana w kostium w czarno-białą kratkę, ozdobiony przerzuconym przez szyję i sięgającym poniżej kolan szalem. Czy to wysokie obcasy, czy też wąska spódnica powodowały, że Antoine nie mogła stawiać zbyt dużych kroków, toteż przemierzała salę drobniutkimi kroczkami niczym japońska gejsza.

Wreszcie dotarła do miejsca dla świadków i niewinnymi, błękitnymi oczyma potoczyła po sali, zatrzymując je na brązowych, niemal czarnych oczach Slatera. Patrzyli na siebie tylko chwilę, po czym oboje spuścili głowy. Antoine podniosła swoją dopiero wtedy, gdy M'Clure zadał jej pierwsze pytanie.

- Od jakiegoś czasu jest pani przyjaciółką oskarżonego. Przybyła tu pani wraz z nim z Londynu. Jaki był powód waszego przyjazdu?

- Powód był bardzo prosty... - zaczęła Antoine.

Wypowiedziała te słowa tak cicho, że sędzia Henryson przerwał jej grzeczną uwagą:

- Niestety, droga pani, muszę prosić o to, by mówiła pani nieco głośniej. Na pani odpowiedzi czeka nie tylko pan mecenas, ale także sąd.

Antoine spojrzała na sędziego oczami bez wyrazu, odchrząknęła i zaczęła jeszcze raz, tym razem głosem, który jak na jej kruchą figurkę był nadspodziewanie dźwięczny i donośny.

- Powód był prosty. Interesy Oskara w Londynie szły źle i miał nadzieję na ich rozkręcenie właśnie tu, w Glasgow.

- Dlaczego zatem już po miesiącu zdecydowaliście się na wyjazd, i to aż do Ameryki? - kontynuował M'Clure.

- W ciągu tego miesiąca Oskar zorientował się, że w Glasgow także nie ma większych szans. Ale nie to było główną przyczyną naszego wyjazdu.

- Cóż zatem?

- Dwudziestego pierwszego grudnia Oskar dostał dwa listy.To właśnie one o wszystkim zadecydowały.

- Te listy znajdują się w aktach sprawy - uprzejmie poinformował sędziego M'Clure, po czym znów zwrócił się do Antoine: - Czy mogłaby pani przypomnieć nam ich treść?

- Pierwszy był z San Francisco - zaczęła Antoine, a M'Clure podziwiał jej spokój, jasność wypowiedzi i wciąż równie dobitny, co i zrównoważony ton głosu. - Przyjaciel Oskara zapraszał nas na Zachodnie Wybrzeże. Prowadzi tam klub sportowy i zaproponował Oskarowi pracę. Drugi list nadszedł z Londynu, także od przyjaciela. Ten zna byłą żonę Oskara, która przebywa obecnie w Londynie. Zawiadamiał, że ta kobieta odkryła miejsce naszego pobytu i wybiera się do Glasgow. Zdaje się, że chodziło o alimenty. Przyjaciel domyślał się, że Oskar zdecyduje się na ucieczkę, znalazł więc także osobę skłonną kupić nasze mieszkanie w Glasgow.

- Przyjaciel nie mylił się. - M'Clure mówił to bardziej do sędziów przysięgłych niż do Antoine. - Zdecydowaliście się państwo opuścić Glasgow, i to dość szybko. W dniach dwudziestego trzeciego i dwudziestego czwartego grudnia Oskar Slater prowadził rozmowy na temat waszego wyjazdu do Nowego Jorku w biurze Cooka. Prawie wszystko było już załatwione i bilety mieliście odebrać dwudziestego piątego. Ale pani przyjaciel, a mój klient, już się tam więcej nie pokazał. Dlaczego?

- Otrzymaliśmy wiadomość, że pani Freedman, która miała zająć nasze mieszkanie, właśnie dwudziestego piątego przybędzie do Glasgow. Aby uniknąć zamieszania, Oskar zdecydował się na wcześniejszy wyjazd i przeprowadzenie ostatecznych formalności w Liverpoolu.

M'Clure wiedział, że to wytłumaczenie nie brzmi specjalnie wiarygodnie, ale ton, jakim Antoine je wypowiedziała, był chyba wystarczająco przekonujący, w każdym razie miał taką nadzieję. Zmienił temat:

- Proszę mi teraz powiedzieć, co Oskar Slater robił wieczorem dwudziestego pierwszego grudnia?

Antoine nie zastanawiała się nad swoimi odpowiedziami. Nie miała zamiaru udawać, że pytania adwokata są dla niej zaskoczeniem i że musi przypomnieć sobie, co działo się w dniu, o który pytał. To, co mówiła, brzmiało może zbyt podobnie do dobrze wyuczonej lekcji, ale M'Clure'a niepokoiło zupełnie coś innego. Spod oka przyglądał się zachowaniu Linsaya. Prokurator, zawsze obojętny - przynajmniej z pozoru - na to, co mówili przesłuchiwani przez obronę świadkowie, teraz z napiętą uwagą słuchał opowieści Antoine.

- Oskar wyszedł z domu około szóstej po południu. Poszedł na pocztę, aby nadać telagram do przyjaciela w Londynie, że zdecydował się na wyjazd i że przyjmuje propozycję pani Freedman. Telegram ten nadał dokładnie o szóstej piętnaście. Potem zajrzał do klubu i punktualnie o siódmej był w domu na kolacji.

Linsay oderwał oczy od Antoine i począł coś skrzętnie notować. M'Clure już wiedział, że prokurator szykuje mu jakąś niespodziankę. Podejrzewał, że dotyczy ona ostatniego fragmentu zeznań Antoine, dlatego postanowił - choć przedtem miał zamiar zakończyć już jej przesłuchanie - uściślić z możliwie dużą dokładnością to, co powiedziała.

- Skąd pani wie, że była właśnie siódma?

- Kolację zawsze jadamy o tej samej porze i jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby Oskar się spóźnił.

- A czy po kolacji oskarżony wychodził?

- Tak, około pół do dziesiątej poszedł do klubu.

- O pół do dziesiątej... - powtórzył M'Clure. Dałby wiele, by móc przeczytać zapiski Linsaya.

- Dokładnie nie wiem, ale coś koło tego.

- Dziękuję pani. To wszystko, Wysoki Sądzie. Nie mam więcej pytań.

M'Clure w napięciu oczekiwał pierwszych pytań Linsaya, ale prokurator - w dalszym ciągu zajęty swoimi notatkami - nawet nie podniósł głowy. Sędzia postanowił go ponaglić.

- Panie prokuratorze, pańska kolej.

- Ach, tak... - ocknął się Linsay.

Znakomicie grał swoją rolę. Odłożył pióro i wolno podniósł się z miejsca.

- Strona oskarżająca rezygnuje z zadawania pytań świadkowi.

M'Clure dosłownie osłupiał. Wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że Linsay nie zechce przesłuchiwać Antoine. Dlaczego? Nie mógł tego zrozumieć. Zresztą nie tylko on. Sędzia Henryson także robił wrażenie zdumionego.

- I tylko tyle ma pan do powiedzenia? - zwrócił się do prokuratora.

- No, cóż... - Linsay jakby się zastanawiał. - Może dodam jedynie, że dwudziestego piątego grudnia opublikowano w prasie opis mordercy zgodny z wyglądem oskarżonego. I to należy uznać za prawdziwy powód jego nagłego wyjazdu, a nie chęć uniknięcia jakiegoś tam bałaganu. - Prokurator wzmocnił swą uwagę pogardliwym machnięciem ręki. - Co do dalszych wyjaśnień świadka... Pewne jest tylko to, co oskarżony robił owego wieczoru po godzinie dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć, bo właśnie wtedy usiłował pożyczyć od jednego z członków klubu większą sumę pieniędzy. Jak zeznał w śledztwie niedoszły wierzyciel, oskarżony był dziwnie podniecony i z tego powodu spotkał się z odmową. Tak więc oskarżony ma alibi, ale dopiero od godziny dziesiątej.

M'Clure'em wstrząsnęła miałkość stwierdzeń Linsaya, tak bardzo kontrastująca z rezygnacją z przesłuchania ważnego, według niego, świadka, toteż postanowił się wtrącić.

- Czy pan prokurator nie słyszał, co zeznawał świadek?

W chwili, gdy kończył swe pytanie, zrozumiał, że Linsay jeszcze nie wyciągnął swego asa i że właśnie on, M'Clure, umożliwił mu to.

- Zeznania tej pani - gestowi dłoni towarzyszył także odpowiednio dobrany, drwiący akcent - nie mają żadnego znaczenia. Uprawiana przez nią profesja...

- Wysoki Sądzie! Wnoszę sprzeciw! - zawołał z oburzeniem M'Clure.

Jego głos utonął w powodzi głośnych okrzyków zdziwienia i oburzenia, które rewelacja prokuratora wywołała wśród publiczności. Linsay, dumny z celności swego ciosu, usiadł i przyglądał się reakcji sali z zadowoleniem na twarzy.


Edynburg,

4 maja 1909 roku - godzina 13:00


Kiedy M'Clure skończył przesłuchiwać Katarzynę Schmalz, Linsay podniósł się natychmiast. Tym razem nie miał zamiaru rezygnować ze swego prawa do rozmowy ze świadkiem.

- Katarzyno Schmalz, jest, a właściwie była pani służącą u oskarżonego Slatera?

- Tak.

Starsza kobieta, prawie całkiem siwa, ubrana w wytartą sukienkę, ofiarowaną jej niechybnie przez którąś z chlebodawczyń, bez strachu patrzyła w twarz prokuratora. To nie ona była winna, nie musiała się więc niczego obawiać, a poza tym wiedziała swoje i nikt nie mógł jej nic zarzucić.

Prokurator Linsay podszedł do stolika. Na jego życzenie umieszczono tam przedmiot, którym - według prowadzących śledztwo - dokonano zbrodni na Marion Gilchrist. Linsay podniósł go i zbliżył się do miejsca świadków.

- Czy może nam pani powiedzieć, co to jest za przedmiot?

- Chyba każdy wie! - Katarzyna Schmalz była szczerze zdziwiona pytaniem prokuratora. - To przecież młotek do rozbijania węgla.

- Czy to jest ten sam młotek, którym posługiwała się pani w domu oskarżonego? - Linsay podsunął młotek pod nos służącej.

- A bo ja wiem...? - Kobieta wzruszyła ramionami, wydymając przy tym wargi. - Wszystkie są do siebie podobne. Skąd mam wiedzieć, czy nie przyniósł go pan z własnego domu?

Część widzów zachichotała, ale natychmiast ucichła pod ciężkim spojrzeniem sędziego.

- Proszę o spokój. - Robert Henryson groźnie ściągnął brwi. - A świadkowi zwracam uwagę, że ma odpowiadać ściśle na zadawane pytania.

- Kiedy one są głupie, proszę sądu - odpowiedziała z całkowitą szczerością Katarzyna Schmalz.

Widownia znów skwitowała jej wypowiedź śmiechem, a sędzia wbił w nią oczy.

- Jeżeli nie zastosuje się pani do moich poleceń, ukarzę panią grzywną.

Tego już dla uczciwej i prawdomównej Katarzyny Schmalz było za wiele. Nie kryła swego oburzenia.

- No tak, jeszcze tylko tego brakowało. Nie dosyć, że straciłam pracę, że ciągają mnie po policjach i sądach, to jeszcze każą płacić?! Niedoczekanie! Proszę pytać - zwróciła się wprost do prokuratora, który spokojnie czekał, aż znów będzie mógł dojść do głosu.

- A zatem, nie może pani stwierdzić, czy to jest ten sam młotek?

- Nie - odparła krótko kobieta i z niepokojem spojrzała na sędziego.

- Czy to jest drogi przedmiot? - Linsay ważył w ręku młotek.

- A co to pan w domu nie pali, że nie wie?

Radość, która zapanowała na sali, przypomniała służącej o wiszącej nad nią groźbie grzywny, toteż natychmiast się poprawiła:

- Jaki on tam drogi... Można go kupić prawie za nic.

- Jeżeli nie jest to przedmiot drogi, to po co oskarżony wiózł go ze sobą do Ameryki?

Prokurator miał wrażenie, że już zapanował nad świadkiem, rozpoczął więc swój tradycyjny, spokojny spacer między nim a ławą przysięgłych. Musiał go jednak przerwać szybciej, aniżeli przypuszczał.

- A wiózł? - W pytaniu Katarzyny Schmalz było o wiele więcej zdziwienia, niż w tym krótkim zdaniu może się z pozoru zmieścić. - Panie Slater - krzyknęła w stronę oskarżonego - a po co panu ten młotek w Ameryce?! To tam nie mają młotków do węgla?

Nawet sędziowie przysięgli nie byli w stanie utrzymać powagi, choć bardzo się starali. Publiczność wręcz wyła z uciechy. Sędzia Henryson sięgnął po młotek, alerozmyślił się i gestem dłoni przywołał do siebie Linsaya.

- Panie prokuratorze, może już dosyć tej komedii - zaproponował półgłosem.

- Jeszcze tylko kilka pytań, panie sędzio. - Linsay, co było do niego niepodobne, bardziej prosił, niż żądał.

- Trudno - westchnął Henryson - ale proszę mieć wzgląd na powagę sądu.

Ta krótka chwila rozmowy wystarczyła, by na sali zapanował spokój. Prokurator mógł znowu przystąpić do przesłuchania świadka.

- Proszę powiedzieć, gdzie oskarżony miał zamiar wyjechać?

- On sam najlepiej by panu powiedział. - Henryson zgromił świadka wzrokiem. - Skoro muszę ja... - Katarzyna Schmalz spojrzała przepraszająco na Slatera. - Państwo wybierali się do Londynu.

- A dokąd wyjechali?

- No, przecież pan wie! - Kobieta wciąż nie mogła zrozumieć, dlaczego bez przerwy pytano ją o rzeczy, które wszyscy wiedzą. - Do Liverpoolu.

- Skąd ta nagła zmiana celu podróży?

- Mnie pan Slater się nie zwierzał. Proszę jego zapytać, panu pewnie powie.

- Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach odbył się ten wyjazd. - Teraz Linsay mógł już sobie spokojnie pospacerować.

- Normalnie, jak to przy wyjeździe: bałagan i awantury - zaczęła swą opowieść Katarzyna Schmalz. - Bagażu było tyle, że i słoń by tego wszystkiego nie udźwignął, a do tego pan nie sprowadził dorożki pod dom, tylko kazał mi iść z tymi wszystkimi tobołami do najbliższego postoju. Myślałam, że ducha wyzionę, a pan tylko szybciej i szybciej...

- Skoro oskarżony tak poganiał - Linsay uznał, że wystarczy już tej opowieści - to można powiedzieć, że mu się bardzo spieszyło, czyli że uciekał.

- Zgłaszam sprzeciw! - rzucił szybko M'Clure. - Pan prokurator sugeruje świadkowi odpowiedź.

- Czy mógłby pan inaczej sformułować to pytanie? - zwrócił się do prokuratora sędzia Henryson.

- Proszę bardzo. - Linsay skłonił się lekko. - Pani Schmalz, czy to była ucieczka?

M'Clure znów chciał zaprotestować, ale służąca uprzedziła go.

- Panie, a skąd ja mam wiedzieć?! Ucieczka, nie ucieczka... Panu się spieszyło i tyle.

- Dziękuję. - Linsay był teraz dla świadka bardzo uprzejmy. - Droga pani Schmalz, jest pani dobrą służącą. - Na twarzy Katarzyny zakwitł rumieniec zadowolenia. - Pracuje pani u oskarżonego już dłuższy czas. Proszę mi zatem powiedzieć na zakończenie, co działo się w mieszkaniu oskarżonego pod jego nieobecność?

Na samo przypomnienie tego, co widziały jej oczy - oczy dobrej, ale i nieco wścibskiej kobiety - rumieniec dumy, który zdobił twarz Katarzyny po komplementach prokuratora, zmienił się natychmiast w czerwoną plamę wstydu i oburzenia.

- Panie! - wybuchnęła. - A kto by mi kazał opowiadać o takich bezeceństwach! Boże uchowaj! I to jeszcze przy ludziach?! Nigdy w życiu!

- A zatem nie zaprzecza pani, że przyjaciółka oskarżonego przyjmowała w jego mieszkaniu wizyty innych mężczyzn?

- Przyjmowała wizyty! - wierna służąca wprost kipiała z oburzenia. - Pan to ładnie nazywa...

- Co się działo podczas tych wizyt? - naciskał Linsay.

- No, wie pan! - Kobieta zerwała się z krzesła. - Albo to ją podglądałam? Pokój był zamknięty na klucz i konwersacji słychać nie było...

Jedynie Oskar Slater zachował kamienne oblicze, co w jego przypadku było, oczywiście, usprawiedliwione. Poza nim nie znalazł się na sali człowiek, który potrafił utrzymać powagę. W tej sytuacji po prostu nie miał kto sięgnąć po przywracający spokój młotek.


Edynburg,

4 maja 1909 roku - godzina 15:10


M'Clure nie miał wielkich nadziei, że uda mu się wykorzystać George'a Bankstona, jednego z londyńskich przyjaciół Slatera, dla celów obrony. Spodziewał się jedynie, że jego dobra opinia o Slaterze postawi oskarżonego w nieco lepszym świetle w oczach sędziów przysięgłych.

- Panie Bankston - pytał M'Clure, tym razem nie opuszczając swojego miejsca - jest pan przyjacielem oskarżonego, prawda?

- Tak, znam go już od kilku lat.

George Bankston, mężczyzna trzydziestoletni, był chyba najbardziej bezbarwną postacią, jaka pojawiła się do tej pory na sali: twarz szara, bez wyrazu, niby przystojny, ale urodą dość pospolitą, skromne ubranie. Nie wzbudzał zainteresowania także wśród widowni, która co prawda milczała, ale czuło się wyraźnie, że nie słucha Bankstona.

- Czy zna pan oskarżonego prywatnie czy zawodowo? - kontynuował M'Clure. - To znaczy, czy współpracował pan z nim, brał udział w jego interesach, czy też wasza znajomość jest tylko i wyłącznie towarzyska?

- Nigdy nie prowadziliśmy wspólnych interesów. Zresztą, ja nie jestem człowiekiem interesu, tylko skromnym urzędnikiem.

Nikt, oczywiście, nie podejrzewał nawet Bankstona o to, że jest biznesmenem, ale fakt, że sam przyznał się do niewielkich sukcesów życiowych, spowodował jeszcze większe zobojętnienie publiczności, przysięgłych, sędziego, a nawet samego M'Clure'a, który kontynuował przesłuchanie już zupełnie bez przekonania.

- Czy mógłby pan scharakteryzować osobowość oskarżonego?

- Cóż... - zastanawiał się Bankston - chyba tylko w tym zakresie, który jest mi znany. - M'Clure przytaknął znudzonym kiwnięciem głowy i Bankston podjął wątek: - Oskar jest typem nieco... rzekłbym - niezrównoważonym. Ciągle nosi go po świecie, nigdzie nie zagrzewa długo miejsca... Ale nie ma w tym jego winy... on nie jest człowiekiem złym. To prawda, że w zasadzie nigdy nie pracował, a jego pasją stał się hazard, ale o ile wiem, nie był szulerem czy oszustem. Grał uczciwie, a ponieważ umie grać, wygrywał.

- Czy pana zdaniem Oskar Slater mógł popełnić zbrodnię, o którą jest oskarżony?

- Nie... Nigdy w to nie uwierzę! Oskar to człowiek łagodny i naprawdę dobry. To niemożliwe, by mógł kogokolwiek zabić!

Choć Bankston podniósł głos i przybrał oburzony wyraz twarzy, i tak nikogo nie przekonał. Taki już los ludzi szarych i przeciętnych, że z reguły nikt ich nie słucha, a jeżeli nawet, to z obojętnością i znudzeniem.

- Dziękuję panu.

M'Clure ominął wzrokiem świadka, spojrzał na prokuratora i... zesztywniał. Linsay był jedynym człowiekiem w tej sali, który nie sprawiał wrażenia obojętnego. Wprost przeciwnie, niczym stary lis, który skulony pod płotem do skoku oczekuje z napięciem chwili, gdy pies opuści okolice kurnika, prokurator ze skupioną uwagą czekał, aż przyjdzie jego kolej rozmowy ze świadkiem. Poderwał się ze swego miejsca i w trzech susach był już przy Bankstonie.

- Panie Bankston - zaczął niby obojętnie - twierdzi pan, że oskarżony to dobry i łagodny człowiek, który nie zrobiłby krzywdy nawet muszce...

- Tego nie powiedziałem... Nie tak dosłownie... Wyraziłem się... - próbował się bronić Bankston.

- Och! Nie kłóćmy się o słowa, wszak sens jest właśnie taki, czyż nie? - Linsay obdarzył świadka najbardziej przyjaznym ze swych uśmiechów.

- Bo ja wiem...?

- I ten oto niewinny i łagodny człowiek - prokurator parł do przodu jak pewna swego zwarta kolumna wojska - żyje sobie spokojnie i uczciwie z... łupienia innych przy karcianym stoliku.

Nienormalne jak na Linsaya zachowanie już od samego początku skupiło uwagę publiczności. Teraz twardy i zdecydowany ton jego głosu zelektryzował ją. M'Clure, który zrozumiał, że popełnił błąd traktując Bankstona jako bezwartościowego szaraczka, usiłował ratować sytuację.

- Wysoki sądzie! Zgłaszam sprzeciw! Pan prokurator, przekręcając słowa świadka, zmienia zupełnie ich sens.

Sędzia Henryson był nie tylko znudzony, ale także już nieco zirytowany.

- Panowie! - zwrócił się do obrońcy i oskarżyciela. - Rozpatrujemy tu sprawę o morderstwo, dajcie więc spokój tym słownym zabawom. Panie prokuratorze, proszę zadać wreszcie świadkowi jakieś konkretne pytanie.

- W tej chwili, Wysoki Sądzie. - Linsay był wręcz wzorem grzeczności i dobrego wychowania. - Panie Bankston, z czego utrzymywał się Oskar Slater?

- Tego dokładnie nie wiem... Przypuszczam, że z hazardu.

- Czy tylko? - drążył Linsay.

- No... nie wiem... być może miał inne dochody.

Wszyscy już domyślali się, że Bankston wie, tylko nie chce powiedzieć, ale Linsay wiedział także, jak to z niego wydobyć.

- Przypominam panu, że zeznaje pan pod przysięgą! Proszę powiedzieć, czy wiadomo panu coś o innych dochodach oskarżonego?!

- Wiadomo...? - wił się Bankston. - To trudno powiedzieć... Słyszałem, że Oskar ma też inne źródła zarobkowania...

- Czy jednym z tych źródeł był nierząd?!

Zanim M'Clure zdążył zareagować, Bankston bąknął cicho:

- Tak, słyszałem.

- Dziękuję panu, panie Bankston.

Linsay z zadowoleniem na twarzy wracał na swoje miejsce, a M'Clure zdawał sobie sprawę, że szum pośród publiczności jest wyrazem podziwu dla prokuratora i że on tym razem nie może na to nic poradzić.


Edynburg,

4 maja 1909 roku - godzina 16:30


Pani Freedman była kobietą w co najmniej średnim wieku, dobrze ubraną, ale bez wyzywającej elegancji, cechującej stroje wielu kobiet, które opornie żegnają się nawet z drugą już młodością. Kobiecie tej, która odkupiła od Oskara Slatera jego mieszkanie w Glasgow, John M'Clure poświęcił bardzo dużo czasu i uwagi. Nie chciał popełnić błędu, jakiego dopuścił się przesłuchując Bankstona. Panią Freedman wypytał z najwyższym zainteresowaniem o wszystkie możliwe szczegóły i szczególiki. Od czasu do czasu spoglądał na prokuratora, który słuchał prowadzonego przez swego przeciwnika przesłuchania bez specjalnego zainteresowania, ale i nie obojętnie. Coś tam niekiedy notował, lecz tym razem M'Clure nie zwracał na to uwagi. Podejrzewał, chyba słusznie, że Linsay i tak wie, o co ma pytać świadka, a te rzekome notatki, najprawdopodobniej nieistotne gryzmoły, robi właśnie po to, by wytrącić obrońcę z równowagi.

M'Clure skończył, pani Freedman potwierdziła złożone w śledztwie zeznania. Była dość przychylnie nastawiona do Slatera i jakby nie poddawała się powszechnemu przekonaniu, że jest on mordercą, a wyrok skazujący to tylko formalność.

- Pani Freedman - Linsay rozpoczął swój monotonny spacer przed świadkiem - przyjechała pani z Londynu, by przejąć mieszkanie opuszczone przez oskarżonego. Czy tak?

- Tak, panie prokuratorze. - Głos pani Freedman brzmiał spokojnie, może nawet dystyngowanie.

- Oskarżonego już w tym czasie w Glasgow nie było?

Zapowiadało się na równie długie i nudne przesłuchanie jak to, które przed chwilą zakończył M'Clure.

- To także prawda. Szczerze mówiąc, byłam tym nieco zdziwiona.

- Zdziwiona? - podchwycił natychmiast Linsay.

- Tak, zdziwiona - odparła pani Freedman głosem pozbawionym wszelkich emocji. - Nie wszystkie warunki przejęcia mieszkania były omówione, poza tym nie przepadam za załatwianiem spraw przez pośredników, choć w tym przypadku był nim przyjaciel pana Slatera. Wszystko wyjaśnił mi jednak list.

- Czy pamięta pani, co zawierał?

- Nie dosłownie, ale w tym liście, który przekazała mi służąca, pan Slater przepraszał mnie za swój nagły wyjazd i pisał, że z góry przyjmuje wszystkie warunki. Prosił jedynie, by informować tych, którzy by o niego pytali, że wyjechał do Monte Carlo.

- Czy w mieszkaniu znalazła pani coś interesującego? - Linsay, po uzyskaniu potrzebnych mu informacji, natychmiast zmienił temat.

- To zależy, co pan uważa za interesujące... Były tam różne rzeczy, których pan Slater nie zabrał ze sobą...

Pani Freedman najwyraźniej nie miała zamiaru odpowiadać na tak niekonkretnie sformułowane pytanie. Linsay zrozumiał od razu.

- Chodzi mi o rzeczy związane ze sprawą morderstwa.

- Ach, o to!

Zdziwienie pani Freedman było, oczywiście, niezbyt szczere, przecież dokładnie wiedziała, w jakiej sprawie zeznaje. Ale prokurator nie wywołał w niej zachwytu i choć pełna surowych zasad nie miała zamiaru pozostawać w niezgodzie z prawdą, to jednocześnie postanowiła powiedzieć mu tylko tyle, ile będzie konieczne.

- Nie było tam nic, co wskazywałoby na to, że pan Slater ma bezpośredni związek ze sprawą.

- A pośredni?

Linsay znakomicie wyczuł myśli świadka i wiedział, jak powinien z nim postępować.

- Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale w jednym z pokoi znalazłam szeroko rozłożoną gazetę z artykułem o zabójstwie Marion Gilchrist i opisem wyglądu zewnętrznego mordercy.

Pani Freedman, zgodnie ze swoimi zasadami, musiała to powiedzieć, ale natychmiast próbowała złagodzić wymowę podanego faktu:

- Nie ma w tym nic dziwnego. Sama też mam taką gazetę.

- Czy w swojej gazecie zakreśliła pani jakoś specjalnie opis wyglądu mordercy?

Linsay już nie spacerował. Teraz stał przed panią Freedman i spokojnie, lecz zdecydowanie zadawał jej te najważniejsze z przygotowanych pytań.

- A po cóż miałabym to robić? - Tym razem jej zdziwienie było szczere.

- A w tej, którą pozostawił oskarżony?

- No tak... rzeczywiście... - Pani Freedman nie mogła się uchylić od odpowiedzi. - W tej gazecie opis mordercy był zakreślony czerwonym atramentem.

Publiczność zawrzała, a słuchający jej pomruków M'Clure nie potrzebował wiele czasu, by zorientować się, że mimo jego wysiłków nikt na tej sali nie ma wątpliwości: zabójcą Marion Gilchrist jest Oskar Slater.


Edynburg,

4 maja 1909 roku - godzina 22:25


Świadkowie obrony zeznają przeciwko mordercy” - to był główny tytuł dzisiejszej relacji z sądu, a pod nim: “Prokurator Linsay odsłania niegodziwości życia mordercy i jego przyjaciółki”.

Przynajmniej dzisiaj dali mi spokój” - pomyślał M'Clure, ograniczając lekturę gazety do tytułów. Sięgnął po list. Tym razem anonimowy korespondent nie gratulował mu. Nie było czego. Obaj wiedzieli, że redaktor miał rację.

M'Clure żałował nawet nie tego, że tak pochopnie podjął się obrony, ale że zanim to uczynił, tak rzadko bywał w sądzie i zdobył tak mało doświadczenia. Nie potrafił wykorzystać własnych świadków, za to prokurator robił z nimi, co chciał. No, może z wyjątkiem Katarzyny Schmalz, ale jej zeznania wszyscy potraktowali raczej jako zabawny przerywnik w tej ponurej sprawie niż jako poważne i liczące się oświadczenie. Nie, Katarzyna Schmalz nie mogła pomóc swemu byłemu chlebodawcy, ale czy mógł mu pomóc jego własny obrońca?

