Denisuk A Zrodla do dziejow wychowania w rodzinie polskiej w XIX i pocz XX w

INFORMACJE O DODATKOWYM FORMATOWANIU KSIĄŻKI CYFROWEJ

Numery stron poprzedzono znakiem # ("kratka", ang. hash)

Zapis w indeksie górnym poprzedzono, znakiem * (gwiazdka)

Interaktywny spis treści znajduje się na ostatniej stronie dokumentu





ZRODŁA DO DZIEJÓW WYCHOWANIA W RODZINIE POLSKIEJ w XIX i POCZĄTKACH XX wieku


ŹRÓDŁA DO DZIEJÓW WYCHOWANIA w RODZINIE POLSKIEJ W XIX i POCZĄTKACH XX wieku


wybór i opracowanie

ANDRZEJ DENISIUK KRZYSZTOF JAKUBIAK


Bydgoszcz 2001


Komitet Redakcyjny

Józef Kubik {przewodniczący), Stanisław Kowalik, Jan Szupryczyński,

Andrzej Wojtas, Urszula Wójcicka, Grażyna Jarzyna (sekretarz)


Recenzenci prof. dr hab. Wiesław Jamrożek prof. zw. dr hab. Antoni Smołalski

Projekt okładki Piotr Bartz

Ilustracja na okładce Tadeusz Makowski: „Rodzina wieśniaków"

Redaktor Grażyna Jarzyna


© Copyright by Wydawnictwo Akademii Bydgoskiej im. Kazimierza Wielkiego Bydgoszcz 2001

ISBN 83-7096-410-9


Wydawnictwo Akademii Bydgoskiej

im. Kazimierza Wielkiego

ul. Powstańców Wielkopolskich 2, 85-090 Bydgoszcz

tel./fax (052) 322 52 74

Rozpowszechnianie: tel. (052) 340 09 42

Skład i druk: Dział Poligrafii Akademii Bydgoskiej


SPIS TREŚCI


WPROWADZENIE... 9

CZĘŚĆ I: ISTOTA I FUNKCJE RODZINY JAKO ŚRODOWISKA

WYCHOWAWCZEGO... 11

Ewaryst Estkowski, Ku poczciwemu żywotowi dziecię chowane być ma, „Szkoła Polska" 1849, t. l,ss. 531-542... 13

Ewaryst Estkowski, Nauczyciel elementarny uważany ze względu na powołanie, życie domowe i stanowisko, jakie w gminie zajmuje, „Szkoła Polska" 1852, t. IV, z. VII, ss. 295-320... 22

Anna Grudzińska, Wychowanie domowe dziecka, „Dziecko" 1914, nr 5, ss. 263-267... 42

ks. Wacław Kosiński, Pedagogika. Podręcznik dla wychowawców i nauczycieli, Poznań - Warszawa b.r.w., ss. 54-57... 46

ks. Aleksander Wóycicki, Robotnik polski w życiu rodzinnym,

Warszawa 1922, ss. 57-62... 49

Anna Fudakowska, Życie rodzinne, „Rodzina" 1923, z. IV-V-VI, ss. 1-5... 55

Czesław Martyniak, Państwo i rodzina, Poznań 1930, ss. 18-27... 60

Papież Pius XI, Encyklika „ O małżeństwie chrześcijańskim " (Casti Connubii), Poznań - Warszawa - Wilno - Lublin 1937, ss. 45-50... 68

Andrzej Niesiołowski, Rodzina jako instytucja społeczna, „Ruch Katolicki" 1935, nr 8, ss. 417-428... 71

Bernard Pawlak, Rodzina według prawa przyrodzonego, „Ruch Katolicki" 1935, nr 7, ss. 390-392... 83

Stefan Szuman, Funkcja pośrednicząca i ochronna rodziny w stosunku: dziecko - świat, „Rodzina i Dziecko" 1935/36, nr 1, ss. 4-13... 85

Andrzej Niesiołowski, Kryzys rodziny nowoczesnej i jego przyczyny, w: Rodzina. Pamiętnik I. Katolickiego Studium o Rodzinie w Poznaniu, w dniach 2-6 września 1935 r., red. S. Bross, Poznań 1936, ss. 314-321... 96


#6


ks. Karol Mazurkiewicz, Wychowanie w świetle chrześcijańskiej prawdy, Potulice 1937, ss. 42-44... 100


CZĘŚĆ II. SPOŁECZNO-KULTUROWE UWARUNKOWANIA

ŻYCIA I WYCHOWANIA W RODZINIE... 103

Florian Znaniecki, Socjologia wychowania, t.I. Wychowujące społeczeństwo, Książnica - Atlas, Warszawa 1928, ss. 71-76, 82-90... 104

Jan Płatek, Wieś jako środowisko wychowawcze, w: Rodzina jako środowisko wychowawcze, cz. II. Materiały, red. Z. Mysłakowski, Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów 1931, ss. 667-684, 96-99... 115

Tadeusz Siwoń, Rodzina wiejska i małomiasteczkowa jako środowisko wychowawcze: (obserwacje nad kilku rodzinami ze Śląska Górnego i Opolskiego), w: Rodzina wiejska jako środowisko wychowawcze, cz. II. Materiały, red. Z. Mysłakowski, Książnica -Atlas, Warszawa-Lwów 1931, ss. 282-293... 125

Zdzisław Dębicki, Wpływ czynników ekonomicznych na życie rodzinne, „Rodzina" 1922, z. 2, ss. 3-4... 134


CZĘŚĆ III. DZIECIŃSTWO I RODZINA W LITERATURZE

WSPOMNIENIOWEJ... 137

Tadeusz Bobrowski, Pamiętnik mojego życia. Tom I. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979, ss. 138, 140-141, 143-146,149... 139

Władysława Knosała, Była nas gromadka spora. Pojezierze, Olsztyn 1972, ss. 7-10... 144

Otylia Grot, W kręgu spraw ojczystych. Pojezierze. Olsztyn -Białystok 1982, ss. 12-17, 25-27... 147

Marcjanna Fornalska, Pamiętnik matki. Książka i Wiedza, Warszawa 1960, ss. 24-28, 96-99... 154

Stanisław Kaczor, Wychowanie w rodzinie chłopskiej... 162


#7


CZĘŚĆ IV. FUNKCJE WYCHOWAWCZE RODZICÓW... 169

Ewaryst Estkowski, O powinnościach rodziców względem dzieci, „Szkoła Polska" 1851, ss. 297-302... 171

Zofia Kowerska, O wychowaniu macierzyńskim, Warszawa 1881, ss. 106-107, 218-219... 175

Janusz Korczak, Dziecko w rodzinie, Wybór pism, tom III, Nasza Księgarnia - Warszawa 1958, ss. 78-87... 178

Cecylia Plater-Zyberkówna, Kilka myśli o wychowaniu w rodzinie, Warszawa 1903, ss. 346-351... 186

Lila Friedlanderowa, Błędy wychowawcze matek, „Życie Dziecka" 1934, nr 10-11, ss. 300-315... 189

Irena Mackiewicz-Orłosiowa, Matka, „Dziecko i Matka" 1939, nr 10, ss. 228-229... 194


CZĘŚĆ V. MAMKI, NAUKA I NAUCZYCIELE DOMOWI... 197

Józef Ciembroniewicz, Niania, „Dziecko" 1913, nr 1, ss. 16-18... 199

Aniela Sobolewska, W sprawie wychowawczyń domowych, „Dziecko" 1914, nr 1, ss. 5-9; nr 2, ss. 76-78... 201

Aniela Szycówna, Nauka w domu, Warszawa 1896, ss. 10-20... 206

Michał Friedlander, Praca młodzieży w szkole i w domu, „Ruch Pedagogiczny" 1931, ss. 29-32, 79-82, 158-163... 213

CZĘŚĆ VI. METODY WYCHOWANIA W RODZINIE... 223

Lucyna Mieroszewska, Rady praktyczne o początkowym wychowaniu dzieci. Epoka od 1 do 5 roku, Warszawa 1856, ss. 112-122, 236-242... 225

Maria Hertzberżanka, Znaczenie atmosfery rodzinnej w wychowaniu dzieci, „Nowe Tory" 1906, ss. 679-681... 231

Jadwiga Rzetkowska, Posłuszeństwo i karność w wychowaniu [domowym, „Wychowanie w Domu i Szkole" 1910, ss. 869-880... 233

Ferdynand Śliwiński, Oddziaływanie wychowawcze na młodzież w wieku szkolnym i rady dla rodziców i nauczycieli, WarszawaŁodź-Kraków 1926, ss. 30-32, 81... 242


#8


Michał Brandstatter, Z doświadczeń rodziców i nauczycieli, Książnica - Atlas, Lwów-Warszawa 1932, ss. 33-34... 244

Ireneusz Kmiecik, Praktyczne wskazówki o wychowaniu dzieci, Lwów 1928, ss. 322-325... 246

Katechizm wychowawczy dla rodziców, opracowany i zalecony przez Zarząd Zjednoczenia Zrzeszeń Rodzicielskich w Polsce,

Głos Rodziców" 1927, z. 3-4, s. 205... 249

CZĘŚĆ VII. RODZINA A SZKOŁA... 253

Maria Sadzewiczowa, O potrzebie organizacji wśród rodziców, „Rodzina" 1922, z. 3-4, ss. 1-4... 255

Janina Rendznerowa, Korzyści dla rodziców wynikające ze współpracy domu i szkoły, „Rodzina i Dziecko" 1937, nr 1... 259

Józef Chałasiński, Młode pokolenie chłopów, t. IV, Warszawa 1938, ss. 15-29... 267

Marian Wachowski, Rodzice jako przedmiot działalności oświatowej „Przewodnik Społeczny" 1935, z. 1, ss. 8-13... 285



#9


WPROWADZENIE


Tradycja i współczesność funkcji wychowawczych rodziców

Analiza XIX i XX-wiecznych tekstów piśmiennictwa pedagogicznego podejmujących niezmiernie rozległą dziedzinę działań i wpływów wychowawczych rodziców na swoje dzieci oraz powinności wobec nich, skłoniły nas do odejścia od tradycyjnej koncepcji „instruktażu", selekcji treści i daleko idącej ingerencji adaptacyjnej w proponowane studentom fragmenty prac. Zwracamy uwagę w tym miejscu na konieczność uwzględnienia przy lekturze kryterium historycznego, socjologicznego i kulturowego. To, co nazywamy piśmiennictwem pedagogicznym, adresowane było zawsze do ograniczonego kręgu ludzi. Najpierw do tych, którzy umieli czytać, potem do tych, którzy zdobyli wykształcenie. Czytelnicy zaś literatury pedagogicznej drugiej połowy XX wieku - m.in. nauczyciele i rodzice - to ludzie „po maturze", „po studiach". Zmieniła się też w drugiej połowie nowego stulecia, i to zasadniczo, waga i skala problemów, które obecnie podejmuje to piśmiennictwo. Nie oznacza to jednak, że należy odcinać się od dawnych źródeł myśli pedagogicznej w kształceniu nauczycieli i rodziców. Wprost przeciwnie: dawne źródła myśli pedagogicznej nie tylko istnieją, ale też żyją. Zatem istnieje pilna potrzeba przyjęcia - w trakcie lektury - takiej postawy obserwacyjnej, która umożliwi dostrzeżenie w tekstach prac symptomów ich trwałości w różnych czasach: i w czasach autora, i w czasach kolejnych pokoleń odbiorców. Uwaga ta jest zasadna między innymi dlatego, że w Akademii Bydgoskiej do programu studiów w zakresie pedagogiki wprowadzono przedmiot: dzieje wychowania w rodzinie.

Prace m.in. Ewarysta Estkowskiego, Cecylii Plater-Zyberkówny i Janusza Korczaka zamieszczone w tym zbiorze, tylko przez „amatora" nie wierzącego nieśmiertelności mogą być zaliczone wyłącznie „do biblioteki". Bardziej przemawia


#10


do niego tekst współczesny. Tekst dawny jawi się jako „twór" archaiczny i relikt nie z naszej i nie rozumianej przeszłości. Po prostu ulatuje mu z pola widzenia rzecz najistotniejsza, że wszystko bierze swój początek z metamorfozy. Jeśli przy rozstrzyganiu tego problemu zastosujemy kryterium wartości, to przekonamy się, że w pracach dawnych i najnowszych nie uległy zmianom uniwersalia konstytuujące tę dziedzinę wiedzy. Transformacja jakiej uległa myśl pedagogiczna w swoim uniwersum, wydaje się nieznaczna w porównaniu z transformacją języka i form przekazu. Tajemnica wartości tkwi jednak nie w formie dzieła, a głównie w zawartej w niej myśli i w tym, ku czemu myśl ta zmierza. „Produkcja pedagogiczna" poszczególnych epok to jednoznaczne zmierzanie ku szczytom nauki - jak twierdzą jedni albo też ciągłe „ześlizgiwanie się" po pochylni poprzez nieuchwytną degradację od wielkich ideałów do wulgaryzmu materialistycznego -jak wyrokują inni. Poglądy podobne polegają na równolegle i myląco przyjmowanym założeniu, że archaiczna forma wyklucza jakąkolwiek wartość, a o wartości decyduje aktualność treści i „nowoczesność" ich formy podawczej.

Przystępując do lektury XIX i XX-wiecznych tekstów pedagogicznych należy przyjąć jako zasadę wartościowania, że jedna z zasadniczych cech każdej pracy twórczej polega na tym, iż akt tworzenia umożliwia dziełu metamorfozę, a tym samym obdarza je własnym życiem. Na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Nawet pobieżna lektura tekstów uwydatnia to, co jest zbyt oczywiste, abyśmy tego nie dostrzegli: zamieszczone prace dotyczą między innymi teorii rodziny jako środowiska wychowawczego, społeczno-kulturowych uwarunkowań wychowania w rodzinie, dzieciństwa w literaturze wspomnieniowej, funkcji wychowawczych rodziców itd. Gdybyśmy chcieli dać informację o zbiorze prac komuś, kto zbioru nie czytał, tak właśnie byśmy go streścili. Ale przecież nie o to chodzi. Chodzi głównie o to, dlaczego wiedza o rodzinie jako środowisku wychowawczym jest tak ważna, jaki zakres tej wiedzy jest pomocny dla pedagogów, nauczycieli, wychowawców i przedstawicieli innych zawodów, których działalność dotyka spraw wychowania młodego pokolenia.


#11


Część I
ISTOTA I FUNKCJE RODZINY JAKO ŚRODOWISKA WYCHOWAWCZEGO


Zamieszczone w tym rozdziale fragmenty szkiców pedagogicznych pochodzą z lat 1849-1937. Można powiedzieć, że szkice te skupiają się w zasadzie w jednym kręgu tematycznym, a mianowicie - w kręgu rodziny i jej funkcji wychowawczych. Jednak zdecydowana większość autorów poszerza znacznie zakreślone pole obserwacji procesów wychowania w rodzinie i podejmuje próby scalenia tego procesu z ważkimi problemami narodu i państwa, kultury i nauki, funkcji szkoły i posłannictwa nauczyciela. A więc autorzy nie unikają spojrzenia na wychowanie w rodzinie przez pryzmat świata zewnętrznego. Jednak wyraźnie wskazany adresat tych szkiców (rodzice i środowisko rodzinne, środowisko rówieśnicze, środowisko lokalne) i zdecydowanie wyartykułowany cel szkiców (edukowanie tych środowisk dla potrzeb wychowania w rodzinie, dążenie do integracji wychowania) skupiają ich uwagę na wartościach „duchowych", na uczuciach. Prowadzi to do tego, że opisywane przez siebie zjawiska obiektywne wychowania w rodzinie subiektywizują, internalizują, a w rezultacie takiego zabiegu interpretacyjnego wszystko przenoszą ze świata zewnętrznego, przedmiotowego do świata podmiotowego, który kreują często w kategoriach metafizycznych i mesjanistycznych. Z łatwością daje się to obserwować w trakcie lektury szkiców.

Rozdział zawiera trzynaście szkiców różniących się zasadniczo zawartością, stosowaniem metod wykładu, potoczystością narracji, głównie zaś precyzją intelektualną. Rzecz całą można sprowadzić do następującej konstatacji: myśl pedagogiczna wyłaniająca się z większości prezentowanych prac nie zawsze jest tożsama z poznaniem dokonywanym za pomocą pojęć, z rozumowaniem racjonalnym, dyskusrsywnym


#12


niezbyt wiele ma też wspólnego z refleksją filozoficzną, usystematyzowaną i skodyfikowaną. Niech więc nie dziwi nas język tych szkiców. Jest on nasycony figurami retorycznymi do takiego stopnia, że narracja tylko pozornie jest potoczysta. Tę potoczystość i jasność wykładu niweluje nadmierna ekspresja i zbędny nieraz patos. Tak więc w szkicach tych dominuje uczuciowy i intuicyjny sposób myślenia o wychowaniu w rodzinie. Inną skalę w tym zakresie mają szkice m.in. Stefana Szumana czy Andrzeja Niesiołowskiego.

Należy spojrzeć na te szkice jako na pewną cząstkę naszego dziedzictwa kulturowego, ogniwa naszej myśli pedagogicznej. Co więcej: główna ich wartość leży w ich znaczeniu symbolicznym. Są bowiem znakiem większej całości, zadziwiającej i bardzo osobliwej. A tą zadziwiającą i osobliwą całością są dzieje wychowania w rodzinie polskiej.

Jest jeszcze inny krąg spraw wyłaniających się z tych szkiców. Może on zainteresować studentów. Mamy na uwadze rozważania autorów o wielorakich relacjach dziecka ze środowiskiem dorosłych, ściślej - ze światem ludzi dorosłych: na pierwszy rzut oka wydaje się, że mówią oni o sprawach elementarnych, o prawdach powszechnie znanych, ale poprzez usytuowanie tych spraw i prawd w naszych kontekstach, wielorakich sytuacjach wychowawczych - nadają im nową ważką treść.

Tak odczytując te szkice, chcemy ukazać niejako ilustracyjnie potrzebę obcowania studentów studiów pedagogicznych z piśmiennictwem zakresu historii wychowania. Prawdą jest, że to obcowanie może być męczące: treści tracące przysłowiową myszką i nadmiarem patosu. Ale prawdą jest również i to, że każde pokolenie powołane jest do otaczania pietyzmem naszego dziedzictwa kulturowego, którego wartość jest niezmierzona.




#13


Ewaryst Estkowski, Ku poczciwemu żywotowi dziecię chowane być ma, „Szkoła Polska" 1849, t. 1, ss. 531-542


Dziwną i niepojętą miłością do dziecka swego obdarzył Bóg matkę. Nic droższego dla kochającej matki nad dziecię swoje. Z miłości do niego porzuca zabawy światowe. Jakby anioł stróż cnotliwego młodzieńca, tak dobra matka strzeże owocu miłości swej, a jej tkliwe starania około niego, z niczem porównać się nie dadzą. Przypatrzmy się.

Dziecię zakwiliło; matka porzuca zatrudnienia, towarzystwo, zabawy i spieszy się do niego. Własną piersią je karmi, na ręku nosi, do łona tuli, w wodzie kąpie, na powietrze świeże wynosi. Kiedy niemowlęciu coś dolega, to je na ramieniu huśta, wdzięcznie mu śpiewa, na łonie usypia, a ukoiwszy dolegliwość jego, składa je delikatnie na miękkie posłanie. Dawno usnęło, dusza jego igra w niedocieczonych marzeniach i snach, usteczka się do śmiechu, do wesela składają, a matka z utkwionemi w nie oczyma, w błogosławionej postawie, stoi nieporuszona, i radość, miłość i szczęście jaśnieje na jej obliczu.

A jakaż, łzawa, jakże smutna jej dusza, gdy dziecię jej chorobą złożone. Nieszczęśliwa klęczy przy łóżeczku dziecięcia; wytchnięcia, snu, pokarmu odmawia sobie, dniem i nocą z nadwerężeniem własnego zdrowia czuwa jak opatrzność nad aniołem swym, dolegliwość jego odgadnąć usiłuje z każdego poruszenia, z każdego drgnięcia dzieciny, tchu wstrzymuje, aby mu snu nie przerwać. Chciałaby ująć własnego życia, własnego zdrowia, samej duszy, aby dziecięciu udzielić. A gdy usteczka dziecięcia zarumienia się, gdy zdrowie na liczko choć słabo się wyleje, gdy się ocknie ze snu, wzrok jego spotka przy sobie matkę, a gdy się uśmiechnie, gdy rączki do niej wyciągnie, wtenczas nie masz pojęcia o szczęściu pocieszonej matki. Jej dziecię, to anioł dla niej. Ona w niem jasno widzi niewinność i błogosławiony stan anioła, czystość kropli rosy, piękność naj śliczniej szego kwiatu.

Czy więc nie dziwna i niepojęta jest miłość matki do dziecięcia swego? To też dobrej matce nawet człowiek złych obyczai poważanie i szacunek świadczy. Instynktem nie śmie dziki człowiek podnieść zbrodniczej ręki na matkę tulącą dziecię swe do łona.

Owa niewinność dziecięcia czyni je dostojnem, do anioła tylko podobnem. Dusza jego skazy nie ma, grzech nie powstał jeszcze w niem. Czysta jego dusza w niewinnem ciele, jest jako czysta woda w czystem szkle. Lecz nie dość, że dziecię



#14


jako niemowlę takiem jest. W takiej czystości w takiej niewinności, w takiem anielskiem dostojeństwa, które człowieka wynosi nad wszelkie stworzenia, ma dziecko także wzrość, ma je matka wychować, ojciec powagą, dobremi obyczajami i godnem postępowaniem w kole życia domowego, umocować, a nauczyciel naukami i światłem wesprzeć, i to co pięknego i szlachetnego w dziecięciu drzymie, rozwinąć, w młodzieńcu w cnotę zamienić. A stanie się człowiek z męskim charakterem, który w życiu publicznem ozdobi się cnotami obywatelskiemi, a w prywatnem zacnością szlachetnych przodków swoich.

Więc chowaj matko dziecię twe w czystości, niewinności i dostojeństwie, abyś jak dziś, tak i potem radowała mu się, gdy w lata róść będzie. Skoro z niemowlęctwa wychodzić zacznie, zaraz je strzeż od grzechów, które w początku tak nieznaczne są, jak pierwsze ledwie okiem dojrzane plamki na pączku róży, a tak je trudno odgadnąć, jak trudno odgadnąć myśl dziecka dokąd bieży. Zbytnia miłość matki wkłada łuskę na jej oczy, że przejrzy rodzące się wady w pierwszej młodości dziecięcia, i dopiero je spostrzeże, kiedy w złości się zamienią. Takie odczarowanie przykrem wtenczas dla niej być musi! A szczęściem tak dla dziecka, jako i dla rodziców, jeśli jeszcze nie zapóźno nastąpi. - Jak człowiek strzeże oka swego, aby mu się nie zaprószyło, tak strzec należy duszy dziecięcia od pierwszych grzechów. Bo jak łzy płyną, kiedy w oko coś niepotrzebnego wpadnie, tak łzy^twoje matko płynąć i na zbolałą spadać będą duszę, kiedy dziecko twoje w grzechach wyrośnie; takiem łzawem będzie sumienie w duszy złego dziecka.

Rodzice wychować mają dzieci według przykazań boskich. Miłością do Boga niech już dusza dziecięcia płonąć zacznie. Naucz je, jak ma rano i na wieczór uklęknąć, drobne rączki złożyć, pobożnie paciorek za matką zmówić. Potem w duszy jego obudź sumienie, aby mu powiadało: co źle czyni, a co dobrze czyni. Tak rozniecone sumienie w dobrem sercu dziecięcia będzie jako anioł stróż od skazy go chroniący. O religijnem kształceniu dziecka mówiliśmy już w lutowym zeszycie pisma naszego, i tam czytelnika odsyłamy.

Od pierwszej młodości dziecię przyzwyczaić trzeba, aby we wszystkiem posłuszne i powolne matce było, aby co matka rozkaże, chętnie, grzecznie, wdzięcznie zrobiło. Jak woda w gąbkę, tak w duszę dziecięcia wsiąkają wszelkie przykłady, wyrazy, rozmowy. Niechże więc tylko dobre wsiąkają. Niech dziecię twoje ani od piastunki, ani od domowników, zgoła od nikogo nie słyszy czystość obrażających wyrazów, sprośnych śpiewek itp. Wszystką przed czem oczy wstydliwe zasłaniamy, niech zasłoniętem będzie przed wzrokiem dziecka. Jak na wosku, tak na



#15


miękkiej duszy wyciśnie się każde słowo nieprzystojne, każdy obraz nieczysty. A jak wężowy jad kiedy się w jednem miejscu do krwi dostanie, wszystką już zatruje, tak nieczystość raz w duszę dziecięcia się wśliznąwszy, całą duszę grzechem zarazi. Już dziecko przestaje być niewinnem, wdzięcznem, do anioła podobnem. Strzeżcie się więc rodzice, aby żaden szpetny wyraz, żadna klątwa, żadne zgorszenie od was do dziecka nie przeszło. Jakież to np. zgorszenie dla dzieci, gdy widzą ojca pijanego, gdy pomyśleć same do siebie muszą: ojciec rozum i przytomność stracił. A jakież okrutne zgorszenie, gdy ojciec i matka kłócą się i żyją w niezgodzie, jako drapieżne zwierzęta. Lecz najnieszczęśliwsze dziecko, którego niewinne oko patrzeć musi, jak ojciec poniewiera matkę, bije ją, za włosy targa. Dziecko ma równą miłością kochać ojca i matkę, ale widząc tak bezbożnego ojca, nie miłością lecz nienawiścią i zemstą ku niemu pałać musi. W piśmie św. taka wszystkim, którzy gorszą dzieci, rada dana jest, że lepiej by młyńskie kamienie u szyi sobie zawiesiwszy w wodę skoczyli. Wszystkie cnoty i wady człowieka zwyczajnie z rodzicielskiego domu początek swój biorą. Przykład rodziców jest jasnem i ciepłem słońcem w świecie domowym. Na nic się nie przydadzą najlepsze nauki o cnocie, o dobrych obyczajach, skoro dzieci w domu rodziców wszystko inaczej widzą. Przykład dobry z domu lepszy jest niż cała pedagogika ze swemi radami. Jeżeli rodzice sami w obyczajach swych są obyczajni, skromni, estetyczni, jeżeli sami bliźnich kochają, jeżeli szanują religię i godność życia ludzkiego, jeżeli sami szczerze kochają ojczyznę, natenczas i w dzieciach ich zarody wszystkich tych cnót powstaną. Najwymowniejsze nauki i przestrogi ojca lub matki, niezatwierdzone własnym przykładem, przelecą mimo uszu, jak głos dzwonu, jak czczemi są, tak i dla dziecka czczemi staną się słowami. Niech się sami rodzice przed oczyma dziatek swych tak sprawują, jakiemiby je mieć chcieli. „Zaiste - mówi Modrzewski w dziele O poprawie Rzeczypospolitej - ojciec pijanica nie dokaże tego, aby miał w synu trzeźwość i miłość wzbudzić; utratnik też majętności, a na zbyteczne kosztowne szaty wysadzający się, nie zaleci dziatkom swym mierności i skromnego życia. Także też gwałtownik, a w gniewie okrutny i krwie pragnący, i morderz, nie będzie mógł dziatkom swoim stanowić praw cichości, układności i ku ludziom skłonności, ponieważ ludzie młodego wieku mają to sobie za rzecz piękną, rodziców we wszem naśladować".

Szczęście familijne, gdzie mąż i żona kochają i szanują się, gdzie wszelkie cnoty domowe bez obłudy się pokazują, gdzie serce bez krępów, gdzie uczucie swobodnie się wylewa, gdzie jakaś wabność, prawość i miłość wszystko ogarnia -


#16


szczęście takie familijne rozlewa pełną dłonią w dzieci ziarna wszystkich wielkich cnót późniejszych. Czem jest ciepło słoneczne dla ziarnka w ziemię rzuconego, tem w wychowaniu dzieci jest to ciepło domowe, które mile ogrzewa wszystkich domowników lub gościa, że każdemu w takim domu dobrze, swobodnie, miło. Ciepłem tem domowem jest szczerość, prostota ujmująca, bezinteresowna miłość, zacność, zgoda, słowem wszystkie te domowe cnoty, które domy wielkich naszych przodków zdobiły, kiedy obyczaje jeszcze niezatrute były, które i dziś jeszcze zdobią domy, w których żyją małżeństwa miłością i szacunkiem wzajemnym połączone. Jak słoneczne ciepło łagodnem drażnieniem w ziarnku życie obudzą, tak owo ciepło domowe, owo ciepło rodzicielskie, wznieca całe nasieniem w dziecięciu utajone życie, i wszystkie dobre uczucia, i wszystkie umysłowe władze, które człowiek rodząc się na świat przynosi. W takim domu dziecię jest i rośnie, jakoby w zaczarowanem miejscu, jakoby otoczone było jakąś lekką pajęczyną, która żadnej przykrości nie sprawia, a jednak wiąże, jakoby wonią jaką oddychało. Wyciskają się na duszy jego same miłe wrażenia, które w duszę dziecka spływają z dobrych przykładów rodzicielskich. Tak poczciwy dom jest jako świątynia. Źródłem wszystkiego dobrego i szlachetnego, jest czysta harmonia pomiędzy mężem a żoną; nie rażą tam melodyjnych uszu dysonanse i fałszywe akordy. Ta harmonia małżeńska przez całe życie domowe cichą i spokojną melodyą płynie; każda jej zmiana, każde wesołe lub smutne w kole domowem wydarzenie, nowym wdziękiem pobrzmiewa. Ta niesłyszalnemi tonami brzmiąca harmonia w życiu familijnem jest najpotężniejszym środkiem wychowującym; ta harmonia nie rozstraja, owszem dziecięcia siły życia spaja, jak siła roślinna spaja listki w pączku, ona wszelkie uczucia, i siły, i władze dziecka w jeden zlewa zdrój, który wzmaga się, im dalej dziecko postępuje w rozwijaniu się, wychowaniu i kształceniu. A takiego w harmonii wychowanego, w harmonii rozwiniętego i w harmonii wykształconego człowieka życie, harmonijnym tj. wewnętrznie ze sobą zgodnym żywot zawsze będzie.

Dziś na nieszczęście wszędzie spotykamy ludzi, zwłaszcza młodzież, której wewnętrzne życie całkiem rozdarte, władze umysłowe i uczucia w rozstrojeniu, a dusza w zupełnej dysharmonii. Ognisko wewnętrzne wygasło, siły zwątlone, wola słaba jak u dzieci, przedsięwzięcia żadnego, umysł jak trzcina od wiatru kołysana bez ładu i pewnego celu na wszystkie strony chwilowo się miota, uczucia wygorzały, a mocy przekonania, sumienności ani w mowie, ani w pełnieniu obowiązku nie ma. Człowiek taki utracił płodność ducha* poważniejszego czynu nie



#17


spełni, życiem familijnem znudzi się, do podjęcia prac obywatelskich, odwagi nie ma, bo nie ma cnoty, która pochodzi z przekonania i mocnej woli. Człowiek taki stracony jest dla siebie, dla familii i dla ojczyzny, i chyba pod względem psychologicznym ciekawym jest przedmiotem, przedstawiając - jak autor Zamku kaniowskiego powiedział - ruinę uczucia i umysłu. A jeżeli liczba takich ludzi w jakim narodzie wzmoże się bardzo, natenczas, w narodzie samym główny nerw życia obumiera, wewnętrzna siła narodu bezwładnieje, ogień jego wewnętrzny gaśnie, życie jego nieprzyrodzonym idzie torem, i naturalnym biegiem rzeczy oddając się naród taki materializmowi, grubemu życiu, zdąża do upadku, albo wpada w gwałtowne choroby.

Jedynym na taką chorobę zdrowym środkiem a mocnem lekarstwem, jest zacne wychowanie domowe, harmonijne rozwijanie władz umysłowych i fizycznych młodzieży, harmonijne wzmacnianie jej ducha przez zdrowe nauki i ćwiczenia umysłowe. Bo jak osłabiona natura nasza fizyczna gimnastecznemi, tak osłabiona natura nasza duchowa, duchownemi środkami wzmocnioną być potrzebuje. Bez najmniejszego pobłażania tępić trzeba w młodzieży gnuśność i próżniactwo, a do wytrwałej choć najmozolniejszej pracy wezwyczajać. Niechaj z młodu polubi nie tylko męskość fizyczną, ale i męskość ducha. Tak wychowana, w naukach wyćwiczona, przyzwyczajeniem do poważnej pracy wzmocniona młodzież, nie tylko unosić się będzie szlachetnemi ideami wtenczas, kiedy fantazya jej budzić się zaczyna, nie tylko objawiać będzie szczere i piękne zamiary, będąc na uniwersytecie, ale wszedłszy w życie praktyczne, zająwszy stanowisko, będzie zdolna powziąść cel wyższy, i będzie miała w sobie potrzebną moc do moralnych prac w osiągnięcia tegoż celu. Będą to ludzie, co się nazywa, godni i cnotliwi w życiu prywatnem i we czci będą u narodu.

Początek tej wewnętrznej reformy nas samych danym byłby, gdyby rodzice dawać zaczęli dzieciom swym na własnem życiu najlepsze wzory godności, obyczajności, poważnych zatrudnień i miłości. Przeklęty w obliczu Boga, ludzi i ojczyzny ojciec, który sprośnemi obyczajami i gnuśnem życiem gorszy dzieci własne, ich dusze i serca trując. Gdzie ojciec nieczułym jest na przyszły żywot poczciwy i los dzieci swych, tam przynajmniej głos publiczny odezwać się jeszcze może do szlachetnych serc matek polskich, a pewno głos ten nie przeleci bez skutku, jakoby brzęk miedziany, bo matka niespracowana jest w gorliwości około szczęścia ukochanych dzieci, które pod sercem swem nosiła. A głos ten publiczny woła chowajcie zacne matki dzieci wasze w świętości obyczajów staropolskich,



#18


w poczciwości i cnotach przodków naszych, w pełnieniu od pierwszej młodości przykazań boskich.

Ojcowie tak luźnie dziś powszechnie prowadzą synów swych, że ci wypowiadają im posłuszeństwo i szacunek, gdy ledwo w podrostków wyrosną. Więc wy matki uczcie dzieci swe od najpierwszych lat posłuszeństwa. Szacunek dzieci dla rodziców jest dziś ogólnie bardzo mdły. Pochodzi to niezawodnie z wodnistego życia ojców. Gdzie mocy i charakteru nie ma, tam i cnót nie ma. Jakieś pobłażanie i pieszczotliwość na życie prywatne rozlały się, jakoby osłabiające pachnidła, które mocy w sobie nie mają. Wywietrzała w nas tęgość życia Tarnowskich, Zawiszów, Tenczyńskich, Zamojskich, którzy w posłuszeństwie, miłości, naukach i cnotach dzieci swe chować umieli, a których życie wyraźne jest, a nie tak jak nasze drażliwe i niewieście. O hetmanie Tarnowskim powiada Orzechowski: „Gdym ja (mówi wojewoda Mielecki, siostrzeniec rodzony i owszem serce hetmana) na wuja swego patrzał w wojsku na jakiej sprawie, albo na sądzie hetmańskim siedzącego, drżałem jako przed obcym i nieznajomym tyranem jakim; a gdym zasię na pokój do niego przyszedł, strach mnie on ominął, i nic milszego ani układniej szego nadeń w oczach moich nie było". Nie w srogości i grozie, ale w posłuszeństwie, w cnotach i sile młode pokolenie polskie - powtarzam - wychowywać mamy. Rodzicielskie pieszczoty z posłuszeństwem i szacunkiem rodzicom winnym, bardzo dobrze w parze ze sobą iść mogą.

Niechaj matce nie odpowiada syn: ja tego nie zrobię, zrób to matka sama. Nieposłuszne aż do uporu dziecko, rózgą ukarać należy. Rózgą Ducha św. złe dzieci bić radzi, rózga kości nie połamie, ani ciała nie pokaleczy, a posłuszeństwa nauczy, jeżeli rodzice bez gniewu i unoszenia się zapalczywością, raczej w żalu, synka ukarzą. Lepiej że dziecko kwadrans popłacze, gdy rózgą dostanie kiedy na to zasłuży, aniżeli byś ty matko albo ojcze w sędziwych waszych latach na nieuszanowanie i złe obyczaje dzieci waszych płakać mieli. Źle wychowany syn albo córka, taką przykrość później uczuciu rodziców sprawiają, jakby sól na oczy sypali. Ileż to dziś i pomiędzy ludem przykładów, że syn targnie się na starego ojca i siwizny jego nie szanuje.

Wychowywać także dzieci trzeba w uszanowaniu dla ubogich, starców, kalek, nieszczęśliwych i wszelkich ludzi. Niech dziecko bogatych czy ubogich rodziców szanuje dziecko każdego człowieka, niech się od dzieciństwa ćwiczy w miłości bliźniego. Powiem tu pewną rzecz, jako osobliwość. Był ojciec, który miał jedynego syna i pieścił go w grubej zmysłowości. Z prawdziwej pustoty przyprowadzał



#19


do synka służebnego chłopca, któremu stanąć kazał przed dzieckiem i mówił: uderz go w twarz. Potem pytał się: kto cię bije? Panicz mnie bije, odpowiadał chłopiec. Jakiej pociechy doczekał się ojciec ze syna, każdy odgadnie. Syn później rozpustował razem z ojcem, wreszcie w jego oczach drwił i naśmiewał się z ojca, którego za nic więcej nie uważał, jak za niedołężnego już towarzysza rozkoszy. Niechaj ten wszelkie dobre uczucia oburzający przykład posłuży za przestrogę rodzicom, którzy obojętnym na to okiem patrzą, jak chłopiec rozkazuje służącym, jak po pańsku się z nimi obchodzi, jak wpierw rozkazywać, zanim posłusznym być się nauczy. Nie mówi ten wcale przesady, który utrzymuje, że w wielu domach (nie tylko w pańskich) najnieszczęśliwszą istotą jest sługa dzieci, bo zbyt często niczym więcej nie jest, jak niewolnikiem w prostym znaczeniu tego wyrazu. Od takich dzieci żądać potem miłości bliźniego, niedorzecznością jest. Więc niech dziecko od niemowlęctwa nauczy się szanować każdego człowieka bez wyjątku.

Przyzwyczaić od młodości dzieci trzeba, aby bezwzględnie prawdę zawsze mówiły. Z tej w młode dusze zaszczepionej cnoty wyrośnie prawość, otwartość, szczerość w mowie i uczynkach. Dzieci dziś mówiąc prawdę trzeba nauczyć, ażeby dorośli i starzy słowa danego dotrzymać umieli, aby człowiek prawy na ich wyrzeczeniu lub zapewnieniu polegać mógł. Zatajanie bezbożne prawdy tak się dziś rozpowszechniło pomiędzy wszystkimi warstwami społeczeństwa naszego, że za kilkanaście srebrników dostaniesz krzywoprzysięzcę, że pieniędzmi człowieka przekupisz, że talarami złamiesz słabych cnót ludzi, jakich nie z latarnią dziś szukać potrzebujesz, ale jakich w jasny dzień wszędzie dosyć znaleźć możesz, że, jak dziś bezbożnie mówią: za pieniądze wszystkiego dostaniesz. Tak dziś do tajenia prawdy przywykliśmy, że sami w sobie często nie wiemy: co prawda, a co fałsz. Zdaje nam się, że się dobrze bawimy, że poemat był piękny, żeśmy dobrze dzień spędzili, że ojczyznę kochamy, że publicznemu dobru siły nasze poświęcamy, ale nieobłudnym okiem w siebie zajrzawszy, przekonalibyśmy się, że to fałsz, że to łudzenie się, że to pozór, że to ściany malowane. Uczmy więc młodzież mówić prawdę i kochać prawdę, aby ta, gdy przyjdzie do lat naszych, mogła mówić: służę sprawie publicznej! Aby to prawdą było, albo też, aby miała odwagę powiedzieć sobie: nie mam ducha poświęcenia, nie robię nic dla dobra ogólnego, ale się też ani sam siebie, ani drugich nie łudzę.

Nauczyciele w szkółkach wiejskich wciąż także dzieciom powtarzać powinni siódme przykazanie: nie kradnij. To zaś dlatego, że wśród ludu naszego od dawna pomieszane są wyobrażenia o tym: co jest moje, a co jest twoje i że dotychczas



#20


tych wyobrażeń nikt prawie skutecznym środkiem sprostować się nie starał. Bo, zaiste, kara, więzienie itp. nie są tym skutecznym środkiem. Niech dziecko zawsze ma na pamięci, że nie wolno brać cudzej własności np. pieniędzy, kawałka żelaza, nożyka, guzika, nawet ani jabłka ani szpilki, nawet według słów Pisma Świętego: ani tyle, czym by się oko zaprószyć mogło. Niechaj każdemu dziecku takie przekonanie jak najmocniej w sumienie wrośnie. Wszelkie pobłażanie tak w tym względzie, jak i we wszelkich innych występkach, raz na zawsze wyrugowane niechaj będzie. Pobłażanie w złym jest dowodem słabości. Pobłażanie wszakże nie ma być srogością, grozą, ale niezłomną sprawiedliwością. Jak lekarz wrzody z ciała, tak wychowawca wady z duszy wychowanka wyrzynać powinien, póki czas i póki na całą duszę, choroba, zaraza, nie rozleje się. Aby jędrną mieć młodzież, jędrnie ja wychować trzeba.

Dbać także o to nauczyciel obowiązany jest, aby chłopcy szkolni nie wyrastali na sprośnych, psotnych i rozpustnych chłopaków, którzy z pustej swawoli drzewka nad drogami łamią lub z kory je odzierają, słabsze od siebie dzieci biją i kaleczą, kwiaty w ogrodzie cudzym zrywają, nad psem albo kotem pastwią się, chrabąszcze męczą, skrzydła im obrywając i na nić je nawlekając, ptakom gniazda psują, jajka tłuką, pisklęta podbierają itp. Póki dzieci są dziećmi, wszystko z nich zrobić możesz. Młode drzewko nagniesz, jak chcesz, i tak ci roś6 będzie, jak chcesz. Ale jak Michałek wyrośnie na Michała, to wtenczas za późne twoje usiłowania. Dębca nie nagniesz do ziemi. Twardy kark nie ugnie się na rozkaz niedołężnego.

Wszyscy rodzice, wszyscy opiekunowie, wszyscy wychowawcy, nauczyciele i przewodnicy jakichkolwiek bądź szkół i zakładów, ćwiczyć powinni młodzież w pracy, bo ta wydobywa z człowieka moc i hart. Ani dziecko w domu, ani uczeń, czy w szkole elementarnej, czy w gimnazjum, czy gdziekolwiek indziej, niech nie próżnuje, niech nie siedzi, jak sowa na jednym miejscu, o niczym nie myśli i niczym się nie zatrudnia. Jeżeli się nie uczy i nie pracuje, niech się bawi, niech lata, biega, ściga się, niech w piłkę gra, niech ćwiczy się w gimnastyce, niech konno, jeśli może, jeździ, niech się na lodzie ślizga, na łyżwach, niech się kąpie, pływa, tylko niechaj nie próżnuje.

Im swobodniej się zabawi, na wolnym powietrzu się wyhula, przyzwoitymi igrzyskami się wymęczy, tym jędrniejsze ciało, tym piękniej się rozwija, a umysł tym zdrowszy i rozum bystrzejszy. Niechaj i córkom próżnować nigdy nie dozwalają, niech się bawią, niech się uczą, niech się ćwiczą w robótkach rozlicznych,



#21


tylko niech nie próżnują. Próżnowanie jest początkiem wszelkiego złego. Próżnowanie sprawia nudy, nudy osłabiają umysł, słaby umysł nie ma mocy, aby zmysłowym chęciom się oparł. Próżnowanie wznieca zmysłową wyobraźnię i prowadzi do niskich rozkoszy. Młodzieniec próżnujący i dziewczyna próżnująca w tajnych a złych myślach się wydoskonalą, a obyczaje ich nieuczciwe będą. Naukę i pracę dzieci przeplatać należy nie tylko zabawami, ale i skromnymi żartami, opowiadaniem ciekawych powiastek i historyjek, byleby one sprośności w sobie nie miały. Przy zabawach i igrzyskach dzieci niechaj czuwa oko rodziców lub kogoś starszego, którego by dzieci w uszanowaniu miały, coś nieprzystojnego zrobić lub powiedzieć wstydziły się i obawiały. Uczucie wstydu jest u dzieci delikatne i łechtliwe, niechaj zawsze tak świeżym będzie, jak puch miękki lub farba na nietkniętej ręką niczyją śliwce.

Nie trzeba puszczać także nigdy dzieci w towarzystwo złych obyczajów ludzi, sług, dzieci. Wszystko, co zrobią i co mówią dzieci, niechaj dąży do przystojności, skromności, czci, sprawiedliwości i wszelkich cnót. Gniew, upór, złość, mściwość, zazdrość, nadętość, zbytek, okrucieństwo, bez litości tępić i łamać w nich należy, tylko rozsądnie i z należną powagą. Aby wcześnie budzić w młodzieży wyższe cnoty, opowiadać im trzeba cnoty przodków, opisywać wielkich ludzi, dawać biografie mężów cnotliwych i zasług pełnych do czytania. Ta młodego do cnoty zapali i nieznane dotąd wzbudzi w nim siły.

Tak chowane i prowadzone dzieci, czy bogatego pana, czy ekonoma, czy rzemieślnika lub wieśniaka, tak jędrnie prowadzona młodzież po wszystkich szkołach wyda ludzi zdatnych, prawych, pracowitych i godnych, tak w życiu prywatnym, jak i w publicznym. Taka młodzież odrodzi nas. Taka młodzież nie powstydzi się wielkich przodków swoich. Takiej młodzieży abyśmy się doczekali, największym naszym życzeniem.



#22


Ewaryst Estkowski, Nauczyciel elementarny uważany ze względu na powołanie, życie domowe i stanowisko, jakie w gminie zajmuje, „Szkoła Polska" 1852, t. IV, z. VII, ss. 295-320


Jeszcze raz powtarzamy zdanie, któreśmy jako kardynalną maksymę na czele pisma naszego zawsze stawiali, że jak wychowamy młode pokolenie, takim będzie społeczeństwo; wychowanie zaś jest takim, jakimi są nauczyciele. Z tego to względu zapatrując się na nauczyciela, czy to kształcącego młodzież na uniwersytecie czy też wychowującego dzieci ludu, stawiamy tę niezachwianą prawdę, że powołanie każdego nauczyciela jest wielkie, a w życiu społecznym stanowcze. Na najlepszych zasadach uorganizowany instytut naukowy nie wychowa tęgich ludzi, jeżeli w nim nie pracują tędzy nauczyciele. Najmędrszy system organizujący wszystkie szkoły w kraju, najrozumniej sza instrukcja obowiązująca wszystkich nauczycieli są martwe, są tylko ciężkim ciałem, jeżeli ich nie natchnie życiem dzielność nauczyciela. Oni to są duszą wszelkiego organizmu szkolnego, i wszelkich instrukcji. Każda wielka zasada dopiero wtenczas wychodzi na dobro ludzkości, gdy się objawia w życiu, kiedy ją człowiek dzielnie wykonywa. Od dzielności więc charakteru i sumienności nauczycieli zawisł skutek wszelkich, zasad pedagogicznych, zawisło całe powodzenie szkół i publicznego wychowania i odrodzenie młodego pokolenia, zależy szczęście indywiduów, rodzin i narodu.

Wszakże wychowanie sobie dzielnych tak pod naukowym jak i moralnym względem nauczycieli i obsadzenie szkół rzeczywiście godnymi wielkiego powołania indywiduami, spoczywa wyłącznie w mocy rządu, zależy zupełnie od dobrej jego woli i roztropności. Nigdyśmy też sobie tyle nie pochlebiali, że pismo nasze wywrzeć potrafi jakowy wpływ w tym względzie na władzę; i dlatego też nie rzucaliśmy się na takie rzeczy, które leżą poza obrębem wpływu naszego, nie narzucaliśmy się władzom z naszymi propozycjami, nie wytykaliśmy rządowi jego obowiązków względem szkół, nie wzywaliśmy go do podwyższenia lichej płacy nauczycieli, do objęcia tego lub owego przedmiotu w instrukcję szkolną, do odpowiedniego potrzebom kraju urządzenia seminariów nauczycielskich, szkół realnych, gimnazjów, szkół elementarnych i wszelkich instytutów, w których kształci się młodzież polska. Znając ograniczony bardzo zakres wpływu naszego, jako organu



#23


pedagogicznego, staraliśmy się służyć dobru publicznemu tylko prywatnie, dobrą radę udzielaną, że tak powiem, po przyjacielsku nauczycielom i rodzicom.

I dlatego to w niniejszej rozprawie, w której mówić będziemy o powołaniu nauczyciela elementarnego i jego stanowisku w gminie, pominiemy wszystko to, co należy do atrybucji rządu, na co wpływu wywrzeć nie potrafilibyśmy, a weźmiemy rzeczy tak jak są i zatrzymamy uwagę czytelnika jedynie nad tym, co może wyświecić lub sprostować pojęcie o znaczeniu moralnym nauczyciela w gminie, i co wpłynąć może tak na jego jak i gminy dobro, bez przyczynienia się władz krajowych.

Nieprzezwyciężone przeszkody niezawodnie zmuszą nas wkrótce do zaprzestania wydawnictwa pisma naszego; chcielibyśmy więc jeszcze chociaż w krótkości, chociaż aforystycznie, przypomnieć czytelnikom naszym to, co nam się być zdaje najpilniejsze, co nam ciąży jeszcze na sercu, od czego, według naszego przekonania, najwięcej zawisł postęp i pomyślność w rzeczy wychowania a tym samym i dobra powszechnego. Do takich najpilniejszych kwestii liczymy przypomnienie i wykazanie powinności osobom, w których ręku spoczywa dobro gmin i los tysięcy ludzi. Wśród tychże osób bardzo ważne miejsce zajmuje nauczyciel elementarny: jego też powołanie, powinności, znaczenie w gminie, życie domowe i wpływ jaki na dzieci i rodziców wywierać może, pod rozwagę i sąd dzisiaj bierzemy.

Mówić o powinnościach osób ważne w społeczeństwie stanowiska zajmujących, jest rzeczą zawsze pożytek publiczności przynieść mogącą. Sokrates miał powiedzieć, że jedyna wiadomość ludziom potrzebna, jest nauka ich powinności. Mąż, ojciec, głowa rodziny, pan, członek gminy, nauczyciel, kapłan, rolnik, rzemieślnik, urzędnik, literat, obywatel kraju, naczelnik państwa, zgoła każdy ma swoje powinności; a każdy tym zacniejszym i zasłużeńszym człowiekiem się staje, im pilniej i rozumniej powinności swoje wypełnia. Nieszczęścia rodzin i narodów są owocem niedopełnienia powinności. Życie człowieka powinno być ciągłym wykonywaniem obowiązków. Bo życie każdego, czy wysoko czy nisko postawionego, to nie igraszka, ale trud, praca, czuwanie i wypełnianie powinności, choćby z narażeniem siebie, choćby z poświęceniem swych przyjemności a nawet osobistych pożytków. Kto nie wypełnia swych powinności względem bliźnich, kraju, Boga i powinności swego zawodu jest samolubem. W wypełnianiu powinności spoczywa także szczęście każdego; nikt inny nie jest panem i sprawcą dobra i szczęścia twego, tylko ty sam. W naszym rodzinnym społeczeństwie wszędzie



#24


widzimy niedopełnione obowiązki i dlatego to nie ma u nas publicznej opinii, nie ma wydatnych cnót, dlatego to szwankuje los tylu familii i całe dobro publiczne. Wykazywanie więc powinności osobom ważne w towarzystwie ludzkim miejsca zajmujące, nawoływanie ich do wykonywania tego, co winny sobie, rodzinom, krajowi i Bogu, jest na czasie, uważamy za rzecz najpilniejszą.

Im ważniejsze jest powołanie człowieka, tym ważniejsze też są jego powinności; tym większy popełnia grzech i tym większą ściąga na siebie odpowiedzialność ten, kto ich zaniedbuje.

Nauczyciel elementarny ważne piastuje miejsce w gminie i w narodzie, i ważne jest jego powołanie. Co do miejsca, jakie w pośród gminy zajmuje, to całe jego życie wzorem być powinno dla gminy. Między dziedzicem a wieśniakami za wielki jest przedział, by tenże mógł przykładem życia domowego, pożyciem z żoną i domownikami, wychowaniem swych dzieci, rzędnością stanowczy na gminę wpływ wywierał, chociaż - pomówimy o tym w przyszłym zeszycie pisma naszego - ma on inne niemniej ważne względem gminy powinności. Pleban nie tworzy ogniska życia rodzinnego, nie może więc pożyciem familijnym być przykładem i wzorem dla ludu. Ale może i powinien nauczyciel elementarny dawać gminie przykład i wzór pożycia domowego, wychowania dzieci, porządku, pracy, rzędności i gospodarności, bo tworzy familię i najwięcej jest do ludu zbliżony.

Co się zaś tyczy powołania nauczyciela, to czy może być zacniej sze i pożyteczniejsze nad jego? Powołaniem jest jego uprawiać młode serca, oświecać i formować młode umysły, przemieniać surowych ludzi w moralnych, rozsądnych i użytecznych członków społeczeństwa, przymnażać krajowi dobrych obywateli, uczyć ludzi od ich młodości ich obowiązków, prowadzić ich do cnoty i szczęścia. Na wykonaniu wszystkich w kraju powinności nauczycielskich stoi moralność, obyczaje, nauki, światło i dzielność narodu. Nauczyciel uczy dzieci rzeczy najpotrzebniejszej, tj. pełnienia obowiązków. „Nie masz zatem - mówi ksiądz Piramowicz - ani chwalebniejszego, ani użyteczniejszego powołania, jako być użytym do szczęścia, do oświecenia, do dobra duszy nie jednego człowieka, ale całych miast, wsi i zgromadzeń". Czuł ważność powołania nauczycielskiego największy z mędrców, Sokrates; nie chciał się wtrącać do rządów państwa, bo przenosił obowiązki nauczyciela nad obowiązki urzędnika. „Kształcąc dobrych obywateli - mawiał czynię usługi ojczyźnie". I w tym celu przyciągał ku sobie młodzież, którą oświecał, kształcił i uczył powinności.



#25


Lecz aby nauczyciel godnie odpowiedział miejscu, jakie w gminie piastuje i powołaniu, jakiego się podjął, przez które ma w gminie ważny urząd, powinien miejsce to znać, oraz obowiązki naj główniej sze urzędu swego. Ma on pewne kardynalne powinności w szkole, w domu swoim i w gminie.

Głównym jego zadaniem, bo na ten koniec go powołano, jest uczenie i wychowywanie dzieci. Pierwszą jego powinnością być też powinna dokładna znajomość sposobu i celu uczenia i wychowywania młodzieży. Niechaj zawsze ma w pamięci ostateczny cel wszelkiej edukacji; niechaj pamięta, że sama nauka czytania, pisania i rachunków nie czyni człowieka szczęśliwym i użyteczniejszym, że są i najwięksi zbrodniarze posiadający umiejętność czytania, pisania i rachunków; że poznanie powinności, wprawianie w dobre obyczaje, poskramianie złych żądz i nałogów, nawyknienie do pracy, zamiłowanie cnoty, jest rzeczą główną; że poznanie i wykonanie jednej tylko powinności znaczy więcej, aniżeli wszelka mądrość szkolna; że więc nie dla szkoły, nie dla popisania się na egzaminie, ale do życia wychować, wykształcić i usposobić trzeba młodzież, tj. chłopców na uczciwych, pracowitych, oświeconych wieśniaków, mieszczan, rzemieślników, rolników, a dziewczęta na uczciwe, bogobojne, wstydliwe, pracowite, rzędne i rozumne żony, matki i gospodynie. Nie potrzebujemy przypominać, że z dziecka, które nauczyło się biegle czytać, pisać, rachować, śpiewać katechizm, nie koniecznie jeszcze stanie się człowiek dobry, cnotliwy i użyteczny członek społeczeństwa; ale to pewna, że jeżeli dziecko nawykło do dobrych obyczajów, jeżeli poznało powinności, jeżeli wychowało się bogobojnie, jeżeli patrzało się na dobre obyczaje, na przykłady cnoty, iż z ni' ;o stanie się dobry człowiek.

Wszakże niechaj nauczyciel nie wpada w drugą ostateczność i nie sądzi, że nauka czytania, pisania, rachunków, śpiewu, geografii, historii itp. dziecku wiejskiemu jest niepotrzebna. Owszem, chociaż główną nauką jest moralność, cnota, dobre obyczaje, poznanie powinności, to przecież każde, i najuboższe wiejskie dziecko, uczyć się powinno czytania, aby mogło później gdy dorośnie, czytać budujące i pouczające książki, jak żywoty świętych, moralne powieści, historię narodu swego, książki o rolnictwie, pszczelarstwie itp., powinno uczyć się pisać, aby kiedy dorośnie mogło napisać samo list, kwit, zaświadczenie, podanie, sprawozdanie opieki, aby umiało założyć rejestrzyk, aby się nie dało oszukać podstępnemu człowiekowi przy sprzedażach, pożyczkach itp.



#26


Religii niechaj nauczyciel nie uczy dzieci dla pamięci pytań, odpowiedzi i definicji katechizmowych; niechaj nie idzie śladem nierozsądnych, którzy każą się uczyć dziecku filozoficznych, głębokich definicji o tym, czym jest Bóg, co jest warta wiara, co jest grzech itp. Bóg jest niepojęty, a naiwne dziecko ma Boga słowami określić? Jakież to nierozumne żądanie! Niechaj raczej nauczyciel dziecko nauczy wszystkich obowiązków względem Boga, bliźniego i siebie, jakie nam religia nakazuje; niechaj wychowa dziecko w gorącej miłości Boga; niechaj mu obrzydzi grzech a da pokochać niewinność, wstydliwość i cnotę; niechaj mu obrzydzi pijaństwo, wszeteczeństwo, kradzież, kłamstwo, oszustwo a da uczuć urok prawdy, czystości, szlachetność; niechaj mu głęboko wdroży w serce te ewangeliczne prawdy: że Bóg zawsze na sprawy nasze patrzy, że za każdym grzechem idzie kara, że Bóg tylko dla sprawiedliwych przysposobił niebo, że mamy kochać bliźniego jako siebie samego i nie czynić drugiemu tego, czego byśmy nie chcieli aby nam czyniono.

Prócz tego powinien nauczyciel uczyć dzieci tych rzeczy, które ich w dalszym wieku sposobniejszymi uczynią do ich spraw życia, tj. do rolnictwa, rzemiosł, handlu, różnych ręcznych robót, do całego gospodarstwa, do sprawowania niższych urzędów po wsiach i miastach itp.

Nauczycielom chcącym poznać dokładnie tego rodzaju powinności swoje, polecamy najrozsądniejsze dziełko pedagogiczne, jakie istnieje, tj. Powinności nauczyciela przez księdza Grzegorza Piramowicza.

Aby nauczyciel piastował godnie stanowisko swoje w gminie, aby był dla niej wzorem szlachetniejszego życia, aby służyć jej potrafił dobrą, rozsądną radą, aby powinności swoje w szkole dobrze znał i coraz lepiej rozumiał, powinien nie przestawać na tych naukach i wiadomościach jakie posiada, ale wciąż się dalej kształcić, książki i pisma czytać, wyciągi robić, towarzystwa ludzi oświeconych i naukowych szukać, z kolegami dysputować itp. Nauczyciel szczególnie potrzebuje wciąż dalej się kształcić: on to wziął sobie za zadanie życia innych wychowywać, kształcić i oświecać; potrzebuje zatem sam być człowiekiem dobrze wychowanym, ukształtowanym i światłym, a tego naraz nabyć nie można; przez całe życie trzeba o dobre obyczaje i wykształcenie umysłowe się starać, wciąż pracować, czytać, postępować; kto nie postępuje dalej, ten idzie w tył. Nauczyciel ma innych uczyć, jak mają wciąż dążyć za prawdą i światłem; powinien zatem sam na swej osobie okazać, że także wciąż szuka prawdyn światła, wciąż się uczy i oświeca.


#27


Ciągłe kształcenie się jest powinnością nauczyciela przywiązaną już to do jego powołania, już też do miejsca jakie w gminie zajmuje; ma on bowiem reprezentować w niej klasę oświeconą. „Nikt nie przynosi - mówi ksiądz Piramowicz z urodzenia żadnej umiejętności. Trzeba się uczyć, trzeba nabierać wiadomości w każdej rzeczy, którą umieć chcemy. Tak się ludzie uczą rzemiosł, robót wszystkich, które chcą wykonywać. Trzeba się pytać ludzi albo książki; trzeba słuchać, rozważać, pilnie zaczynać, robić coraz przez wprawę i usilność doskonalić się w jakimkolwiek kunszcie. Tak też kiedy chcesz, jakoś chcieć powinien, obowiązki nauczycielskie wypełnić, abyś sumienia twego nie zawiódł i nie był w odpowiedzi Bogu i ludziom winny za stracone lata dziecinne, za koszta na nich łożone od rodziców lub dobrodziejów; trzeba ci koniecznie uczyć się tego rzemiosła wychowania i uczenia młodzi. Jakbyś miał za niesumiennego np. krawca, któryby takim się rzemieślnikiem czyniąc a nie umiejąc, podjął ci się szaty robić, a on ci sukno popsuł, zawód na czas uczynił; wyciągałbyś od niego nagrody i powrócenia szkody. Jak daleko cięższy zawód sumienia byłby, wziąć zapłatę, podjąć się rodzicom, opiekunom, że ich dzieci wyćwiczysz w pobożności, cnocie, nauce rzeczy pożytecznych, że je oświecisz, jak około swego i ich zdrowiu chodzić mają; a ty sam tego nie umiesz. Jest zatem powinnością twoją sposobić się do tej wielkiej posługi dla ludzi. Nie rozumiej, że kiedy umiesz czytać, pisać i liczbę, jużeś zdatny dawać jak należy wychowanie dzieciom.

Zapatrując się przy różnych sposobnościach na życie ludzi, nieraz stawialiśmy sobie to pytanie: skąd to pochodzi, że nieomal każdy młody dziedzic, chociaż ukończył szkoły a często nawet uniwersytet, chociaż okazywał wiele dobrych chęci i zamiłowanie nauk; że z małymi wyjątkami każdy młody kapłan, chociaż zdolny, chociaż lubił przedtem czytać książki i pisma, chociaż okazywał zapał do nabywania nauk i wiadomości, chociaż miał pierwej szczerą wolę dążyć coraz wyżej w poznaniu swego wielkiego powołania, że prawie kazi y nauczyciel elementarny, chociaż w seminarium uczył się pilnie i z przyjemnością, chociaż lubił czytać książki, w naukach pracować i kształcić się coraz dalej - jednym słowem, że z nader małymi wyjątkami, każdy młody człowiek, gdy osiądzie na wsi, powoli przestaje książki i pisma czytać, traci zapał do tego, co wyższe i szlachetne, opuszcza się, zarzuca umysłową pracę, zgoła nie kształci się dalej, idzie w tył i powszednieje? Przekonaliśmy się, że jedyną tego przyczyną jest wieś, gdzie każdy młody człowiek bez silnego ducha, bez mocnej woli, gnuśnieje, zdolności swe marnuje,



#28


cofa się w tył i z czasem staje się takim, jak każdy inny powszedni człowiek. A cóż dopiero powiedzieć o owej licznej młodzieży niedouczonej, znarowionej, trwoniącej najpiękniejsze lata młodości na gnuśnym próżnowaniu wiejskim! Wieś zatem, wywierająca na pracowitych i silnej woli ludzi rozmaite zbawienne wpływy, jest dla młodzieży słabej, a tym więcej niedokształconej moralnym zabiciem i upadkiem.

Radzimy zatem wszystkim młodym wiejskim nauczycielom, aby żywo zawsze w pamięci to mieli, że wieś czyni ludzi umysłowo pracujących gnuśnymi, aby wszelkimi siłami od samego początku opierali się wrodzonemu człowiekowi lenistwu, ażeby po wyjściu z seminarium nie zasypiali na mniemanych laurach, ale w uczuciu niedostatku swych nauk i wiadomości nie opuszczali się, lecz codziennie coś czytali, pracowali, pisali, wyjątki z książek robili, a tak powoli wdrożą się w umysłową pracę, że bez niej żyć nie będą mogli, że czytanie stanie im się drugą naturą, codzienną potrzebą życia, jak sen, pokarm, napój. Jeżeli zaś ktoś powiada, że nauczyciel ucząc przez 6 godzin dzieci w szkole, pracując w ogrodzie, chodząc około kawałka swej roli, dozierając inwentarza, nie ma już czasu do czytania i innej umysłowej pracy, to takiemu z doświadczenia własnego odpowiadamy, że to tylko wymówka. Właśnie nauczyciele najpilniej w szkole i w małym swym gospodarstwie pracujący, zwykle najwięcej też czytają i dalej się kształcą. A przecież nikt tego nie wymaga, aby nauczyciel wiejski wykierował się na literata, lub pracował w ścisłych umiejętnościach; lecz żądamy, aby nauczyciel wiejski czytał tylko te rzeczy, w tych naukach się ćwiczył i w tych przedmiotach się oświecał, które go coraz zdatniejszym czynią nauczycielem i coraz oświeceńszym członkiem gminy. Nie praca w szkole i roli, ale gnuśność, opieszałość, opuszczenie się, są powodem zaniedbania się w naukach. Jak każdy młody wykształcony dziedzic, jak każdy młody kapłan, tak i nauczyciel może i powinien nie tylko na chleb, ale i na oświecenie umysłu swego wciąż, codziennie pracować.

Jeżeli się nauczyciel będzie od samego początku, zaraz po wyjściu z seminarium, dobrze rządził, grosza na hulanki i niepotrzebne stroje lub fraszki nie marnował, w roli i ogrodzie pilnie i rozumnie pracował, o czym także kilka słów niżej powiem, na małym skromnie przestawał, wedle wody groblę sypał do pensyjki wydatki swe stosował: może co rok i na książki oszczędzić kilka złotych. Zresztą, gdy tylko będzie zawsze chciał, może się wystarać o książki i pisma, może ich pożyczać od jakiego dziedzica lub księdza w okolicy; bo lubo nasi panowie posiedziciele


#29


i nasi kapłani w ogóle z wszystkich rzeczy najmniej wydatków robią na książki, pism wcale prawie nie trzymają, nic nie czytają, to jednakże nie ma prawie okolicy, gdzieby przynajmniej jedna osoba nie posiadała biblioteczki. Osobą tą jest zwykle człowiek uczynny, usłużny, który z chęcią książek i pism udzieli, byle tylko chciano czytać. I nauczyciel więc łatwy do niego przystęp znajdzie, jeżeli tylko zechce. Widzieliśmy już nawet i u nauczycieli wiejskich, takie zbiorki książek, jakich by się nikt po nich nie spodziewał. Co kto lubi, tym się też otacza i zawsze znajdzie uczciwy sposób nabycia ulubionego przedmiotu.

Zwracamy jeszcze na jedną rzecz uwagę nauczycieli młodych. Tylko w zamiłowaniu pewnej idei jest wytrwałość i ciągła do pracy podnieta. Każdy człowiek powinien kochać, polubić pewną ideę, pewną myśl szlachetną, pewien zamiar, i do niego dążyć, dla niego pracować, uczyć się, kształcić, doskonalić! Człowiek szlachetny nie może żyć bez jakowegoś pięknego celu, tj. bez pewnej idei; nie ma człowieka szlachetnego bez szlachetnego zamiaru. Człowiek, który nie wytknął sobie w życiu pewnego szlachetnego celu, tj. który nie ukochał pewnej idei, jest materialista, sobek, epikurejczyk, truteń, wyzyskiwacz, chociażby chodził w purpurach, chociażby piastował najwyższe w społeczeństwie miejsce, chociażby był uczony itp. Jeden wziął sobie za cel życia uszczęśliwienie i podniesienie swej rodziny, i to jest jego ideą, drugi wziął sobie za cel życia jakiś wynalazek, jakiś przedmiot z nauk lub sztuk pięknych, inny podniesienie materialnego i moralnego dobra swej wioski albo swych włości, inny uobyczajenie, religijne wychowanie i oświecenie swej parafii, inny podniesienie chwały bożej, sztuk pięknych, narodowej literatury, oświaty, rolnictwa krajowego, przemysłu, fabryk, handlu, szkół i wychowania publicznego, sławy narodu, wzrostu kościoła itp. Każdy oświecony człowiek z dobrą chęcią może i powinien mieć pewną ideę, wytknąć sobie pewien szlachetny cel życia, zmierzający w tym lub innym kierunku do dobra publicznego. Nie ma szlachetnego kapłana bez jakowegoś szlachetnego dążenia, ani szlachetnego obywatela bez szlachetnego celu. Cel życia każdego człowieka sam się znaczy, markuje na jego zatrudnieniach, staraniach, sprawach.

Tak i nauczyciel wiejski może i powinien mieć pewną ideę, pewien piękny zamiar, i nie ma zacnego nauczyciela, któryby nie miał zacnego celu. Jego zaś zamiarem, jego żywotną ideą, jego pięknym celem, być tylko może i powinno dobro gminy, budowanie na cnotliwym, zacnym, bogobojnym wychowaniu i pożytecznym oświeceniu dziatwy wiejskiej. „Ja to - mówić może z szlachetną ideą



#30


nauczyciel wiejski - wychowam te drobne dzieci na cnotliwą i oświeconą gminę; ja tę gminę przez dzieci nauczę pełnienia powinności i używania szczęścia, ja te dziewczęta przychodzące do mnie po naukę oświecę i wychowam na cnotliwe, wstydliwe, bogobojne, potulne, pracowite, porządne dziewice, chłopców na tęgich, uczciwych, rozumnych, pracowitych ludzi; ja przysposobię tę młodzież wiejską na zgodne i szczęśliwe małżeństwa; ja je nauczę, jak się mają kochać, jak zgodnie żyć w domu, jak wdzięcznie wychowywać dzieci, jak rozumnie i przemyślnie pracować w roli, jak zgodnie i gościnnie żyć z sąsiadami; ja to mych uczniów i uczennice wychowam na godnych członków przyszłej zacnej gminy; pod moim okiem i wpływem wzrośnie ta dziatwa wiejska; ja jej dusze napawać będę tylko tym co piękne, szlachetne, pożyteczne, ludziom i Bogu miłe, a beze mnie żadne dziecko się nie wychowa; ja to zdziałam nauką moją, pracą, staraniem i własnym przykładem życia, że polubią tylko piękne obyczaje; ja tę młodzież wiejską jako własne dzieci moje, jakoby troskliwa matka, wychowam, wypielęgnuję, okrzeszę, oświecę; i za tą odrodzoną gminą, z tymi wychowanymi dziećmi chcę żyć, pracować i umierać; w tej tylko gminie pragnę doczekać się starości mojej, bym patrzał na skutki pracy mojej i kosztował owoców mych trudów, starań, nauki, zabiegów; ja tę dziatwę moją wspierać zawsze będę przestrogami, nauką i radą, jako doświadczony, i wtenczas kiedy ona wejdzie w burzliwe lata młodości, i wtenczas gdy się zabierać będzie do poważnego stanu małżeńskiego, i wtenczas kiedy już tworzyć będzie poważne koła rodzinne".

Oto tak rozumiemy szlachetny zamiar, cel życia, ideę, dążenie zacnego nauczyciela wiejskiego. Pragnieniem jego jest uszczęśliwienie tej gminy, wśród której i z której żyje. Taki zamiar nauczyciela dodawać mu będzie siły i ochoty do pracy, do wytrwania, do zwalczenia największych przeszkód; taka myśl wyryje coś szlachetnego na jego obliczu i wzbudzać będzie dla niego uszanowanie i cześć; bo takie szlachetne dążenie uczyni go człowiekiem wyższym; różniącym się od gminu ciemnego i od rozumnych samolubów.

Dążenie nauczyciela elementarnego do uszczęśliwienia gminy przez moralne wychowanie i pożyteczne oświecenie młodzieży, nabierze większego jeszcze znaczenia, jeżeli się stanie podrzędną ideą wyższej idei. Bo jakkolwiek myśl uszczęśliwienia czy to gminy, czy parafii, czy ludu w dobrach swoich, jest już dążeniem i ideą wyższą, to przecież jest jeszcze inna idea nieskończenie ważniejsza, ogarniająca wszystkie szlachetne cele, czyniąca wszystkie inne dążenia podrzędnymi,


#31


zapalająca masy, tworząca bohaterów i wszelkiego rodzaju wielkich ludzi. Ideą taką wyższą, życiodajną, organiczną jest miłość Boga i miłość ojczyzny. Nasi wielcy przodkowie stali się tak wielkimi tylko przez wielką wiarę i gorącą miłość dobra Rzeczypospolitej. Ludzi, którzy dla miłości Boga prawdziwego ponieśli śmierć męczeńską, potomkowie i kościół uznali za świętych, za ulubieńców Stwórcy. Kościuszko doznawał największej części od narodu i prochy jego czczone są jako relikwie dlatego tylko, że ten szlachetny człowiek ojczyznę nade wszystko kochał. Wielka miłość tak Boga jak i ojczyzny tworzy wielkie czyny, i słabe nawet dziewice wynieść może do stanowczego znaczenia w historii. Poświęcenie, jakie zrobiła Jadwiga nasza dla dobra kraju, uczyniło ją największą królową polską; miłość Francji pobudziła dziewicę orleańską do uratowania i wzniesienia kraju swego. Wielkie wypadki w historii są owocem wielkich idei, jakie zapalały do czynów, do poświęceń czy to pojedynczych bohaterów, czy też masy lub narody. Wielka wiara utworzyła w średnich wiekach najwspanialsze świątynie, obrazy, posągi, poematy. Wielka miłość kraju natchnęła Mickiewicza, że stworzył u nas najpiękniejszą poezję. Z tej samej idei zrodziła się śliczna „Pieśń o ziemi naszej". Jakieżby szczęście zakwitło na ziemi naszej, gdyby idealną panią duszy każdego kapłana, każdego oświeconego obywatela, każdego nauczyciela, każdego do ważniejszych spraw powołanego człowieka, była prawdziwa miłość Boga i bliźniego, czysta miłość kraju rodzinnego i dobra ludu! Odzyskalibyśmy więcej niż raj utracony. Jeżeli więc chcemy być nieodrodnymi synami wielkich przodków naszych, godnymi imienia Tarnowskich, Zamojskich, Czarneckich, Konarskich, Czackich, Stasziców, Kościuszków, Lelewelów itd., obudźmy w młodym pokoleniu tych mężów wielką wiarę, wielką miłość dobra krajowego i wielkość umysłu, a każdy czyn płynąć będzie z religijnej duszy, wola naginać się będzie do wielkości myśli, do wielkości idei, do wielkości poczucia naszej godności, przeznaczenia i sławy. Domy i zakłady naukowe, rodzice, wychowawcy i nauczyciele, niechaj w dzień i w nocy nad tym czuwają, by zły duch czasu, owoc anormalnego położenia naszego, nie siał w młode serca i umysły nasienia bezbożnego, fałszywych doktryn, by cel życzeń naszych przelewał się z pokolenia na pokolenie nieskalany, czysty, jasny. Niechaj wnętrza młodzi będą naczyniami uczuć i życzeń czystych, dziewiczych, niechaj znamionuje nieograniczone przywiązanie do ognisk rodzinnych, do naszych zwyczajów, obyczajów, tradycji, pamiątek i wszystkiego naszego. Jak pszczoły, którym z ula matkę wystraszą, rozpraszają się i giną, tak i młodzież nasza



#32


rozproszy ducha swego, zagubi i zmarnuje najpiękniejsze zdolności swoje, jeżeli utraci ów cel wiążący w jedność wszystkie szlachetne umysły, ów cement spajający indywidualne wole, życzenia, zamiary, dążenia, ów punkt centralny życia naszego, ową źrenicę delikatną, w której odbijają się wszystkie otaczające nas rzeczy. Jak Brodziński głosem jakby z nieba woła do narodu, tak my słabym głosem wołamy do matek, ojców i wszystkich przełożonych młodzieży: „Czuwajcie wszystkie matki, wszyscy ojcowie, wszyscy nauczyciele i kapłani; czuwaj, każdy, czyś prostaczek, czy mędrzec, czy mąż wielkiego serca, czy słaba niewiasta; czuwaj każdy, by z łona rodzin i z zakładów publicznych oddawaną była Bogu i narodowi każda młoda dusza czystą, niepokalaną, miłującą, oświeconą".

Niechaj młode pokolenie, które już nie zaznało lepszej doli, które czas coraz więcej odsuwa od wielkich wspomnień naszych, które już nie patrzy się na dawniejszych mężów naszych, tak się wychowuje, aby nie stało osobno, jakoby na puszczy lub na rozstajnych drogach, bez przewodnika, aby nie utraciło z przeszłością związku, który niestety coraz więcej słabnie, aby kochało organiczną przeszłość naszą, a nie wyjątkowe położenie, aby nie stało się podobne do kanarka w klatce wychowanego, który na wolnym powietrzu żyć nie chce.

Wpływ wychowania jest u nas zapoznany, nie umiemy czuć gjD tak, jak czuł Konarski, a przecież jest stanowczy; w wychowaniu tylko spoczywa wszelkie ziarno pszeniczne albo w kąkolu; wychowanie sieje w narodach i społeczeństwach niezgody, albo zaszczepia wszystko dobre, zbawienne. We właściwym kierunku rozwijające się wychowanie publiczne zaciera przesądy wieków, równa ludzi w miłości chrześcijańskiej, w uznaniu jednakowej godności i jednakowych obowiązków, uczy ziszczać miłość bliźniego przez dobre czyny, znosi przestarzałe, niechrześcijańskie różnice stanów, kast itp.

Poznanie celu i skutków wychowania, miłość Boga, kraju, gminy i dziatwy, zamiłowanie wyższej idei, dokonać potrafią w każdym nauczycielu elementarnym jego wykształcenia. Człowiek, aby różnił się od ciemnych mas i samolubów, aby stał się wyższym, krajowi i bliźnim użyteczniejszym, nie koniecznie potrzebuje wielkich nauk, wiadomości i mnóstwa wykształconych pojęć; cokolwiek oświecenia, cokolwiek nauk, a przy tym jedna dobra myśl, miłość jednego szlachetnego zamiaru i dobra wola, uczynić go mogą światłym w jego obrębie i najszanowniejszym, najpożyteczniejszym członkiem społeczeństwa. Nauczyciel elementarny niechaj się nie skarży, że za mało odebrał nauk i przygotowania; bo to wykształcenie



#33


i przysposobienie, jakie do zawodu swego odebrał, zupełnie mu wystarczy do stania się najpożyteczniejszym człowiekiem w gminie, jeżeli tylko za cel życia swojego postawi sobie uszczęśliwienie gminy, tak jak to wyżej wskazano, jeżeli tylko szczerze kocha Boga i ten naród, którego jest członkiem. Dobra myśl sprawi, że nie będzie wahał się w wyborze środków, sposobów, metod uczucia; bo jeżeli rozumie cel, to środki i drogi same mu się pokażą. Jeżeli np. wziął sobie za cel, czyli jeżeli jest jego dobrą myślą, uzacnienie młodzi przez wychowanie i nauki, i jeżeli cel ten codziennym jest jego życzeniem; to w każdej chwili widzieć będzie wyraźnie, jakich do dopięcia tego celu używać ma środków.

Nie potrzeba także wielkich zdolności, nie potrzeba być geniuszem ani nawet talentem, aby stać się dla bliźnich wielce użytecznym człowiekiem. Każdy zwyczajny nauczyciel elementarny, byle miał dobre chęci i rozumiał o co rzecz idzie, odznaczyć się może w swoim zawodzie. Geniusze i talenty są nader rzadkie i najczęściej marnują się, a najużyteczniejszymi powszechnie są ludzie miernych zdolności, ale posiadający dobre chęci, pilni, wytrwali. Chwilowe błyśniecie talentem nie przynosi wielkiego pożytku ludzkości; ale nieomal wszystkie wynalazki, wszelki postęp w obyczajach, moralności, naukach i pojęciach, zawdzięczamy ludziom miernych zdolności, lecz ludziom dobrej woli, ludziom pilnym, pracowitym, wytrwałym, którzy życie swoje poświęcili jednej szlachetnej idei, którzy przedkładają dobro powszechne nad własny pożytek i przyjemności.

Przystąpmy teraz do domowego życia nauczycieli elementarnych, do tego co stanowi ich własne szczęście. Rzecz tu uważać będziemy już nie ze względu na dobro gminy i dzieci, ale ze względu na własne dobro nauczyciela. Mówić tu nam wypada o dochodach, życiu familijnym, żonie i dzieciach, rzędności i gospodarstwie nauczyciela. Każdy człowiek ma prawo żądać, aby był przynajmniej w domu szczęśliwy. Ale szczęście to głównie zawisło na dobrej woli i starań każdego. Nikt mi nie potrafi stworzyć szczęścia domowego, familijnego, tylko ja sam.

Pierwszym warunkiem szczęścia domowego, a nawet warunkiem możności prowadzenia życia familijnego, jest stosowne utrzymanie. Kiedy człowiek przyszedł do lat statecznych i zapewnił sobie w uczciwy sposób stosowne utrzymanie, wtenczas ogląda się za dziewicą, odpowiadającą przymiotami swymi jego skłonnościom, jego wyobrażeniom i żądaniom, bierze sobie żonę i rozpoczyna prowadzić z nią wspólne, poważne, religią i zwyczajami uświęcone życie familijne. Odtąd żona staje się męża podporą, wyręczycielką, osłodą, domowym aniołem, domowym



#34


bóstwem, stróżem i kapłanką cnót familijnych i czystych obyczajów, skrzętną gospodynią, towarzyszką tak rozkoszy jak i smutków, opiekunką dzieci i domowników, jednym słowem, drugą połową życia mężczyzny. I któżby, osiągnąwszy już wiek stateczny i mający dom własny, nie chciał się starać o takiego towarzysza, który nie tylko z uczucia powinności, ale z miłości bierze na siebie połowę twych prac i zabiegów, który dzielić chce twe rozkosze i smutki, który ci dać może to, co jest najdroższe w życiu prywatnym, tj. szczęście domowe i dziatki, tę pociechę rodziców, a prócz tego kochać ciebie nawet więcej niż siebie? Któż nie marzy albo nie marzył o takim szczęściu domowym?

Lecz pierwszym warunkiem takiego szczęścia domowego, jest własny dom, i jak już powiedziano, stosowne utrzymanie. Mało kto mieć może już w tak młodym wieku własny dom, jak nauczyciel elementarny. Młodzieniec zaledwie skończy 18 lub 19 lat, wychodzi z seminarium, dostaje posadę, zapewniony ma pewien dochód, ma własny dom; może się więc żenić i tworzyć familijne ognisko domowe. A ponieważ tak dobrze jak każdy inny marzy o szczęściu, o miłości, o żonie, przeto zwyczajnie zaraz w pierwszych dwóch lub trzech latach żeni się. Że zaś na nauczycieli idzie zwyczajnie uboga młodzież, że taki ubogi młody nauczyciel, wyszedłszy na posadę, nie ma zwykle za co sprawić sobie potrzebnych do domu sprzętów, drobiazgu, trzody i krów, przeto czym prędzej żeni się w widokach jakiego takiego posagu. Jest młody, niedoświadczony, nie zna ludzi i świata, podoba mu się to, co się podoba na oko, żeni się więc bez wielkiego zastanowienia, żeni się z pierwszą młodą, gładką dziewczyną, jaka mu się nawinie i młode jego serce owładnie; a ponieważ wśród tej klasy kobiet, spośród której nauczyciele elementarni zwykle biorą żony, bardzo rzadką jest kobieta z lepszym wychowaniem i bez wielkich pretensji, przy tym oszczędna, rzędna, pracowita, zaradna; przeto nauczyciel elementarny żeni się zwykle najnieszczęśliwiej. Bierze sobie powszechnie dziewczynę powierzchownymi tylko przymiotami ujmującą, ale której bardziej może niż jemu świta w głowie, której się chce przede wszystkim strojów, wizytek, zabaw. Ten mały więc posążek, jaki mu w dom przyniosła, stracą, zanim obojgu w głowie wy szumi, zanim doświadczeniem i stratą przyjdą do rozumu, i potem dopiero, kiedy najpiękniejsze lata zmarnowane, kiedy najlepsza pora do pracy minęła, kiedy przybyło już kilkoro dzieci a bieda częstokroć drzwiami i oknami do domu zaglądać zaczyna, kiedy może i siły już stargane a zdrowie nadwerężone, wtedy dopiero zaczynają na serio na chleb i utrzymanie pracować. Dobra żona,


#35


męża korona, powiedział Kochanowski, ale zła, do niczego niezdatna żona, to cierniowa dla męża korona. Powiemy prawdę bez ogródki, chociaż byśmy gniew wszystkich żon nauczycieli elementarnych na siebie ściągnąć mieli, że z niewielkimi wyjątkami, główną do dorobienia się i szczęśliwego życia nauczycieli przeszkodą, są powszechnie żony, a to dlatego, jakeśmy już powiedzieli, że są to zwykle kobiety z pretensjami nad stan, a bez wychowania i z domu nie nauczone pracy, rzędności, gospodarstwa. Jeżeli zaś nauczyciel ma żonę rzędną, pracowitą, dobrą, to zwykle przynajmniej biedy nie cierpi, dzieci swe dobrze wychowuje i zapewnia im przyzwoity sposób do życia, a często nawet dorabia się. Żonami nauczycieli prawie najczęściej są córki ekonomów, gospodyń, panny służące ze dworów i tym podobne, a wśród tego rodzaju kobiet mało jest prawdziwie pracowitych, dobrych i z miłymi obyczajami. Dziewczyny nie mające widoków wydania się za kogoś znaczniejszego, nie posiadające większych wśród swej klasy posagów, idą zwykle za nauczycieli.

Nauczyciel młody, wyszedłszy z seminarium, niechaj się zaraz nie żeni skoro pozna ładną i gładką dziewczynę, która go za serce jego młode ujmie; niechaj się z ożenieniem wstrzyma aż dojdzie do wieku i rozumu dojrzalszego, niechaj pierwej pozna świat i ludzi, niechaj jeszcze sam nad sobą pracuje i kształci się, bo w młodym wieku najlepiej się nauka przyjmuje; niechaj czyta książki, układa metody a w szkole pilnie pracuje i założy tu dobry fundament; niechaj czyta popularne książki o rolnictwie, ogrodnictwie, pszczelnictwie, o chowie bydła i drobiu; a gdy już ogród i role sobie wmierzwi, doprawi i owoc sprząta, gdy się już zagospodaruje, w gminę wżyje, miłość jej pozyska, poważanie i szacunek u księdza i dziedzica sobie wyjedna, kiedy już umysł jego wyszumi i statecznym się stanie, kiedy już własny dom urządzi i w najpotrzebniejsze rzeczy zaopatrzy; wtenczas z umysłem dojrzałym, ze znajomością ludzi i świata, wziąwszy Boga na pomoc i poradziwszy się ludzi zacnych, starszych, niechaj się obejrzy wśród dziewic i wyszuka sobie żonkę pracowitą, skromną, miłą, z cnotliwego domu, z dobrymi obyczajami, i tej niech odda swoje serce, a będzie szczęśliwy. Nie możemy się wstrzymać, aby na tym miejscu nie przytoczyć pięknych rad następujących Brodzińskiego

Tam, gdzie w gospodarnej chatce Widać kwiaty u podwórka,



#36


Gdzie pomocna swojej matce Niezbyt głośna mieszka córka, Tam bądź wesoły a grzeczny, Mniej natrętny a stateczny... Gdy litość sercem jej włada, A ceni męskie przymioty; Gdy nad strój czystość przekłada; Kiedy wesołej jest cnoty; Gdy boleść sercem zrozumie, Ale zagadać ją umie; Jeśli dbała bez porady O porządek w domu matki; Jeśli lubi bez przesady Dzieci, tańce, śpiewy, kwiatki, Szalej za nią! To twa żona Z Opatrzności naznaczona!


Gdy taką wybrać sobie potrafi nauczyciel żonę, będzie szczęśliwy, dobytek w domu pomnażać mu się będzie, błogosławieństwo boskie zamieszka w jego domu, dzieci wychowa w bogobojności i cnocie; w domu jego gościć będzie miłość, zgoda, czystość, ochędóstwo, rzędność, praca, oszczędność, gościnność wedle staniku, dobre obyczaje, słowem szczęście domowe, a familijne jego życie stanie się dla całej gminy przykładem i wzorem, na który wszyscy z przyjemnością patrzeć będą.

A dzisiaj, jakże to często pożycie niejednego nauczyciela z żoną i domownikami, nieład domu, złe wychowanie i sprośność jego dzieci, zły rząd, zgorszeniem są dla gminy i dzieci do szkół chodzących! Jakże nauczyciel ma dzieci nauczyć dobrych obyczajów, rzędności, zgody, miłości i wszelkich cnót domowych, jeżeli ich sam nie praktykuje, jeżeli czyny słowom i naukom jego kłamstwo zadają?

Wielką dla każdego człowieka przeszkodą do szczęścia są wymagania nad stan. Człowiek z wygórowanymi pretensjami jest rzeczywiście nieszczęśliwy, a szczęśliwy jest ten, kto przestawać umie na małym, na tym co ma. „To pan zdaniem moim, kto przestał na swoim, mówi Jan Kochanowski. Człowiek i w miernym staniku - jak powiada Mikołaj Rej - może być dobrej myśli, ochotny, szczęśliwy. Dobrej myśli nie przywabi, choć kto ściany drogo ujedwabi, powiedział Kochanowski.


#37


Kto ma swego chleba,

Ile człeku trzeba,

Może nie dbać o wielkie dochody,

O wsie i miasta i wysokie ogrody".

Aby więc i nauczyciel w swoim stanie był szczęśliwy, niechaj w uczciwości i cnocie przestaje na swoim, niechaj nie gdzie indziej, ale w swoim położeniu poszuka wszelkiego jaki tam jest i być może chleba, niechaj pozbędzie się wszelkich nad stan swój pretensji. Bo na cóż przyda się wyrzekać i żalić, kiedy tych skarg i żali ten wysłuchać nie chce, w którego mocy jest dolę nauczycieli poprawić, a ten nic uczynić nie może, który widzi słuszność wyrzekań i skarg! Nie bardzo to miła, ale zdaniem naszym, jedyna rada skuteczna, aby w takim położeniu, w jakim rzeczy stoją, nauczyciele elementarni zaniechali bezowocnych skarg, a szukali w swoim stanie, na swych posadach, wszelkimi uczciwymi środkami „tyle swego chleba, ile człeku trzeba", tyle ile go tam jest i być może. Kto stanu swego zmienić nie może na donośniejszy, niechże zaniecha skarg i pretensji, których zaspokoić nie może, a niechaj na wszystkie strony ogląda się i pracuje, niechaj - jak mówi Rej - w swoim pomiernym staniku szuka wszelkiego chleba, niechaj przestaje na tym co ma, a będzie pomiernie szczęśliwy, bo bardzo szczęśliwego nie ma tej ziemi. Przypominamy odpowiedź Solona daną Krezusowi. Zresztą nauczyciel elementarny, nie posiadający większego nad powołanie swoje wykształcenia, czymże usprawiedliwi wymagania nad stan swój.

Nauczyciel elementarny żyje w stanie biednym, często ledwie wyżywić się może ze swoją familią, praca jego jest mozolna, zasługująca na lepsze wynagrodzenie, powołanie jego jest zacne i tak użyteczne, że powinno być i materialnie stosownie opatrzone, ale cóż, kiedy nie w naszej mocy jest radykalna poprawa doli i stanu nauczycielskiego! Niechże sobie przynajmniej pomyśli, że iluż to jest biedniejszych od niego! Idźmy tylko do Niemiec, ilu to tam młodych ludzi, którzy skończyli szkoły i uniwersytety, ilu tam młodych prawników, filologów, medycynerów a nawet teologów prowadzi pod materialnym względem życie stokroć nędzniejsze od nauczycieli elementarnych, ciężko i stokroć mozolniej pracować musi na liche bardzo utrzymanie, a jeszcze częstokroć dzisiaj nie wie, jak jutro głód zaspokoi.



#38


Nauczyciel elementarny jest u nas biedny, to prawda; ale powiedzieć sobie powinien: jestem ubogi, mam bardzo pomierny stanik, lecz donośniejszego urzędu nie dostąpię, bo nie jestem do tego usposobiony; drugim zaś majątku wydrzeć nie mogę, bo to się nie godzi, ani zmusić nikogo, aby mi płacę podwyższył. Trzeba więc przestać na tym co mam, trzeba myśleć i oglądać się, czybym i w moim stanie nie mógł mieć więcej chleba, czybym i tu nie mógł znaleźć szczęścia skromnego i zabezpieczenia na starość. Darmo nikt mi nic nie da, samo nic mi z nieba nie spadnie, żebrać nie mogę, prosić nie umiem, kłaniać się i wyciągać rękę ubliżałoby memu zacnemu powołaniu; nie ma więc innej rady, tylko trzeba kontentować się tym co mam; ale wolno mi w moim stanie szukać wszelkiego tam chleba, wolno mi tu, bez narażenia dobrego imienia na szwank, szukać wszelkich uczciwych źródeł dochodu, wolno mi tu pracować, zabiegać, starać się i największy owoc ciągnąć, a owoc własnej pracy i przemysłu, owoc nabyty w pocie czoła, będzie dla mnie najpożywniejszy, najsmaczniejszy, bo nikomu zań dziękować nie będę. Prócz pensyjki i deputatu, mam kawałek ziemi i ogród do dowolnego użytku; wolno mi w tej ziemi pracować i przemysłem największy z niej zysk ciągnąć; mogę z niej mieć zboże i ogrodowiny dla siebie, a dla krów, trzody i drobiu paszę; z krów starać się będę mieć jak najwięcej mleka, masła i sera a z trzody i drobiu pieniężnego dochodu. Wezmę się więc z największą pilnością i z największym przemysłem do takowego gospodarstwa; pomagać mu w tym będzie dobra żona i mądrze rządzić się będzie owocem mej pracy; ona niechaj pielęgnuje najlepiej drób i krowy, ona niechaj przędzie piękny len, niechaj w ogródku sieje marchew, cebulę, ogórki i inne warzywa; ona niechaj się stara mieć do kuchni wszystko własne, własnego przędziwa cienką bieliznę, ona niechaj oszczędza i skrzętnie w domu jako pszczółka pracuje.

Jeżeli nauczyciel wcześnie wpadnie na tę drogę, jeżeli od samego początku zacznie się tak gospodarzyć, a żonę dostanie nie do parady, ale do serdecznej we wszystkim pomocy, to jeżeli go Bóg uchroni od ciężkich chorób i nieszczęść, pewno mieć może „tyle swego chleba, ile człeku trzeba". Najtrudniejszy tylko początek! Leniwy zaś w każdym stanie biedę cierpieć musi.

Przykrą zwykle szkołę przechodzi młody nauczyciel elementarny, a gdy się spostrzeże, często już za późno złe naprawić. Młody nauczyciel - inaczej być nie może - wychodzi z seminarium na posadę bez znajomości życia i stosunków ludzkich, bez praktycznych w życiu przydać się mogących nauk i rad, bez ustalonego



#39


charakteru i dojrzałego rozumu w głowie mu jeszcze bardzo szumi i świta, zdaje mu się, że raj znajdzie na posadzie, że tu dopiero kosztować będzie wszelkich przyjemności i rozkoszy, o jakich kiedykolwiek marzył; przychodzi na wieś z wielkimi pretensjami; do stanu i dochodu swego nie umie się stosować, póki się da ubiera się jak w wielkim mieście, chodzi na piwo i poncz, częstuje kolegów i niekolegów, czasem w mieście naraz straci i talara i więcej (a talar jakaż to znaczna część od całego jego dochodu, np. od 50 talarów), a co gorsza, żeni się prędko; i bierze żonę do stroju, bez wychowania, z wielkimi pretensjami, która równać się chce pani komisarzowej, pani ekonomowej itp., kupi jej salopę np. za 15 talarów (to często 1/4 część całego jego dochodu), daje czasem nawet baliki, a tu twarde to życie nauczycielskie, tu trzeba w pocie czoła pracować, ażeby chleb jeść. Ogród i rolę lekceważy, prawie za nic ją wydzierżawia i pozwala wyjałowić, o krowę, trzodę i drobiazg nie dba, żyje z grosza jak w mieście, wreszcie zadłuży się i z biedy już wyjść nie może, częstokroć przez całe życie. Są wprawdzie wyjątki, ale dość rzadkie.

W ogóle za mało cenią nasi nauczyciele elementarni ten kawałek ziemi, jaki zwyczajnie do ich posad jest przyłączony, chociaż według naszego przekonania, właśnie ten kawałek roli i ogrodu mógłby się stać prawie głównym źródłem ich dochodu, gdyby tylko z niego umieli korzystać tak, jak korzystać umieją z ziemi w Niemczech, Anglii, Belgii, w Szwajcarii w zakładach Fellenberga itp. Gdyby nauczyciele nie przenosili się tak często z miejsca na miejsce; gdyby się chcieli przekonać, że usadowienie i zagospodarowanie się na jednej posadzie, chociaż nie należącej do najlepszych, więcej korzyści przynosi aniżeli przenoszenie się z miejsca na miejsce, choćby na coraz lepszą posadę; gdyby wyszedłszy ze seminarium szczerze wzięli się do poznania rolnictwa i ogrodnictwa; gdyby wszelkimi sztucznymi i niesztucznymi sposobami pomnażali sobie mierzwę; gdyby pracowali w ogrodzie i roli pilnie a z przemysłem; gdyby coraz doprawiając ogród i rolę, a tym samym coraz więcej sprzątając paszy, ogrodowin i zboża, wciąż też poprawiali inwentarz swój, starali się o coraz dojniejsze krowy, o coraz lepsze maciory; gdyby, zwłaszcza jeżeli mieszkają blisko miasta, z wolna zakładali sobie inspekty i nowalie na targ do miasta wysyłali; gdyby założyli szkółki z najlepszych gatunków drzew owocowych; gdyby z wolna, w miarę możności, nabywali pszczoły i nauczyli się hodować je według metody Dzierżona; gdyby skupywali od wieśniaków pióra, szczeć, sierść, rogi, koście itp., kazali uczniom swym zbierać je i przynosić



#40


i za te nieocenione na wsi rzeczy, a mające swą pieniężną wartość, dawali dzieciom papier, rysiki, atrament, ołówki itp. - mogliby nauczyciele wiejscy nie tylko przymnożyć sobie co rok kilkadziesiąt talarów dochodu, ale jeszcze stać się użyteczniejszymi ludźmi w gminie, ucząc wieśniaków swoim przykładem cenić te przedmioty, których oni wartości nie znają, zaopatrując ich w najlepsze gatunki szczepów, ucząc ich najlepszej metody hodowania pszczół, wskazując im większy niż dzisiaj mają pożytek z inwentarza poprawionego i drobiu. Tym sposobem mogliby się stać nauczyciele elementarni nader użytecznymi dla gmin ludźmi. Gdyby nasi hubiarze poznali rzeczywistą wartość ziemi i umieli ją tak poprawić, aby z niej ciągnęli największe korzyści, mogliby z czasem być ludźmi nie tylko zamożnymi, ale nawet bogatymi, zwłaszcza gdy komunikacja więcej jeszcze się ułatwi przez żwirowe drogi i koleje żelazne.

Jeżeli więc nauczyciel będzie tak, jakeśmy to wyżej wskazali, uczyć dzieci w szkole poznania obowiązków, jakie w życiu mieć będą; jeżeli młodzież oświecać będzie w rzeczach pożytecznych, prowadzić ją tylko ku dobremu, kształcić w pięknych obyczajach, uczyć bogobojności, pracy i cnoty; jeżeli we własnym domu dawać będzie gminie najlepszy przykład szczęśliwego pożycia familijnego, pracy, porządku, obyczajności, oszczędności, zacnego wychowania dzieci swoich; jeżeli będzie się dobrze gospodarzył, znał na rolnictwie i przemyśle wiejskim; jeżeli każdemu w gminie służyć potrafi dobrą radą; nie będzie wtenczas szczęśliwszego i szanowniejszego nad niego człowieka. Dzieci będą go kochać i słuchać jako wyroczni swojej, gmina czcić i we wszystkich ważniejszych sprawach rady jego z zaufaniem zasięgać, a ksiądz, dziedzic i zwierzchność poważać. Będzie wtenczas nauczyciel od wszystkich poważany tak, jak tego urząd jego wymaga. Nie potrzebujemy dodawać, że taki nauczyciel nikim, choćby najuboższym prostaczkiem, pogardzać nie będzie, że będzie szczególnie poważał starych gospodarzy, że nie splami swego nauczycielskiego charakteru i zacności ani wszeteczeństwem, ani pijaństwem, ani pieniactwem, pochlebstwem, podstępem, nieobyczajnością i tym podobnymi złymi przymiotami, cechującymi człowieka nieoświeconego, surowego, bez wychowania, prostaka.

Jakże zaś nauczyciel uskarżać się może, że dziedzic nim pogardza, że ksiądz go nie szanuje i obchodzi się z nim jako ze sługą, że gmina nie ma dla niego poważania i miłości, że dzieci go nie słuchają, jeżeli na jarmarkach i odpustach widzieć go można pijanego albo przesiadującego po karczmach; jeżeli na wiejskich weselach



#41


i zabawach wychodzi z granic przyzwoitości; jeżeli w domu z żoną się kłóci; jeżeli dzieci jego są naj sprośniejsze w gminie; jeżeli ani na nim, ani na żonie i dzieciach, ani w domu jego nie widać czystości i porządku; jeżeli w kościele nie umie się zachować z uszanowaniem miejsca; jeżeli nie pokazuje przymiotów człowieka statecznego, oświeconego, dobrze wychowanego, ale we wszystkim jest lekkomyślny, wartogłów. Człowiek nie umiejący sam siebie szanować, niczym nie zmusi innych, aby go szanowali, a człowiek szanujący sam siebie, umiejący wszędzie zachować godność i powagę, będzie od wszystkich szanowany, nawet od nieprzyjaciół, chociażby się o to wcale nie ubiegał. Ubóstwo nie odejmuje człowiekowi poważania, jeżeli go sam sobie nie odejmie, ani majątek nie nada powagi, jeżeli majętnym jest wartogłów, trzpiot, głupiec lub zły człowiek.

Nauczyciel wiejski jest w swoim rodzaju osobą tak poważania godną, jak dyrektor gimnazjum lub przełożony sławnego jakiego zakładu naukowego. „Wszyscy rozsądni i cnotliwi obywatele - mówi zacny ksiądz Piramowicz - rodzice uczniów jego, sami pasterze, duchowni, urzędnicy i dozorcy dworscy, dziedzice i panowie, poznając jak wielką sprawą około dobra ludzkiego zabawiony jest nauczyciel; urząd i osobę jego będą mieli we czci i uszanowaniu; a tylko ten lekce sobie ważyć stan nauczycielski może, którego rozum jest pełen błędu, a serce nie ma prawdziwej miłości ku narodowi człowieczemu". Gmina, ksiądz i dziedzic wdzięczni być muszą dobremu nauczycielowi: gmina za obyczajne i bogobojne wychowanie i pożyteczne oświecenie jej dzieci, ksiądz za przysposobienie młodzi wiejskiej na godne owieczki, na dobrych synów i córy kościoła, a dziedzic za wychowanie mu pracowitych, chętnych i moralnych ludzi.

Daj Boże, aby wszyscy nasi nauczyciele elementarni poznali ważność swego powołania i stanowiska, jakie w gminie zajmują! Niechaj się łączą i wiążą z sobą, celem podniesienia do właściwego znaczenia swego zacnego stanu; niechaj odsuwają od siebie i pogardą okrywają tych kolegów, którzy złem postępowaniem plamią charakter nauczycielski i nie chcą się nawrócić. Duchownych zaś pasterzy i dziedziców, jako ludzi oświeconych, wzywamy aby cenili nauczycieli nie wedle wykroczeń pojedynczych indywiduów, ale wedle powołania i godności stanu nauczycielskiego!



#42


Anna Grudzińska, Wychowanie domowe dziecka, „Dziecko" 1914, nr 5, ss. 263-267

Dziecko w rodzinie

Mówiąc o wychowaniu domowym dziecka mam na myśli dziecko w rodzinie.

Czyż jest na świecie instytucja, która mogłaby dziecku dać to, co dają kochające ramiona matki, troskliwość i opieka ojca, wesołe igraszki rodzeństwa?

W wielkim ogrodzie życia dziecko w rodzinie szczęśliwej zajmuje miejsce najpierwsze. Kwitnie, pociąga oczy wesołością i wonią, rozchyla swe płatki do słońca swobodnie i śmiało, bo chroni je od mrozu i powiewu cień pnia rodzinnego. Widziałam wiele dzieci, które litość ludzka wychowywała. Miały większe wygody od dzieci ludzi niezamożnych i biednych. Dobre mleko, dostateczne pożywienie, były schludnie ubrane, miały słońce, powietrze i wygodę, ale nie miały ciepła rodzinnego. I dlatego chłodne ich oczy patrzyły obojętnie, a drobne ich postacie były pozbawione wdzięku. I tak, jak kwiat bez woni na chwilę tylko przyciągnie oko, tak one z całą swą patetyczną obojętnością, nie są w stanie na dłużej przykuć serca przechodnia.

Wszystko, co jest szczęściem, radością, swobodą i wdziękiem w dziecku zawdzięcza ono rodzinie.

Rodzina, oparta na zasadach wzajemnego przywiązania, wierze i wyrozumiałości, rodzina kochająca się wzajemnie, ścisłym węzłem zrozumienia związana wychowa dzieci fizycznie i moralnie zdrowe, choćby rodzice byli niezamożni. Wszystko jedno, czy będą mieli do rozporządzenia powóz i konie, tysiąc czy cztery tysiące dochodu, czy zajmują w świecie wyższe czy niższe stanowisko, czy mieszkają w sześciu czy trzech, czy nawet dwóch pokojach. W takiej rodzinie matka znajdzie miejsce na własny kącik dziecka, będzie miała czas na odpowiedź na setki jego pytań, na jego kąpiel i kolację, na zawiązanie skaleczonego paluszka, a potem na gojenie serdecznych zawodów, które mu przyniosą szkoła, życie i różne okoliczności, od których nie broni najbardziej kochające serce.

W budżecie takiej rodziny nie znajdziemy rujnującej pozycji balów, strojów, kosztownych przyjęć, wspaniałych mebli. Nie będzie też w nim smutnej statystyki utrzymania dzieci kalekich, niedorozwiniętych, które często przychodzą na świat


#43


wbrew woli rodziców rosnąc z dala od nich, są gorzej zaniedbane od tych, które wychowuje litość ludzka.

Spokój i zadowolenie mogą dać tyle szczęścia najbiedniejszej nawet pracującej rodzinie, że tych nikłych blasków chwilowej uciechy - pragnąć nie będzie.

Dla takiego celu trzeba jednak pewnego przygotowania. Wprawdzie wiele kobiet posiada w wysokim stopniu instynkt macierzyński i zmysł gospodarczy, ale te, nie poparte przez praktykę, na razie w życiu rodzinnym dają ujemne rezultaty. Każdą rzecz trzeba umieć. Trzeba więc umieć być gospodynią, matką, wychowawczynią. Tej potrzebie lepiej, niż dom własny, odpowiada praktyka w szkołach gospodarstwa domowego, w zakładach i instytucjach higieny dziecięcej, żłobkach, ochronkach.

Jest to obowiązek rodziców dać chcącej wyjść za mąż dziewczynie podstawę jej przyszłego bytu. Podstawę trwalszą od posagu, trwalszą od wielu umiejętności z goła do jej późniejszego życia nie przystosowanych. W odnośnych zakładach młoda dziewczyna przekona się najlepiej, czym jest życie kobiety - pani domu, matki i wychowawczyni. Jeżeli zobaczy całą prawdę życia - może ona ją zrani i cofnie się, może się poświęci dostępniejszemu dla niej celowi. Nie będzie miała prawa narzekać w przyszłości na nieświadomość wiecznej pracy, nocy nieprzespanych, które czekają ją u domowego ogniska. Wówczas żonami i matkami zostaną te, które mają powołanie do tej najszczytniejszej, lecz najtrudniejszej misji w życiu kobiety. Te - spełnią swój obowiązek z zadowoleniem, spokojem i umiejętnością. Otoczą atmosferą szczęścia i wesołości życie pracującego męża i kolebkę dziecka. W promieniach tego światła dusza najprostszego nawet człowieka uszlachetni się, wypięknieje, nabierze dostojeństwa. Będzie to wzór rodziny - rodziny szczęśliwej, opartej na zasadzie wzajemnej miłości i wiary. Wszelkie burze, wszelki zamęt, panujące w wielkim rojnym świecie, pozostaną za szybami okien. Niedostępne dla duszy rodziców i dziecka, jak coś, na co się patrzy z oddalenia, w miejscu bezpiecznym i cichym.

Z chwilą, gdy dziecko przychodzi na świat w rodzinie, ta nabiera zupełnie inne, społeczne znaczenie. Kończy się egoistyczna egzystencja młodości, poczyna się życie dla celów dalekich, dla przyszłości. Niknie osobista radość, przyjemność i zadowolenie, zarówno ojciec jak i matka, osiągnęli najwyższy szczyt ewolucji człowieka - powołali do życia istotę, która będąc ich własną, jest zarazem cząstką



#44


społeczeństwa, a przede wszystkim cząstką narodu, z którego wyszli. Jeszcze ma służyć życiem dostojnym, szlachetnym i rozumnym. Musi przynieść jakąś cegiełkę w ofierze, by wielki gmach życia narodu wznieść się mógł bujnie i wspaniale. Do tej służby rodzice w pierwszym rzędzie dziecko przygotować muszą.

Od tych podwalin zależeć będzie, co przyszły człowiek przyniesie w dani swej ojczyźnie i współbraciom. I nigdy nie jest za wcześnie, by o tym począć myśleć, bo zwykle gdy się to zaczyna, tj. przeważnie wówczas gdy dziecko już widzi, słyszy i rozumie więcej, niż ogół przypuszcza -jest już za późno.

Poczucie tej odpowiedzialności każe rodzicom troskliwie szukać pomocy w książkach i pismach, dotyczących wychowania fizycznego i moralnego niemowląt i dzieci, zapisywać się do Towarzystw, Lig, Kół, mających na celu wychowanie, opiekę i rozwój dziecka, brać udział w odnośnych konferencjach, szukać pomocy osób, które wychowały lub wychowują wzorowo swe dzieci.

Pomimo to, pierwsze dziecko w rodzinie jest jeszcze często okazem próbnym i najczęściej albo zbyt nieumiejętnie, albo przesadnie troskliwie bywa wychowywane. Na to poradzić trudno, trzeba to pozostawić inteligencji rodziców, w szczególności matki, która jest ciągłą opiekunką dziecka i która powinna wybrać drogę umiarkowania pomiędzy dwoma wyżej wymienionymi ostatecznościami. Trzeba jednak pamiętać o tym, że w naszych czasach i w naszych ogólnie zdegenerowanych stosunkach ludzkich, największą opieką i staraniem otoczyć należy istotkę jeszcze przed jej przyjściem na świat. W tej myśli małżonkowie wzajemnie przestrzegać będą życia normalnego, zdrowego - usuną ze swego trybu codziennego użycie jakichkolwiek alkoholów, narkotyków, przyjemności i podniet szkodliwych. Unormują godziny pracy i spoczynku, zdrowego ruchu na świeżym powietrzu i snu, a wówczas to pierwsze dziecko, które często jest ofiarą „miodowych miesięcy", ma wszelkie szanse, że się urodzi zdrowe i normalnie rozwinięte.

Statystyka wielu narodów, zajmujących się od dawna sprawą dzieci niedorozwiniętych, dowodzi, że wśród tych nieszczęśliwych większość to najstarsze dzieci w rodzinie. Przy bliższym badaniu nie trudno dowieść, że nadużycia, nienormalne warunki, alkohol, nieuwaga matek - przyczyniły się do wielu zboczeń lub śmiertelności niemowląt. Śmiertelność pierwo narodzonych jest też większa od następnych.


#45


W świeżo wydanej książce dra Miklaszewskiego**1 znajdujemy statystykę, dotyczącą wzrostu najstarszych dzieci w rodzinie, odporności na choroby, siły itp. Otóż dowiadujemy się, że najstarsze dzieci często wzrostem, siłą i odpornością ustępują następnym. Rzecz się ma podobnie i z zdolnościami umysłowymi. Schiller był 18, Andersen 21 dzieckiem w rodzinie, ogólnie nie odznaczającej się zdolnościami pod żadnym względem.

Z drugiej zaś strony ci, których natura uczyniła jedynakami, byli często obdarzeni geniuszem. To jednak zauważono w nauce odnośnej, że często dzieci młodsze zdolnościami umysłowymi prześcigały starsze, szczególniej najstarszego lub najstarszą w rodzinie. Jeden powód więcej, by te dzieci właśnie już przed ich życiem ludzkim, tj. przed przyjściem na świat, otoczyć opieką, usunąć wszystko, co by mogło mieć zły wpływ na jego życie wewnętrzne. Następnie zaś, opierając się na najnowszych doświadczeniach, wychować i to pierwsze dziecko na zdrowego, silnego i inteligentnego człowieka.

Wprawdzie w naszym narodzie nie mamy, a może dzięki rozumnemu postępowaniu rodziców, nigdy nie będziemy mieli takiego procentu niedorozwiniętych, jakimi przerażają nas narody inne, jak Amerykanie, Szwajcarzy, a nawet Niemcy i Czesi, ale mamy dużo dzieci wątłych, na które specjalne musimy dawać baczenie.


**1 D.W. Miklaszewski, Rozwój cielesny klas uprzywilejowanych w Król. Polskim, 1913.



#46


ks. Wacław Kosiński, Pedagogika. Podręcznik dla wychowawców i nauczycieli, Poznań - Warszawa b.r.w., ss. 54-57

Rodzina jako czynnik wychowawczy

Rodzina troszczy się o byt fizyczny dziecka, ona też daje początki wychowania. Obowiązek wychowania dziecka (prócz wrodzonego poczucia) nakłada Kościół i państwo (społeczeństwo), które mogą wymagać, aby ich przyszły członek był odpowiednio przygotowany do życia społecznego.

Mając obowiązki, ma też rodzina i prawa (przyrodzone i boskie), których gmina i państwo naruszać nie może, to bowiem poderwałoby wpływ rodziny.

Rodzina więc, to pierwszy zakład wychowawczy: tu budzą się w dziecku pierwsze chwile świadomości, tu jego zmysły i wyobraźnia zapładniają się doświadczeniem, które będzie podstawą późniejszego rozwoju umysłowego; tu wreszcie zarysowuje się choć jeszcze niewyraźnie i w ogólnych konturach, przyszły charakter i indywidualność wychowanka. Tylko w ciepłej atmosferze życia rodzinnego może być zapoczątkowany i może się udać rozwój sercg i osobowości. Szkoła przeważnie uczy, kształci umysł - wychowawczo działać nie jest w stanie. Wychowanie woli i serca prawie wyłącznie odbywa się na łonie rodziny. Praktykowanie bowiem takich cnót rodzinnych jak: miłość, posłuszeństwo, cześć, wdzięczność, solidarność itp. są wzorem i najlepszym przygotowaniem do życia publicznego i cnót społecznych. Można powiedzieć, że wychowanie domowe decyduje o przyszłości życia. Tylko w rodzinie możliwe jest gruntowne poznanie dziecka, jego usposobienia, właściwości, słabych stron, charakteru w ogóle, bo tu nic ukryć się nie może; jak otwarta księga stoi dziecko wobec

swych rodziców.