A kto pomoże obrońcy?” - pomyślał M'Clure.

- Teraz już nikt... nawet ty - powiedział głośno do nieznanego człowieka, którego list wciąż trzymał w ręku.


Edynburg,

5 maja 1909 roku - godzina 10:00


- Wysoki Sądzie! - M'Clure bardzo chciał wierzyć, że tym razem uda mu się przekonać sędziego, tak jak jego przekonał we wczorajszym liście anonimowy korespondent. - W imieniu mojego klienta pragnąłbym złożyć wniosek o dodatkowe przesłuchanie nadintendenta Orda i detektywa Gordona. Prowadzili oni śledztwo w sprawie morderstwa, o które oskarża się mojego klienta.

Oficjalne zgłoszenie wniosku to nie jakieś tam wtrącone momochodem uwagi i sędzia Henryson musiał sprawę potraktować poważnie.

- Panie M'Clure, co skłania pana do złożenia takiego wniosku, i to w chwili, gdy zakończyliśmy już przesłuchiwanie świadków?

- Przyczyna jest bardzo prosta. Uważamy, że w trakcie śledztwa zostały...

M'Clure'a nieco zaskoczyła przychylność sędziego i fakt, że Linsay tym razem nie protestował. Próbował starannie dobierać słowa, by po raz drugi nie wyprowadzić Henrysona z równowagi.

- ...powiedzmy, przeoczono pewne fakty mające dla mojego klienta ogromne znaczenie.

- Proszę nam ujawnić te fakty.

Sędzia Henryson nawet na moment nie odstępował od procedury i dobrego tonu. M'Clure, który spodziewał się wybuchu złości i natychmiastowego odrzucenia wniosku, był coraz bardziej zbity z tropu.

- Cóż... trwałoby to zbyt długo, a nie chciałbym wystawiać cierpliwości sądu aż na taką próbę... - bąkał niezbyt pewnie.

- Ależ proszę, niech pan wystawia.

W tych pozornie grzecznych i uprzejmych słowach sędziego było tyle jadu i złośliwości, że M'Clure natychmiast zrozumiał, iż Henryson mimo wszystko nie traktuje jego wniosku poważnie. To zmobilizowało go. Rzucił się do szaleńczego ataku jak obrońca reduty z góry skazanej na klęskę.

- Chodzi nam zarówno o sposób przeprowadzenia konfrontacji w Nowym Jorku, jak i o przebieg ekspertyzy w mieszkaniu Marion Gilchrist, metodę ustalenia alibi mojego klienta, a także sprawę narzędzia zbrodni, czyli owego młotka, który rzekomo został znaleziony w bagażach Oskara Slatera.

- Jednym słowem, chciałby pan niemal w całości podważyć wyniki śledztwa, na podstawie których został sformułowany akt oskarżenia?

Jad przenikający poprzednią wypowiedź sędziego zniknął bez śladu i teraz nawet prokurator nie wiedział, czy Henryson odnosi się poważnie do wniosku obrońcy, czy też nadal zmierza w sobie tylko wiadomym kierunku. Linsay podniósł głowę znad papierów, popatrzył na sędziego i nie mogąc wyczytać nic z jego zamkniętej, skupionej twarzy, przeniósł wzrok na adwokata. M'Clure, który myślał o tym samym, zawahał się, ale nie miał już drogi odwrotu.

- W zasadzie ma pan rację, panie sędzio.

To, co teraz nastąpiło, było zaskoczeniem dla wszystkich, nawet dla Slatera. Do tej pory sprawiał wrażenie jakby nieobecnego, teraz patrzył zafascynowany na sędziego Henrysona syczącego jak najbardziej jadowity z węży.

- Pan raczy sobie żartować, mecenasie! W trzecim dniu procesu zgłasza pan wniosek, którego celem jest nie tylko cofnięcie nas o te trzy dni, ale wręcz o kilka miesięcy śledztwa! Jestem sędzią nie od dziś i wydawało mi się, że znam wszystkie metody obrońców, ale z czymś takim jeszcze się nie spotkałem...

- Przeprowadzone śledztwo...

M'Clure próbował się bronić, ale Henryson nie miał zamiaru go słuchać.

- Panie M'Clure! Nie po raz pierwszy usiłuje pan nie tyle podważyć wyniki śledztwa, ile oczernić ludzi, którzy je przeprowadzili, a to jest po prostu niedopuszczalne!

Nabrzmiały złością, lecz cichy głos Henrysona w zestawieniu z jego kamienną twarzą i prawie nieruchomą postacią robił wprost piorunujące wrażenie, o wiele większe, niż gdyby sędzia krzyczał i wymachiwał rękami.

- Policjanci prowadzący śledztwo - syczał przez zęby sędzia - przedstawili sądowi wystarczający materiał i nie widzę najmniejszego powodu, by przychylać się do pańskiego złośliwego wniosku, tym bardziej że rozpoznałem już pańską metodę postępowania. Wniosek oddalam!

Sędzia uznał sprawę za zakończoną, ale M'Clure jeszcze nie zrezygnował.

- Ależ, panie sędzio, chociażby sprawa tego młotka...

- O! Właśnie, właśnie - podchwycił natychmiast Henryson, a prokurator opuścił znów głowę wiedząc, że to koniec, już po wszystkim. - Najwyższy czas, by w sprawie narzędzia zbrodni wypowiedzieli się biegli. Proszę wprowadzić - sędzia sprawdził w papierach, kogo powinien teraz przywołać na salę - profesora Glaistera.

M'Clure od początku był przekonany, że jego wniosek zostanie odrzucony i że Henryson się wścieknie. Nie mógł sobie jednak darować, że dał mu się tak oszukać i uśpić rzekomą przychylnością. Odwrócił się w stronę publiczności, szukając pośród wielu twarzy tej jednej, na której chciał znaleźć odbicie swojej klęski, ale w tym momencie usłyszał głos sędziego:

- Profesorze Glaister, przeprowadził pan ekspertyzę młotka znalezionego w bagażach oskarżonego oraz części jego garderoby. Czy może pan przedstawić swoją opinię?

Julian Glaister pozbawiony był zupełnie cech fizycznych, które z reguły przypisuje się profesorom. Z pewnością przekroczył już sześćdziesiątkę, ale sądząc z sylwetki i sprężystości ruchów, można go było uznać za o wiele młodszego. Co prawda, włosy miał niemal białe, za to wszystkie. Twarz przystojną, o rysach wręcz klasycznych, ciało szczupłe, prezentujące się znakomicie w najnowszego kroju garniturze. Nic zatem dziwnego, że Juliana Glaistera zawsze otaczała spora gromadka starszych i młodszych wielbicielek, których nie zabrakło także tu, na sali sądowej.

Profesor grzecznie skłonił głowę w stronę sędziego, lecz zanim rozpoczął swój wywód, potoczył oczami, wyłuskując wśród publiczności twarze i sylwetki swoich adoratorek, które przybyły tu z uwielbienia dla niego i tylko po to, by go podziwiać. Glaister sprawdził też, czy jest przez wszystkie dobrze widziany, lekkim muśnięciem dłoni przygładził siwą fryzurę i wreszcie zaczął:

- Jeśli Wysoki Sąd pozwoli, zacznę właśnie od wspomnianych fragmentów garderoby oskarżonego. Otóż, szczegółowym badaniom poddałem należący do niego płaszcz przeciwdeszczowy. Znalazłem na nim około dwudziestu pięciu małych plamek barwy czerwonobrunatnej. Badając je pod mikroskopem stwierdziłem, że w niektórych plamkach znajdują się cząsteczki podobne do czerwonych ciałek krwi ssaków. I to na razie tyle, jeśli chodzi o płaszcz. - Glaister znów grzecznie skinął Henrysonowi głową i kontynuował: - Co do młotka, to jego uchwyt wykazuje ślady ścierania lub wybielania, ale mimo to udało mi się wykryć na nim cząsteczki, które podobnie jak te na płaszczu mogą być czerwonymi ciałkami krwi ssaków.

- Mogą być czy są? - Sędzia Henryson żądał konkretnej odpowiedzi. - Niech pan to sprecyzuje.

- To nie jest takie proste. - Następny uprzejmy ukłon głową. - Mogę jedynie ograniczyć się do stwierdzenia, że gdyby sprawa nie była tak poważna, powiedziałbym bez wahania, że są to ślady krwi. Plamy na płaszczu mógł zmyć deszcz, ale równie dobrze mogły zostać sprane umyślnie.

Ostatnia odpowiedź Glaistera była dla sędziego już o wiele bardziej zadowalająca.

- Czy to już wszystko, panie profesorze?

- W zasadzie tak - odparł z żalem Glaister.

Profesor był wyraźnie zasmucony faktem, że musi opuścić już to miejsce, na którym obserwuje go kilkadziesiąt par oczu, z oczami jego wielbicielek na czele. Interwencja M'Clure'a umożliwiła mu jednak pozostanie.

- Wysoki Sądzie, czy mogę zadać biegłemu kilka pytań?

Trudno powiedzieć, aby sędzia Henryson popatrzył na obrońcę z sympatią, ale tym razem nie miał powodu, by krępować mecenasa i odmówić mu prawa rozmowy z biegłym. Jego: “Proszę” zabrzmiało nawet jakby nieco pojednawczo.

M'Clure stanął kilka kroków przed eleganckim starszym panem, świadomie, a nawet złośliwie zasłaniając go własną osobą przed oczami dużej części publiczności.

- Na sali rozległy się syki niezadowolenia, a sam Glaister usiłował wychylić się zza ramion swego rozmówcy. M'Clure ignorował jego wysiłki, wciąż tkwiąc tuż przed nim.

- Profesorze Glaister, czy jest pan pewien, że właśnie tym młotkiem popełniono morderstwo?

M'Clure wskazał dłonią leżące na stoliku przypuszczalne narzędzie zbrodni. Glaister zrozumiawszy, że M'Clure nie ma zamiaru go odsłonić, postanowił się zemścić.

- Wydaje mi się - wycedził - że jedynie Wysoki Sąd jest powołany do odpowiedzi na to pytanie. Ja tylko przeprowadziłem naukową ekspertyzę tego przedmiotu. Wiem jednak, że nadintendent Ord, który przekazał mi ów przedmiot do ekspertyzy, nie podzielał pańskich wątpliwości.

Ostatnie zdanie Glaister potraktował jako złośliwość pod adresem adwokata, temu jednak najwyraźniej sprawiło ono dużą przyjemność.

- To mnie nie dziwi - uśmiechnął się M'Clure.

- Czy ma pan jeszcze jakieś pytania? - wtrącił sędzia.

Henryson był tym razem czujny i M'Clure wiedział, że nie ma najmniejszych szans na wykorzystanie nieopatrznej uwagi Glaistera.

- Panie profesorze, czy zapoznał się pan z wynikami oględzin zwłok?

- Znów niewłaściwie adresuje pan swoje pytanie, panie mecenasie - tryumfował Glaister. - Moim zadaniem było jedynie zbadać, czy na dostarczonych mi przedmiotach są ślady krwi i czy jest to krew ofiary.

- A jednak szkoda, że nie zapoznał się pan z wynikami sekcji.

M'Clure podszedł do swego stołu po protokół sekcji i dzięki temu Glaister mógł ponownie ukazać się oczom swoich wielbicielek. Tylko na moment, bo adwokat z kartką papieru w ręku znów stanął przed nim.

- Gdyby pan to zrobił, wiedziałby pan, że niektóre z ran zadanych pani Gilchrist miały do pięciu i pół cala długości, a takiej rany nie można zadać młotkiem do tłuczenia węgla.

Profesor Glaister miał już zdecydowanie dość tego bezczelnego faceta, który nie tylko psuł mu spotkanie z wielbicielkami, ale na dodatek zadawał jeszcze kłopotliwe pytania.

- Powtarzam raz jeszcze, że w mojej ekspertyzie nie stwierdziłem ani razu, że to właśnie ten młotek posłużył do zadania komuś śmierci. Stwierdziłem jedynie...

- Ale pańskie stwierdzenie zostało oparte na założeniu, że narzędziem zbrodni był właśnie ten młotek i że...

Wytrzymałość profesora skończyła się. Nie oglądając się na dobre maniery, przerwał obrońcy bez pardonu, zwracając się wprost do sędziego:

- Wysoki Sądzie! Mam wrażenie, że ta dyskusja z panem mecenasem prowadzi donikąd. Czy Wysoki Sąd mógłby uwolnić mnie od dalszych pytań obrońcy?

Za plecami M'Clure'a rozległy się brawa. Najpierw nieliczne, głównie wielbicielek podstarzałego dandysa, potem jednak coraz głośniejsze, w miarę jak przyłączali się do nich i inni. Zrezygnowany M'Clure powrócił na swoje miejsce.


Edynburg,

5 maja 1909 roku - godzina 11:30


Kiedy profesor Glaister w otoczeniu grupki wielbicielek opuścił już salę, niepostrzeżenie wszedł do niej drugi powołany przez sąd biegły. Zajęta komentowaniem występu Glaistera publiczność niemal nie zwróciła uwagi na doktora O'Connora, wiekiem nie ustępującego Glaisterowi. Nie miał on wielbicielek, bo i któż mógłby zachwycać się niepozornym, jakby skurczonym człowieczkiem ze sporą łysiną i wydatnym brzuszkiem. Na dodatek jego nogi były tak krzywe, jakby przez całe życie obejmowały koński grzbiet. Publiczność zauważyła O'Connora właściwie dopiero wówczas, gdy sędzia Henryson zwrócił się bezpośrednio do niego:

- Doktorze O'Connor, jest pan biegłym powołanym na wniosek obrony.

- Tak... tak - bąknął O'Connor.

Doktor rozglądał się nieśmiało po sali, sędzia odczekał więc, aż człowieczek zobaczy już to, co chciał, by ponownie zwrócić się do niego:

- Proszę przedstawić nam swoją opinię, ale - jeśli to możliwe - nieco głośniej i wyraźniej.

O'Connor, lekko spłoszony, spojrzał na sędziego, po czym zaczął grzebać w przepastnych kieszeniach czegoś, co miał na sobie, a co nie było ani marynarką, ani surdutem, tylko czymś pośrednim między nimi.

- Wysoki Sądzie - zaczął, rozkładając przed sobą wyciągane z kieszeni notatki - przede wszystkim muszę stwierdzić, że ilość materiału do badań, który znaleziono na płaszczu i na młotku, jest zdecydowanie niewystarczająca do określenia, czy jest to krew, czy nie. - Doktor znalazł wreszcie właściwą karteczkę, mocniej ujął ją w lewą rękę, prawą chowając w kieszeniach wszystkie pozostałe. - Zresztą, profesor Glaister nie stwierdził tego jednoznacznie. - Sprawdził swoje notatki. - Tak, nie stwierdził. Jeśli jednak uznamy, że jest to krew ssaka, to i tak nie będziemy w stanie zbadać, czy to krew pani Gilchrist.

Po tym oświadczeniu O'Connor zachichotał, jakby ta informacja sprawiła mu wyjątkową przyjemność. Widzów przeszedł dreszcz wywołany jego satanicznym chichotem, ale O'Connor już ciągnął swój wykład:

- Po drugie, kształt i rozmiary ran, które zadano ofierze, świadczą o tym, że narzędziem zbrodni mogły być równie dobrze, a może nawet lepiej: siekiera, noga od krzesła lub jakiś inny przedmiot. Rzeczony młotek wydaje się najmniej prawdopodobny.

Nikt nie wiedział, czy O'Connor już skończył, czy tylko przerwał na chwilę. Sędzia Henryson postanowił to sprawdzić:

- Swoją opinię opiera pan, oczywiście, na oględzinach zwłok?

- Nie, Wysoki Sądzie. Nie uczestniczyłem w oględzinach.

Henryson był zdziwiony, ale postanowił dociec prawdy.

- A zatem, jest ona wynikiem badań płaszcza i młotka?

Teraz O'Connor spojrzał na sędziego mało przytomnym wzrokiem.

- Nie, Wysoki Sądzie. Ja takich badań nie przeprowadzałem.

Oczy sędziego, które przed chwilą przypominały spodki od filiżanek, teraz osiągnęły rozmiary talerzyków do ciasta.

- Ale przynajmniej widział pan te przedmioty?!

- Niestety... nie...

O'Connor zajął się upychaniem do kieszeni karteczek ze swoimi zapiskami.

- To na czym, u licha, opiera pan swoją... powiedzmy, ekspertyzę?! - wybuchnął Henryson.

Wydawało się, że na całym świecie nie było wówczas równie zadziwionego człowieka jak sędzia Henryson.

- Swoją opinię wydałem jedynie po zapoznaniu się z raportem profesora Glaistera, bo tylko tyle mi udostępniono.

Henryson nie był pewien, czy poruszenie, które zapanowało na sali, było wywołane nieodpowiedzialnymi - jego zdaniem - opiniami wypowiadanymi przez tego dziwaka, czy też faktem, że nie dopuszczono go do badań narzędzia zbrodni. Na wszelki wypadek wolał sięgnąć po młotek. Gdy publiczność uciszyła się, sędzia ogłosił uroczyście:

- Na tym kończymy postępowanie dowodowe. Odraczam rozprawę do jutra, do godziny dziesiątej. Właśnie o tej porze rozpocznie swe przemówienie pan prokurator. Po nim zabierze głos obrońca, a potem, mam nadzieję, ława przysięgłych wyda wyrok, który wreszcie zakończy tę ponurą sprawę.


Edynburg,

5 maja 1909 roku - Godzina 17:00


- Cóż... Myślę, że nie wygląda to tak tragicznie jak się panu wydaje...

M'Clure stał przed tym samym więziennym okienkiem, w tej samej celi, w której już tyle razy spotykał się ze swoim klientem. I tak samo jak zawsze przyglądał się ponurej, nisko pochylonej nad stołem twarzy tamtego. Słowa, które wypowiadał, nie brzmiały przekonująco, sam o tym wiedział. Slater milczał dłuższą chwilę, zajęty wyskrobywaniem czegoś grubym paznokciem na blacie stołu, zanim odezwał się cicho:

- Sie... Pan sam w to nie wierzy.

- Gdybym nie wierzył, już dawno... - żachnął się adwokat. - W każdym razie pan nie może się załamywać.

- Może jednak... ja... - usiłował coś wyjąkać Slater - coś mówić... pod tym...

- Chce pan zeznawać pod przysięgą?

- O, to to!

Slater jakby nieco się ocknął, choć wciąż jego głównym zajęciem pozostawało skrobanie po stole.

- Niech pan tego nie robi, pańska znajomość angielskiego i rozstrój psychiczny mogą się okazać zgubne w skutkach. Niech pan już lepiej zostawi sprawę w moich rękach.

Co do pierwszej kwestii, M'Clure miał absolutną pewność, co do drugiej - już znacznie mniejszą. Slater chyba też, bo skwitował ostatnie zdanie adwokata jedynie smutnym kiwnięciem głowy, które sprawiło M'Clure'owi wyraźną przykrość.

Drzwi do celi otworzyły się i w progu stanął więzienny strażnik.

- Panie mecenasie, czy pan już skończył?

- Tak, tak. Już wychodzę. - M'Clure zbierał swoje rzeczy z ulgą myśląc o tym, że może już stąd wyjść. - Do widzenia, panie Slater.

Adwokat wyciągnął ku niemu rękę, ale Slater, teraz już całkiem zajęty blatem stołu, wcale tego nie zauważył. M'Clure zwinął palce, zacisnął je mocno i omijając strażnika wyszedł z celi. Strażnik obejrzał się, czy adwokat jest już dostatecznie daleko, i podszedł do stołu. Slater właśnie kończył wyskrobywanie ostatniej litery.

- I cóżeś tam nabazgrał, morderco? - spytał nieprzyjaźnie strażnik.

Slater usiłował zasłonić napis dłonią, ale odepchnięty mocno - spadł ze stołka. Strażnik pochylił się nad blatem, aby odcyfrować napis.

- Jestem nie... niewinny i... wyjdę stąd... wolny.

Twarz strażnika wykrzywił grymas, wyrażający trzy uczucia przepełniające tego umundurowanego człowieka: ironię, pogardę i nienawiść.

- Nawet nie masz o tym co marzyć! - Pochylił się nad wciąż siedzącym na podłodze Slaterem. - Ta cela nie jest taką sobie zwyczajną celą. Spotkał cię niebywały zaszczyt. To właśnie tu siedzieli najwięksi zbrodniarze Szkocji i rzeczywiście wszyscy stąd wyszli, ale... ten spacer był dla nich ostatni, a u jego kresu czekała... szubienica!

Strażnik rechotał, zadowolony z przerażenia więźnia. Wyszedł z celi i głośno zatrzasnął za sobą drzwi. Ale Oskar Slater słyszał jego złowróżbny śmiech nawet przez grube drzwi i jeszcze grubsze mury.


Edynburg,

6 maja 1909 roku - Godzina 10:00


- Panowie przysięgli!

Prokurator Linsay rozpoczął swe przemówienie stojąc twarzą do piętnastu ludzi, którzy jeszcze dziś mieli wydać wyrok, ale już po chwili wieloletnie przyzwyczajenie dało o sobie znać i ruszył na swój odbywany na jakże niewielkiej przestrzeni spacer.

- Oto kończymy dziś proces przeciwko człowiekowi, który, jak niezbicie wykazało śledztwo i przewód sądowy, popełnił ohydną zbrodnię. Zbrodnię tę usiłuje teraz ukryć za zasłoną milczenia.

Choć prokurator nawet przez moment nie spojrzał na oskarżonego, to siła jego słów sprawiła, że spoczęły na nim oczy wszystkich obecnych na sali. Slater, siedzący jak zwykle ze zwieszoną nisko głową, nie widział tego, choć chyba wyczuwał.

- Zeznania świadków - podjął Linsay po krótkiej, wyważonej pauzie - odkryły nam jednak jego prawdziwe oblicze i ucieczka w milczenie na nic się nie zdała, choć pozostaje, oczywiście, wymowna. Przypomnijmy sobie zatem zebrane fakty.

To był koniec wstępu, teraz prokurator przechodził do sedna sprawy.

- Kiedy w listopadzie ubiegłego roku oskarżony przybył do Glasgow, nie była to jego pierwsza wizyta w tym mieście. Był tu już w roku 1901. Przez siedem lat, które dzielą pierwszą wizytę od ostatniej, oskarżony nie zmienił się nawet na jotę. Jego przyjaciel stwierdził, że nigdy nie splamił on rąk uczciwą pracą. Parał się za to totalizatorem, bukmacherstwem, grą hazardową i handlem klejnotami, a także innymi zajęciami, do których jeszcze wrócimy. Już i te jednak wystarczą, by wyrobić sobie zdanie o człowieku, który się im oddaje i czyni z nich główną treść swego życia. Ale zajmijmy się teraz ostatnią, jakże brzemienną w skutki wizytą oskarżonego w Glasgow. Jak już powiedziałem, przybył tu w listopadzie 1908 roku.

Prokurator podszedł do stojaka, na którym zawieszono powiększenie odpowiedniego fragmentu planu Glasgow. Były na nim zaznaczone krzyżykami miejsca, gdzie mieszkał Oskar Slater, gdzie znajdowały się jego karciane kluby, gdzie stał dom, w którym mieszkała nieszczęsna Marion Gilchrist. Linsay ujął w prawą dłoń drewnianą pałeczkę.

- A zatem przybył i wynajął mieszkanie o pięć minut drogi od domu, w którym mieszkała jego przyszła ofiara.

Prokurator pokazał na planie. Rzeczywiście, oba punkty dzieliło zaledwie kilka przecznic.

- Oskar Slater nie przyjechał sam. Towarzyszyła mu przyjaciółka, kobieta lekkich obyczajów, z której nierządu oskarżony czerpał korzyści finansowe. Oczywiście, nie było to jego jedyne źródło dochodu. Grywał hazardowo, i to w dwu klubach naraz. Co ciekawe, oba znajdowały się w niedalekiej odległości od miejsca zbrodni.

Prokurator znów dotknął planu końcem drewnianej pałeczki. Jeden z punktów oznaczających karciany klub znajdował się jakieś trzy, może cztery przecznice na lewo od tego, którym oznaczono dom Marion Gilchrist. Drugi był nieco dalej, ale też dość blisko.

- Czy przygotowywał się do popełnienia zbrodniczego czynu? Czy go planował?

Prokurator dał słuchaczom czas na znalezienie własnej odpowiedzi, a sam tymczasem odłożył pałeczkę i spokojnym krokiem znów znalazł się na środku sali.

- Już wybór miejsc zamieszkania i miejsc gry w karty odpowiada na te pytania. Ale nie tylko to. Na początku grudnia oskarżony powiadomił swoich przyjaciół, że podjął decyzję opuszczenia Glasgow, przy czym każdemu podał inny cel swojej podróży. Mówił lub pisał o Monte Carlo, San Francisco, Chicago. Sprzedał większość znajdujących się w jego posiadaniu wartościowych przedmiotów, część zaś zastawił w lombardzie. Podjął z kasy oszczędnościowej 88 funtów, a od zegarmistrza w sposób gwałtowny domagał się zwrotu oddanego do naprawy zegarka. To wszystko razem wzięte jest zupełnie jednoznaczne. Podjęte przez oskarżonego działania możemy uznać za metodyczne przygotowanie zbrodni, która nastąpiła 21 grudnia!

Linsay przerwał, dając sędziom czas na przyzwyczajenie się do tego stwierdzenia i zapamiętanie go.

- Ale idźmy dalej. Po dokonaniu mordu oskarżony zerwał wszystkie kontakty, zatarł ślady i wyjechał do Liverpoolu, by stąd udać się czym prędzej do Ameryki. Nie pożegnał się ze znajomymi i przyjaciółmi, a na statku podał fałszywe nazwisko - Sando. Czy ktoś jeszcze może mieć wątpliwości?

To pytanie prokurator skierował bardziej w stronę publiczności niż sędziów. Mowa oskarżycielska to nie tylko część procesu, ale także teatralny spektakl i doświadczony jego wykonawca musi o tym pamiętać. Linsay pamiętał.

- Nie był to normalny wyjazd, ale paniczna ucieczka. A czy człowiek niewinny ucieka, i to w popłochu? - To znów było pytanie do sędziów. - Przytoczony przeze mnie przebieg wypadków tuż przed zabójstwem i po zabójstwie Marion Gilchrist mówi sam za siebie, ale dodam jeszcze dwa drobne fakty, które ostatecznie przeważają szalę. Otóż, nie podlega żadnym wątpliwościom, że oskarżony wiózł ze sobą do Ameryki młotek do rąbania węgla. Znaleziono go w jego bagażach. Czy gdyby był to zwyczajny młotek, oskarżony obciążyłby nim swoje bagaże? I fakt drugi. Oskarżony nie ma alibi na wieczór dwudziestego pierwszego grudnia. W klubie pojawił się dwadzieścia minut po godzinie szóstej i potem piętnaście przed dziesiątą. Co robił przez trzy godziny między siódmą i dziesiątą? Jak i gdzie je spędził? Jego przyjaciółka do spółki ze służącą usiłowały nas przekonać, że oskarżony przebywał wtedy w domu, ale ich zeznania nie są warte naszej uwagi ze względu na profesję pierwszej i pochodzenie drugiej kobiety. Zresztą, obie nie pochodzą z odpowiedniej sfery i ich zeznania należy traktować tak, jak na to zasługują.

Prokurator odetchnął głęboko, zmierzając najwyraźniej ku finałowi.

- Aby niepotrzebnie nie przedłużać mego wystąpienia w tak jasnej i jednoznacznej sprawie, przypomnę wam, panowie przysięgli, że oto stoi przed wami człowiek z gruntu zły, unikający jak ognia uczciwej pracy, odmawiający swej byłej żonie płacenia należnych jej alimentów, trudniący się niemal wszystkimi brudnymi profesjami, a tym samym zdolny do popełnienia każdego przestępczego czynu, z morderstwem włącznie. Wierzę, panowie przysięgli, że wydacie sprawiedliwy wyrok i krew niewinnej ofiary zostanie pomszczona.

Prokurator Linsay wśród burzliwych oklasków publiczności wolno wracał na swoje miejsce. Gdyby M'Clure nie był zajęty robieniem notatek i miał wolne ręce, też biłby mu brawo. Nie za jego oratorskie popisy, lecz za to, że swoim wystąpieniem wprowadził ład i jasność w przygotowywaną przez obrońcę mowę. To, czego jej dotąd brakowało, mecenas z satysfakcją odnalazł w zdaniach wypowiedzianych przez prokuratora.