Poza obrębem rodziny w wielu wypadkach pedagogika jest bezsilna wskutek braku indywidualnej znajomości wychowanka. Dlatego też szkoła ma obowiązek pozostawania w ciągłym kontakcie z rodzicami, ażeby od niech mieć wiadomości o charakterze i zdolnościach ucznia.


#47


Pod tym względem rodziny wprost nikt zastąpić nie może. Wszelki zaś zakład wychowawczy o tyle spełni swe zadanie, o ile zbliży się w swym systemie wychowawczym do wychowania rodzinnego.

Ułatwia jeszcze sprawę wychowania w rodzinie miłość i powaga, jaką się cieszą rodzice, jak rodzina jest pierwszym wychowawcą w dziedzinie fizycznej i umysłowej, tak też i moralno-religijnej. Namiętności wtedy jeszcze się nie budzą w dziecku, więc jest ono bardzo podatnym gruntem do zrodzenia takich cnót społecznych jak miłość, wdzięczność, posłuszeństwo, karność, pracowitość, bez których życie społeczne nie mogłoby się ostać. Tu (o ile rodzina żyje prawdziwie po chrześcijańsku) dziecko znajduje ideał dobroci, prawości, poświęcenia się i na tym wzoruje się nawet w późniejszym życiu.

Matce w wychowaniu przypada odpowiedzialniej sza rola niż ojcu. Już z przyrodzenia jest pierwszą karmicielką dziecka, ona też pierwszą jego moralną nauczycielką. Przez matki Opatrzność szczepi i pielęgnuje w dziecku zarodki wszelkiego dobra, aby było ono kiedyś „błogosławieństwem ludzkości; instynktownie odczuwa ona cielesne i duchowe braki dziecka: rozwija stopniowo jego umysł, poczucie piękna i moralności; ona też daje pierwsze pojęcia z języka ojczystego. Jeśli prawdą jest, co powiedział Arystoteles, że dusza dziecka jest jakby niezapisaną tablicą, to na tej tablicy pierwsza pisze matka, rozwijając naturalne i nadprzyrodzone pojęcia w duszy dziecka, poglądowo, przez życie swoje ucząc je cnoty. Już Rzymianie uważali in gremio matris educari**2 za największe szczęście człowieka.

Kierunek tedy naturalistyczny, nie doceniający wartości wychowania macierzyńskiego, stoi w sprzeczności z naturą, ogólnym przekonaniem i zdrowym rozumem. Jest to jedna z wielkich zasług Pestalozzi'ego, że podniósł i silnie podkreślił znaczenie matki w wychowaniu. Rola ojca w wychowaniu jest nieco mniejsza: rozciąga się do utrzymania powagi i tradycji w domu, wymiaru sprawiedliwości, polega na oddziaływaniu na rozwój umysłu, woli i charakteru, obiór stanu, wnosi nieco tężyzny i surowości do łagodnego, uczuciowego wychowania macierzyńskiego.


**2 Tacyt, Wychować na łonie matki.


#48


Wychowanie dziewcząt winny prowadzić kobiety, mężczyzna bowiem nie rozumie tak duszy dziewczęcej i jej potrzeb, ma zbyt „twardą rękę", albo znowu będzie za bardzo pobłażliwy. Ale dobrze by było, gdyby ostatni rok wychowania dziewczęcego również powierzano i mężczyźnie, dla nadania mu większej powagi i zrównoważenia surowości i miękkości.

Rodzina, jako żywy organizm społeczny z przełożonych i poddanych składający się, przygotowuje grunt i daje sposobność do wszystkich cnót indywidualnych i społecznych. Jak jest pierwszą komórką społeczną, tak też jest pierwszym, a niezbędnym etapem w wychowaniu. Wychowanie rodzinne jest ideałem, wzorem, miarą i podstawą wszelkiego dobrego wychowania.

Może jednak niekiedy zbłądzić, a to przez nierozumną, graniczącą z zaślepieniem miłość ku dziecku, która pieści zbytecznie i zezwala na wszelkie zachcianki (mamusin synek!), wad jego nie widzi.


#49


ks. Aleksander Wóycicki, Robotnik polski w życiu rodzinnym, Warszawa 1922, ss. 57-62

Potrzeba rodziny

Jednostka wchodzi do społeczeństwa przez rodzinę. Wszystkie też narody, jakie zapisały się w dziejach świata, znały rodzinę patriarchalną, której członkowie skupiają się przy ojcu jako ośrodku, łączniku i głowie zarazem. Ten fakt niezaprzeczony nie jest rezultatem jakiejś umowy między ludźmi, jakiegoś prawa pisanego, które można znieść w danej chwili. Nie. Naszym zdaniem rodzina jest instytucją przyrodzoną, tak starą prawie, jak ludzkość sama, ulegającą przepisom prawa w ten lub inny sposób, stosownie do czasu i miejsca, ale zawsze instytucją taką, której zapoznać, odrzucić, zaprzeczyć w żaden sposób niepodobna bez narażenia na wielkie niebezpieczeństwo ładu społecznego. Narzuca się ona sama przez się tak w przeszłości jak w przyszłości każdemu narodowi, który chce rozwinąć się lub po prostu żyć**3.

Rzeczywiście, ponieważ rodzina kształci zarówno, jak i wydaje na świat życie ludzkie, tym samym potężnie wpływa na cnoty lub wady jednostki i społeczeństwa, które natychmiast odbijają się na niej samej. W tym właśnie tkwi sprawa życia lub śmierci dla przyszłości zarówno całych narodów, jak i oddzielnych stanów społecznych. By ocenić należycie wartość rodziny dla klasy robotniczej, rozważmy najpierw, jaką funkcję społeczną spełnia instytucja rodziny.

Naszym zdaniem rodzina jest konieczna zarówno dla postępu jednostki z powodu jej długiej i zupełnej słabości w okresie dziecięstwa, jak i dla rozwoju społeczeństwa, którego jest typem, podstawą i wzorem, jako też dlatego, że przyczynia się potężnie do zachowania charakteru społeczeństwa właściwego w łonie bardziej rozległych ugrupowań. Przedstawia ona w życiu ludzkości żywioł tradycyjny, wychowawczy i zarazem postępowy. Właściwym celem rodziny jest wydanie ludzi, wytwarzanie życia, tudzież jego zachowanie. Ma ona kształcić przyszłe pokolenia.


**3 Dictionaire Apologetique de la Foi Catholique. Fascimille Vi, Paris 1991. La familie, s. 1872 i nast.


#50


Poza rodziną, normalnie zorganizowaną, która w osobie swej głowy ma misję wychowawczą, posłannictwa tego nikt nie wykona należycie. Dotąd ani pedagogika, ani żadna inna pokrewna jej nauka nie wynalazła jeszcze lepszej szkoły wychowania nad rodzinę. Żadna szkoła, żaden zakład wychowawczy nie wykrzesze tak rozległej gamy uczuć w sercu dziecka, jak rodzina.

W rodzinie dziecko czerpie tradycje, życie umysłowe i moralne, tak samo, jak życie fizyczne; w niej to kształtuje się jego dusza i charakter.

Rodzina, będąc niezbędną dla dziecka, jest też konieczną i dla rodziców, w których rozwija zalety najlepsze i owocną działalność.

Ale rodzina daje również korzyści wszystkim swym członkom, ponieważ jest wielką szkołą postępu osobistego, poświęcenia i ofiary, wyrzeczenia się i pracy. Jednostka, pozostawiona samej sobie, jest z natury egoistyczna; sprowadza ona do swej osoby wszystkie swoje uczucia, wszystkie swe pragnienia, wszystkie swoje myśli i tylko wyjątkowo zajmuje się swym bliźnim. Przy tym trwanie jej jest krótkie, a jeszcze krótszym - okres jej działania. Zdawać się jej będzie tedy, że uczyniła już dosyć, gdy, będąc, przy dobrym zdrowiu, zaspokoiła swe potrzeby i własne przyjemności, zabezpieczyła się na wszelki wypadek nieszczęśliwy itd. Tymczasem zupełnie odwrotnie ma się sprawa w łonie rodziny, która nakłada wielorakie obowiązki: by spełnić je, trzeba zwalczać swe instynkty, a w tej nieustannej walce z samym sobą tkwi zasada prawdziwego pokoju. Ale każdy znajduje w tym najszlachetniejszy i najpotężniejszy bodziec do rozwoju swej energii i poświęcenia. Tak więc ojciec patrzy dalej poza swe krótkie istnienie. Pracuje on, by zapewnić szczęście swym dzieciom, tj. istotom, które kocha nade wszystko w świecie, a które będą dalszym jego ciągiem po jego śmierci, i chce zostawić im owoc ciężkiej swej pracy. Od razu też jak gdyby wydłuża się jego życie, przybywa mu chęci do pracy i poświęcenia.

Chęć zajęcia się wyłącznie sobą ustępuje w nim miejsca uczuciom wznioślejszym: chce zostawić po sobie dobre imię i dziedzictwo. Chętnie tedy poświęca się dla innych, ponieważ, na mocy tego prawa naturalnego, że miłość nie idzie w górę i że ojciec kocha syna bardziej niż jest przezeń kochany, miłość ta czyni mu lekkim ciągłe poświęcenie. Toteż rodzaj ludzki utrzymuje się tylko przez serię dziedziczną ciągłych poświęceń wśród ludzi.

Jednocześnie zacieśnia się tradycja rodzinna. Jeżeli ojciec żyje w swych synach i w potomkach swych synów, przywiązujemy się do pokoleń przeszłych,


#51


czerpiąc swą świadomość indywidualną z miłości swej ziemi i swych przodków. Czuje się ogniwem zwykłym długiego łańcucha rodzinnego: silny tradycją, sobie przekazaną, pragnie, a syn jego będzie chciał po nim, utrzymać ją i przekazać powiększoną. Stąd żadna troska, żaden trud, żadna praca nie będzie mu się wydawała ponad siły.

Całe społeczeństwo wielką odnosi korzyść ze zdrowego rozwoju rodziny, której wpływ o wiele przechodzi wpływ jednostki, jakąkolwiek by ona była. Rodzina jest żywiołem wybitnie społecznym, czynną komórką organiczną, która tworzy naród, sama zaś nie daje pochłonąć się przezeń. U ogniska domowego krzepną i utrwalają się charaktery, obyczaje i tradycje, stanowiące niejako duszę narodów; to rozwijają się cnoty indywidualne, podstawa i gwarancja cnót publicznych; tu skupiają się i przechodzą daleko poza granice życia ludzkiego siły, które inaczej byłyby stracone.

Jeżeli tedy ofiara jest istotą każdego prawdziwego społeczeństwa, którego najgorszymi wrogami są - odwrotnie - interes osobisty i namiętność samolubna, nie masz lepszej szkoły społecznej nad rodzinę, gdzie szczęście ogniska domowego pochodzi z wyrzeczenia się siebie każdego z członków. Ukształcone przy ognisku domowym, ośrodku sił ekonomicznych i moralnych istotnych, dzieci nauczą się pracy, posłuchu, miłości i szacunku i takimi też okażą się w życiu publicznym.

Ojczyzna jest ziemią ojców, a miłość, jaką się ma dla niej, jest rozwinięciem naturalnym uczuć rodzinnych. To rodzina przywiązuje do niej człowieka przez swe pamiątki i swe tradycje, zarówno jak przez swe ognisko, tudzież nadzieje przyszłości.

Według niektórych myślicieli ma nastąpić dzień, w którym, gdy dobro osobiste złączy się w oczach wszystkich z dobrem ogólnym, rodzina nie będzie potrzebna do zapewnienia wychowania moralnego jednostek. Siłą ewolucji uczucie altruistyczne ma zastąpić egoizm indywidualny i moralność powszechna ustali się w sposób naturalny, jako nieuniknione następstwo postępu społecznego.

Niestety, fakty wykazują, że moralność, tak społeczna jak indywidualna, nie utrzymuje się bez ciągłego wysiłku, przechodzącego zwykle siły ludzkie.

Jest to niebezpieczną utopią oczekiwać od ewolucji naturalnej moralizowania ludzi. Jutro, zarówno jak i dziś, rozrywać więzy domowe będzie to zostawiać wolne pole dla zysku osobistego i podważać społeczeństwo w podstawach.



#52


Ale - powie kto inny - czy uczucia rodzinne nie mogłyby być korzystnie zastąpione przez miłość społeczeństwa, albo lepiej powiedzieć - ludzkości? Twierdzenie to podtrzymują myśliciele współcześni, opierający obowiązek społeczny na zasadzie solidarności. Trzeba jednak przyznać, że doktryna solidarystyczna napotyka na twardy opór najgłębszych instynktów ludzkich: jednostka nie czuje się z natury obowiązaną żyć i umierać w potrzebie dla innych ludzi, których wcale nawet nie zna.

Zapewne, solidarność jest doniosłym faktem w łonie jednego narodu; ale miłość ojczyzny, a zwłaszcza ludzkości nie jest wrodzona żadnemu z nas; iżby stała się ona mocą, musi zapuścić korzenie w miłości rodziny. Ta ostatnia zaś, przeciwnie, jest u każdego spontaniczna, naturalna, niepokonalna. Czas i wychowanie rozszerzają ją, by wytworzyć z niej patriotyzm, miłość współobywateli, posiadających ten sam język i te same obyczaje, te same prawa i te same obowiązki, nadzieje i obawy, miłość ziemi, która nosi groby, ogniska domowe i kołyski.

Rodzina przykuwa człowieka do ojczyzny. Bez rodziny ojczyzna, a jeszcze bardziej ludzkość, stają się zimnymi pojęciami oderwanymi, niezdolnymi natchnąć poświęceniem. Toteż w praktyce uparci indywidualiści, odrzuciwszy rodzinę, tym samym dochodzą do odrzucania ojczyzny, tego zorganizowanego wyzysku - jak mówią- słabych mas na korzyść nielicznych potentatów.

Rodzina jest konieczna do istnienia i moralnej jedności ojczyzny. Kto przestaje ją kochać, jest w niebezpieczeństwie utracenia miłości rodziny, czyli największej siły społecznej.

Rola tedy społeczna rodziny jest olbrzymia; nie zastąpi jej dziś inna instytucja ludzka, tak, iż z chwilą upadku rodziny upada społeczeństwo całe. Zwłaszcza rodzina pracowników, w najszerszym znaczeniu słowa brana, ma dla społeczeństwa pierwszorzędne znaczenie: stanowi ona podstawową grupę każdego narodu. Statystyka poszczególnych krajów wykazuje, iż główną część mieszkańców stanowią pracownicy. Liczba ich wynosi wraz z członkami rodzin w poszczególnych państwach od 50% do 85% całej ludności. „U nas, gdzie warstwy średnie w rolnictwie i przemyśle tak są nieliczne, jest ich najwięcej - pisze ks. Zimmermann**4 -


**4 Ks. K. Zimmermann, Znaczenie stanu robotniczego dla społeczeństwa i Kościoła, Poznań 1908, s. 10.


#53

(w Księstwie Poznańskim było ich 82,02% w roku 1896). Tam gdzie przeważają latyfundia, łatwo nawet od razu sobie wystawić, jak mało osobników ponad warstwą robotniczą góruje na wierzchu piramidy ludnościowej. Wszakże oprócz właściciela i jego rodzin oraz oficjalistów reszta ludności na folwarkach to robotnicy zakontraktowani na dłuższy lub krótszy termin. Mniej robotnika jest w małych miasteczkach, trudniących się drobnym przemysłem, handlem i rolnictwem, za to tym więcej w wielkich miastach i w centrach przemysłu".

[...] Rodzina, prawidłowo utworzona, wywiera przepotężny wpływ we wszystkich stanach społecznych i w klasie robotniczej. Zwłaszcza, że klasa robotnicza, jako wykwit demokracji nowoczesnej, ma do spełnienia olbrzymie zadania społeczne - odnowę i przekształcenie życia społecznego, współczesnego.

W klasie robotniczej wytwarza się obecnie nowy typ człowieka, obywatela, nie tylko pracownika. Dla społeczeństwa tedy ogromną wagę ma pytanie, jak ukształtuje się ten nowy człowiek przyszłości - dodatnio czy ujemnie? Ze sceny życia publicznego musiał zejść już tak potężny stan, jakim była wszechwładna niegdyś arystokracja. W oczach naszych z tej sceny ociężale i z niechęcią schodzi również burżuazja. Na miejsce zaś tych ostatnich śmiało wstępuje robotnik, uosobienie siły, odwagi, porywu młodego - demokrata nowoczesny.

Niepodobna odmówić obydwu tym stanom, dotąd kierowniczym, wielu cnót życia domowego i publicznego, jak trudno też zaprzeczyć faktu rzeczywistego, że to rodzina głównie ukształciła w nich bezsprzeczne zalety, jakie posiadały, ową gwarancję ich cnót publicznych.

Jeżeli tedy dzisiejsza demokracja, chce spełnić swe zadanie społeczne dla dobra ludzkości, musi iść tą samą drogą doskonalenia się - przez szkołę poświęcenia czyli przez rodzinę mocno zorganizowaną, by stać się rzeczywistą arystokracją z ducha.

Ta zaś arystokracja przyszłości, czyli rząd najlepszych, przekształci życie nasze społeczne nie zewnętrznymi tylko reformami, ale przede wszystkim swą wartością wewnętrzną, duchową i kulturalną. A wartości takie wytwarza w człowieku najpierw rodzina silnie zbudowana. [...] Musi (ona) tedy przekształcić się z gruntu, by spełnić to wielkie zadanie, jakiego spodziewa się po niej demokracja nowoczesna i społeczeństwo.



#54


Ma jeszcze rodzina jedno wielkie znaczenie dla klasy robotniczej - przekazuje z pokolenia w pokolenie tradycje zawodowe i klasowe, zachowuje i urabia umiejętność pracowania, tudzież kult pracy. Dostatecznie mówią o tym dzieje klasy robotniczej w Anglii, we Francji, w Niemczech, w Szwajcarii, we Włoszech, gdzie całe pokolenia rzemieślników, zorganizowanych w cechy, złożyły się na wydanie tej potężnej klasy robotniczej, jaką posiadają dziś narody wspomniane. Polska klasa robotnicza jest wytworem socjologicznym świeżym, nie mającym żadnej prawie tradycji zawodowej i stanowej; zatem bardziej potrzebuje ona działania na tym polu rodziny, niż zachodnie jej siostrzyce.

W porządku przemysłowym tradycja przekazuje skarb kapitałów, nagromadzonych przez wysiłki rodziny, tudzież wiadomości, nabytych w przemyśle.

Niepodobna zapoznać tu wpływu tradycji technicznej, tego całokształtu sposobów, metod, reguł postępowania, przekazywanych z ojca na syna przez terminowanie w domu.

Każda klasa społeczna ma swe tradycje, stanowiące pewien rodzaj ojcowizny, wytwór wysiłków wieloletnich, które przygotowują członków klasy lepiej niż innych do pewnych funkcji i zawodów. Wpływ wychowania przemysłowego jest faktem, stwierdzonym przez obserwację.

Przede wszystkim rodzina przygotowuje najlepiej do życia zawodowego i społecznego pokolenie młode. Każde nowe pokolenie rodząc się, jest najściem barbarzyńców, jak mówi Le Play**5, których grzech pierworodny usposabia do złego, a których wychowanie ma ukształcić i poprawić.

Przez wychowanie i tradycję mamy klasy społeczne, spełniające swe obowiązki, każda w swojej sferze możliwie najlepiej. I nowy stan czwarty nie inną, lecz tą właśnie kroczyć musi drogą.


**5 Le Play Fryderyk, ur. 1806, zm. 1882, ekonomista i socjolog francuski. Był założycielem szkoły socjologicznej; w celach naukowych odbywał liczne podróże dla gruntownego poznania wszystkich klas społecznych i świata przemysłowego. Na podstawie dokonanych obserwacji Le Play wytworzył nową metodę socjologiczną, do której doszedł drogą monografii poszczególnych rodzin. Doszedł także do przeświadczenia, w oparciu na tych badaniach, że Dekalog jest fundamentem praw społeczeństw.


#55


Anna Fudakowska, Życie rodzinne, „Rodzina" 1923, z. IV-V-VI, ss. 1-5

Życie rodzinne

Czasy powojenne nie tylko dzisiejsze, ale również za dawnych przeżywane pokoleń, odznaczają się smutnym obniżeniem poziomu moralnego, znanym w historii świata zepsuciem obyczajów i spowodowanym przez to konsekwentnie zanikiem społecznej i towarzyskiej opinii. Wszyscy ludzie dobrej woli i dobrego obyczaju w Polsce nie przestają utyskiwać na rozmaite objawy zła. Często utyskiwania kończą się beznadziejnym stwierdzeniem, że dzieje się coraz gorzej, że gangrena moralna zaraża ogół naszej inteligencji, że walka ze złem jest niemożliwa. Sądzić należy, że tak nie jest. Przeciwnie, twierdzić można, że młodzież jest lepszą, niż nadchodzące pokolenie. Tylko zło głównie w oczy nam się rzuca, jaskrawiej występuje na powierzchni życia wskutek powojennych stosunków i warunków. Skutkami wojny są więc niewątpliwie tak liczne dziś, nie tylko u nas, a w całej Europie, rozwody, częste szalbierstwa, łatwe, a wątpliwej uczciwości, spekulacje. Skutkiem wojny bywa skrajny materializm, chęć użycia bez miary, rozhulanie po przymusowych latach troski itp. Jednakowoż ta przyczyna przyczyn - wojna, oddala się od nas szybko w przeszłość. Przestańmy wszystkie nasze wewnętrzne bolączki na niż zwalać. Poszukajmy przyczyn bliższych tych naszych społecznych niedomagań.

Na wstępie naszych poszukiwań znajdziemy pewien upadek, a czasem nawet zanik życia rodzinnego. Tyle razy mówi się, czyta i powtarza, iż rodzina to najważniejsza komórka ustroju społecznego, ostoja pięknych tradycji, ognisko dobra itp. - że stały się te prawdy niezaprzeczone banalnymi tylko frazesami, których treść oklepana nikogo nie zastanawia, nikogo już nie wzrusza. A treść ta jest jednak i głęboka, i na wskroś praktyczna, jak życie samo. To maleńkie społeczeństwo, którym jest każda rodzina, mieści w sobie wszystkie przejawy życia, wymaga od swoich starych czy młodych i małych członków tych samych zalet, tych samych w miniaturze zdolności i umiejętności, jak szerokie życie społeczne. W tym właśnie tkwią wychowawcze czynniki rodziny, jakich żadna najlepsza nawet szkoła dać nie może. Życie rodzinne wyrabia solidarność, towarzyskość, ustępliwość, wyrozumiałość, jednym słowem, to wszystko, co choć nie jest cnotą, ale chodzi z cnotą w parze i zasadę dobrą w czyn codzienny, powszedni, wprowadza.



#56


O życiu rodzinnym, jako czynniku wychowawczym, zamierzamy nieco spostrzeżeń własnych i uwag skreślić, nie mając zgoła pretensji do wypowiadania nowych, nieznanych nikomu poglądów. Są to, przeciwnie, rzeczy znane, wiadome, stare, niemniej jednak przypominania warte. Tych parę myśli dzieli ze mną, jestem tego pewna, wiele matek i wielu ojców w Polsce.

W życiu rodzinnym dominować powinny: harmonia, poszanowanie dawnego obyczaju, wesołość i karność. Nad każdą z tych zalet zastanowimy się pobieżnie. Konkluzje same się wyłonią.

Harmonia powinna panować przede wszystkim pomiędzy rodzicami, inaczej jakże jej żądać w stosunkach rodzeństwa pomiędzy sobą i wśród domowników. Niestety, wiemy o tym, że harmonia idealna pojęć, myśli, uczuć, przekonań, nawet w najlepszym małżeństwie jest nie do osiągnięcia. Już Montesquieu stwierdził, że „bywają dobre małżeństwa, ale nie bywa rozkosznych" („II y a de bons mariages; ii n'y en a pas de delicieux"). Najlepszy mąż ma swoje wady. Najlepsza żona bywa czasem nieznośną. Jakże tu o harmonii mówić! Poza usterkami charakterów, poza nerwami, irytacjami, psują harmonię codzienne, a tak liczne, kłopoty, troski dalsze i bliższe, drobiazgi życia, nieraz dokuczliwsze od istotnych cierpień. Jeżeli do tego dodać finansowe, ogólne dziś w rodzinach niedobory, ciągłe, nieodaowne przystosowywanie budżetu domowego do miesięcznych całkiem niestałych, wobec spadku waluty, dochodów, musimy przyznać, że okoliczności życiowe chwili obecnej nie sprzyjają utrzymaniu pogodnego nastroju w domu. Cóż dopiero da się powiedzieć o tego rodzaju życiu pseudorodzinnym, jakie coraz częściej, dzięki powojennym trudnościom mieszkaniowym i finansowym, wchodzi u nas w zwyczaj. Mówię o rozbiciu rodziny: mąż w mieście, żona na wsi mieszka, albo odwrotnie. Prawda, że często jest to złem koniecznym. Trzeba sobie jednak zawsze zdawać sprawę, ile złych następstw może wyniknąć z takiego długotrwałego stanu rzeczy - dla dzieci. Pomijając możliwość najgorszych konsekwencji, zwracam uwagę na jedną tylko, która jest objawem prawie stałym: mąż i żona odzwyczajają się wzajemnie bardzo szybko od swoich wad, żyjąc z daleka od siebie. W małżeństwie muszą ścierać się zdania, charaktery, usposobienia. To, co w codziennym życiu wspólnym, na wzajemnych ustępstwach oparte, przychodzi względnie łatwo, przy odzwyczajaniu się od siebie, nie może być bez szarpań i przykrości, które psują wymarzoną, po dłuższym


#57


niewidzeniu, harmonię. Stosunki dobre pomiędzy rodzeństwem, o ile rodzice dają dobry przykład zgody, łatwo utrzymują się przez długie lata, pomimo drobnych sprzeczek, pomimo zwyczajnych u dzieci droczeń i szamotań. Doświadczenie uczy nas, abyśmy nie wchodzili bez potrzeby w treść tych dziecięcych waśni; wystarczy śledzić je z daleka, nie popierać skarżycielstwa jednych na drugich, pobudzać pewną rycerskość w stosunku braci do sióstr i poczucie odpowiedzialności u starszych względem młodszych. Należy zostawiać dzieciom dużo swobody w zabawie i nigdy nie gderać bez potrzeby, a nudnie.

W Polsce służba nosiła i nosi charakterystyczne miano domowników. To znaczy: członkowie domu, jakby dalszy ciąg rodziny. Z jednej strony obowiązuje troskliwa pamięć państwa o potrzebach, o zdrowiu, o przyjemnościach, a nade wszystko o duszach domowników. Z drugiej strony przychylność, sumienność w wypełnianiu obowiązków, bezwzględna uczciwość jest prostym wyrazem pewnej życzliwości, którą nawzajem darzy służba tylko takich, sprawiedliwych i dobrych pracodawców. Znam domy, w których nie słyszy się ani narzekań na służbę, ani głośnych, a swarliwych połajań, ani klątw i hałasów od strony oficyny, czy garderoby. W tych domach dawnym obyczajem polskim mówi się wspólny wieczorny pacierz, śpiewa pieśni majowe i rozmawia się z domownikami przychylnie o wielu wspólnie obchodzących sprawach.

Wspomnieliśmy o dawnym obyczaju rodzin polskich i w dalszym ciągu do tego punktu przechodzimy. W żadnym kraju nie jest tak pięknym ów obyczaj, jak u nas w Polsce. Nigdzie nie jest tak urozmaicony. Nigdzie życie rodzinne nie ma tylu miłych przejawów, które byłoby szkodą zatracać w szyderstwie lub niepamięci. Wyżej już wymieniliśmy śliczny zwyczaj wspólnej modlitwy wieczornej, na którą po zajęciach i zabawach całodziennych, zarówno w dnie powszednie, jak w uroczyste, gromadzi się rodzina z domownikami dla zbożnej chwili skupienia przed Stwórcą. Wigilijna wieczerza, dzielenie się opłatkiem, wesoła gwiazdka, gościnne święcone, wszystko ma swój specyficzny polski urok i swój wpływ wychowawczy wywiera. Nie zdajemy sobie ostatecznie sprawy, ile poza kościelnymi tak pięknymi obrzędami i nabożeństwami dają nam pożytku, wytchnienia, zdrowej radości obchodzone po polsku, w rodzinie, święta. Ile wspomnień niezatartych łączy potem z domem rodzinnym! Ile prawdziwego kochania wynika z tych dni,



#58


spędzonych na wspólnej zabawie! Jaka radość przejmuje serca starych, młodych i dzieci! Powoli, nieznacznie odchylamy się od tradycji. W miastach zwłaszcza zauważyć się daje lekceważenie i pogardliwe odrzucanie form starych zawsze młodej radości. Kino, kawiarnia, restauracja, krzywdzą życie, banalizując przyjemności, a raczej odbierając chwilom wytchnienia po pracy urok zabawy w gronie rodziny. Święta, gromadzące najbliższych tylko są miłe, szczęściodajne, radosne, jednak nie kompletnie nasze, polskie, o ile nie zostawiają miejsca dla jednej z naszych najznamienniejszych zalet narodowych - dla gościnności. To staropolskie nakrycie przy rodzinnym stole „dla za-górskich panów", to brama wiejska, otwarta szeroko w dni świąteczne na topolową, lub brzozową aleję w oczekiwaniu gości, to są już dziś tylko prześliczne symbole - a nie rzeczywistość. Zatracamy tę przysłowiową gościnność obyczaju polskiego. A szkoda! Dom polski powinien być syntezą polskości, u której, jak u źródła, czerpać przychodzą umiłowanie ojczyzny ci, co sami domu nie mają, lub ci, co zobojętnieli na przemożne wpływy rodziny.

Na to, aby dom rodzinny działał przyciągająco, jak magnes, i ujmował serca, musi w nim panować wesołość. Przede wszystkim młodzież potrzebuje wesołości, śmiechu, radości, jak słońca, jak ciepła. Czy można wejść do pokoju dziecinnego z twarzą ponurą? Czy naturalnym odnoszeniem się do dziecka nie jdst śmiech? Ale i pomiędzy dojrzałymi ludźmi a nawet wśród staruszków cóż jest milszego od prawdziwej wesołości? W domowym życiu nic tak nie uprzyjemnia obcowania, jak równy, dobry humor wszystkich, co bynajmniej do osiągnięcia nie jest trudne. Czasem wystarcza dobra wola jednej tylko obdarzonej dowcipem i wesołością osoby. Niekiedy ogólną radość można wykrzesać wspólną zabawą, do której każdy w miarę możności się przyczynia. Ośmieszone ongi gry towarzyskie - sekretarze, cenzurowane, szarady itp. wyrabiają dowcip, przytomność umysłu, werwę odpowiedzi. Nie idzie taka zabawa bez drobnych poświęceń ze strony starszych: trzeba zaniechać na razie ulubionego bridgea, otrząsnąć się z pewnej ociężałości myślowej, zastosować do hałaśliwej żywotności dzieci. To prawda. Rezultat w formie zdrowego, zaraźliwego, młodego śmiechu wynagrodzi hojnie poniesioną małą ofiarę. Mówił mi kiedyś pewien Amerykanin, że zaraz po przybyciu do Polski zauważył, że się tu ludzie nie umieją wesoło bawić. Odpowiedziałam, że niegdyś


#59


umieli, ale zapomnieli w latach niewoli. Niechże w rodzinach polskich jak najprędzej zapanuje znowu jasna wesołość.

Zabawa rodziców z dziećmi, dorosłych z młodzieżą, nie wyklucza koniecznego poczucia karności, a tym bardziej należnego uszanowania. Przeciwnie, łagodząc ich formy zewnętrzne, pogłębiać powinna treść owej karności i szacunku przez zbliżenie wzajemne, przez wdzięczność za dobre chwile, wspólnie spędzone. Niesłychane są nieraz narzekania na brak posłuchu i uszanowania w młodym pokoleniu. Prawie zawsze rodzice tu sąwinniejsi, niż dzieci: nie umieją rozkazywać, nie umieją chcieć, aby ich słuchano. Narzucając uprzykrzenie swoją wolę w drobiazgach, gdy chodzi o rzeczy istotnie ważne, rezygnują z prawa ścisłego nakazu, jakie im przysługuje. W ten sposób tracą autorytet. Przy tym zbytnia poufałość form zewnętrznych, ta jakaś dziwna bezceremonialność obyczaju współczesnego w rodzinie przyczynia się do zatracenia potrzebnej subordynacji. Ongi w Polsce mówiono: „pan ojciec, pani matka", dziś dzieci wołają francuską modą „ty" do rodziców. Nie pochwalajmy tej nowości, niezgodnej z treścią wychowania narodowego. Nie przywiązując nadmiernej wagi do beztreściwej formalistyki manier i zachowania, wymagajmy ścisłego przestrzegania obowiązującej każdego grzeczności, uprzejmości. Niech dzieciom nie wolno będzie zaniedbywać zwyczajowego „dzień dobry" i „dobranoc", niech dziękują rodzicom po obiedzie, niech będą przyzwyczajone do obowiązku oddawania gościom i starszym oznak szacunku. Wtedy, pomimo że rodzice w zabawach ich często brać zechcą czynny udział, pomimo szczerej i prostej ufności, jaka w stosunku dzieci do rodziców panować winna, nigdy nie usłyszymy lekceważącego tonu z ich strony, nigdy też nie wyczujemy tak przykrej, a nieraz słusznej, uwagi podrastającej naszej młodzieży: „Mama nas nie rozumie"; „Ojciec tego nie odczuwa".

Rodzina jest istotnie najważniejszą komórką ustroju społecznego w każdym narodzie. Od wieków wrogowie cywilizacji chrześcijańskiej usiłują różnymi sposobami wprowadzić zamęt, dezorganizację i zepsucie w życie rodzin; za pomocą celowej, konsekwentnej demoralizacji dochodzą w krajach Europy i Ameryki do opanowania mas, do zwycięstwa zła nad dobrem. Polska rodzina dotąd była nietknięta zarazą. Strzeżmy jej, jak drogocennego skarbu pokoleń.



#60


Czesław Martyniak, Państwo i rodzina, Poznań 1930, ss. 18-27

Znaczenie rodziny jako instytucji społecznej

Zbadajmy teraz znaczenie rodziny, jako już zorganizowanej przez prawo i utrwalonej przez stały obyczaj instytucji społecznej.

Należałoby tu powtórzyć wiele uwag, wypowiedzianych przed chwilą z okazji przyczynowego działania prawa małżeńskiego, nie sposób bowiem odseparować działania prawa od instytucji, której strukturę jurydyczną ono organizuje. Te dwie rzeczy są w rzeczywistości w jak najściślejszym związku ze sobą i ich wpływy wzajemnie się przenikają.

A) Społeczne znaczenie rodziny wypływa przede wszystkim z jej znaczenia moralnego. To, co etyczne, jest zarazem społecznie dodatnie. Aby pokój i porządek panowały w życiu społecznym, aby państwo mogło się pomyślnie rozwijać, obywatele muszą być ludźmi uczciwymi, zdolnymi do poświęceń, posłuszeństwa i karności, wdrożonymi do pracy, oszczędności itp. Otóż te wszystkie zalety etyczne wytwarza życie w zdrowej atmosferze ogniska rodzinnego. W życiu rodzinnym zjawiają się motywy do praktykowania wyrzeczeń, poświęceń, lojalftości, powstaje konieczność zdobywania siły woli, kształcenia charakteru, rozwoju ich możliwości zawodowych, pogłębianie swego wykształcenia itp.

Na uniwersytecie obserwujemy dość często, jak studia rozpoczynają ludzie, którzy od paru lat pozakładali ogniska domowe, którzy mają dzieci, i mimo to, a właściwie dzięki temu, pragną powiększyć swe wykształcenie i wartość zawodową, dużym nakładem pracy i paroletnich ograniczeń zdobyć dyplomy, z których kiedyś zrezygnowali, bądź to z powodu rzekomo zbyt trudnych warunków materialnych, bądź też po prostu z powodu braku ambicji i chęci do wytężonego wysiłku.

Nie mogę, a zresztą i nie potrzebuję wchodzić tu w szczegóły motywacyjnego i kulturalno-wychowawczego wpływu codziennego życia rodzinnego. Pragnę tylko raz jeszcze podkreślić, że jest on specjalnie wzmocniony, jeśli instytucję rodziny łączy się z religią. Przez to całe życie rodzinne jest opromienione odblaskami boskości, nabiera charakteru poważnego, sakralnego, który będzie pomocą w znoszeniu trudnych chwil, w jakie obfituje każde współżycie ludzi. Krótko mówiąc, rodzina katolicka jest instytucją, w której kobieta i mężczyzna mogą rozwijać.


#61


w pełni każde sobie właściwą osobowość, stanowi więc doskonały ośrodek samowychowania rodziców.

B) Jeśli jednak rodzina jest doskonałym ośrodkiem samowychowania rodziców, to nie tylko z powodu współżycia małżonków, lecz może głównie dlatego, że stanowi ona zarazem ośrodek wychowania dzieci.

Mówiliśmy już, że aczkolwiek instynkt rodzicielski budzi się u większości ludzi, to jednak, aby móc się całkowicie rozwinąć, potrzebuje odpowiednich warunków. Jednym z nich jest właśnie rodzina. Stwierdzono fakt, którego motywy psychologiczne łatwo odgadnąć, że związki pozamałżeńskie są prawie zawsze bezdzietne.

Rodzina więc jest źródłem liczebnej wielkości państwa. Lecz prawdziwą siłą państwa, gwarancją jego rozwoju i potęgi, to nie tylko ilość obywateli, ale również, i to przede wszystkim ich wartość moralna, siła charakteru i moc ducha. Od moralnej tężyzny obywateli zależy nawet ich liczba: wszak małżeństwa słabe duchem cofną się przed trudami, związanymi z posiadaniem i wychowaniem potomstwa. Wychowanie dziecka, wpojenie weń cnót moralnych, praktyk religijnych, rozwój wszystkich jego władz: woli i umysłu, a specjalnie uczuć najlepiej odbywa się w rodzinie. Rodzice są naturalnymi wychowawcami swoich dzieci. Zwykle są też oni wychowawcami najlepszymi, nie w ogóle, nie dla jakichkolwiek dzieci, lecz właśnie dla swoich, dlatego, że to są ich własne dzieci.

Nawet Kościół, mający do rozporządzenia tysiące członków różnych zakonów i kongregacji, którzy bezinteresownie z miłości ku Bogu poświęcić pragną całe swe życie wychowaniu dzieci i młodzieży, nawet ten Kościół powiada, że pierwszym, naturalnym i koniecznym środowiskiem wychowawczym jest rodzina**6 Uczeni katoliccy zgodnie oświadczają, że zakłady wychowawcze, nawet zakłady katolickie, nie zdołają zastąpić rodziny**7.

Trudno więc przypuścić, aby państwo, nie rozporządzające nigdy taką ilością idealnych powołań pedagogicznych, zdołało zorganizować zakłady, mogące zastąpić rodziców.


**6 Pius XI, Encyklika o chrześcijańskim wychowaniu młodzieży. Drukarnia watykańska Polyglotta 1929, s. 24.

**7 Ks. dr Antoni Szymański, Socjologia rozwodów, s. 286; Jacques Leelerq, Lecons de droit natur el III. La Familie, Namur 1933, s. 132.


#62


Wychowanie internatowe czasem, gdy rodzina jest rozbita, staje się niezbędne, prawie zawsze wychowanie szkolne jest pożądane, jako przedłużenie i uzupełnienie wychowania rodzinnego, nic jednak nie zdoła całkowicie zastąpić rodziny. Najlepiej jest, jeśli przynajmniej przez pierwsze lata dziecko zostaje wychowywane przez rodziców wśród rodzeństwa. Nawet rodzina niedoskonała, posiadająca pewne braki, jest bardziej usprawniona do wychowania, niż zakład wychowawczy. Dzieci, wychowywane w zakładach, mające doskonałe warunki higieniczne, rozwijają się o wiele wolniej i gorzej, niż w rodzinach i to nawet w rodzinach biednych, np. czteroletnie mówią, podobno, tak jak dwuletnie w rodzinie i to mówią gorzej i z wadami, np. wymowa niektórych samogłosek, które zostają im na całe życie. Brak im w zakładach całego szeregu bodźców, podniet uczuciowych, wrażeń, które otrzymują w środowisku rodzinnym.

Wszak w tysiącach, jeśli nie w milionach rodzin włościańskich, robotniczych, rzemieślniczych, a nawet urzędniczych, rodzice nie posiadają potrzebnego zasobu wiedzy, nie znają racjonalnej higieny, często są w pełni wad i słabości, a jednak z tych rodzin wychodzą dzielne i społecznie pożyteczne jednostki.

Toteż słusznie i pięknie mówi katolicki kodeks społeczny: „Rodzina jest źródłem, z którego bierzemy życie, pierwszą szkołą uczącą nas myśleć, pierwszą świątynią, w której uczymy się modlić", (p. 10)

Prawda, że wiele rodzin nie stoi na wysokości zadania, że jedne składają całkowicie ciężar wychowania w ręce obcych, że w innych dziecko będzie sycone przykładami egoizmu, posuniętego czasami aż do niewierności i innych występków. O czym to świadczy? Czy o tym, że rodzina z istoty swej jest nieusprawniona do wychowania? Czy też, że właśnie w tych rodzinach sprzeniewierzono się naturalnemu powołaniu, nadużywając instytucji, przeznaczonej do tak pięknego celu?

Kardynalny błąd wielu krytyków rodziny katolickiej polega na niezrozumieniu natury człowieka i właściwej roli instytucji społecznych. Człowiek to jestestwo tego rodzaju, które wszelkie wartości na tym świecie, wartości materialne, intelektualne i moralne, musi zdobywać osobistym wysiłkiem umysłu i woli. Często krytykom i reformatorom społecznym wydaje się, że można skonstruować taki ustrój, z którego automatycznie wypłynie raj na ziemi; że można np. utworzyć taki ustrój gospodarczy, z którego automatycznie wypłynie dobrobyt; że można nadać rodzinie taką strukturę jurydyczną, która automatycznie uszczęśliwi jednostki; że można uchwalić takie ustawy eugeniczne, któremitomatycznie, bez wysiłku jedno-


#63


stek i rodzin, dadzą krajowi pokolenia zdrowe i mocne fizycznie i moralnie. „Chcemy być zdrowi, bogaci, mądrzy, moralni, ale bez wysiłku. Chodzi o zdrowie? Niech lekarze spreparują jakąś pigułkę. Połknie się i już będziemy zdrowi. Chodzi o dobrobyt? Niech ekonomiści obmyślą środki, prawnicy zredagują ustawę, władza uchwali, a dobrobyt sam się zjawi. Chodzi o moralność? Reformatorzy niechaj wynąjdą jakieś środki i od razu bez naszego wysiłku, te środki uczynią nas moralnymi.

Jeśli istnieją pewne niedomagania życia rodzinnego, jeśli są nieszczęśliwe małżeństwa i rodziny, w których źle wychowują dzieci, to żadnemu z wrogów rodziny nie przyjdzie na myśl spytać, czy to przypadkiem nie wina samych małżonków lub rodziców. Kto winien? „oczywiście, sama instytucja rodziny, a zwłaszcza rodziny katolickiej. Przestarzały automat należy zmienić, zastąpić nowym i od razu wszystko się zmieni, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej".

Nie tędy droga! Automatów na zdrowie, dobrobyt, wiedzę, sztukę czy moralność nikt nie wynajdzie. Osobistego wysiłku nic nie zastąpi. Takich praw czy instytucji, które automatycznie bez pracy człowieka zapewnią szczęście jednostce, społeczeństwu i państwu nikt nie stworzył i z pewnością stworzyć nie zdoła. Prawa i instytucje grają tylko rolę pomocniczą, ułatwiającą człowiekowi wysiłek osobisty, ale go nie zastąpią.

Nie ma żadnej konkretnej instytucji ludzkiej, która by nie mogła być nadużywana. Każda, nawet najbardziej czci godna i pożyteczna, może przez nadużycia stać się godną prawie pogardy i społecznie szkodliwą.

O ile jakaś rodzina jest wyraźnie szkodliwa, wtedy powinno interweniować państwo i zresztą prawodawstwa przewidują konieczność takiej interwencji, regulując wypadki odebrania dzieci rodzicom**8.

Nie chodzi nam jednak w tej chwili o dyskutowanie możliwych nadużyć i sposobu zapobiegania im, a tylko o skonstatowanie, że rodzina z istoty swej jest instytucją jak najbardziej pożyteczną z punktu widzenia społecznego i państwowego, jako naturalny ośrodek rodzenia się i wychowania dzieci.

To znaczenie populacyjne i wychowawcze rodziny może powinno by być najłatwiej zrozumiałe. Dziś jednak różne teorie tzw. nowej moralności znakomicie zagmatwały rzecz, zdawałoby się, tak jasną dla nieuprzedzonego umysłu.


**8 Np. art. 339 i 340 k.c.k.p.


#64


C) Ze znaczenia rodziny, jako ośrodka wychowawczego, wypływa jej znaczenie jako czynnika konserwatywnego w społeczeństwie i narodzie.

Rodzice starają się przekazać dzieciom cały swój dorobek życiowy, dorobek nie tylko materialny w postaci dóbr majątkowych, ale również i duchowy w postaci poglądów etyczno-religijnych, przekonań społeczno-politycznych, w formie stanowiska społecznego itp. Dzieci wchodzą w życie społeczne jako członkowie tej rodziny, jako synowie czy córki tych rodziców, dziedzicząc po nich szacunek lub lekceważenie przez opinię swego środowiska. Przez to rodzina jest w społeczeństwie elementem ewolucyjnym, czynnikiem stabilizacji stosunków, gdyż zwykle tylko stopniowo z pokolenia w pokolenie rodzina wznosi się coraz wyżej w hierarchii społecznej przez bogacenie się i lepsze kształcenie dzieci. Przeskakiwanie kilku szczebli hierarchii społecznej przez jednego osobnika należy do rzadkości. Są to wypadki raczej głośno publikowane i dlatego częściej dochodzą do świadomości ogółu, sprawiając wrażenie, że są w ilości większej, niż w rzeczywistości.

Wszyscy, a może specjalnie prawnicy, dobrze sobie zdają sprawę z tego, jakie znaczenie dla życia społecznego ma stabilizacja stosunków. Dlatego mówię „specjalnie prawnicy", że jedną z bardzo ważnych funkcji społecznych prawa jest gwarancja spokoju i pewności stosunków. Toteż rola rodziny, jakcj takiego czynnika stabilizującego stosunki, jest bardzo doniosła i pożądana.

Z narodowego punktu widzenia rodzina, jako ognisko tradycji, czci pokoleń minionych, dawnych wysiłków, walk i poświęceń, ma znaczenie pierwszorzędne, boć życie narodowe musi czerpać soki z przeszłości. Cały dorobek kulturalny ludzkości opiera się na pracy długich pokoleń. Słusznie zauważył Comte: „L'humanite est composee de plus de morts que de vivants". Z równą, a nawet większą jeszcze słusznością stosuje się to do narodu. Rola przeszłości dla utrzymania jedności narodowej jest często o wiele większa, niż rola teraźniejszości.

Gdyby wartości materialne i duchowe zdobyte przez każde pokolenie nie zostały przekazane następnemu, gdyby każde nowe pokolenie zaczynało pracę cywilizacyjną od początku - nie byłoby postępu.

Toteż instytucje, jak rodzina, szkoła, które spełniają rolę konserwatywną, mają doniosłe znaczenie społeczne i narodowe. Stałyby się one wtedy złe, gdyby przeszkadzały w wytwarzaniu i narastaniu nowych wartości.


#65


D) I jeszcze jedno znaczenie rodziny, jako instytucji społecznej. Mówiliśmy już, że w rodzinie kobieta i mężczyzna mogą w pełni rozwijać każde sobie właściwą osobowość. Do tej myśli jeszcze teraz powrócimy. Wszyscy znamy starą psychologię, która rozróżnia w człowieku intelekt, wolę i uczucie. Pamiętając o dwu pierwszych, często w programach wychowania i w całym życiu społecznym zapomina się o tej ostatniej stronie psychiki ludzkiej: o uczuciu i konieczności pielęgnowania go.

Rola rodziny jest w tym względzie nie do zastąpienia. O wpływie prawa małżeńskiego na psychikę kobiecą już była mowa poprzednio. Przyjrzyjmy się teraz jeszcze, jakie jest znaczenie życia rodzinnego dla mężczyzny. Naturalnie, w związku małżeńskim mężczyzna znajduje zaspokojenie i zarazem rozumne ograniczenie swych naturalnych skłonności. Małżeństwo oznacza ograniczenie instynktów zmysłowych, gdyż pomijając nawet względy bardziej subtelnej natury, już dłuższe czy krótsze okresy słabości i chorób żony, ciąże czy przymusowe rozłąki zmuszają do opanowania popędu.

Ale małżeństwo oznacza dalej rozwój strony uczuciowej u mężczyzny. Prace zawodowe, stałe obracanie się w kole interesów, spraw, problemów, całe w ogóle nastawienie życia może przygłuszyć, jeśli nie zupełnie stłumić tę stronę psychiki męskiej. Nawet modni w pewnych kołach pisarze współcześni (jak Lindsey i B. Rüssel), których akcja dąży do rozbicia rodziny, przyznają, że zastąpienie rodziny racjonalną, ich zdaniem, państwową hodowlą ludzi, polegającą na wprowadzeniu instytucji zawodowych matek i zniesieniu ojcostwa przez oddanie dzieci od chwili urodzenia na wyłączne wychowanie państwa, zupełnie wyjałowi uczuciowe życie mężczyzny**9. Rodzina chroni przed tym. Stały i bliski kontakt z oddaną sobie kobietą, która jest zwykle uczuciowo subtelniejsza i psychicznie delikatniejsza od mężczyzny, wydelikatnia i wysubtelnia jego uczucia, pozbawiając go zarazem cech tego egoizmu, do którego skłonności tkwią w każdej istocie ludzkiej,


**9 Oto jak pisze Rüssel: „Moim osobistym przekonaniem, które z pewnym wahaniem wysuwam, jest, że usunięcie ojcostwa, jako społecznie uznanego związku między mężczyzną a dzieckiem, wyjałowi uczuciowe życie mężczyzn, tak iż sprowadzi w końcu nudę i rozpacz. Wydawanie na świat dzieci będzie stopniowo zanikać i cywilizowana ludzkość zacznie być uzupełniana liczebnie przez plemiona, które zachowały dawne zwyczaje". Bertrand Rüssel, Małżeństwo i moralność, Wyd. Rój, b.r.w., s. 157.



#66


a może szczególnie w mężczyźnie z powodu wspomnianych warunków pracy zawodowej. Jeśli zaś z czasem do miłości do żony dołączy się miłość do dzieci, to tym bardziej przyczyni się ona do całkowitego i harmonijnego rozwoju psychiki

męskiej.

Taki wpływ rodziny jest ważny nie tylko z punktu widzenia harmonijnego rozwoju wszystkich stron duszy jednostki, ale ma ona zarazem ogólniejsze znaczenie społeczne i państwowe. Już Arystoteles, polemizując z komunistycznymi zapędami Platona, podkreślał, że jedność w państwie czy w narodzie nie może opierać się tylko na racjonalnym podziale pracy i funkcji, ale że musi znaleźć oparcie i wzmocnienie w więzi uczuciowej - w przyjaźni**10. Otóż rodzina jest doskonałą wylęgarnią uczuć. W rodzinie, w małym kółku najbliższych najlepiej może się rozwinąć strona uczuciowa człowieka.

Tam dzieci, a nierzadko i rodzice uczą się kochać i poświęcać dla drugich. Uczucia sympatii, przyjaźni i miłości, zaprawione i wzmocnione w gronie rodzinnym, mogą się potem zupełnie naturalnie rozszerzać na większe zbiorowości, jak

naród, państwo, Kościół.

Nawet ojciec pozytywizmu, August Comte, doceniał to znaczenie rodziny i pisał, że życie rodzinne, w małym kółku najbliższych, jest z natury rzeczy specjalnie przeznaczone do tego, aby bezpośrednio i w sposób najpełniejszy zespolić i rozwijać nasze uczucia, i że z tego powodu pośrednio stanowi niezbędne przygotowanie do życia społecznego, gdyż koncentracja jest tak konieczna dla uczuć, jak uogólnienie dla myśli.

Nie rozumiał tego Platon, któremu się wydawało, że zniesienie rodziny wzmoże jedność państwa i zadzierzgnie między wszystkimi obywatelami bezpośrednie węzły najściślejszego przywiązania.

Komunistyczne utopie platońskie krytykował Arystoteles, wykazując, że przyjaźń i miłość podobne są do słodkiej esencji, która traci na smaku w miarę jak się do niej dolewa więcej wody.


**10 Polityka, ks. II.


#67


Rodzina elementem składowym dobra publicznego

Przypomnijmy sobie teraz to, co mówiliśmy na początku o pojęciu dobra publicznego. Dobro publiczne jest środkiem dla zapewnienia pełnego rozwoju jednostki, toteż istotnym jego elementem składowym, jest dobro jednostki. Skoro rodzina jest instytucją naturalną wymaganą przez to dobro, to między celami państwa, a przyczynowym działaniem instytucji rodziny istnieje zasadnicza zbieżność. Zbieżność ta jest tym łatwiejsza do zrozumienia, że rodzina jest nie tylko instytucją zaspokajającą naturalne aspiracje i uszlachetniającą człowieka, lecz zarazem naturalnym ośrodkiem, w którym przychodzą na świat i wychowują się dzieci.

Stąd łatwy wniosek, że państwo, jego wielkość i potęga powstaje i utrzymuje się nie tylko dzięki wysiłkom wybitnych jednostek, wielkich budowniczych i wodzów narodu, ale również przez współdziałanie całej masy zwykłych tzw. szarych obywateli.

Każdy zakładający nową bądź uzdrawiający swą dawną rodzinę jest w swoim zakresie budowniczym wielkości państwa. Jego wysiłki, poświęcenia i ofiary są jedną z owych milionów cegiełek, które składają się na gmach wielkiej i potężnej państwowości.

A skoro tak jest, to nie sposób nie wyciągać dalszego wniosku, że rodzina stanowi część składową dobra publicznego i że prawodawca powinien tak urządzać warunki życia społecznego za pomocą środków sobie dostępnych, aby ułatwiać i popierać życie rodzinne. Nie jest naszym zadaniem wchodzić tu w szczegóły opieki państwa nad rodziną. Powiedzmy krótko, że cała konstrukcja i nastawienie prawodawstwa powinno być takie, aby zapewnić przepisom prawa małżeńskiego pełnię ich działania przyczynowego, tj. motywacyjnego i kulturalno-wychowawczego. To nastawienie może się przejawić w chronieniu rodziny od przeróżnych plag, grożących jej rozkładem, w ułatwianiu nabywania i zachowywania własności rodzinnej, w ogóle w uwzględnianiu potrzeb rodzinnych, a nie tylko jednostkowych przy określaniu podatków, zapomóg, ustalaniu płac, rent, opłat szkolnych itp.



#68


Papież Pius XI, Encyklika „ O małżeństwie chrześcijańskim "(Casti Connubii), Poznań - Warszawa - Wilno - Lublin 1937, ss. 45-50


Dobrodziejstwo potomstwa

Dobrodziejstwo zrodzenia go

Że to jest dobrodziejstwem Bożym, naucza Pismo Św. i św. Augustyn; błogosławieństwo zaś małżeństwa wynika z godności człowieka, z celu jego z zadania rodziców i z pociechy dla rodziców z potomstwa.

Pierwsze więc miejsce pomiędzy dobrami małżeństwa zajmuje potomstwo. I zaprawdę, sam Stwórca rodzaju ludzkiego, który w dobroci swej w dziele rozkrzewienia życia postanowił ludzi użyć jako pomocników swych, nauczył tego, kiedy, ustanawiając w raju małżeństwo, powiedział do prarodziców naszych, a przez nich do przyszłych małżonków: „Rośćcie i mnóżcie się, i napełniajcie ziemię"

To samo wywodzi znamienicie Św. Augustyn ze słów św. Pawła Apostoła do Tymoteusza**12, mówiąc: „że celem rodzenia zawiera się małżeństwo, świadczy Apostoł, bo mówi" chcę, aby młodsze szły za mąż. A na wtrącone oytanie: - Dlaczego? - dodaje zaraz: Aby rodziły, stawały się matkami rodzin .

Jak wielkim dobrodziejstwem Bożym i błogosławieństwem małżeństwa jest dziecko, okazuje się z godności człowieka i celu jego najwyższego. Człowiek bowiem przewyższa już zacnością rozumnej swej istoty wszystkie inne stworzenia widzialne. Nadto Bóg pragnie, by ludzie rozmnażali się, nie tylko w tym celu, by istnieli i zapełniali ziemię, lecz daleko więcej w tym celu, by byli czcicielami Boga, poznawali Go, miłowali i posiadaniem Jego na wieczne czasy cieszyli się w niebie. Cel ten wskutek przedziwnego wyniesienia człowieka przez Boga do porządku nadprzyrodzonego przechodzi wszystko, co oko widziało, ucho słyszało i w serce człowieka wstąpiło**14. Łatwo stąd poznać można, jak wielkim darem dobroci Bożej, jak doskonałym owocem małżeństwa jest dziecko, zawdzięczające istnienie swe wszechmocy Bożej i współdziałaniu małżonków.