Edynburg,

6 maja 1909 roku - Godzina 11:30


- Panowie przysięgli! Zanim przejdę do meritum mego przemówienia, pragnę podkreślić rolę, jaką w sprawie mego klienta odegrały policja i prasa. Zarówno policja, jak i prasa na grubo przed rozpoczęciem tego procesu uznały Oskara Slatera winnym zarzucanego mu czynu i okrzyknęły mordercą. To właśnie przedstawiciele policji i dziennikarze ukształtowali opinię o moim kliencie, zanim wy, panowie przysięgli, zebraliście się w tej sali.

Było to sprytnie pomyślane i obliczone na poruszenie ambicji i swego rodzaju dumy, jaka cechowała ludzi powołanych na sędziów przysięgłych. M'Clure nie pomylił się w wyborze tego środka. Na co najmniej połowie spośród piętnastu twarzy dostrzegł oznaki zrozumienia dla tego, co mówił, poruszenia faktem lekceważenia opinii sądu, ferowania wyroku zanim zadecydowali o nim oni - jedyni do tego powołani.

- Jeśli chodzi o prasę, to oczywiście nie mamy na nią wpływu, ale co się tyczy policji...

M'Clure spojrzał wymownie na prokuratora, lecz ten, wiedząc że mecenas nie może już ponowić swego wniosku o powołanie Orda i Gordona, pozostał obojętny, podobnie jak sędzia Henryson.

- Kilkakrotnie próbowałem przekonać Wysoki Sąd, że prowadzący śledztwo nadintendent Ord i detektyw Gordon powinni jednak stawić się tutaj i wyjaśnić nam kilka kwestii. Niestety, mój wniosek został odrzucony i dlatego w mojej obrończej mowie zadam więcej pytań, niż udzielę odpowiedzi.

M'Clure zrobił niewielką pauzę, uważnie obserwując twarze przysięgłych. Gdy spostrzegł na nich wystarczające, jego zdaniem, zainteresowanie, podjął swoją mowę.

- A teraz do rzeczy. Przypomnijmy, od czego zaczęła się cała sprawa. Otóż, zaczęła się ona od owej nieszczęsnej broszki, którą zastawił mój klient. Pan prokurator nie raczył wspomnieć o niej w swojej mowie ani słowem. Dlaczego?

Nikt, oczywiście, nie spodziewał się, że Linsay odpowie na to pytanie, a mimo to oczy wszystkich zwróciły się w jego stronę. Prokurator był zbyt doświadczonym prawnikiem i aktorem sądowym, by okazać, jak mu pod tymi spojrzeniami niewygodnie, ale ci, którzy go znali, wiedzieli, że nerwowe poprawienie się na krześle świadczy o pewnym zakłopotaniu, które ogarnęło prokuratora Linsaya.

- Sam odpowiem na to pytanie. - M'Clure uczył się szybko i przerwa, którą zrobił przed wypowiedzeniem tego zdania, była akurat taka, jaka być powinna. - Ano dlatego, iż niezbicie udowodniono, że broszka, którą Oskar Slater zastawił w lombardzie, i to na miesiąc przed morderstwem, nie była tą samą, którą rzekomo skradziono z mieszkania Marion Gilchrist.

Pomruk sali świadczył o tym, że śledzący proces zapomnieli zupełnie o sprawie broszki, że przypomnienie jej w tym momencie było dla nich absolutnym zaskoczeniem, a co więcej, że uważają ją za istotną i wymagającą wyjaśnienia zanim zapadnie wyrok. No, może M'Clure trochę przesadzał w interpretowaniu dobiegających zza jego pleców odgłosów, ale jednak coś w tym było.

- Dajmy już jednak temu spokój i idźmy dalej. - Widownia ucichła, oczekując kolejnych słów adwokata. - Pan prokurator szczegółowo omówił przeszłość mego klienta, jego rzekome przygotowania do morderstwa, wreszcie ucieczkę po jego dokonaniu. Aż dziw bierze - M'Clure patrzył prosto w oczy Linsaya, ale ten z równym uporem odwzajemniał jego spojrzenie - jak mało miejsca mój szanowny przedmówca poświęcił samej zbrodni. Poprzestał na stwierdzeniu, że oskarżony nie ma alibi na czas, w którym ją popełniono. Czy rzeczywiście mój klient nie ma takiego alibi? Oczywiście, że je ma! - M'Clure powiedział to z przekonaniem nie do podważenia. - Dają mu je oświadczenia jego przyjaciółki i służącej. - Na twarzy Linsaya zobaczył grymas lekceważenia, który można było także odszukać na obliczach kilku sędziów, dodał więc szybko: - Pan prokurator odrzuca zeznania obu tych kobiet, podważając ich wartość trybem życia jednej i pochodzeniem drugiej. Nie przeczę, że przyjaciółka mego klienta przyjmowała w swym mieszkaniu innych mężczyzn i być może czerpała z tego jakieś korzyści, ale czy ten fakt pozbawia ją praw ludzkich, a jej zeznania wiarygodności? - Lekceważący wyraz zniknął z twarzy sędziów przysięgłych. - Służąca mego klienta, podobnie jak jego przyjaciółka, rzeczywiście nie pochodzi z tak zwanego towarzystwa, ale czy nasze prawo nie jest równe dla wszystkich?! - Nawet sędzia Henryson musiał potakująco kiwnąć głową. Cios był zatem celny. - W jaki sposób Oskar Slater ma zdobyć potwierdzenie swej niewinności z ust ludzi z “odpowiedniej sfery”, skoro nigdy się w niej nie obracał? Czy zeznaniom tych ludzi Wysoki Sąd dałby większą wiarę niż słowom wypowiedzianym przez służącą?

Nawet ze swojego niewielkiego doświadczenia M'Clure wiedział, że ławki w salach sądowych wypełniają z reguły ludzie, którzy z wyższymi sferami mają raczej niewiele wspólnego. Prawdopodobnie tak było też w sprawie Oskara Slatera, ale to mógł tylko przypuszczać. Wiedział natomiast z całą pewnością, a kosztowało go to ładne kilka godzin zdobywania informacji i ich sprawdzania, że wszyscy sędziowie przysięgli wywodzili się z klasy średniej, a dwóch z nich nawet oczko niżej. To do nich skierował ten cały wywód, którego celność musiał uznać nawet prokurator. Po tym silnym ciosie M'Clure chciał jakoś przepchnąć nieco słabszy argument, by już za chwilę wyciągnąć z rękawa kolejnego asa.

- I jeszcze dwa fakty, których interpretacja może stać się kluczem do tej sprawy. Pan prokurator twierdzi, że wyjazd oskarżonego z Glasgow nosił wszelkie cechy ucieczki. Być może, ale jego prawdziwym powodem była nadzieja na podjęcie interesów w Ameryce, jego czas określała sprzedaż mieszkania, formę zaś ucieczki narzuciły poszukiwania prowadzone przez byłą żonę, a nie morderstwo, z którym mój klient nie miał nic wspólnego.

To tylko słowa i adwokatowi potrzebny był teraz bardziej przekonujący argument - as. Tym asem, w założeniu M'Clure'a, miało stać się rzekome narzędzie zbrodni.

- Pan prokurator powie, że wszystkiemu, co tu powiedziałem, przeczy fakt odnalezienia przy oskarżonym narzędzia zbrodni. Wysoki Sądzie, panowie przysięgli! - M'Clure wolno cedził każde słowo. - Pominę już wszystkie inne okoliczności związane z tym nieszczęsnym młotkiem, zadam natomiast jedno jedyne pytanie: czy gdyby ów młotek był rzeczywiście narzędziem zbrodni, Oskar Slater wiózłby go ze sobą do Ameryki? Nie! Wyjąłby go z walizki, wyszedł na pokład i najspokojniej w świecie utopił na wieki wieków w oceanie. Czyż nie tak postąpiłby każdy z nas?

Po tym retorycznym pytaniu adwokata na sali zapanowała tak głęboka cisza, jakiej jeszcze podczas tego procesu nie było. M'Clure wyczuwał podświadomie, że jest to cisza już o wiele bardziej przyjazna dla niego, a także dla Oskara Slatera. Postanowił nie topić osiągniętego efektu w zawsze niebezpiecznym i ryzykownym rozważaniu różnych za i przeciw i jak najszybciej zakończyć swoje wystąpienie.

- Panowie przysięgli! na zakończenie pragnę przypomnieć wam, nie tak przecież dawną, sprawę oszusta Edwarda Becka. Becka rozpoznało dwadzieścia kobiet, przy czym każda przebywała z nim ponad godzinę i mogła mu się dokładnie przyjrzeć. Wszystkie w przedstawionym im mężczyźnie rozpoznały oszusta i potwierdziły to przysięgą, a jednak okazało się, że były w błędzie. W sprawie Becka chodziło o oszustwo i oskarżonemu groziło kilka, może kilkanaście lat więzienia. W sprawie Oskara Slatera chodzi o ludzkie życie. I o tym pragnąłbym wam, panowie przysięgli, przypomnieć.


Edynburg,

6 maja 1909 roku - Godzina 13:05


M'Clure zakończył przemówienie i wrócił na swoje miejsce, sędziowie przysięgli zaczęli więc szykować się do opuszczenia sali, by udać się na naradę. Niespodziewanie osadził ich głos sędziego Henrysona.

- I ja chciałbym na zakończenie tej sprawy powiedzieć kilka słów. Śledztwo i proces, który właśnie dobiega końca, wyjaśniły, mam nadzieję, sprawę zabójstwa Marion Gilchrist. Ale czy przedstawiły nam w pełni osobowość człowieka, który jest o tę zbrodnię oskarżony? Któż może nam powiedzieć, kim w rzeczywistości jest oskarżony, jak się naprawdę nazywa i czym się zajmuje?

M'Clure słuchał w skupieniu, nie mając pojęcia, do czego sędzia zmierza.

- Wszystko, co wiemy o tym człowieku, jest co najmniej wątpliwe, z wyjątkiem tego, że nigdy nie zajmował się uczciwą pracą. Pan prokurator widzi w tym poparcie dla oskarżenia i jestem zmuszony przyznać mu rację. - Zdziwiony tym oświadczeniem Linsay podniósł głowę. - W tej sytuacji trudno dopuszczać domniemanie niewinności takiego człowieka jak oskarżony Oskar Slater. Domniemanie takie jest formalnie prawem każdego oskarżonego, ale dla porządnego i uczciwego człowieka jest ono nie tylko czymś formalnym. Mam nadzieję, że członkowie ławy przysięgłych będą o tym pamiętać, gdy zaczną rozważać sprawę swego werdyktu.

Sędzia stuknął młotkiem w blat stołu i podniósł się z krzesła. Na ten znak powstała publiczność, powstali sędziowie przysięgli, Slater i pilnujący go policjant. Na swoich miejscach pozostali tylko M'Clure i Linsay. Po raz pierwszy w ciągu tych trzech dni tak długo patrzyli sobie w oczy.

Co to ma znaczyć? Te słowa sędziego... Dlaczego on to powiedział?” - pytały oczy M'Clure'a.

- “Nic nie rozumiem... Co to wszystko znaczy? O co tu chodzi?” - to była cała odpowiedź, jaką w kierunku spojrzenia mecenasa mogły przesłać oczy prokuratora Linsaya.


Edynburg,

6 maja 1909 roku - Godzina 15:15


Dwie godziny oczekiwania na ogłoszenie werdyktu ławy przysięgłych John M'Clure spędził samotnie na rozpatrywaniu ostatnich słów sędziego. Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Robert Henryson zdecydował się na wygłoszenie swojej opinii, której nikt przecież od niego nie wymagał, ba, której w zasadzie nie miał prawa wypowiedzieć. Był przecież sędzią, który od początku do końca powinien pozostać człowiekiem bezstronnym, dociekającym prawdy, rozpatrującym racje i argumenty oskarżenia i obrony, ale nie przychylającym się do opinii żadnej ze stron. Tymczasem Henryson wyraźnie opowiedział się przeciwko Slaterowi. Nie tylko poparł argumenty prokuratora, ale jeszcze - bawiąc się w kruczki prawne - odmówił oskarżonemu prawa do domniemania niewinności, które wszak mu przysługiwało.

Także reakcja Linsaya zaprzątała uwagę M'Clure'a. Wszystko wskazywało na to, że prokurator był równie zaskoczony jak obrońca i choć wypowiedziana przez sędziego opinia popierała linię oskarżenia, Linsay nie był zachwycony wystąpieniem Henrysona.

Najbardziej bolał M'Clure'a fakt, że Henryson tymi kilkoma zdaniami zniweczył właściwie cały wysiłek obrońcy i zniwelował do minimum sukces, który odniósł on swoją mową obrończą. Świadczyły o nim - mniejsze - co prawda, niż po wystąpieniu prokuratora - oklaski, jakie rozległy się na sali, a także twarze przysięgłych, do których najwyraźniej dotarły argumenty obrony.

Czy teraz będą o nich jeszcze pamiętać? Czy wezmą je pod uwagę? Czy dadzą im wyraz w swoim werdykcie?


Edynburg,

6 maja 1909 roku - Godzina 15:20


Kiedy wszyscy zajęli już swoje miejsca i na sali zapadła napięta cisza, sędzia Henryson skinął głową i z ławy przysięgłych podniósł się jej przewodniczący z białym arkuszem papieru w ręku.

- Ława Przysięgłych, zgodnie z wnioskiem Rzecznika Korony, uznała Oskara Slatera winnym umyślnego zabicia osiemdziesięciodwuletniej Marion Gilchrist.

Publiczność zareagowała żywiołowo: posypały się cichsze i głośniejsze komentarze. Większość z nich wyrażała zadowolenie i wiarę w słuszność werdyktu, mniejszość była wyrazem wątpliwości, ale wszystkie one składały się na nieopisany zgiełk, który urwał się raptownie, gdy Oskar Slater zerwał się ze swego miejsca i zanim M'Clure zdążył go powstrzymać, zwrócił się wprost do sędziego:

- Milordzie... Ich... Ja chcę... Czy ja móc coś powiedzieć? Czy pan mi może pozwolić?

Sędzia spojrzał przeciągle na trzęsącego się ze zdenerwowania Slatera.

- Ława przysięgłych wydała już swój werdykt i to, co ma pan do powiedzenia, nie może już nic zmienić.

Sala chciała jednak usłyszeć wreszcie coś z ust samego oskarżonego i sędzia wyczuł to znakomicie, toteż dodał po chwili zastanowienia:

- Jeśli jednak mimo to oskarżony pragnie zabrać głos, to proszę.

Slater sprawiał wrażenie, jakby jeszcze nie bardzo wiedział, co ma powiedzieć, zbierał myśli, a może raczej starał się dobrać odpowiednie słowa w nie całkiem jeszcze przyjaznym sobie języku. W końcu zrezygnował z tego i zaczął tak, jak potrafił najlepiej:

- Milordzie! Ich bin von Amerika gekommen. To znaczy... Ja przyjechać tu z Ameryki i ja... nic nie wiedzieć o całej tej sprawie. Nigdy nie słyszałeś... słyszałem nazwiska Gilchrist. Nie wiem... jak wciągnięto mnie w to... Ich... Ja von Amerika gekommen dobrowolnie. Ich weiss nicht... Więcej nie mam nic do powiedzenia.

Ostatecznie, zniechęcony swym nieporadnym bojem z obcym językiem, usiadł i jak zwykle nisko zwiesił głowę.

- Oskarżony! - Sędzia jakby nie słyszał kalekiego wywodu Slatera. - Proszę wstać. Ogłaszam wyrok.

Wstał nie tylko Slater, ale także wszyscy obecni na sali.

- Oskarze Slater! Zasłużyliście na śmierć. Nakazuję przeto, by was w czwartek, dwudziestego siódmego maja 1909 roku, o godzinie szóstej rano w więzieniu w Glasgow stracono przez powieszenie.


Prywatne śledztwo


Edynburg,

7 maja 1909 roku


Tej nocy M'Clure nie był w stanie zasnąć. Na wszystkie strony rozpatrywał swoją klęskę, analizował jej przyczyny, a także - nie ma co ukrywać - myślał o skutkach. Na karierze prawniczej nigdy mu dotąd nie zależało, teraz nagle nabrał ochoty, by zostać sławnym adwokatem, ale oczywista porażka na samym początku długiej drogi już właściwie przekreślała sens dalszych wysiłków.

Nie mogąc wytrzymać w czterech ścianach pokoju, zerwał się niemal o świcie i wyruszył na spacer w nadziei, że o tej porze nie spotka nikogo, kto by go rozpoznał lub - co gorsza - zaczepił, aby wyśmiać, wykpić lub pożałować. Przechadzał się wąską ścieżką na skarpie stromo opadającej spod murów edynburskiego zamczyska. Rozmyślał wciąż o przegranej sprawie i o tym, czy powinien jeszcze odwiedzić Slatera i co mógłby mu powiedzieć. Nagle dostrzegł między drzewami sylwetkę jakiegoś człowieka. Początkowo nie zwrócił na niego większej uwagi, wszak nie on jeden mógł mieć ochotę na poranny spacer, ale po chwili skonstatował, że tamten wyraźnie podąża za nim, jakby go śledził. Upewnił się w tym, zmieniając co kilkanaście kroków kierunek swojej wędrówki, to wspinając się ku murom, to znów schodząc w dół. Tamten robił dokładnie to samo, specjalnie się zresztą nie kryjąc.

M'Clure jeszcze raz ruszył pod stromą skarpę, po czym raptownie zmienił kierunek i szybkim krokiem zbliżył się do nieznajomego mężczyzny.

- Czego pan chce? - rzucił nieprzyjaźnie.

Przyglądał się spode łba niemodnemu garniturowi tamtego, jego poprzecieranej w kilku miejscach czapce i bujnym, nieco potarganym wąsom.

- To ja - odparł tamten, zaskoczony nieco wrogością mecenasa.

- Co ja?! Co ja?! - denerwował się coraz bardziej M'Clure.

- To ja - powtórzył mężczyzna już nieco bardziej zdecydowanie.

- Po pierwsze, przestań pan bredzić, a po drugie, po co pan za mną łazi?! Nie znam pana i znać nie chcę! To byłoby wszystko!

M'Clure odwrócił się i ruszył w swoją stronę.

- To ja pisałem do pana.

Adwokat stanął jak wryty. Odwrócił się powoli i jeszcze raz przyjrzał się stojącemu wciąż w nie zmienionej pozycji mężczyźnie.

- Pan do mnie pisał? - spytał.

Łudził się przez chwilę, że chodzi o jakieś inne pisanie. Jego informator, jak przypuszczał, był wysokim funkcjonariuszem policji, a ten tu na takiego z pewnością nie wyglądał.

- Pisałem do pana listy w sprawie Oskara Slatera - powiedział mężczyzna, patrząc M'Clure'owi głęboko w oczy.

Adwokat był pewien, choć nie potrafiłby powiedzieć, skąd brała się w nim ta pewność, że ten człowiek nie kłamie i że to właśnie on jest anonimowym korespondentem.

- Skoro tak, to proszę mi powiedzieć: dlaczego?

- Dlaczego co? - nie rozumiał mężczyzna.

- Dlaczego właśnie ja?

M'Clure wreszcie mógł zadać jedno z dwu dręczących go od tak dawna pytań.

- Dlaczego pan? - Mężczyzna uśmiechnął się blado. - A czy pańskim zdaniem któryś z naszych wielkich adwokatów podjąłby się tej szaleńczej obrony?

- No, tak... M'Clure smętnie pokiwał głową. - Nie jestem wielkim adwokatem i raczej już nigdy nim nie będę.

- Nie chciałem pana urazić... Przepraszam... - bąkał niepewnie mężczyzna. - Zresztą, to jeszcze nie wszystko.

- Cóż - M'Clure nie słuchał go - Dziękuję panu za wszystko, choć, jak pan zapewne wie, pańskie wysiłki poszły na marne.

- To nie pańska wina, mecenasie. - Na twarzy mężczyzny pojawił się przyjazny uśmiech.

- Być może...

M'Clure machnął lekceważąco ręką. Teraz chciał zadać drugie, nie mniej ważne dla niego pytanie.

- Skoro jest już po wszystkim, może przestałby pan być taki tajemniczy i wyjawił mi swoje nazwisko?

- Zrobię to, ale najpierw chciałbym panu coś zaproponować.

- Ma pan następnego kandydata na skazańca? - ironizował M'Clure.

- Nie skończyliśmy jeszcze z jednym - odparł tamten spokojnie.

- Słucham?! - M'Clure'owi wręcz zaparło dech.

Mężczyzna ujął mecenasa pod rękę i wciąż osłupiałego poprowadził jak dziecko.

- Niech pan mnie posłucha. W sprawie Oskara Slatera jeszcze nie wszystko jest stracone, jestem w posiadaniu informacji, które...

M'Clure doszedł już do siebie i gwałtownym ruchem wyzwolił swój łokieć spod ramienia mężczyzny.

- Panie, pan chyba zwariował!

- A czy pan, podejmując się obrony, był w pełni władz umysłowych... to znaczy, chciałem powiedzieć... zawstydził się mężczyzna - czy zdawał pan sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, w jakiej był oskarżony?

- Może i zdawałem - M'Clure był wciąż wzburzony - ale jakie to ma dzisiaj znaczenie? Zresztą w listach nie kto inny, ale właśnie pan...

- Tak, przekonywałem pana, bo chciałem rozbudzić pańskie zainteresowanie dla sprawy i wierzyłem, że będzie ono trwało o wiele dłużej niż sam proces. To drugi powód, dla którego wybrałem właśnie pana. Czyżbym się pomylił?

Mężczyzna ponownie ujął łokieć mecenasa i tym razem M'Clure już się nie wyrywał.

- Nie, nie pomylił się pan, panie... A właśnie - przypomniał sobie adwokat - jak pan się właściwie nazywa?!

- William Trench.


Edynburg,

26 maja 1909 roku


- Jak widzę, pan wciąż nie rezygnuje?

Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, przyglądał się pięknej twarzy swego rozmówcy, znikającej co jakiś czas za błękitnymi falami wonnego dymu unoszącego się z fantazyjnie wygiętej fajki. Sekretarz stanu Richard Smollett dobiegał już pięćdziesiątki, ale upływ czasu nie pozostawił śladów na jego obliczu. We włosach nie pojawił się nawet ślad siwizny, spod mocno zarysowanych brwi patrzyły pogodnie, barwy morza oczy, pod prostym, zgrabnym nosem pysznił się wspaniale utrzymany wąs, z lekka przykrywający niemal kobiecą linię warg, w których tkwiła fajka.

Gość, którego Richard Smollett przyjmował w swoim gabinecie, nie miał pretensji do wielkiej męskiej urody. Mimo że ledwie przekroczył trzydziestkę, jego blond włosy, i tak niezbyt bujne, były już mocno oddalone od lekko tylko zaznaczonych brwi, pod gładko wygoloną skórą twarzy widniały pierwsze nadprogramowe fałdy tłuszczu, ciemne cienie rysowały się pod oczami. Ale właśnie w oczach mecenasa Johna M'Clure'a było coś, co z niezwykłą siłą przyciągało uwagę Smolletta i kazało mu przedłużać rozmowę, którą miał przecież zamiar zakończyć w ciągu paru minut.

- Zatem nie ma pan zamiaru zrezygnować? - powtórzył pytanie.

- Nie, sir, ale myślę, że nie tylko ja.

Nawet gdyby M'Clure nie odpowiedział, jego twarde, uparte spojrzenie mówiło samo za siebie.

- Ma pan rację. O ile pamiętam, w swojej mowie obrończej wyraził się pan niezbyt pochlebnie o naszej prasie, która uznała Oskara Slatera za winnego zanim jeszcze podobną opinię wydał sąd. A teraz - Smollett przesunął w stronę adwokata plik gazet, który leżał przed nim na biurku - proszę popatrzeć, co się dzieje. Minęły trzy tygodnie i ci sami dziennikarze, którzy żądali głowy pańskiego klienta, domagają się jego życia.

M'Clure przerzucił pierwsze strony gazet: “Czy Oskar Slater jest winien?”; “Wieszanie niewinnego”; “Kto dojdzie prawdy w sprawie Slatera?” Dalej już tytuły powtarzały się, jeśli nie dosłownie, to w każdym razie co do istoty.

- Mało tego - podjął Smollett, gdy M'Clure odsunął od siebie gazety - atakują, i to w sposób niewybredny, zarówno policję, jak i sąd. Czy pan ma coś z tym wspólnego?

Oczy Smolletta nie patrzyły teraz pogodnie, ale M'Clure miał czyste sumienie.

- Pan przecenia moje wpływy i znajomości, sir - odparł spokojnie. - Myślę, że po prostu dziennikarze zrozumieli swój wcześniejszy błąd i teraz starają się go naprawić.

- Nie jest pan również organizatorem tych zebrań protestacyjnych i autorem licznych odezw, które kieruje się do mnie?

M'Clure bez zmrużenia powiek wytrzymał przenikliwy wzrok Smolletta.

- Nie, sir.

- I pańskie nazwisko nie figuruje wśród tych dwudziestu tysięcy, które znalazły się pod otrzymaną przeze mnie wczoraj petycją?

M'Clure uznał, że sytuacja dojrzała już do ostatecznego wyjaśnienia sprawy.

- Sir, nie przeczę, że uczestniczyłem w kilku wiecach i zebraniach, zaproszony przez ich organizatorów, ale nigdy nie podpisałem żadnej zbiorowej petycji. Uważam, że jako obrońca powinienem obrać inną drogę.

- Ale ta inna droga, jak się pan wyraził, doprowadziła pana w to samo miejsce.

Twarz Smolletta znów się rozpogodziła, a ręce zajęły się wygasłą fajką. Świadczyło to o tym, że zadał już przynajmniej niektóre z ważnych pytań, które chciał zadać, i że odpowiedzi adwokata zadowoliły go.

- Tak, dotarłem do pana, ale proszę się nie dziwić, sir. Tylko pan może uratować życie Oskarowi Slaterowi.

W tym jednym zdaniu M'Clure zawarł cały ładunek nadziei, z jaką przybył do tego gabinetu.

- Musiałbym mieć bardzo ważne powody.

Nie brzmiało to jak zapowiedź odmowy, ale raczej zachęta do przedstawienia owych ważnych powodów, toteż M'Clure aż podskoczył na swoim fotelu.

- A czyż te zebrania i petycje nie są wystarczająco ważnym powodem?! Świadczą wszak niezbicie o wątpliwościach, jakie opinia publiczna ma zarówno w sprawie śledztwa, jak i procesu.

Smollett sprawiał wrażenie nieco rozczarowanego.

- To są tylko i wyłącznie wątpliwości, a gdzie fakty?

- Abym mógł je zebrać, muszę mieć czas, a cóż mi po nim, kiedy mój klient będzie wisiał?

M'Clure nie narzekał na brak argumentów, ale postanowił wytaczać je kolejno.

- Tylko pan, jako sekretarz stanu, może zamienić karę śmierci na dożywotnie więzienie, a to pozwoli nam na zgromadzenie odpowiednich dowodów.

Smollett skrył się za potężnym kłębem dymu.

- Pan myśli, że to jest łatwa decyzja?

- Tego nie wiem, sir. Wiem natomiast - napierał adwokat - że może pan ją podjąć tylko dziś. Jutro będzie na to za późno. Jutro śmierć Oskara Slatera obciąży...

Urwał czując, że posunął się za daleko, ale sekretarz stanu doskonale go zrozumiał.

- Obciąży moje sumienie, czy tak? To chciał pan powiedzieć? - M'Clure milczał, unikając jego wzroku. - A czyje sumienie obciąży zmarła Marion Gilchrist?

M'Clure starał się przebić wzrokiem dymną zasłonę, za którą znowu skrył się Smollett. Tak bardzo chciał odczytać z jego twarzy, co ma właściwie na myśli, o czyje sumienie mu chodzi?

- No, dajmy temu zresztą spokój. - Smollett nie chciał dać adwokatowi zbyt wiele czasu do namysłu nad tym, co wyrwało mu się tak niepotrzebnie. - Niech pan nie myśli, że nie zajmuję się tą sprawą. Zasięgnąłem opinii wybitnych prawników i niemal wszyscy są zgodni, że o takim, a nie innym werdykcie ławy przysięgłych zdecydowała ostatnia mowa pana prokuratora. Zrobiła ona większe wrażenie niż pańskie przemówienie.

- No cóż, pan prokurator jest człowiekiem doświadczonym, a ja...

M'Clure wciąż zastanawiał się nad poprzednimi słowami sekretarza stanu. Tamten wyczuwał to znakomicie i był gotów zrobić wszystko, by go od tych myśli oderwać.

- Pan miał na dodatek przeciwko sobie prasę.

M'Clure uznał, że dalsze rozpatrywanie jednego zdania nie ma większego sensu, ta rozmowa była zbyt ważna, a stawka, o jaką walczył, zbyt duża, by pozwalać sobie na nieuwagę.

- Nie tylko, sir. Jak pan zapewne pamięta, po mnie wystąpił jeszcze sędzia.

- Tak, na to także zwrócili mi uwagę prawnicy, których opinii zasięgałem. Być może, właśnie przemówienie sędziego było tą przysłowiową kroplą, i to kroplą nieco przyciężką.

- Przysięgli nie głosowali jednogłośnie - wpadł już w rytm własnej argumentacji adwokat. - Dziewięciu zdecydowało, że Oskar Slater jest winien, pięciu, że winy nie udowodniono, jeden zaś uznał, że mój klient jest niewinny. A więc zabrakło zaledwie dwóch głosów, aby uznać, że wina Oskara Slatera nie została udowodniona. Gdyby tylko dwóch sędziów przychyliło się do tego zdania...

Sekretarz stanu bezskutecznie i jakby bez wiary starał się powstrzymać zapalczywość mecenasa:

- Gdyby, gdyby... Pan jest marzycielem, M'Clure. Tych dwóch głosów jednak zabrakło.

- To prawda, sir, ale ja nie marzę. Chciałbym jedynie ukazać panu, jak niepewną sprawą w tym przypadku jest udowodnienie winy.

- Jak mam to rozumieć? - zainteresował się Smollett.

- Proszę zwrócić uwagę choćby na dwa fakty - nabierał rozpędu M'Clure, zachęcony zainteresowaniem Smolletta. - Po pierwsze: ani w czasie śledztwa, ani w czasie procesu nie stwierdzono, aby Oskar Slater znał lub chociażby słyszał o Marion Gilchrist i jej klejnotach. Załóżmy jednak, że słyszał i zaplanował zbrodnię. To jak dostał się do zamkniętego na trzy zamki mieszkania? Helen Lambie, służąca ofiary, wyraziła przypuszczenie, że pani Gilchrist sama wpuściła go do mieszkania. Ale czy tak obawiająca się kradzieży staruszka otworzyłaby drzwi obcemu mężczyźnie, i to pod nieobecność służącej?

- Nawet na jotę nie zmienia pan swojej linii obrony i nadal usiłuje podważyć wyniki śledztwa.

Jeżeli w uśmiechu sekretarza stanu miała znaleźć się przygana, to była ona prawie niewyczuwalna.

- Czy w tym, co powiedziałem teraz w pańskim gabinecie, sir, i tam na sali sądowej, nie ma choć trochę racji?

- Tego nie mogę panu odmówić - przyznał Smollett.

M'Clure, ośmielony zachowaniem sekretarza stanu, zaryzykował przejście do meritum sprawy, rezygnując już z innych argumentów.

- A zatem, sir, czy nie byłby słuszny wniosek o wznowienie tego procesu?

- Wie pan równie dobrze jak ja, że to jest niemożliwe - żachnął się Smollett. - Nasze prawo nie przewiduje takiej możliwości. Wyrok sądu przysięgłych jest niezaskarżalny.

- A więc Oskar Slater musi umrzeć?

W tym pytaniu nie było ani cienia rezygnacji, ponieważ od dłuższego czasu M'Clure wyczuwał, że sekretarz stanu właściwie już podjął decyzję, ale jest jeszcze coś, co przeszkadza mu w jej ostatecznym ogłoszeniu. Gdyby tylko wiedział, co to jest?

- Panie M'Clure - zaczął w zadumie Smollett - zanim podejmę decyzję, chciałbym, aby odpowiedział mi pan na jedno pytanie.

- Słucham, sir.

Adwokat domyślał się, że Smollett nie zada mu tego pytania wprost i natężył całą uwagę, by nie uronić ani jednego grymasu na twarzy sekretarza, by zapamiętać i zrozumieć każde jego słowo, także i to przerwane, nie dokończone zdanie, porzucone w połowie wypowiedzi.

- Załóżmy - ciągnął Smollett, a kłęby dymu wokół jego twarzy stały się coraz bardziej gęste i coraz mniej przejrzyste - że otrzyma pan czas na działanie. Czym pan wtedy się zajmie?

- To chyba jasne, sir. Będę tę sprawę prowadzić dalej.

Sekretarz stanu nie był zadowolony z odpowiedzi, ale sam też nie bardzo wiedział, jak naprowadzić swego rozmówcę na tę, którą chciał usłyszeć. Trzepnął dłonią z lekką irytacją.

- Co do tego nie mam wątpliwości. Chodzi mi tylko o... powiedzmy... o kierunek pańskich poczynań.

- Ależ, sir...

M'Clure zaczął i natychmiast przerwał. W jednej chwili pojął, o co chodzi, wiedział także, co powinien odpowiedzieć. Wypowiadał słowa wolniutko, jakby chciał, aby Smollett zdążył je zapisać:

- Mam tylko jeden cel. Pragnę udowodnić, że Oskar Slater nie jest winien śmierci Marion Gilchrist.

Sekretarz stanu rozsunął dłonią przeszkadzające mu już teraz kłęby dymu i spokojnie, choć z napięciem, patrzył adwokatowi w twarz. Jego oczy z wolna rozjaśniły się, a na oblicze powracał cechujący je zawsze wyraz pogody. Tak bardzo chciał, żeby M'Clure go zrozumiał bez zadawania zbędnych pytań, na które i tak by mu nie odpowiedział. Wierzył, że tak się stanie. I nie zawiódł się.

Wolnym ruchem uniósł w górę srebrny dzwoneczek. Jego metaliczny ton przywołał do gabinetu wysokiego młodzieńca, który już w drzwiach nisko skłonił głowę. Smollett zwrócił się do młodzieńca, ale nie odrywał oczu od twarzy M'Clure'a.

- Panie Richardson, proszę przygotować tekst ułaskawienia dla Oskara Slatera. Kara śmierci będzie zamieniona na dożywotnie więzienie.

Młodzieniec, spojrzawszy na swego przełożonego nie wyrażającymi najmniejszego zdziwienia oczami, skrzętnie zanotował polecenie. Potem jeszcze raz skłonił nisko głowę i równie cicho, jak się pojawił, zniknął z gabinetu.

Smollett podniósł się z fotela. M'Clure poderwał się także i mocno uścisnął wyciągniętą ku sobie białą dłoń o smukłych palcach.

- Myślę, że jest pan zadowolony? - uśmiechnął się ciepło Smollett.

- Oczywiście, sir! Chciałbym panu podziękować także w imieniu...

- Niech pan nie czyni tego przedwcześnie.

Smollett cofnął dłoń, a jego twarz znów zniknęła za niebieską chmurą dymu.


Glasgow,

30 maja 1909 roku - Późnym wieczorem


Dwaj mężczyźni idący ciemną West Princess Street najprawdopodobniej nie spodziewali się, że mogą budzić czyjeś zainteresowanie, i to do tego stopnia, by natrętnie za nimi podążać i śledzić ich każdy ruch. Szli pewnym krokiem, dość szybko zmierzając do celu mimo panującego już zmroku. Tym celem, zresztą dość bliskim, był dom oznaczony numerem 15. Ten trzeci, który ich śledził, przemykał od ściany do ściany, starając się ani przez moment nie stanąć w nielicznych plamach światła rzucanych przez rzadkie latarnie lub padających z okien mijanych domów.

Mężczyźni zatrzymali się chwilę przed bramą domu numer 15, coś tam do siebie poszeptali i weszli do środka. Ten trzeci oderwał się od ściany, do której przylgnął. Podszedł do bramy, w której zniknęli śledzeni przez niego ludzie, ale nie zdecydował się podążyć za nimi. Przeszedł na drugą stronę ulicy i podniósł w górę głowę, uważnie obserwując okna kamienicy.

Gdyby zdecydował się wejść, ujrzałby, jak tamci dwaj po pokonaniu marmurowych schodów stają przed drzwiami wciąż opatrzonymi policyjnymi pieczęciami, jak łamią je bezceremonialnie i za pomocą wytrycha, a może dorobionych kluczy, otwierają zamki i wchodzą do mieszkania. Musiałby wejść za nimi, by zobaczyć, jak zapalają świecę, przechodzą korytarzem i pojawiają się w pokoju zastawionym serwantkami, stolikami i krzesełkami, jak przyświecając sobie ową świecą rozpoczynają metodyczne przeszukiwanie pomieszczenia.

Mężczyzna pozostał jednak na ulicy i nie mógł tego wszystkiego widzieć, ale stojąc na dole bez trudu zauważył pełgający po szybach jednego z mieszkań nikły odblask płonącej świecy. Mężczyzna nie miał najmniejszych kłopotów z rozszyfrowaniem, że okna te należą do mieszkania zamordowanej niecałe pół roku wcześniej Marion Gilchrist.


Glasgow,

30 maja 1909 roku - bardzo późnym wieczorem


- A zatem to by się potwierdzało?

- Tak. W czasie procesu sprzedawał mu informacje, a teraz...

- Kto by pomyślał?

- Cóż, nawet najbardziej uczciwi...

- Pan chyba żartuje! Tu nie chodzi o uczciwość, ale o spryt i przebiegłość. Nigdy go o nie nie podejrzewaliśmy.

- To prawda, niestety.

- Dobrze... skoro ma ochotę się ze mną zmierzyć...

- Z nami.

- Słucham?

- Nie, nic.

- Przyjmuję to wyzwanie, ale nie chciałbym być w jego skórze.


Edynburg,

22 lipca 1909 roku


W wypełnionym po brzegi książkami mieszkaniu Artura Conan Doyle'a nie pozostawało zbyt wiele miejsca dla toczących rozmowę mężczyzn. Po wstępnych grzecznościach John M'Clure bez dalszej zwłoki przystąpił do sprawy.

- Czy mogę zapytać, jakie wnioski wyciągnął pański Sherlock Holmes po zapoznaniu się z aktami sprawy Oskara Slatera, które mu dostarczyłem?

Pisarz z uśmiechem ujął czajniczek i napełnił filiżankę adwokata wonną herbatą.

- Mój Sherlock Holmes nie ma tu nic do rzeczy, zresztą jest ostatnio bardzo zajęty. Ale jeśli interesuje pana zdanie jego ojca, czyli moje, przedstawię je panu natychmiast. Czy pija pan z mlekiem?

- Jeśli mogę prosić.

Conan Doyle domyślił się, że prośba gościa dotyczy zarówno mleka do herbaty, jak i jego opinii na temat sprawy Slatera. M'Clure dostarczył mu cały zebrany materiał i prosił o wyrażenie zdania. Gospodarz dopełnił filiżankę gościa mlekiem, odstawił dzbanuszek i sięgnąwszy po własne naczynie, rozsiadł się wygodnie w fotelu.

- A zatem, wydaje mi się... Nie - poprawił się natychmiast - nic mi się nie wydaje, jestem absolutnie pewny, że śledztwo poszło w złym kierunku. Mordercy nie chodziło o klejnoty, a raczej o jakiś dokument. Nie wiem, jaki - pisarz upił łyk herbaty - może kwit, weksel... w każdym razie coś w tym rodzaju. Szukał go w kasetce z papierami ofiary. Pytanie tylko, czy znalazł. Co stało się z dokumentami Marion Gilchrist znalezionymi w jej mieszkaniu?

To był jeden z najważniejszych problemów, z którym M'Clure nie potrafił sobie poradzić.

- Ba! Gdybyśmy to mogli wiedzieć. Z mieszkania Marion Gilchrist zabrał je detektyw Gordon i wszelki ślad po nich zaginął. Nie było ich w aktach sprawy przekazanych sądowi, nie powiedziano także o nich ani słowa podczas procesu.

- Pan także o nich nie wspomniał.

- Miałem zamiar zapytać o nie Orda i Gordona, ale sąd odrzucił mój wniosek o ich przesłuchanie. - M'Clure zanurzył usta w gorącym płynie. - Herbata jest znakomita.

Adwokat z uznaniem kiwnął głową. Gospodarzowi sprawiło to wyraźną satysfakcję, nie porzucił jednak głównego wątku rozmowy.

- Tak... To ciekawe... Nie wiemy, czy morderca znalazł poszukiwany przez siebie dokument, czy też spłoszony nadejściem służącej i sąsiada zrezygnował. Mhm... - Conan Doyle odstawił filiżankę. - Jedno jest pewne? Kradzież broszki, oczywiście jeśli w ogóle miała miejsce, była próbą upozorowania rabunkowego tła zabójstwa, bardzo zresztą nieudolną próbą. Pozostaje tylko odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego tak doświadczeni policjanci jak Ord i Gordon dali się na to złapać?

- Właśnie aby uzyskać odpowiedź na to pytanie, chcę domagać się wznowienia postępowania. Czy pan, jako znany i ceniony pisarz, podpisze petycję tej treści skierowaną do sekretarza stanu, sir Smolletta?

- A wierzy pan, że to coś da? - spytał z powątpiewaniem pisarz, patrząc na gęsto zapisaną kartkę papieru wyjętą przez gościa z teczki.

- Nie, nie wierzę - odparł szczerze M'Clure.

- Tak też myślałem. - Conan Doyle uśmiechnął się. - Proszę mi to dać, podpiszę.


Edynburg,

15 sierpnia 1909 roku


- Cóż, mnie pańska decyzja nie dziwi. Sądzę, że i dla Artura Conan Doyle'a nie będzie ona zaskoczeniem. Spodziewaliśmy się takiej odpowiedzi.

Spodziewali się, ale w skrytości ducha M'Clure pielęgnował jednak cichutką nadzieję, że Smollett odpowie pozytywnie.

- I mieliście panowie rację.

Sekretarz stanu był dzisiaj poważny. Nie uśmiechał się do adwokata, a nawet w jego zachowaniu dawał się odczuć ślad niechęci.

- Nadal nie widzę potrzeby podejmowania jakichkolwiek kroków w sprawie Oskara Slatera. Zresztą, nie tylko ja - dodał po chwili.

- Nie tylko pan?

M'Clure naiwnie pomyślał, że Smollett tym razem posunie się nieco dalej, ale temat rozmowy wyraźnie irytował sekretarza.

- Myśli pan, że jedynie my dwaj pamiętamy jeszcze o tej sprawie?!

- Nie, sir, ale... - bąknął M'Clure.

Starał się zrozumieć, co zaszło od czasu ich ostatniej rozmowy, co wpłynęło na taką zmianę postawy Smolletta.

- Żegnam pana - usłyszał.

Mógł prowadzić swoje rozmyślania dalej, ale już za drzwiami gabinetu sekretarza stanu.


Edynburg,

15 sierpnia 1909 roku


Nieco później

- Więc odmówił?

- I to zdecydowanie.

- Ale dlaczego?

- Gdybym to wiedział...

- Mam jednak nadzieję, że nie wycofasz się?

- Przestań mnie o to pytać za każdym razem! Obaj wdepnęliśmy w to... - zasady dobrego wychowania nie pozwalały na wypowiedzenie tego dosadnego, ale jakże trafnego określenia - i obaj będziemy brnęli dalej.

- W takim razie mam dla ciebie pewne informacje.

Dwaj mężczyźni powoli oddalali się skrajem zamkowej skarpy. Człowiek, który siedział na ławce zasłaniając twarz gazetą, nie mógł usłyszeć z ich rozmowy ani słowa. Gdyby mężczyźni nie byli w niej tak zatopieni, z pewnością zwróciliby uwagę na tego osobnika. Rozsiadł się na parkowej ławce z gazetą przed nosem, choć sierpniowy dzień był wyjątkowo chłodny, a z ponurego, szaro brudnego nieba kapał przejmująco zimny deszcz. Zbyt byli jednak zajęci sobą, by zwracać na niego uwagę. A on dałby wiele, by móc słyszeć, o czym teraz rozmawiają.


Londyn,

2 października 1909 roku


M'Clure przybył do Londynu wczesnym rankiem i nie zwlekając udał się na Atterbury Street, niewielką uliczkę położoną w pobliżu Tamizy, prostopadle do rzeki. Bez trudu odnalazł kamienicę oznaczoną numerem 8 i po niezbyt czystych schodach wspiął się na trzecie piętro. Wiele tygodni pracy kosztowało ich ustalenie tego adresu, ale wreszcie jest na miejscu i będzie mógł porozmawiać z osobą, która...

Drzwi długo pozostawały zamknięte, ale usprawiedliwiały to zarówno wczesna pora wizyty, jak i fakt, że nie była ona zapowiedziana. Wreszcie M'Clure usłyszał szczęk odsuwanych rygli i na progu pojawiła się trzydziestoletnia kobieta w zielonej, dość eleganckiej sukni, choć widać było, że nakładanej w pośpiechu.

- Słucham pana.

- Nazywam się John M'Clure, przyjechałem z Edynburga, jestem adwokatem Oskara Slatera.

- Ach, rzeczywiście, teraz pana poznaję. - Kobieta uśmiechnęła się leciutko.

- Czy mógłbym z panią chwilę porozmawiać? - spytał M'Clure.

- No, wie pan... - zawahała się. - Mój mąż już wyszedł do pracy... - Zdecydowała się jednak i otworzyła szeroko drzwi. - Niech pan wejdzie.

Wąziutkim, zagraconym korytarzykiem poprowadziła go do niewielkiego skromnie urządzonego saloniku.

- Muszę przyznać, pani Sullivan - zaczął M'Clure, kiedy już usiedli na wygodnych, ale dość zniszczonych krzesłach, że szukałem pani bardzo długo.

- Nic dziwnego. Pan szukał Agnes Brown, a nie Agnes Sullivan.

- Wyszła pani za mąż?

Adwokat zadał to pytanie, choć już wiedział, że Agnes jest mężatką. Chciał jednak stworzyć jak najbardziej ciepłą atmosferę rozmowy.

- Tak - odparła kobieta - przeniosłam się z mężem do Londynu jakoś tak... kilka tygodni po zakończeniu procesu Slatera. No właśnie - przypomniała sobie - pan powiedział, że jest pan jego adwokatem. Chyba pan nim był?

- Jestem nadal.

M'Clure z przyjemnością przyglądał się dość ładnej twarzy ozdobionej głębokimi, brązowymi oczyma. Agnes zauważyła spojrzenie M'Clure'a i lekko się zarumieniła.

- Przecież ta sprawa jest już skończona.

- Jeszcze nie całkiem i właśnie to sprowadza mnie do pani.

- Do mnie...? A co ja mogę mieć z tym wspólnego?! - wykrzyknęła szczerze zdziwiona Agnes.

M'Clure już nie widział pięknych oczu Agnes Sullivan, teraz interesowało go już tylko to, co ta kobieta ma do powiedzenia.

- Czy dwudziestego pierwszego grudnia znajdowała się pani w pobliżu domu, w którym popełniono zbrodnię?

- Tak. Rozmawialiśmy o tym przecież jeszcze przed procesem.

- Czy może sobie pani przypomnieć wydarzenia tamtego wieczora?

- Pamiętam je doskonale - zapewniła. - Na West Princess Street znalazłam się chyba koło siódmej, może parę minut przed siódmą. Gdy minęłam dom pani Gilchrist, spotkałam dwóch mężczyzn, którzy podążali w przeciwnym kierunku. Zauważyłam ich w ostatniej chwili i dlatego tylko jednemu z nich zdołałam przyjrzeć się nieco bliżej. Miał na sobie niebieską zarzutkę z ciemnym kołnierzykiem i był z gołą głową.

- I to tego właśnie człowieka rozpoznała pani w czasie konfrontacji jako Oskara Slatera?

- Tak.

- Czy jest pani pewna, że było to przed siódmą?

- Chwileczkę... - Agnes zastanowiła się chwilę. - Tak, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. O siódmej umówiłam się na spotkanie z Michaelem, to znaczy z moim ówczesnym narzeczonym, a dzisiejszym mężem. Michael nie lubi, gdy się spóźniam, dlatego staram się być zawsze punktualna. Tak, to na pewno było parę minut przed siódmą.

- Od mieszkania dzieliło go pięć minut drogi, mógł więc zdążyć tam na siódmą na kolację - mruknął pod nosem zadumany M'Clure.

- Słucham?

- Nic, nic... - M'Clure oderwał się od swych myśli. - A jeśli chodzi o ubiór tego człowieka?

- Już powiedziałam. - W jej głosie pojawiła się nutka leciutkiego zniecierpliwienia. - Zwróciłam na to uwagę, ponieważ był z gołą głową, a przecież właśnie kończył się grudzień.

- Czy zdaje sobie pani sprawę z tego, że pani zeznania stoją w sprzeczności z tym, co twierdziła w śledztwie i w czasie procesu Mary Barrowmann?

- I co z tego?! - wspomnienie tamtych, procesowych dni wywołało u Agnes zdenerwowanie. - Powołano mnie na świadka i przez trzy dni siedziałam koło sali rozpraw, czekając na wezwanie. To było na kilka dni przed ślubem, miałam jeszcze mnóstwo spraw do załatwienia, a tymczasem musiałam tam tkwić bez końca. Chyba może pan sobie wyobrazić, co myślał o tym Michael? - M'Clure doskonale sobie wyobrażał, jak musiał się złościć ten tak ceniący punktualność mężczyzna. - Siedziałam i czekałam, a na salę nikt mnie nie wezwał. Skoro moje zeznania nie miały dla nikogo znaczenia wtedy, to tym bardziej teraz.

- O, nie! - gwałtownie zaprzeczył M'Clure. - To nie tak. Jest przynajmniej jeden człowiek, dla którego pani zeznania mają bardzo wielkie znaczenie.

Idąc wolno wzdłuż brzegu Tamizy w stronę House of Parliament, adwokat zastanawiał się, jak to się stało, że Agnes Brown nie pojawiła się na sali sądowej. Powołał ją na świadka Linsay i M'Clure był przygotowany do wykorzystania jej zeznań dla celów obrony. Prokurator zrezygnował jednak z zeznań Agnes Brown, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że jej oświadczenie może osłabić siłę przekonywania tego, co mówiła mała Barrowman. Ale dlaczego on, adwokat M'Clure, nie powołał Agnes Brown przed oblicze ławy przysięgłych?

Odpowiedź była zadziwiająco prosta i przerażająco okrutna. Mecenas John M'Clure popełnił oczywisty błąd, zapomniał bowiem o tym, że w sali dla świadków czeka Agnes Brown. On popełnił błąd, natomiast konsekwencje tego błędu ponosił Oskar Slater.


Glasgow,

13 listopada 1909 roku – Wieczorem


Dwaj mężczyźni rozstali się przed drzwiami klubu, w którym spędzili ostatnie dwie godziny, i rozeszli się każdy w swoją stronę. Człowiek, który czekał na nich w cieniu bramy położonej naprzeciwko wejścia, zdążył już dobrze zmarznąć. Co kilka minut sięgał do przepastnej kieszeni płaszcza, by wyciągnąć płaską, metalową buteleczkę. Pociągał z niej łyk i na parę minut robiło mu się cieplej. Teraz jednak buteleczka była już pusta i nic bardziej nie mogło go uradować, jak widok dwóch mężczyzn, przez których musiał tutaj marznąć.

Tylko chwilę zastanawiał się, czy ma pójść za tym bardziej eleganckim, czy też za tym w wytartym paltocie, który nie miał nawet czapki. Pozwolił mu odejść aż do najbliższej przecznicy i dopiero wtedy ruszył, ale za to szybkim, sprężystym, a co najważniejsze - rozgrzewającym krokiem.

Śledzony mężczyzna skręcił już za róg, gdy z czarnego nieba zaczął siąpić wyjątkowo zimny, jesienny deszczyk. Dopiero wówczas zorientował się, że jest bez czapki i że najprawdopodobniej zostawił ją w klubie. Do domu miał spory kawałek drogi, a chłód spadających na głowę kropel był wręcz przejmujący, więc nie zastanawiał się ani minuty.

Zawrócił i prawie biegiem dopadł rogu ulicy, przy której znajdował się klub. Wychynął zza narożnika i o mały włos zderzyłby się z pędzącym z przeciwnej strony mężczyzną. Uskoczył w bok, by przepuścić tamtego, i przez mgnienie oka miał wrażenie, że rozpoznał w nim znajomą sylwetkę, a nawet twarz. Twarz ta jednak natychmiast zniknęła ukryta w wysoko postawionym kołnierzu płaszcza. Machinalnie podniósł rękę, by uchylić czapki, ale przecież jej nie miał. Kiedy opuszczał dłoń, był już prawie pewny, że się pomylił. Tamten człowiek nie mógł być tym, za kogo go wziął. Ruszył do klubu, ale po kilku krokach zatrzymał się. A jeżeli to jednak był on?


Glasgow,

12 grudnia 1909 roku


Cecil Macollum umiał i lubił dbać o swoich klientów, zwłaszcza teraz, gdy powoli, ale nieuchronnie zbliżały się święta i panie domów, czasami w towarzystwie kucharek lub służących, coraz częściej odwiedzały jego sklep w poszukiwaniu wykwintnych smakołyków, którymi chciały uraczyć domowników i zaskoczyć gości w czasie świątecznych śniadań czy obiadów. Klienci - a raczej klientki - sklepu Macolluma nigdy się na nim nie zawiedli. Półki i lady wprost trzeszczały pod ciężarem towarów, a trzech zatrudnionych przez Macolluma subiektów bez wytchnienia przemierzało obszerny lokal, podając kupującym wszystko, czego żądali.

Właściciel sklepu, człowiek niewielkiego wprawdzie wzrostu, za to potężnej tuszy, której najbardziej widomym znakiem był sterczący, wydęty brzuch, nawet teraz, siedząc z Johnem m'Clure'm w swoim zacisznym kantorku, bez przerwy obserwował czujnymi, nieco przysłoniętymi przez fałdy tłuszczu oczkami, co dzieje się w sklepie. Do tego służyło niewielkie, specjalnie w tym celu zrobione okienko.

- Panie Macollum, czy pamięta pan sprawę Oskara Slatera? - zapytał M'Clure.

- Czy pamiętam? A któryż mieszkaniec Glasgow by tego nie pamiętał?!

Grubasek groźnie strzepnął palcami, najwidoczniej jeden z subiektów nie zachował się, jego zdaniem, tak, jak powinien.

- Co pan wie w tej sprawie?

Macollum przerwał obserwację sklepu i swoje rozbiegane oczka skierował na adwokata.

- A dlaczego pan mnie o to pyta, i to po roku?

M'Clure zignorował jego pytanie.

- Czy Mary Barrowman pracuje jeszcze w pańskim sklepie?

- Ach! - krzyknął Macollum tak głośno, że stojący najbliżej wejścia do kantorka subiekt odwrócił głowę. - Już chyba nigdy w życiu nie odczepię się od tej wstrętnej dziewuchy! Nie! Oczywiście, nie pracuje u mnie.

Sklepikarz musiał być mocno poruszony, skoro zapomniał powtórzyć swoje pytanie, na które nie otrzymał wszak odpowiedzi. M'Clure nie dał mu czasu, by sobie o nim przypomniał.

- A od kiedy, jeśli wolno spytać?

- Wyrzuciłem ją tuż po procesie. - Macollum znów wyglądał przez swoje okienko. - Takie żądne rozgłosu panienki nie są mi potrzebne.

- Co robiła w pańskim sklepie Mary Barrowman?

- Była dziewczyną na posyłki. Odnosiła towar do domów klientów, trochę pomagała w sprzątaniu.

- Czy mogę wiedzieć, dlaczego pan ją zwolnił i o co chodzi z tym rozgłosem? - spytał M'Clure.

Sklepikarz zdążył już jednak ochłonąć i przypomniał sobie, że to jemu przede wszystkim należą się wyjaśnienia.

- A czy ja mogę wiedzieć, co to pana obchodzi? I w ogóle, po co pan do mnie przyszedł?

M'Clure zdecydowanie wolał, kiedy wzrok Macolluma skierowany był na pracujących subiektów niż na niego. Przenikliwe spojrzenie zwężonych do granic możliwości, otłuszczonych oczek było wysoce niesympatyczne i mówiło jedno: “Nie powiem ci, bratku, ani słowa, póki mi wszystkiego nie wyjaśnisz”.

- Panie Macollum - zaczął adwokat widząc, że nie uniknie wyjaśnień - pewna grupa osób, w tym także i ja, jest przekonana, że Oskar Slater nie popełnił zbrodni, za którą został skazany. Staramy się o rewizję procesu i dlatego jeszcze raz sprawdzamy wszystkie okoliczności tej sprwy.

- A sprawdzajcie sobie! - Macollum pogardliwie machnął ręką. - Cóż mnie to obchodzi! Ja nie mam z tą sprawą nic wspólnego.

Tak mówiły usta sklepikarza, ale w jego twarzy M'Clure czytał: “Spokojna głowa! Mnie w to nie wrobicie”. Właśnie wyraz twarzy Macolluma nie pozwolił adwokatowi wierzyć jego słowom.

- Naprawdę nie wie pan nic, co mogłoby nas zainteresować?

- Nie wiem, o co panu chodzi?

Sklepikarz znów odwrócił się do okna, ale zarówno ten nagły ruch głowy, jak i ton jego głosu upewniły M'Clure'a, że Macollum jednak coś wie. Ale jak to od niego wydobyć?

- Nie wyrażał się pan zbyt ciepło o Mary Barrowman... - zaczął wiedząc, że to tylko zdanie dla podtrzymania rozmowy i że musi czym prędzej coś wymyślić.