**11 Genes, j. 28.

**12 Tym., 5,14.

**13 Św. Augustyn, De bono coniung,cap. 24, n. 32 141. Kor. 2, 9.


#69

Rodzice chrześcijańscy niech zastanowią się również nad tym, że zadaniem ich nie tylko rozradzanie i zachowanie rodzaju ludzkiego na ziemi, a nawet nie tylko wychowanie pewnej ilości czcicieli Boga prawdziwego, lecz powiększenie liczby dzieci Kościoła Chrystusowego, zrodzenie mieszkańców niebiańskich i domowników Bożych**15, by lud służbie Boga i Chrystusa poświęcony z każdym dniem się pomnażał. A lubo małżonkowie chrześcijańscy, jakkolwiek sami uświęceni, uświęcenia na dzieci swe przelać nie mogą (przecież przyrodzone rozmnożenie życia stało się drogą śmierci, którą grzech pierworodny przechodzi na potomstwo), to jednak w pewien sposób biorą udział w pierwotnym małżeństwie w raju, gdyż zadaniem ich jest ofiarować Kościołowi własne swe potomstwo, które by przez tę płodną bardzo matkę dzieci Bożych odrodziło się przez kąpiel chrztu dla nadprzyrodzonej sprawiedliwości i stało się żywym członkiem Chrystusowym, uczestnikiem życia nieśmiertelnego i ostatecznie dziedzicem chwały niebieskiej, do której wszyscy serce tęsknimy.

Jeżeli matka, prawdziwie chrześcijańska, to rozważy, pozna zaiste, że do niej odnosi się w wyższym i pełnym pociechy zrozumieniu słowo Zbawiciela: „Niewiasta... gdy porodzi dzieciątko, już nie pamięta uciśnienia dla radości, iż się człowiek na świat narodził"**16. Wzniesie się ponad wszystkie bóle powołania swego macierzyńskiego, ponad jego troski i ciężary i z większym i świętszym prawem, niż owa matrona rzymska matka Grakchów, szczycić się będzie mogła w Bogu kwiecistym bardzo wieńcem swoich dziatek. I oboje małżonkowie uważać będą te dzieci, które skorym i wdzięcznym przyjęli sercem z ręki Bożej, jako skarb, powierzony im przez Boga, który zużyją na korzyść swoją i ziemskiej swej ojczyzny, lecz który w dzień rachuby z zyskiem Bogu oddadzą.

Dobrodziejstwo wychowania potomstwa

Dziecko nie może sobie wystarczyć, ani zaradzić w dziedzinie życia przyrodzonego i nadprzyrodzonego, ale zdane jest przez długie lata na pomoc, naukę i wychowanie innych. Dziecko zaś najlepiej wychowuje się na łonie małżeństwa, rodziny.


**15 Efez, 2, 19.

**16 Jan, 16,21.


#70


Na dobrodziejstwie wydania na świat nie wyczerpuje się jednak jeszcze dobro potomstwa, lecz inne do niego dołączyć się musi dobrodziejstwo, które polega na wychowaniu dziecka. Bardzo mało zaiste troski o nowo narodzone dziecko i tym samym o całą ludzkość byłby okazał Bóg najmędrszy, gdyby nie był zarazem udzielił prawa i obowiązku wychowania tym, którym udzielił możności i prawa rozbudzenia nowego życia. Znaną bowiem jest rzeczą, że dziecko nie może sobie wystarczyć ani zaradzić, nawet w dziedzinie życia przyrodzonego, a tym mniej w rzeczach dotyczących nadprzyrodzonego życia, lecz skazane jest przez długie lata na pomoc, naukę i wychowanie innych. Jasną jest jednak rzeczą, że z rozkazu natury i Boga prawo i obowiązek wychowania dzieci do tych przede wszystkim należy, którzy dzieło natury powołaniem do życia rozpoczęli i stąd nie mogą nie dokończyć dzieła rozpoczętego i na pewną go narazić zagładę. Tej tak ważnej potrzebie wychowania dzieci zaradza się najlepiej na łonie małżeństwa, w którym wobec nierozerwalnego węzła, jakim rodzice są złączeni, zawsze zapewnione są wspólny obojga trud i wzajemna pomoc.

Ponieważ jednak na innym już miejscu**17 obszernie omawialiśmy sprawę wychowania młodzieży, pragniemy to wszystko ująć słowami św. Augustyna: potomstwo oznacza, że ma sieje z miłością przyjąć i pobożnie wychować"**18. To samo wyraża jędrnie kodeks prawa kanonicznego: „Celem głównym małżeństwa jest rodzenie i wychowanie potomstwa"**19.

Dobrodziejstwo używania uzdolnienia celem rozniecania życia jest prawem i przywilejem samego tylko małżeństwa.

W końcu nie możemy dla wysokiej godności i wielkiego znaczenia podwójnego tego urzędu, powierzonego rodzicom dla dobra dziecka, pominąć milczeniem, że uczciwe używanie uzdolnienia, danego przez Boga, celem rozniecania nowego życia, jest wedle woli Stwórcy i prawa przyrodzonego prawem i przywilejem samego tylko małżeństwa, w którego uświęconych granicach powinno być utrzymane.


**17 Encyklika „Divini Illius Magistri", zdn.31 XII 1929.

**18 Św. Augustyn, De Gen. Ad litt., lib. IX, cap. 7, n. 12.

**19 Kodeks Prawa Kanonicznego, kan. 1013, § 1.



#71


Andrzej Niesiołowski, Rodzina jako instytucja społeczna, „Ruch Katolicki" 1935, nr 8, ss. 417-428

Rodzina jako instytucja społeczna

Zagadnienie rodziny traktuje się u nas katolików przede wszystkim ze stanowiska moralno-normatywnego. Zastanawiamy się nad tym co być powinno, konstruujemy postulaty wydedukowane z najwyższych nakazów Ewangelii, ale życie -jakby się zdawało - płynie swoją drogą, niewiele się troszcząc o wskazania moralistów.

Kto wie, czy fundamentalną przyczyną tego stanu rzeczy nie jest błąd, popełniony przez nas w wyborze punktu zaczepienia naszej pracy. Bierzemy zwykle jako punkt wyjścia nasze ideały i postulaty - i zużywamy całą energię na analizowanie tego co być powinno - miast troszczyć się o istotny stan rzeczy, miast badać dlaczego tak jest, jakie tu działają prawa i przyczyny. A jednak dopiero w oparciu o spokojną i rzeczową analizę rzeczywistości można obmyślać realny, możliwy do przeprowadzenia sposób walki z niedomaganiami, oparty na świadomości stojących do dyspozycji środków.

W kwestiach tych głos decydujący musi mieć socjologia, nie tyle ta, tzw. „socjologia chrześcijańska", polegająca na analizie zasad i postulatów programowych - ale socjologia empiryczna, naukowa, badająca bez żadnych założeń dane nam fakty.

Z tego punktu widzenia spróbujemy tu - w granicach zakreślonych krótkim artykułem - przeprowadzić analizę najistotniejszych dla nas problemów rodziny.

Specyficzne cechy rodziny

Rodzina ze stanowiska socjologicznego jest grupą bardzo specjalną, o pewnych cechach, różniących ją wyraźnie od innych grup społecznych. Terminu „rodzina" używać można w znaczeniu dwojakim: rodziny „małej", tj. małżeństwa wraz z dziećmi (ew. i rodzicami), i rodziny „dużej", obejmującej cały krąg krewnych. Nas tu interesować będzie rodzina „mała" - i w tym sensie będziemy terminu tego używać.



#72


Specyficzne cechy rodziny to: 1) dwustopniowość członkostwa (nadrzędni członkowie: rodzice - podporządkowani członkowie - dzieci; 2) trwałość związku rodzinnego; 3) jego fizjologiczne podłoże (dobór rodziców, zwłaszcza na podstawie doboru płciowego, z odchyleniami i przynależność dzieci na podstawie urodzenia); 4) celowość związku rodzinnego, oparta o pewne instynkty i naturalne potrzeby ludzkie; 5) jego rola społeczna.

Przyjrzyjmy się rodzinie ze stanowiska tych cech zasadniczych.


Hierarchia w rodzinie i emancypacja dziecka

Nadrzędność rodziców jest ugruntowana biologicznie. Dziecko dzięki swej nieporadności z natury rzeczy jest przedmiotem opieki tych, którzy mu dali życie. Jest to prawo przyrody, obowiązujące i w świecie zwierzęcym, jako konieczność immanentna, warunkująca zachowanie gatunku. Opieka ta i związane z tym istnienie więzów między dziećmi i rodzicami, istnieje u zwierząt tak długo, aż młode się usamodzielnią w zdobywaniu pokarmu. U ludzi stosunek każdy ma podłoże psychiczno-społeczne - i dlatego trwa on z natury rzeczy dłużej.

Przeżywany przez nas okres głębokiego przewartościowania wszystkich zasad próbował przewrócić i tę zasadę. Poprzez „stulecie dziecka" - proklamowane przez Ellen Key - doszliśmy do haseł emancypacji i równouprawnienia dzieci. „Jeżeli ojciec ma prawo powiedzieć: »Jasiu, przestań bębnić, boja chcę pracować« - to Jasiowi wolno również zażądać: „»Ojcze, przestań pracować, bo ja chcę bębnić«..." Takie zasady głosił zupełnie na serio jakiś teozoficzny reformator wychowania. Na wielką skalę próbowała zasadę wyrwania dziecka z rodziny przeprowadzić rewolucja rosyjska.

Można już dziś stwierdzić wyniki tego eksperymentu. Lenin, gdy ktoś zauważył, że jego plany nie zgadzają się z rzeczywistością, miał odpowiedzieć: „tym gorzej dla rzeczywistości". Taką walką z rzeczywistością, i to najistotniejszą, bo z prawami życia zbiorowego i z naturą ludzką były właśnie te próby rozbicia rodziny przez wyzyskanie naturalnego w każdej grupie antagonizmu między podgrupami, zwłaszcza przy podporządkowaniu jednej z tych grup. W Rosji antagonizm ten pogłębił się przez to, że młode pokolenie wychowane było w innych z gruntu pojęciach niż stare. Istniały więc wyjątkowo korzystne warunki dla rozbicia naturalnej hierarchii rodziny, opartej na podporządkowaniu dzieci. Lecz wynik tej akcji


#73


był tragiczny. Rzeczywistość okazała się jednak silniejszą niż wola rewolucji. Poprzez tragedię kroci czy nawet milionów zdziczałych dzieci, które tworzyły bandy, wymagające „likwidacji" przy pomocy karabinów maszynowych lub pogrzebów na żywo**20, dochodzą Sowiety do wniosku, że wychowanie nawet w idealnych żłobkach nie zastąpi rodziny, i dlatego nawraca się tam całą siłą pary do wychowania rodzinnego, a zatem i do podporządkowania dziecka rodzicom, przeciwko którym je buntowano, znieprawiając je zaprawianiem do szpiegostwa i donosicielstwa. Emancypacja dzieci, która w pewnej mierze była reakcją przeciw zbyt ostremu rygoryzmowi w wychowaniu w minionych stuleciach - załamuje się sama za siebie. Stare przykazanie czwarte dekalogu okazuje się jedyną normą stosunku dzieci do rodziców, zgodną z prawami życia. Chodzi tylko o to, by ze strony rodziców więcej było troski o dziecko i świadomości obowiązku wychowania go dla Kościoła, państwa i narodu - niż egoizmu, więcej myśli i dyscypliny, niż ślepych, nieopanowanych afektów. Rodzice dzisiejsi rzadko umieją się zdobyć na tę miłość prawdziwą dla swych dzieci, która nie jest instynktowną czułostkowością, lecz troską długodystansową o ich przyszłość - nie tyle pod względem kariery, ile wartości istotnych, moralnych i umysłowych. Ta prawdziwa miłość nie pobłaża, umie być twardą i stanowczą, ale też i wyrozumiałą, gdzie trzeba. Gdy ten typ stosunku między rodzicami i dziećmi się rozwinie, wtedy nie będzie już kryzysu spoistości rodziny, ani antagonizmu między pokoleniami. Antagonizm o tyle dziś musiał się spotęgować, że tempo przemian społecznych tak dalece się zwiększyło, że niepodobna już dziś zrozumieć się wzajemnie ludziom, których różni 25 lat życia. Właśnie jednak dlatego tylko większa dojrzałość duchowa obu stron może odbudować naruszoną, naturalną hierarchię rodzinną, jako szkołę podporządkowania z jednej, a odpowiedzialności (rodziców) z drugiej strony.


Problematy trwałości rodziny

Trwałość rodziny ludzkiej jest tą najistotniejszą cechą, która ją różni od rodziny zwierzęcej, istniejącej (zwłaszcza u ptaków) jedynie na czas konieczny do

W roku 1920 i 1921 ładowano schwytane „bezprizorne" dzieci do nie ogrzanych wagonów bydlęcych i wieziono je na wschód tak długo, aż wszystkie były „gotowe" do pochowania w przygotowanych już rowach. Stwierdziły to relacje świadków naocznych jak ks. prałat Kwiatkowski, członek polskiej delegacji pokojowej.



#74


wychowania młodych, tj. doprowadzenia ich do samodzielności biologicznej. Na prymitywnych stopniach rozwoju spotykamy i u ludzi rodziny nietrwałe, albo też oparte na poliandrii czy poligamii. W dawniejszej etnologii uważano to za wcześniejsze fazy rozwoju. Nowsze teorie uznają, że naturalną formą współżycia jest rodzina, oparta na trwałym związku mężczyzny z kobietą, a dzieci z matką, wszystko zaś inne, to tylko odchylenia czasowe**21. Z matką dzieci zawsze łączą więzy silniejsze niż z ojcem; wynika to z większej bliskości fizjologicznej i z tego, że matka w życiu dziecka odgrywa znacznie większą rolę. U ludów prymitywnych rola ojca często zupełnie kończy się na akcie fizjologicznym spłodzenia. Jest to już jednak pewne skrzywienie ustroju rodzinnego, a nie jeden z „typów". U wyżej rozwiniętych społeczności ojciec jest przede wszystkim przedstawicielem grupy, odpowiedzialnym przed nią za wychowanie dziecka, a zarazem naturalną głową rodziny. Są jednak, jak wiemy, plemiona, u których głową rodziny jest matka (matriarchat). Są to jednak wyjątki. Przewaga mężczyzny opiera się na jego większej sile fizycznej, a zwykle i umysłowej. W miarę rozwoju kulturalnego następuje pewna emancypacja kobiety. Decydującą była tu rola chrześcijaństwa, które dopiero dało kobiecie zasadnicze równouprawnienie**22, choć uznawano zasadę podporządkowania kobiety, w ostatnich czasach mocno złagodzoną**23. I tu najradykalniejsze reformy przeprowadził bolszewizm. W pierwszej fazie rewolucja komunistyczna, w zupełnej zgodzie ze swą materialistyczną ideologią, zniosła zupełnie rodzinę, uznając związek mężczyzny z kobietą za rzecz chwilowego porozumienia. Skutki tych teorii stwierdził już sam Lenin. Przyznał on w rozmowie z Klarą Zetkin, że młodzież czerwona zupełnie oszalała i wytworzyły się stosunki jak w burżuazyjnym domu publicznym. Pragnienie trzeba zaspokoić, ale nie w kałuży. Ponieważ do miłości należy drugi, a powstać przy tym może ten trzeci, więc społeczeństwo ma prawo i obowiązek interesować się sprawą stosunków seksualnych. Nadużycia nie dają siły i radości życia, lecz czerpią z niej**24.


**21  R.Thumwald, Werden, Wandel und Gestaltung von Familie, Verwandschaft und Bünden, Berlin und Leipzig 1932, s. 7.

**22 Pod tym względem islam, który kobiecie odmawia duszy i traktuje ją jako narzędzie rozkoszy mężczyzny, stanowił wielki krok wstecz.

**23 Por. reformę prawa kanonicznego, znoszącą przysięgę posłuszeństwa małżeńskiego.

**24 W. Halle, Die Frau in Sowjetrussland, Berlin 1932, s. 166. Rozmowa odbyła się w roku 1920.


#75


Cenne to są słowa, gdyż oznaczają one przyznanie bankructwa całej bolszewickiej reformy seksualnej przez samego twórcę komunistycznego państwa. Istotnie też rozwój poszedł w Rosji w kierunku rehabilitacji monogamii**25, która wprawdzie nie jest ustawowo obowiązującą, gdyż sowieckie ustawodawstwo nie zakazuje poligamii, lecz propaguje się ją z całym naciskiem**26. Leżało to widać w planie wychowawczym Opatrzności, że znalazł się naród, który chciał na swojej skórze wypróbować skutki zlekceważenia praw naturalnych i Bożych. Trzeba tylko, by wyniki eksperymentu komunistycznego zostały należycie i obiektywnie opracowane, a będziemy mieli w rezultacie potwierdzenie empiryczne tego, co dotąd było jedynie przedmiotem posłuszeństwa wobec tradycji i Bożych nakazów. Wyniki te można by w tej mniej więcej formie ująć: rodzina jest naturalną prakomórką społeczną i jest to grupa fizjologiczna, której trwałość warunkuje możność wypełnienia jej istotnych zadań - dostarczania narodowi i państwu przyszłych obywateli. Grupa ta mogłaby być grupą nietrwałą, jak rodziny zwierzęce, gdyby zadania wychowania dzieci kończyły się u człowieka równie szybko i nie wymagały powiązań psychiczno-społecznych. U normalnej rodziny ludzkiej wychowanie dzieci trwa w każdym razie tak długo, jak młodość kobiety, a zatem i jej ponętność seksualna. Pomoc mężczyzny w wychowaniu dzieci jest tym potrzebniejsza, im starsze są dzieci. Wymaga to utrzymania się małżeństwa. W miarę słabnięcia popędu płciowego wytwarzają się inne więzy - natury bardziej psychicznej i społecznej: przyzwyczajenie wzajemne i wyrastające z tego przywiązanie oraz poczucie obowiązku względem dzieci, które są głównym łącznikiem.

Likwidacja trwałego małżeństwa wymaga jako konsekwencji przejęcia przez państwo całego ciężaru wychowania dzieci. Komunizm zupełnie słusznie wyciągnął ten wniosek. Trzeba też zrozumieć życiowe, a nie tylko doktrynalne jego przesłanki. Nie ulega kwestii, że wychowanie dzieci w rodzinach, zwłaszcza nowoczesnego proletariatu, stało na bardzo niskim poziomie. Na wsi - nie było go prawie wcale - i dzieci traktowano jako same siły robocze. Trzeba było dopiero eksperymentu, by się przekonać, że państwo nie może udźwignąć tego ciężaru a przy tym ciepło życia rodzinnego, ten stosunek indywidualny, osobisty, na więzach krwi oparty rodziców do dzieci i na odwrót nie da się zastąpić przez najbardziej


**25 Tamże, s. 283.

**26 Tamże, s. 189. Szóste „prawo seksualne" prof. Salkinda głosi, że miłość winna być oparta na monogamii, a trwałość stosunku jest lepsza niż odmiana.


#76


nawet planowe, metodyczne wychowanie w jakiejś „hurtowni" dziecięcej. Reformę należy pchnąć w innym kierunku: nie znosić spójni rodziny i wychowania domowego, lecz pogłębić ją i rozbudować racjonalnie. Zrozumiano to już - mniej lub więcej ostatecznie w samej Rosji, gdzie życie powoli rozkrusza i przełamuje błędną doktrynę. I u nas rysują się poważne zapędy w tym kierunku. Ich organizacyjną podstawą mogą być koła rodzicielskie, przy szkołach - instytucja, nadająca się do rozbudowy w kierunku - stworzenia szkoły dla rodziców. Oczywiście wymaga to jeszcze głębszego przygotowania pedagogicznego samych nauczycieli ale w każdym razie istnieją tu ogromne i realne możliwości. Ważną, decydującą byłoby tu rzeczą żeby i katecheta został w wyższym stopniu do tej współpracy z domem wciągnięty.

Wychowanie trwa tym dłużej, im wyższy ma wydać typ człowieka. I dorosłym dzieciom potrzeba oparcia o dom rodzinny, o dojrzałą radę osób najbliższych i pomoc w ciężkich chwilach życia. Potrzeba im przede wszystkim tego ciepła kontaktu bezpośredniego o największej bliskości, nie hamowanej konwenansem. Dziś wprawdzie rysuje się - choć blado jeszcze - inny typ stosunków osobistych, oparty na wspólnocie nie krwi ale ducha. Wyższość tej zasady podkreślił sam Chrystus Pan, nakazując opuszczenie najbliższych dla Niego. Ten prymat stosunków, na więzach duchowych opartych zaznacza się tym silniej, im więcej wyrastamy poza poziom, na którym wegetatywno-gospodarcze i hedonistyczne potrzeby wypełniają całe nasze życie. Lecz znaczenie więzów rodzinnych przez to nie zanika. Z jednej strony właśnie konieczność współżycia ludzi, nieraz - mimo wspólności środowiska - bardzo odmiennych w nastawieniu światopoglądowym, moralnym i życiowym - jest właśnie niezrównaną, nieodzowną wprost szkołą kultury duchowej (dzięki konieczności znoszenie się mimo różnic) - z drugiej strony coraz częściej małżeństwa dobierają się na podstawie duchowej wspólnoty, do której pociąg seksualny dołącza się jako objaw wtórny.

Brak tej zdolności współżycia jest przyczyną dziś tak groźnego rozkładu spójności rodziny. Powierzchowne rozumowanie narzuca tu wniosek, że - choć należy dążyć do zachowania trwałości rodziny, nie można jednak przemocą jej więzów utrzymywać, gdzie współżycie stało się niemożliwe. Takie stawianie sprawy przeoczą fundamentalny fakt psychologiczny: właśnie możność uzyskania rozwodu pozwala rozwijać się tej myśli, stwarza to w stosunku do konieczności znalezienia modus vivendi - tę drugą alternatywę. Jej brak jest tym czynnikiem,


#77


który zmusza do przystosowania się wzajemnego. Jeżeli napięcia emocjonalne są silniejsze niż wola i możność akomodacji, wtedy i Kościół uznaje separację. Lecz separacja nawet dla strony mniej winnej (nie zdarza się chyba, by jedna strona była zupełnie niewinna), nie może być nagrodą, umożliwiającą przyjemną odmianę w stosunkach seksualnych - kosztem dzieci (o ile są), dla których rozbicie rodziny jest zawsze krzywdą groźną w skutki - zwłaszcza w dziedzinie rozwoju moralnego. Separacja może być jedynie traktowana jako zawieszenie współżycia, dla uniknięcia większego zła, ale niejako zniesienia więzów, których nierozerwalność jest oparta na tak istotnych prawach życia. Nierozerwalność małżeństwa, to nie wymysł rygorystycznych teologów, ale postulat socjologiczny, który dziś dopiero coraz lepiej rozumieć poczynamy. Sakralna sankcja instytucji małżeństwa, którą w zdecydowanej formie dopiero chrześcijaństwo przyniosło -jest nieodzownym warunkiem utrwalenia tych więzów, którymi życie aż nazbyt często tak silnie szarpie a zarazem jest to uświęcenie religijne - i sublimacja („uwznioślenie") tych dążeń instynktownych, których opanowanie jest głęboko w tajnikach sumienia ugruntowanym postulatem moralnym, który świtał już w umysłach pogańskich**27. Popęd płciowy, ten głos ciała, z którym tak strasznie szarpać się musi dążąca do wyzwolenia dusza ludzka, zostaje dzięki sakramentalnej sankcji małżeństwa podporządkowany wyższym celom społecznym, obowiązkowi moralnemu wobec grupy. Jest to inna forma zwycięstwa ducha nad ciałem - podporządkowanie, a nie zabicie instynktu.

Jest rzeczą zupełnie zrozumiałą że to okiełznanie najpotężniejszego z żywiołów, wymaga współdziałania wszystkich możliwych do uruchomienia sił: presji grupy i obyczajów, które w miarę postępu zastępujemy zracjonalizowaną, świadomie przyjętą normą prawną twardych ram ustawodawczych, utrudniających jak najbardziej wszelkie emancypacje - nie człowieka, ale jego zachcianek i najniższych instynktów - a przede wszystkim decydującej o wyniku i trwałości powiązania presji moralno-religijnej. Tylko wzgląd na życie wieczne może okiełznać te siły odśrodkowe, rozsadzające spójnię rodziny, których ilość w czasach obecnych wzrasta. Trzeba sobie z tego zdać sprawę, że tak silna dawniej presja opinii przestała być skuteczną, odkąd wytworzyła się opinia przeciwna obozu liberalnego. Wprawdzie u nas jeszcze nie zyskała ona wpływu przerażającego, ale w każdym


**27 Por. instytucję westalek w Rzymie.


#78


razie istnieje już możliwość oparcia się o inną grupę, mającą również uzasadnioną ideologię. Ponieważ w duszy ludzkiej zawsze prawie wola i instynkt są silniejsze od intelektu, więc uznajemy najchętniej te prawa, które nam są wygodne. Kto chce mieć rozwód, może się już dziś oprzeć o cały obóz, który na to pozwala. Minęły te czasy, gdy rozwód był piętnowany przez opinię i wykluczał ze społeczności. Niemniej silnie działa dziś charakter ludzi nowoczesnych, pozbawionych dyscypliny wewnętrznej, żyjących wrażeniami i nerwami, których opanowanie w warunkach życia dzisiejszego jest nie tylko coraz trudniejsze, ale - można by powiedzieć coraz mniej modne... Człowiek dzisiejszy, zwłaszcza inteligent, wychowany na współczesnej literaturze, uważa panowanie nad sobą za rzecz nienowoczesną...

Trwałość związku rodzinnego staje się kwestią nie tylko zwycięstwa pewnych zasad, ale i - przede wszystkim - wychowania nowego typu ludzkiego, o innej zupełnie mentalności i postawie duchowej - typu, świadomego swych zasad i norm prawnych i ich głębokiego uzasadnienia. Szczególnie my Polacy, jak już słusznie zauważyła jedna z wybitnych wychowawczyń polskich**28 odznaczamy się wielkim brakiem zasad. Tu leży niewątpliwie pole do wysiłku - którego owoce nie mogą być rychłe - lecz będą pewne - skoro tylko zabierzemy się do pracy z odpowiednim zapałem i nakładem energii. Trzeba bowiem pamiętać, że żadne słowo nie idzie „na wiatr" - lecz zapada w głębinę podświadomości.


Zagadnienie doboru

Krótko wspomnieliśmy już o problemie doboru małżeńskiego. Ponieważ małżeństwo opiera się na współżyciu seksualnym, więc i dobór z natury rzeczy opiera się na tym pociągu. Wolny dobór, na tej zasadzie oparty, istnieje już u ludów dzikich**29. W dalszym rozwoju wytwarza się tu bardzo często przewaga motywów ekonomicznych (zwłaszcza związanych z powiększeniem roli i instytucją posagu, który o tyle stanowi postęp w stosunku do zwyczaju kupowania, że daje on inną zupełnie pozycję samej kobiecie), rodowych i politycznych (zwłaszcza u szlachty i domów panujących), a ostatnio i zawodowych (małżeństwa lekarzy z lekarkami). Dopiero od nie więcej niż stu lat wysuwa się u nas znowu zasadę


**28 Jaka jest nasza wada narodowa główna. Praca konkursowa przez aut. „Kilka myśli o pesymizmie" (Cecylia Zyberk Plater), Warszawa 1905, wyd. III, passim.

**29Thurnwaldl.C


#79


miłości", czyli osobistego doboru, opartego na skłonnościach obu stron. W stosunku do dawnego kojarzenia małżeństw przez rodziców i krewnych czy „swatów" dobór ten bynajmniej nie okazał się czynnikiem większej trwałości rodziny - raczej przeciwnie. Jest to o tyle zrozumiałe, że popęd płciowy po zaspokojeniu często zmienia się w odrazę - i w braku innych spójni - jak interes materialny czy rodowy - w tym momencie pozostaje już tylko zewnętrzne związanie. Postęp idzie w kierunku oparcia doboru na głębszym zrozumieniu, na wspólności zasad i dążeń. Jeżeli popęd jest zjawiskiem dodatkowym, wtedy jego ustanie nie powoduje kryzysu rodziny - i dążenie dośrodkowe, wspólność obowiązków i wdzięczność, przyzwyczajenie i przywiązanie, zyskują przewagę nad dążeniami odśrodkowymi, rozkładającymi grupę rodzinną (rozczarowanie, urazy wzajemne, dochodzące do nienawiści). Olbrzymią rolę odgrywa tu alkohol; nie ma czynnika, który by się w większym stopniu przyczyniał do rozbicia spójności rodziny - nie mówiąc już o degeneracji rasy i innych następstwach.


Rodzina a inne grupy społeczne

Z dotychczasowych naszych rozważań wynika jeden niezbity wniosek - że rodzina jako instytucja społeczna nie jest wytworem rozwoju historycznego, lecz naturalną koniecznością, warunkiem normalnego życia każdego społeczeństwa, niezależnie od jego ustroju. Rodzina jest tą grupą, która w więzy społeczne ujmuje i zaspokaja w sposób normalny najistotniejsze instynkty, dążenia i potrzeby ludzkie, związane z zachowaniem jednostki i gatunku. Toteż nie jest frazesem to powiedzenie, że od zdrowia rodziny zależy zdrowie całego społeczeństwa. Rodzina wyciska swoje najsilniejsze piętno nie tylko na dziecku, ale i na człowieku dorosłym, dla którego stanowi ona teren najbliższego i najintensywniejszego współżycia - a zatem i najbardziej ciągłych i silnych wpływów wzajemnych. Jest ona zarazem pierwszą a może najtrudniejszą - ale dlatego właśnie tak cenną szkołą współżycia, jako cechy psychicznej, warunkującej i określającej wartość społeczną człowieka.

Wynika z tego, że rozwojem rodziny są zainteresowane i inne grupy i instytucje, których byt zależy również od charakteru ich członków.

Rzućmy pokrótce okiem na te stosunki wzajemne rodziny i innych, najważniejszych grup społecznych.


#80


Kościół jako organizacja religijno-etyczna najbardziej może jest zainteresowany w utrzymaniu i rozwoju rodziny jako instytucji, która nie tylko dostarcza wiernych, ale też wpaja im pierwsze zasady religijne, rozwija duszę dziecka i jej najsubtelniejsze przejawy budzącego się życia duchowego i daje to pierwsze nastawienie duchowe, które decyduje o kierunku życia. Odkąd przyjęła się zasada chrzczenia niemowląt - spoczęła na rodzinie odpowiedzialność za losy Kościoła, który uznawszy zasady przyjmowania na członków nierozwinięte jeszcze istności, zrezygnował z dobierania sobie członków według ich wartości i stosunku do religii, lecz powierzył rodzinie ich przygotowanie. Jest to zadanie olbrzymiej doniosłości, ale i odpowiedzialności, która niejednym rodzicom spłoszyłaby sen z powiek, gdyby sobie z niej zdali sprawę. Kościół jednak - stwierdzić to możemy na podstawie naszych dotychczasowych wywodów, odwdzięczył się rodzinie dobrze za ten trud - zabezpieczając ją przed rozbiciem - od zewnątrz i od wewnątrz. Twarde są prawa, przez Kościół życiu rodzinnemu nałożone - lecz, jak staraliśmy się wykazać, twardość ta jest nieodzowna i bardziej godna podziwu i wdzięczności, niż to schlebianie słabości ludzkiej, na której opierają swój byt aż nazbyt często, szczególnie u nas, różnice odpadłe od jedności pnia rzymskiego kościoły.

Naród w nie mniejszym stopniu zawdzięcza rodzinie swą egzystencję. Szczegolnie my, Polacy, poznaliśmy jej znaczenie w czasach niewoli, gdy twierdzą jedyną stać się musiał próg domu, u którego się zatrzymywał napór wrogich władz państwowych. Tu rozwijały się już w duszy dziecka wraz z mową rodzinną narodowe tęsknoty i dążenia, a w rodzinnym obcowaniu wzajemnym najbliższych wytwarzało się duchowe oblicze przyszłego członka grupy narodowej. Dla narodu wolnego rodzina nie jest już jedynym fundamentem, ale jest ona nadal najważniejszą szkołą, a raczej przedszkolem życia narodowego. Dając język ojczysty wpaja ona podstawowe nastawienia duchowe, dając kierunek i pierwsze podstawy tej emocjonalności, którą późniejsze życie rozwija lub przytłumia.

W interesie narodu leży trwałość więzów rodzinnych, gdyż rozbita rodzina wytwarza produkty rozkładu a nie tęgie i uświadomione jednostki. Specyficznym postulatem narodowym wobec rodziny jest też jej narodowa jednolitość. Mieszane małżeństwa wprawdzie w drugim pokoleniu dać mogą element bardzo cenny, ale bezpośrednio są one czynnikiem infiltracji wpływów obcych i zacierania się oblicza narodowego, a często i osłabienia, indyferentyzacji dążeń narodowych.


#81


Państwo ma w stosunku do rodziny interesy idące po tej samej linii, co interesy Kościoła i narodu. Nie ma tu żadnej sprzeczności, tylko inne rozłożenie akcentów. Kościół interesuje się przede wszystkim życiem religijno-moralnym, naród kulturalnym i gospodarczym - a państwo szczególnie lojalnością obywateli, ich sprężystością i dzielnością w życiu gospodarczym, kulturalnym i społecznopolitycznym. Dając wychowanie moralno-religijne i rozbudzając kulturalne aspiracje i zdrowe dążenia gospodarcze, rodzina wychowuje zarazem i dla państwa. Przykład Bolszewii pokazał, że chcąc przejąć na siebie część zadań rodziny, jak wychowanie i wykształcenie dzieci (w wieku przedszkolnym), państwo bierze na siebie obowiązek ponad swe siły materialne i moralne. Tylko w cieple życia domowego może się zrodzić psychika zdrowa, zdolna do ofiar i wysiłku, bez których państwo istnieć nie może. Państwowa hodowla zwierzątek ludzkich nigdy nie wytworzy ludzi moralnie wartościowych. Szkołą psychiczną wyrabiane numery ludzkich „robotów" nie stworzą wyższej cywilizacji, tym jesteśmy najgłębiej przeświadczeni. Obowiązkiem państwa jest bronić zdrowia i nienaruszalności rodziny, jako rzeczywistego fundamentu własnej egzystencji, zdrowego rozwoju i potęgi.

Kościół, naród i państwo to trzy grupy najważniejsze i największe. Ich stosunek do rodziny będzie się jednak w praktyce realizował za pośrednictwem grup i instytucji mniejszych, wśród których na plan pierwszy wysuwa się szkoła. Szkoła i dom - to dwa czynniki, których współdziałanie dopiero może rzeczywiście wychować nowe pokolenie. Istotną jest tu rzeczą, by między tymi dwoma potęgami, o życiu dziecka decydującymi, istniał stosunek zaufania i kolaboracji jak najściślejszej. Zaznaczyliśmy już, jak wiele zależy od pomyślnego rozwoju kół rodzicielskich, które są najwłaściwszym terenem współpracy, nie jedynie masowej, „hurtowej", w formie ogólnikowych pogadanek i dyskusji - choć i to jest ważne, jako czynnik racjonalizacji zasad wychowawczych, lecz współpracy zindywidualizowanej, opartej na wymianie obserwacji i rad na temat każdego poszczególnego ucznia.

Temat to szeroki, na który tu jedynie wskazać możemy.

Niepodobna wreszcie pominąć ważnej i trudnej sprawy stosunku rodziny do organizacji społecznych. Tu istnieje niewątpliwie pewien konflikt. Życie organizacyjne, do którego obecnie i kobieta nieraz niemniej od mężczyzny się wciąga, wyrywa z życia rodzinnego i rozluźnia j«, przez włączanie członków rodziny do różnych odmiennych środowisk.


#82


Są tu niewątpliwie możliwe pewne przerosty. W Niemczech wytworzył się typ człowieka, który określono jako „Vereinsmeyer". Są to ludzie, którzy muszą należeć do wszystkich możliwych towarzystw, i wobec tego są rzadkimi gośćmi w domu. Taki przerost trzeba zwalczać. Życie rodzinne dla tych, którzy te obowiązki na siebie wzięli jest pierwszym obowiązkiem. Kto chce się zupełnie służbie społecznej oddać, niech wybiera celibat. Kto nie jest zdolny do tej ofiary, ten też najczęściej nie będzie rzeczywistym społecznikiem z powołania, lecz będzie w pracy tej szukać towarzystwa i rozrywki lub zaspokojenia ambicji - słowem siebie a nie sprawy. Oczywiście i osoby żyjące w stanie małżeńskim nie tylko mogą, ale powinny brać udział w życiu społecznym, właśnie dlatego, by wzbogacić swe zwykle aż nazbyt jałowe pod względem treści życie rodzinne. Ich uzupełnienie przez stowarzyszenie, oparte na wspólności płci i zainteresowań, jest warunkiem rozwoju kulturalnego, a w życiu rodzinnym wprowadza ono konieczne odprężenie. A fortiori dotyczy to i dzieci dorastających, którym dom rodzinny winien być ostoją i fundamentem, ale nie więzieniem.

W ramach naszego szkicu staraliśmy się wykazać, że rodzina nie jest przeżytym systemem, jak głoszą nasi bardziej krzykliwi niż rozsądni „reformatorzy" w stylu Boya i innych, lecz socjologiczną koniecznością, nieodzownym warunkiem zdrowia i rozwoju całego społeczeństwa. Jej obecny rozkład nie będzie nas już tak przerażać, gdy spojrzymy na niego z dalszej perspektywy ani też nasza walka z tym rozkładem nie wyda się tak beznadziejną. Obrona rodziny musi się odbywać na wszystkich odcinkach: na politycznym (ustawodawstwo), publicystycznym, wychowawczym. Dużo tu zrobić można przez organizację Akcji Katolickiej. Wykazaliśmy, że ich podział według płci jest w pełni zgodny z potrzebami życia rodzinnego. Równocześnie mają jednak prawo do życia i inne, ciekawe próby tworzenia organizacji społecznych, obejmujących całe rodziny na płaszczyźnie wspólnoty ideologicznej (np. Filarecki Związek Ełsów).

Bodźcem do wysiłku na tym odcinku niech będzie dla nas świadomość, że od jakości rodziny zależy przyszłość narodu i jego miejsce wśród coraz ostrzej współzawodniczących na wszystkich polach narodów świata.


#83


Bernard Pawlak, Rodzina według prawa przyrodzonego, „Ruch Katolicki" 1935, nr 7, ss. 390-392

Prawa i obowiązki rodzinne

W dążeniu do zrealizowania celu potrzebuje każde jestestwo pewnych środków, które by pozwoliły na osiągnięcie danego celu, do którego z natury rzeczy jest zobowiązane dojść. Wynika z tego ten niezaprzeczony wniosek, że ma prawo do tych środków i to bezwzględne do tych, które są koniecznie potrzebne do osiągnięcia celu, względne zaś tylko do tych, które umożliwiają jego zrealizowanie w jak najlepszy sposób. W tym szerszym znaczeniu prawa posiada każde jestestwo. W ściślejszym jednak znaczeniu posiada je tylko człowiek z racji swej rozumnej natury. Toteż on tylko z ziemskich istot jest podmiotem prawa, zwierzęta natomiast (a tym bardziej wszystko inne) są tylko przedmiotem prawa.

Z tego krótkiego rozważania o realizacji celu wypływa - jak widzimy wniosek, że człowiek posiada pewne prawa do tego wszystkiego, co mu jest potrzebne do osiągnięcia właściwych mu celów. Ale na tym nie koniec, człowiek posiada także pewne obowiązki. Jeśli bowiem prawo natury wyznacza człowiekowi jakiś cel, to jest on zobowiązany go zrealizować jak i to wszystko, co do tego potrzebne.

Stosując to, cośmy powiedzieli, do rodziny, otrzymamy, uwzględniając jej poszczególne cele, prawa i obowiązki rodzinne. Nie sposób jednak wchodzić w szczegóły. Toteż ograniczymy się tylko do zasadniczych praw i obowiązków, w których pozostałe się zawierają. Poza tym nie będziemy ich dedukcyjnie wyprowadzać i poprzestaniemy tylko na ich wyliczeniu.

Prawa małżeńskie względem siebie: 1) wzajemna miłość (nie tyle chodzi o miłość uczuciową, która nie raz szybko gaśnie, ile o miłość czynną, objawiającą się w chętnej i ofiarnej pomocy we wszystkich okolicznościach życia, 2) wzajemna pomoc, 3) wspólne zamieszkanie i spełnianie tzw. debitum coniugale (obowiązek małżeński - obcowanie płciowe). Nadto żona ma prawo do utrzymania, mąż zaś do ostatecznej decyzji.



#84


Prawa małżonków jako rodziców względem dzieci: 1) prawo do wychowania ich pod względem fizycznym i umysłowym, moralnym i religijnym, 2) prawo do doznawania czci i miłości od dzieci i domagania się od nich posłuszeństwa (to ostatnie w przeciwieństwie do czci i miłości, które winny trwać całe życie, kończy się z chwilą pełnoletności i usamodzielnienia i rzecz jasna - jest ograniczone

a nie absolutne).

Prawa dzieci względem rodziców: 1) miłość i 2) otrzymanie tego wszystkiego, co potrzebne do ich rozwoju.

Obowiązki: Celem uniknięcia niepotrzebnych powtarzań nie będziemy ich wymieniali, lecz tylko wskażemy ogólnie na to, że to, co jest prawem u jednych osób w rodzinie, to jest obowiązkiem drugich (np.: dzieci mają prawo do wychowania, rodzice mają obowiązek zapewnić im to wychowanie).

Oczywiście, że prawa i obowiązki na tym się nie wyczerpują. Pominąwszy niedostateczność wyliczenia (koniecznego z braku miejsca), ograniczymy się tylko do tych, które są w łonie samej rodziny. Lecz zajęcie się nimi, niepotrzebnie by rozszerzało artykuł. Trzeba jednak nadmienić, że rodzina ma prawo do opieki państwa, której mu ono winno udzielić i ma ze swej strony obowiązek rozwijać się tak, by to nie tylko, że nie wyszło na szkodę państwa, lecz przeciwnie *• przyniosło mu pożytek. Rodzina ma także prawo własności, zabezpieczające jej istnienie i rozwój. Reasumując to wszystko, cośmy powiedzieli o rodzinie w świetle prawa przyrodzonego, stwierdzamy, że rodzina jest społecznością wprawdzie bardzo małą, lecz za to najpierwotniejszą, najnaturalniejszą i najkonieczniejszą, o ściśle określonych celach, a więc też prawach i obowiązkach, w której władzę dzierżą rodzice (pierwszorzędnie ojciec), a poddanymi są dzieci - krótko: słuszność na początku stawionej definicji rodziny. Poza tym wszystko, co się sprzeciwia ustrojowi rodziny, opartej na jedności i nierozerwalności małżeństwa, co się sprzeciwia celom tego ostatniego, rozbija rodzinę i wywołuje jak najopłakańsze skutki dla rodzaju ludzkiego, gdyż jest naruszeniem porządku naturalnego.


#85


Stefan Szuman, Funkcja pośrednicząca i ochronna rodziny w stosunku: dziecko - świat, „Rodzina i Dziecko" 1935/36, nr 1, ss. 4-13


Rodzina jest środowiskiem odrębnym, swoistym, stworzonym jakby specjalnie dla dziecka. Jej zadania wobec dziecka są liczne i różne. Celem niniejszego referatu jest omówić tylko pewne wpływy rodziny na psychikę dziecka, z których, jak sądzimy, dotąd niedostatecznie sobie zdawano sprawę. Są to bowiem wpływy mimowolne, niezamierzone, a w każdym razie przez rodziców wywierane nie tyle świadomie, ile instynktownie, intuicyjnie. A jednak właśnie te wpływy mają, zdaniem naszym, bardzo ważny istotny wpływ na rozwój psychiczny dziecka i na jego zdrowie duchowe.

Wpływy o których mówię, mają na celu wytworzenie pewnego pośredniczącego medium między dzieckiem a rzeczywistością, które by mu dawało do niej dostęp, a jednak nie wystawiało go na bezpośrednie działanie rzeczywistości. Ich funkcja polega na tym, aby dziecko, tak długo, jak psychika jego jest jeszcze zbyt wrażliwa, nieodporna, niesamodzielna, uchronić przed zbyt surowym, gwałtownym zetknięciem się ze światem. Tak jak nie można na słabe barki dziecka złożyć jeszcze ani pełnego ciężaru zarobkowych i ekonomicznych trudów i zmagań się z życiem, tak jak nie można mu jeszcze pozwolić na wzięcie udziału we właściwej walce o byt, tak też, zdaniem naszym, nie nadszedł jeszcze dla niego czas zdawania sobie sprawy z tego, co my dorośli nieraz nazywamy „życiem" albo „prawdą życia", tj. z brudu życia, z jego bezwzględności, z jego tajemniczości i zagadkowości, z problematyczności istnienia, z rozterki, udręki i nieraz zbyt ciężkiego trudu życia dorosłych. Tezie tej można przeciwstawić zasadę, że nie należy dziecka okłamywać, że należy mu od razu pokazywać życie takim, jakim jest. Ten drugi punkt widzenia jest oczywiście też uzasadniony. Zadaniem tego referatu będzie właśnie wykazać, że jednak dziecku do czasu należy się ochrona przed „prawdą" rzeczywistości i że rodzina zawsze, instynktem kierowana, bezwiednie ale celowo, osłaniała dziecko przed tą „prawdą". Nie omieszkamy uwzględnić również i drugiego punktu widzenia, i zbadać, co w nim jest słusznego.

Przed poznaniem owej surowej i strasznej prawdy istnienia broni się przede wszystkim instynktownie sama dziecięca psychika. Spojrzenie dziecka na świat



#86


jest naiwne, ufne, pogodne i słoneczne. Obserwując dzieci w ich codziennym życiu, ma się nieraz wrażenie, jakby nie chciały, nie pragnęły poznać tego, co się przed ich naiwnym wzrokiem w łonie rzeczywistości kryje. Może też nie umieją one po prostu odkryć tej „prawdy". Ale jeżeli nie umieją, to dlatego, że sama natura chroni je przed tym, wyposażywszy je tylko w naiwne sposoby zdawania sobie sprawy z rzeczywistości. Natura dała bowiem dziecku jego zasadniczą i dla psychiki jego najzupełniej istotną zabawową postawę wobec rzeczywistości, dzięki której świat dla małego dziecka ma sens i znaczenie tylko jako szeroki teren zabawowej aktywności. Dzięki zabawie rozwija się psychika dziecka i wzrasta również jego doświadczenie. Ale dziecku nie o to chodzi w zabawie, lecz o przyjemność, której mu ona dostarcza. A ta przyjemność polega właśnie na poczuciu swobody i wolności, na subiektywnej niezależności, z jaką dziecko w zabawie wobec rzeczywistości postępuje, na negliżowaniu jej realnego istnienia, na uznawaniu jej i posługiwaniu się nią tylko o tyle, o ile ona może być i jest przedmiotem, treścią i motywem zabawy. Zabawa nie jest czynnością obiektywną i realną, lecz krotochwilą, nieustannym, rozkosznym wprowadzaniem w czyn pomysłów i chwilowych twórczych zachcianek, których niezamierzone bogactwo rodzi ciągle dziecięca psychika. Subiektywny, twórczy i irrealny czynnik w zabawie przeważa, podobnie jak w sztuce, do której zabawa dziecięca chyba najbardziej jest podobna. Wszystkie rodzaje zabaw w zasadzie posiadają ten charakter, ale najsilniej zaznacza się on w zabawach iluzyjnych i fikcyjnych dzieci 3-4-letnich, w których postawa twórcza i irrealna w zupełności góruje nad poczuciem rzeczywistości. W rezultacie więc zabawa daje dziecku przyjemność istnienia, stwarza rzeczywistość przepełnioną ciepłem, tchnieniem dziecięcej aktywności, rzeczywistość jakby dla dziecka przez nie same przetworzoną, rzeczywistość uległą dziecięcej psychice. Ale dzieci mogą się tylko dlatego bawić, ponieważ rodzice przejęli za nich trud pracy i walki o byt, ponieważ je karmią, ubierają i żywią i dają im do czasu swobodę i czas do zabawy. Małe dzieci mogą i powinny się cały dzień bawić. Nic innego nie umieją i nic innego nie potrafiłyby lepiej wykonać. Chodzi tylko o to, żeby były warunki i swoboda. Zabaw nie potrzeba uczyć, przeciwnie, nie należy dziecku przeszkadzać w zabawie. Poza swobodą i czasem do zabawy potrzebne są tylko jeszcze inne dzieci, przede wszystkim rodzeństwo, no i umiejąca się z dziećmi bawić matka, względnie także ojciec, choć^uż w mniejszej mierze. Jednym


#87


słowem komplet dużej, bogatej w dzieci rodziny. Ochronki i żłobki nie zastąpią jej. Zastępują one tylko z konieczności zdezorganizowane nowoczesne życie rodzinne.

Ochronki i żłobki i wszelkiego rodzaju instytucje wychowawcze pozarodzinne nie zastąpią dziecku przede wszystkim innego ważnego czynnika szczęśliwego, zdrowego, naturalnego i żywotnego rozwoju psychiki dziecięcej, tj. uczucia pewności i utulenia w rzeczywistości. Już małe niemowlę przy piersi matki, w jej objęciach, przeżywa chyba to zasadnicze, naiwne, błogie poczucie bezpieczeństwa i schronienia, które jest jednym z najistotniejszych czynników naszej szczęśliwości na ziemi, a które w dorosłym życiu zwykle ustępuje miejsca poczuciu pustki i osamotnienia. Dziecko czuje się szczęśliwe, o ile jest kochane, a miłość daje mu przede wszystkim poczucie schronienia i bezpieczeństwa. Funkcją tkliwości rodzicielskiej, a szczególnie matczynej dla dziecka, jest niekoniecznie wywołanie w nim oddźwięku gorącej miłości i sympatii. Jest to raczej nieporozumienie, stwarzające nieraz poważne konflikty. Nie chodzi o to, aby nas dzieci kochały tak samo i tym samym uczuciem, którym myje kochamy, lecz o to, żeby im było w świecie ciepło i dobrze dzięki naszej miłości. Jak powiedziałem, ciepło miłości i tkliwość naszej czułości dla dzieci stwarza w nim tak ważne dla jego zdrowego samopoczucia poczucie pewności. Miłość, która nas otacza, jest jakby schronieniem. Należąc do kogoś, kochając kogoś, mamy dopiero uczuciowo swoje miejsce we wszechświecie i w rzeczywistości.

Rodzina jest środowiskiem, w którym dziecko nie ma wrogów. Owszem, rodzeństwo składa się z równouprawnionych współzawodników, z którymi trzeba się liczyć i którym trzeba ustępować od czasu do czasu. Dobrze, ale właśnie rodzeństwo, to są pożądani współtowarzysze zabawy, to są dzieci bliskie i miłe, to towarzysze wciąż pożądani, to nie wrogowie, mimo sprzeczek i chwilowych zatargów. Schronione przed światem na łonie rodziny, dziecko żyje z dala od rzeczywistości wrogich ludzi, nieustępliwych konkurentów w walce o byt, bezlitosnych krzywdzicieli. Nie ma jeszcze sposobności poznać fałszu, podstępu, nieuczciwości i nienawiści. Czy dziecko małe nie ma prawa do tego? Czy tak nie jest lepiej? Czy nie jest rzeczą naturalną, że w środowisku rodzinnym małe dziecko żyje nieświadome złości ludzkiej? Że lubiane przez swe otoczenie i lubiące je, nie uczy się przedwcześnie podejrzewać, ufa życiu bezgranicznie, nie dostrzega jeszcze żadnego fałszywego dźwięku „prawdy" życia dzięki harmonii rodzinnej?



#88


Wyobraźmy sobie niemowlę, wychowywane w żłobku, lub małe 3 czy 4-letnie dziecko żyjące w zakładzie wychowawczym, które nie znało nigdy życia rodzinnego. Czy niemowlę sumiennie flaszką karmione, regularnie kąpane i przewijane, otoczone bardzo tkliwą opieką pielęgniarek, które je lubią, bawią się nim chętnie i przywiązały się do niego, zazna chociaż w małym ułamku tyle ciepła, tyle tkliwości, tyle najosobistszej czułości, którą nieustannie daje swemu dziecku każda normalna matka? Czy atmosfera pokoju w żłobku, w którym leży wspólnie, na przemian krzyczy i płacze, na przemian jest odżywiane i karmione kilkanaście niemowląt, jest choć trochę zbliżona do ciepłej bezpośredniej atmosfery choćby ubogiej rodziny (o ile tylko są środki minimalnego wyżywienia), w której matka najmłodszemu oddaje ciągle usługi najserdeczniejsze? I czy z jakimkolwiek dzieckiem z wielkiej gromady dzieci zamkniętych w wielkiej sali przytułku, czy ochronki z internatem urzędowego czy prywatnego sierocińca, najbardziej ludzkie i dobre wychowawczynie mogą postępować tak, jak matka ze swoimi dziećmi? W jednym i drugim wypadku dzieci takie często wychowują ludzie przychylni, troskliwi, ale czy mogą oni w ogóle kochać serdecznie, osobiście, indywidualnie każde z czterdziestki powierzonych im sierot? Czy zatem osobista miłość matki w codziennym kontakcie z dzieckiem da się zastąpić czymkolwiek? Czy w zakładach, jakie wymieniłem stosunek najmniejszych mizernych jeszcze istot, nie musi się ukształtować od razu jakoś chłodno, obojętnie, podejrzliwie, tępo, wrogo, chytrze, nieludzko? Czy dzieci te nie muszą przedwcześnie stracić serdecznego zaufania do świata i ludzi?

Wychodzimy z założenia, że najnaturalniejszą, najzdrowszą, najkorzystniejszą dla rozwoju duchowego dziecka jest początkowo postawa radosna, wesoła i beztroska. Dzieci, które mają poważne troski, które są trapione męczącymi problemami, i które ze swym otoczeniem muszą staczać zawziętą walkę, przestają być dziećmi i rozwijają przedwcześnie nie dziecięce formy ustosunkowania się do rzeczywistości. Mądre wychowanie rodzinne polega właśnie na umiejętności nie niszczenia radosnej beztroski i swobodnej naiwności dziecka, na zezwoleniu, aby się bawiło i swobodnie igrało do woli, ale przy tym jednak równocześnie poczuwało się do pewnych obowiązków wobec rodziców i rodzeństwa i je też spełniało. Życie rodzinne nie jest i nie może być bez realnych zadań i obowiązków dla dziecka. Serdeczna utulna miłość rodziców i zabawowe beztroskie nastawienie aktywności małego dziecka tworzą tylko ogólne, chociaż podstawowe, tło dla jego życia, niezbędną


#89


atmosferę, w której jedynie może się ono dobrze rozwijać. Ale życie dziecka na łonie rodziny na tym się nie kończy. Dziecko w rodzinie znajduje się w najzupełniej realnej grupie społecznej i ma tym samym bliski, konkretny kontakt z rzeczywistością. Tylko, że rodzice są wobec dziecka całkiem specjalnymi reprezentantami społeczeństwa. Są oni, przynajmniej w zasadzie ludźmi pragnącymi tylko dobra swoich dzieci, ludźmi jak chyba żadni inni zdolnymi do ofiar dla swych dzieci, ludźmi pełnymi dobrej woli dla swych dzieci. Równocześnie są oni jednak dorosłymi ludźmi, i tym samym są wobec nich „autorytetem i władzą". Każde dziecko żyje w rodzinie i dzięki jej staraniom, za cenę poddania się woli i władzy rodziców. Przystosowanie się do woli wychowawców w rodzinie nazywamy posłuszeństwem. Posłuszeństwo nakłada na dziecko pewien trud, wymagając od niego przede wszystkim ograniczenia w zakresie jego bujnego, igrającego nie skrępowania rzeczywistością. Równocześnie posłuszeństwo jest jednak pewną naturalną potrzebą dziecka, wynikającą z jego niesamodzielności, ze świadomości, że potrzebna jest mu pomoc i kierownictwo. Nie uważamy posłuszeństwa dziecka za coś sztucznego, co dopiero przemocą i gwałtem rodzice na dziecku wymuszają. Przeciwnie, jesteśmy zdania, że dziecko z własnej potrzeby chce być posłuszne i że nie sprawia mu to znowu tak wielkiej trudności, jeżeli tylko czuje, że dzięki niemu może dokonać rzeczy, do których nie byłoby zdolne całkiem samodzielne i bez pomocy. Nieposłuszeństwo i chroniczny krnąbrny upór dzieci wynika z zadanego im gwałtu, z przymusu łamiącego samodzielność dziecka. Posłuszeństwo właściwie wymaga dobrej woli i swobodnego przyzwolenia dziecka, a nie może być wynikiem przymusu wbrew jego poczuciu. Przymus stwarza bunt, opór i upór, a nie zgodę na kierownictwo, na której posłuszeństwo polega.

Posłuszeństwo uczy dziecko przystosowywać się do wymagań rzeczywistości, ale jest jednak stosunkowo łagodną formą poddania się jej. Posłuszeństwo odejmuje bowiem dziecku ciężar odpowiedzialności i trud zmagania się z sobą i samotnego rozstrzygnięcia trudnych problemów i konfliktów. Postępując po prostu posłusznie, dziecko pozostawia odpowiedzialność za swe postępowanie autorytetowi rodziców. Nie ono rozstrzyga, lecz rodzice. Wykonując ich wolę, postępuje według pewnej uznanej przez rodziców i przez nich zasady, nie troszcząc się o odpowiedzialność za sam czyn. Odpowiedzialnym czuje się dziecko na razie tylko w zakresie samego posłuszeństwa. Ta postawa umożliwia dziecku poddanie się kierownictwu rodziców i spełnianie obowiązków bez zakłócenia wewnętrznej



#90


harmonii, do czego doprowadziłaby zbytnia refleksja i roztrząsanie zagadnień moralnych jako takich. Dzięki posłuszeństwu w dużej mierze zachowuje się więc też dziecięca naiwność i beztroska wobec zadań i celów życiowych. Nie twierdzimy oczywiście, że droga posłuszeństwa jest jedynie zbawienna. Przeciwnie, z wiekiem coraz silniej powinno się dziecko opierać na własnej odpowiedzialności i trzeba je do niej przyuczać. Niemniej dla małego dziecka posłuszeństwo jest, zdaniem naszym, właściwą i, jak już powiedzieliśmy, stosunkowo łagodną formą podporządkowania się zadaniom i obowiązkom życiowym. Posłuszeństwo wobec drugich przygotowuje do znacznie trudniejszego, już nie dziecięcego posłuszeństwa wobec siebie samego. Karność zewnętrzna jest koniecznym szczeblem do uzyskania karności wewnętrznej.

Posłuszeństwo normuje więc życie dziecka, stwarza zadanie dla niego i uczy je podporządkowania się zasadom i regułom pewnych, właściwych dla jego wieku wymagań i norm. W ten sposób przeciwdziała posłuszeństwo zbytniemu rozkrzewieniu naturalnych subiektywnych i nie unormowanych dążeń jego natury. Rodzice, a później również inni dorośli, szczególnie nauczyciele, są dla dziecka poza tym autorytetem w innym jeszcze znaczeniu. Kierujemy nie tylko aktywnością dziecka, wymagając posłuszeństwa, aby właśnie uregulować i harmonijnie unormować jego dziecięce życie, ale formujemy też jego zapatrywania i poglądy, kształtując je tak, jak to uważamy za pożyteczne i zbawienne dla jego dobra teraźniejszego i przyszłego. I pod tym względem nie stawiamy więc dziecka bezpośrednio wobec zagadnień rzeczywistości, nie pozostawiamy go samemu sobie, unikamy, aby jego niedojrzały umysł plątał się w trudnych do rozwikłania zagadnieniach istnienia, lecz urabiamy jego poglądy i dajemy mu takie odpowiedzi na jego pytania, aby nie mącić do czasu naiwnej jego beztroski i dziecinnej pewności jego spojrzenia na świat. Wiara, z jaką dziecko się do nas zwraca, jego przekonanie, że my, dorośli, wszystko wiemy i wszelkie jego wątpliwości rozstrzygnąć potrafimy, umożliwia nam takie postępowanie. Nasze postępowanie wobec dziecka polega więc również i w tym wypadku na pośredniczeniu między rzeczywistością a psychiką dziecka, na chronieniu go i zaoszczędzeniu mu zbyt jeszcze ciężkich dla niego wglądów w trudności i zawikłania życia, w zasadniczą problematykę istnienia i w niepewność bytu. Chodzi nam przy tym o nie zamącanie dziecinnej pogody, o nie przygniatanie go problemami, o nie zamrażanie przedwczesne jego dziecinnego zapału i entuzjazmu do życia.


#91


Małe dziecko żyje życiem innym, niż my, dorośli, żyje prawie że w zupełnie innym świecie właśnie dzięki temu, że rodzina stwarza korzystne ku temu warunki. Jeżeli uznamy za rzecz ważną i dodatnią, aby życie psychiczne dziecka było pogodne, radosne i beztroskie, to postępujemy słusznie, trzymając z daleka od dziecka wszystko to, co mogłoby zachmurzyć słoneczne dni jego młodego życia.

Twierdzimy więc ni mniej ni więcej, że życie małego dziecka na łonie rodziny może być pewnego rodzaju idyllą, i że nim nawet być powinno. Większość chyba ludzi dorosłych zachowuje wspomnienie o swym dzieciństwie jako o słonecznej radosnej sielance, w której dni płynęły beztrosko i słonecznie. Późniejsze życie wypędziło nas jakby z raju, którym były dziecięce lata. Wczesne sielskie i anielskie dzieciństwo rozwijało się, jakby w jakimś pięknym ogrodzie, skąd nie było jeszcze widać świata z jego udręką, z jego fałszem i z jego tajemniczą bezgranicznością. Istotnym, charakterystycznym przeżyciem lat najmłodszych człowieka na ziemi jest swobodna, naiwna radość życia, wynikająca z zabawowej postawy wobec rzeczywistości, z poczucia pewności, ciepła i radości życia. Rodzina przede wszystkim, i chyba tylko ona jedna, może stworzyć konieczne warunki dla pełni szczęścia tego pierwotnego, naiwnego dziecięcego istnienia: pozytywnie, przez prawdziwą, oddaną, osobistą miłość i wszystko to, co w praktyce z niej wynika, a niemniej sposobami na pozór negatywnymi, przez izolację dziecka w rodzinie, dając mu tym samym sposobność nie stykania się do czasu z ujemnymi wpływami życia.

Teza powyższa jest, jak zaznaczyliśmy już na wstępie, jednostronna i musimy teraz rozpatrzyć również ujemne strony miłości rodziców, posłuszeństwa dzieci, izolacji dziecka w rodzinie oraz chronienia go przed „prawdą" życia.

Zdajemy sobie zupełnie sprawę z tego, że miłość rodziców, szczególnie matki jest dla dziecka niebezpieczna, jeżeli je rozpieszcza i tym samym nie wyrabia w nim odporności na czekające je w życiu trudy, przykrości i niepowodzenia. Ale mimo to miłość ta jest potrzebna i w zasadzie jest dobra i zbawienna. Wychowanie racjonalne małego dziecka nie może polegać na tym, aby je pozbawiać miłości rodziców i zastąpić ich chłodnymi, roztropnymi, ale uczuciowo osobiście w 90% dzieckiem mniej zainteresowanymi wychowawcami. Właśnie rodzice dziecka mogą być jego najlepszymi wychowawcami, ponieważ je kochają jak nikt inny. Ale oczywiście najgorętsza nawet miłość sama przez się nie jest jeszcze rękojmią



#92


dobrego wychowania. Posłuszeństwo jest, jak staraliśmy się to wykazać, naturalną i zdrową formą przystosowania się dziecka do środowiska rodzinnego. Niemniej ślepe posłuszeństwo nie jest ideałem, bo może zniszczyć samodzielność dziecka i zrobić z niego bierny automat, niezdolny do samodzielnego życia. Z tego jednak nie wynika, że można dziecku pozostawić zupełną swobodę i niezależność działania, że nie potrzeba nim kierować i wymagać od niego posłuszeństwa. Ideał wychowania rodzinnego polega na mądrym, celowym wychowaniu w rodzinie, a nie na rodzinnym wychowanie jako takim. W każdym razie rodzice, wymagający posłuszeństwa od dziecka będą zawsze jednak bardziej łagodni i wyrozumiali od narzuconych dziecku wychowawców nie związanych z nim najbliższymi więzami krwi. Posłuszeństwo wobec osoby gorąco kochającej dziecko jest dla niego czymś zupełnie innym niż to samo posłuszeństwo dla kogoś obcego i całą duszą dziecku nie oddanego.

Izolacja małego dziecka i stworzenie dla niego do czasu sielanki szczęśliwej na łonie rodziny może mieć również złe następstwa. Dziecko musi wyjść kiedyś w świat rzeczywisty, w którym rodzice nie roztaczają już stale swej opieki nad nim. Nie powinno ono w ten świat przyjść nagle i nieprzygotowane. Wychowanie rodzinne małego dziecka ma na celu łagodzenie trudności życiowych dziecka: nie ma i nie powinno ich jednak zupełnie od niego usuwać. Matka ma prawo i chyba też obowiązek pocieszać płaczące dziecko, ocierać jego łzy i koić jego żal, ale jej zadanie nie polega na zaoszczędzeniu mu wszelkiej przykrości. Czy jednak tych przykrości nie powinno być niezbyt wiele? Czy dziecko nie ma prawa do kilku lat pogodnego, naiwnego, radosnego bytowania, zanim będzie zmuszone podjąć walkę o byt, stanąć wobec trudów i przeżyć ciężkie doświadczenia losu? Czy niewiedza o tym, co je w życiu czeka nie jest do czasu koniecznym warunkiem zdrowego rozwoju i czy pozostawienie dziecka do czasu w tej naiwnej niewiedzy jest naprawdę jakimś fałszem i kłamstwem pedagogicznym? Czy właśnie w tej izolacji, w tym schronieniu rodzinnym, w tej szczęśliwej sielance siły psychiczne dziecka nie rosną harmonijniej, bujniej i lepiej, niż gdybyśmy dziecko obarczyli od razu całym ciężarem tego, co realnym życiem nazywamy? Czy każdy człowiek nie ma prawa do całkiem pogodnego, szczęśliwego dzieciństwa?

Otóż, naturalnie, sielanka dziecięctwa nie może się zbytnio przedłużać, i staje się fatalnym w następstwa krótkotrwałym okresem szczęśliwości, jeżeli


#93


dziecko po jego ukończeniu nie wejdzie w życie z dobrymi, silnymi zadatkami hartu życiowego, jeżeli właśnie w tym okresie szczęśliwym nie zgromadzi sił, które pozwolą mu łatwiej znosić trudy i przeciwności dorosłego życia. Wygoda rozleniwia, same tylko przyjemności rozpieszczają, brak wysiłku osłabia, ale szczęście, pogoda i harmonia na zewnątrz i na wewnątrz przeciwnie dodają sił, ochoty do życia i zostawiają po sobie ślady dodatnie; są jakby słońce, które jest konieczne dla gromadzenia energii życiowej w organizmie. Poza tym życie dziecka w rodzinie jest nie tylko idyllą, nie tylko przyjemnym spełnianiem się zachcianek i kaprysów, lecz jest ono przecież swoistą syntezą między zabawą i posłuszeństwem, między swobodą a podporządkowaniem się woli rodziców, między beztroską a świadomością określonych dziecięcych obowiązków. Chodzi tylko o to, by obowiązki, zadania, trudy i wysiłki były na miarę tego, co dziecko znieść i wykonać potrafi, by były dziecięcymi zadaniami, obowiązkami i trudami. Również wszelkie konflikty wewnętrzne, wszelkie kłopoty duchowe, wszelkie żale i smutki powinny być dziecięce, a nie przybierać nigdy wagi i ciężaru zasadniczych konfliktów życia dorosłego.

Pogląd, który przedstawiliśmy powyżej, jest, z czego zdajemy sobie doskonale sprawę, pewną antytezą modnych dziś zapatrywań psychoanalitycznych na naturę dziecka i dążeń socjologicznych w zakresie wychowania dziecka. Można powiedzieć, że pogląd nasz jest przestarzały, jeżeli za kryterium przestarzałości uważać będziemy fakt, że dany pogląd jest tradycyjny, a nie modny i nowy. Otóż, zasługą psychoanalizy i pokrewnych jej kierunków, psychologicznych jest wykazanie, że wychowanie rodzinne może być w pewien określony sposób dla dziecka niebezpieczne i szkodliwe. Z tego nie wynika jednak, że wpływ rodziców na dziecko w zasadzie i zawsze jest szkodliwy i że nie jest przede wszystkim dodatni. Różnimy się też bardzo z Freudem co do jego poglądów na naturę konfliktów wczesno dziecięcych. Według niego każde małe dziecko przeżywa konflikty wprost niesłychanie ciężkie, dręczące, niweczące jego harmonię duchową i jego naiwną szczęśliwość. Małe dziecko jest według niego istotą par excellence zmysłową, oddaną na pastwę nieświadomych popędów erotycznych (swej libido). Każda taka mała, na pozór naiwna i niewinna istota, pożąda beznadziejnie matki, żyje w ciągłej obawie przed kastracją, nienawidzi ojca jako rywala swego i rodzeństwa jako współkonkurentów do miłości matki, ma różne perwersyjne skłonności itd.


#94


Gdyby małe dzieci miały rzeczywiście taką strukturę psychiczną, czy mogłyby być w ogóle szczęśliwe, pogodne, naiwne i radosne? Godzę się na to, że błędne ustosunkowanie się rodziców do dziecka istotnie może być przyczyną neurozy, że miłość matki może dziecko nie tylko rozpieścić, lecz nawet rozbudzić w jakiś sposób jego utajoną zmysłowość, że w złych warunkach wychowawczych, właśnie rodzinnych, powstają właśnie różne formy aberracji i długotrwałych konfliktów duchowych już u małego dziecka. Jest wielką zasługą psychoanalizy, że nauczyła nas widzieć to zło i tym samym uświadomiła rodziców, czego należy unikać w wychowaniu dziecka. Ale w zasadzie miłość matki do dziecka i dziecka do matki nie jest erotyczna, chociaż jest nad wyraz czuła, silna, serdeczna i głęboka; dzieci normalne nie są udręczone kompleksem Edypa; dziecko zdrowe i przeciętne nie przechodzi tych wszelkich konfliktów, które mu przypisuje psychoanaliza, o ile jest wychowane naiwnie, prosto, serdecznie, po dziecięcemu i z dala od skomplikowanego świata psychiki dorosłych, rozszczepionej przez te konflikty. Jednym z najważniejszych zadań wychowawczych rodziców jest właśnie nie mącenie naiwnej duszy dziecka własnym zamąceniem, nie wprowadzanie rozdźwięków własnej dysharmonii wewnętrznej do harmonijnej pogody i ufności dziecka wobec rzeczywistości. *

Socjologiczne kierunki w nowym wychowaniu dążą do wczesnego „uspołecznienia" dziecka i zarzucają wychowaniu rodzinnemu właśnie trzymanie dziecka z dala od rzeczywistości konkretnej społecznej. Zarzut ten jest niewątpliwie słuszny w odniesieniu do większej części rodzin bogatych, burżuazyjnych, mających jedno lub dwoje dzieci. Dziecko musi poznawać już stosunkowo wcześnie życie społeczne i rozwinąć w sobie poczucie obowiązków wobec społeczeństwa, w którym żyje. Zdaje mi się, że droga ku temu mimo wszystko prowadzi jednak właśnie przez wychowanie w rodzinie, w tej małej, ale organicznie najistotniejszej żywej komórce społeczeństwa. Niech małe dziecko uczy się najpierw dobrze spełniać swoje obowiązki wobec rodziców i rodzeństwa i najbliższego otoczenia rodzinnego, a z czasem nie gorzej będzie spełniało obowiązki wobec społeczeństwa szerszego. Tylko trzeba o tym pamiętać, że rodzina właściwa, zdrowa i tradycyjna składa się nie tylko z pary rodzicieli i jedynaka dziecka, lecz z rodziców i całej gromadki ich dzieci. A rodzeństwo jest istotnym czynnikiem wychowawczym w rodzinie, uzupełniającym właśnie pewne jednostronności wychowawcze rodziców.



#95


Właśnie wobec rodzeństwa musi każde dziecko samą siłą faktu (a nie posłuszeństwa tylko) ustępować, musi z nim konkurować, musi się harmonijnie, rywalizująco a jednak zgodnie do niego przystosować. Tylko, że wśród normalnej młodej gromadki rodzeństwa jest nie tylko jakaś pierwotna, naiwna zupełnie początkowa walka o byt, lecz również harmonia, zespół, zgranie, współżycie harmonijne i bliskie. Poza tym czynnikiem w rodzinach wiejskich i miejskich żyjących w skromnych warunkach, ale nie w niedostatku i w nędzy, nawet malutkie dzieci wcześnie uczą się (znów siłą faktu a nie tylko dla posłuszeństwa) spełniać poza zabawą konkretne zadania życiowe i praktyczne, jak pasienie gęsi i bydła, niańczenie młodszego rodzeństwa, pomoc w gospodarstwie itp. Natomiast rodziny biedne, żyjące w nędzy, nie mogą dać dzieciom nie tylko wyżywienia i ubrania, ale też pogody, radości, wesołości i szczęścia, a natomiast dzieciom tych biednych nędzarzy otwierają się własne przedwczesne oczy na całą okrutność i nędzę świata. Walka o wychowanie rodzinne jest więc z punktu widzenia socjologicznego przede wszystkim walką o ekonomicznie wystarczające warunki dla każdej rodziny.

Można porównać dzieci do pąkówek kwiatów, a rodziców do listków i skorupek, które ten kwiat do czasu otaczają i zamykają. Życie dąży do rozwarcia pąkówki, do otworzenia kwiatu szeroko w pełni słońca dziennego i również w ciemności i w chłodzie nocy. Aby kwiat mógł znieść spiekotę dnia i zimno nocy, musi on być odporny i dojrzały. Małe dziecko jest kwiatem stulonym, dojrzewającym w sobie, w ukryciu, w pąkówce, a nie w życiu całkiem otwartym, zewnętrznym. Jeżeli obłupiemy z pąkówki przedwcześnie ochronne listki i skorupki, to nie dojrzeją one wcześniej, lecz zmarnieją. Życie szerokie, prawdziwe, ciężkie i bujne, może mieć dostęp do zawiązku życia tylko w miarę, jak on dojrzewając, zyskuje na odporności. To prawo ma zastosowanie pełne również do rozwoju psychicznego. Rodzina spełnia wobec dziecka funkcję ochronną i pośredniczącą - to jest jedno z jej naczelnych zadań.


#96


Andrzej Niesiołowski, Kryzys rodziny nowoczesnej i jego przyczyny, w: Rodzina. Pamiętnik I. Katolickiego Studium o Rodzinie w Poznaniu, w dniach 2-6 września 1935 r., red. S. Bross, Poznań 1936, ss. 314-321

O kryzysie jakieś grupy czy instytucji mówimy wtedy, jeżeli zachodzą w niej zmiany, w których wyniku dana instytucja czy grupa traci swój wpływ na postępowanie członków**30 w rezultacie poczyna gorzej spełniać swe funkcje, ulega rozkładowi i wreszcie zanika lub zmienia istotny swój charakter.

Chcąc dać odpowiedź na pytanie, na ile i w jakim zakresie słuszna jest powszechna dziś opinia, że instytucja rodziny przechodzi głęboki kryzys - musimy sobie uprzytomnić istotny charakter rodziny jako grupy względnie instytucji społecznej, a zwłaszcza kwestię więzi rodzinnej i zadań rodziny - a następnie zbadać siły, wpływające zarówno na jej pozytywny rozwój, jak i na jej rozkład, są to bowiem zjawiska ściśle korektywne.


Istota i zadania rodziny

Pod „rodziną" będziemy tu rozumieli tzw. rodzinę małą, tj. małżeństwo wraz z dziećmi, w przeciwieństwie do rodziny „wielkiej", obejmującej małżonków dorosłych, dzieci i ich potomstwo. Wbrew dawniejszym poglądom, głoszącym ewolucje form współżycia rodzinnego, ustaliły nowsze badania etnologiczne, że małżeństwo monogamiczne z tendencją do trwałości jest naturalną formą współżycia płciowego, a wszystkie odchylenia - a więc promiscuitas, poligamia i poliandria to spaczenia występujące w pewnych warunkach**31. Na to, że monogamiczna rodzina jest instytucją naturalną, wskazują i pewne analogie ze świata zwierzęcego. Pod naturalnością instytucji rozumiemy, że nie jest ona wynikiem gry sił przypadkowych, płodem historycznego rozwoju - ani tworem dowolnym, lecz wyrazem konieczności życiowych całego gatunku. W tym sensie można też mówić o „naturalnych zadaniach rodziny".


**30 W. Thomas, F. Znaniecki, The polish peasent in Europe and America, New York t. II 1927, s. 1128.

**31 Cf. Thurnwald, Werden. Wandel und Gestaltung von Familie, Verwandschaft und Bunden. Die Menschliche Gesellschaft. Bd. II, Berlin-Öeipzig 1932, s. 84.


#96


Leżą one w trzech rodzajach funkcji: w przysporzeniu i przygotowaniu do życia grupowego nowych członków - a więc w zachowaniu gatunku, w zaspokojeniu popędu płciowego oraz w naturalnej symbiozie duchowej, gospodarczej, a w pewnej mierze i kulturalnej, uzupełniających się pod względem uzdolnień i nastawień jednostek ludzkich różnej płci i wieku, przy czym cel pierwszy i trzeci dotyczy całej grupy rodzinnej, a drugi jedynie małżonków.

Wypełnienie pierwszej, najistotniejszej funkcji rodziny wymaga zachowania jej trwałości aż do momentu „odchowania" dzieci. Trwałość taka właśnie istnieje na ogół u wyższych zwierząt. W przeciwieństwie do zwierząt niedołęstwo człowieka, tj. jego niezdolność do samodzielnego zdobycia sobie utrzymania, trwa przez szereg lat - na ogół tym dłużej, im wyższy poziom kultury, a zatem i wymagania, stawiane człowiekowi. Wobec tego i trwałość rodziny z natury przeciągać musi się na długie lata. Ponieważ normalnie, gdy najstarsze dziecko jest odchowane, są jeszcze młodsze dzieci, więc z tego już względu wypełnienie tej funkcji podstawowej zajmuje obojgu rodzicom cały czas ich młodości aż po okres, w którym kobieta przestaje być zdolną do macierzyństwa, a przez to - do nowego małżeństwa. Zatracanie się ponętności jest głęboko uzasadnione nie tylko prawami, ale i celowością przyrody. Z drugiej strony u człowieka dochodzą czynniki psychiczne, których nie ma u zwierząt: wzajemny wysoki szacunek jako podstawa tzw. miłości i uspołecznienia**32, przyzwyczajenie oparte na wspólności dążeń, wdzięczność za doznane dobro, upodabnianie się wzajemne, oraz wspólność celów. I drugi cel małżeństwa - sedatio concupissentiac - jedynie w ramach rodziny monogamicznej daje się ująć w karby regulacji społecznej. Zaspokajanie tego najpotężniejszego instynktu mogłoby się bez szkody dla społeczeństwa odbywać również poza małżeństwem jedynie w razie oderwania pierwszego i ostatniego celu rodziny - od tego, co - w myśl rzucającej się w oczy celowości - jest jedynie kompensatą za trud rodzenia i wychowania dzieci. Oznaczałoby to to samo, co przecięcie pasów transmisyjnych w fabryce. Takie wyodrębnienie i wysunięcie na plan pierwszy celu hedonistycznego następowało zawsze w miarę rozkładu moralnego danej społeczności. Zdarzało się to, jak wiemy ze Starego Testamentu, już w zamierzchłej przeszłości i prowadziło zawsze do upadku społeczeństwa. Jest to po prostu zepsucie całego mechanizmu rozrodczego. Zaczyna się ono normalnie od górnych


**32 A.V.A. Ellwod, The psychology of human society, New York-London 1927, s. 130.


#98


warstw i kończy na dołach. W wyniku tego załamuje się ciągłość narastania wartości kulturalnych i ginie prężność danego narodu. Oto głównie rozbiło się imperium rzymskie i wyraźne już objawy tej degeneracji mamy w okresie cywilizacji zachodniej. Cel drugorzędny małżeństwa nie może stać się celem pierwszym, gdyż jest to sprzeczne z istotnymi prawami natury.

Trzeci cel naturalny rodziny, symbioza (wspólnota), opiera się na tych samych czynnikach psychiczno-społecznych: przyzwyczajenia, akomodacji i asymilacji. Z nich wyrasta pozytywne wartościowanie wzajemne osób, emocjonalnie ufundowane, które nazywamy miłością. W pierwszej fazie - oraz w okresie genezy - opiera się ona przede wszystkim na pociągu płciowym, a po jego zaspokojeniu i osłabnięciu głównie na przyzwyczajeniu i wdzięczności za doznane dobro. Wypełnienie funkcji zasadniczej rodziny opiera się na istnieniu tych pozytywnych powiązań. Społeczeństwo jest w tym zainteresowane, by rodzina, jako jego prakomórka rozrodcza, jak najlepiej wypełniała swą funkcję. Stan aktualny rodziny będzie wypadkową działania sił dośrodkowych i odśrodkowych. Jakież to będą siły?

Wśród sił dośrodkowych wymienimy następujące: 1. Instynkt macierzyński względnie ojcowski (o wiele słabszy), chodzi tu o pragnienie dzieci i przywiązanie do nich (miłość rodzicielska) i wyrastające z tego normy społeczne, podyktowane interesem dziecka. Działają one w kierunku utrzymania jedności rodziny i pogłębiają jej działalność w kierunku najistotniejszym, a zarazem, jak już zaznaczyliśmy, z instynktów tych wyrastają postawy altruistyczne; 2. Przywiązanie osobiste od prostej akomodacji, przyzwyczajenia, aż do miłości we formach począwszy od zwykłego pociągu seksualnego, aż do najgłębszej wspólnoty duchowej; 3. Wspólnota zadań, interesów i dążeń - od wspólnoty materialnej, aż do łączności dążeń kulturalnych, społecznych, religijnych i innych; 4. Nacisk opinii, nie dopuszczającej łamania norm (pozytywne sugestie), tradycja i obyczaje; 5. Sankcje ustawodawcze, uniemożliwiające lub utrudniające folgowanie instynktom destruktywnym; 6. Świadomość obowiązków względem grupy narodowej i państwowej i w ogóle uświadomienie istoty i zadań małżeństwa; 7. Sankcje religijne, powiązanie wypełnienia obowiązków rodzinnych, z przyszłymi losami duszy. Ten argument jest decydujący, jako najbardziej istotny. Gdzie to powiązanie obowiązków małżeńskich z religijnymi ustaje, degeneracja rodziny jest - na dłuższą metę - nieuchronna. Rozkład życia rodzinnego i samej instytucji będzie wynikiem z jednej strony słabnięcia tych


#99


sił odśrodkowych, a z drugiej narastania sił, zmierzających bezpośrednio do jej rozbicia.

A teraz jakie siły mogłyby zagrażać rodzinie? Na plan pierwszy wysuwają się następujące możliwe niebezpieczeństwa: 1. Wzrost indywidualizmu, wysuwającego na plan pierwszy - nie rzeczywisty interes jednostki, lecz wyzwalający i sankcjonujący nieskrępowanie jej instynktów i zachcianek; 2. Zaistnienie grup społecznych, zainteresowanych w rozbiciu rodziny w imię określonych zasad i interesów; 3. Poderwanie autorytetu instytucji rodzinnej i wiary w jej celowość oraz pojęć moralnych przez odpowiednią agitację, publicystykę, literaturę i teorie naukowe; 4. Rozstrój nerwów i wzrost ilości nie opanowanych odruchów - niezrównoważony dyscypliną norm i woli, uniemożliwiający w wyniku wzajemną akomodacje i współżycie jako też i degeneracja naturalnych instynktów, spowodowana przede wszystkim nadużyciami seksualnymi i narkomanią (szczególnie alkoholizmem), a także nienaturalnym trybem życia; 5. Niecelowość doboru, wynikająca z nieświadomości zadań rodziny i obowiązków małżeńskich; 6. Zanik presji społecznej obyczaju, sankcji towarzyskich i innych i sankcjonowanie przez pewne grupy - a zwłaszcza przez zły przykład z góry idący - pewnych zjawisk rozkładu jak rozwody, świadoma bezdzietność (co lepiej określa istotę rzeczy niż termin „świadome macierzyństwo"); 7. Warunki ekonomiczno-społeczne, uniemożliwiające wczesne zakładanie i normalny rozwój rodziny, i związana z tym praca kobiet i dzieci, rozrywająca spójnię ogniska domowego; 8. Prądy, głoszące emancypacje kobiety i dziecka - w imię ich własnego lub szerszego interesu; 9. Ustawodawstwo, sankcjonujące zjawiska rozkładu jak rozwód, oderwanie dzieci od rodziców itp.; 10. Słabnięcie napięcia lub zanik wiary, jako fundamentu moralności, wymagającej od człowieka ofiary, która bez tego ze stanowiska jednostki jest zaprzeczeniem instynktu egoistycznego bez odpowiedniego ekwiwalentu.



#100


ks. Karol Mazurkiewicz, Wychowanie w świetle chrześcijańskiej prawdy, Potulice 1937, s. 42-44

Komórki wychowawcze

Istnieją trzy integralne komórki wychowawcze: Rodzina, Naród - Państwo i Kościół.


Rodzina

Z natury rzeczy jest rodzina pierwszym środowiskiem wychowawczym dla każdego człowieka. Stanowi ona najmniejszą komórkę społeczną, ale najważniejszą i najdoskonalej w swych celach przez Stwórcę zorganizowaną.

Ojciec jest głową rodziny. Jemu przypada w udziale troska ojej utrzymanie. Stanowi ona jej oparcie materialne i duchowe. Walka o byt wyrabia w nim hart i siłę woli. W tej bezwzględnej, a tak wyrachowanej nieraz walce kierować on się musi trzeźwą, chłodną rozwagą, nieugiętą stanowczością. Do życia rodziny wnosi on tzw. cnoty męskie: odwagę, śmiałość, przedsiębiorczość ducha, energię i zimną krew. On to wysuwa ważniejsze inicjatywy, rozstrzyga znaczniejsze sprawy. Dając rodzinie swoje nazwisko, stoi na straży jej honoru, jest ostatnią instancją i powagą odpowiedzialną ostatecznie, za wszystko, co się dzieje w domu.

Wartki prąd zawodowej pracy i walki życiowej stanowi pewne niebezpieczeństwo dla równowagi moralnej mężczyzny. Narażony on jest na zmaterializowanie ducha i łatwo ulec może wyrachowaniu i stępieniu wrażliwości wobec subtelniejszych zadań etycznych i religijnych. Lecz i tu wkracza uzupełniająco rola żony i matki w domu. Ona to bierze chleb, zapracowany przez ojca w delikatniejsze swe ręce, kreśli na nim znak krzyża, przyciska do gorącego serca, a rozdzielając go, poucza, że „nie samym chlebem żyje człowiek". Gdy ojciec osądza rzeczy, jak je widzi, realistycznie i prozaicznie, prędzej gorzej niż lepiej, matka bierze świat raczej ze strony idealnej, jakim powinien być, w sposób bardziej optymistyczny i poetyczny. Ona to potrafi rozwijać i podtrzymywać w mężu i dziatkach zrozumienie i odczucie wyższego, szlachetnego życia. Do pielęgnowania delikatnych kwiatów potrzeba delikatnych rąk. Cnoty żeńskie, jak ofiarność, czułość, cierpliwość, łagodność, cechujące macierzynstvfc), pozwalają matce wczuwać się


#101


głęboko w duszę dziecka, by ją indywidualnie rozumieć i indywidualnie nią kierować. Chociażby dziecko bardzo oporny okazywało charakter, w sercu dobrej matki znajdzie się zawsze dlań miejsce, i ona jedna potrafi dopatrzeć się w nim tlącej iskierki dobra, z której uczynić można jeszcze dużo. W ten sposób matka staje się kapłanką ogniska domowego, dookoła której skupia się mniej lub więcej czuły ton wzajemnego współżycia. Jej przypada w udziale bez wątpienia dużo więcej w wychowywaniu aniżeli ojcu, i gdy matki braknie w domu, nikt jej w całej pełni (adaequate) zastąpić nie może. Praca matki poza domem nie dokonuje się nigdy bez uszczerbku dla wychowania i gospodarstwa domowego.

Warunkiem skutecznego wpływu wychowawczego w rodzinie jest oczywiście zgoda i jednomyślność obojga rodziców, zwłaszcza pod względem etycznoreligijnym. Stąd niekorzystne warunki wytwarzają tzw. małżeństwa mieszane oraz zawarte z interesu, bez więzów uczucia.

Tak więc ojciec jest przedstawicielem w pierwszym rzędzie powagi, prawa i sprawiedliwości wymagającej, wiążącej, matka zaś miłości i dobroci wyrozumiałej, przebaczającej. U ojca przeważa rozważający rozum, u matki współczujące serce tam: stwierdzająca suche fakty refleksja, tu: odgadujące motywy faktów uczucie. Bóg, dając ojcu i matce tak odmienne, a równocześnie tak z sobą zharmonizowane natury, nie mógł stworzyć lepszego środowiska dla kiełkującego życia. Tu może ono wyrastać i dojrzewać najlepiej wśród cudownie skompletowanych warunków rozwoju. Tutaj tworzy sobie dziecko podstawowe pierwsze wrażenia, pojęcia i sądy. Tutaj kiełkują wrodzone zdolności i zamiłowania, tu uczy się dziecko elementarnych zasad społecznych. Wszystko, co widzi, słyszy i czego doznaje, żłobi w wrażliwej, świeżej duszy niezatarte ślady. Braki pedagogiczne rodziców, uzupełnia w dużej części miłość obopólna.

Toteż dobra rodzina jest komórką wychowawczą, której niczym zastąpić się nie da. Pestalozzi śmiało twierdzi, że wychowanie kończy się już szóstym rokiem życia. Prawda, tkwiąca w tym paradoksalnym zdaniu jest ta, że okres wychowania rodzicielskiego, to czas decydujący o strukturze psychofizycznej i dalszym rozwoju wychowanka. Od atmosfery rodzinnej, zależy ustrój i kierunek umysłowy dziecka: jego sprawność czy nieudolność myślenia, dokładność czy powierzchowność, pilność czy lenistwo w późniejszym życiu. Na jakich torach postawi szkoła rodzinna dziecko, w takim kierunku potoczy się z reguły dalsze jego życie. Rodzina kładzie fundament, na którym budują dalsze czynniki wychowawcze. Toteż największym dobrem dla kraju jest, gdy posiada jak najwięcej szlachetnych rodzin.



#102


Strona pusta



#103


Część II
SPOŁECZNO-KULTUROWE UWARUNKOWANIA ŻYCIA I WYCHOWANIA W RODZINIE

Klasyczna socjologia wiedziała, że narzucana przez istotę przedmiotu ciągła aktualizacja zjawiska wychowania, nie daje jednoznacznego obrazu tego zjawiska bez uwzględniania warunków początkowych. Wiedziała również, że analiza warunków początkowych, ściślej - równorzędnych uwarunkowań, prowadzi wszerz od „tutaj - teraz" do całościowej dyslokacji wychowania w złożonym układzie czasoprzestrzennym. Przecież wyjaśnienie uwarunkowań początkowych narusza wyraźnie nie tylko „tutaj", ale i „teraz". Z tego względu wyjaśnienie stanów lokalnych (tutaj) nieuchronnie prowadziło i do przeszłości i do przyszłości: narzucało wręcz ewolucyjny obraz wychowania w jego czasoprzestrzennym „stawaniu się", „dzianiu się". Różne kierunki socjologicznej wizji wychowania prezentują w tej części niniejszego opracowania fragmenty rozpraw i artykułów następujących autorów: Floriana Znanieckiego, Jana Płatka, Tadeusza Siwonia i Zdzisława Dębickiego. Analizując prace wymienionych autorów należy ciągle pamiętać, że prezentują one określony naukowy obraz świata wychowania kreowany przy pomocy właściwych pojęć, kryteriów wartości i logiki wykładu. Obecnie do tych prac daje się zastosować kryterium efektu wartości praktycznych w odniesieniu do międzywojnia. Uwspółcześnienie tych wartości praktycznych jest możliwe pod warunkiem, że udzielą one odpowiedzi na pytanie: jaki był udział np. prac Floriana Znanieckiego i Zygmunta Mysłakowskiego w kształtowaniu obecnego obrazu świata wychowania? Z tego wynika, że źródłem efektu nauki, w tym też socjologii wychowania, są również jej znaki zapytania, zmuszające do poszukiwania nowych koncepcji i udzielania odpowiedzi na zadawane pytania.


#104


Florian Znaniecki, Socjologia wychowania, t. I. Wychowujące społeczeństwo, Książnica - Atlas, Warszawa 1928, ss. 71-76, 82-90

Rodzice

W naszych czasach wydaje się to czymś zupełnie oczywistym, że rodzice naturalni są pierwszymi i głównymi wychowawcami dziecka. Więź biologiczna uważana jest potocznie za dostateczną podstawę stosunku wychowawczego; sam fakt, że rodzice „dali życie dziecku" wystarcza w zwykłym przekonaniu do tego, by mieli względem tego dziecka pewne obowiązki i prawa. W rzeczywistości socjologicznej jednak sprawa wcale nie jest tak prosta.

Faktem jest, że dziecko potrzebuje fizycznej opieki i że w naturalnych warunkach opiekę tę daje mu matka. Bez instynktu macierzyńskiego, objawiającego się w karmieniu i opiekowaniu się dzieckiem, w ogóle nie mógłby był trwać gatunek ludzki. Związek opiekuńczy między dzieckiem, a jego rodzoną matką jest więc najogólniej spotykanym składnikiem stosunku wychowawczego między nimi. Ale nie jest on ani bezwzględnie powszechnym, ani wystarczającym warunkiem istnienia tego stosunku. Znane są wszak okresy dziejowe, gdy w pewnych klasach społecznych wszystkie kobiety powierzały niewolnicom lub najemnicom całą opiekę fizyczną nad swymi dziećmi; związek biologiczny ustępował przed naciskiem obyczajów społecznych. Są, dalej, do dziś dnia wypadki, gdy stosunek matki i dziecka ustalony zostaje między osobami, między którymi nie ma żadnego biologicznego związku. I tak np. przy adoptowaniu. Z drugiej strony istnieją grupy społeczne, w których fakt urodzenia dziecka wcale jeszcze nie wytwarza stosunku społecznego między tym dzieckiem, a jego matką, tak, że matka może dziecko usunąć, a nawet zabić. Dopiero społeczny akt przyjęcia dziecka za swoje staje się racją zaistnienia stosunku rodzicielskiego, czasem zaś matce wolno akt ten spełnić tylko za pozwoleniem innych członków rodu lub rodziny. (...) Tak więc, chociaż prawie wszystkie społeczeństwa wymagają, aby dziecko otrzymywało niezbędną opiekę fizyczną w pierwszych latach, i większość ich za uprawnioną i obowiązaną do tej opieki uważa matkę naturalną, jednakowoż dopiero dzięki uznaniu społecznemu macierzyństwo naturalne staje się podstawą stosunku wychowawczego, skoro tam, gdzie społeczeństwo uznania tego nie daje, matka nie jest wychowawczynią dziecka.


#105


Co więcej, pamiętać należy, że niezbędna opieka matki nad dzieckiem kończy się stosunkowo wcześnie - na długo przedtem, zanim dziecko dorośnie i stanie się pełnym członkiem grupy społecznej. Przy tym, biologicznie biorąc, rola matki mogłaby ograniczać się, jak u zwierząt, wyłącznie do opieki fizycznej - karmienia, ogrzewania, chronienia przed niebezpieczeństwami - z dodatkiem pomocy przy rozwoju pewnego zasobu czynności elementarnych, których źródła leżą w odziedziczonych instynktach. Jeżeli rola wychowawcza matki nie kończy się z chwilą odchowania dziecka aż potrafi sobie fizycznie dać radę w otaczającej przyrodzie, i jeżeli już w pierwszych latach obejmuje coś więcej niż u zwierząt wyższych, to pochodzi jedynie stąd, że społeczeństwo dało jej pewne prawa i obowiązki, czyniąc z niej wychowawczynię.

Tym bardziej stosuje się to do ojca naturalnego. Wątpliwym jest, czy w ogóle istnieje instynkt ojcowski u gatunku ludzkiego w tym samym znaczeniu, jak instynkt macierzyński, związek biologiczny bowiem między ojcem a dzieckiem nie jest wszak wcale oczywisty. Prawdopodobnie przyjąć należy u mężczyzny tylko powszechną skłonność do obrony i zabezpieczenia fizycznego słabych osobników, należących do jego grupy społecznej - skłonność, która jest tylko odmianą pierwotnego poczucia solidarności z grupą. Stosuje się ona tylko wtedy samorzutnie do własnych jedynie dzieci, gdy „mała rodzina" stanowi grupę odosobnioną; ponieważ jednak według wszelkiego prawdopodobieństwa pierwotną formą życia społecznego u ludzi nie jest mała rodzina, lecz horda, więc przypuścić musimy, że u mężczyzn instynkt obrony i zabezpieczenia słabych (jeżeli można go nazwać instynktem) samorzutnie objawia się w odniesieniu do wszystkich dzieci (a także i kobiet) w hordzie, co też potwierdzają znane nam fakty z życia dzisiejszych ludów niższych. W tej postaci jest on zupełnie wystarczający dla trwania gatunku, podobnie jak u zwierząt stadnych w ogóle.

Aby z tej instynktownej działalności mężczyzn, broniących kobiet i dzieci przed napadem oraz dostarczających im pożywienia, wyłonił się stosunek wychowawczy między ojcem a dzieckiem, trzeba oczywiście dwóch rzeczy: ustalenia ojcostwa i nadania ojcu obowiązku i prawa przygotowania dziecka do członkostwa w grupie. Jedno i drugie jest już wynikiem życia społecznego, i to wynikiem bynajmniej nie powszechnym. Ustalenie ojcostwa wymaga oczywiście ustalenia stosunku małżeńskiego: ojcem dzieci jest mąż matki. Otóż, nawet pomijając znane wątpliwości, wynikające z możliwej zawsze niewierności małżeńskiej kobiety,



#106


oraz pewne trudności przy rozwodach, są wszak zjawiska małżeństwa grupowego (kilka kobiet jest żonami kilku mężczyzn), oraz polyandrii (kilku mężczyzn jest mężami jednej kobiety) przy których ustalenie ojcostwa jest możliwe tylko w tej formie, że każde dziecko ma kilku społecznie uznanych ojców.

Co więcej, nawet gdy są ustalone sprawdziany społeczne ojcostwa, jeszcze zwykle dla zaistnienia stosunku społecznego między ojcem a dzieckiem trzeba specjalnego aktu uznania dziecka przez ojca, którego przeżytki istnieją nawet w społeczeństwach cywilizowanych. Kwestia ustalenia ojcostwa zaś nie stoi w żadnym powszechnym i stałym związku z kwestią, kto ma spełniać te pierwsze czynności wychowawcze, do których potrzebny jest mężczyzna. Są grupy społeczne o ustroju macierzystym, w których ojciec jest społecznie uznany, a jednak nie znajduje się w żadnym stosunku wychowawczym z dzieckiem (często nie uważa się nawet za jego krewnego) i funkcje wychowawcze spełnia ktoś z rodu matki, zwykle najstarszy jej brat. Przy adoptowaniu podobnie ojcem faktycznym nie jest ojciec naturalny.

Ogólnie tedy powiedzieć możemy, że wprawdzie grupy społeczne liczą się z tym węzłem, jaki między dzieckiem a rodzicami wytwarza biologiczny fakt rodzicielstwa, stwierdzając oczywistość tego faktu w odniesieniu do matki, a starając się ustalić go pośrednio w odniesieniu do ojca, lecz, że sam węzeł fen w naturalnej swej postaci nie wystarcza, aby rodzice w świadomości ich środowiska społecznego mieli obowiązek i prawo wychowywać dziecko. Trzeba jeszcze, aby społeczeństwo wyraźnie lub domyślnie powierzyło im funkcję wychowawczą. Jednakowoż biologiczny fakt rodzicielstwa narzuca się w pewnej mierze prawie wszystkim społeczeństwom jako najbardziej wskazane podłoże stosunku wychowawczego, także w przeważnej większości wypadków przyjmują one rodziców, zwłaszcza matkę, jako wychowawców dziecka w pierwszym okresie jego życia, będącym okresem właściwego dzieciństwa, często dłużej. Prawie nigdy jednak nie czynią tego bezwarunkowo. Nawet dzisiaj, gdy pod wpływem różnych czynników historycznych (chrześcijaństwa, prawa rzymskiego, przewagi małej rodziny, rolnictwa etc.) obowiązki i prawa wychowawcze rodziców wydają nam się tak oczywiste, że leżące niemal w naturze rzeczy, społeczeństwa państwowe i kościelne nieraz rozrywają stosunek wychowawczy rodziców i dzieci. Jest to jednym więcej dowodem, że stosunek ten w tej postaci, w jakiej występuje u ludzi, kulturalnego raczej niż naturalnego jest pochodzenia, jest nadbudową społeczną, wznoszoną zwykle na



#107


gotowych fundamentach przyrodzonych, lecz mogącą powstać również na innych, sztucznych podstawach.

Dopiero w świetle takiego ujęcia wychowawczej roli rodziców zrozumiałą się staje cała różnorodność i zmienność tej roli, jaką stwierdzamy w dziejach, oraz pewne zjawiska nowoczesne, sprawiające coraz więcej kłopotu moralistom, prawodawcom i pedagogom. Jeżeli wychowawcza funkcja rodziców nie jest po prostu wynikiem samego ich rodzicielstwa, lecz wypływa z praw i obowiązków, nadanych im przez społeczeństwo; tedy rozumie się, że charakter tej funkcji zależeć będzie w pierwszym rzędzie od społeczeństwa, które ją rodzicom powierzyło. Widzieliśmy zaś, że społeczeństwo, to nie jest jakaś całość zamknięta i jednorodna; to kompleks różnorodnych grup społecznych zależnych od jakiejś grupy najbardziej wpływowej, i często łączących się i krzyżujących z innymi społeczeństwami odmiennego typu. Rozumie się, że z tych wielu różnych grup te tylko bezpośrednio warunkują stosunek rodziców i dzieci, do których rodzice już należą, a dzieci wejść mają po dorośnięciu. Rodzice są tu wychowawcami z ramienia i pod sankcją tych grup; o ile grupy te stanowią jedno społeczeństwo, ich rola wychowawcza jest mniej lub więcej wyraźnie i jednostajnie wyznaczona, w przeciwnym razie jednak możliwe są znaczne rozbieżności w stawianych im wymaganiach.

(...) Ród szlachecki, wielka rodzina mieszczańska i chłopska rozpadły się prawie wszędzie. Nie możemy się tu zastanawiać nad przyczynami ich rozkładu. Rozproszenie terytorjalne, zróżniczkowanie zawodowe, szybkie tempo życia, pomnożenie styczności ze światem zewnętrznym - te i inne czynniki współdziałały w tym procesie. Mała rodzina - rodzice i dzieci - stała się niezależną od szerszego związku genetycznego, stała się całością sama dla siebie. Jako osobna grupa znajduje się ona wprawdzie pod wpływem i nadzorem innych grup - luźnego otoczenia towarzyskiego, kościoła, państwa, lecz grupy te nie są w stanie zastąpić grupy genetycznej, gdyż działanie ich jest albo zbyt powierzchowne, albo -jak w kościele polega na wpływaniu na jednostki raczej niż na grupę w jej całości, albo też -jak w państwie - ogranicza się do sporadycznego wkraczania w sprawy rodzinne, dla represji niepożądanych faktów.

Jednocześnie zanika jedna z dawnych racji istnienia małej rodziny jako grupy, mianowicie współpraca ekonomiczna jej członków; tylko w małych gospodarstwach rolnych ta współpraca jeszcze ma istotnie poważne znaczenie ekonomiczne, chociaż już daleko mniejsze niż niegdyś. Fakt zaś, że własność rodowa i rodzinna



#108


należy prawie zupełnie do przeszłości, odejmuje główną społeczną podstawę współdziałaniu członków małej rodziny w jej podtrzymywaniu i rozwoju. Toteż widzimy, że ekonomiczna jedność rodziny rozpada się z chwilą dorośnięcia dzieci, a często w ogóle prawie że jej nie ma, o ile np. żona zarobkuje, jak mąż, poza domem.

Już tylko dwa czynniki trzymają razem małą rodzinę: społeczne funkcje rodziców, rodząca i wychowawcza, oraz czysto indywidualne uczucia i dążności. Pierwszy z tych czynników zaś znacznie osłabł w społeczeństwach cywilizowanych w ciągu ostatnich stuleci. Jakkolwiek większa część grup społecznych, rekrutujących się wyłącznie lub przeważnie z dzieci należących do nich rodziców, wciąż dba o to, aby członkowie ich mieli dzieci, jednakże, o ile rekrutowanie się z obcych przybyszów dopełnia przyrost naturalny, zainteresowanie tym przyrostem nie jest tak żywe, jak w grupach, które obcych nie dopuszczają lub dopuszczają tylko rzadko. Porównajmy pod tym względem grupy religijne prozelityczne - np. islam lub większość wyznań chrześcijańskich, z zamkniętymi - np. Żydzi obecni; albo państwa z silną emigracją, jak Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, z państwami o małej emigracji, jak Francja. Otóż ród i wielka rodzina, jako grupy specjalnie genetyczne, a przy tym znające wszystkich swych członków, w takiej mierze interesowały się przyrostem naturalnym, jak żadna grupa nowoczesna tego nie czyni. Płodzenie dzieci było w nich tak ważnym zadaniem grupy małżeńskiej, że samo przez się wystarczało do jej utrzymania, i było zresztą zasadniczo niezbędne dla jej istnienia, jak dowodzi powszechny, choć niekiedy hamowany przez motywy religijne lub ekonomiczne, zwyczaj rozwodzenia się małżeństw bezpłodnych. Dziś nie ma już grupy, która by była w stanie przymusić nieżonatych do małżeństwa i małżonków do płodności - co jest najlepszym dowodem, że ta podstawa istnienia małej rodziny nie jest już tak silna społecznie, jak niegdyś.

W większej mierze słabnie wychowawcza rola rodziców. Prawda, że rodzice są jeszcze ciągle wychowawcami z ramienia każdej grupy, do której sami należą i do której dzieci ich przypuszczalnie należeć będą - kościoła, państwa, narodu, klasy. Lecz powierzone im zadania są ograniczone i ograniczają się coraz bardziej. Nauczyciel, szkoła, instytucje wychowania pośredniego odbierają im przeważną część tych funkcji wychowawczych, jakie posiadali w poprzednim okresie; a nawet i te, które im pozostają, nie przysługują im bezwarunkowo, ponieważ faktycznie nie wiadomo, czy dzieci ich istotnie po dorośnięciu wejdą do tych samych grup


#109


społecznych, do których oni należą. Mimo wszystko, co się mówi i pisze o ważności wychowania rodzicielskiego, każde społeczeństwo oczekuje od rodziców głównie nie przeszkadzania, w najlepszym razie współdziałania ze swymi specjalnymi instytucjami wychowawczymi, i pozostawia im tylko te zadania, których jeszcze żadnym instytucjom powierzyć nie może. Prawda, iż do tych zadań należy wychowanie dziecka w pierwszych latach jego życia i te pierwsze lata w świetle nowszych badań psychologicznych okazują się najważniejsze; lecz właśnie tylko dlatego, że ważności ich dotychczas nie znano, grupy społeczne pozostawiały je rodzicom.

Nie znaczy to zresztą, aby społeczeństwa dzisiejsze, wkraczając w ten sposób ograniczająco w wychowawcze zadania rodziców, rozciągały skuteczniejszą niż dawniej kontrolę nad wykonanie tych zadań. Przeciwnie. Jak w rodzie i wielkiej rodzinie bogactwo funkcji rodzicielskiej i doniosłość społecznego stanowiska rodziców szły w parze z nadzorem i pomocą, jakie grupa genetyczna dawała rodzicom, tak też, odwrotnie, w państwie, w narodzie, w związku klasowym pomniejszenie stanowiska rodziców wiąże się z brakiem skutecznego wpływania na ich działalność wychowawczą. Pewien wyjątek stanowi kościół, o ile zachował jeszcze tradycyjny punkt widzenia; i to jednak faktyczny wpływ i rzeczywiste wglądanie w czynności wychowawcze rodziców znajdujemy tylko na wsi i w małych miasteczkach (daleko mniej zresztą w praktyce, niż w teorii), w większych miastach zaś zaledwie słabe mamy jego ślady. Że przy tym literatura pedagogiczna dużo się zajmuje wychowawczymi zadaniami rodziców, to dowodzi tylko istnienia u jednostek szeroko rozpowszechnionego poczucia potrzeby lepszego niż obecnie unormowania tej sprawy: poczucie to jednak nie znalazło odpowiedniego społecznego wyrazu w rzeczywiście skutecznych instytucjach.

W braku zwartego, trwałego i jednolitego ustroju społecznego, główną mocą, która spaja jeszcze małą rodzinę, a zarazem stanowi podłoże działalności wychowawczej rodziców, są te indywidualne dążności i uczucia, które w małej rodzinie znajdują samorzutny swój wyraz. Widzieliśmy jednak, że wrodzone popędy, właściwe gatunkowi ludzkiemu jako jednemu z gatunków zwierzęcych, nie wystarczają do oparcia na nich funkcji wychowawczej rodziców; nie wystarczają w ogóle do istnienia małej rodziny. Popęd seksualny znajduje dostateczne zadowolenie w stosunkach przelotnych; instynkt macierzyński trwa tylko do chwili odchowania dziecka tak, by nie potrzebowało bezpośredniej fizycznej opieki;



#110


wszelkie zaś dążności społeczne w ścisłym znaczeniu, jak czynne i bierne pragnienie sympatii, popęd silnych do opiekowania się słabymi i słabych do szukania pomocy u silnych, chęć porozumienia itd. równie dobrze, a często lepiej mogą się zadowolić w innych grupach społecznych, jak w małej rodzinie. Aby więc na indywidualnych psychologicznych podstawach oprzeć się mógł byt małej rodziny i trwały stosunek wychowawczy rodziców i dzieci, trzeba przede wszystkim wysokiego poziomu duchowego, zwłaszcza społecznego rozwoju ze strony kierowniczych członków grupy małżeńskiej, następnie zaś pomyślnych warunków zewnętrznych, które by dały sposobność pozytywnym dążeniom społecznym osobników do wyrażania się w życiu rodzinnym raczej niż poza nim.

Tam, gdzie zejdzie się rzeczywista miłość małżeńska i rodzicielska, odpowiednie usposobienie u dzieci, oraz pomyślne warunki zewnętrzne, mała rodzina dzisiejsza może osiągnąć poziom nie tylko równy, lecz wyższy niż dawniej, gdyż niezwykły indywidualny rozwój duchowy nie jest krępowany przez reguły społeczne, stosujące się zwykle do typów przeciętnych. W takich wypadkach też rola wychowawcza rodziców niezależnie od wszelkich sankcji społecznych może się stać faktycznie niemniej doniosłą, niż bywała za czasów ustroju rodowego, choć stanowisko rodziców wobec dzieci opiera się raczej na osobistym uroku niż na godności przedstawicieli szerszej grupy społecznej. Możliwa jest przy tym daleko większa indywidualizacja wpływów i większe zróżniczkowanie wyników działalności wychowawczej.

Lecz takie połączenie pomyślnych wewnętrznych i zewnętrznych okoliczności jest stosunkowo rzadkie. Względne odosobnienie grupy małżeńskiej i częściowe usunięcie działalności wychowawczej rodziców spod nacisku bezpośredniego środowiska częściej powoduje obniżenie poziomu w porównaniu z przeciętną poprzedniego okresu, aniżeli wzniesienie się go ponad tę przeciętną. U olbrzymiej większości ludzi bowiem wprost niezbędnym warunkiem postępowania zgodnego z normą jest ciągła świadomość aktualnych lub potencjalnych reakcji środowiska społecznego na ich postępowanie; tak samo więc normy, regulujące stosunek wychowawczy rodziców i dzieci, dla większości rodziców wtedy tylko posiadają żywotność, jeżeli stosowanie się do nich wywołuje w stałym ich środowisku reakcje dodatnie, niezgodność z nimi - ujemne. Ponieważ zaś reakcje takich grup, jak państwo, kościół, naród, klasa, związek zawodowy, na działalność wychowawczą są rzadkie i niepewne, więc zwłaszcza w miastach,\gdzie brak nawet zwartej opinii


#111


sąsiedzkiej, poczucie obowiązków rodzicielskich, trzymające się jeszcze siłą tradycji, staje się na ogół coraz mniej realnym.

Nierzadkie są rodziny, u których stosunek rodziców do dzieci, poza tym minimum opieki fizycznej jakie instynktownie w pierwszych latach daje matka, w ogóle nie jest już stosunkiem wychowawczym, to znaczy, w których rodzice nie stosują się do jakichkolwiek norm w tym zakresie, nie spełniają żądnych zobowiązań względem dzieci lub nawet ignorują ich istnienie. Nawet instynkt macierzyński niekiedy zawodzi; są wypadki matek, zostawiających dzieci całymi dniami bez pożywienia „na łasce Bożej", tj. na łasce sąsiadów, lub oddających dzieci obcym rodzinom. Coraz częstsza praca zarobkowa matek poza domem przyczynia się także nieraz do częściowego zaniedbywania elementarnych obowiązków opieki fizycznej. Jeszcze znacznie liczniejsze są fakty, że ojciec zupełnie się nie interesuje fizycznym bytem dzieci, nie daje środków na ich utrzymanie, a nawet odbiera matce zdobyte przez nią środki.

Rozumie się, że w daleko większej jeszcze mierze szwankuje wszelkie wychowanie kulturalne. Nie może też być inaczej. Kultura przechowywana jest i przekazywana w grupach społecznych i udzielanie jej młodemu pokoleniu jest wynikiem wymagań i potrzeb tych grup, więc odbywa się pod ich naciskiem. Ponieważ bezpośredni nacisk na rodziców z rozpadnięciem się rodu i wielkiej rodziny osłabł, więc czynne i świadome dążenie do kulturalnego wychowania dzieci znajdziemy tylko albo u rodziców, kierujących się indywidualną miłością do dzieci, względem na własną ich przyszłość i zrozumieniem potrzeby kulturalnego rozwoju dla zapewnienia im tej przyszłości, albo u tych nielicznych, u których żywe są szersze ideały społeczne, narodowe, państwowe, kościelne, klasowe, i którzy pod ich wpływem pragną swe dzieci urobić na członków odnośnych grup społecznych. Inni - a tych jest większość - zgodnie z rutyną, której sami podlegali w dzieciństwie, i którą widzą stosowaną w codziennym otoczeniu, zadowalają się udzielaniem dzieciom tego minimalnego zasobu wiadomości i umiejętności, który jest niezbędny, aby możliwe było w ogóle współżycie domowe i porozumienie wzajemne z dziećmi, oraz takim urabianiem ich charakteru, jakie daje się osiągnąć przez ujemne reagowanie, w postaci kar lub nagan, na postępki dzieci, które rodzicom stają na zawadzie lub w ogóle im się nie podobają. Poza tym, rodzice zwykle uważają, że spełnili swój obowiązek, o ile przekazali dzieci odpowiednim instytucjom wychowawczym - kościelnym, państwowym, zawodowym etc. Liczne zaś -



#112


i coraz liczniejsze - są wypadki, gdy i to minimum dbałości o wychowanie kulturalne nie jest osiągane, zwłaszcza w sferach uboższych i niewykształconych, gdzie brak jest zainteresowań kulturalnych w ogóle, a troska i praca pochłaniają cały czas i energię.