- Była moją pracownicą i mam prawo myśleć o niej, co chcę - mruknął nieprzyjaźnie sklepikarz.

- Oczywiście - M'Clure wciąż nie miał pomysłu - tylko... widzi pan, to właśnie jej zeznania zadecydowały o wyroku sądu.

- To niech pan rozmawia z nią, a nie ze mną!

- Chętnie bym to uczynił, ale, niestety, jest to niemożliwe.

- A to z jakiego powodu? - zaciekawił się grubas.

- Tuż po tym, jak Mary Barrowman przestała być pańską pracownicą, obie wraz z matką opuściły Glasgow, Szkocję, Wyspy Brytyjskie. Prawdopodobnie wyjechały do Argentyny lub Brazylii, gdzie podobno mieszka ojciec Mary, ale tak naprawdę to nikt tego nie wie.

- Ja także nie.

Macollum podniósł się z krzesła, dając adwokatowi niedwuznacznie do zrozumienia, że rozmowę uważa za skończoną. Ale jego gość właśnie znalazł pomysł, którego do tej pory tak rozpaczliwie szukał.

- Tak... Ma pan rację... - M'Clure bardzo powoli zbierał się do wyjścia. - Myślałem, że będzie pan mógł pomóc niewinnemu człowiekowi, który resztę życia spędzi w więzieniu przez taką... - M'Clure zawiesił głos, obserwując spod oka z wolna czerwieniejącą twarz sklepikarza. - Trudno. Do widzenia, panie Macollum.

M'Clure skierował się do drzwi, chociaż był pewny, że Macollum go powstrzyma. Nie pomylił się.

- Niech pan zaczeka... - Grubas usiadł z powrotem na krześle. - Coś sobie przypomniałem.

- A jednak! - M'Clure także już siedział.

- Widzi pan... - Macollum niby się zdecydował, ale wciąż jeszcze w jego głosie przebijało wahanie. - Kiedy ta cała sprawa stała się głośna, miałem zamiar pójść na policję i powiedzieć, co wiem, ale nie zrobiłem tego. Mówiąc szczerze, odradziła mi to żona.

Sklepikarz spojrzał czujnie na adwokata, jakby sprawdzał, czy w oczach tamtego bardzo się ośmieszył. Ponieważ jednak M'Clure zachował kamienne oblicze, postanowił mówić dalej.

- Widzi pan, kontakty z policją nie wpływają dobrze na reputację sklepu i jego właściciela, a dla mnie to zawsze najważniejsze.

- Czy teraz coś się zmieniło?

Pytanie było ryzykowne, ale M'Clure chciał dać rozmówcy szansę utwierdzenia się w słuszności postępowania i szlachetności pobudek.

- Nie, oczywiście, że nie. Ale skoro pan mówi, że on jest niewinny i siedzi głównie z powodu tej dziewczyny...

- Panie Macollum - adwokat zdecydował się na frontalny atak - czy może mi pan powiedzieć, co pan właściwie wie?

- Sam nie wiem... Może jednak nie powinienem...

Sklepikarz nerwowo ugniatał tłuste palce, rozglądając się po kantorze w nadziei, że - jak słusznie domyślał się M'Clure - wejdzie do niego żona i powie mu, co ma właściwie robić. Adwokat nie mógł na to czekać, bo już z góry mógł przewidzieć, że rada będzie taka sama, jak przed wieloma miesiącami.

- Czy to, co pan wie, dotyczy zeznań Mary Barrowman?

- A niech tam! - Macollum podjął ostateczną decyzję. - Tak. To rzeczywiście dotyczy tego, co zeznała ta mała cwaniara. Ona była na ustach wszystkich, a ten nieszczęśnik...

M'Clure bez trudu zorientował się, jak nieszczery był żal sklepikarza nad Slaterem. Fakt, że siedział on w więzieniu, niewiele go obchodził. Macollum miał wyraźnie jakieś własne porachunki z Mary Barrowman, ale M'Clure wiedział, że nigdy ich nie pozna. Zresztą, nie miły one istotnego znaczenia, ważne było tylko to, co sklepikarz mógł powiedzieć.

- A zatem - zachęcił go łagodnie.

- A zatem sytuacja wyglądała tak: Mary zeznała, że dwudziestego pierwszego grudnia wieczorem odnosiła towary jednemu z moich klientów. I to jest fakt. Wydałem jej takie polecenie i z paczkami pod pachą poszła do pana Lowlanda, który mieszka na West Princess Street 17.

- A więc, o co chodzi? - spytał nieco rozczarowany M'Clure.

- Chodzi o to, że to wszystko miało rzeczywiście miejsce, ale nie dwudziestego pierwszego!

- Nie dwudziestego pierwszego?! A kiedy?

Rozczarowanie adwokata w mgnieniu oka przerodziło się w zaskoczenie i jeszcze niepewną, ale jednak już radość.

- Dokładnie trzy dni wcześniej, osiemnastego.

- Czy jest pan tego absolutnie pewny?

- Mówiłem panu, że chciałem zgłosić się na policję, ale...

- Jeśli tak było - M'Clure już nie słuchał - to znaczy...

- Tak, właśnie tak było - przerwał mu Macollum, by w następnym zdaniu zamknąć całą nienawiść, jaką ział do Mary Barrowman: - To znaczy że ta mała żmija kłamie. Dwudziestego pierwszego wieczorem Mary Barrowman sprzątała w sklepie, nie mogła zatem znajdować się przed domem pani Gilchrist, a tym samym nie mogła widzieć tam Oskara Slatera!


Glasgow,

3 stycznia 1910 roku


- Pański raport dotarł już gdzie trzeba i spowodował podjęcie odpowiednich decyzji.

Starszy spośród obecnych w pokoju mężczyzn wyraźnie unikał wzroku młodszego.

- Jak mam to rozumieć? - zapytał młodszy.

- W ogóle nie ma pan tego rozumieć, ma pan wykonać!

Młodszy doskonale wiedział, skąd bierze się irytacja starszego, ale i on sam miał już tej sprawy powyżej uszu.

- Ależ, to jest...

- Wiem, co chce pan powiedzieć. - Starszy niespodziewanie złagodniał. - Że to nieetyczne i niezgodne ze szlachetnymi zasadami, jakimi powinniśmy kierować się w swojej pracy.

- Właśnie - bąknął młodszy.

- A czy to, co robiliśmy do tej pory, było zgodne? Nie. Od samego początku tej afery tak postępujemy, a teraz najzwyczajniej w świecie nie mamy wyjścia. Chyba że...

- Chyba że co...?

- Że ma pan ochotę zaryzykować karierę, a może nie tylko karierę. Chciałby pan?

- Ależ, skąd?

- To może ma pan ochotę na błyskawiczne przeniesienie się do kolonii? - Starszego znów opanowała wściekłość.

- Nie.

- To proszę wykonywać rozkazy, podobnie jak ja to czynię.

- Czy mam polecić tym ludziom...?

- Tak, ma pan im to polecić!


Glasgow,

15 stycznia 1910 roku - wieczorem


Od tamtego listopadowego wieczora coraz częściej oglądał się za siebie. Czasami miał wrażenie, że znów widzi tego człowieka, ale nigdy nie był pewny do końca. Kilka razy zawracał gwałtownie, podobnie jak zrobił to wtedy, ale albo ów mężczyzna stał się już czujniejszy, albo to wszystko było zwykłym przywidzeniem.

Teraz też, nie zwalniając kroku, obejrzał się w poszukiwaniu prawdziwego czy urojonego prześladowcy, ale na ciemnej ulicy nie było nikogo. Zanim jeszcze odwrócił głowę, poczuł, że wpada na kogoś, kto idzie z przeciwka, a kogo jeszcze przed sekundą tam nie było.

- Przepra...

Potężny cios wepchnął mu resztę słowa głęboko do gardła. Zdążył zauważyć dwóch wyjątkowo rosłych drabów i już leżał na chodniku bez przytomności. Napastnicy bili metodycznie i z dużą wprawą. Przerwali po chwili, widząc, że napadnięty nie reaguje na ich ciosy.

- Sprawdź mu dokumenty, żebyśmy się czasem nie pomylili.

Ten, któremu wydano polecenie, sięgnął do kieszeni leżącego i wyszarpnął z niej portfel. Wyjął legitymację. W nikłym świetle ulicznej latarni z trudem odczytał:

- Pomocnik... policji... William Trench...

- Tak, to ten.

Mężczyźni oddalili się szybkim krokiem.


Glasgow,

15 stycznia 1910 roku - nieco później


M'Clure wracał do domu w nie najlepszym nastroju. To wszystko, co udało im się ustalić, nie stanowiło z pewnością w oczach Richarda Smolletta podstawy do łamania prawa lub jego zmiany. Chyba że tylko po to, by Oskar Slater mógł ponownie stanąć przed sądem, a adwokat John M'Clure miał jeszcze jedną szansę wykazania swych prawniczych uzdolnień (lub może ich braku). Trench, nieoceniony Trench podsunął mu dzisiaj jeszcze dwa nazwiska, ale tych ludzi trzeba będzie najpierw odszukać, a potem przekonać, tak jak Macolluma, by zechcieli powiedzieć prawdę. Oczywiście, jeżeli ją znają.

Zadumany adwokat nawet nie zauważył, kiedy postawił stopę na grubym jęzorze lodu, który pokrywał chodnik tuż pod jego domem. Jeszcze nie tak dawno, zanim nieznana ręka wylała w tym miejscu wiadro wody, nie było tu śladu oblodzenia. Noga odjechała mu gdzieś bardzo daleko, płyty chodnika w zawrotnym tempie uniosły się w górę i boleśnie spotkały z jego plecami, a przede wszystkim - z potylicą. John M'Clure myliłby się jednak, gdyby sądził, że to właśnie uderzenie głową o chodnik pozbawiło go przytomności. Uczyniły to ręce potężnych osiłków, którym wystarczyło kilka sekund, by z nieszczęsnego adwokata uczynić kogoś pozbawionego zarówno dokumentów, jak i świadomości.


Tajne przesłuchania


Glasgow,

23 kwietnia 1911 roku


Tym, którzy zlecali tę robotę, oraz tym, którzy ją wykonywali, nie chodziło o pozbawienie życia Trencha i M'Clure'a. Chcieli zapewne nastraszyć ich, dać do zrozumienia, że zajmują się sprawą, którą zajmować się nie powinni, wreszcie - uniemożliwić im jakiekolwiek działania przez dłuższy czas. Obaj nieszczęśnicy musieli przyznać, że udało się to w całej pełni.

Już w czasie pierwszego spotkania na zamkowej skarpie doszli wspólnie do wniosku, że lepiej, by nie widywali się zbyt często. Oczywiście, żaden z nich nigdy nie przypuszczał, że mogą stać się ofiarami tak brutalnego napadu. Powodem decyzji rzadkiego i nieco zakonspirowanego spotykania się było zupełnie co innego. Trench był wciąż pomocnikiem policji i pracował pod kierownictwem Orda i Gordona. Nie mogli się oni wszak dowiedzieć, że jednocześnie współpracuje z adwokatem, który nie robi nic innego, tylko dąży usilnie do podważenia, a nawet obalenia wyników prowadzonego przez nich obu śledztwa. Trench obserwował swych przełożonych, by z ich zachowania wywnioskować, czy orientują się w jego podwójnej grze, nigdy jednak nie zauważył niczego, co mogłoby o tym świadczyć. Ani Gordon, ani Ord nie wspominali w rozmowach z Trenchem o procesie Slatera, a on z kolei nie odważył się podjąć tematu przelotnego spotkania na ciemnej ulicy.

Pomocnik policji nadal stanowił obiekt drwin obu przełożonych. Choć teraz owe żarty stały się rzadsze, były za to bardziej jadowite. Trench znosił wszystko wytrwale i starał się sumiennie wykonywać otrzymywane polecenia aż do czasu, gdy nie był już w stanie zrobić niczego poza upiornym, pozbawionym najmniejszego ruchu leżeniem.

Upłynęło wiele miesięcy zanim Trench i M'Clure mogli wreszcie opuścić najpierw szpitalne, potem własne, domowe łóżka, a później postawić pierwsze, bardzo jeszcze nieporadne kroki bez pomocy siostry czy lekarza.

Jeszcze więcej czasu musiało upłynąć, zanim adwokat John M'Clure mógł pojawić się w celi swojego klienta. Stał oto teraz przed nim, opowiedział mu już o napadzie i rekonwalescencji i nie bardzo wiedział, o czym mógłby z nim jeszcze mówić. Wreszcie znalazł jakiś temat.

- Widzę, że nie marnuje pan tu czasu.

- Nie rozumiem - mruknął jak zwykle ponuro Slater.

- Mam na myśli pański angielski. Mówi pan już zupełnie poprawnie.

- Czy zapomniał pan, że siedzę tu już dwa lata? Mam dużo czasu na naukę.

Nie było w jego głosie najmniejszej pretensji, a mimo to M'Clure poczuł się nieswojo.

- Przynajmniej ma się pan czym zająć - bąknął.

Na twarzy Slatera pojawiło się coś, co miało być uśmiechem.

- Tak, tylko ciekawe, czy będę jeszcze miał okazję wykorzystać moje nowe umiejętności?

- No, cóż, przedstawiłem panu uczciwie, jak sprawa wygląda. Ani ja, ani pomocnik policji Trench nie mamy zamiaru z niej zrezygnować.

- Nawet mimo tego?

Slater wskazał palcem długą, wciąż jeszcze lekko nabrzmiałą szramę przecinającą policzek M'Clure'a. Adwokat mimowolnie potarł bliznę.

- To nie ma znaczenia - odparł.

- A to, że nie mam pieniędzy, także nie ma znaczenia?

- O to proszę się nie martwić. Po pierwsze, to sprawa mojego długu. Nie udało mi się pana obronić podczas procesu, a może gdyby miał pan bardziej doświadczonego adwokata... Po drugie... mam pewien zupełnie inny rachunek do wyrównania. - Ręka M'Clure'a znów powędrowała do okaleczonego policzka.

- O ile wcześniej nie wyląduje pan w domu kalek, a ja w grobie - mruknął Slater pod nosem.

- Nie dosłyszałem... Co pan powiedział?

M'Clure'owi wygodniej było udawać, że nie słyszał. Wiedział, że z nich dwóch to Slater jest bliższy prawdy.

- Nic ważnego.

Więzień, aby zatrzeć złe wrażenie, jakie wywołał swoim komentarzem, sam zadał pytanie, co zdarzało mu się bardzo rzadko:

- Proszę mi raczej powiedzieć, co z petycjami w mojej sprawie?

- Już trudno zliczyć, ile ich w sumie wysłaliśmy.

- I nic? - bardziej stwierdził, niż zapytał Slater.

- Niestety. - M'Clure'owi było naprawdę przykro. - Nie pomógł nawet autorytet Artura Conan Doyle'a.

- A interpelacja w Izbie Gmin?

Slater kolejnym pytaniem zaskoczył adwokata, i to bardzo. M'Clure domyślił się, że skazaniec w swej celi zajmuje się nie tylko szlifowaniem języka, ale także badaniem prawa. Nie skomentował tego jednak, odpowiedział Slaterowi wprost:

- Owszem, taka interpelacja została wniesiona, ale sekretarz stanu odpowiedział na nią negatywnie i obawiam się, że udało mu się przekonać członków Izby.

- To już chyba koniec...

Tym razem głos Slatera pozbawiony był tak charakterystycznej dla niego twardości. Brzmiał miękko, jakby krył w sobie szloch. M'Clure nie miał pojęcia, jak ma pocieszyć tego ponurego zawsze mężczyznę, który teraz niemal płakał.

- No... jeszcze nie...

Właśnie wpadło mu do głowy pytanie, które już dawno chciał zadać Slaterowi:

- Proszę mi powiedzieć: czy zdarzyło się panu kiedyś grać, a co ważniejsze - wygrać z jakąś wysoko ustosunkowaną osobą?

- Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek grał z osobą z tak zwanej wyższej sfery - odparł więzień po dłuższej chwili, potrzebnej mu do opanowania głosu, a może zastanowienia. - Ale co to ma za znaczenie?

- Większe niż pan myśli. Mam wrażenie, że ktoś wysoko postawiony bardzo pana nie lubi.

Dopiero teraz Slater dostrzegł w swym rozmówcy tego dawnego, gotowego do najostrzejszej walki adwokata.

- Tak pan uważa...? Jeżeli kiedykolwiek zasiadłbym do gry z kimś takim, wiedziałbym o tym bez wątpienia... nawet gdyby był przebrany.

- Cóż... - Teraz M'Clure popadł w zadumę. - W takim razie może to wcale nie chodzi o pana?

- Jak to nie o mnie?! - zezłościł się Slater. - Przecież to ja siedzę w tym więzieniu!

- Ach, nie zrozumiał mnie pan! - M'Clure nie miał ochoty wszystkiego mu wyjaśniać. - Dajmy temu spokój.

- I co dalej?

Nie było to powiedziane grzecznie, ale z każdą chwilą Slater coraz bardziej tracił humor. Przez dwa lata spędzone w murach więzienia przyzwyczaił się już do myśli, że nigdy nie opuści swojej celi. Pozostanie mu tylko wątpliwa radość, że strażnik, który przepowiadał mu rychłą szubienicę, będzie musiał uznać swój błąd. Wiadomość o pobiciu M'Clure'a przyjął jako ostateczne zakończenie własnej sprawy.

Wizyta adwokata znów rozpaliła w nim iskierkę nadziei, ale rozmowa nie przerodziła jej w większy płomień. Teraz ta nadzieja ostatecznie zgasła i M'Clure nie potrafił na to nic poradzić.

- Nie chciałem panu tego mówić, ale...

Cień ironicznego uśmieszku przemknął po ponurej, ciemnej twarzy więźnia.

- Musimy czekać?

- Niestety - przyznał adwokat.

- Niech się pan nie obawia... Mówił mi pan to już tyle razy...

- Ale tym razem to może potrwać dość długo.

- A cóż pan, człowiek wolny, może wiedzieć o czasie? Długo, krótko... Dla nas, zamkniętych w tych murach, sekunda ma wymiar minuty, minuta godziny, godzina doby, doba roku, a rok... Panie M'Clure - Slater podniósł się i stanął przed adwokatem - rok to wieczność. I pewnie musimy przeczekać tę wieczność. Czy to chciał mi pan powiedzieć?

- Rok brzmi jednak lepiej - prawie wyszeptał M'Clure.

- A co będzie, gdy minie ten rok?

- Widzi pan, potrzebne są nam zeznania jeszcze jednego świadka, ale na nasze... - Adwokat poprawił się natychmiast: - Przede wszystkim na pańskie nieszczęście świadek ten przebywa w Indiach. Niestety, nie możemy tam pojechać i dlatego musimy czekać.

- Całą wieczność?

- Rok... może trochę dłużej.

Slater odwrócił się gwałtownie, zbliżył do ściany i oparł rozpalone czoło o chłodny, wilgotny mur.

- Do zobaczenia, panie M'Clure. Proszę przyjść, gdy minie ta wieczność.


Glasgow,

24 kwietnia 1911 roku


- Bardzo długo kazał pan na siebie czekać, Trench.

Nadintendent Ord przyglądał się spod przymrużonych powiek pomocnikowi policji, jeszcze niezbyt pewnie stojącemu na nogach.

- Baliśmy się, że już się tu więcej nie pojawisz - dorzucił zza pleców przełożonego detektyw Gordon.

- Niewiele brakowało - mruknął Trench.

- Tak to jest, kiedy się odbywa jakieś potajemne spotkania, a potem włóczy po ciemnych ulicach - uśmiechnął się drwiąco Ord.

- Nie tylko ja lubię nocne spacery. - Trench spojrzał wymownie na Gordona, a ten, przestraszony, spuścił oczy. - Ciekawe, czy inni robią to z własnej woli, czy też ktoś im to zleca?

Tym razem Trench patrzył twardo w twarz Orda, lecz nadintendent wytrzymał jego spojrzenie.

- Widzę, że wciąż nie jest pan wyleczony, Trench. Dręczą pana omamy.

- Nic mnie nie dręczy! Tamtego wieczoru rozpoznałem...

Ord gwałtownie wstał z fotela, aby zasłonić sobą Gordona, którego wystraszona twarz mówiła wszystko.

- Pan nikogo nie rozpoznał, Trench! Nikogo! Radzę o tym pamiętać!

- Zastanowię się.

Trench uśmiechnął się. Teraz już był pewny, że się nie pomylił: człowiekiem, z którym się o mało nie zderzył, był nie kto inny, lecz detektyw Gordon.

- Cóż - Ord splótł ręce na piersiach - będzie pan miał teraz sporo czasu na rozmyślania... Jest pan zwolniony, Trench.

- Spodziewałem się tego - powiedział lekko, ale jednak było mu przykro.

- I tak powinien pan być nam wdzięczny. Czekaliśmy z tym dość długo. Najpierw chcieliśmy dać panu szansę, a potem... Wszak nie wyrzuca się na bruk człowieka, który nie potrafi ustać na własnych nogach.

- Teraz już stoję, więc...

- Więc sprawa jest załatwiona.

Ord opadł na fotel. Gordon, którego teraz odsłonił, robił wszystko, by nie spotkać się wzrokiem z Trenchem i ten musiał przyznać, że mu się to udawało.

- Nie będę ukrywał, Trench - kontynuował Ord, na którego usta powrócił ironiczny uśmieszek - że cieszę się z tego, iż nie będę musiał się z panem więcej spotykać.

- Pan się myli, panie nadintendencie. - Teraz i Trench uśmiechał się kpiąco.

- Nie rozumiem - powiedział naprawdę szczerze zdziwiony Ord.

- Spotkamy się, i to szybciej, niż pan myśli. - Z twarzy nadintendenta zniknął ostatni cień uśmiechu. - Z panem też, panie Gordon.

Trench odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Nie mógł już zatem widzieć skamieniałej twarzy Orda i pełnego niepokoju, a nawet zwykłego strachu oblicza Gordona.


Edynburg,

14 marca 1914 roku


Obaj bardzo się mylili w swych przewidywaniach. Minęły długie trzy lata i już wszyscy, a może prawie wszyscy zapomnieli o nieszczęsnej, zamordowanej Marion Gilchrist i o człowieku, który skazany za dokonanie tej zbrodni gnił w więziennej celi, kierując się już tylko własną rachubą czasu, jeśli w ogóle zwracał jeszcze uwagę na wlokący się niemiłosiernie miernik ludzkiego przemijania.

Trzy długie lata zanim mecenas John M'Clure i były pomocnik policji William Trench - teraz działający już jawnie i wspólnie - mogli pojawić się w gabinecie sekretarza stanu Richarda Smolletta z kolejną petycją w ręku.

Teraz on obracał ją w swych dłoniach. Milczenie trwało już o wiele dłużej, niż wymagało tego przeczytanie krótkiego, treściwego pisma. Smollett czuł, że powinien się wreszcie odezwać.

- A zatem - zaczął, nie odrywając wzroku od tekstu petycji - wnosi pan o przesłuchanie następujących świadków: Agnes Brown, obecnie Agnes Sullivan - nauczycielki, Cecila Macolluma - właściciela sklepu, Artura MacBrayne'a - kupca kolonialnego, Amandy Birrell - krewnej Marion Gilchrist, przebywającej do niedawna w Indiach, Helen Lambie - służącej Marion Gilchrist oraz nadintendenta Orda i detektywa Gordona - prowadzących sześć lat temu śledztwo w sprawie zabójstwa Marion Gilchrist.

- Tak jest, sir - potwierdził M'Clure. - Do tego właśnie sprowadza się mój wniosek.

- To już sześć lat - westchnął Smollett, odkładając arkusz na biurko.

- Mieliśmy pewne trudności - wtrącił Trench.

Smollett jakby nie dostrzegał jego obecności. Zwracał się tylko do M'Clure'a:

- Czy pański przyjaciel Trench podziela...

M'Clure nie czekał nawet na skończenie zdania, choć był nieco zdziwiony, że sekretarz nie pyta o to samego Trencha.

- Tak, sir.

- Zatem macie pewność? - Smollett jakby wciąż szukał potwierdzenia.

- Pozwolę sobie zauważyć, sir, że pewność mieliśmy od początku, brakowało nam tylko dowodów - przypomniał mu Trench.

- A zatem macie pewność - Smollett znów zignorował słowa byłego pomocnika policji - i zdajecie sobie w pełni sprawę, na co się narażacie, odgrzebując po latach proces Slatera?

M'Clure i Trench spojrzeli na siebie wymownie.

- Naraziliśmy się już dużo wcześniej - głos mecenasa był bardzo cichy - i wiemy co nieco o ponoszeniu konsekwencji.

Smollett podniósł się zza biurka i podszedł do okna.

- Wiecie także - tym razem i słowa adwokata jakby do niego nie dotarły, a może nie chciał ich słyszeć - że to nie jest najlepszy moment na zaczynanie wszystkiego od początku. Minęło już sześć lat. Sytuacja zmieniła się... Stary Kontynent szykuje się do wojny, a nie obejdzie się ona bez naszego w niej udziału... Tak, to nie jest najlepszy moment...

Smollett popadł w głęboką zadumę, ale M'Clure znał go już zbyt dobrze, by uwierzyć jego ostatnim słowom. Domyślał się, że w sekretarzu dojrzewa decyzja dokładnie sprzeczna z tym, co powiedział przed chwilą. Trench widział Smolletta po raz pierwszy w życiu, toteż nie mógł cierpliwie słuchać jego słów.

- Sir... Nasze argumenty...

- Nie najlepszy... - Smollett z uporem nie zwracał uwagi na Trencha. - Hmmm... A może właśnie wręcz przeciwnie...

- Jak mamy to rozumieć, sir? - spytał M'Clure.

- Dał jednocześnie znak Trenchowi, by się nie wtrącał. Domyślał się już, że dla Smolletta postępowanie byłego pomocnika policji wobec swoich przełożonych, choćby najbardziej uzasadnione, było jednak swego rodzaju zdradą. I to właśnie spowodowało ignorowanie Trencha w tym gabinecie.

- Tak... To chyba jednak... Tak...

Smollett już wszystko przemyślał i wiedział, jaką decyzję powinien podjąć. Odwrócił się od okna, podszedł energicznie do biurka, usiadł i zaczął coś szybko pisać.

- Sir...? - M'Clure przypomniał mu o swojej obecności.

- Niektórzy będą teraz zajęci ważniejszymi sprawami niż jakaś tam kryminalna afera sprzed lat - wypowiadał głośno swe skrywane dotąd myśli Smollett. - Mecenasie M'clure! - Po raz pierwszy od dłuższej chwili spojrzał prosto w twarz adwokata. - Wyznaczam termin przesłuchania świadków na 23 kwietnia 1914 roku.


Edynburg,

23 kwietnia 1914 roku


Widok sędziego Roberta Henrysona nie sprawił M'Clure'owi większej przyjemności. Zawsze darzył owego mocno już sędziwego dżentelmena szacunkiem, a nawet sympatią, której nie zmniejszyły starcia na sali sądowej w trakcie procesu Oskara Slatera. Ale wszystko to legło w gruzach, kiedy zupełnie nieoczekiwanie sędzia Henryson zabrał głos jako ostatni, tuż przed udaniem się przysięgłych na naradę. M'Clure nie mógł zrozumieć, co skłoniło tego prawego i uczciwego człowieka do takiego wystąpienia. Nie mógł mu go darować.

Wiedział, że zgodnie z obowiązującą procedurą ponownego przesłuchania świadków mógł dokonać tylko sędzia Henryson, ale czy tym razem mógł wierzyć w jego bezstronność?

Rozmowa przeprowadzona przez Henrysona z Agnes Brown-Sullivan w obecności M'Clure'a i Trencha rozwiała obawy mecenasa.

- Jednym słowem - podsumował przesłuchanie sędzia - potwierdza pani to, co powiedziała obrońcy Oskara Slatera, mecenasowi M'Clure'owi, na temat dwóch mężczyzn spotkanych przez panią w okolicach domu Marion Gilchrist?

- Tak jest, panie sędzio. - Agnes Brown-Sullivan z wdziękiem skinęła głową. - Wszystko, co powiedziałam panu M'Clure'owi, jest prawdą.

- Dziękuję. Jest pani wolna.

Sędzia zagłębił się w swoich papierach, a Agnes, uśmiechnąwszy się do M'Clure'a, wyszła drzwiami, które otworzył przed nią sądowy woźny. Po sekundzie pojawił się w nich Cecil Macollum.

- Panie Macollum - zaczął sędzia, gdy grubas zajął już swoje miejsce na krześle dla świadków - czy potwierdza pan, że dwudziestego pierwszego grudnia 1908 roku nie wysyłał pan swojej pracownicy Mary Barrowman z towarami do klienta, że wieczorem tego dnia przebywała ona w pańskim sklepie, a tym samym nie mogła znajdować się w okolicy domu, w którym popełniono zbrodnię?

Sklepikarz, który już od samych drzwi zdradzał objawy najwyższego zdenerwowania, teraz zupełnie nie potrafił nad sobą zapanować. Wiercił się na krześle, nawet wstał i natychmiast usiadł, rzucał nerwowe spojrzenia w bok, jakby właśnie tam znajdowało się okienko, przez które obserwował swoich subiektów. Trench i M'Clure wymienili między sobą zdziwione spojrzenia, a sędzia z uwagą obserwował zachowanie świadka.

- Panie Macollum - nie wytrzymał wreszcie Henryson - zadałem panu pytanie!

Macollum znów poderwał się z krzesła, opadł na nie, rzucił spłoszone spojrzenie na M'Clure'a, lecz nadal nie odpowiadał.

- Czy mam rozumieć, że odmawia pan zeznań?

Pytanie Henrysona zabrzmiało na tyle groźnie, że grubas z najwyższym trudem wydobył z siebie coś na kształt ludzkiego głosu.

- Nie, panie sędzio...

- Proszę zatem odpowiedzieć. Czy pan potwierdza?

- Nie, panie sędzio...

Cichutki głosik sklepikarza raził M'Clure'a niczym piorun. Sędzia nie był jednak zadowolony.

- Proszę głośniej, nie słyszałem...

Macollum wreszcie zrozumiał, że się nie wykręci, i ta myśl nieco go uspokoiła.

- Nie, panie sędzio - to brzmiało już o wiele wyraźniej. - Nie potwierdzam.

M'Clure już doszedł do siebie, ale jeszcze nie był w stanie zareagować, za to Trench niemal podskoczył z wściekłości na swoim krześle.

- Czy mam przez to rozumieć, że nie rozmawiał pan o tym z obecnym tu obrońcą?

Sędzia wymagał dokładnych i szczegółowych odpowiedzi.

- Nie, panie sędzio... Nigdy z nim o tym nie rozmawiałem.

Tego już Trench nie mógł wytrzymać. Zerwał się z krzesła i gdyby nie przytrzymująca go dłoń mecenasa, pewnie ruszyłby na Macolluma z pięściami.

- I może jeszcze powiesz - krzyczał - że go nie znasz?! To prawda, że rozmawialiście trzy lata temu, ale przecież nie mogłeś tego zapomnieć!

Sklepikarz, nie wiadomo, czy bardziej przestraszony groźną postawą Trencha, czy ugodzony jego słowami, nisko zwiesił głowę, ale cały czas kręcił nią przecząco.

- Czy i teraz żona kazała ci nic nie gadać?! - ryknął Trench.

- A może tym razem zrobił to zupełnie kto inny?

Cichy, jadowity syk M'Clure'a ostro kontrastował z krzykiem Trencha i zrobił na świadku o wiele większe wrażenie. Macollum podniósł głowę, jakby chciał jednak coś powiedzieć, ale sędzia Henryson, który do tej pory spokojnie przysłuchiwał się awanturze, uprzedził go.

- Panowie! - powiedział ostro. - Przywołuję was do porządku! To ja prowadzę przesłuchanie i proszę, byście o tym pamiętali.

M'Clure musiał użyć sporo siły, by usadzić Trencha na jego miejscu. Jednocześnie nawet na moment nie spuszczał z oka twarzy Macolluma, ale czy to mogło coś zmienić?

- Panie Macollum, jest pan wolny.

Macollum wstał, ale nie odchodził, patrząc ni to prosząco, ni to przepraszająco na M'Clure'a.

- Jest pan wolny! - powtórzył dobitnie sędzia.

Sklepikarz odwrócił się, ruszył ku drzwiom, ale w połowie drogi zatrzymał się i jeszcze raz spojrzał na mecenasa.

- Panie M'Clure - bąknął - proszę mi wybaczyć...

M'Clure odwrócił głowę, natomiast Trench machnął ku grubasowi ręką z najwyższą pogardą. Macollum spuścił nisko głowę i wyszedł z sali, mijając się w drzwiach z następnym świadkiem.

Był nim Artur MacBrayne, mężczyzna około pięćdziesiątki, wysoki i zwalisty, lekko powłóczący prawą nogą. Sumiasty, piękny wąs zdobił twarz, której delikatne, wręcz kobiece rysy zupełnie nie pasowały do potężnej sylwetki. Jasne oczy patrzyły śmiało, a rozchylone lekko usta zdradzały gadułę, który tylko czekał na to, by inni dopuścili go do głosu.

- Panie MacBrayne - zwrócił się do niego sędzia - proszę nam powiedzieć, czym pan się zajmuje i jaki jest pański związek z tą sprawą.

- Jestem kupcem i prowadzę w Glasgow skład towarów kolonialnych. Mój związek ze sprawą Slatera polega na tym, że jego mieszkanie w Glasgow było położone dokładnie naprzeciwko mojego składu, w którym...

Sędzia Henryson natychmiast domyślił się, co M'Clure i Trench wiedzieli po odbytych wcześniej rozmowach z MacBrayne'em, i nie miał zamiaru wysłuchiwać rzeczy, które ze sprawą nie miały wiele wspólnego, a o których świadek gotów był opowiadać, i to z najdrobniejszymi szczegółami.

- O ile pamiętam - przerwał dość zdecydowanie wypowiedź świadka - w czasie prowadzonego bezpośrednio po zabójstwie śledztwa nie składał pan zeznań. Nie był pan także świadkiem na procesie Oskara Slatera.

- Tak, to prawda - odparł tym razem krótko MacBrayne, lekko zbity z tropu zachowaniem sędziego.

- Domyślam się, że ma pan jakieś ważne, w każdym razie dla obrony - Henryson spojrzał przelotnie na M'Clure'a - informacje. Ale dlaczego zgłasza się pan z nimi dopiero teraz?

- Wcześniej było to zupełnie niemożliwe. - MacBrayne już zapomniał o despekcie, który go spotkał przed chwilą. - Tego samego wieczora, gdy popełniono zbrodnię, uległem wypadkowi w moim składzie. Jeden z koni zaprzężonych do wyładowanej towarem platformy szarpnął gwałtownie i spadające paki przygniotły mnie do ściany. Kilka tygodni spędziłem w szpitalu, później wyjechałem do Szwajcarii kontynuować kurację i kiedy wróciłem do Glasgow, było już dawno po procesie, a ja miałem inne zmartwienia. Poza tym, szczerze mówiąc, zupełnie sobie nie uświadomiłem, że to, co widziałem wieczorem dwudziestego pierwszego grudnia, może mieć jakieś znaczenie.

- Proszę nam zatem opowiedzieć, co też pan widział?

Henryson tym razem cierpliwie doczekał końca opowieści MacBrayne'a. Nawet nie domyślał się, ile razy musieli jej wcześniej wysłuchać M'Clure i Trench.

Na MacBrayne'a trafili całkiem przypadkowo. Nieustannie szukając jakiegoś punktu zaczepienia, jeszcze raz - nie wiadomo który - przemierzali miejsca związane ze sprawą zabójstwa Marion Gilchrist. Kiedy znaleźli się między dawnym mieszkaniem Slatera a składem MacBrayne'a, ten, widząc przez okno dwóch niezdecydowanie, jak mu się wydawało, rozglądających się mężczyzn, wyszedł do nich i sam zagadnął, czego lub kogo szukają. Gdy wyłuszczyli mu, o co im chodzi, zaprosił ich do swego kantoru. Tu przez kilka godzin musieli wysłuchiwać historii założenia składu, dziejów sukcesów i porażek jego właściciela, wreszcie szczegółowej analizy wypadku i licznych kuracji, jakim musiał się poddać, zanim kupiec powiedział im to, na co czekali. Oni słuchali go cierpliwie, bo nie mieli innego wyjścia, ale czy sędzia Henryson zechce być równie wyrozumiały?

- Otóż - MacBrayne już zdecydował się, od czego powinien zacząć - jak wspomniałem, Oskar Slater mieszkał naprzeciwko mojego składu. Okres przedświąteczny to dla mnie czas wzmożonej pracy. Właściciele sklepów żądają pełnego zestawu towarów, toteż...

- Czy mógłby pan przystąpić do rzeczy?

Sędzia Henryson zrozumiał, że inaczej niż łagodną stanowczością nie nakłoni tego człowieka do trzymania się sedna sprawy.

- Nic innego nie robię, panie sędzio. - Ach, jak MacBrayne nie lubił, gdy mu przerywano. - Usiłuję właśnie wytłumaczyć, co było powodem, że o tak późnej porze przebywałem jeszcze w moim składzie.

- No dobrze, to już wiemy.

- Około siódmej nastąpiła mała przerwa w pracy - MacBrayne skrzętnie wykorzystywał zrezygnowanie sędziego i wiódł swoją opowieść - mogłem więc wypić w swoim kantorku filiżankę herbaty. Spodziewając się przyjazdu następnych platform z towarem i po towar - zasiadłem przy oknie, które wychodzi na ulicę...

- Jak się domyślam - wpadł mu w słowo Henryson - właśnie przez to okno zobaczył pan coś, o czym chciałby nam pan wreszcie opowiedzieć.

Sędzia spojrzał z wyrzutem na M'Clure'a, ale ten uśmiechnął się niewinnie i wzruszył ramionami. Obaj z Trenchem odczuwali małą satysfakcję, obserwując bezskuteczne wysiłki Henrysona.

- Nie myli się pan, panie sędzio. Dochodziła siódma, gdy po przeciwnej stronie ulicy zobaczyłem Oskara Slatera, który wchodził do bramy swego domu.

- Czy zauważył pan, jak Slater się zachowywał?

Henryson wolał uprzedzić opis bramy budynku, którym bez wątpienia miał zamiar poczęstować go MacBrayne.

- Jak się zachowywał? - Świadek był szczerze zdziwiony. - A jak miał się zachowywać? Szedł ulicą i gdy dotarł do bramy, skręcił w nią. Nie było w tym nic nadzwyczajnego.

- Dlaczego zatem zdecydował się pan nam o tym opowiedzieć?

- Panowie M'Clure i Trench przekonali mnie, że to może mieć duże znaczenie.

- Ach, ci panowie przekonali pana!

M'Clure zdecydował się interweniować widząc, że oświadczenie MacBrayne'a spowodowało, iż sędzia przestał traktować jego zeznania jako istotne dla sprawy.

- To chyba zrozumiałe, panie sędzio, że...

Henryson nie zamierzał jednak wysłuchiwać wyjaśnień mecenasa.

- Czy to już wszystko, o czym chciał nam pan opowiedzieć?

MacBrayne nie rozumiał, co się tu właściwie dzieje. Przez moment opanowała go nawet złość, że dał się namówić do składania zeznań, których nikt nie chce słuchać, ale miłość do wypowiadania publicznie słów okazała się silniejsza od urażonej ambicji.

- Nie, panie sędzio. To dopiero połowa.

- Cóż - westchnął głęboko Henryson. - Proszę mówić.

- Około pół do dziesiątej znów zrobiło się nieco luźniej i ponownie z filiżanką w ręku znalazłem się w oknie mego kantoru.

- Bez wątpienia oczekiwał pan na następne platformy?

Kpiący głos Henrysona zaniepokoił M'Clure'a nie na żarty. Wyczuwał, że sędzia - niezależnie od tego, co powie MacBrayne - już wyrobił sobie zdanie o jego zeznaniach i nie było to, niestety, zdanie najlepsze. Jednak ani on, ani Trench nie mieli na to najmniejszego wpływu.

- Rzeczywiście! Spodziewałem się jeszcze kilku wozów, ale to chyba nie ma nic wspólnego ze sprawą? - odciął się kupiec, który wbrew przewidywaniom Henrysona świetnie odczytał jego kpiący ton.

- Tak... tak... Proszę kontynuować - zmieszał się lekko sędzia.

M'Clure i Trench mimo zdenerwowania uśmiechnęli się do świadka, a ten, pokrzepiony swym małym zwycięstwem, wrócił do opowieści.

- Otóż, kiedy stałem w oknie, znowu zobaczyłem pana Slatera, który właśnie wychodził z bramy naprzeciwko.

- Jeżeli mogę się wtrącić - tym razem M'Clure zdecydował się na przerwanie świadkowi - to pragnąłbym zwrócić uwagę, że słowa pana MacBrayne'a dowodzą, że Oskar Slater nie mógł pojawić się ani pod domem pani Gilchrist, ani na stacji metra. Zaprzecza to także stwierdzeniu pana prokuratora, że Slater nie ma alibi na czas między siódmą a dziesiątą wieczorem.

- Czy pan obrońca pozwoli, że będę kontynuował przesłuchanie? - W głosie Henrysona z wolna narastała złość.

- Nie chciałem panu przeszkadzać. Moim celem było jedynie...

Twarz Henrysona przybrała niedobry, złowieszczy wyraz. Wreszcie znalazł okazję, by wyładować swe niezadowolenie, którego powodem była chyba nie tylko gadatliwość świadka.

- Czy panu wydaje się, że na tej sali jest tylko jeden myślący człowiek i jest nim właśnie pan?!

- Absolutnie nic takiego nie miałem na myśli... - plątał się M'Clure. - Przepraszam, panie sędzio.

- Chyba możemy już iść do domu, co? - szepnął mu na ucho Trench.

Adwokat nie zdążył odpowiedzieć, bo Henryson znów zwrócił się do świadka:

- Panie MacBrayne, czy między siódmą a dziesiątą widział pan swego sąsiada?

Zdecydowany, a nawet nieprzyjazny ton tego pytania skłonił MacBrayne'a do udzielenia krótkiej, jak na niego, odpowiedzi:

- Nie, nie widziałem go. Zresztą, nie miałem na to czasu. Te trzy godziny spędziłem w głębi składu, przyjmując i wydając towary.

- A zatem, nie może pan stwierdzić, że w tym czasie Oskar Slater przebywał w swoim mieszkaniu?

- Oczywiście, że nie. Jak już powiedziałem, widziałem go, gdy wchodził do domu, w którym mieszkał, tuż przed siódmą i jak z niego wychodził około wpół do dziesiątej. Nie mam pojęcia, co robił w ciągu tych trzech godzin.

- I jest możliwe - Henryson kontynuował atak wciąż tym samym nieprzyjemnym tonem - że na przykład dziesięć po siódmej opuścił on swój dom i powrócił do niego przed dziesiątą?

- Owszem, to jest możliwe, choć wydaje mi się... - próbował wytłumaczyć MacBrayne, ale sędzia był nieubłagany.

- Nas interesują fakty, a nie to, co się panu wydaje. Jest pan wolny.

Nie znoszący sprzeciwu ton i wrogie spojrzenie Henrysona spowodowało, że MacBrayne wstał i bez słowa opuścił salę.

- W zasadzie miałeś rację - mógł teraz odpowiedzieć Trenchowi M'Clure.

Szept M'Clure'a dotarł jednak i do Henrysona.

- Pan coś mówił, mecenasie?

- Nic ważnego - odparł M'Clure i przeniósł wzrok na wkraczającą właśnie Amandę Birrell.

Określenie “wkraczającą” jest tu najwłaściwsze: do pokoju weszła wysoka, siwa kobieta, której twarz, postawa i ruchy wyrażały wysokie poczucie własnej godności. Już od progu obrzuciła obecnych mężczyzn spojrzeniem zabarwionym blaskiem uświadamianej sobie w pełni wyższości.

Gdy Amanda Birrell zajmowała miejsce dla świadków, M'Clure wstał i zwrócił się do sędziego:

- Panie sędzio, zanim zacznie pan przesłuchiwać panią Amandę Birrell, pragnąłbym, aby na chwilę zabrał głos były pomocnik policji Trench, który mógłby wyjaśnić pewne fakty.

- Skoro uważa to pan za konieczne - zgodził się Henryson bez entuzjazmu.

Trench swą wypowiedź zaczął od głębokiego skłonu głowy w stronę pani Birrell. Dama odpowiedziała zaledwie widocznym przymknięciem powiek.

- Z polecenia nadintendenta Orda przesłuchałem obecną tu panią Amandę Birrell dnia dwudziestego trzeciego grudnia 1908 roku. Powiedziała mi ona, że po zamordowaniu Marion Gilchrist Helen Lambie wpadła do niej z tą tragiczną wieścią. Pani Birrell w odruchu przerażenia krzyknęła: “Któż mógł to zrobić?”, czy coś w tym rodzaju. Helen odparła na to, że z całą pewnością zrobił to A.B. Tak określiła tego kogoś, inicjałami A.B. Natychmiast się jednak zreflektowała i poprosiła, aby pod żadnym pozorem nikomu o tym nie mówić. Wkrótce jednak pani Birrell dowiedziała się, że Helen Lambie sama powiedziała o swych podejrzeniach przesłuchującym ją policjantom, a byli to nadintendent Ord i detektyw Gordon.

- Po co pan o tym wszystkim opowiada? - zapytał obojętnie Henryson, jakby tę całą opowieść znał na pamięć.

- Mówię o tym dlatego - nie dawał się zbić z tropu Trench - że po przesłuchaniu pani Birrell sporządziłem odpowiednią notatkę, którą przekazałem detektywowi Gordonowi. Niestety, nie znalazła się ona w aktach sprawy i - co ważniejsze - zaginął po niej wszelki ślad.

- Czy pani potwierdza słowa byłego pomocnika policji Trencha? - zwrócił się sędzia do pani Birrell.

- Czy potwierdzam? - Jej zdziwienie było tak szczere, że nawet Trench zwątpił przez chwilę w prawdziwość wypowiedzianych przez samego siebie słów. - Ależ, panie sędzio! Nie wiem, o czym on mówi... Czy ten pan jest rzeczywiście pomocnikiem policji?

Trench stał kompletnie ogłupiały. M'Clure usiłował posadzić go z powrotem na krześle, ale jego wysiłki były bezskuteczne. Trench wyrwał mu się i przez chwilę nie było wiadomo, czy ma zamiar rzucić się na panią Birrell, czy też wypaść z tego pokoju i natychmiast pierwszą napotkaną dorożką pojechać do jakiejś kliniki dla nerwowo chorych.

- Uprzedzam pana, Trench! - Sędzia z uwagą obserwował jego stan. - Jedno słowo i będzie pan musiał opuścić tę salę.

M'Clure'owi wreszcie udało się usadzić Trencha na miejscu, a sędzia ponownie zwrócił się do pani Birrell:

- Ten pan był pomocnikiem policji, ale to nie ma większego znaczenia. Czy zrozumiała pani to, co mówił przed chwilą?

- Oczywiście, że zrozumiałam. - Brzmiała w tym lekka obraza, pokryta natychmiast domyślnym usprawiedliwieniem: Nie mam pojęcia, o co tutaj chodzi, Glasgow opuściłam tuż po śmierci biednej Marion i widocznie długi pobyt w Indiach wpłynął na to, że...

- Czy mogłaby pani wyjaśnić to nieco bliżej?

- Chodzi panu o Indie?

- Nie, proszę pani. Chodzi mi o sprawę, która spowodowała pani obecność na tej sali.

Sędzia Henryson miał wyraźnego pecha: co świadek - to większy gaduła.

- Szkoda - rozmarzyła się dostojna dama - mogłabym opowiedzieć panom tyle ciekawych historii... Idnie to taki cudowny kraj...

- Pani Birrell - upomniał ją sędzia grzecznie, lecz stanowczo.

- Oczywiście, panie sędzio, oczywiście... Otóż, mówiąc krótko. Po pierwsze, nie mówiłam o niczym panu... Przepraszam, pańska godność?

Pani Birrell odwróciła się do Trencha, ale ten zbył ją milczeniem.

- Trench - odpowiedział za niego M'Clure.

- O, właśnie. - Pani Birrell podziękowała adwokatowi lekkim skinieniem głowy. - A zatem, nie mówiłam panu Trenchowi o wizycie Helen w moim domu w dniu, kiedy zamordowano nieszczęsną Marion, ponieważ nie była ona u mnie tego dnia. Nie mogła mi więc mówić o jakimś A.B. Z kolei ja nie byłam w stanie poinformować o tym pana...

Amanda Birrell ponownie zawiesiła pytająco głos. Nazwisko byłego pomocnika policji ani rusz nie mogło utkwić jej w pamięci.

- Trench - znów podpowiedział usłużnie M'Clure.

- Dziękuję, pan jest wyjątkowo uprzejmy. - Teraz skinieniu głowy towarzyszył także uśmiech. - Jak więc mówiłam, nie mogłam o tym opowiadać panu Trenchowi, ponieważ nigdy nie widziałam go na oczy, nie mówiąc już o jakiejkolwiek rozmowie.

- I z tego też powodu - M'Clure uśmiechał się przewrotnie, przytrzymując dyskretnie, lecz bardzo silnie rozwścieczonego Trencha - ma pani tak ogromne trudności z zapamiętaniem jego nazwiska?

- Gdyby nie pańska uprzejmość...

Pani Birrell udała, że nie dostrzega kpiącego tonu adwokata, i także się uśmiechnęła.

- Jeżeli zakończyliście już państwo prawienie sobie tych grzeczności, to jest pani wolna.

Sędzia Henryson był zbyt inteligentny i zbyt dobrze, choć nie do samego końca, poinformowany, by nie wiedzieć, kto na tej sali mówi prawdę, kto się o nią ociera, a kto się z nią rozmija, i to bardzo daleko. Ten spektakl wyraźnie go już zmęczył, a przecież miał przed sobą jeszcze jego najważniejszy, a w każdym razie najmniej przyjemny akt.

- Jest pani wolna - powtórzył.

Pani Birrell, zaskoczona tak nagłym zakończeniem przesłuchania, podniosła się z krzesła i ruszyła ku drzwiom.

- Chciałbym jeszcze tylko panią przeprosić - dogonił ją głos M'Clure'a.

- Przeprosić?!

Zdumiona Amanda Birrell zatrzymała się w połowie drogi. Sędzia Henryson i Trench byli równie zdziwieni i żaden z nich nie zareagował.

- Tak, przeprosić, bo stała się pani ofiarą pewnego eksperymentu. - Ze skupionej, jakby zamkniętej twarzy adwokata nikt nie był w stanie niczego wyczytać. - Człowiek, który opowiadał tu bajki o tym, że przesłuchiwał panią po zabójstwie Marion Gilchrist, nie nazywa się Trench.

Zdumienie wszystkich obecnych w pokoju osiągnęło punkt kulminacyjny.

- Nie nazywa się Trench? A jak?

Amanda Birrell już całkiem nic nie rozumiała. Oczy M'Clure'a zwęziły się.

- Nazywa się Gordon.

- Panie mecenasie! - krzyknął Henryson.

- Pan się myli, drogi panie. - Twarz pani Birrell rozpromieniła się. - Z detektywem Gordonem rozmawiałam nie dalej jak wczoraj i doskonale pamiętam...

- Pani Birrell! - Henryson aż wstał ze swego miejsca. - Przesłuchanie jest skończone i nie musi pani odpowiadać na te dziwne insynuacje pana mecenasa.

- Tym lepiej, panie sędzio, tym lepiej.

Amanda Birrell po raz trzeci obrzuciła mężczyzn spojrzeniem wyrażającym już zdecydowaną wyższość i opuściła pokój. Henryson i M'Clure tylko na to czekali.

- Panie M'Clure... - wydyszał sędzia, ale adwokat nie pozwolił mu mówić.

- Panie sędzio! Czy przypadkiem nie zapomniał pan, jakie jest pańskie zadanie w tej sprawie?!

- Ja pamiętam je doskonale, ale pan się chyba zapomina!

Trench z napięciem przyglądał się dwóm stojącym naprzeciwko siebie i kipiącym oburzeniem mężczyznom.

- Jeśli nadal będzie pan tak postępował, to nigdy nie dojdziemy prawdy, chyba że...

- Chyba że co?! - Henryson mocno uderzył otwartą dłonią o blat stołu.

- Chyba że nie wszystkim z nas w równym stopniu na tym zależy - wypalił M'Clure.

Trench, przerażony, spojrzał na sędziego. Ku jego osłupieniu ten, zamiast ostatecznie wybuchnąć, jakby spokorniał, skulił się w sobie i z powrotem usiadł na swoim miejscu. Kiedy wreszcie się odezwał, jego głos brzmiał cicho i pojednawczo:

- Gdyby nie fakt, że to jest tajne przesłuchanie, a nie oficjalna rozprawa, ukarałbym pana mandatem za obrazę sądu.

- Jakież to ma znaczenie wobec kary, jaką ponosi niewinny człowiek...

Zachowanie sędziego ostudziło gniew M'Clure'a. On również powrócił na swoje miejsce i mówił o wiele spokojniej. Przerwał, gdy w otwartych drzwiach pojawiła się Helen Lambie, a za jej plecami - trzech mężczyzn.

Twarz Lambie zdradzała ślady upływającego czasu. Przez sześć lat, które minęły od śmierci Marion Gilchrist, kilkakrotnie zmieniała miejsce pracy, w żadnym jednak nie mogła utrzymać się dłużej niż kilka miesięcy. Wyraźnie postarzała się, w kącikach ust pojawiły się zmarszczki, a oczy, zeszpecone głębokimi cieniami, wpadły gdzieś w głąb czaszki.

Nadintendenta Orda czas jakby się nie imał, w przeciwieństwie do detektywa Gordona, który utracił większość ze swych włosów, zyskał za to kilka fałd tłuszczu na brzuchu.

Ostatnią z wkraczających do pokoju osób był Raymond Clavel, przedstawiciel dyrekcji policji, zaproszony tu ze względu na fakt, iż mieli być przesłuchiwani nadintendent i detektyw.

Helen Lambie, Ord i Gordon zajęli miejsca naprzeciw sędziowskiego stołu, Clavel zaś obszedł go dookoła i zasiadł obok Henrysona.

- Ze względu na pewne okoliczności - zabrał głos sędzia - które za chwilę staną się dla państwa jasne, zdecydowaliśmy przesłuchać was razem. Zacznijmy od pani Lambie... Proszę nam powiedzieć, kto to jest A.B..?

Sędzia, uprzedzając wszelką możliwą gadatliwość świadka, od razu przeszedł do sedna sprawy. Ale tym razem świadek był wyjątkowo małomówny.

- A.B.? - powtórzyła Lambie. - Nie mam pojęcia.

I to było wszystko, co miała do powiedzenia.

- Czy nie zwierzyła się pani kuzynce Marion Gilchrist, Amandzie Birrell, ze swoich podejrzeń, że to właśnie ów tajemniczy A.B. mógł być lub wręcz był mordercą?

Pytanie sędziego okazało się dwa razy dłuższe niż odpowiedź świadka.

- Nigdy w życiu nie rozmawiałam na ten temat z panią Birrell.

- A czy w czasie śledztwa wymieniała pani kiedykolwiek te inicjały?

- Nigdy.

Helen Lambie twardym wzrokiem patrzyła w twarz sędziego. Obecność byłych przełożonych wyraźnie onieśmielała Trencha, a M'Clure po ostatnim starciu z Henrysonem siedział osowiały, zniechęcony i jakby zrezygnowany.

- Panowie - sędzia zwrócił się do Orda i Gordona - czy w trakcie przesłuchań obecnej tu Helen Labmie słyszeliście z jej ust o A.B.?

- Nie, panie sędzio. Nigdy nie słyszeliśmy - spokojnie odpowiedział Ord.

- Może o A.B. wspominał jakiś inny świadek?

- Nie, panie sędzio. O A.B. słyszymy po raz pierwszy w życiu - zapewnił nadintendent.

- Proszę mi zatem powiedzieć, co stało się z notatką sporządzoną przez pomocnika policji Trencha, który przesłuchiwał na tę okoliczność panią Birrell?

- Nie wydawałem Trenchowi polecenia przesłuchania pani Birrell i nic nie wiem o rzekomo sporządzonej przez niego notatce.

Głos Orda brzmiał wręcz beznamiętnie. Żadne z pytań sędziego nie robiło na nim wrażenia. Trencha denerwowało to bardziej niż fakt, że były przełożony podważył prawdziwość jego słów.

- I nie wie pan także nic o tym, kto napadł mnie parę lat temu na ulicy? - wypalił bez dłuższego zastanowienia.

- Oczywiście, że nie - Ord przeniósł wolno wzrok na Trencha - choć z tego, co pan tu opowiada, wnoszę, że do dziś odczuwa pan skutki tego wypadku.

- Panowie! - Henryson bardzo chciał dobrnąć już do końca tego całego przesłuchania i wreszcie mieć je za sobą. - Wróćmy do właściwego tematu. Czy prawdą jest, że dwudziestego drugiego grudnia 1908 roku złożył pan w towarzystwie detektywa Gordona wizytę w mieszkaniu A.B. i przeprowadził z nim rozmowę?

Nadintendent Ord, do którego skierowane było to pytanie, wysoko uniósł ze zdziwienia brwi.

- Jak mogłem złożyć wizytę komuś, kogo nie znam? Inicjały imienia i nazwiska to trochę za mało...

Detektyw Gordon, przez nikogo nie pytany i nie proszony, postanowił wreszcie udokumentować swoją tu obecność. Trzeba przyznać, że zrobił to - przynajmniej z punktu widzenia Orda - najgorzej, jak tylko mógł.