Bywa gorzej jeszcze. Nawet w braku świadomego kształtowania przyszłej jednostki społecznej rodzice mogą jeszcze spełniać pewną rolę wychowawczą bezrefleksyjnie, przez to, że ich działalność życiowa stanowi dla dzieci wzór, do którego własną swą działalność stopniowo i mimowoli dostosowują. W ten sposób na charakter jednostki wpływają stosunki rodziców między sobą, ich codzienne zachowanie się względem dzieci, oraz wzajemne oddziaływania między rodzicami, a osobami, grupami i instytucjami z szerszego środowiska społecznego. Podobnie też przygotowanie jednostki do przyszłego stanowiska może być w znacznej mierze dziełem rodziców, nawet nie funkcjonujących celowo jako wychowawcy, lecz zmuszających, skłaniających lub choćby tylko dopuszczających tę jednostkę od dzieciństwa do uczestnictwa, w miarę możności, w ich własnej pracy zawodowej i w pewnym stopniu w ich czynnościach społecznych. Na tym polega np. rola wychowawcza matki względem córki w większości społeczeństw, zarówno matki jak ojca zaś u pasterzy i drobnych rolników, gdzie dzieci wstępują w ślady rodziców bez specjalnego wysiłku pedagogicznego, tylko wzorując się na ich postępowaniu i pomagając im w czynnościach zawodowych.

Na to jednak trzeba, aby sami rodzice byli społecznie normalnymi osobami oraz zajmowali takie stanowiska społeczne, do których dziecko mogłoby się choć w części przygotować przez współpracę z nimi. Otóż te same warunki, które, zwłaszcza w miastach, spowodowały odosobnienie społeczne grupy małżeńskiej, powodują często demoralizację indywidualną rodziców, pozbawionych trwałego, bezpośredniego, osobiście wpływającego otoczenia społecznego i niezdolnych do zastąpienia, we własnej działalności, reguł społecznych i kontroli zewnętrznej przez osobiste normy i ideały oraz rozmyślne panowanie nad sobą. Aż nazbyt często więc pożycie rodziców ze sobą jest szeregiem walk słownych, jeśli nie bijatyk, postępowanie ich względem dzieci odznacza się bezmyślnością lub brutalnością, w ustosunkowaniu względem świata zewnętrznego brak nie tylko głębszych społecznych zainteresowań, lecz nawet elementarnej uczciwości. Przykład rodziców jest więc raczej destrukcyjny pod względem społeczno-moralnym, nie mówiąc już nawet o tego rodzaju wypadkach, gdy rodzice dopuszczają lub wciągają dzieci do


#113


udziału w swych pijatykach, wybrykach seksualnych, bójkach, kradzieżach lub oszustwach.

Przygotowanie zaś dzieci do przyszłego stanowiska u pracowników miejskich, zwłaszcza fizycznych, ze strony rodziców ogranicza się przeważnie do tego, że dzieci przymuszone są do zarobkowania poza domem, skoro tylko podrosną. Chodzi przy tym zwykle nie o to, aby dziecko nauczyło się jakiegoś zawodu na przyszłość, lecz o to, aby zaraz jak najwięcej przyniosło do domu pieniędzy. Dopóki silną była solidarność grupy genetycznej, rodzice mieli motyw egoistyczny w dawaniu dzieciom odpowiedniego zawodowego przygotowania, gdyż mogli liczyć na to, że z czasem dzieci im się odwzajemnią; i ten motyw jednak zanika przy rozpadaniu się związków rodzinnych, gdyż każde z dzieci, dorastając, zakłada grupę małżeńską na własną rękę i nie interesuje się rodzicami, chyba pod przymusem moralnym a nawet prawnym. Coraz bardziej chodzi więc o to rodzicom, aby zdolności zarobkowe dzieci wyzyskać póki czas, nie oglądając się na ich przyszłe losy. Rzadko też tylko ojciec może zużytkować syna lub matka córkę do pomocy we własnej pracy zarobkowej; sam zajęty w zakładzie przemysłowym, oddaje dziecko najczęściej do zakładu przemysłowego, ewentualnie do usługi osobistej lub biurowej. O ile dziecko wyjątkowo trafi na kogoś, kto się nim zainteresuje, może zdobyć niekiedy bez pomocy rodziców poważniejsze kwalifikacje zawodowe; najczęściej jednak zostaje na całe życie robotnikiem niewykwalifikowanym. W tych wypadkach rola rodziców, rozważana z punktu widzenia nowoczesnych społeczeństw (pomijając ciasne stanowisko pewnych kół, którym zależy na nieograniczonej podaży niewykwalifikowanych robotników), jest również wyraźnie negatywna, nie wchodząc zresztą w to, czy z własnej ich winy, czy z powodu ich ciężkiego ekonomicznego położenia.

Czy ten proces stopniowego zanikania funkcji wychowawczej rodziców, idący w parze z osłabieniem grupy małżeńskiej w ogóle; jest na razie przynajmniej niepowstrzymany? Czy grupa małżeńska znajduje się w przededniu zupełnego upadku, i współrzędnie z tym czy rodzice z czasem przestaną być zupełnie wychowawcami swych dzieci z ramienia społeczeństwa i tylko przygodnie i dowolnie spełniać będą czynności wychowawcze z czysto osobistych pobudek?

Dwie są tylko drogi możliwe do powstrzymania tego procesu. Albo jakaś trwała, liczna i zwarta grupa społeczna zdoła wcielić w siebie lub całkowicie podporządkować sobie, małą rodzinę równie bezpośrednio, jak niegdyś ród lub wielka



#114


rodzina, i ona uzna rodziców za wychowawców, nada im sankcję i podda ich nie tylko zewnętrznemu, lecz i wewnętrznemu, moralnemu nadzorowi; albo też jakiś kompleks krzyżujących się grup, harmonijnie współdziałając, podtrzyma małą rodzinę i powierzy rodzicom określone zadania wychowawcze dla dobra ich wszystkich. Mała rodzina bowiem sama przez się utrzymać się nie zdoła.

Otóż z istniejących wielkich grup jedynie państwo i kościół mogłoby wchodzić w rachubę ze względu na wcielenie lub całkowite podporządkowanie sobie małej rodziny, gdyż one tylko posiadają ustrój dość zwarty i rozczłonkowany; tymczasem wpływ kościoła, jak już wspomnieliśmy, słabnie, wszelkie próby zaś wyłącznego państwowego kierownictwa życiem rodzinnym dotychczas uważać można za nieudane, i prawdopodobnie będą one zawsze chybiały celu z powodu zasadniczej niewspółmierności formalizmu prawno-państwowego, zdolnego jedynie regulować stosunki rzeczowe z czysto osobistymi stosunkami rodzinnymi. Naszym zdaniem, jedynym skutecznym sposobem uratowania społecznego stanowiska rodziców jako wychowawców i utrzymania małej rodziny jest świadome i planowe uwzględnienie tego problematu przez wszystkie razem grupy społeczne, interesujące się wychowaniem młodocianych osobników, a należące do środowiska społecznego rodziców - począwszy od narodu i kościoła aż do szkoły, związku zawodowego, stowarzyszenia filantropijnego, a nawet klubu sportowego. Każda z tych grup stawiać musi rodzicom określone zadania wychowawcze, uczyć ich jak je spełniać, pomagać i dozorować w ich spełnianiu, wszystkie razem zaś popierać żądania każdej, aby rodzice działali pod naciskiem całego swego środowiska i w całym środowisku czuli gotową pomoc i oparcie dla swej działalności. Faktem jest zaś, że jakkolwiek przyrodzone dążności rodzicielskie nie mogą być wystarczającą podstawą stosunku wychowawczego, jednak stanowią one w większości wypadków potężny współczynnik psychologiczny, nadający temu stosunkowi taką żywotność, jaką z trudnością tylko osiąga bez ich współdziałania. Dlatego właśnie wychowanie niełatwo obejść by się mogło bez rodziców, i w interesie wszystkich grup społecznych leży, aby nie ujmując bynajmniej znaczenia innym czynnikom wychowawczym, nadać nową moc i ważność wychowawczej funkcji rodziców. Zadania społeczne wychowania są tak wielkie i trudne, że żadne społeczeństwo nie może sobie pozwolić na to, aby jakikolwiek czynnik wychowawczy - zwłaszcza tak potężny jak rodzice - nie był w pełni wyzyskany dla celów kulturalnych.


#115


Jan Płatek, Wieś jako środowisko wychowawcze, w: Rodzina wiejska jako środowisko wychowawcze, cz. II. Materiały, red. Z. Mysłakowski, Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów 1931, ss. 667-684, 96-99

Środowisko rodzinne na wsi

a) Węzeł małżeński

(...) Młodzieniec wiejski, chcący się żenić, ma wybór bardzo ograniczony, najczęściej nawet nie on wybiera i nie on decyduje, kim ma być jego żona. Nie ta, która mu się podoba, z którą najchętniej przestaje na zabawach i uroczystościach wiejskich, zostaje jego żoną, bo nie ma ona innych ważniejszych warunków ku temu. Jeśli bowiem on jest synem chałupnika, a przestaje z córką bogacza na 50-ciu morgach, nie może się spodziewać, ani żądać tego, aby ona została jego żoną, nawet w tym wypadku, gdyby ona tego gorąco pragnęła. Podobnie syn bogatej rodziny ma, normalnie rzecz biorąc, zamkniętą drogę do konkurów o rękę dziewczyny pięknej, dobrej i rozumnej, ale biednej. Małżeństwo jest tu możliwe tylko w tym wypadku, kiedy w rodzinie jest kilka córek, a posagu dla nich mało, albo go w ogóle nie ma, wtedy dopuszczony jest mezalians ze strony męskiej czy żeńskiej, ale oczywiście z punktu widzenia motywów i przyczyn ekonomicznych, wiążących pary małżeńskiej, nie jest to wtedy mezaliansem, bo wtedy bierze równy równego. Nie można żadna miarą tego rodzaju stosunków określić terminem materializmu życiowego, ani też położyć na karb braku uczuciowości. Ani jedno, ani drugie nie odpowiadałoby rzeczywistości wiejskiej. Taki stan rzeczy jest uwarunkowany koniecznością ekonomiczną, wymaganiami życia codziennego, a nie brakiem liczenia się ze względami idealnymi. Sprawa jest całkiem prosta: młody człowiek, który się chce żenić a pochodzi dajmy na to z bogatej rodziny wiejskiej, albo już otrzymał gospodarstwo po rodzicach gdy jest jedynakiem, albo też dostaje pewien dział majątku w postaci kilkunastu morgów pola obciążonego znaczną spłatą, w żadnym wypadku nie może sobie pozwolić wziąć żonę ubogą.

Jeśli bowiem dostanie w spadku gospodarstwo rodziców, musi spłacić braci i siostry, ażeby zaś podołać tym ciężarom, musi znaleźć żonę z odpowiednim posagiem



#116


więc córkę rodziny równie sobie bogatej. Jeśli zaś dostanie tylko małą część ziemi, a nie chce spaść do rzędu chałupników, musi się albo „przyżenić" do odpowiednio wielkiego gospodarstwa, albo jeśli został „wywianowany" pieniędzmi, musi sobie założyć gospodarstwo, dokupić ziemi; w jednym więc i w drugim wypadku musi mieć żonę z posagiem. Konieczność takiego trzymania się ziemi tłumaczy się tym, że dzieci wiejskie zwykle nie otrzymują innego zawodowego wykształcenia poza długoletnią, bezwiedną praktyką na roli.

Wskutek tego tworzą się na wsi, zależnie od sytuacji majątkowej, pewne ugrupowania; warstwy bogatszych i biedniejszych zwykle dość trwale od siebie izolowane. Tylko w wyjątkowych okolicznościach może się biedny chłopak lub dziewczyna ożenić, lub wyjść zamąż za partnera bogatszego od siebie (wyłączyć tu należy drobniejsze różnice majątkowe, nie grające zazwyczaj roli), mianowicie wtedy, jeżeli partner w braku analogicznej sytuacji gospodarczej może się wykazać innymi walorami, kompensującymi ten brak. Zdarza się więc np., że córka bogatego włościanina wychodzi za urzędnika, nauczyciela wiejskiego i jeszcze to sobie uważa za honor, mimo że sytuacja ekonomiczna jest skromna. Z powyższego widzimy, że materializm wiejski, tyczący związków małżeńskich, jest w zupełności z ekonomicznego punktu widzenia zrozumiały i uzasadniony. PróGfc tego wchodzi tu w grę jeszcze i inny czynnik, nie pozwalający młodzieńcowi na wsi iść wyłącznie za głosem serca przy wyborze swej przyszłej żony. Nieustanna mozolna praca na roli zmusza rolnika do wykorzystania sił fizycznych swej żony aż do granic wytrzymałości. Musi ona na równi z mężem dbać o całość gospodarstwa, musi wykonywać zwykle wszystkie prace koło domu i całego dobytku, pomijając już troskę i pieczę o dzieci, musi w pewnych porach roku razem z mężem pracować w polu np. w czasie żniw, sadzenia i kopania ziemniaków itp. Tylko nieliczne gospodarstwa mogą sobie pozwolić na rezygnację z wspólnej pracy kobiet, żon właścicieli. Fakt ten zmusza młodzieńca do oglądania się za kobietą zdrową, silną, zdolną do wytężonej pracy, co często jest równoczesne z rezygnacją ze względów estetycznych i uczuciowych, przy selekcji małżeńskiej.

Z powyższego wszakże nie wynika, aby związek małżeński na wsi był tym samym mniej szczęśliwym, mniej trwały i spoisty, wewnętrznie bardziej oziębły, niż w tych warstwach, gdzie może o jego powstaniu decydować miłość. Małżeństwa



#117


z miłości, jak podkreśla Duprat, mają na ogół słabą podstawę. Popęd seksualny przejściowy, wyimaginowany, po kilku latach pożycia przemija, a wtedy następuje rozczarowanie. Niewątpliwie jednym z głównych czynników, wpływających na spoistość węzła małżeńskiego na wsi, jest religia. Nakazy i zakazy religijne i kościelne są jeszcze głęboko wszczepione w dusze wieśniacze, są szanowane i przestrzegane. W związku z tym i bojaźnią przed następstwami przy braku świadomości o środkach zapobiegawczych, uwidacznia się większa powściągliwość popędów erotycznych, powściągliwość, która jest podwaliną stałości i trwałości węzła małżeńskiego. Jeśli nawet u początku zawieranego wiejskiego małżeństwa nie leży uczucie, to jednak w trakcie dalszego wzajemnego współżycia wytwarza się najczęściej atmosfera dużego, obopólnego przywiązywania i sympatii, często nawet w innych warstwach niespotykana czułość. Twarda, codzienna praca zbliża do siebie małżonków tak, że małżeństwo samo, a przede wszystkim dzieci, nic na tym nie tracą, że małżonkowie nie pobrali się jedynie z miłości i upodobania, lecz ze względów gospodarczo-ekonomicznych. Z tego też powodu związek małżeński na wsi jest zdrowy i znacznie rzadziej dochodzi tu do rozwodów niż w mieście.

b) Rodzina i pożycie rodzinne na wsi

Rodzina jest najpierwotniejszym środowiskiem, kształtującym młodego wychowanka, a najgłówniejszą jej zasługą jest stopniowe, nieprzymusowe uspołecznianie człowieka. Struktura rodziny wiejskiej ma swoje specyficzne właściwości i różni się od rodzin innych grup społecznych; mąż, żona, właściciele danego gospodarstwa oraz główni na nim pracownicy są też z natury rzeczy ośrodkiem rodziny wiejskiej. Do rodziny tej należą prócz rodziców dzieci i ich dziadkowie, którzy są właściwymi przekazicielami kultury wiejskiej, są wykorzystywani w różnych zajęciach pomocniczych przy gospodarstwie, a kiedy nie są zdolni do pracy, stają się zbyteczni.

Rzadziej już należą do rodziny bliżsi lub dalsi krewni, stale w danym domu przebywający. Ponieważ rodzina wiejska jest w zasadzie oparta na czynniku ekonomicznym, czyli jest wspólnotą pracy, wobec tego wszyscy zdolni do jakiegokolwiek aktywnego wysiłku członkowie rodziny muszą pracować. Mąż w polu,



#118


żona w domu i koło gospodarstwa; rodzice ich, czyli dziadkowie, mają zazwyczaj zadanie bawienia dzieci i wykonywanie drobniejszych zajęć w samym domu, ale tylko wtedy, gdy już stracili siły. W innym wypadku używa się ich do najcięższych prac w polu. Odmiennie niż w mieście i w wyższych warstwach społecznych dzieci wiejskie od najwcześniejszych lat używane są do pracy. Skoro tylko dochodzą do wieku, że mogą w czymkolwiek pomóc, wszyscy członkowie rodziny wyręczają się nimi, Z tą chwilą skończył się ich okres niezależnego i wolnego dzieciństwa, przez który dziecko wiejskie prawie nie przechodzi, a zaczyna się długie życie pracy i mozołu. Już w piątym, szóstym roku życia dziecko wiejskie ma pieczę nad stadem gęsi, odpowiada za całość stada i za ewentualne wyrządzone szkody. Po dwóch, trzech latach, po okresie pasania gęsi, powierza się chłopcu dozór nad kilkoma krowami, które niejednokrotnie pędząc między zbożami musi baczyć, aby nikomu nie wyrządził szkody. Często też siedmioletni chłopiec wyjeżdża z końmi na paszę, robiąc po drodze wyścig z rówieśnikami. Dziewczynki prócz wypasania gęsi i krów pilnują młodszego rodzeństwa, sprzątają w domu, czyszczą itp. Starsze dzieci, naśladując swoich rodziców, pomagają im przy pracach poważniejszych, odpowiednich do ich sił, a więc: wiążą snopy na polu w czasie żniw, rozrzucają siano do suszenia, rąbią drzewo na opał do kuchni, przynoszą wodę itd., aż wreszcie stopniowo wplatają się w całokształt życia wiejskiego, zastępując rodziców w najtrudniejszych wszelkich pracach w domu i na polu. W ten sposób dzieci wieśniacze niezmiernie rychło wrastają w życie swej grupy wiejskiej i właściwie nie mają tego swobodnego, pełnego zabaw i gier okresu dzieciństwa, które przeżywają dzieci prawie wszystkich innych warstw społecznych. W czasie tych wszystkich prac domownicy prowadzą rozmowy na różne tematy.

Tak więc zostają wprowadzone dzieci wiejskie w świat dorosłych. Ale i one opowiadają coś ze swoich własnych przeżyć, coś co jest dla nich interesujące, zazwyczaj o szkole, o kościele i tutaj rodzice maja sposobność, ażeby narzucić im swoje poglądy, swoje przekonania, często niezgodne z nowszymi potrzebami społecznymi i kulturalnymi.

Z wyżej nakreślonego obrazu należałoby przypuszczać, że życie rodziny wiejskiej to nieustanna, wiecznie ta sama praca. Prawdą jest, że praca na wsi jest znacznie dłuższa, niż w jakichkolwiek innych warstwach, jest treścią dnia rodziny


#119


wiejskiej. Wieśniak żyje tylko tu całkowicie, gdzie pracuje. Mężczyźni, kobiety i dzieci pracują na równi. Tworzą oni uporządkowaną grupę roboczą, w której każdy człon ma swoją szczególną funkcję. Ale i rodzina wiejska ma swoje wolne chwile radości i święta. Niedziela jest na wsi dniem wolnym od pracy, przynajmniej na roli. W dzień ten rodzice mogą poświęcić więcej czasu dla swych dzieci, zaniedbywanych w ciągu całego tygodnia. Matka myje mniejsze dzieci i ubiera je w wyprane lub nowe sukienki. W domu panuje gwar i radość. W niektórych rodzinach ojciec często rano wraz ze starszym rodzeństwem odśpiewuje godzinki. Mając w tym dniu wolne chwile po całotygodniowej pracy, ojciec bawi dzieci, opowiada im historyjki słyszane lub czytane w gazetach, czy też w książkach, układa plan pracy na tydzień następny. Wreszcie, gdy już cała rodzina jest odświętnie ubrana, wybierają się wszyscy do kościoła, każde w swej gromadzie rówieśników. Do pilnowania domu zostawia się jedno starsze dziecko albo też dziadków. Po skończonej sumie, wysłuchanym kazaniu, wszyscy wracają do domu, a tematem rozmowy jest kazanie księdza, usłyszane jakieś wieści od sąsiadów, zwierzanie się z własnych trosk. Po powrocie do domu cała rodzina zasiada do wspólnego obiadu przy jednej, wspólnej misce.

Jak zaznaczyliśmy, niedziela jest na wsi dniem odpoczynku. Zupełnie odmiennie niż w mieście, członkowie całej rodziny rozchodzą się, znajdując odpowiednie towarzystwo i zajęcie. Chłopcy wymykają się do swoich rówieśników na różne eskapady, wycieczki; matka kładzie się na parę chwil spać, ojciec z rękami założonymi chodzi na około pola i przemyśliwa nad tym, co zrobić jutro, w lecie, w roku następnym, albo też z okazji jakiegoś zgromadzenia lub też wreszcie szuka jakich kompanów, żeby z nimi iść na wódkę. Matka po drzemce popołudniowej wychodzi do swoich znajomych i kumoszek i tam zaczynają się znane, wiejskie plotki sąsiadek. Młodzież wiejska wychodzi na zebrania, urządza wspólne spacery, a wieczorem bawi się na tzw. „graniach wiejskich". I tak toczy się tydzień za tygodniem, niedziela za niedzielą, w długim znoju a w krótkim odpoczynku odmiennie w różnych porach roku z zastosowaniem się do przepisów i nakazów kościelnych. Nic dziwnego, że po tych pracowitych, szarych dniach, z tą większą radością oczekują wszyscy, zwłaszcza jednak dzieci, „wielkich" wydarzeń w ciągu roku. Są nimi Święta Wielkanocne, Bożego Narodzenia, Zielone Świątki i tak charakterystyczne



#120


w życiu wiejskim odpusty. Wtedy to na parę dni przewraca się wszystko w domu „do góry nogami", wszędzie pełno rwetesu, tęsknej radości i oczekiwania czegoś, co ma przyjść: gotowanie, pieczenie itd. Wreszcie przychodzą święta, pełne ogólnej uciechy rodzinnej i wiejskiej, urozmaicone zachowaniem do tej pory w życiu wiejskim tzw. „śmigusu" podczas Świąt Wielkanocnych, zdobienia domów tatarakiem i zielenią w czasie Zielonych Świątek. Jednak najwięcej oczekiwaną uroczystością w życiu wiejskim, a szczególnie dla dzieci, jest odpust. Chyba dlatego, że w tym jednym dniu w ciągu roku dzieci oglądają i doświadczają tylu nieznanych im wrażeń. Jest to bowiem świat inny, odmienny od ich codziennego życia. Wreszcie przechodzą święta i uroczystości, wraca normalny tryb zwyczajnej, codziennej pracy i wszyscy wracają do swoich dawnych zajęć. Przy całym tym pracowitym trybie życia nie brak jednakże wiejskiej rodzinie ciepła wewnętrznego i czułości, a zwłaszcza w stosunku rodziców do dzieci, choć co prawda czułość ta nie przejawia się zewnętrznie ani tak często, ani tak wyraźnie, jak w zamożniejszych rodzinach miejskich. Zarówno ojciec jak i matka kochają swe dzieci, które można śmiało powiedzieć, są punktem centralnym wiejskiego współżycia w rodzinie, ale rzadko mają czas i sposobność uzewnętrznić i pokazać tę miłość.

To samo tyczy świadomych aktów wychowawczych. Niezgodnie byłoby z rzeczywistością mniemać, że świadomej troski, a przede wszystkim świadomych celów wychowawczych w rodzinie wiejskiej nie ma zupełnie. Niejedno opowiadanie, niejeden przykład wynika z tych właśnie motywów. Szkoda tylko, że rodzice wiejscy nie zdają sobie jasno sprawy z roli wychowawczej w życiu dziecka, nie mają na to wszystko czasu. To też niewątpliwie najwięcej uczy się dziecko przez naśladowanie postępowania swych rodziców, starszego rodzeństwa, swych dziadków, oraz przez wykonywanie zleconych mu przez otoczenie rodzinne czynności. Poza tymi rodzinnymi wpływami potężnie oddziaływuje na jego rozwój także i sam dom rodzinny, w którym się wychowuje i wyrasta, a wobec tego jemu, jako czynnikowi samowychowawczemu, poświęcimy parę uwag.

c) Dom rodzinny na wsi

Ośrodkiem ojczyzny wieśniaka jest dom rodzinny. Panuje tam prostota, urządzenia są jak najprymitywniejsze, a jednak s^ drogie i pełne życia dla wieśniaka.



#121


Zna on dokładnie najdrobniejsze szczególiki w domu, nawet najdrobniejsze plamki na ścianie i rysy na podłodze mają dla niego wielkie znaczenie. Domy wiejskie, a raczej „chałupy", bo tych jest bezwzględna większość, na całym niżu polskim są do siebie podobne. Zbudowane są najczęściej z drzewa, rzadziej z kamienia, a już najmniej stosunkowo z cegły. Starszym sposobem budownictwa były tak zwane okoły, obecnie zazwyczaj buduje się domy wzdłuż jednej linii, możnaby powiedzieć sposobem uliczkowym. Dom składa się zasadniczo z dwóch części: mieszkalnej, wybudowanej z drzewa i chlewów, oddzielonych sienią, wybudowanych z kamienia. Dawniej kryto dachy słomą, dzisiaj przy budowaniu nowych domów pokrywa się dachówką. Wygląd wewnętrzny starych izb wiejskich jest prawie wszędzie ten sam. W dużej izbie, która jest jednocześnie kuchnią i pokojem, sypialnią, zaraz przy wejściu stoi ogromny komin z pułapem tzw. „ocapem". Naprzeciw pieca po drugiej stronie zwykle stoi szafa na sprzęty kuchenne, przeważnie jednak mało w którym domu jest szafa, a tylko naczynia kuchenne wiesza się na ścianie, część ustawia się na ławce pod ścianą, a resztę na blasze komina. Naczynia te zazwyczaj są nieprzykryte, do nich się kurzy i na nich obsiadają masy much. W tej izbie prawie nigdy nie ma podłogi, a tylko klepisko. Ściany są wybielone na biało i odnawiane tylko najwięcej dwa do trzech razy do roku, na Boże Narodzenie, na Święta Wielkanocne i na doroczny odpust parafialny. Na ścianach wisi dużo religijnych obrazów, bo prawie każdego roku jedno z rodzeństwa wybiera się na pielgrzymkę do Częstochowy i nie wraca, aby nie kupić jakiegoś pamiątkowego obrazu religijnego. Dzisiaj ten zwyczaj już mniej się zachowuje. Około okna stoi stół, a przy nim ławki lub proste krzesła. Po kątach stoją łóżka, przy jednej ścianie rodziców, przy drugiej reszty rodzeństwa. Na łóżkach piętrzą się poduszki i ,jaśki", bo to należy do ozdoby i zamożności domu. Często na ścianach wiszą niezbędne naczynia rolnicze, np. piłki, świdry, klucze itp. W wielu domach w kącie stoją żarna, w których miele się osypkę dla inwentarza żywego. Do „stragarzy" jest przybita deska, jako półka służąca na drobniejsze, niezbędne rzeczy gospodarcze. Do przechowania ubrania służy skrzynia ozdobna i kuferek.

Z tej izby prowadzą drzwi, rzadziej do drugiej izby, natomiast w większości wypadków do komory, która jest jednocześnie szatnią, spiżarnią, piwnicą, a co najważniejsze kasą, zazwyczaj zamykana na klucze, przechowywane przez matkę.



#122


Tam dobrze ukryte przechowuje się pieniądze i różne droższe rzeczy. Po drugiej stronie sieni znajdują się chlewy, z których cały inwentarz żywy wpędza się przez wychodzące drzwi do sienie. Domy zamożniejszych wieśniaków, a szczególnie te, które buduje się obecnie, przedstawiają się więcej efektownie, są więcej obszerne i wygodne. Zależnie od jakości budulca i dowozu tegoż, domy są stawiane z drzewa lub cegły, też, jak dawniej, przedzielone przez środek sienią. Z jednej strony znajduje się obszerna kuchnia, służąca równocześnie za jadalnię, sypialnię i miejsce zebrań sąsiadów i sąsiadek. W niej koncentruje się niejako cały dom. Obok kuchni znajduje się komora. Po drugiej stronie sieni znajdują się zwykle także dwie ubikacje, z których jedna stanowi pokoik (wymowę) dla dziadków, drugi to pokoik zawsze odświętnie, schludnie przybrany, nieraz pomalowany, z lepszymi meblami, do którego wchodzi się tylko w jedną niedzielę, święta i wprowadza się czcigodnych gości, jak księdza, nauczyciela, pisarza i przyjezdnych.

Z sieni prowadzą schody na strych, pełen najrozmaitszych rzeczy, często przestarzałych. Po jednej stronie strychu znajdują się skrzynie z owocami suszonymi, a także stare sprzęty, stara odzież itd. Wszystkie zbędne rzeczy tam się wyrzuca. Nic więc dziwnego, że strych jest niewyczerpaną kopalnią bogactwa wrażeń dla młodego dziecka wiejskiego. Wśród takiej rozmaitości lubi dztecko przesiadywać całymi godzinami i dobywać się do coraz to nowych niewidzianych i nieznanych mu rzeczy. To też trudno odwołać i oderwać od tej pracy młodego wiejskiego wychowanka. Po drugiej stronie strychu jest spichrz dla zboża i często z powodu braku miejsca, składa się tam też paszę dla koni i krów, a w lecie sypia tam na tzw. „górze" część rodziny.

Dziecko zna doskonale każdy kącik rodzinnego domu, doświadczyło i dotknęło, wszystkiego, począwszy od ognia pod blachą, którym się poparzyło i za to jeszcze dostało po rękach, od wody w wiadrze stojącej przy drzwiach, z którą tyle różnych doświadczeń robiło, aż wiadro się wywróciło i woda zalała całą izbę, znów na gniew matki. Najwięcej eksperymentów dziecko wiejskie robi przy pomocy noża, który ukradkiem bierze, a rzuca go dopiero wtedy, kiedy się skaleczyło. Jak tylko zrobi się cieplej na dworze, dziecko przenosi się z domu do sienie, a stąd zagląda do chlewów, do koni, krów, świni itd. Dalszym terenem jego zabawy jest stodoła. Chata otoczona jest zazwyczaj ogrodem i sadem owocowym i tu


#123


dziecko wiejskie spędza przeważną część letniej pory. Najlepiej dziecko wiejskie czuje się na wiosnę, w lecie i na początku jesieni, bo wtedy jest jeszcze ciepło i może chodzić mniej ciepło ubrane.

d) Dziecko w rodzinie wiejskiej

Rodzice są jakby protoplazmą komórki, z której powstaje nowy twór, ze swoimi charakterystycznymi, mniej lub więcej podobnymi do swoich rodziców cechami fizycznymi i psychicznymi. Z drugiej strony rodzice są tym pierwszym środowiskiem, gdzie dziecko spędza najważniejsze chwile swego życia, gdzie kształtuje i rzeźbi pierwowzór swojej sylwetki. Toteż, chociaż wyłączymy świadome i celowe oddziaływanie i wychowanie, to jednak sam fakt udziału i przynależności wychowanka do tej grupy już formująco wpływa na dziecko. Dziecko wiejskie jeszcze do tej pory jest jednym z głównych celów wiejskiego życia małżeńskiego i rodzinnego, ono jest przedmiotem podziwu i jeżeli nieświadomej, to instynktownej troski, ono jest chwalone przez krewnych i znajomych. I tu trzeba zaznaczyć, że wielką szkodą jest, iż rodziny wiejskie w przeważnym stopniu niedomagają pod względem ekonomicznym i kulturalnym, a co za tym w ślad idzie, brak im świadomości celowego wychowania.

Zacznijmy od kolebki dziecka wiejskiego. Jest to jedyny okres w wychowaniu wiejskim, w którym prawie stale w przeciwieństwie do niemowlęctwa w mieście, dziecko przebywa w domu i to w warunkach dla swego rozwoju niekorzystnych. Zwyczaj mocnego sznurowania i obtulania poduszkami i pierzynkami małego niemowlęcia, nie tylko do kolebki, ale nawet wtedy gdy nie śpi, powoduje między innymi, że zdrowotność niemowlęcia na wsi jest niższą niż w mieście i w innych warstwach lepiej sytuowanych.

Na świeże powietrze wynosi matka dziecko dopiero wtedy, kiedy zaczyna się wydobywać z powijaków i samo chodzić, wtedy coraz więcej bierze je matka ze sobą do pracy w polu i do ogrodu i odtąd już raczej więcej zażywa słońca i powietrza, aniżeli jego kolega z miasta. Dziecko wiejskie prawie nie dostaje zabawek. Od czasu do czasu matka kupi mu na odpuście lub od wędrownego handlarza jakąś grzechotkę, gwizdek, organki lub lalkę, ale to w porównaniu do jego kolegi z miasta



#124


jest niczym. Ten brak sztucznych zabawek może nawet jest plusem w samowychowaniu wiejskim, bo wobec braku nich dziecko wiejskie interesują zabawki „naturalne". Jest to ziemniak, łyżka, kartka papieru, obrazek; w ogóle rzeczy i sprzęty domowe służą mu za przedmioty pierwszych życiowych obserwacji. Nieco starsze dzieci lubią się bawić patyczkami, kamieniami, piaskiem i gliną, z których to materiałów budują sobie najfantastyczniejsze budowle, rozwijając w ten sposób swoją wyobraźnię. Ale ten okres zainteresowania rzeczami i sprzętami wewnątrz domu, rychło ustępuje miejsca daleko większym zainteresowaniom przyrodą poza domem. Rychło stają się jego ulubionymi zatrudnieniami: przesypywanie piasku na podwórzu, robienie stawów i zapór na rzekach i kałużach, zabawa z kurczętami, uganianie się za kurami itp. Gdy wychowanek wiejski podrośnie, lub chodzić za pługiem, kiedy ojciec orze. W ogóle lubi przypatrywać się wszelkim zajęciom rodziców w polu i naokoło gospodarstwa, szczególną pasję ma do wózków i do wozów, które włóczy tam i z powrotem po podwórzu, po drodze, widząc się jednocześnie raz w charakterze woźnicy, inny raz jako koń. Podobny pociąg mają zwłaszcza chłopcy do strugania „kozikami" różnych rzeczy z drzewa, w pierwszym rzędzie gwizdków i fujarek na wiosnę. Dzieciak wiejski nieustannie coś majstruje, struga, lepi, wiąże, buduje itp. A we wszystkich tych robotach wszędzie znać naśladownictwo starszych, choć małemu „odkrywcy" zdaje się, że to jego samodzielny wytwór. Jednym zdaniem dziecko wiejskie uczy się nieustannie w wolnych chwilach od zleconych sobie przez rodziców zajęć, w wykonywaniu czynności i prac wcale sobie niepoleconych, w ten sposób stopniowo, ale systematycznie, mimo, że celowo nieuczone, samo uczy się szybko, przystosowuje się do życia i pracy swej najbliższej grupy, tj. rodziny.


#125


Tadeusz Siwoń, Rodzina wiejska i małomiasteczkowa jako środowisko wychowawcze: (obserwacje nad kilku rodzinami ze Śląska Górnego i Opolskiego), w: Rodzina wiejska jako środowisko wychowawcze, cz. II. Materiały, red. Z. Mysłakowski, Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów 1931, ss. 282-293

Stosunki w rodzinie i pomiędzy krewnymi

(...) W badanej rodzinie rolniczej stosunek rodziców do dzieci był i jest bardzo dobry. Musimy to przyznać, tym bardziej jeśli się uwzględni stan umysłowy i wykształcenie rodziców oraz tradycje stosunku rodziców do dzieci. Pierwsza matka była zbyt uczuciowa, ale i zbyt porywcza, wskutek czego okazywała dzieciom raz zbytnie uczucie, a innym razem nazbyt je karała. Chciała widzieć anioły w swoich dzieciach, a więc karała je za niepamiętanie modlitw, za nieposłuszeństwo i bójki pomiędzy sobą. Wszystkie swe dzieci kochała dosyć równomiernie, najbardziej jednak najstarszego syna, którego z góry przeznaczała na księdza, najmniej zaś drugą swą córkę, która była zbyt uparta, za co ją nieraz po prostu wyrzuciła z domu. Przeczuwając bliską swą śmierć, starała się w ogóle okazywać dużo serca dzieciom. Druga matka była bardzo dobra dla dzieci swej poprzedniczki, dopóki nie miała własnych dzieci, choć i potem starała się być im matką. Jaki byłby jej stosunek do dzieci własnych i dzieci pierwszej żony w późniejszym stadium, trudno powiedzieć, bo umarła przedwcześnie, a mając dwoje własnych dzieci, sprzeciwiła się wysłaniu najstarszego syna pierwszej żony do gimnazjum, czego żądali ksiądz i ojciec, aby pozyskać potem chłopca do stanu duchownego; tłumaczyła się, że nie będzie robić na czyjeś dzieci, gdy ma swoje własne. Na Śląsku wypłaca się pełnoletnim pasierbom zabezpieczoną dla nich przez sąd sumę z tytułu posagu matki, dzieci zaś zwykle zabierają krewni do wychowania. Jeśli dzieci wychowa macocha, to jednak pasierby jakoś prędko wychodzą z domu rodzinnego. Nie bywa więc tutaj upośledzenia pasierbów pod względem materialnym, a w danej rodzinie nie było go także i pod względem moralnym, bo dziećmi zajmowała się więcej babka ze strony ojca, a macocha była dobrą osobą. Ojciec, lubo niechętny nowonarodzonym, wnet jednak oswajał się z niemi i kochał je po swojemu. Że trzeba oszczędzać ciężarną żonę i dbać o nią\ nie chciał wiedzieć, również zdawał się nie pojmować, że trzeba szczególnie dbać o małe dzieci i ich matkę. Starając się



#126


stale i wszędzie oszczędzać, oszczędzał i na dzieciach, choć nie można go posądzać o twarde serce czy złe zamiary, gdy niezbyt dbał o odpowiednie dla nich pożywienie, gdy rzadko kupił dla nich ubranie lub obuwie, lubiąc je odziewać w jakieś przeróbki lub wprost stare ubrania, jak ciągle wspominał, że tak jego samego ongiś ubierano. Zbyt rychło zaprzęgał wszystkie dzieci, zwłaszcza najstarszych syna i córkę do wszelkiej roboty, co jednak można wytłumaczyć śmiercią drugiej żony i gospodarstwem o średniej wielkości. Karał bardzo mało i słabo, tylko wtedy, gdy dziecko wyrządziło jakąś większą szkodę, wówczas odrazu wpadał w złość; poza tym tylko gderał, co jednak zdarza mu się w stosunku do dzieci często i zwykle bezpodstawnie, gdy np. nie może czegoś znaleźć, lub praca nie idzie gładko itp. Nie robi żadnej różnicy pomiędzy dziećmi obu swych żon, ale nie wszystkie dzieci lubi jednakowo. Najstarszego syna i najstarszą córkę lubi dziś mniej, choć je ongiś podobno szalenie kochał, bo mają często własne poglądy, różne od jego, wskutek czego nieraz mu się sprzeciwiają, gdy reszta dzieci znosi bez gderania jego kaprysy, zresztą krótkotrwałe. Rad by widział swe dzieci dobrze zaopatrzone, ale niezbyt umie i chce to zrobić, żal mu grosza. W ogóle można o nim powiedzieć, że stara się według sił jak najlepiej o dobro dzieci. Nie osiąga jednak w pełni swego celu, bo nie wie, jak się zabrać do rzeczy. £ądzi, że maksymalnym oszczędzaniem zrobi najwięcej. Główną winę może ponosi tu szkoła, która nie daje żadnych wskazówek co do wychowania i przyszłości dzieci, a sami wieśniacy sapo prostu bezradni.

Jak ze strony ojca nie można zaobserwować specjalnej miłości do dzieci, tak i dzieci nie okazują w tej rodzinie, i w ogóle na Śląsku, oprócz rodzin urzędniczych, zbyt wiele miłości zewnętrznej do swych rodziców. Często rodzice i dzieci nie znają tu nawet powitalnych i pożegnalnych całusów, które w innych zaborach są tak częste, nawet między obcymi. Uważam jednak, że ten ujemny objaw ma także swoją dodatnią stronę: brak zbytniej czułości, która, zdaje mi się, nierzadko jest tylko udana, równoważy brak częstych kłótni i zazdrości pomiędzy krewnymi na Śląsku. Może być, że takie oficjalne stosunki w rodzinie są tylko naśladownictwem pruskich stosunków. Być może jednak, zimno uczuciowe, panujące w rodzinach śląskich, ujemnie wpływa na podświadomość uczuciowych polskich charakterów, co w życiu późniejszym objawia się w pewnej zgorzkniałości, ciągłym niezadowoleniu i krytyce, które tak często spotyka się wśród młodej generacji Ślązaków. Do rodziców odzywają się tu dzieci w liczcie mnogiej, ale całowania rąk nie


#127


zna się. Na wsi i wśród robotników stosunek dzieci do rodziców reguluje poczucie wspólnej krwi, autorytet, zwłaszcza ojca, a przede wszystkim wspólna praca, która przynosi korzyść obu stronom. W badanej rodzinie dzieci wcale dobrze słuchają ojca. Przyzwyczajone do pracy i praktyk religijnych mają jakiś instynktowny respekt przed ojcem, który niczego więcej nie wymaga, jak pracy i religijności, poza tym ojciec nie trwoni grosza; słowem wszelkie pobudki emocjonalne i racjonalne, jakie działać mogą u dzieci, przemawiają za harmonią w rodzinie. Przy takich warunkach panują na wsi idealne stosunki rodzinne. Zaburzenia następują, jeśli w rodzinie znajdą się dzieci - wyrodki, jeśli ojciec pije, lub umrze przedwcześnie. Dorastające dzieci nie kłócą się tu z rodzicami o posagi, bo chłopcy zwykle zawczasu wyruszyli w świat (dopiero w ostatnich czasach bezrobocia siedzą często w domu) i tylko jeden, mający odebrać całe gospodarstwo, zostaje w domu, a z nim siostry, które nie wyszły za mąż. Zasada nie dzielenia posiadłości ojca zapobiega tu kłótniom rodzinnym, które gdzie indziej są po prostu do uniknięcia. Jest jednak możliwe, że dłuższa stagnacja gospodarcza i tu wywoła nadmiar sił na wsi, podziały realności i spory. Zewnętrzne objawy miłości do rodziców ograniczają się w danej rodzinie do następujących faktów: groby matek pielęgnuje się starannie, modli się na ich grobach przy sposobności zwiedzania cmentarza, za dusze daje się na msze Św., ojcu stale przynosi się z miasta tytoniu, nie przeszkadza mu się w ciągłym spaniu, wyręcza się go w cięższej pracy. Najmniej zgadzał się z ojcem syn najstarszy, gdy miał jakieś 16 lat. Wytłumaczyć to można jego wielkimi zdolnościami. Wypowiadał on czasem ciekawe poglądy na pracę rolną i domową, sprzeczne często z zapatrywaniami ojca, miał także chęć do nauki i zabezpieczenia sobie innej przyszłości, czemu dopiero w 19 roku życia mógł zadość uczynić. Obecnie odnosi się do ojca bardzo przychylnie, choć więcej obiektywnie niż uczuciowo, pisuje do domu, przynosi mu takie lub inne podarunki, gdy przyjeżdża na wakacje. Najstarsza córka okazuje w stosunku do ojca także więcej obiektywności, aniżeli serca. W ogóle, można powiedzieć, że stosunki wzajemne rodziców i dzieci na Śląsku są o wiele mniej serdeczne, aniżeli gdzie indzie w Polsce. Rodziny tutejsze są przede wszystkim spółkami pracy; przyzwyczajają się więc dzieci do pracy, zapewnia się im byt materialny, ale zapomina się o sobie. Panowanie obiektywizmu pomiędzy członkami rodziny zagłusza wybitniejsze przejawy uczucia w pożądanym, ale także i niepożądanym kierunku. Podobny stosunek panuje także pomiędzy rodzeństwem.



#128


W badanej rodzinie stosunki pomiędzy rodzeństwem są żywsze aniżeli w innych rodzinach śląskich, bo brak matki czyni konieczną wymianę uczuć pomiędzy rodzeństwem. Nie ma tu żadnych wyróżnień wzajemnych dzieci pierwszej i drugiej matki, czemu sprzyja jednak większa agresywność dzieci starszych, a wybitna uległość dzieci drugiej matki. Zresztą, wspólna, ciągła i intensywna praca, która może przynieść zysk lub szkodę dla całej rodziny, zdaje się być wybitnym łącznikiem ludzi na wsi, a w szczególności w danej rodzinie. Pomiędzy braćmi a siostrami były wybitniejsze swary w dzieciństwie. Obecnie, gdy różnice w latach sięgają od 16-18 tarcia w ogóle ustały. Swary powstawały przy wspólnej pracy, gdy chłopcy chcieli rozkazywać, a dziewczyny nie myślały słuchać. Pomiędzy braćmi niezmącona niczem harmonia, bo młodszy jest uległy, okazuje dużo względów starszemu, a ten nie myśli wysuwać jakichś pretensji do gospodarstwa, które obejmie brat przyrodni. Pomiędzy dorosłymi siostrami zachodzą jednak często drobne i krótkotrwałe utarczki przy lada sposobności; kilka zdań w ostrzejszym tonie i kilka kułaków pięścią po plecach wystarczają wtedy, aby zlikwidować nieporozumienie. Na zewnątrz wydają się stosunki między rodzeństwem dość obojętne; w gruncie rzeczy panuje jednak wielka szczerość i gotowość do wzajemnej pomocy każdego rodzaju aż do ostateczności, gdyby ktoś miał popaść w trudną sytuację. Na tle dziedziczenia po ojcu nie dojdzie również do sporów, jak to zwykle bywa u gospodarzy śląskich. Bo najstarszy syn, nauczyciel, nie myśli niczego brać. Młodszy, mający objąć gospodarstwo, jest bardzo dobroduszny i szczodry. Starsza córka nie chce wychodzić za mąż, a dwie inne będzie można łatwo zadowolić. Zresztą panuje tu tradycja wzmacniania ojcowizny, a nie rozdrapywania jej, jak jest np. w Małopolsce, gdzie ciągłym podziałom gospodarstw nie ma końca. Praktyka śląska jest wprawdzie wielce niesprawiedliwa dla dzieci, bo najstarsze często najwięcej pracują w domu, aby się potem usunąć. Zwykle najmłodszy syn, który najmniej pracował w młodych latach, otrzymuje większość majątku. Ale za to zwyczaj taki zabezpiecza byt starym rodzicom, pozwala na rozwój gospodarstwa i zapobiega kłótniom w rodzinach i na wsi na tle ciągłego rozgraniczania coraz szczuplejszych posiadłości rolnych.

Stosunek danej rodziny do krewnych w znacznej mierze określają stosunki gospodarcze. Najbliżej żyje się z rodziną kuzynki ojca, która posiada gospodarstwo małorolne, odległe 50 m od własności rodziny badanej. Współżycie objawia się we wzajemnym odwiedzaniu się w wolnych chwilath członków obu rodzin, a przede


#129


wszystkim w ciągłym wypożyczaniu sobie narzędzi do pracy, jak grabi, wideł, motyk a także pieniędzy. Oficjalnie stosunek tych rodzin uchodzi za bardzo dobry, ale, w gruncie rzeczy, spotyka się czasem nieufność bogatszego do uboższego i zazdrość małorolnych do swych bogatszych krewnych. Najbardziej się to objawia w stosunkach między dziewczętami obu rodzin. Pomoc osobista rzadziej zachodzi pomiędzy członkami tych rodzin. Dość ścisłe stosunki łączyły badaną rodzinę z rodziną teścia pierwszej żony, póki żyła pierwsza żona, a nawet jakiś czas po jej śmierci. Okazywało się to we wzajemnych odwiedzinach, pomocy przy budowlach, a szczególnie w pracy we sprężkę, utworzoną z koni teścia i zięcia do trudniejszych robót polnych. Mniej ożywiony stosunek łączy badaną rodzinę z rodziną kuzyna po ojcu, który jest stolarzem i posiada kilka mórg roli. Przechodzenie stolarza i jego rodziny przez podwórze badanej rodziny do swego brata, praca członków badanej rodziny na polu, tuż obok domu stolarza, odwiedzanie stolarza przez ojca badanej rodziny i pożyczanie od niego różnych narzędzi, i nawzajem pożyczanie jemu pieniędzy - oto objawy łączności obu rodzin. Oprócz tych rodzin badana rodzina interesuje się jeszcze bliżej 4 innymi pokrewnymi rodzinami we wsi. Wszelka łączność ogranicza się jednak do witania głów tych rodzin przez dzieci jako stryjów, wujów lub ciocie i do zapraszania się wzajemnego na uroczystości weselne lub pogrzebowe. Zaznaczyć wypada, że wieśniacy na Śląsku bardzo prędko zapominają o krewnych już w trzecim, a nawet drugim pokoleniu, rozróżniając coraz częściej tylko wujów i ciocie, a wszystkich dalszych ogólnie jako kuzynostwo. Starsze pokolenia znacznie dłużej pamiętały o sobie i rozróżniały liczne stopnie pokrewieństwa. Poza wsią utrzymuje rodzina łączność tylko z braćmi ojca, z których jeden, brukarz małorolny, mieszka w sąsiedniej wiosce, a drugi, ogrodnik w obwodzie przemysłowym. Pierwszemu jeździł ojciec badanej rodziny przez kilka lat uprawiać pole; nawzajem odwiedzają się obie rodziny w odpusty i kiermasze, a także czasem w niedzielę. Zwłaszcza stryjenka często przyjeżdża autobusem do kościoła, a potem przychodzi odwiedzić badaną rodzinę, przy czym gada o wszystkim, ogląda gospodarstwo, je obiad, idzie na nieszpory i wraca do domu. Z drugim bratem łączyły rodzinę tylko listy, aż do śmierci matki. Obecnie i to ustało, choć syn - nauczyciel zaczął się bliżej interesować stryjem, mieszkając sam w obwodzie przemysłowym. Jako młody ogrodnik przyjeżdżał brat gospodarza przez szereg lat do domu brata, gdy nie miał zajęcia w porze zimowej. Potem co kilka lat przyjeżdżał odwiedzić matkę i brata, przywożąc matce smakołyków i wina.



#130


Silna różnica w trybie życia, ogładzie i poglądach zdawały się być przeszkodami bliższego i częstszego porozumiewania się. Zresztą taka już jest tradycja na wsi, że łączność z domem ustaje, skoro się wychodzi gdzieś dalej na stałe i skoro umierają rodzice. Gdy jednak komuś potrzeba nagle pomocy, szuka jej i znajduje zwykle u swoich bliższych, a nawet dalszych krewnych. Najszybciej zrywają się stosunki pomiędzy członkami rodziny, którzy poszli na średnie lub wyższe szkoły, bo wtedy oprócz różnic socjalno-kulturalnych zaczynają odgrywać role także poglądy narodowo-polityczne. Wieśniacy pozostają zwykle Polakami, a wykształceni synowie wskutek posady lub dla swych żon - Niemek muszą chcieć uchodzić za Niemców. Tak np. w badanej rodzinie ogrodnik brat gospodarza, wziął za żonę Niemkę, w Prusach Wschodnich, gdzie pracował. Ponieważ matka jego w ogóle nie umiała po niemiecku, nie mogła się porozumieć z synową, ani z jej dziećmi, które oczywiście z matką - Niemką i z zgermanizowanym ojcem mówiły tylko po niemiecku. Ciekawe, że obecnie w polskich szkołach nauczyły się te dzieci bardzo szybko i dobrze mówić po polsku. Z krewnymi ze strony matek jednej i drugiej, nie utrzymuje rodzina prawie żadnych stosunków, choć krewnych ze strony pierwszej matki jest bardzo wiele, i nawet mieszkają niedaleko. Przedwczesna śmierć obu żon spowodowała widocznie taka obojętność. Z krewnymi trzeciego stopnia rodzina zna się nawet mało a o krewnych dalszych stopni brak już dokładniejszych wiadomości. Orientowała się w tych stosunkach już tylko babka rodziny, zmarła przed 7 laty w 86 r. życia. Wpływ wychowawczy krewnych w rodzinach tutejszych gospodarzy ogranicza się więc do krewnych I i II stopnia, jeśli mieszkają w miejscu zamieszkania rodziny i rodzina utrzymuje z nimi jakieś stosunki gospodarcze. Poza miejscem zamieszkania krewni mają wpływ na wychowanie tylko w razie śmierci rodziców, gdy ich dzieci zabierają do własnych rodzin. Pamięć o tych krewnych jest bardzo mglista, a wzajemna z nimi łączność rzadka.

W rodzinach małorolnych rzemieślników i robotników, którzy co tydzień wracają z pracy, mąż decyduje wyłącznie sam o swojej pracy zarobkowej, a żona o pracy domowej. Co do hodowli i uprawy roli ogólny kierunek pracy zależy od narady obojga małżonków a wykonanie należy do żony. Wychowanie, a co za tym idzie i przyszłość dzieci zależy prawie wyłącznie od matki. Pomiędzy małżonkami panuje zwykle harmonia. Ewentualne ale ciągłe wówczas awantury pomiędzy małżeństwem tej grupy spowodować może jedynie pijaństwo męża, kiedy żona stara


#131


się oszukiwać męża na rzecz dzieci, a mąż znowu chciałby odgrywać rolę jedynego szafarza majątkiem rodziny.

Stosunek rodziców do dzieci bywa bardziej intymny w grupie małorolnych, bo ojciec, przyjeżdżając tylko w niedzielę do domu interesuje się dziećmi bliżej. Ojciec, wyjeżdżając ciągle w świat, ma szerszy pogląd na możliwości swych dzieci w przyszłości, a matka więcej czasu, aby zająć się nimi. Współzawodnictwo z równymi sobie i świadomość niepewnej przyszłości dzieci na wypadek swej śmierci każą matce dbać o rychłe zamążpójście córek, o siłę fizyczną synów lub o ich wyuczenie się w rzemiośle. Bardzo często, skoro synowie są dosyć silni i mają ponad 16 lat życia, zabiera ich ojciec z sobą w świat, gdzie pracują w jego kolumnie jak robotnicy lub uczniowie. Ojcowie nie karzą tu dzieci, ale matki czynią to wskutek złego humoru lub nawału pracy w porze letniej dość często.

I dzieci tych rodziców lgną bardziej do rodziców, aniżeli w rodzinach gospodarzy. Ojciec, wracający w niedzielę lub rzadziej, zawsze stanowi nowość. Przynosi też różne wieści i podarki. Matka zdoła bardziej przyciągnąć dzieci, gdyż może się im oddać całkowicie, a niesnaski między nią a ojcem są o wiele rzadsze. Gniew ojca budzi w dzieciach ogromny strach, słuchają jego bezwzględnie. Matki także słuchają dzieci dobrze, bo brak im złego przykładu starszego rodzeństwa chłopcy wychodzą z domu, a dziewczyny czują troskliwą dłoń matki, która stara się zwrócić na nie uwagę innych.

Stosunki pomiędzy rodzeństwem są o wiele luźniejsze, niż w rodzinach gospodarzy. Dzieci żyją krócej ze sobą i nie mąjątyie sposobności współpracy. Mimo to zachodzi tu większe wyrównanie w podziale wiana, gdyż bracia, zarabiając, oddają zarobek aż do samego ożenku matce, która na samprzód wyposaża córki. Samodzielne częściej się odwiedzają wzajemnie, gdyż warstwa jest o wiele ruchliwsza od gospodarzy. Swarów i kłótni jest bardzo mało pomiędzy rodzeństwem, bo matka ma możność ścisłego dozoru, a gdy bracia chodzą do pracy, siostry starają się od nich zdobyć jakieś pieniądze czy podarki. Synowie znowu nie wzdragają się oddawać matce zarobku na potrzeby sióstr, bo taka już jest tradycja, a zresztą kiedyś sami wezmą wiano żony, które podobnie zapracował jej brat.

Stosunki pomiędzy krewnymi są w tej grupie żywe, ale powierzchowne, bo brak tu zasiedzenia, brak też większej pomocy materialnej. Wydatną pomoc wzajemną spotkać można na I stopniu pokrewieństwa. Pamięć o dalszych stopniach pokrewieństwa zanika bardzo szybko.



#132


W rodzinach dworskich pomiędzy małżonkami panuje zwykle wielka miłość, bo dobierają się zwykle według osobistego upodobania. Rządzi tu zasadniczo żona, bo mąż ciągle jest nieobecny. Żona też oddaje pienjądze. Żona prowadzi dowolnie gospodarstwo domowe, a mąż rządzi tylko w swojej królikarni i swą parą koni.