- Nie było takiej potrzeby - wpadł w słowo nadintendentowi. - Ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość, że A.B. nie ma ze sprawą zabójstwa nic wspólnego.

Wypowiedź Gordona wywołała konsternację: Clavel zrobił wielkie oczy, Ord - gdyby mógł - zabiłby detektywa wzrokiem, sędzia spuścił głowę i naprawdę nie wiedział, co ma powiedzieć. Zrezygnowany M'Clure także z początku milczał, ale trącony po raz trzeci łokciem Trencha, jeszcze raz poderwał się do walki:

- Jak mógł pan to ustalić, skoro nie zna pan człowieka ukrywającego się pod tymi inicjałami?! I przede wszystkim, po co pan to robił, skoro A.B. nie był w kręgu podejrzanych? Przecież rzekomo nie wspominał o nim żaden ze świadków! Z jakiego powodu przeprowadzono ustalenia, że A.B. nie ma ze sprawą morderstwa nic wspólnego, i to ponad wszelką wątpliwość?!

Gdy M'Clure zakończył już ten grad pytań, Trench zwrócił się wprost do sędziego:

- Panie sędzio! Chyba i dla pana jest jasne, że moi byli przełożeni nie mówią tu całej prawdy, by nie powiedzieć, że wręcz kłamią. Przez cały czas świadomie kierowali dochodzenie na fałszywe tropy.

Tego Henryson nie mógł słuchać spokojnie.

- Panie Trench...

- Jeśli można... - Ord już zdążył powrócić do swojej spokojnej, obojętnej maski. - Wyjaśnię to nieporozumienie.

- Och! Nieporozumienie! - zakipiał Trench, ale umilkł pod ciężkim spojrzeniem sędziego.

- Detektyw Gordon źle się wyraził. - Nadintendent już wiedział, jak wybrnąć z tej dość niezręcznej sytuacji. - Nie prowadziliśmy żadnych ustaleń w sprawie rzekomego udziału A.B. w zbrodni. Ta sprawa wyjaśniła się jakby pośrednio. Ponieważ zebrany przez nas materiał dowodowy nie pozostawiał wątpliwości, iż zabójcą jest Oskar Slater, a pragnę przypomnieć, że i sąd podzielił nasze zdanie i usankcjonował to wyrokiem, a zatem, skoro nie było wątpliwości co do winy Slatera, wszelkie inne podejrzenia stały się nieuzasadnione.

Wywód był dość zawiły, ale - jak sądził Ord - na potrzeby sędziego Henrysona zupełnie wystarczający. Niewystarczający jednak dla M'Clure'a.

- A więc przyznaje pan, że były inne podejrzenia?

- Pan mnie chwyta za słowa! - odciął się nadintendent. - Powiedziałem, że...

- Czy to wszystko, co mieliście państwo nam do powiedzenia? - Przerwał mu sędzia w obawie, że dyskusja Orda z M'Clure'm nie przyniesie nic dobrego i znów skieruje przesłuchanie na tory, na jakich nie powinno się ono znaleźć.

- Tak, panie sędzio - odparł Ord po krótkiej zwłoce, w czasie której przyglądał się z leciutką kpiną M'Clure'owi, a przede wszystkim - Trenchowi.

- Jesteście państwo wolni.

Helen Lambie, która po swojej ostatniej wypowiedzi spuściła głowę i całą uwagę skupiła na stanie swych paznokci, teraz czym prędzej wstała i szybkim krokiem wyszła z pokoju. Za nią podążył Gordon, przybity własną klęską. Nadintendent Ord, idąc wolno do drzwi, nie mógł sobie odmówić drobnej przyjemności i rzucił przez ramię w kierunku Trencha:

- Niech pan na siebie uważa, Trench. Od czasu pana wypadku w Glasgow ogromnie wzrosła ilość ulicznych napadów.

Ord opuścił pokój, zanim Trench zdołał zareagować. M'Clure udawał, że coś tam notuje, przyglądając się spode łba sędziemu, który z uwagą wysłuchiwał słów szeptanych mu do ucha przez Clavela. Wreszcie potakująco kiwnął głową i nie patrząc na obrońcę i jego towarzysza, oświadczył:

- Ogłaszam mój werdykt. - To poszło mu gładko, ale teraz zaciął się i dopiero po dłuższej chwili podjął wątek: Materiał dostarczony przez obrońcę Oskara Slatera mecenasa M'Clure'a i byłego pomocnika policji Trencha jest dalece niewystarczający. Sąd nie widzi podstaw do wniesienia rewizji procesu.

Henryson sądził, że M'Clure zaatakuje go ostro, będzie próbował przekonać, przemówić do sumienia, wskazać błędy lub udowodnić uchybienia formalne. Spodziewał się także, że Trench wesprze go w tym z całych sił. Czekał na to. Tymczasem Trench tylko posępnie spuścił głowę, a M'Clure zaczął składać swoje papiery i pakować je do teczki, którą położył przed sobą. Całkowicie zaskoczony sędzia usiłował coś jeszcze dopowiedzieć, wytłumaczyć się:

- Rozumiem pański żal... ale... proszę mnie zrozu...

- Panie sędzio! - Clavel przerwał mu bezceremonialnie. - Przypominam, że za chwilę mamy ważne spotkanie.

- Tak, tak... oczywiście... Panowie... - Henryson wstał. - Proszę mi wybaczyć.

M'Clure i Trench wyszli z pokoju i żaden z nich tak naprawdę nie wiedział, czy ostatnie zdanie wypowiedziane przez Henrysona dotyczyło tego, że musiał ich wyprosić, czy też tego, że ogłosił taki, a nie inny werdykt i tym samym na zawsze przekreślił nadzieję na odzyskanie wolności przez Oskara Slatera.

Winny?


Nowy Jork,

7 marca 1927 roku


Cóż znaczy siedemnaści lat w dziejach wszechświata? Nic, zupełnie nic. To ledwo mgnienie, błysk. A w dziejach kuli ziemskiej i zamieszkującej ją ludności? Może nieco więcej, ale także wciąż jeszcze bardzo, bardzo mało. W dziejach jednego kontynentu to już jest jakaś wartość, zwłaszcza gdy z tych siedemnastu lat cztery zostają przeznaczone na najstraszliwszą rzeź, jaką mieszkańcy Ziemi do tej pory sobie sprawili.

W dziejach jednego królestwa to już okres znaczący. W ciągu siedemnastu lat królestwo owo bierze czynny i jakże tragiczny udział w światowej wojnie, mobilizuje swe wojska przeciwko dalekiemu państwu, które chce budować swą przyszłość na zupełnie innych, niż dotychczas przyjęte, zasadach, tworzy imperium, które obejmuje jedną czwartą globu ziemskiego, a jednocześnie nie potrafi zaprowadzić porządku na zaledwie dwóch wyspach, które są jego najważniejszym gniazdem. Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii po krwawych walkach toczonych na Zielonej Wyspie dzieli ją i tworzy Wolne Państwo Irlandzkie oraz - przyłączając część wyspy do swoich posiadłości - zmienia nazwę na Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

Dla wchodzącej w skład owego Królestwa Szkocji i jej mieszkańców te siedemnaście lat to bardzo dużo. Choć w tym północnym już niemal kraju, oddalonym o wiele kilometrów od europejskiego piekła, czas liczy się zupełnie inaczej.

Jeszcze inaczej te siedemnaście lat liczy każdy człowiek.

Dla Williama Trencha były to właściwie lata stracone. Zwolniony z policji, podjął pracę w jakimś podrzędnym banku na jednym z najniższych stanowisk. Wegetował, wciąż borykając się ze skutkami nocnego napadu. Schudł, postarzał się, nie pozostał już w nim nawet ślad rozpierającej go niegdyś energii.

John M'Clure wprost przeciwnie. Mimo że przegrał sprawę Oskara Slatera, jego nazwisko stało się sławne. Można powiedzieć, że zrobił karierę, a właściwie zrobiłby ją, gdyby tylko chciał. Ale mecenas M'Clure po prostu nie chciał. Bardzo rzadko dawał się namówić na przyjęcie jakiejś sprawy, a wstrzemięźliwość ta powodowała, że potencjalni klienci składali mu coraz to bardziej opłacalne finansowo oferty.

M'Clure, który miał własny kapitał, opędzał się od klientów jak mógł. Kiedy już musiał podjąć się jakiejś sprawy, z reguły angażował jako pomocnika Williama Trencha, który dzięki temu mógł nieco podreperować swą dość ubogą kieszeń.

Przed siedemnastu laty, gdy sędzia Henryson ogłosił swój werdykt, John M'Clure prosto z budynku sądu udał się do więzienia. Czekając na strażnika, który miał go zaprowadzić do celi Slatera, zrozumiał, iż nie będzie umiał powiedzieć mu, że już wszystko stracone, że do końca życia będzie musiał siedzieć za murami więzienia i że pozostaje mu tylko modlić się, aby to życie było jak najkrótsze. Zrozumiał to i kiedy strażnik wreszcie nadszedł, pokój, w którym miał oczekiwać adwokat, był pusty. John M'Clure nie pojawił się w celi Oskara Slatera.

Oskar Slater był zresztą na to przygotowany, a przynajmniej tak mu się wydawało. Kiedy jednak adwokat nie przyszedł po zakończeniu tajnych przesłuchań tak jak to zapowiadał, Slater poczuł, że to już koniec. Zapadł w jakiś dziwny letarg. Przez trzy dni nic nie jadł, nie odzywał się, nie reagował na zaczepki, pytania, a nawet poszturchiwania strażników. Czwartego dnia próbował powiesić się na sznurze skręconym z jakichś fragmentów pościeli, ale i to mu się nie udało. Pozostał więc w swojej celi, obojętny na wszystko i wszystkich, starzejący się nieszczęśnik, którego nawet strażnicy przestali traktować jako groźnego mordercę. Oskar Slater już na nic nie czekał.

Nie czekali także na nic William Trench i John M'Clue. Były pomocnik policji nie był jednak w stanie zapomnieć wydarzeń, które tak strasznie odmieniły jego los, a adwokat, chociaż nie odważył się pojawić w celi swego klienta wciąż nie mógł darować sobie sprawy, która go przerosła, której nie rozumiał, w której jego klęska była z góry przesądzona.

Nie czekali na nic, a jednak...

- Wiem, że to brzmi nieprawdopodobnie, ale nawet dziś może mieć pani wpływ na tę sprawę.

- To niemożliwe... Minęło przecież prawie dwadzieścia lat!

Przedwcześnie postarzała kobieta z siwymi pasmami we włosach i twarzą pokrytą siecią zmarszczek mimo zaledwie czterdziestu kilku lat, nie mogła uwierzyć w to, do czego usiłowali ją przekonać dwaj mężczyźni. Z twarzami i sylwetkami obydwu czas zrobił swoje, ale ich oczy błyszczały takim samym podnieceniem i przekonaniem o słuszności sprawy, jakie zapamiętała z policyjnego pokoju, który odwiedzała podczas prowadzonego śledztwa, i z sądowej sali, gdzie odbywał się proces Oskara Slatera.

- Te dwadzieścia lat Oskar Slater spędził w więzieniu - przypomniał jej Trench.

M'Clure wiedział, że nie jest to argument, który mógłby przekonać Helen Lambie. Nie pomylił się.

- Skoro uznano go za winnego - wzruszyła ramionami kobieta.

- Pani zeznania przyczyniły się do tego w wielkim stopniu - nie dawał za wygraną Trench.

- Wszystko, co już powiedziałam, jest prawdą! - krzyknęła Lambie, ale w tym okrzyku brakowało jakby wiary.

- Pani zdążyła wyjść za mąż, i to dobrze - Trench obrzucił wzrokiem bogato umeblowany salon mieszkania Helen, w którym siedzieli - wyjechać do Ameryki, założyć dom, rodzinę, a ten człowiek nadal cierpi za winy, których nie popełnił.

- A cóż ja mogę na to poradzić?

Wbrew oczekiwaniom M'Clure'a, argumentacja Trencha jednak trafiała do Lambie: spuściła nisko głowę i nerwowo zaciskała palce. Uznał, że już czas, by spróbować coś z niej wydobyć.

- Może pani, i to nawet dużo. Teraz, kiedy mieszka pani daleko od Glasgow, nie musi się już pani obawiać...

- Czegóż miałabym się obawiać?! - przerwała mu, ale M'Clure czuł, że jej opór słabnie.

- To już pani wie najlepiej. Ale myślę, że oczyszczenie sumienia...

- Niech pan zostawi moje sumienie w spokoju! - znowu uniosła się, po czym dodała już o wiele ciszej: - Przez dwadzieścia lat nie mogę sobie z nim poradzić.

M'Clure i Trench wymienili spojrzenia.

- Więc jednak... - zaczął Trench, lecz Lambie nie dała mu dokończyć.

- Co jednak?! Co jednak?!

Zerwała się z fotela i chcąc ukryć przed nimi twarz, stanęła przy oknie z policzkiem przyciśniętym do szyby.

- Droga Helen...

Głos M'Clure'a brzmiał łagodnie, ale i jego Lambie nie chciała słuchać.

- Niech pan przestanie - poprosiła. - Do końca życia nie odczepię się od tej sprawy.

- Właśnie teraz ma pani szansę - podsunął M'Clure.

Helen Lambie gwałtownie odwróciła się od okna. Dolinki jej zmarszczek wypełniały prawdziwe łzy, ale w oczach widać już było błysk zdecydowania.

- Dobrze... Co chce pan wiedzieć?

- Czy widziała pani zabójcę Marion Gilchrist?

Zadając to pytanie, M'Clure jeszcze nie wierzył w to, że Helen Lambie zdecydowała się mówić.

- Tak, widziałam go - odpowiedziała, siadając z powrotem na krześle.

- Kto nim był?

- To był jeden ze znajomych mojej pani... Jego nazwisko... - zawahała się - jego nazwisko podałam przesłuchującym mnie policjantom.

- Czy byli to Ord i Gordon? - spytał szybko Trench.

- Panie Trench! To są wasze wewnętrzne rozgrywki, mnie one nie interesują.

- A zatem Ord i Gordon? - chciał upewnić się Trench.

Ale Lambie zacięła się i nie miała zamiaru odpowiedzieć. M'Clure postanowił spróbować inaczej:

- Czy człowiekiem, którego pani rozpoznała, był A.B.?

Reakcja Lambie była spokojna, lecz zdecydowana:

- Jeśli jeszcze raz zadacie panowie tego typu pytanie, nie powiem więcej ani słowa.

- Przepraszam.

M'Clure zrozumiał, że dowiedzą się tylko tyle, ile Lambie będzie chciała im powiedzieć, muszą więc zrobić wszystko, aby chciała jak najwięcej.

- Proszę, niech pani opowie nam wszystko sama.

- Lambie strąciła jakiś niewidzialny pyłek ze swojej bluzki, jeszcze raz spojrzała prosto w oczy obu mężczyznom i dopiero wtedy zaczęła:

- Jego prawdziwe nazwisko podałam w czasie przesłuchania, ale policjanci uznali to za nonsens i przekonali mnie, że się mylę. Tak brutalnego mordu nie mógłby przecież dokonać człowiek z wyższej sfery...

Przerwała czując, że się zagalopowała. Spojrzała na M'Clure'a i gdyby na jego twarzy dostrzegła choćby cień podniecenia, z pewnością zamilkłaby na zawsze, ale oblicze mecenasa wyrażało taki sam stopień zainteresowania, co i na poczótku ich rozmowy. Już nauczył się panować nad swoimi emocjami.

- Proszę mówić dalej - zachęcił ją łagodnie.

- Moja pani przyjmowała w domu różnych mężczyzn, których ja nie powinnam była widzieć. Gdy zbliżał się czas takiej wizyty, pani odsyłała mnie do kuchni i sama wpuszczała swoich gości. Cóż - mimo upływu lat - zmieszała się lekko - trudno dziś ukryć, ale trochę podglądałam i podsłuchiwałam. Raz byłam świadkiem... no... wręcz karczemnej awantury...

- Kim byli goście Marion Gilchrist? O co się z nimi kłóciła?

Jednak szkoda, pomyślał M'Clure, że Trench odbył tak krótką praktykę w szeregach szkockiej policji. Gdyby pracował tam dłużej, pewnie byłby nieco ostrożniejszy w zadawaniu pytań. Ale trudno, stało się, pytania już padły i znów wywołały tę samą reakcję: Helen Lambie zamilkła.

- Proszę mi tylko powiedzieć - Trench usiłował, na szczęście skutecznie, naprawić swój błąd - czy wśród tych gości był Oskar Slater?

Tym razem Lambie zdecydowała, że może odpowiedzieć:

- Nie, Slatera nigdy nie widziałam.

- A jednak rozpoznała go pani...

Trench znów ryzykował, ale tym razem M'Clure postanowił mu nie przeszkadzać.

- Morderca i Slater byli do siebie podobni, zwłaszcza gdy patrzyło się na nich z boku.

- Wróćmy teraz do gości pani Gilchrist - zaproponował Trench.

- Moja pani zorientowała się - Lambie podjęła przerwany wątek - że... no, że jestem zbyt ciekawa i kiedy miał ją ktoś odwiedzić, ktoś kogo nie powinnam była widzieć, wysyłała mnie z mieszkania pod byle pozorem. Tamtego tragicznego wieczora posłała mnie po gazetę.

- I o tym wszystkim mówiła pani w trakcie przesłuchania?

Trench zdecydował się na jeszcze jedno pytanie, ale tym razem nie odniósł sukcesu. Helen zacięła się w milczeniu. M'Clure pospieszył obojgu z pomocą.

- Trudno powiedzieć, aby ta rozmowa była łatwa...

- Nie tylko dla panów.

Cichy głos Helen Lambie był ledwo słyszalny. M'Clure i Trench nie bardzo wiedzieli, o co by ją jeszcze można zapytać. M'Clure domyślał się, że kobieta powiedziała im już wszystko, co chciała powiedzieć, ale pozostawała jeszcze jedna, zasadnicza sprawa.

- Chciałbym wiedzieć tylko jedno... Czy przyjedzie pani do Szkocji na rewizję procesu Oskara Slatera?

Przeczący ruch głową był o wiele bardziej wymowny niż zaledwie wyszeptane słowa:

- Nikt nigdy nie zmusi mnie do tego.

- Jak zatem ma pani zamiar uspokoić swoje sumienie?

Teraz M'Clure ryzykował, ale okazało się, że miał rację.

- Już pana prosiłam! - oburzyła się Lambie. - Sumienie to moja sprawa!

Po chwili, gdy złość minęła, Helen Lambie przedstawiła jednak konkretną propozycję:

- Jest jedno wyjście... To, co panom powiedziałam, proszę traktować jako moje nieoficjalne zeznanie. Jeśli szkocki sąd zwróci się do mnie o oficjalne potwierdzenie lub odwołanie, będę milczeć. Nie potwierdzę, ale też nie zaprzeczę... to wszystko, co mogę dla panów zrobić.

- Nie dla nas, droga Helen. - Cień smutnego uśmiechu pojawił się na twarzy Trencha. - Nie dla nas...


Edynburg,

15 sierpnia 1927 roku


Nie można powiedzieć, aby zebrani w gabinecie sekretarza stanu mężczyźni byli młodzieniaszkami: wszyscy najlepsze lata swego życia mieli już za sobą. Nie był to jednak klub staruszków. Spośród pięciu obecnych mężczyzn, dwóch - Johna M'Clure'a i Williama Trencha - ożywiała myśl o rysującej się szansie zakończenia sprawy, którą z tak nieprawdopodobnym uporem, choć z przerwami, ciągnęli już przez prawie dwadzieścia lat. Dwaj następni - Artur Conan Doyle i Edgar Wallace - wciąż pozostawali w wirze pracy twórczej mimo zaawansowanego wieku, zwłaszcza pierwszego z nich. Piąty z mężczyzn, gospodarz tego spotkania - Richard Smollett - jakby nie podlegał upływowi czasu. Stał się, co prawda, jeszcze szczuplejszy niż kiedyś, ale nie zgarbił się nawet na milimetr, a jego jasne, pogodne oczy utraciły swój blask w stopniu naprawdę nieznacznym.

- Myślę - zaczął M'Clure, patrząc z podziwem na wspaniałą sylwetkę Smolletta - że naszych znakomitych pisarzy nie muszę panu przedstawiać, sir. Za to oni pragnęliby zapoznać pana ze swoimi poglądami na sprawę Oskara Slatera.

Richard Smollett patrzył na M'Clure'a z tym samym wyrazem twarzy, choć z innych powodów.

- Podziwiam pańską wytrwałość... Naprawdę podziwiam... Oczywiście, słucham panów.

- Może ja zacznę, choćby z racji wieku.

Słowa Artura Conan Doyle'a rozbawiły wszystkich, łącznie z nim samym. Po tej chwili wesołości pisarz mówił dalej:

- Zresztą, moja teoria jest już panu znana. Przypomnę jedynie, że wszystko wskazuje na to, iż zabójstwo Marion Gilchrist nie miało tła rabunkowego. Nie chodziło o broszkę czy inne klejnoty. Prawdziwym powodem, jak mniemam, był jakiś dokument. Śledztwo poszło w złym kierunku.

Sekretarz stanu słuchał pisarza, przez cały czas potakująco kiwając głową.

- Na nieco inny aspekt tej sprawy pragnąłby zwrócić pańską uwagę pan Edgar Wallace - odezwał się M'Clure, gdy Conan Doyle skończył swój wywód.

- Tak jest, sir, jeśli można...

Wallace spojrzał pytająco na Smolletta, a ten uprzejmym gestem zaprosił go do przedstawienia swojej koncepcji.

- Zapoznałem się z całością materiału i uważam, że Helen Lambie znała i rozpoznała właściwego mordercę. Co więcej, uważam, że gdy w tragicznym dniu wychodziła po gazetę, on był już w mieszkaniu jej pani. Oczywiście, to tylko przypuszczenie - zastrzegł się pisarz - ale powinno się ono pojawić już dwadzieścia lat temu i prowadzący śledztwo powinni byli wziąć je pod uwagę.

- I właśnie w tej sprawie, wspólnie ze znanym panu byłym pomocnikiem policji Trenchem, rozmawialiśmy ostatnio z Helen Lambie - uzupełnił wypowiedź Wallace'a M'Clure.

- Podobno mieszka w Ameryce? - spytał Smollett.

- Tak, sir. Mieszka w Nowym Jorku i właśnie tam ją odwiedziliśmy.

- Czytałem wasze sprawozdanie z rozmowy ze świadkiem. - Smollett sięgnął do swoich papierów. - Nie potwierdza ono przypuszczeń pana Wallace'a.

- Chyba to pana nie dziwi, sir - pospieszył z wyjaśnieniem Trench. - Wie pan równie dobrze jak my, że Helen Lambie co innego mówiła w czasie przesłuchania, co innego podczas konfrontacji, a jeszcze co innego w sali sądowej. Wydaje mi się jednak, że teraz jest najbliższa prawdy.

- Tak, ja również odniosłem takie wrażenie - zgodził się Smollett, który raz jeszcze przeglądał sprawozdanie M'Clure'a i Trencha.

- A zatem... Co dalej, sir? - spytał cicho M'Clure.

- Och! Pan jak zwykle swoje... - W stwierdzeniu tym nie było irytacji, raczej podziw Smolletta dla uporu mecenasa.

Sekretarz stanu popadł w zadumę, a M'Clure patrzył po twarzach zgromadzonych w gabinecie mężczyzn, jakby z nich usiłował odczytać decyzję, którą za chwilę podejmie gospodarz spotkania.

Kiedy kilka miesięcy temu narodziła się szansa ponownego rozpatrzenia sprawy Oskara Slatera, M'Clure nie zastanawiał się ani minuty i natychmiast skontaktował się z Trenchem. Okazało się, że i on wciąż pamiętał o procesie, chociaż nawet nie wspomniał o nim przez te kilkanaście lat. Trench miał już w swym notesie adresy zarówno Helen Lambie, jak i innych ludzi, którzy mogli być pomocni w razie odgrzebania sprawy. M'Clure, szukając potwierdzenia słuszności powrotu do sprawy Slatera, zwrócił się do Conan Doyle'a, a ten nie tylko wyraził swoje poparcie, ale wskazał jeszcze jednego człowieka chętnego do pomocy - Edgara Wallace'a.

Teraz, gdy wszyscy przedstawili swoje racje, oczekiwali już tylko na postanowienie Richarda Smolletta.

- No, dobrze... - Sekretarz stanu najwidoczniej już wiedział, jakie ono ma być. - Jak wiecie, panowie, w ubiegłym roku ukazała się ustawa dopuszczająca apelację procesu, ale nie działa ona wstecz. Ustawie podlegają tylko sprawy rozpatrywane po dacie jej ogłoszenia. Wydaje mi się jednak, że jest wyjście z tej sytuacji.

M'Clure i Trench wiedzieli, że Smollett dotarł do najtrudniejszego, a zarazem najważniejszego momentu. Wszystko zależy od tego, co powie za chwilę.

- Gdyby obaj obecni tu znakomici pisarze zwrócili się w tej sprawie do członków Parlementu, to Parlament mógłby podjąć specjalną uchwałę, dopuszczającą rewizję wyroku, który zapadł przed rokiem 1926, a więc także wyroku Oskara Slatera.

Sekretarz stanu popatrzył pytająco na Conan Doyle'a i Wallace'a.

- Panowie, czy możemy na was liczyć? - zwrócił się M'Clure do pisarzy.

Conan Doyle spojrzał na swego towarzysza i obaj uśmiechnęli się.

- Czy panu można odmówić, M'Clure?


Glasgow,

6 czerwca 1928 roku


Kiedy strażnik otworzył z rozmachem drzwi do celi, siedzący przy maleńkim stoliku siwy i mocno przygarbiony więzień nawet nie podniósł głowy.

- Slater! Masz gościa!

Dopiero słowa strażnika wywołały jakąś reakcję. Siwa głowa wolno podniosła się i zwróciła w stronę dobiegającego głosu. Twarz więźnia była pokryta szarą, spopielałą skórą. Ciemne, schowane gdzieś w głębi czaszki oczy spojrzały na drzwi i wchodzącego przez nie mężczyznę.

- Kim pn jest? - spytał Slater, lekko mrużąc powieki.

- Nie poznaje mnie pan? - M'Clure podszedł bliżej. - Pan także się zmienił, ale...

- Ach, tak. - Kamienna twarz Slatera ożywiła się na krótko. - Teraz pana poznaję... Ileż to lat nie widzieliśmy się? Chyba piętnaście...?

- Trzynaście - poprawił M'Clure, dla którego to spotkanie także nie było łatwe.

- Być może, być może... zresztą, to nie ma żadnego znaczenia.

Slater znów spuścił głowę i teraz M'Clure musiał się mocno wysilić, by usłyszeć jego ciche słowa:

- Przyszedł pan sprawdzić, czy jeszcze żyję?

- Nie - zaprzeczył mecenas gorąco - przyszedłem panu powiedzieć, że...

- Niech pan da spokój. Ten oto człowiek - nie podnosząc głowy Slater wyciągnął rękę w kierunku drzwi, w których wciąż tkwił strażnik - powiedział mi wiele lat temu, że nie wyjdę z tej celi żywy. I miał rację.

M'Clure spojrzał z pogardą na zmieszanego strażnika.

- To był tylko żart... - bąknął strażnik.

- Ma pan wyjątkowe poczucie humoru - rzucił M'Clure i odwrócił się do niego plecami.

- Proszę mu dać spokój - zaprotestował Slater. - I tak Bóg go pokarał, bo jeszcze nigdy w życiu nie czekał tak długo na śmierć lokatora tej celi.

- A co ważniejsze, już się nie doczeka! - krzyknął M'Clure.

- Ależ, panie... - strażnik nie bardzo wiedział, co adwokat chciał przez to powiedzieć.

Głowa Slatera wolno wędrowała w górę.

- Co pan ma na myśli?

- Pojutrze rozpoczyna się rewizja pańskiego procesu, Slater!


Edynburg,

8 czerwca 1928 roku - godzina 10:20


Tym razem rozprawa bardziej przypominała tajne przesłuchanie z roku 1914 niż wielki proces z roku 1909. Szkocki wymiar sprawiedliwości nie miał się specjalnie czym chwalić, toteż o wznowieniu procesu Oskara Slatera było cicho w prasie, a i na salę nie zaproszono publiczności. Zresztą, tak naprawdę kogo - poza kilkoma zaangażowanymi w nią od lat osobami - mogła zainteresować sprawa jakiegoś tam mordercy sprzed nowej ery, jaką rozpoczęła światowa wojna.

On sam zachowywał się dokładnie tak samo jak w roku 1909: siedział na ławie oskarżonych z nisko spuszczoną głową i milczał.

Na sali nie było ani prokuratora Linsaya, który przed paru laty przeszedł już na emeryturę, ani sędziego Henrysona, który zdążył rozstać się ze światem. Jego miejsce zajął sędzia Morrison, wschodząca gwiazda szkockiej Temidy. Z uwagą wysłuchiwał kolejnych świadków, pozwalając im powiedzieć wszystko, co mieli do powiedzenia, a pytania zadając tylko wtedy, gdy jakiś fragment ich zeznań szczególnie go zainteresował lub gdy już przesadnie daleko odbiegali od głównego wątku.