Stosunek rodziców do dzieci bywa wcale serdeczny. Myśli się tu o samej osobie dziecka, a nie o jego pracy, jak często bywa u gospodarzy. Ojciec zajmuje się zwykle chłopcami. Bierze ich nieraz ze sobą do pracy, zainteresowuje końmi, królikami. Matka oddaje się głównie córkom. Chłopców posyła się na naukę do rzemiosła, potem na dwór do pracy, i tylko w ostateczności chwytają się oni zawodu ojca. Wszelkie nadwyżki materialne obraca się na wiano dla córek. Rodzice karzą tu rzadko swe dzieci i często biorą je w obronę, gdy inni na nie napadają.

Stosunek dzieci do rodziców, dopóki są małe, jest bardzo żywy, ale chyba powierzchowny, bo dzieci te prędko zapominają o rodzicach, a nawet są im niewdzięczne, gdy dorosną i wyjdą z domu. Tłumaczy się to brakiem silniejszej współpracy dzieci z rodzicami. Bo właśnie współpraca sprawia, że stosunek pomiędzy dziećmi gospodarzy a ich rodzicami, wyglądający na bardzo obojętny, w rzeczywistości jest trwały i głęboki. U dworzan wspieranie rodziców przez dzieci rzadko ma miejsce, bo rodzice otrzymują ze dworu mieszkanie i utrzymanie, a nadto pobierają rentę. Dzieciom także brak zwykle chęci i możliwości do utrzymywania rodziców - staruszków.

Stosunki pomiędzy rodzeństwem są zwykle dość obojętne. W dzieciństwie bawią się dzieci mało w domu rodzinnym. Przyciągają je gromady rzemieślników swojej płci mieszkających w tym samym i sąsiednim domu. Po ukończeniu szkoły idą bracia i siostry w świat. Czasem siostry pracują we dworze a synowie wyjeżdżają do pracy poza wieś. Przez krótki czas oddają zarobek matce, poczym płacą tylko za utrzymanie i żenią się bardzo rychło. Nie ma tu więc takiego wspierania sióstr przez braci jak w grupie robotników małorolnych.

Wskutek bliskości mieszkania stosunki pomiędzy krewnymi są tu częste (niedzielne odwiedziny) a zarazem płytkie. Ludzie ci nie mają ani sił, ani możności pomóc sobie nawzajem lub doradzić. Zresztą krewni nie stanowią w tej warstwie przedmiotu zainteresowania, bo wszyscy dworzanie są ze sobą spokrewnieni, widują się zaś codziennie. Z krewnymi z poza miejsca zamieszkania w tej warstwie traci się kontakt bardzo rychło. Pracując gdzieś w świecie, zmieniają oni często miejsce zamieszkania a rzadko mogą i chcą przychodzić w odwiedziny.


#133


Pomiędzy małżonkami rodzin górniczych w  R.w pierwszych latach małżeństwa panuje zgoda. Potem w 20 % wypadków znika owa harmonia razem z pierwszym szałem miłości, która w zbyt młodych małżeństwach tej grupy bywa podstawą zawierania małżeństw. Bywa to np. dlatego, że mąż zaczyna pić. Niewierność rzadko jest powodem niesnasek. Domem górnika-lokatora rządzi żona za zgodą męża, który oddaje jej pieniądze. Jeśli mąż pije, każdego 1 i 15 są kłótnie o zarobek. W takich rodzinach oszukuje jeden drugiego: mąż, aby szczerością nie wywołać wrzasku żony, a żona, by ujść przekleństwom lub biciu męża. Górnik małorolny wspólnie z żoną decyduje w sprawach uprawy roli, hodowli i wychowania dzieci.

Górnik sam mało zajmuje się dziećmi, a jeśli to robi, to za interwencją żony, lub obcych ludzi, np. szkoły, gdy chłopcy coś większego nabroili. Wtedy dotkliwe bicie stanowi jedyne lekarstwo. Stosunek rodziców do dzieci jest zwykle bardzo luźny. Dzieci spędzają większość dnia na ulicy w gromadzie rówieśników, ojciec i matka mają jakieś uboczne zajęcia, a dzieci jest zwykle bardzo dużo. Dorastający chłopcy oddają przez krótki czas cały swój zarobek a potem często płacą matce za utrzymanie. Żenią się rychło. Ponieważ panny nieraz w 16 już roku życia wychodzą za mąż, pobyt ich w domu jest bardzo krótki. W lepszych rodzinach górniczych panuje zasada, że chłopcom trzeba dać wykształcenie w rzemiośle, a córkom przygotować posag. W rodzinach, gdzie ojciec pije, a matka uprawia plotkarstwo, dzieci są pozbawione prawie wszelkiej opieki, demoralizują się też wcześnie i przeszkadzają wychowaniu innych dzieci w szkole.

W rodzinie kolejarza rozkazuje właściwie żona. Jej oddają mąż i dzieci wszelki zarobek. Ona zakupuje wszystko, co potrzeba do gospodarstwa, a o czym mąż nie ma zwykle żadnego pojęcia. To też decyzję w tych sprawach zostawia głowa rodziny żonie, a nawet starszym córkom. W sprawie inwestycji odbywają się uprzednio wspólne porady małżonków. Pytają się wtedy znajomych o poradę, chodzą podobne rzeczy oglądać do bliskich rodzin. Dzieci ulegają bardzo silnie wpływowi ulicy i koleżeństwa; posłuch zapewniają sobie rodzice upominaniem, krzykiem i biciem. Gdy dzieci ukończą szkoły, lepiej ulegają rodzicom. Widocznie zmalał wpływ różnych czynników ujemnych, a wzrósł wpływ dodatnich: córki muszą się poważnie liczyć z matką, aby zabezpieczyć sobie posag, a chłopców trzymają w ryzach mistrzowie. Stosunki pomiędzy rodzeństwem obu płci są dość luźne. Koleżeństwo z osobami swojej płci jest silniejsze aniżeli więzy rodzinne. Później miłość pomiędzy rodzeństwem objawia się tylko w zewnętrznych grzecznościach.



#134


Zdzisław Dębicki, Wpływ czynników ekonomicznych na życie rodzinne, „Rodzina" 1922, z. 2. ss. 3-4


Rodzina nie jest oparta tylko na związku uczuciowym pomiędzy mężczyzną a kobietą. Nie jest jej celem tylko wychowanie dzieci i przekazanie im tych tradycji, które, łącząc przeszłe i przyszłe pokolenia, stanowią najsilniejszą więź pomiędzy ludźmi, należącymi do jednego narodu. Stanowi ona także komórkę gospodarczą społeczeństwa, związana jest z mnóstwem nici z życiem ekonomicznym i wszystkie, zachodzące w tym życiu przeobrażenia odczuwa silnie.

Dlatego, jeżeli jest mowa dzisiaj o rozstroju rodziny, o upadku życia rodzinnego, to przyczyn tego zjawiska nie należy szukać wyłącznie w moralnym stanie pokolenia współczesnego, ale, równolegle, także i w tym podkładzie ekonomicznym, od którego jest ona ściśle zależna.

Że tak jest, o tym świadczy bardzo wymownie fakt, że tam, gdzie ten podkład ma charakter stalszy, mniej zależny od zmiennych koniunktur chwili, rodzina jest silniejsza i zdrowsza.

Mianowicie jest ona silniejsza i zdrowsza na wsi.

Dwór wiejski i chata włościańska, niezależnie od różnic, które je dzielą, doskonale dadzą się postawić obok siebie przy rozważaniu zagadnienia rodziny.

Zdecydowanie osiadły typ życia wiejskiego, ziemia i dom rodzinny wszystko jedno czy będzie to pałac czy strzecha - dają rodzinie na wsi trwałą podstawę. Poczucie „gniazda rodzinnego" jest tam o wiele silniejsze, niż w mieście. Wspólny interes ekonomiczny, polegający na utrzymaniu tego gniazda i przekazaniu go drogą dziedziczenia pokoleniom następnym, występuje tu pomiędzy członkami jednej rodziny jeśli nie na równi to obok łączącego ich uczucia. W każdym razie uczucia tego nie osłabia, aleje wzmacnia.

Zupełnie inaczej w mieście, gdzie rodzina nie ma swojego stałego gniazda, gdzie to gniazdo zawsze jest tylko czasowe, zależne od chwilowego układu stosunków materialnych, gdzie te stosunki drzwiami i oknami wdzierają się codziennie, aby mącić spokój rodzicom i przedwcześnie odbierać swobodną beztroskę dzieciom.

To, co na wsi, przy normalnej pracy i normalnym wysiłku zawsze jest do osiągnięcia, tj. dach nad głową i wyżywienie roVlziny, w mieście staje się coraz



#135


trudniejsze do zdobycia. Rosnące współzawodnictwo, zaostrzona postać walki o byt, ścieranie się z sobą wielotysięcznych gromad ludzkich w pogoni za chlebem, wyczerpanie i zdenerwowanie, idące w ślad za tym - wszystko to wnosi pod dach domu rodzinnego niepokój i odbiera szczęściu rodzinnemu jego pogodę.

Naprzód głowa rodziny - mężczyzna, oddany pracy zarobkowej, daleko częściej, niż na wsi oddala się od ogniska rodzinnego i zanurza w fali życia. Wskutek tego, jako mąż i ojciec, nie spełnia należycie swoich obowiązków. Zarówno w sferach inteligencji zawodowej, jak w sferach rzemieślniczych i robotniczych rola wychowawcza ojca rodziny jest dzisiaj minimalna. Nieledwie zjawia się on w domu tylko po to, aby spożyć posiłek i przespać noce. Poza tym jest całkowicie pochłonięty przez swoje zajęcia, albo przez ich surogaty, jeśli należy do warstwy zamożniejszej (...)



#136


Strona pusta



#137


Część III
DZIECIŃSTWO I RODZINA W LITERATURZE WSPOMNIENIOWEJ

Pamiętniki i wspomnienia są źródłami, które umożliwiają ustalenie wielorakich związków między treściami politycznymi, społecznymi, kulturowymi i religijnymi - wpisanymi w dzieło przez pamiętnikarza - a procesami społecznymi danego miejsca i czasu.

Dzieciństwo i lata dziecięce w rozwoju każdego człowieka odgrywają rolę szczególną. Wówczas to kształtują się cechy osobowości, które w znacznej mierze określają charakter i wpływają na drogę życiową w młodości i w wieku dojrzałym każdej jednostki. Procesom rozwoju dziecka i pacholęcia najczęściej towarzyszą rodzice. To oni, ściślej, cała wielopokoleniowa rodzina, są siłą sprawczą tych procesów. Rodzina stymuluje nie tylko rozwój psychiczny i społeczny dziecka; wywiera też wpływ na jego wzrastanie fizyczne. Uwagi te narzuca lektura poniższych fragmentów pamiętników. Zmusza do snucia refleksji o uniwersaliach wychowania. Różne są podmioty opowiadające, zróżnicowany jest zakres treści, inne w poszczególnych fragmentach są formy podawcze; zmieniają się czasy, środowiska i regiony kraju. Łączy je, lepiej - spaja w zwartą całość - wyraźnie zarysowana myśl narodowa, kult rodziny, uznanie ważności dziecka w rodzinie i wyjątkowe poczucie odpowiedzialności za jego los. Problem odpowiedzialności łączy się w pamiętnikach w organiczną całość z problemem pracy. Te dwa problemy razem wzięte oraz poszerzone o sprawy rodziny i narodu konstytuują treść literatury wspomnieniowopamiętnikarskiej. Dominuje w tej literaturze żywioł wiejski i małomiasteczkowy.


#138


Istotnym novum, jakie wnoszą wspomnienia współczesnych inteligentów pochodzenia wiejskiego do wychowania w rodzinie, jest ukazanie roli różnych konfliktów i sprzeczności między dobrem a złem - nieodłącznymi właściwościami procesów każdego awansu społecznego młodych pokoleń, w tym awansu „od pastucha do ucznia" dzieci chłopskich z okresu międzywojnia. Jednak w odtwarzanej z perspektywy czasów po 1945 i 1989 roku rzeczywistości problematyka sprzeczności społecznych prawie zanika, ustępuje miejsca sprawom wyższego rzędu, a więc sprawom moralnym, sprawom godności i odpowiedzialności człowieka za samego siebie i innych ludzi. Dramaty, jakie się rozgrywały w sumieniach podmiotów opowiadających i ich otoczeniu na przełomie wieków i międzywojnia ukryte są jak gdyby za podwójnym dnem. Odnosi się to szczególnie do literatury wspomnieniowej ujawnionej po 1989 roku. Dlatego autorzy wspomnień nie zadają pytań (czy słusznie?) o historyczne i społeczne źródła zła moralnego. Najsilniej akcentują natomiast fakt, że rodzina, „niezurbanizowana społeczność", wydobywa z historii narodu wszystko to, co w nim wartościowe i przechowuje w tradycji, by przekazać pokoleniom następnym. Stąd bierze się „uwspółcześniony" indywidualizm romantyczny literatury pamiętnikarsko-wspomnieniowej. Wyraża się on w swoistym nastroju snutych wspomnień, który wytwarza się poprzez obserwację przyszłości z pozycji sentymentów i emocji wywołanych przez nagłe zaskoczenie faktem nieuchronności przemijania czasów i ludzi oraz diametralną zmianą kryteriów wartości. W tym kontekście pojawiają się liczne odwołania do religii i kościołów. Nastrój owość, tak oczywista w gatunkach wspomnieniowych, nie obniża jednak ich wartości poznawczych. Wprost przeciwnie: ułatwia zdecydowanie percepcję prezentowanych treści.



#139


Tadeusz Bobrowski, Pamiętnik mojego życia, Tom I. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979, ss. 138, 140-141, 143-146, 149


(...) Była to właśnie epoka przełomu, w której właśnie większą baczność na wychowanie domowe zwracać poczęto. Kobiety nasze, zawsze czujniejsze od mężczyzn, snadź sercem macierzyńskim pierwsze dojrzały, a raczej pierwsze postanowiły dotychczasowemu w tej materii niedbalstwu zaradzić. One więc ujęły ster domowego wychowania, kierując nim, jak umiały. Umiały same niewiele, ale nadrabiały pilnością i poświęceniem. Śmiało powiedzieć można, że to, czym było i jest pokolenie rówieśników moich, niezaprzeczenie troskliwości matek zawdzięcza! Ojcowie bowiem, nawet wykształceni, oprócz utrzymywania dzieci w pewnej zewnętrznej karności i opłacania nauczycieli i stancji w szkołach ani w wychowanie dzieci, ani w nauczanie zgoła nie wglądali, ani w domu, ani w szkole. Wyprowadziły więc najprzód matki dzieci z alkierzy i izb czeladnych, spod dozoru poczciwych, ale ciemnych i przesądnych piastunek i starych sług do pokoju pod bezpośredni własny dozór, a następnie postarały się o możliwe domowe dzieci wykształcenie, zamieniając „dyrektorów" nauczycielami, dobierając takowych, tramie czy nie, ale dozorując nauczania, o ile mogły, znosząc kaprysy pedagogów, wreszcie nieraz wojując z nimi.

(...) Do rzędu „nowatorek", wszakże w rozsądnym tego wyrazu znaczeniu, należała matka nasza, która kazała nam bawić się pod własnym dozorem, jeść wspólnie ze starszymi, chociaż przy osobnym stoliku, by nie sprawiając starszym ambarasu lub wstrętu i w tym nas dozorować. Sama też każde z dzieci czytać, pisać i czterech działań prostych wyuczyła przed oddaniem w ręce nauczycieli, a potem codziennie po kilkakroć do pokoju, w którym lekcje nasze odbywały się, zaglądała, przestrzegając pilności i porządku. Owych książek dziecinnych i łamigłówek pouczających, dziś tak obfitych, nie znano wówczas wcale - uczyć się kazano nie myśląc wcale o zabawieniu nauczającym. Nazywano dzieciom sprawować się cicho i spokojnie w obecności starszych, wypuszczając je dla zabawy bądź do osobnego pokoju, bądź na podwórze, i wtedy pobujać mogły, a gdy w tym miarę przebierały i zanadto wrzawy słychać było, zjawiał się ktoś starszy i do porządku przyprowadzał. Z końmi, psami i flintą wcześnie chłopcom obcować



#140


pozwalano - za to dziewczętom nigdy - powierzając ich wtedy dozorowi jakiego doświadczonego sługi.

(...) Jeszcze byłem pod bezpośrednią opieką matki, kiedy przybył pierwszy nauczyciel dla brata mego Stanisława z Żytomierza, za pośrednictwem i wyborem Juliana Grudzińskiego sprowadzony. Był nim Jan Kanty Grodzki, kandydat nauk matematycznych Uniwersytetu Moskiewskiego. O naukowym uzdolnieniu jego nic powiedzieć nie mogę, powierzchowność zaś i układ miał bardzo dobre i świetne nawet. Często opowiadał o wielkich domach rosyjskich, w których w Moskwie bywał, a znać po nim było znajomość sfer wytwornych. Ale i to dobrze pamiętam, że w pokoju swoim przy nauce srodze był niecierpliwym, a uczniów swoich, brata mego Stanisława i ciotecznego naszego Wacława Czosnowskiego, linią szczodrze obdzielał. Prawda, że pierwszy chociaż zdolny, bardzo był roztargniony, a drugi trochę tępy - oba zaś więcej o koniach niż o książkach myśleli. Mnie przysyłanemu przez matkę dla przyzwyczajenia się do karności, chociaż owej linii nie podlegającemu, metoda p. nauczyciela niezbyt zachęcająca wydawała się. Może też owa niecierpliwość nauczyciela była wynikiem smutnego stanu jego zdrowia, bo nieborak ciągle był chory, a wyjechawszy na wakacje do rodziny, po dziesięciomiesięcznym u nas pobycie, w Żytomierzu z suchot umarł. Grodzkich było siedmiu braci, wszyscy porządni ludzie - a z nich sześciu z suchot zmarło. Po wyjeździe Grodzkiego i Czosnowskiego rodzice jego zabrali, nasi zaś o nowego pedagoga starania rozpoczęli - a mnie zapowiedziano, że już i ja podlegać mu będę.

Niełatwo było w owych czasach znaleźć u nas uzdolnionego nauczyciela. Pedagogia nie tylko u nas, ale i w większej części Europy była jeszcze w kolebce. Krzemieniec ze swą metodą, pod nadzorem szkoły u organizowanych i funkcjonujących dozorców, mógł był tej ważnej potrzebie zadośćuczynić, gdyby był dłużej przetrwał. Ci, co po rozproszeniu szkoły krzemienieckiej pozostali w zawodzie nauczycielskim, bardzo byli poszukiwani i stosunkowo dobrze wynagradzani, ale potrzeby rodzącej się staranniejszego wychowania zaspokoić nie mogli. Zresztą i sam zawód nauczycielski nie bardzo pociągający przy ówczesnych wyobrażeniach społecznych, stawiających nauczyciela domowego bodajże nie w rzędzie sług - miał jeszcze i z tego źródła dodatkowe przykrości. Zdolniejsi zwracali się do szkół publicznych, zastęp więc domowych składał się albo z ludzi steranych


#141


w swym zawodzie, potulnych rutynistów, lub też ludzi zgoła do nauczania nie usposobionych, którzy przygodami losowymi zmuszeni podejmowali się uczyć na fundamencie, że potrafią nauczyć tego, co sami umieją. Tymczasem najczęściej zdarzało się, że tacy panowie sami gruntownie nie umieli tego, co uczyć podejmowali się, a jeszcze więcej brakowało im umiejętności nauczania i jakiejkolwiek w tym metody. Pierwsza lepsza książka podręczna - a jakże było ich mało i jakiej wartości, a do tego najczęściej w obcym języku - służyła tej potrzebie, a nieraz sam nauczyciel uczyć się z niej musiał, zanim uczniom do ręki podał. Głównym celem ówczesnego domowego „wychowania" było nauczanie języków nowożytnych - im więcej kto ich posiadał, tym za więcej ukształconego był uważany, i sam takim być mniemał. Rodzice też na naukę języków obcych największą uwagę zwracali, często dla popisania się i próżności, często w dobrzej wierze, że dają wiedzę, gdy dopiero dawali klucz do niej - a zapominać też nie trzeba, że wszyscy prawie ówcześni oświeceńsi ludzie własne wykształcenie zawdzięczali oczytaniu w autorach cudzoziemskich. Po znajomości języków główną uwagę zwracano na matematykę, która wedle ówczesnych wyobrażeń miała jedynie uczyć logicznego myślenia, a postępy w matematyce uważano jako stanowczą wskazówkę uzdolnienia dzieci i młodzieży.

Wychodząc z założenia, że każdy może nauczyć tego, co sam umie, że podwaliną wykształcenia są nowożytne języki i matematyka, każdego, kto je znał, kto ją posiadał, za uzdolnionego do nauczania uznawano - nie pytając zgoła: jak umie to, co umie? I czy nauczyć potrafi? Nie pytając zgoła, czy posiada wiadomości z innych gałęzi wiedzy, chociażby najzwyczajniejsze? - i jakie posiada ogólne humanitarne wykształcenie? Czy na koniec i jakie zasady społeczne i religijne? Że wybór nauczyciela był trudny - bo nie bardzo było z czego wybierać - to pewne, ale też i w wyborze między tymi, którzy byli, wielkie było niedbalstwo. Kto sam tym zająć się nie chciał lub nie umiał, zdawał to na pierwszego lepszego znajomego, najczęściej również niezdolnego wybór uczynić - ba! Często brano nauczycieli wprost z ręki faktora! Wynagrodzenie domowego nauczyciela, jeżeli posiadał języki, wynosiło od 100 do 150 dukatów, jeżeli ich nie znał, to połowę tego.

(...) Tym nowym nauczycielem domowym u nas był Fryderyk Meisner, wnuk znanego warszawskiego bankiera z czasów Stanisława Augusta, najzamożniejszego



#142


po Tepperze, a który po rozbiorze kraju zbankrutował. Widać, że z resztek dawnej zamożności miał jeszcze środki dać wnukowi staranne wychowanie handlowe. Co ostatniego z Warszawy wypędziło, nigdy nie mówił - domyślano się, że jakaś sprawa miłosna, po której małżeństwa się domagano. Dość że w 1824 r. znalazł się w Berdyczowie jako dość elegancki, handlowego lub innego zajęcia poszukujący młody człowiek, a przez starego Szafnagla ojca babce mojej do języków dla córek i do towarzystwa synów zalecony został. Przyjaźnie przygarnięty do domu babki mojej, dla całej rodziny naszej zawsze przyjazne uczucia przechował. Był nauczycielem w domu Trypolskich sowietnikostwa, następnie w domu marszałkostwa Trzeciaków, na koniec w domu Giżyckiego Jana, przyjaciela mego ojca, skąd w 1836 r. (z Kaczkówki na Pobereżu) „od Mołdawanów" jak się wyrażał - z młodszym synem Giżyckiego Florianem, nieco od mego brata Stanisława starszym, przybył. Należał on do drugiej ze wskazanych przeze mnie kategorii nauczycieli domowych, tj. „losowych" - posiadał też tej kategorii niedobory. Znał języki: francuski, niemiecki i angielski, którymi płynnie i poprawnie mówił - i poprawnie też, ale z przyzwyczajenia tylko, pisał - ale ani gramatyki tych języków gruntownie, ani literatury nie znał. Pismo też miał bardzo piękne. Wiadomości z innych gałęzi miał bardzo niewiele, i to zgoła powierzchowne. Wziąwszy się do nauczycielki, musiał się sztukować podręcznikami francuskimi i niemieckimi, z których nie umiał wcale zrobić wyboru, i bez ceremonii kazał nam od deski do deski z nich się uczyć, wysłuchując z nich też zadanych lekcji, których znowu nie zadawał sobie pracy sam uprzednio nauczyć się. Przy takiej metodzie nauczania był jeszcze okropnie niecierpliwy i targał nas dobrze za uszy, a biedny Giżycki bywał tej niecierpliwości najczęstszą ofiarą, aż do rózgi, tak że matka nasza wdawać się w to nieraz musiała, a widząc bezskuteczność swego wdania, ojca Giżyckiego zawiadomić, który po roku zabrał syna z domu rodziców moich.

Pomimo wszystkie wspomniane niedobory był to jeszcze jeden z lepszych ówczesnych nauczycieli, nie miał żadnych złych nałogów, lubił nas i bardzo uczciwym był człowiekiem, więcej z instynktu i przyzwyczajenia niż z zasad bowiem żadnych głębszych przekonań nie miał.

(...) W półtora roku po przybyciu do nas Meisnera, kiedyśmy się już nieźle poduczyli języków, znowu za staraniem zacnego Grudzińskiego Juliana wezwano



#143


drugiego nauczyciela dla przygotowania nas do szkół. Przybyły w końcu 1837 r. Sokół Hipolit był eks-studentem wydziału matematycznego Uniwersytetu Kijowskiego, po rozpędzeniu którego za sprawę Konarskiego, nie mając środków wyjechać do innego uniwersytetu, zdał egzamin na nauczyciela szkoły powiatowej a oczekując nominacji przyjął przy nas posadę. Był to bardzo przyzwoity, skromny i łagodny człowiek pod lat 30, doskonale uczył arytmetyki, geometrii, języków: rosyjskiego i polskiego, łacinę posiadał nieźle, ale historię i geografię słabo. Wszyscy go lubili bardzo, a nawet Meisner, z którym potrafił najlepsze stosunki koleżeńskie zachować. W ciągu trzech lekcji nauczył mnie czytać po rosyjsku. W domu rodziców moich przebył coś mniej niż rok, bowiem otrzymawszy nominację na nauczyciela szkoły powiatowej w Karolewcu (gub. Czernihowska) musiał wyjechać, obawiając się o posadę. Z wielkim żalem rozstawaliśmy się z nim, a on z domem naszym, a o wyjeździe jego do Karolewca o 180 wiorst za Kijowem położonego z takim przejęciem się mówiło, jak gdyby wybierał się do antypodów. Co się następnie z p. Sokołem stało, dowiedzieć się nie mogliśmy. Podobno, że w lat kilka później w Karolewcu umarł. Zostaliśmy bez nauczyciela do nauk klasycznych, a że w tej porze rodzice moi opuścili Markusze, a zamieszkali w Terechowie, wśród przenosin parę miesięcy byliśmy znowu pod jednym Meisnerem - a to, cośmy umieli, poczynało wietrzeć - a już postanowionym było oddać nas do szkół. Nie było czasu wybierać, a trzeba było brać tego, kto się nadarzył. Jakoż z Berdyczowa ktoś zalecił niejakiego Sligockiego. Był to już człowiek niemłody, bardzo skromny, milczący i samotnik wielki, zjawiający się tylko do obiadu - resztę od lekcji czasu w pokoju swoim lub na samotnej przechadzce spędzający. Matematyki i geometrii uczył dobrze, a łacinę znał expedite i w ciągu jednej zimy postawił w niej nas na nogi.



#144


Władysława Knosała, Była nas gromadka spora, Pojezierze, Olsztyn 1972, ss. 7-10

Moja rodzina i rodziny Płotów

Urodziłam się i wychowałam na Pomorzu Zachodnim w powiecie bytowskim w Płotowie Małym, wiosce czysto polskiej, cichej i spokojnej, zagubionej w urodziwym liściasto-iglastym lesie, zamieszkałej prawie wyłącznie przez ludność polską- Kaszubów.

Rodzice moi - to ludzie znani i szanowani w środowisku. Ojciec Jan StypRekowski, wzór prawości; matka - Weronika, z zamożnej rodziny Bruskich z Rolbika w powiecie chojnickim, uosobienia taktu, mądrości życiowej i godności.

Była nas gromadka spora - jedenaścioro. Jak mówiliśmy pięć par do tańca i jeden muzykant. W tej liczbie - zajmowałam miejsce prawie centralne, przyszłam na świat w 1908 roku jako piąte z kolei dziecko.

W domu pomagali stryjowie, Franciszek i Leon, tak bardzo z rodziną zżyci, że stanowili z nami nierozłączną spójnię. Pamiętam ich długie wieczorne rozmowy o sprawach sąsiedzkich, gospodarskich, a także społecznych i narodowych.

Nie wszystkie trafiały do umysłu małego wówczas dziecka. Byłam jednak tak żywa i tak mnie wszystko interesowało. Chciałam wszystko widzieć i słyszeć, ale nie zawsze potrafiłam zasłyszane wiadomości zachować dla siebie.

Wszyscy chowaliśmy się zdrowo, a w wypadkach małych dolegliwości matka leczyła nas domowym sposobem. Rumianek, szałwia, liść babki czy nenufaru i klonu stanowiły trzon domowej apteczki. Matka sama cieszyła się wyjątkowym zdrowiem. Nigdy nie widzieliśmy jej za dnia leżącej w łóżku. Nadzwyczaj pracowita, znała wszystkie roboty kobiece i umiała je wykonywać bardzo starannie.

Inną cechą matki była pobożność. Zapędzała nas do odmawiania pacierzy, które stopniowo przedłużała, jak to ojciec mawiał „w nieskończoność". Te pacierze, nasza największa udręka, miały swoją dobrą stronę. Były pierwszą lekcją poprawnego języka polskiego.

Przy wszystkich pracach ręcznych matka gromadziła nas wokół siebie i razem śpiewaliśmy: od Serdeczna Matko do Nie rzucim ziemi... W ten sposób przyswajaliśmy



#145


wiele pięknych melodii, bo śpiewała ładnie, często i dużo. Dziś dopiero oceniam wartość tych zajęć. Były to prawdziwe lekcje czytania pisma i druku polskiego na materiale śpiewnika. Sama śpiewała przeważnie z pamięci, ale słuchowo kontrolowała poprawne czytanie tekstu.

Jak to było na Kaszubach w zwyczaju patriotycznych rodzin, rodzice prenumerowali dzienniki i tygodniki polskie: „Gazetę Grudziądzką" i „Pielgrzyma". Z „Pielgrzymem" przychodził co tydzień dodatek „Przyjaciel Dzieci". I właśnie ten dodatek był naprawdę przyjacielem dzieci, gdyż można w nim było znaleźć wszystko, co ciekawiło i emocjonowało. Były tam przecudne opowiadania, nowelki i wierszyki poetów polskich, a przede wszystkim Marii Konopnickiej.

Gazety czytywaliśmy, rzec można, od deski do deski. Następnie przekazywano je innym rodzinom i dopiero, gdy po kilku dniach wracały, służyły do pakowania. Wyjątek stanowił „Przyjaciel Dzieci", którego numery gromadziliśmy i zszywaliśmy. Przechowywaliśmy także powieści drukowane odcinkami. W czasie czytania ojciec wyjaśniał to czego nie rozumieliśmy, a także z niezwykłą wytrwałością uczył nas wierszyków. Przy każdej nadarzającej się okazji dodawał do nich swoje komentarze biograficzne i historyczne. Były one obszerne i przepojone patriotyzmem. Niekiedy przeciągały się długo, bo zamęczaliśmy ojca pytaniami. Wówczas matka przychodziła mu z pomocą. Przerywała te domowe lekcje poddając melodię piosenki, co oznaczało, że dość na dzisiaj. Dopiero dużo później dowiedzieliśmy się, że między rodzicami była zmowa. Tak ojciec razem z matką uzupełniali się w wychowywaniu swej licznej gromadki dzieci. Matka dbała o nasz wygląd zewnętrzny, zdrowie i wyrabiała zmysł harmonijnego współżycia z otoczeniem. Ojciec swym autorytetem rozwijał zainteresowania do nauki i budził świadomość narodową.

Wieczorne pogadanki z ojcem, wspólnie czytane książki znajdowały odbicie w naszych zabawach.

Często na pastwisku pozostawialiśmy gęsi czy owce same sobie, a gdzieś w zacisznym kąciku nad jeziorem Syndachem bawiliśmy się w szkołę. Najczęściej ja i starszy brat Edek pełniliśmy odpowiedzialną rolę nauczycieli.

Lekcje rozpoczynały się od sprawdzania czystości rąk, nóg i uszu. Niezbyt czyste lub te, które nie znalazły łaski w oczach surowego „nauczyciela", były myte w pobliskim Dyndachu. A potem dopiero następowały właściwe zajęcia: deklamacje



#146


nauczonych przez ojca wierszy. Rozpoczynał je „nauczyciel", a wszyscy chórem za nim powtarzali tak długo, dopóki nie przyswoili sobie tekstu w poprawnej polszczyźnie. Tu muszę dodać, że w domu jak i inne dzieci ze wsi mówiliśmy tylko kaszubską gwarą, a język polski słyszeliśmy tylko w wypadku przyjazdu gości z Polski. Polszczyzna była zatem na miarę umiejętności tych samozwańczych nauczycieli. Poza wierszem trzeba było powiedzieć coś o samym autorze, jegd życiu i stosunku do Polski. Pytania wzorowaliśmy na praktyce - nauczyciela miejscowej niemieckiej szkoły, do której my wszyscy chodziliśmy i niemniej byliśmy wymagający od niego.

Drugim „przedmiotem" w tej szkole był śpiew. Tutaj był już tylko jeden nauczyciel - brat Edek, gdyż ja zanadto fałszowałam. Gdy uczyliśmy się Nie rzucim ziemi, biliśmy się w piersi, że ziemi tej nie opuścimy nigdy.

Oczywiście zaaferowani zabawą zapominaliśmy, że gęsi i owce weszły w szkodę. Ileż razy wołania ojca przypominały nam o rzeczywistości. Jeżeli przyszedł i dowiedział się, dlaczego zapomnieliśmy o inwentarzu, ruszał tylko wąsami i upominał łagodnie, że nawet bawiąc się trzeba pamiętać o swoich obowiązkach. Musiał być jednak zadowolony z naszych zabaw i ze swojego na nas wpływu. Często wysyłał kogoś dorosłego z rodziny do pilnowania inwentarza, a*sam przysiadał obok i uzupełniał nasze „wykłady".

W tym samym czasie najstarszy brat Józef, uczeń pelplińskiego gimnazjum, przysyłał piękne pocztówki z portretami Kościuszki, Poniatowskiego, Kilińskiego, Dąbrowskiego, Wybickiego, reprodukcje malarskich cyklów Grottgera, które dziś jeszcze znajdują się w rodzinnych albumach. On już wtedy był członkiem tajnego towarzystwa Filaretów.

Tak więc stopniowo uzupełnialiśmy naszą wiedzę o Polsce i kształtowaliśmy świadomość narodową.


#147


Otylia Grot, W kręgu spraw ojczystych. Pojezierze, Olsztyn - Białystok 1982, ss. 12-17, 25-27


(...) W tamtych czasach przeważały rodziny wielodzietne. Nie u wszystkich było chleba do syta. Z biedniejszych rodzin godzono podrastających chłopców na pastuszków do gburów (gospodarzy), starszych na parobków a dziewczęta na dziewki (służące). Byli też tacy, którzy wyjeżdżali do Westfalii szukać zarobków; ojcowie rodzin na okres zimowy, kiedy brakło tu roboty, młodzi na stałe. Kiedy potem przyjeżdżali do rodzin odetchnąć świeżym powietrzem, namawiali innych, by wyjechali z nimi. Bywało, że w domu pozostawali sami rodzice opłakując synów, którzy zatracili swoją wiarę. Wielu bowiem trafiało na Zachodzie do związków postępowych. Mówiono o nich we wsi, że są komunistami, bezbożnikami, Spartakusami.

Zdarzało się też, że niektórzy sprzedawali swoje gospodarstwa i wyprowadzali się do innej wsi na większe. Do takich należała również rodzina Franciszka Barcza, znanego działacza polskiego, o którym mowa będzie jeszcze niejeden raz.

Pomimo, że wieś nasza leżała na tak zwanej polskiej Warmii i większość mówiła po polsku (z wyjątkiem rodzin niemieckich), nie wszyscy czuli się Polakami. A jednak i nasza wieś wydała takich działaczy, jak wspomniany Franciszek Barcz, czy też Wiktora Kuhna, który przez wiele lat należał do Rady Nadzorczej Banku Ludowego w Olsztynie, a w czasie plebiscytu stanął na czele miejscowej ludności, agitując za Polską. Przezywano go królem polskim. Wokół niego gromadzili się tacy, jak mój ojciec, Edward Hahn, Bielecki, Kołodziejski, Ruch, Zdun i wielu innych.

Ojciec mój - Izydor Teschner, pochodził z miejscowości Miki, wsi położonej nad brzegiem Łyny, dokąd nieraz chodziliśmy po ryby. Matka jego, czyli moja babcia, była z domu Stenkiewicz. Dziadek umarł, kiedy ojciec był jeszcze chłopcem. Babcię pamiętam jak przez mgłę. Mieszkała z nami do śmierci. Z tego, co mi wmawiano, kiedy byłam już większą dziewczynką, jestem do niej podobna. „Wykapana babka" - tak mnie określano. Jestem rzeczywiście bardziej jednak podobna do ojca.

Z rodzeństwa ojca najlepiej znałam stryja Michała, który mieszkał w niedalekich Kieźlinach. Ojciec kochał swojego starszego brata. Chętnie go odwiedzał



#148


i zapraszał do siebie. Było wtedy prawdziwe święto, kiedy stryj Michał do nas przychodził. Matka zwykle przygotowywała coś lepszego do zjedzenia. Do kawy wyciągała z kredensu garnuszki ze złoceniami, przeznaczone dla gości, a ojciec stawiał butelkę z gorzałką na stół i częstował cygarem (zwykle zażywał tabakę). Uroczysty nastrój, który towarzyszył odwiedzinom, często jednak pryskał, kiedy rozmowy stoczyły się na tematy polityczne. Jeden drugiego próbował przekonać o swoich racjach. Ojciec był gorącym patriotą polskim, stryj natomiast uważał, że nie warto bić się o stracone pozycje. Stryj miał za żonę Niemkę, ale dzieci znały nasz język tak samo, jak niemiecki.

Drugiego stryja Józefa poznałam, kiedy już byłam dorosła. Wrócił z Westfalii jako inwalida. Całe prawie życie pracował w górnictwie i związany był z ruchem polskim w Westfalii.

Przy bocznej drodze, w samym sercu wioski, stał mój rodzinny dom. Był to dom murowany, kryty dachówką, frontem ustawiony do drogi, a szczytem zrośnięty ze swoim bliźniakiem, a którym zamieszkiwała druga rodzina. Franz Strauss, bo tak nazywał się nasz sąsiad, był rodowitym Niemcem, który języka polskiego nie znał, chociaż wiele lat przebywał w naszej wsi. Za to jego druga żona (pierwszej nie pamiętam) mówiła po naszemu i jego dzieci doskonale znały i posługiwały się gwarą warmińską. Nie pamiętam, żeby między nimi a*Straussem były jakieś nieporozumienia.

Za to drugi sąsiad, Wiktor Burdak należący do gospodarzy zamożniejszych, chociaż na co dzień posługiwał się naszą gwarą, dał się nam w późniejszym okresie bardzo we znaki.

Moja rodzina składała się z sześciu osób. Głową jej był ojczulek. Był to mężczyzna wzrostu średniego, szczupły, o włosach ciemnych, niebieskich oczach i nieco marsowej minie, robiącej wrażenie, jakby ciągle był czymś zafrasowany. Były to jednak tylko pozory, bo ojciec był człowiekiem pogodnym, spokojnym i bardzo dobrym. Z nikim zwady nie szukał. Nie pamiętam też, żeby między ojcem a matką była kiedyś kłótnia. Duszą rodziny była matka. Kobieta prosta, ciągle zapracowana. Raczej szczupła, chociaż czasami bywało, że miała kształty nieco zaokrąglone. Włosy ciemne, długi warkocz układała w kok, który zakrywał prawie pół głowy. Pracowita jak mrówka, krzątała się od rana do nocy w domu i wokół gospodarstwa. Nigdy nie odpoczywała w ciągu dnia, nigdy nie chorowała,



#149


ale i nas i dzieci nie rozpieszczała. Energiczna, gospodarna, oszczędna, zapobiegliwa i ciągle zatroskana o swoich najbliższych.

Miałam trzech braci. Najstarszy Józef był o pięć, drugi Wiktor o dwa lata starszy, a trzeci Hubert o dwa lata młodszy ode mnie. Józef miał zacięcie wodzowskie, czego i mnie nie brakowało. Każdy próbował narzucić innym swoją wolę. Nie trudno zatem o kłótnię, czy nawet i bójkę. Matka zwykle rozstrzygała spór jak Salomon: - Starszy powinien ustąpić młodszemu, a młodsi słuchać starszych.

Ojczulek mało wtrącał się do naszych wybryków, bo mało bywał za dnia w domu. W jego obecności chodziliśmy jak trusie. Wystarczyło, że spojrzał na nas, a od razu był spokój. Nikt też się ojcu nie poskarżył, bo odpowiedź była z góry wiadoma. Matulka, która nas wychowywała, miała zawsze rację, ale ojczulek cieszył się także dużym autorytetem w domu.

Najprzyjemniejsze były wieczory zimowe, kiedy to szybko zapadał zmierzch, a mróz malował szyby w oknach. Wtedy rozpalało się po raz drugi ogień w piecu. Ojczulek siadał na ławie, a my zamienialiśmy się w słuch. Zaczynało się opowiadanie bajek. Ogień trzaskał wesoło w palenisku rzucając słabe światło na izbę, a różne dziwy i postacie z bajek wypełniały dziecięcą wyobraźnię. A były to bajki różne. Takie, co łezki wyciskały z oczu i takie, które po nocach spać nie dawały. I chociaż serca pełne lęku nie pozwalały wejść do sąsiedniego ciemnego pokoju, to nigdy bajek nie było nam dosyć. Bywało, że poza bajką opowiadał nam różne wiersze. Jeden z nich do dziś zapamiętałam:

Za lasem, za górą Spotkał się wicher z chmurą. W zapasy się porwali, Kto kogo prędzej przewali. Wtem wicher się obrócił I chmurę w bagno wrzucił. Aż woda pryskała. Gdy chmura z góry, Na dół spadała".

Ogromnie się nam ten wierszyk podobał, bo zwykle razem z chmurą spadaliśmy z braciszkiem z ojczulkowych kolan.

Z młodszych jeszcze lat pamiętam takie wierszyki:



#150


Kosi, kosi łapki Pojedziem do babki Dostaniem twarożek I tubaczki w rożek..."

bądź:


Kołysała baba dziada Łod poranku do łobziada, Nie mogła go łukołysać Zaczęła go w dupa szczypać".


A wszystko działo się o zmierzchu, zanim ogień w piecu się nie wypalił i matka wniosła lampę do izby.

No, moje dzieci, to na dzisiaj dość - mawiał ojczulek, uwalniając się od nas. Nie pomagały wtedy żadne prośby, bo wiadomo było, że ojciec i tak zaraz sięgnie po książkę, a matulka zasiędzie do kołowrotka albo weźmie druty i będzie robiła skarpety, czy też zabierze się do łatania. Ciągle narzekała, że nie może nadążyć z robotą, bo szurcioki tak szybko wszystko drą, jakby się na nich paliło.

Ojczulek siadywał zwykle przy stole, zagłębiał się w lekturę, dopóki matka się nie zdenerwowała.

- Może byś się roz łodezwoł. Albo coś poziedoł!

- Nie przeszkodzoj, matko, bo coś ciekawego czytom. Ale matula nie dała mu już spokoju.

- Toć byś i noma co poziedoł. Ale kiedy już nos wsadzi do ksiojżki, to go nie rusz - gderała.

- Jeszcze troszka, matko, poczekoj. Zaroz ci poziem, jeno rozdział dokończę.

To i czekała. Myśmy w tym czasie zabawiali się po swojemu, po kątach, nie za głośno, żeby ojczulkowi nie przeszkadzać, bo jeżeli się ktoś głośniej z czymś wyrwał, uspokajała nas matulka. Ale kiedy ojczulek wreszcie książkę na chwilę odłożył, żeby matce opowiedzieć przygodę któregoś bohatera, nadstawialiśmy i my uszu, żeby nie uronić żadnego słowa.

Nieraz, kiedy matulka się upominała, żeby powiedział, co było dalej, a ojczulek się denerwował, że mu nie pozwala czytać, odpowiadał:

- Ej, matka bo byś sama wzioła ksiojżka do ręki i sobie pocytała.


#151


- Jo mom cytać, a kto za mnie robota zrobzi?

- A w niedzielę? Toć w niedzielę miałabyś czas.

Bywało, że brała czasem książkę do ręki, ale zaledwie trochę poczytała, zapadała w sen; książka wypadała z ręki. Jedynie gazetą się interesowała. Pamiętam, że ledwie listonosz wręczył „Gazetę Olsztyńską", którą ojczulek prenumerował, matka sięgała po nią, żeby przeczytać kronikę, bo na inne sprawy szkoda jej było czasu. Bywało, że sięgała też po Kalendarz mariacki, który co roku był kupowany. Na książki pieniędzy się nie wydawało, bo te można było wypożyczyć z biblioteczki Czytelni Ludowej, która znajdowała się w naszej wsi już od roku 1890.

Wieczory zimowe wiązały się też z pieczeniem jabłek w framudze od pieca. Po drugiej bowiem stronie drogi stała obora, a za nią niewielki sad. Rosły tam różne gatunki drzew owocowych, zwłaszcza jabłek zimowych, które przechowywane w specjalny sposób w beczkach na strychu, trzymały się prawie do wiosny. Mogliśmy ich sobie nie żałować. Stodoła natomiast stała na polu odległym o cały kilometr od wioski. Było to niedogodne, więc ojciec przez lato dorabiał, podejmując się robót budowlanych na własną rękę. Rodzice marzyli o tym, żeby się tam wybudować. Posiadali bowiem niewielkie gospodarstwo. Był to dorobek własny. Jak się pobrali, ojciec miał już własny dom i pracował jako murarz. Za uciułane marki kupił kilka ha ziemi. Teraz zarobione pieniądze oszczędzali na budowę domu i obory, obok już stojącej stodoły.

(...) Nasza szkółka została po plebiscycie zamknięta. Dalszą naukę czytania kontynuowaliśmy w domu. Pomocą służyła mi książeczka do nabożeństwa, którą otrzymałam na pierwszą komunię oraz „Gazeta Olsztyńska". Próbowałam również czytać krótkie opowiadania z kalendarzy.

Łatwiej szło mi czytanie po niemiecku, a że czytać lubiłam, przynosiłam książki z biblioteki szkolnej. Czytałam tak dużo, że niejednokrotnie matka interweniowała, bym nie zapomniała o swoich obowiązkach domowych. A tych przybywało. Jeżeli nieraz korzystałam z taryfy ulgowej wyręczając się którymś z braci, to absolutnie nie zwalniano mnie od robienia na drutach skarpet i pończoch. A chłopaczyska jakby na złość zdzierali je na potęgę.

- Cytaj, cytaj - upominała matka - ale wiedz, że dzianie to twoja robota. Jo na to czasu ni mom, a boso nikt chodzić nie będzie!



#152


Wobec takiego argumentu odkładałam książkę, ale gdy tylko matka z izby wychodziła, czytałam dalej. Za to w jej obecności przyspieszałam tempo, żeby stracony czas nadrobić.

- Całe szczęście, że chłopoki się w łojca nie wdali, bo byśwa nie mieli co jeść - gderała matczysko, kiedy niespodziewanie wpadła do izby i zastała mnie przy czytaniu książki.

Latem nie było czasu na czytanie. Kiedy najstarszy brat Józef poszedł z domu, by uczyć się rzemiosła, a Wiktor pracował razem z ojcem, musieliśmy z najmłodszym pomagać w gospodarstwie. Miałam też swoje koleżanki, z którymi lubiłam się bawić. Najchętniej jednak gromadziłam wokół siebie dzieci młodsze, z którymi doskonale sobie radziłam. Ale mojej matce nie podobało się, że przebywam z maluchami.

- Nie wstydzisz się lotać ze smarkaczami! Jesteś na to już za duża. Żodna z dziewczoków takich jek ty, nie zadaje się z nimi. Chcesz żeby sia z ciebzie wyśmiewali?

- To niech sie śmieją. Jo za nimi nie lotam. Łoni sami przychodzą i chcą sia zaboziać (bawić) - broniłam się uparcie. Imponowało mi bowiem, że mnie słuchają i garną się do mnie.

- Co z ciebzie, dziewczyno, wyrośnie - lamentowała nieraz. - Do roboty cia nie ciągnie. Garki cia nie łobchodzą. Żebyś choć jeść łuwarzuła. Nawet do zmywania cia naganiać musza. Jaka będzie z ciebzie gospodyni?

- Krawczką (krawcową) będę. Toć maszynę do szycia już mi kupiliście. Nałucza się szycia i będę szuła.

- Maszynę kupiliśwa, bo nie chcielim psieniędzy stracić. Krowę łojczulek sprzedał i za to kupsił maszynę. Dobrze zrobziuł, bo za te psieniądze na drugi dzień już by nic nie kupsiuł. (Był to okres inflacji, kiedy wartość pieniądza z dnia na dzień spadała). A do szycia też trzeba mieć trochę chęci, a tego łu ciebzie nie zidać.

- Ja bym szuła, gdyby nie trzeba tak długo na jednym miejscu siedzieć - odpowiedziałam już trochę pokorniej. W duchu bowiem przyznawałam matce rację. Robotę w kuchni traktowałam jako zło konieczne. Nie przejawiałam też żadnego zainteresowania gotowaniem.

Kiedy udało mi się pewnego razu samodzielnie ugotować muzę (zacierkę), ojczulek orzekł, że mogę już za mąż wyjść. Żartował sobie potem ze mnie, że jeszcze


#153


i ja wyrosnę na człowieka, chociaż matka chciałaby już teraz we mnie widzieć gospodynię, podobną do niej. Konkretnych planów co do mojej przyszłości nie omawiano ze mną. Za to starsi bracia wiedzieli, że muszą zdobyć jakiś fach, bo najmłodszy miał przejąć po rodzicach gospodarstwo.

W mojej wiosce nie wysyłano do szkół ponadpodstawowych dziewcząt, pomimo że niejednego na to było stać. Najważniejszym dla dziewczyny był posag, a taka zawsze męża znajdzie. Chłopaki myśleli również tylko o własnych gospodarstwach w drodze ożenku. Tylko synowie wójta uczyli się dalej. Jeden na księdza, drugi miał zostać nauczycielem. W zakładzie kształcenia nauczycieli uczył się także syn karczmarza Berenta oraz syn Schmidta, jednego z gospodarzy. W średniej szkole dla dziewcząt uczyła się tylko córka średniorolnego gospodarza. Po małej maturze wróciła jednak do domu, bo rodzicom było za ciężko utrzymywać ją poza domem, chociaż była jedynaczką. Toteż nawet w najśmielszych marzeniach nie pomyślałam, że będę mogła uczyć się dalej.



#154


Marcjanna Fornalska, Pamiętnik matki, „Książka i Wiedza", Warszawa 1960, ss. 24-28, 96-99


(...) Gdy słońce zaczyna palić, licha trawa zasycha, na bydło rzucają się różne zjadliwe owady, muchy i bąki; bydło, głodne i gryzione przez owady, w jakimś wściekłym zapamiętaniu pędzi przez pola do obory. Biada dziesięcioletniemu pastuszkowi! W domu dostaje burę, a często i bicie, że nie umie sobie poradzić z bydłem. Na to jest jedyna rada -jak najwcześniej wypędzać bydło z rana, później wypędzać po południu i wracać późno wieczorem. Toteż siostra doi krowy o godzinie trzeciej rano, a mnie budzą o czwartej. W przeciągu tych paru lat kogut już swą rolę odegrał - u moich rodziców był już zegar; we wsi jednak jeszcze parę lat zegarów nie było. A więc o godzinie czwartej matka zrywała mnie z tapczanu, stawiała na nogi, wkładała ubranie, to jest na koszulę wkładała parciankę; przewiązywała sznurkiem, zawiązywała mi na głowie chusteczkę i za pazuchę wkładała buteleczkę mleka i kromkę chleba; ale ja jeszcze spałam, dopiero kiedy mnie matka wyprowadziła z chaty na świeży wiaterek, przytomniałam i już byłam gotowa do mojej codziennej pracy. W inny sposób nic ze mną poradzić nie mogli, gdyż zaczynałam już nie płakać, a tak krzyczeć, że matka wolała mnie odziać śpiącą, niż wysłuchiwać takich krzyków.

Tak przeszło parę lat mego życia - w lecie pasę bydło, w zimie przędę i bawię młodsze dzieci. Ale znów przemiana w mym życiu. Zaczęłam trzynasty rok. Starsza siostra wychodzi za mąż; ja już nie będę paść bydła i ze strachem myślę, jak podołam robocie, którą wykonywała dotąd siostra. Wszak trzeba wydoić trzy razy na dzień 56 krów, przynieść z dziesięć razy na dzień wiadrami wody z rzeki, ponieważ wózek zepsuł się i już wody się nie wozi, a gospodarstwo duże i rodzina wielka. Matka zaledwie nadążyła gotować i sprzątnąć cały dom, a siostra doiła krowy, karmiła świnie i kury, nosiła wodę i myła niezliczoną ilość naczyń. Ale siostra taka duża, barczysta, a ja zawsze mała, nazywana „suszek". Olśniewa mnie jednak myśl, że już będę robotnicą, a nie pastuszką, więc muszę podołać robocie - a i matki mi żal: ona tak dużo pracuje, najwcześniej wstaje, najpóźniej się kładzie spać.

Szykuje się wesele. Siostra moja jest średniego wzrostu, silna, pracowita, w obejściu surowa, nigdy się nie śmieje i nie śpiewa. Za mąż wychodzi -jak i dwie poprzednie siostry - nie z własnej woli, lecz tak ojciec każe. Chłopca, który się


#155


chce z nią ożenić, nie lubi i boi się, ale ojciec na to nie zwraca uwagi, ponieważ chce córkę wydać z domu. Później, za parę lat, dostanie z podziału parę mórg ziemi. W domu są jeszcze dzieci, więc spada jeden kłopot z głowy. Siostra czuje się nieszczęśliwa; jest skryta, matce się nie skarży, wiedząc, iż nic to nie pomoże; matka także musi słuchać we wszystkim ojca, jak i my. Mnie też się nie poskarży, bo mnie traktuje jak małą i głupią. Koleżanek nie ma, w naszym domu rodzice na to nie pozwalali. I tak przechodziły dni chmurne i smutne.

Ostatnie dni przed ślubem. Ojciec pojechał z bratem do Lublina. Wzięli parę worków pszenicy i za sprzedaną pszenicę kupili piwa i wódki na wesele. Było tam tak zwane piwo „proste" w wielkich beczkach i piwo „bawarskie" w małych beczułkach. Wódki było niewiele, ponieważ ojciec wódki nie lubił, a pijanych nie znosił, ale - wesele, więc trzeba. Zabito wieprza, sproszono gości. Wesele odbyło się ze wszystkimi zwyczajami i obyczajami, trwało prawie tydzień. W końcu część gości, najbliższa rodzina, odprowadziła pannę młodą do męża, a razem z nią wieziono skrzynię z ubraniem i bielizną i poduszki. Tam jeszcze wesele trwało parę dni. Potem już nikt, ani rodzice, ani krewni nie troszczyli się i nie myśleli nawet, jak ci młodzi żyją. Skoro córka wyszła za mąż, to już wszystko skończone. Jeden kłopot mniej.

Po skończonym weselu wszystko pozornie wracało do dawnego trybu życia. Ja objęłam po siostrze miejsce pierwszej pomocnicy matki; to mi daje prawo do miana dorosłej, lecz nie jest to tak łatwe. Mam dopiero trzynaście lat. Jestem mała, chudziutka, słaba; nie znam życia, jestem niepraktyczna i naiwna, jednym słowem „pyłek" - a musze spełniać rolę pomocnicy gospodyni. I to jest dla mnie najcięższe. Zwracają się do mnie różne biedne kobiety, ażeby im dać coś w sekrecie przed matką. Odmawiać im nie mogłam, a że nie znałam wartości rzeczy - mąki, kaszy, chleba - więc robiłam różne głupstwa. Matka moja była bardzo dobrą i uczynną kobietą, ale mnie to nie zadowalało, bo widziałam, że my mamy dużo chleba, kaszy, kartofli, a inni nic.

Ale wracam do spraw rodzinnych. Mam trzy siostry zamężne i choć jestem prawie dzieckiem, wiem, że są wszystkie bardzo nieszczęśliwe. Przeważnie były to skutki wychodzenia za mąż z rozkazu; z tego powodu nieraz przeżywałam wraz z nimi ich niedolę. Matka nasza była kobietą inną niż kobiety wiejskie, które znałam. Była mądra, pracowita, o ile czas pozwalał, czytała książki, ale jak matka, tak i ojciec byli dla mnie niedostępni. Żadnych zwierzeń, żadnych poufałości nigdy nie



#156


było. Byliśmy wychowani w karności i rygorze. Zawsze nam powtarzano, że dzieci powinny słuchać rodziców bez żadnych zastrzeżeń. Toteż dzięki takiemu wychowaniu siostry nie żaliły się ani ojcu, ani matce. Za to ja byłam ich powiernicą. Myślały, że ja matce powiem, aleja również czułam przed matką jakiś dziwny lęk.

Było to w parę miesięcy po hucznym weselu mej siostry, latem. Wybierałam konopie. Były one tak wysokie, że nie widziałam nic na zewnątrz. Naraz słyszę szelest i oto siostra. Tak wyglądała nieszczęśliwie, że przeraziłam się. Przytuliłyśmy się w tym konopnym lesie i dowiedziałam się od niej o jej smutnej doli. Męża ona nie znosi, a on jej; współżycie jest niemożliwe i tylko ja mogę jej pomóc. Plan jest taki: żebym wzięła w tajemnicy przed matką trochę bielizny i ubrania i wyniosła w nocy do konopi, a ona będzie czekać. Przejdziemy z nią granicę, dostaniemy się do Krakowa. Ona wstąpi do klasztoru, a ja będę z nią; a kiedy dorosnę, to też będę zakonnicą. O klasztorze i zakonnicach nic nie wiedziałam, ale tak mi jej było żal, że na wszystko się zgadzałam. Ale niestety - rzeczy tych wynieść nie mogłam i musiałam się zwierzyć najstarszej siostrze, która już parę lat była zamężna; ona zamiast pomocy wygłosiła wielką mowę, że na granicy straż graniczna nas aresztuje, będziemy siedziały w więzieniu, że byłby to wielki wstyd dla rodziców i dla nas na całe życie. Biedna moja siostrzyczka wylała wiele łez, tak strasznie rozpaczała.