Jednym z pierwszych świadków, którzy stanęli przed obliczem sędziego Morrisona, był amerykański kapitan policji Scott James.

- Pragnę zauważyć - powiedział James, zanim sędzia zadał mu pierwsze pytanie - że na dzisiejszą rozprawę przyjechałem z własnej woli i na własny koszt. Byłem gotów przyjechać do Edynburga dwadzieścia lat temu, ale ówczesny sąd nie widział potrzeby powoływania mnie na świadka.

- Wszystkie koszty zostaną panu zwrócone - powiedział Morrison obojętnym tonem. - Teraz proszę opowiedzieć sądowi o przebiegu konfrontacji, którą przeprowadzono w Nowym Jorku po zatrzymaniu Oskara Slatera.

- Sam przebieg konfrontacji jest może mniej ważny, choć też pozostawiał wiele do życzenia. Jeśli Wysoki Sąd pozwoli, opowiem o wydarzeniach, które tę konfrontację bezpośrednio poprzedziły.

Sędzia Morrison pozwolił lekkim skinieniem gowy.

- Otóż, detektyw Gordon i przywiezieni przez niego świadkowie oczekiwali na rozpoczęcie konfrontacji przed salą, w której miała się odbyć. Widziałem, jak dwaj nasi policjanci przyprowadzili Oskara Slatera. Był w kajdankach. Gordon wskazał go świadkom mówiąc, że to właśnie jest morderca. Potem policjanci ze Slaterem weszli do sali. Za nimi podążył Gordon, ale wcześniej wręczył świadkom gazetę z dużym zdjęciem Slatera. Takie postępowanie jest, oczywiście, niedopuszczalne, a mimo to wynik konfrontacji nie był jednoznaczny.

Z wyrazu twarzy Morrisona trudno się było orientować, czy opowieść Jamesa zrobiła na nim jakieś wrażenie. M'Clure miał jednak nadzieję, że tak.

- O ile wiem - Morrison przystąpił do zadawania następnego pytania - pan nie tylko aresztował Oskara Slatera, ale także odkrył w jego bagażu młotek, który uznano potem za narzędzie zbrodni?

- Nie, panie sędzio - sprostował James. - Rzeczywiście zatrzymaliśmy Oskara Slatera, zajęliśmy się także jego bagażem, ale nie przeszukaliśmy bagażu. Nałożyliśmy pieczęcie i oddaliśmy go w ręce detektywa Gordona.

M'Clure nie chciał, aby tak ważny fakt umknął uwagi sądu. Wstał i zwrócił się do Morrisona:

- Czy mogę, Wysoki Sądzie?

- Proszę.

- Czy to były pieczęcie policji szkockiej czy amerykańskiej? - zwrócił się M'Clure do świadka.

- Oczywiście, amerykańskiej! - James był mocno zdziwiony tym pytaniem. - Nałożyliśmy je tuż po przybyciu Oskara Slatera do Nowego Jorku.

- Pragnąłbym zwrócić uwagę Wysokiego Sądu - adwokat tylko czekał na tę odpowiedź - że kiedy bagaże dotarły z powrotem do Europy, widniały na nich pieczęcie policji szkockiej, a detektyw Gordon był w posiadaniu młotka i płaszcza, które następnie stały się dowodem w trakcie procesu.

- Niestety, na ten temat nie potrafię nic powiedzieć - wtrącił zaskoczony oświadczeniem adwokata James.

- I obawiam się - podjął M'Clure - że nikt już tego nie wyjaśni. Detektyw Gordon poległ na froncie we Francji, a tylko on mógłby nam powiedzieć, w jaki sposób pieczęcie amerykańskie zmieniły się w szkockie. Wydaje mi się jednak, że zeznania złożone przed chwilą przez Scotta Jamesa świadczą wyraźnie przeciwko sposobowi przeprowadzenia przez naszą policję konfrontacji, a także zdobycia dowodów rzeczowych.


Edynburg,

8 czerwca 1928 roku - godzina 11:45


M'Clure był trochę zaniepokojony tym, jak sędzia Morrison przyjmie Trencha jako świadka. Przecież nawet sekretarz stanu, choć z pewnością rozumiał intencje, jakimi kierował się Trench, ignorował go jednak, bo nie mógł się do końca pogodzić z faktem, że policjant tak niskiego stopnia ośmiela się występować przeciwko swoim przełożonym. Obawy M'Clure'a okazały się, na szczęście, nieuzasadnione. Albo Morrison miał na całą sprawę inny pogląd, albo też minęło zbyt dużo czasu od odejścia Trencha z policji, by jego wystąpienie traktować jako naganne. W każdym razie sędzia słuchał Trencha bez uprzedzeń, a ponieważ ten mówił jasno, Morrison nie musiał mu przerywać dodatkowymi pytaniami.

- Jak ustaliłem w czasie śledztwa - zaczął swe zeznania Trench - Oskar Slater zjawił się w Liverpoolu dwudziestego szóstego grudnia. Zatrzymał się w hotelu “Royal”, gdzie zameldował się pod swoim prawdziwym nazwiskiem. Nie muszę chyba Wysokiemu Sądowi wyjaśniać, że na ogół człowiek uciekający przed policją zmienia czym prędzej nazwisko, by przynajmniej ten ślad za sobą zatrzeć. Slater tego nie zrobił.

M'Clure z przyjemnością patrzył na odmienionego Trencha. Jeszcze przed kilkoma minutami, zanim stanął na miejscu dla świadków, był to przedwcześnie postarzały, chory człowiek. Teraz, gdy mówił o śledztwie, w którym uczestniczył przecież już dwadzieścia lat temu, jego oczy gorzały tym samym co wówczas blaskiem, a pochylone plecy wyprostowały się. Czas jakby się cofnął i oto M'Clure ujrzał znów młodzieńczego Williama Trencha, pomocnika policji.

- Odwiedziłem hotel “Royal” i sporządziłem nawet fotokopię podpisu w księdze meldunkowej, którą przekazałem do akt śledztwa. Niestety, w czasie pierwszego procesu o fotokopii nawet nie wspomniano. I nic dziwnego, ponieważ zaginęła, podobnie jak inne zebrane przeze mnie dokumenty. Nie jestem w stanie powiedzieć, co się z nią stało, gdyż wkrótce potem zostałem odsunięty od sprawy.

M'Clure przeniósł czujne spojrzenie na sędziego, ale ostatnie oświadczenie Trencha nie zrobiło na Morrisonie specjalnego wrażenia. Trench mówił dalej:

- Nie zaniechałem jednak i skupiłem się na szukaniu narzędzia zbrodni. Otóż, gdy pierwszy raz znalazłem się w mieszkaniu Marion Gilchrist, zwróciłem uwagę na plamy krwi, które pokrywały nogi jednego z krzeseł. Nadintendent Ord i detektyw Gordon zbagatelizowali wówczas moje odkrycie i - o ile wiem - nie przeprowadzono odpowiedniej ekspertyzy. Już po zakończeniu procesu wspólnie z profesorem Robertem Rogheadem powróciliśmy potajemnie do mieszkania i pan profesor pobrał próbki do odpowiedniej analizy.

Nawet oświadczenie o bezprawnym włamaniu się do zaplombowanego przez policję mieszkania nie było w stanie wytrącić sędziego Morrisona z równowagi.

- Profesor stwierdził, że właśnie to krzesło było prawdopodobnie narzędziem zbrodni. Świadczyło o tym rozmieszczenie plam i śladów na jego nogach. Profesor Roghead wyjechał w 1910 roku do Afryki, gdzie zmarł kilka lat temu.

Teraz wreszcie sędzia Morrison zareagował. Spojrzał pytająco na M'Clure'a, a ten pospieszył z wyjaśnieniem:

- Gdy w 1914 roku przeprowadzono tajne przesłuchanie świadków, na liście znalazł się także profesor Roghead. Niestety, przebywał już wówczas w Afryce i nie mógł przyjechać. Wyniki swojej ekspertyzy nadesłał listownie, ale do Edynburga dotarły one z dużym opóźnieniem i nie mogły już odegrać żadnej roli.

Sędzia Morrison kiwnął głową ze zrozumieniem, a Trench podjął przerwany przez adwokata wątek:

- Główne tezy ekspertyzy przeprowadzonej przez profesora brzmiały następująco: morderca, trzymając krzesło za oparcie i wywijając nim w powietrzu, zadał staruszce kilka gwałtownych uderzeń. Ręce zbrodniarza, a także jego ubranie, nie zostały skrwawione, ponieważ cały czas zasłaniało go oparcie. Tak to z grubsza wygląda.

Trench skończył, ale M'Clure uznał za stosowne podsumować jego zeznania:

- Tym samym powróciliśmy do sprawy jakże ważnej, a niemal pominiętej podczas poprzedniego procesu. Mam na myśli narzędzie zbrodni, za które należy uznać krzesło. Nie oznacza to, oczywiście, że mordercą nie mógł być Oskar Slater, ale podważa, i to w sposób zdecydowany, sprawę nieszczęsnego młotka, który tak bardzo obciążył mojego klienta. Morderca, ktokolwiek nim był, posłużył się nie młotkiem, lecz krzesłem.


Edynburg,

8 czerwca 1928 roku - godzina 13:05


Do Laury Bollington Trench dotarł sobie tylko znanymi drogami. Niemało trudu kosztowało go nakłonienie jej do złożenia zeznań w nowym procesie Oskara Slatera. Argumentem, który przeważył szalę, był fakt, że zbliżająca się już do pięćdziesiątki, ale wciąż zgłaszająca pretensje do urody i młodości kobieta będzie miała okazję wystąpić przed gronem co najmniej kilku mężczyzn. Powód - być może - niepoważny, ale dla Trencha i M'Clure'a liczył się tylko rezultat, a nie prowadzące ku niemu motywy.

Laura Bollington pojawiła się na sali w eleganckim szarym sweterku, który nie tylko nie krył, ale wręcz uwydatniał bujność jej biustu, natomiast równie szykowna spódniczka barwy popiołu sięgała znacznie poniżej kolan. Kobieta nie była zbyt zamożna, ale widocznie świadomość, że stanie oko w oko z kilkoma mężczyznami, przyczyniła się do uruchomienia jej skromnych oszczędności. Niewykluczone, że przywołała na pomoc przyjaciółki, któe udostępniły jej zawartość swych szaf. Trzeba przyznać, że efekt tych przygotowań był bardzo udany, ponieważ nawet sędzia Morrison przez dłuższą chwilę przyglądał się z przyjemnością świadkowi, zanim zadał mu pierwsze pytanie.

- Pani Bollington, Helen Lambie pracowała u pani przed przeniesieniem się do Marion Gilchrist, prawda?

- Tak. Odeszła, ponieważ nie mogłam płacić jej tyle, ile oczekiwała. Ale pozostałyśmy w przyjaźni.

Laura Bollington była świadoma dobrego wrażenia, jakie zrobiła na obecnych w sali mężczyznach. Czerpała z tego tak ogromną satysfakcję, że nie wzbraniała się nawet przed przyznaniem do trapiących ją kłopotów finansowych.

- Czy Helen odwiedzała panią? - spytał sędzia, z upodobaniem patrząc na pociągającą sylwetkę świadka.

- Owszem. - Laura Bollington odgarnęła z czoła jakiś niesforny kosmyk. - Czasami wpadała do mnie na herbatę.

- Czy podczas tych wizyt rozmawiałyście o pani Gilchrist?

- Tak, nieraz... - Laura Bollington zgrabnym ruchem obciągnęła na piersiach szary sweterek. - Pamiętam, na przykład, że gdzieś w połowie grudnia 1908 roku, tuż przed morderstwem, Helen mówiła mi, że z panią Gilchrist dzieje się coś dziwnego.

Laura Bollington zawiesiła głos w oczekiwaniu, aż na twarzach słuchających ją mężczyzn pojawi się wyraz odpowiednio dużego zainteresowania jej słowami. Gdy to nastąpiło, podjęła:

- Staruszka była bardzo podenerwowana, a kiedy otruto jej psa, zaczęła chować swoje klejnoty w różnych zakamarkach. Helen mówiła, że Marion Gilchrist panicznie boi się napadu.

Mężczyźni nadal z napięciem wpatrywali się w świadka.

- Zrobiło mi się jej żal, zapytałam więc Helen, czy teraz, kiedy ona jest u mnie, ktoś obcy mógłby dostać się do mieszkania. Odparła, że to niemożliwe. Chyba że ten ktoś znałby umówiony sygnał, ale wówczas nie mógłby to być nikt obcy.

- Czy po zabójstwie Marion Gilchrist Helen Lambie odwiedziła panią jeszcze? - spytał sędzia Morrison.

- Tak, była u mnie po tym tragicznym wydarzeniu. Natychmiast zapytałam ją, jak to możliwe, aby ktoś obcy dostał się do mieszkania, skoro gości wpuszczała albo ona, albo sama pani Gilchrist, i to dopiero po usłyszeniu umówionego sygnału. Helen nie miała specjalnie ochoty na rozmowę. Coś tam kręciła, mówiła, że nic nie wie o żadnym umówionym sygnale, w końcu uciekła i więcej się u mnie nie pojawiła.

Laura Bollington jeszcze raz rzuciła okiem na twarze obecnych na sali mężczyzn, by przekonać się, czy jej słowa i wygląd zrobiły takie wrażenie, jakie sobie wymarzyła. Kiedy stwierdziła, że jej pragnienia spełniły się, skinieniem głowy dała sędziemu znak: powiedziała już właściwie wszystko, co miała do powiedzenia.

- Chciałbym dodać, Wysoki Sądzie - podniósł się ze swego miejsca M'Clure - że Helen Lambie mieszka obecnie w Nowym Jorku i kategorycznie odmówiła przyjazdu na dzisiejszą rozprawę. Przekazała jednak swoje nieoficjalne zeznanie, które znajduje się w aktach sprawy.

Sędzia Morrison potwierdził to kiwnięciem głowy i sięgnięciem po odpowiednią teczkę.

- To, co powiedziała przed chwilą pani Bollington - M'Clure spojrzał na świadka, a ten posłał mu czarujący uśmiech - a także fakt, że Helen Lambie w trakcie śledztwa, konfrontacji, procesu, jak również teraz, dwadzieścia lat później, wciąż zmienia swoje zeznania, świadczą o jednym: do dziś nie powiedziała ona całej prawdy! W związku z tym pod wielkim znakiem zapytania stają wszystkie jej zarzuty obciążające Oskara Slatera. Być może, Helen Lambie jest koronnym świadkiem, ale czy kiedykolwiek zechce powiedzieć prawdę?!


Edynburg,

9 czerwca 1928 roku - godzina 10:05


M'Clure wiedział, że mowa obrończa, którą wygłosił dwadzieścia lat temu, podczas pierwszego procesu Slatera, była najlepszą mową, jaką kiedykolwiek udało mu się stworzyć. Wiedział też, że stanowiła ona najmocniejszy punkt prowadzonej wtedy przez niego obrony. Wiele niesprzyjających okoliczności złożyło się wówczas na to, że jego wypowiedź nie zrobiła na sędziach odpowiedniego wrażenia, ale M'Clure nadal był jej pewny. Toteż jego mowa wygłoszona tego czerwcowego poranka w dużym stopniu powtarzała tamte rozważania, oczywiście wzbogacone o fakty, które wspólnie z Trenchem ustalili w ciągu dwudziestu lat dzielących oba procesy.

- Wysoki Sądzie! - zwrócił się bezpośrednio do Morrisona M'Clure, zmierzając już ku końcowi swej wypowiedzi. - Wnoszę o uchylenie wyroku skazującego Oskara Slatera. Śledztwo przeprowadzone przeze mnie i byłego pomocnika policji Williama Trencha oraz przebieg procesu rewizyjnego udowodniły, że werdykt ławy przysięgłych z roku 1909 nie opierał się na pełnym materiale dowodowym. Oskarżonemu nie zapewniono właściwych praw do obrony, zwłaszcza w toku konfrontacji i ustalania alibi. Potrzeba było dwudziestu lat, by odkryć nowe fakty, istotne dla zagadnienia winy, ale jednak zostały one ujawnione. Na zakończenie poprzedniego procesu nastąpiło podsumowanie i pouczenie przysięgłych. Autorem tych wypowiedzi - fałszywych i niezgodnych z prawem, co potwierdzili już wiele lat temu znawcy i eksperci - był prowadzący proces. Gdyby w swej końcowej przemowie - M'Clure bacznie obserwował Morrisona, ale jego twarz, tak jak przez większą część wypowiedzi świadków, teraz też pozostawała spokojna i nieprzenikniona - sędzia nie przedstawił Oskara Slatera w tak czarnych barwach, wyniki głosowania mogły być dokładnie odwrotne. W związku z tym wszystkim zapytuję, mam nadzieję po raz ostatni... - M'Clure zawiesił głos, a salę zaległa głęboka, dramatyczna cisza - jak długo jeszcze Oskar Slater ma cierpieć za winy, których... - zrobił jeszcze jedną przerwę - których nie popełnił?!


Edynburg,

10 czerwca 1928 roku


Dla żadnego z czterech mężczyzn sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie była specjalnie zręczna. Trzej walczyli z poczuciem winy, która nie tyle dotyczyła ich, co sprawiedliwości, a tę jednak w większym lub mniejszym stopniu reprezentowali. Czwarty był jej ofiarą i właściwie w tej sytuacji powinien tryumfować. A jednak nie potrafił. Dwadzieścia lat spędzonych w celi uczyniło go nieczułym nie tylko na nieszczęście, ale także na radość, które przynosi każdemu życie, los, Bóg...

Tak zawsze spokojny i opanowany Richard Smollett teraz nie umiał ukryć zdenerwowania i zażenowania. Podszedł wolno do siedzącego na skraju fotela Slatera, a ten - pełen szacunku - natychmiast wstał. To jeszcze bardziej speszyło sekretarza stanu. Wyciągnął ku Slaterowi dłoń z dużą, szarą kopertą.

- Panie Slater, oto sześć tysięcy funtów odszkodowania, które przyznał panu sąd. Koszty procesu w wysokości tysiąca pięciuset funtów zostały pokryte ze składek prywatnych, między innymi osób znajdujących się w tym pokoju. - Głos Smolletta powoli nabierał nieco więcej pewności. - Zawdzięcza pan im nie tylko to, ale przede wszystkim uchylenie wyroku skazującego.

Slater obracał w rękach grubą kopertę, nie bardzo wiedząc, co powinien z nią zrobić. Wreszcie schował ją do wewnętrznej kieszeni swojej niemodnej już od dwudziestu lat marynarki i dopiero teraz zdecydował się odpowiedzieć Smollettowi.

- Nie musi mi pan o tym przypominać, sir. Ja wiem i... - speszony zawiesił głos - nie potrafię wyrazić... - znów utknął. Po chwili jakby sobie coś przypomniał: - Szkoda tylko, że potrzeba było aż dwudziestu lat, bym mógł odzyskać wolność. Ale temu już ci panowie nie są winni - dodał szybko, patrząc na M'Clure'a i Trencha.

- Panie Slater... - zaczął M'Clure, podnosząc się ze swojego fotela, ale Slater przerwał mu niezgrabnym machnięciem ręki.

- Panowie! Wybaczcie mi, ale teraz chciałbym...

W bezradnym geście opuścił rękę i zwiesił głowę. Wypowiadane przez niego słowa były ledwie słyszalne:

- Jeszcze raz dziękuję i przepraszam...

Wciąż nie podnosząc głowy zaczął cofać się w kierunku drzwi, a gdy poczuł je tuż za plecami, dodał jeszcze tonem usprawiedliwienia:

- Wkrótce odezwę się do panów.

Jeszcze niżej zwiesiwszy głowę, co może miało być czymś na kształt ukłonu, Oskar Slater cicho wysunął się z gabinetu.

Choć drzwi już dawno się za nim zamknęły, Trench i M'Clure nie potrafili oderwać od nich oczu. Smollett także stał dłuższą chwilę bez ruchu, po czym powrócił do swego biurka, wolno usiadł na krześle, sięgnął po fajkę, ale nie zapalił jej.

- Cóż... - zaczął wreszcie - wyszedł stąd z myślą o długu wdzięczności, który ma przede wszystkim wobec pana, M'Clure.

- A czyż tak nie jest? - spytał szybko Trench, jakby chcąc upewnić się, że Smollett nie podważa zasadności owego długu.

- Oczywiście... i pan ma w tym swój udział, Trench.

Smollett uśmiechnął się nieznacznie, ale dało się wyczuć, że ten wstęp prowadzi do czegoś, czym sekretarz stanu bardzo chciałby się z nimi podzielić, ale zupełnie nie wiedział, jak to zrobić.

- Pan chciałby nam coś powiedzieć, prawda, sir? - zapytał wprost M'Clure i okazało się, że było to najlepsze wyjście z sytuacji.

- Wasz udział w sprawie uwolnienia Oskara Slatera jest, oczywiście, moi panowie, niepodważalny, ale to nie jest cała prawda.

- Co pan przez to rozumie, sir? - spytał z kolei Trench.

Na odpowiedź przyszło im jeszcze poczekać. Smollett długo i pieczołowicie nabijał swoją fajkę, zapalał ją i dopiero otoczywszy się całkowicie kłębami błękitnego, wonnego dymu, przystąpił do tego, czego z takim napięciem oczekiwali.

- Oskar Slater zawdzięcza swoją wolność nie tylko wam, ale także pewnym okolicznościom, o których, jak mniemam, żaden z was nie ma pojęcia.

- Czy mógłby pan nam to wyjaśnić?

- Tak... - odparł w zadumie Smollett - dziś już mogę.

- Dlaczego właśnie dziś? - spytał M'Clure.

Od pierwszych słów Smolletta spiął się wewnętrznie, stał się czujny jak wkraczający do wrogiego miasta zwiadowca, który jeśli chce przeżyć, musi zwracać uwagę na każdy ruch i każdy dobiegający jego uszu dźwięk. M'Clure wiedział, że jeśli chce wreszcie dowiedzieć się całej prawdy, musi uważać na każde wypowiedziane przez Smolletta słowo.

- Dlaczego właśnie dziś? - Sekretarz powtórzył w zamyśleniu pytanie mecenasa. - Bo dziś wszyscy aktorzy tej brudnej historii już zeszli ze sceny.

- A zatem... - Trench był zainteresowany nie mniej niż M'Clure.

- A zatem... - Smollett znowu wypuścił z ust potężny kłąb dymu. - Marion Gilchrist nie była tak spokojną i zacną staruszką, na jaką wyglądała. Żaden z was nigdy nie zastanawiał się, skąd właściwie pochodziło jej bogactwo, prawda?

W tym momencie M'Clure zrozumiał, że nigdy nie będzie mógł o sobie powiedzieć, że jest dobrym adwokatem, a każdego, kto w ten sposób usiłowałby mu się przedstawić, wyśmieje, nie bacząc na konsekwencje. Smollett miał rację. Nigdy ani jemu, ani Trenchowi nie przyszło do głowy, by zastanowić się nad tym, skąd starsza pani miała tyle klejnotów. A przecież to mogło mieć znaczenie... To musiało mieć znaczenie...

- Ta nobliwa dama - ciągnął Smollett, nie chcąc już bardziej pogłębiać rozterek M'Clure'a - prowadziła dom schadzek, tyle że dla członków wyższej... nie, to za mało - poprawił się sekretarz - najwyższej sfery. Poza tym zajmowała się pożyczaniem pieniędzy na procent. O tej stronie działalności Marion Gilchrist, poza nią samą, wiedziała jedynie Helen Lambie i oczywiście jej goście.

M'Clure pokiwał głową, jak najgorzej oceniając w myślach siebie i swoje adwokackie umiejętności. Musiało to odbić się na jego twarzy, bo Smollett natychmiast zareagował:

- Niech pan nie czyni sobie wyrzutów. Zanim pan przystąpił do tej sprawy, a nawet zanim swe czynności podjął pan Trench, o tej stronie działalności staruszki wiedzieli już ci, którzy powinni byli wiedzieć. I postarali się o to, by ci, którzy nie powinni, nigdy się o niej nie dowiedzieli.

M'Clure i Trench spojrzeli po sobie, ale Smollett nie dał im wiele czasu na zastanawianie.

- Marion Gilchrist była kobietą pedantyczną i dokładną. Wszystkie dowody swych transakcji przechowywała w drewnianej kasetce...

- Przecież miałem ją w rękach! - Trench aż podskoczył.

- Tak - potwierdził Smollett - ale krótko. Jak już powiedziałem, jeszcze zanim rozpoczęło się śledztwo nadintendent Ord otrzymał polecenie zatuszowania całej sprawy. Stała się ona jednak zbyt głośna, by można było to zrobić, i Ord musiał znaleźć mordercę. - Smollett równie mocno zaakcentował słowo “musiał”, jak i “mordercę”. - To był dobry policjant i powierzone mu zadanie wykonał, choć oczywiście nie mógł przewidzieć, że będzie zmuszony sięgnąć po środki, których... - Smollett przerwał.

- Mówi pan o... - zaczął Trench, lecz Smollett nie dał mu skończyć.

- I na dodatek wykorzystać je przeciwko takim ludziom jak wy.

Trench spojrzał wymownie na M'Clure'a, ale tego absorbowało już zupełnie co innego.

- A od kiedy pan znał prawdę, sir?

To było właśnie to, czym zajmował się umysł M'Clure'a od ładnych kilku minut.

- Kiedy pięć lat temu zmarł także nadintendent Ord - kontynuował Smollett udając, że nie słyszy pytania zadanego przez adwokata - wydawało się, że wreszcie nadszedł czas, by sprawę wyjaśnić. Stało się jednak inaczej.

- Pięć lat temu...? - głośno myślał M'Clure. - Nie, pan to wiedział wcześniej...

- Stało się jednak inaczej. - Smollett nadal ignorował domysły mecenasa. Żył bowiem jeszcze ktoś, komu zakończenie sprawy Oskara Slatera nie było na rękę...

Sekretarz stanu przerwał, z pewnym niepokojem obserwując zmiany zachodzące na twarzy M'Clure'a. Także Trench z napięciem przyglądał się adwokatowi. Głębokie zamyślenie, w jakie ten popadł przed chwilą, teraz przerodziło się w widoczne na jego obliczu zrozumienie czy też poznanie prawdy.

- Tak! - wykrzyknął M'Clure. - Jestem pewien, sir! Pan znał prawdę, i to od samego początku.

- To nie ma znaczenia, M'Clure. - Teraz Smollett już nie mógł ignorować słów adwokata. - Może znałem, może nie... Może to właśnie ja wydałem Ordowi odpowiednie polecenia...

- Pan, sir?! - Trenchowi wprost zaparło dech.

- Powtarzam - twarz Smolletta stężała, a głos stał się chropawy i zimny - dziś to już nie ma najmniejszego znaczenia.

- Ale dlaczego właśnie dziś?

M'Clure wiedział, że Smollett nie odpowie na poprzednio zadane pytanie, ale to, które adwokat zadał teraz, wydawało mu się o wiele ważniejsze.

- Jestem przekonany, że przez ostatnie dni nie mieliście czasu czytać gazet, zresztą nawet gdybyście je czytali, i tak nie zwrócilibyście uwagi na pewien nekrolog, który ukazał się bodaj dwa dni temu. - Smollett wziął z biurka gazetę. - Gdybyście mimo wszystko rzucili na niego okiem, to i tak nie powiązalibyście go ze sprawą zabójstwa Marion Gilchrist.

Smollett podniósł w górę gazetę i mignął nią przed oczami Trencha i M'Clure'a. Zanim gazeta znów legła na blacie biurka, obaj zdążyli przeczytać nazwisko zmarłego.

- Ależ to...! - krzyknęli obaj, zrywając się na równe nogi.

- Nie! - Smollett także wstał zza biurka. - Proszę nie wymawiać tego nazwiska! Pozostańmy przy inicjałach A.B. Musi wam wystarczyć, że to właśnie on był prawdziwym mordercą Marion Gilchrist.

- A Oskar Slater...?

To do nikogo nie adresowane pytanie M'Clure'a zabrzmiało głucho w ciszy pokoju.

Sekretarz stanu podszedł do okna, M'Clure i Trench podążyli za nim. Słoneczne popołudnie dość gwałtownie przemieniło się w ciemny, wilgotny wieczór. Zapadające ciemności pogłębił jeszcze siąpiący coraz mocniej deszcz i napływająca nie wiadomo skąd mgła. Ciężkim, powolnym krokiem oddalała się w tę ciemność, deszcz i mgłę zgarbiona, przygnieciona brzemieniem dwudziestu lat więzienia postać. Wszyscy trzej wbili wzrok w jej plecy.

- A Oskar Slater...? - jeszcze raz spytał John M'Clure.


Wyszukiwarka