Takie były czasy. Było nas pięć sióstr i wszystkie wyszły za mąż nie z miłości, lecz na rozkaz ojca. Moja biedna siostra mieszkała w innej wsi i przy spotkaniach do tego tematu już nie wracałyśmy. Jakoś się pogodziła z losem, choć wiem, że szczęśliwa nie była.

Bydło nasze pasł najęty pastuszek, gdyż braciszek młodszy, który mógłby mnie zastąpić - był chory umysłowo. Był on najpiękniejszy ze wszystkich nas dziewięciorga dzieci, lecz dostawał często konwulsji i musieliśmy go bardzo pilnować, bo gdy wyszedł z domu, to szedł bez celu, dokąd go ktoś nie zatrzymał; sam nie trafiłby do domu. Mówił nie zawsze do rzeczy, lecz mimo tego kalectwa było to bardzo dobre i miłe dziecko. Wszyscy w domu i sąsiedzi lubili go, prócz ojca. Gdy miał osiem lat, zachorował na ospę (wtenczas nie szczepiono jeszcze). Po paru dniach wysokiej temperatury zauważono, że rozmawia normalnie, prosi o wodę, prosi matkę, że chce jej coś powiedzieć. Matka była wzruszona i płakała z radości, że dziecko wyzdrowieje i będzie normalne, lecz był to tylko jeden dzień w jego życiu - nazajutrz zmarł. Był to pierwszy wypadek śmierci w naszym domu. Ja braciszka tego bardzo kochałam, miłość ta sptotęgowana została jeszcze żalem.


#157


Toteż po jego śmierci zaczęły się dziać ze mną niezwykłe rzeczy. Owładnął mną strach, że on tak mocno zasnął, a w mogile się obudzi. Uczucie to było dla mnie straszne, lecz z kim miałam o tym mówić? Matce nie śmiałam zwierzyć się, wszak byłam już dużą dziewczyną i matka rozgniewałaby się, że w takiej chwili mówię głupstwa. Więc noszę w sobie ten straszny ból i strach. Postanawiam cucić brata i budzić, dokąd jest w domu. Podchodzę niepostrzeżenie, ściskam mu z całej siły ręce i powtarzam to niezliczoną ilość razy; serce rwało mi się z bólu i strachu. Po dwu dniach pogrzeb się odbył. W domu powróciło wszystko do równowagi.

Wszystkie nasze smutki, przykrości i radości wchłaniała w siebie praca. Dla mnie rok ten był szczególnie ciężki, ponieważ nie tylko że nie miałam siły, ale i wielu robót nie umiałam. Właśnie dla mnie były to w tym roku pierwsze żniwa. O koszeniu zboża w tym czasie na wsi nie było mowy, zboże żęto sierpami; żniwa ciągnęły się około trzech tygodni. W tak dużym gospodarstwie jak nasze praca była bardzo ciężka. A do tej pracy był jeden starszy brat, ja i młodsza siostra, ponieważ w latach, w których podrastałam, dwóch braci pożeniło się i trzy siostry powychodziły za mąż. Jedno w naszej wsi, drudzy w sąsiednich wioskach. Jeden brat wzięty był do wojska. Dom nasz opustoszał. Podróżni nocowali jak dawniej, ojciec opowiadał lub czytał, ale to wszystko było jakieś cichsze, senne, nawet kołowrotki wydawały cichszy szmer.

W jeden z takich wieczorów, kiedy nie było podróżnych, ojciec zaczął opowiadać nam o swoich rodzicach i dzieciństwie. Opowiadanie ojca było bardzo ciekawe i nie skończyło się w jeden wieczór; było niewyczerpane, a tu już pora spać. Czasem przyszedł podróżny - więc już był wieczór stracony. Choć nieśmiało, ale jednak przypominamy ojcu, że opowiadanie nie skończone. Gdy wspominam te wieczory - to widzę ojca tak dokładnie, jakby to było wczoraj: siedzi w kątku na ławie i opowiada.

Ale w ciągu tych paru lat zaszły duże zmiany i w naszej izbie. Na miejscu komina jest kuchnia, tak zwana angielska. Pewnego razu przywiózł ojciec z miasta majstra, blachy, drzwiczki żelazne, fajerki, przywieziono kamieni, gliny i zaczęto budować. Było to dla nas bardzo ciekawe, jeszcze ciekawsze dla sąsiadów, szczególnie dla sąsiadek. Jak to się będzie gotować? W ciągu tygodnia kuchnia była gotowa. Pojechali rodzice do miasta, zakupili żelazne garnki i znów dla sąsiadek podziw bez granic. W nowej kuchni drzewa wypalało się daleko mniej, razem ogrzewało się izbę i gotowało jedzenie. „Trzeba drobno rąbać drzewo - rozumują



#158


kobiety - ale za to oszczędność w drzewie". Pogadano, pogadano, pokiwano głowami i pomału zaczęto przestawiać kominy na kuchnie.

Z powodu tych nowatorstw my, dzieci, nieraz miałyśmy przykrości; jesteśmy tacy sami chłopi jak wszyscy, a jednak dajemy mimo woli powody, żeby się z nas wyśmiewano. Na przykład w naszym domu mówiono: mleko, chleb, a na wsi mówiono: mliko, chlib itp. Chcąc uniknąć pośmiewiska, staraliśmy się mówić poza domem tak jak oni, co udawało nam się wspaniale. Kląć i szpetnie wyrażać się w naszym domu było zabronione. Za takie słowa można było dostać pasem od ojca, albo za karę zabraniano przez parę dni wychodzić do dzieci.

Nieraz myślałam z żalem: dlaczego jesteśmy jacyś inni? Było nam tęskno i smutno. Gdy już zastąpiłam siostrę w pracy, uważałam się za dorosłą; moje rówieśnice wychodziły wieczorami w lecie na gościniec - drogę wiodącą przez wieś, gdzie domorosły muzykant przygrywał na skrzypcach, często zrobionych przez niego samego. Dziewczęta i chłopcy tańczą, bawią się, ale jak mym siostrom, tak i mnie było to surowo zabronione. Nawet nie wiedziałyśmy, jak taka zabawa wygląda. Wychowane byłyśmy w wielkiej nieświadomości. Nieraz matka posyłała mnie do Marysi lub Katarzyny poprosić, żeby przyszła pomóc żąć, grabić lub pleć. Kobiety te mieszkały u najbiedniejszych ludzi kątem, każda miała dziecko lub dwoje, były one bardzo biedne, lecz ja nie zdawałam sobie sprawy, czemu te kobiety są tak biedne, dlaczego ich dzieci nie mają ojców, dlaczego one nie są takimi gospodyniami jak moja matka. Dla mnie było to zakryte jakby grubą zasłoną. Byłam zadowolona, gdy najęłam do roboty najbiedniejszą Marysię lub Kasię, ponieważ matka lepiej im zapłaciła niż innym dziewczętom ze wsi, które chętnie przychodziły do pracy we żniwa. Gdy miałam lat osiem-dziesięć, zwróciłam uwagę na bardzo piękną dziewczynę i zapytałam sąsiadkę, kto to jest; ta odpowiedziała krzywiąc usta:

- To Maryśka, córka tej żebraczki Krawczyczki, ona służy za dziwkę.

Za dziwkę" - to było pogardliwe.

(...) Pamiętam ten rok, jakby to było dziś. Franio pokleił kamień, ponakładał plastry i o tyle wyleczył nasz wiatrak, że czasem nawet wystarczało chleba; na resztę zarabiał mąż u wiejskich bogaczy pracując na roli. Moi dwaj synkowie uczyli się w trzeciej klasie szkoły miejskiej, a córka w szkole gospodarstwa wiejskiego. Bywaliśmy czasem przygłodni, ubrani tak, że wstyd było wyjść pomiędzy ludzi, ale ja byłam szczęśliwa, że moje dzieci się uczą. Jaka ta nauka, co z niej będą mieć - z tego w swej naiwności i prostocie nie zdawałam sobie sprawy: było ważne, że się uczą.


#159


Ten nowy rok można nazwać prawdziwie szczęśliwym. Córka moja ukończyła piętnaście lat i szkołę gospodarczą. Serce z radości - zdaje mi się - nie mieści się w piersiach. Mówimy wszyscy razem, rozpytujemy córkę, czego się nauczyła, co będzie robić.

Ach! - mówi - zapytajcie, czego nie umiem. Wszystko umiem: krowy doić, pszczoły hodować, ogród uprawiać; i gotować umiem, i konfitury smażyć, jednym słowem - wszystko.

Któryś z braci poprosił, aby ugotowała coś bardzo dobrego.

- Dobrze - mówi z radością - zrobię wam cukierki; potrzeba mi cukru, octu i miętowych kropli.

Zainteresowanie było tak wielkie, że po krople jeden z braci pobiegł do miasta.

Nasza gosposia wzięła się do pracy. Po pewnym czasie wychodzi z kuchni z oczami pełnymi łez i mówi:

- Nie myślcie, że się niczego nie nauczyłam, ale to butelki winne - obydwie ciemne, więc zamiast octu wlałam oleju i wszystko przepadło.

Zapewniliśmy ją, że wierzymy w doskonałość jej nauki.

Ale co dalej? Nasz wiatrak nie daje żadnego dochodu, nawet chleba niedostatecznie, a przy większym wietrze grozi katastrofą. Franio postanawia szukać kupca na wiatrak. A jak postąpić z dziećmi? Radzę córce pójść do jakiegoś mniejszego majątku, przyjąć służbę choćby młodszej gospodyni; a ona mi na to:

- Mamo, za nic do dworu nie pójdę!

- A cóż - powiedziałam - będziesz robić, kiedy u nas nie ma gospodarstwa? Na to Fela z wielkim zapałem:

- Mamo, ja będę się uczyć na doktora.

Byłam tak zaskoczona, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie wiedziałam, gdzie i jak odbywa się taka nauka.

W miasteczku powiatowym, gdzie moi chłopcy uczęszczali do szkoły, był szpital. W czasie mej choroby poznałam doktora, który tam zarządzał; postanowiłam pójść do niego i zapytać, gdzie by moja córka mogła się uczyć. Opowiadałam po chłopsku, długo. W końcu uśmiechnął się pobłażliwie i powiedział:

- Ależ, matko, wasza córka musiałaby jeszcze co najmniej dziesięć lat się uczyć. Przecież ona nie ma żadnej szkoły. Najpierw trzeba skończyć gimnazjum,



#160


a potem medycynę. Na to trzeba mieć wielki majątek, przy tym jest już spóźniona latami.

Ale w końcu zapytał:

- Powiedzcie, na co jej to? Dlaczego koniecznie chce być doktorem? Powtórzyłam to, co mi mówiła córka - „aby mogła leczyć biednych ludzi"?

- Dobrze - powiedział doktor -jeżeli chce pomagać chorym, to niech przychodzi do szpitala; będzie się uczyć i zostanie pielęgniarką, ale pół roku będzie pracować bezpłatnie.

Więc rok i koszty stracone, a córka zaczyna od nowa. Ale przychodząc wieczorem do domu opowiada, że jest szczęśliwa, bo widzi, jak jest potrzebna. Tam jest tylko jeden felczer, sześćdziesięcioletni staruszek z drżącymi rękami, więc uczy ją chętnie, by go zastąpiła w robieniu opatrunków.

I pomimo że jest nas ośmioro i często brak chleba, jestem szczęśliwa, bo myśli moje zajęte są jednym: uczyć dzieci. Nie ma funduszów? Ja tyle przeczytałam powieści, jak to biedni studenci w ogromnej niedoli uczyli się; o poetach i malarzach, co umierali z głodu, a po nich zostawały ich dzieła i dopiero po ich śmierci poznano ich i podziwiano. Byłam naiwna i marzycielka i dzieci tym zarażałam. Mąż nie był zadowolony, ale był tak dobry, że nie sprzeciwiał się i - o ile mógł - pomagał.

I oto już drugie dziecko uczy się i zmienia zawód, ale ja nie protestuję, bo ona tę pracę lepiej lubi i dla ludzi z jej pracy będzie korzyść. Teraz pozostaje pomyśleć o dwóch synkach. Tak pragnę, aby po skończeniu szkoły miejskiej uczyli się dalej, ale dalej - to gimnazjum, a do gimnazjum oddają dzieci tylko bogaci i do gimnazjum trzeba zdawać egzamin, trzeba przygotowywać się rok. Na to trzeba mieć majątek. A więc trzeba koniecznie coś wymyślić!

Wymyśliłam. W miasteczku powiatowym Krasnystaw, położonym o dwa kilometry stąd, przebywa wojsko rosyjskie. Wieś, obok której stoi nasza chata wraz z wiatrakiem, stale wywozi i sprzedaje z zyskiem w miasteczku artykuły żywnościowe; niektórzy bardzo się bogacą. Ja i mąż chodzimy do nich na zarobek, więc ich znamy. Jeden z tych bogaczy uczy dzieci. Syn już na uniwersytecie, a córka ukończyła gimnazjum; ojciec obiecuje dać jej duże wiano i wydać za szlachcica na jakimś folwarku lub za urzędnika - i dziewczyna czeka. Mąż mój, jak jest cięższa robota, najmuje się u nich; pomimo że jest tam parobek, ale roboty wiele. Ja też w czasie żniw lub kopania kartofli do nich się najmowałaip. Toteż zapytałam, z wielką nieśmiałością


#161


czy ta panienka nie zgodziłaby się przygotować mych chłopców do egzaminu, a w zamian mąż mój będzie pracować bezpłatnie jako parobek cały rok. Ojciec panienki, do którego się zwróciłam, zapytał córki, czy się zgodzi - to on jej pieniądze, które kosztuje parobek, da na drobne wydatki. I tak moi synowie zaczęli przygotowywać się do egzaminów a mąż zaczął za to odrabiać.

Przeszedł rok; obaj chłopcy ukończyli czwartą klasę szkoły miejskiej. Nauczycielka nie mogła się nachwalić, że chłopcy tak dobrze się uczyli. Pewna była, że egzaminy się udadzą.

Lublin, miasto gubernialne, gdzie się zdawało egzamin, był oddalony o sześć mil. Miałam wielki kłopot, bo ani mąż, ani dzieci nie mieli się w co odziać. Wyglądali bardzo mizernie. Panienka, ich nauczycielka, chciała być obecna przy egzaminie, ale bardzo była niezadowolona i dostawała rumieńców, gdy się znalazła w sali egzaminacyjnej z tą biedotą. Długo tłumaczyła dyrektorowi, w jaki sposób znaleźli się tu tacy niepotrzebni, pogardzani w szkole biedacy, ale protektorka była piękna, więc i na to nędzne odzienie mniej zważano.

Chłopcy zdali egzamin do drugiej klasy celująco, obaj jednakowo na same piątki. Po egzaminach dyrektor szkoły zapytał męża, co myśli dalej z chłopcami robić, gdzie będą na stancji. Kiedy mąż w paru słowach opowiedział o naszej biedzie, wzruszył pogardliwie ramionami mówiąc:

- Mój człowieku, na co wy się porywacie, przecież dwóch chłopców uczyć to nie żart: trzeba ich oddać na stancję, kupić mundurki - to bardzo drogo kosztuje; w ogóle szkoda, żeście to rozpoczęli - to nie dla was. Zresztą- posłuchajcie mojej rady: postarajcie się umieścić młodszego, a starszego oddajcie do rzemiosła.

Po przyjeździe do domu, nacieszywszy się, że tak wspaniale poszły egzaminy, trzeba było spojrzeć prosto w oczy biedzie. Zebraliśmy się całą gromadką, z mężem i dziećmi, radzili długo, ale ani jedna radna nie obiecywała pieniędzy na stancję, ubranie, buty i książki. W końcu musieliśmy przyznać, że nie poradzimy, a mój biedny synek, któremu los odmówił pójścia do szkoły, utknął twarzą w poduszkę na wyrku i płakał, drżąc jak w febrze.

Przeszło od tego czasu czterdzieści pięć lat, a tego płaczu nigdy nie zapomnę.

Wyrok zapadł: Leon, starszy, pójdzie do rzemiosła, a młodszy dziesięcioletni Olek, do szkoły. Nasz grożący zawaleniem wiatrak i takaż chata nie przedstawiały dużej wartości, ale taką sumę, jaka potrzebna na pierwszą wyprawę do szkoły, jakoś nam pożyczy Franio.



#162


Stanisław Kaczor, Wychowanie w rodzinie chłopskiej

Charakterystyka mojej rodziny

Urodziłem się i mieszkałem, poza krótkimi przerwami, do 25 roku życia we wsi Dzierążnia gm. Krynice pow. Tomaszów Lub. woj. lubelskie, 19 IX 1924 roku.

Ojciec Paweł gospodarzył na 20 morgach ziemi ukazowej z dokupionymi po I wojnie światowej 2 morgami ziemi z parcelowanego folwarku. Ukończył 4 klasy szkoły rosyjskiej. Umiał czytać i pisać po polsku i rosyjsku. Matka Ksenia ze Stadniczuków była drugą żoną ojca, młodszą od niego o 16 lat. Nie uczęszczała do szkoły. Czytać nauczyła się sama, pisać nie umiała do śmierci (1942 r.). Dziadkowie ze strony ojca zmarli przed moim urodzeniem, więc nie mogę o nich nic powiedzieć. Dziadkowie ze strony matki: Jan Stadniczuk gospodarzył na 9 morgach, ale mając pięć córek każdą wywianował wartością pełnego własnego gospodarstwa. Był zatem człowiekiem gospodarnym i przedsiębiorczym. Ukończył 4 klasy szkoły rosyjskiej. Pisał i czytał po polsku i rosyjsku. Babka była analfabetką do śmierci (1945 r.) Dziadek był sędzią pokoju w gminie Tarnawatka (gm. Krynice jeszcze nie było) oraz poetą chłopskim, wiejskim, furmanem starszym, gdy jeszcze nie było kolei żelaznej w Bełżcu i do stacji było daleko (Rejowiec). Zarówno dziadek, jak i ojciec byli ludźmi jak na ówczesne czasy uspołecznionymi. Ojciec zasiadał przez wiele kadencji w radzie gminnej oraz był przez długi czas opiekunem szkoły podstawowej w Dzierążni. W rodzinie miałem starszego brata Kazika z pierwszego małżeństwa ojca oraz młodsze rodzeństwo. Niestety starszy brat i siostra oraz dwie młodsze siostry zmarli w dzieciństwie, a ostatniego brata z 1942 roku zabili Niemcy. Pozostało nas trzech braci i czwarty przyrodni.

Miejsce dziecka w szerokiej rodzinie chłopskiej

Przypomnę, że w przeciętnej rodzinie chłopskiej okresu międzywojennego każde dziecko od momentu początkowej samodzielności (orientowanie się w przestrzeni, chodzenie, mówienie itp.) miało swoje miejsce w podziale obowiązków


#163


i czynności. Ja byłem bardziej uprzywilejowany, ponieważ dwoje rodzeństwa zmarło we wczesnym dzieciństwie przede mną i rodzice chcieli się o mnie szczególnie zatroszczyć. Dostałem specjalną opiekunkę, która wprawdzie pomagała w gospodarstwie, ale przede wszystkim zajmowała się mną. Więzi między nami pozostały aż do jej śmierci tuż przed II wojną światową. Matka nie miała zbyt wiele czasu na zajmowanie się dziećmi, ponieważ gospodarstwo było duże, a prace były wykonywane głównie ręcznie w polu i przy obsłudze inwentarza. Do tego należy dodać takie obowiązkowe czynności jak przędzenie lnu na bieliznę, szycie, pranie, wyszywanie itp.

Byłem od dziecka, jak tylko pamiętam dociekliwy we wszystkim, wszystko chciałem zobaczyć, dotknąć, spróbować, a przez to uparty i w końcu nieposłuszny. Dostawałem za to niejednokrotnie od matki cięgi paskiem lub kijkiem. Ojciec natomiast nie karał biciem. Być może dlatego, że zdawał sobie sprawę ze swojej siły fizycznej i konsekwencji tego. Więcej natomiast mówił, co dla mnie było bardzo nieprzyjemne. Wolałem dostać lanie niż słuchać reprymendy.

Jeździłem z rodzicami, dziadkami i ciotkami, wujami na odpusty a następnie w odwiedziny do dalszej rodziny. Ciotki i wujowie mieszkali w wielu sąsiednich i dalszych wsiach. Wszędzie były rzeczy ciekawe: inne zwierzęta, sady, urządzenia i wyposażenie gospodarstwa. To wszystko dokładnie oglądałem, wąchałem, smakowałem. Różne były charaktery członków dalszej rodziny. Niektórzy byli poważni inni pełni humoru, szczodrzy i skąpi. Kontakty te dawały zapewne wielkie bogactwo przeżyć i wzbudzały wyobraźnię.

Wielkim przeżyciem dla mnie była wizyta biskupa diecezji lubelskiej w 1930 roku w mojej wsi (była siedzibą parafii). Było to wielkie wydarzenie, od 1906 roku po raz pierwszy. Zobaczyłem po raz pierwszy banderię - chłopów w strojach lubelskich i biłgorajskich na koniach, wielki powóz, na którym jechał biskup, przez wiele metrów chłopi ciągnęli powóz po wyprzęgnięciu wcześniej koni. Zapamiętałem też jak dziadek mój Jan Stadniczuk witał biskupa mową wierszowaną. Po wielu latach, przeglądając pismo diecezjalne z 1906 roku znalazłem opis ówczesnej wizyty biskupa z zaznaczeniem jak był witany wierszem przez mojego dziadka. Zamieszczono też tekst powitania. Wtedy zdarzenie to nie było kojarzone z niczym. Z czasem jednak uświadomiłem sobie, że miało to zapewne wpływ na wiele momentów w moim życiu.



#164


W szufladzie szafy leżała i była od czasu do czasu wyjmowana oprawiona w czarne płótno książka: podręcznik arytmetyki w języku rosyjskim, z której uczył się mój ojciec. Wyjmował ją wtedy, gdy chciał kogoś ze znajomych lub kuzynów uczących się w szkole podstawowej lub nielicznych w średniej przeegzaminować z matematyki. Zadawał zadania do rozwiązania. Określał je mianem - „na pytajnik". Był bardzo zadowolony, gdy nie bardzo sobie z tym radzili. Była też w domu druga „księga" - notatnik, przechowywana w szufladzie stołu, zamykanej na klucz przechowywany w zegarze ściennym. Zapisywane w niej były zobowiązania wobec innych osób i innych do ojca. Zapisy były proste, np. pożyczyłem od Jaśka Kąkola pół metra żyta. Pokrywka Tomek winien mi 50 złotych, itp. Te zapisy odegrały wielka rolę w kształtowaniu poglądu na uczciwość i wartość słowa danego, bez dodatkowych zobowiązań w postaci weksli czy umów formalnych.

Jak wspomniałem ojciec mój był opiekunem szkolnym. Do jego obowiązków należało: zaopatrzenie szkoły w opał, dostarczanie podwód (transportu) nauczycielom na wyjazd do miasta oraz na konferencje rejonowe, troska o mieszkanie dla nauczycieli i ogólna opieka nad szkołą włącznie z kontaktami z gminą. Gdy przyszedł czas na moje pójście do szkoły (była to szkoła 5 oddziałowa w 1931 roku, a następnie 4 klasowa) tzw. I stopnia (ojciec zaprowadził mnie do nauczycieli. Kierownikiem odchodzącym, ale jeszcze organizującym następny rok szkolny był Pan Bodnar. Uczyła też jego żona. Przyjęto nas w ogródku przyszkolnym i wtedy po raz pierwszy widziałem i jadłem kalarepę. W domowym ogrodzie nie było takiego warzywa. Byłem ubrany na tę wizytę świątecznie, ale jakoś się wstydziłem wobec państwa nauczycieli i nie mogłem im patrzeć prosto w oczy. Chciałem jednak bardzo iść do szkoły, bo to przecież dawało swoistą „dorosłość".

Dotychczas bowiem czynności w gospodarstwie były mało dostępne ze względu na wiek i jak powiedziałem byłem pod szczególna opieką. Było to pilnowanie drobiu na podwórzu, udział w zbieraniu latem jagód w lesie dworskim z dorosłymi lub z kuzynami z tej samej wsi, pilnowanie młodszego rodzeństwa podczas żniw itp.

Ważne były kontakty w czasie świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku z rodzicami chrzestnymi przy odwiedzaniu ich „po szczodrakach" i kolędzie. Dostawałem wtedy grosze i była okazja do rozmowy. W tych odwiedzinach towarzyszył mi z zasady starszy brat Kazik, jako że z powodu śniegu musiał mnie podwozić na sankach.


#165


Bardzo lubiłem jeździć na jarmark do Tomaszowa lub pilnować koni brata oraz dysponować kilkoma groszami dla Żydków roznoszących wodę dla koni. Miałem jakąś niewielką, ale władzę dysponowania czymś. Największą atrakcją były odwiedziny w towarzystwie wujka Tomka Zwolaka u rzeźnika Sękowskiego dla spożycia wędlin z chlebem białym (w domu był pieczony jedynie chleb czarny razowy oraz pierogi). Gdy podawano salceson włoski, to wujek opowiadał mi, że są to małe prosiaczki pokrojone ze wszystkimi wnętrznościami. Moja wyobraźnia wtedy pracowała na najwyższych obrotach i nie wiedziałem czy to można i należy jeść.

Bardzo bliskie były również moje kontakty, prawie codziennie, z bratem ciotecznym Antosiem Zwolakiem o rok starszym ode mnie. Był on inicjatorem licznych zabaw i „eksperymentów". Bawiliśmy się w odprawianie nabożeństw kościelnych przez naśladowanie tego, co zaobserwowaliśmy w kościele, pilnie patrząc w czasie różnych nabożeństw. Zajmowaliśmy dlatego stanowisko pod samym ołtarzem. Bardzo chętnie penetrowaliśmy szuflady kredensu w mieszkaniu dziadków, gdzie były stare nakrycia stołowe oraz strych spichlerza, gdzie można było znaleźć wiele ciekawych, wycofanych z użytku przedmiotów. Szczególnie zaś dokonywać na sobie w ukryciu „eksperymentów" malowanie twarzy smarem czarnym, który później był trudny do zmycia. Nie ma miejsca dla szerszej prezentacji tego, co się działo w toku różnych zabaw. Dawały one możliwość doświadczania osobistego i wyobrażeń o tym, co się zechce robić w przyszłości.


Rodzina a szkoła

W 1931 roku poszedłem do pierwszej klasy szkoły w rodzinnej wsi. Nauczycielem moim został Eugeniusz Kadler pochodzący z oddalonej o 6 km osady Komarów. Był młodym, drugi rok pracującym nauczycielem. W roku następnym zaszły zmiany w otoczeniu. Zmiana nauczyciela, przyszedł Jerzy Henryk Szcześniewski - harcmistrz. Odszedł z parafii ks. Zawadzki, który nie interesował się życiem ludzi, a jedynie gromadzeniem majątku osobistego, umarł szanowany przez wszystkich i zaprzyjaźniony m.in. z moim ojcem organista Chmielewski. Te wydarzenia zasadniczo wpłynęły na moje usytuowanie w szkole i w domu. Ojciec w latach młodzieńczych, ale i w późniejszym czasie śpiewał w chórze kościelnym. Mogłem się niejednokrotnie zorientować, że słuch miał dobry, a głos tenorowy.



#166


Gdy na miejsce zmarłego organisty Chmielewskiego zjawił się w parafii organista Jan Fus, który chciał przygotowywać się do kariery skrzypka i z nieznanych mi przyczyn ostatecznie został organistą, i ogłosił, że będzie organizował z młodzieżą orkiestrę kościelną, ojciec zainteresował się tym. Przeprowadził rozmowę z organistą i z pomocą mojego dalszego wujka Aleksandra Kowalskiego, który grał na skrzypcach, orzekł, że mam się uczyć gry na skrzypcach. Pojechał następnie do Tomaszowa i kupił mi skrzypce szkolne czeskiej produkcji „Academy", za stosunkowo niewielką sumę 18 złotych, czyli tyle ile przeciętnie kosztował kwintal pszenicy. I tak niespodziewanie zostałem uczniem organisty Jana Fusa. Jako członek orkiestry kościelnej oraz niezależnie od tego uczniem prywatnym, za co ojciec płacił pracą na jego polu. Słuch miałem dobry, a zdolności do skrzypiec zapewne przeciętne. Z czasem się rozwijały, ale nie oceniałem tego najwyżej, chociaż przydział w orkiestrze miałem w pierwszych skrzypcach. Myślę z perspektywy czasu, że obok umiejętności jakie zdobywałem w toku nauki gry, istotne było pokonywanie licznych trudności, jakie wiązały się z uczęszczaniem wieczorami i nocami na lekcje przez ciemne drogi i z narażeniem na złe folwarczne psy. Po powrocie z lekcji wieczornych ok. godz. 22-ej, mimo że była tylko jedna izba, ojciec obowiązkowo chciał wysłuchać tego, czego się nauczyłem, więc jeszcze godzinę trzeba było męczyć się przed zasłużonym snem.

Zmiana księdza (przyszedł ks. Jabłoński), wielkiego społecznika, stworzyła też nowe warunki dla służby ministranckiej i możliwość wejścia jeszcze w jedną strukturę społeczną, bardzo w warunkach wiejskich interesującą, dającą możliwość zetknięcia się z językiem łacińskim, ze śpiewami w tym języku itp.

Ale jeszcze ważniejsze było to, że nauczyciel, harcmistrz Szcześniewski zorganizował Zuchy - Wilczęta. Rodzice, nie wiem czy intuicyjnie, szczególnie matka, którą uważam za osobę bardzo inteligentną o wielu umiejętnościach praktycznych, bardzo chętnie zaakceptowali to wydarzenie. Szybko miałem wymagane ubranie i dodatki, a na spotkania przy ognisku zawsze przychodził ojciec i na ile to było potrzebne brał udział w „zajęciach".

Była zatem nauka szkolna, gry na skrzypcach, uczestnictwo w organizacji zuchowej i niektóre czynności w gospodarstwie. Te ostatnie dotyczyły głównie opieki nad młodszym rodzeństwem. Jako najstarszy mogłem też brać udział w pomaganiu matce w czynnościach przy kuchni.


#167


W mojej wsi od 1934 roku były tylko 4 klasy. Zatem uczęszczałem do ki. 3-ej dwa lata. Potem groziło mi chodzenie 3 lata do klasy 4-tej. Była jednak możliwość przejścia do oddalonej o 6 km szkoły trzeciego stopnia w Krynicach, do klasy 5-tej. Ojciec bardzo chętnie na to się zgodził. Matka zaś entuzjastycznie. Nie było to bez głosu miejscowych nauczycieli. Tak oto stałem się uczniem, a nie wyłącznie przeznaczonym do pasienia bydła. Wiele lat później, gdy zapoznałem się z „Młodym pokoleniem chłopów" J. Chałasińskiego ujrzałem siebie na drodze awansu społecznego i początku przechodzenia od pastucha do ucznia.

Wtedy jeszcze o tym nie myślałem.

Odległość szkoły 6 km od miejsca zamieszkania wymagała odpowiedniej organizacji dnia (wczesne wstawanie, posiłek mleczny, bo najbardziej dostępny, godzinny marsz niezależnie od pogody, powrót - znowu godzina, albo dłużej, już bez pośpiechu, po drodze niejednokrotnie jakieś psoty, odrobienie lekcji i niejednokrotnie jeszcze jakaś niewielka pomoc w gospodarstwie). Było to jednak bardzo dyscyplinujące. Z odległych wsi nikt z zasady nie spóźniał się do szkoły.

W tej szkole było ZHP, do którego wstąpiłem natychmiast, wspominając mile przygody w Zuchach. Do dziś pamiętam dokładnie pierwsze wieczornice, przyrzeczenie harcerskie, otrzymanie krzyża harcerskiego a następnie biwaki i harce hufca, chorągwi itp.

Ojciec był w kontakcie z kierownikiem szkoły w Krynicach Eugeniuszem Kołomyjcem z racji zasiadania w Radzie Gminnej. Orientował się zatem na bieżąco w moich postępach. A że były one zupełnie dobre, a może nawet powyżej, zaczęło się rozmawiać o ewentualnym posłaniu mnie „do szkół". Tak nazywano pójście do szkoły średniej. Zanim to nastąpiło, miały miejsce inne wydarzenia, świadczące o docenianiu przez rodziców kształcenia się, a szczególnie przez matkę. Kierownik Kołomyjec organizował wycieczkę do Gdyni. Był to swego rodzaju rytuał pielgrzymkowy. Wychowanie morskie (Liga Morska i Kolonialna) a przez to patriotyczne było na porządku dziennym. Miałem ogromną chęć wziąć udział w tej wycieczce. Ze strony ojca nie było entuzjazmu, bo koszt był relatywnie wysoki (16 złotych plus jakieś kieszonkowe). Wtedy matka przystąpiła do działania i u dziadków wyprosiła tę sumę. Było to wspólne wielkie osiągnięcie. Z następnymi wycieczkami do Lwowa nie było już takich problemów.

Trzeba było w czasie uczęszczania do klasy szóstej myśleć o podjęciu decyzji w sprawie szkoły średniej. Dla ojca były dwie sprawy w związku z tym ważne:



#168


pierwsza pozbycie się siły roboczej w gospodarstwie, mogłem bowiem coraz więcej robić, i druga to koszty kształcenia. Trzeba bowiem pamiętać, że samo czesne wynosiło 200 zł, a do tego kom. Rodzicielski, pełne wyposażenie od ubrań zaczynając, i zamieszkanie poza domem wraz z wyżywieniem. Książki też nie były tanie itp.

W tym czasie w sukurs dla mnie przyszedł obok nauczycieli i kierownika szkoły brat cioteczny Stach Hordyj, studiujący wtedy na Politechnice Lwowskiej. Byłem świadkiem jak mówił do ojca: „Wujku - koniecznie Stacha do gimnazjum, szkoda jego zdolności". Największą rolę jednak i w tym wypadku odegrała prawdopodobnie matka. Znowu udała się do swoich rodziców, a moich dziadków i wyprosiła częściowe pokrywanie kosztów mojej nauki. Nie było już wewnętrznych argumentów przeciw. Tak oto pojechałem w 1938 roku przed wakacjami na egzamin do gimnazjum im. B. Głowackiego w Tomaszowie Lub. Kandydatów było ponad 500 a miejsc 80 (dwie klasy). Egzamin zdałem pomyślnie i od września 1938 roku zostałem uczniem pierwszej klasy z językiem francuskim i obowiązkową łaciną, a wychowawcą moim został polonista Tadeusz Gajewski, jednocześnie komendant hufca ZHP. Była to w warunkach wsi międzywojennego okresu wielka nobilitacja. Tylko nieliczni byli w ten sposób „wywyższeni". Masa młodzieży pozostawała na wsi, zadowalając się jedynie wykształceniem na poziomie czwartej klasy, a następnie zasilała ukryte bezrobocie.

W warunkach wiejskich znaczące miejsce dla wychowania odgrywały organizacje młodzieżowe. Był teatr amatorski. Uczęszczałem na wszystkie przedstawienia wypraszając od babki potrzebne grosze. Były zabawy wiejskie, na których chłonąłem muzykę, były wesela, gdzie nauczyłem się wielu piosenek i anegdot, były uroczystości ku czci Święta Morza, które bardzo oddziaływały na młodą psychikę. Myślę, że wszystko to miało w znaczącym stopniu wpływ na dalsze drogi życia mojego i wielu innych.


#169


Część IV
FUNKCJE WYCHOWAWCZE RODZICÓW

Wprowadzenie

Znaczenie rodziny dla kształtowania się osobowości dziecka, w tym szczególnie rolę uczucia łączącego matkę z dzieckiem, podkreślali w swych pracach najwybitniejsi myśliciele i pedagodzy czasów nowożytnych, m.in. Jan Amos Komeński, Jan Jakub Rousseau, Jan Henryk Pestalozzi i Fryderyk Wilhelm Froebel.

W XIX wieku w Europie Zachodniej i na ziemiach polskich wydano stosunkowo dużo podręczników przeznaczonych dla rodziców. Były to głównie poradniki na temat prawidłowości rozwoju fizycznego i umysłowego oraz wychowania moralnego dzieci i młodzieży. Duże możliwości popularyzacji wiedzy na tematy wychowawcze stwarzała coraz większa liczba czasopism pedagogicznych, w tym także periodyków adresowanych przede wszystkim do rodziców.

Patriarchalizm ściśle związany z funkcją produkcyjną rodziny, od drugiej połowy XIX w. ulegał ograniczeniom. Również w pracach polskich filozofów, pisarzy i pedagogów pierwszych dekad XIX w., zwłaszcza Karola Libelta i Edwarda Dembowskiego, można było zauważyć tendencję do przełamywania bezwzględnego zwierzchnictwa ojca w rodzinie i przyznania matce większej samodzielności w decydowaniu o jej sprawach, w tym również wychowaniu dzieci.

Przed wychowaniem domowym stawiano kilka celów. Zdaniem ówczesnych pedagogów, zadaniem rodziców było wykorzenienie wszelkich negatywnych cech charakteru i skłonności właściwych wiekowi dziecięcemu oraz rozwinięcie w dziecku poczucia odpowiedzialności i obowiązkowości. Środowisko rodzinne miało także służyć przekazywaniu tych wszystkich wartości, których dziecko polskie, szczegółnie


#170


w czasach zaborów, nie było w stanie odnaleźć w szkole publicznej. Wymieniano wśród nich m.in. miłość kraju ojczystego oraz zdolność zachowania i rozwijania cech narodowych, a także umiejętność podporządkowywania własnych potrzeb interesom narodu.

Rozważając funkcję wychowawczą rodziny, ówcześni pedagodzy wskazywali na konieczne warunki, które muszą być spełnione, aby należycie wychować potomstwo. Wśród nich podkreślano atmosferę domu rodzinnego, przyjęty kierunek - plan wychowania oraz kulturę pedagogiczną rodziców - rozumianą jako umiejętność obserwowania dziecka, liczenie się z jego właściwościami rozwoju, usposobieniem i potrzebami oraz odpowiedni dobór metod wychowania.

Autorzy prezentowanych publikacji, przedstawiając rolę rodziców w wychowaniu dziecka, szczególne powinności w zakresie realizacji zadań wychowawczych przypisywali matce. Często nazywano ją pierwszą przewodniczką dziecka na drodze życia. Dominowało przekonanie, że matka największy wpływ wywiera na swoje dziecko już bezpośrednio po jego urodzeniu. Stwierdzono bowiem, że nierozwinięte jeszcze zmysły dziecka budzą się przy pomocy i pod wpływem matki. W tym kontekście najczęściej podkreślano istotę i znaczenie macierzyńskiej miłości. Jednocześnie zwracano uwagę, by matki kochały swe dzieci miłością rozumną przejawiającą się w umiejętnym stawianiu potomstwu wymagań i konkretnych zadań.

Matki nie miały jednak pozostawać osamotnione w wychowaniu dziecka. Stwierdzano, że potrzebuje ono także ciepła i zrozumienia ze strony ojca, tyle że w nieco późniejszym okresie, gdy rozwój umysłowy i moralny potomstwa był już nieco ukształtowany. Twierdzono na przykład, że cnoty pilności, wytrwałości i punktualności zakorzeniały się w dzieciach dzięki przykładowi ojca. Za jego też sprawą szczególnie synowie, mieli kształtować swe sądy o życiu, a także o teraźniejszych i przyszłych obowiązkach.

Zamieszczone w tym rozdziale teksty mają charakter poradnikowy. Wskazują rodzicom ich powinności wychowawcze, pomagają zrozumieć istotę, potrzeby i zachowania dziecka oraz przestrzegają przed popełnianiem błędów w postępowaniu z potomstwem. Propagują wreszcie pożądane, z punktu widzenia psychologii i pedagogiki, wzory zachowań i postaw rodzicielskich.


#171


Ewaryst Estkowski, O powinnościach rodziców wzglądem dzieci, „Szkoła Polska" 1851, ss. 297-302


Ci, którzy dali życie dzieciom, obowiązani są także dać im wychowanie.

(...) Biada społeczeństwu, w którym matki i ojcowie zepsutego są serca! Biada dzieciom, dla których w sercu rodzicielskim nie ma czystych uczuć, prawdziwej miłości, poświęcenia się, jeżeli naturalny instynkt przygłuszyła zmysłowość i chuć, jeżeli tam, gdzie zawsze świeżo kwitnąć ma przywiązanie do dzieci, cnotliwe uniesienia i postanowienia, robak zepsucia roztoczył serce i brudem ono zaległo.

Jeżeli ojciec nie całkiem jeszcze ma zepsutą naturę, nie całkiem przyćmiony zdrowy rozum i niezupełnie jeszcze uczuć pozbawione serce, jakich że zgryzot i wyrzutów sumienia doznawać musi, gdy się patrzy na złe obyczaje, występki lub głupotę syna swego, z którego doczekać się mógł pociechy, gdyby był dbał o wychowanie i wykształcenie jego. Czy może być dla matki większe nieszczęście, większa kara, jak córka bez cnoty, lekceważona od ludzi poczciwych?

Lecz nie ma większego szczęścia dla ojca, jak kiedy doczeka się syna, który obyczajami, cnotą i nauką chlubę czyni rodzicom swoim; nie ma większego szczęścia i nagrody dla matki, jak kiedy widzi córkę rosnącą we wdzięki serca i duszy, rozkwitającą dziewiczą wstydliwością nauką i wszelkimi szlachetnymi przymiotami kobiecymi.

Sromota jest ojcu z syna źle wychowanego".

(...) Wychowane w dawnych zacnych i pobożnych domach polskich córki, nie znały pensji, metrów tańca, śpiewu, muzyki, nie jeździły do Berlina, Drezna i Paryża, ale umiały uszczęśliwić męża, wychować dzieci, być rządnymi gospodyniami, dobrymi Polkami, bo uczyły się cnót tych w domu od matek. Dziś posiadają kobiety wszelką ogładę, umieją mówić po francusku, kochać po francusku, modlić się po francusku, potrafią niby baletniczki tańcować, potrafią grać, śpiewać i bawić się, tylko tej drobnej rzeczy nie znają: nie potrafią być żonami i matkami, nie potrafią być rzeczywiście cnotliwymi kobietami i cnotliwie także swe dzieci wychować.



#172


Powtarzamy, na nic się nie przyda sztuka pedagogiczna, na nic systematyczne wychowanie, ogrody dla dzieci, pensje dla szkoły, jeżeli dom rodzicielski jest niemoralny, jeżeli w domu dziecko nie oddycha powietrzem zdrowym, jeżeli w domu nie panuje prawdziwa bogobojność, zgoda i cnota. Jakże dziecko ma szczerze modlić się do Boga, jeżeli przy stole słyszy gorszące rozmowy o modlitwie, poście, chodzeniu do kościoła? Rodzice i inni domownicy wyśmiewają wszystko co należy do praktyk religijnych, a każą dziecku mówić pacierz. Czy więc w takim dziecku zamiast bogobojności nie zakorzeni się koniecznie od dzieciństwa hipokryzja? Ojciec pozbawiony zasad moralności, nie trzyma na wodzy języka, bluźni niewinności, cnocie: czy więc może mieć czoło karcić syna za nieobyczajność, za lubieżność? Ale dziś podobno delikatnie nazywa się to tylko niegrzecznością, co się dawniej, w prostej mowie ojców naszych, nazywało nieobyczajnością. Czy matka otoczona zgrają pochlebców, próżniaków, młodzieńców nie znających co jest poczciwość i zacność w familii, może wychować swe córki na kobiety cnotliwe? Czy matka opuszczająca męża i dzieci, by z innymi wyjechać rozkosze zakazane, może spodziewać się po swych córkach kobiet uczciwych? Czy nie powinna być wzgardzona i odepchnięta od społeczeństwa z ludźmi moralnymi? Czy wdowa nie powinna jedynie wychowaniem swych dzieci się zajmować? Dawna matrona polska byłaby się bała obrazić cień męża swego a ojca pozostałych dzieci, gdyby była w czymśkolwiek zaniedbała ich wychowanie. Dziś rozwalniają się obyczaje, cnota coraz więcej z domów familijnych ucieka, z serca i sumienia przechodzi w usta, staje się tylko próżnym słowem, dźwiękiem; dziś matki coraz mniej troszczą się o wychowanie dzieci w cnocie i mądrości, sami ojcowie gorszą własnych synów i własne córki; zmysłowość i samolubstwo zajmuje miejsce dawnej cnoty przy domowym ognisku: i dlatego to tak mało szczęśliwych małżeństw, dlatego to tyle dzieci źle wychowanych, dlatego to młode pokolenie w młodocianych, w pierwszych już latach zdemoralizowane, dlatego to ta przedwczesna dojrzałość synów i córek, dlatego to wstydliwy dotąd język polski naginać się musi i kalać się dwuznacznymi słowy, dlatego to traci przyrodzoną swą moc a staje się w piśmie i mowie coraz miękliwszym. Póki w domach naszych nie zamieszka znów stara cnota, duch zdrowy i tęgość, poty nie spodziewajmy się odrodzenia młodego pokolenia!


#173


(...) Dziecko jest jako młoda roślina; i jemu tam najlepiej, gdzie się urodziło; i dla niego najzdrowsze mleko własnej matki, najlepsza opieka własnych rodziców, najskuteczniejsze przestrogi i nauki matki i ojca.

Najmniej do siedmiu lat dziecko tylko w domu rodzicielskim rość i chować się powinno; w domu bowiem rodzicielskim odebrać powinno pierwsze wrażenia, które będą najtrwalsze. Nigdzie mu nie może być tak swobodnie, tak wesoło, tak dobrze, tak lubo jak tam, gdzie go spotyka czułe oko matki i ojca. Wrażeń, jakie sprawia spojrzenie rodzicielskie, nic dziecku nie zastąpi, nigdzie ich nie znajdzie. Spojrzenia rodzicielskie, to iskry miłości, które wnikają w duszę dziecięcia i tam niecą święty ogień miłości, bez którego człowiek byłby zimną bryłą gliny. Oczy matki są dla dziecka oczami uroczymi; niemowlę przyczepione do piersi matki swej, utyka wzrok swój w oku matki, i jak usteczkami pokarm dla ciała, tak wzrokiem swym magnetycznie pierwszy pokarm dla duszy swej czerpie. Czyżby więc mogła matka pozbawiać siebie i dziecię swe tej rozkoszy, czy by będąc zdrową, mogła go nie karmić mlekiem własnej piersi? Czy może się spodziewać, że taki sam ogień tryskać będzie do duszy jej dziecięcia z wzroku mamki, kobiety obcej?

Jak żaden sztuczny pokarm nie zastąpi piersi matki, tak później żadna obcych ludzi troskliwość nie zastąpi pieszczot matki i ojca. W pieszczotach rodziców dziecię jakby w uczuciach się kąpało.

Dalej, uczucia jakie przez cały żywot w prawym człowieku tleć i wszystko ogrzewać powinny, nigdzie w dziecku się nie rozniecą, jeżeli nie w domu rodzicielskim. Takimi uczuciami są miłość ku rodzicom, miłość ku braciom i siostrom, przywiązanie do ogniska domowego, uczucie szczęścia na łonie familii, udział dla wszystkiego, co się w domu dzieje. Czy uczucia te szlachetne obudzą się w obcym domu, albo w wspólnym ogrodzie dla dzieci, albo w szkółkach przeznaczonych zabawom dla małych dzieci, albo w innych tym podobnych instytutach i miejscach? Dziecko tylko w domu rodzinnym swobodnie się porusza, śpi, biega, śmieje się, bawi, a nawet płacze. Im dłużej tu dziecko przebywa, tym więcej ma w domu, braci, sióstr i domowników przywiązania, tym głębiej przesiąknie życiem, jakie tu panuje, tym mocniej nawyknie do porządku, obyczajów, zwyczajów i cnót domowych. Nikt dziecku z takim sercem, z takim uczuciem, jak własna matka lub ojciec, nie poda pokarmu lub napoju, nie będzie go uczył biegać, bawić się i mówić; nikt z takim uczuciem, jak matka, nie potrafi dziecięciu złożyć rączek, by się



#174


uczyło modlić do Boga; nikt z tak czułą troskliwością nie będzie zaspokajał ciągłych potrzeb dziecka, jak rodzona matka. Przeto, jak roślina młodziuchna na obcy grunt przesadzona karłowacieje, tak

i dziecko przypadkiem lub umyślnie z domu rodzicielskiego do domu obcego przeniesione, traci swobodę, żywość, uczucie w sercu szczęścia; staje się lękliwe, nieśmiałe, tłumi w sobie miłość i inne uczucia. Nie będzie ono już, z domu ojczystego do domu cudzego przeniesione, swobodnie biegało, bawiło się, rosło, rozwijało i wychowywało; nareszcie przestanie być dzieckiem, przestanie czuć po dziecinnemu, przywiązywać się po dziecinnemu, nawet błądzić po dziecinnemu, mimo że lepszym się nie stanie.

Dziecko, które nie zaznało szczęścia domowego przy rodzicach, które wzrosło i wychowywało się zawsze między obcymi, najczęściej staje się zimnym, nieczułym, człowiekiem skrytym, zamkniętym w sobie, niezdolnym do silnych wrażeń i łagodnych uczuć. Dzieci od serca rodzicielskiego odepchnięte stają się samolubami, ludźmi surowymi, materialistami, a często nawet okrutnymi.

Nieczułe więc na los i szczęście własnych dzieci matki, wyrodne są i zepsute, bo pozbawione naturalnych uczuć, które dobrowolnie dziecię swe powierzają obcym osobom, mamkom, niańkom, bonom, guwernantkom lub zgoia osobnym ku temu urządzonym instytutom, jak się to dzieje np. we Francji (...).


#175


Zaun Kowerska, O wychowaniu macierzyńskim, Warszawa 1881, ss. 106-107,218-219


Rodzice niech przede wszystkim dają im przykład wielkiego przywiązania i solidarności małżeńskiej. Niech dzieci widzą ich zgodność pod względem systemu wychowawczego - rzecz, która im wpadnie w oko najłatwiej - niech nie słyszą sprzeczek z zaciętym prowadzonym uporem, wobec których zmuszone będą sądzić własnych rodziców. Starsze dzieci niech się wcześnie przyuczają do opiekowania się młodszymi, do pamiętania o ich potrzebach; niech czują, że są obowiązane do dawania im dobrego przykładu i pomocy w każdym wypadku.

Wpływem, najbardziej podkupującym miłość braterską, jest różnica, jaką między dziećmi robią niektórzy rodzice. Takt i sprawiedliwość, te dwa niezbędne przymioty wychowawców powinny ich ochronić od okazywania dzieciom owej różnicy, choćby serce do tego ich skłaniało. Zdarzyć się jednak może, że jedno z dzieci wybitnymi przymiotami pociągnie rodziców, że zasługiwać będzie na ich wyłączne umiłowanie, że się serca ich oprzeć większemu przywiązaniu nie potrafią. Niech w takim razie najprzód usiłują przezwyciężyć własne uczucia; niech pamiętają, że dziecię nie jest winne, jeżeli mniej hojnie zostało od natury uposażone, i że jeżeli wolno względem obcych ludzi rządzić się sympatią, względem własnych dzieci, tylko sprawiedliwością i obowiązkiem kierować się trzeba. Wszakże przypuściwszy już, że rodzice mają dla jednego z dzieci owo wyłączne przywiązanie; to i w takim razie wymagać od nich należy takiego panowania nad sobą, które by nie tylko dzieciom, ale nikomu z otaczających różnicy owej zauważyć nie pozwoliło. Oprócz wyrządzającej się tym sposobem dzieciom niesprawiedliwości, dzieje się im krzywda moralna, bo cierpi na tym zarówno charakter wybranego jak i mniej ukochanych. Pierwszy zaprawia się do egoizmu i zarozumiałości, drugie do zazdrości, zawiści, szemrania i krytykowania wychowawców, których niesprawiedliwość czują. Rzuca się także tym sposobem kość niezgody między rodzeństwo, odbiera się dzieciom jedno z najpiękniejszych i najsilniejszych uczuć miłość braterską, którą rodzice, a szczególniej matka, od pierwszych chwil dziecka zaszczepiać w jego duszy powinna.

Mówiąc o wpływach rodziny na dziecię w epoce wieku chłopięcego, trzeba zaznaczyć wpływ ojca, który, w dobrze prowadzonym wychowaniu, wielkie i prawie



#176


niezbędne musi mieć znaczenie, szczególniej gdy idzie o synów. Ojciec, ten naczelnik rodziny, jej głowa i siła, a jednocześnie czynny członek społeczeństwa, zatem mający z nim bezpośrednie zbliżenie i przez nie wyrobiony na beznamiętnego sędziego i człowieka, który w zetknięciu się z różnorodnymi sprawami żywota, nabrał zdolności wszechstronniejszego obejmowania przedmiotu i większej dośrodkowości myślenia; ojciec powinien wnieść do rodziny i wychowania element siły i energii męskiej. Tymczasem bywa on często biernym i obojętnym widzem czynności swych dzieci, gdyż czas, jaki mu pozostaje od pracy zawodowej: tak obcym bogom poświęca, że prawie nie wie, co się dzieje w rodzinie. Dzieci są dla niego ciężarem, a wychowanie nudnym zajęciem pozostawionym matce, która: Jakoś to tam poprowadzi". Od czasu do czasu skarży się biedak, że dzieci dorosły już do kieszeni ojcowskiej i zaopatrzenie z niej ich potrzeb materialnych, danie im nauczycieli, uważa za spełnienie wszystkich swych obowiązków. Z siebie, z ducha swego, nic dać dzieciom nie chce, a nawet nie przypuszcza, by co dać był obowiązany.

Trudno jest niezawodnie taki kierunek myśli męża przerobić, obojętnego własnym rozgrzać zapałem; wszakże matka dobra i rozumna powinna w tym celu robić usiłowania od pierwszych chwil małżeństwa i macierzyństwa swojego, by dzieciom jej nie zabrakło wpływu ojca, tak potrzebnego w wychowaniu, nie tylko synom i córkom, ale i matce, której pojęcia wtedy tylko, nie zacieśniają i nie maleją, gdy pomiędzy nią i jej drobiazgową pracą domową, a ruchem i postępem świata, stoi rozumny mężczyzna.

Jeżeli nacisk potrzeba położyć na ważność wpływu ojcowskiego, gdy idzie o wychowanie synów! - uderzyły mnie słowa jednego z naszych literatów: „Rzadko kiedy uda się matce wychowanie charakterów męskich; wychowanie trudne i z tysiącami tajemnic psychologicznych złączone, jakich dusza kobiety we własnym doświadczeniu odgadnąć nie miała sposobności. Jeżeli tak jest rzeczywiście, jeżeli matka wobec zagadki charakteru męskiego jest do pewnego stopnia bezsilną; jakże ważnym jest wciągnięcie ojca do pracy wychowawczej i jak rola jego staje się wielką przez ów wpływ charakterowi męskiemu właściwy.

Do ojca należy wprowadzenie syna w koło mężczyzn zacnych, mających

wyższe cele społeczne. - Towarzystwo z kobiet i mężczyzn złożone, jest szkołą

innego rodzaju: kształci ono poglądy moralne, gusta estetyczne, przymioty towarzyskie, uczy znajomości ludzi; ale koło mężczyzn^ poważnych i myślących zaznajamia




#177


z życiem rzeczywistym i jego potrzebami; wyrabia opinie społeczne i polityczne; daje kierunek tym porywom młodzieńczym, które tak potrzebują celu, że chwytają się pierwszej lepszej mrzonki, przywiązują się do najniepraktyczniejszej, naj szaleńczej idei, której z całym fanatyzmem służyć gotowi.

(...) Jedyną skuteczną obroną przeciwko przekonaniom fałszywym jest utrzymanie zdrowych i pożytecznych zasad w stanie żywotnym i w ciągłej organizacji. To zadanie ojca. On to powinien ten nierozerwalny łącznik pomiędzy duchem własnym a duchem syna utrzymać. Jeżeli sam mieszka w mieście, gdzie chłopiec kursą naukowe odbywa, niech nie pozwoli na rozdział umysłowy, jaki tak często dzisiaj się zdarza; niech go pociąga za sobą ku takim osobistościom, których czyny i słowa pociągnąć mogą w sferę wyższych dążności. Jeżeli zaś ojciec mieszka gdzie indziej, niech czyni, co może, by syna zbliżyć do ludzi zacnych, wytrwałych, z przyjaźnią i miłością na młodzież patrzących.

A jednak ze smutkiem wyznać potrzeba, że coraz rzadziej, w towarzystwie ojców dają się widywać młodzi ludzie, którzy by z ich rozmów na serio prowadzonych korzystać chcieli. Gdzie są wtedy synowie? - Jakim ulegają wpływom? Gdyby ojcowie chcieli połączyć się w usiłowaniach, by odwieść synów od zgubnego dla nich odstrychania się od ich towarzystwa, oddaliby tym społeczeństwu nieocenioną usługę; ale nie należy pozwolić na pierwszy krok rozdziału; trzeba umieć zbliżyć się do siebie młodzież, a przede wszystkim nie zalegać pola samemu w pracy umysłowej i być dla syna uosobieniem doświadczenia nie tylko życiowego, lecz społecznego i dziejowego.

Broszury socjalistyczne i komunistyczne spotykają się już w ręku naszej młodzieży. I gdy syn coraz więcej porzuca pracę systematyczną szkolną dla oddawania się przedwczesnemu uspołecznianiu i politykowaniu na podstawie danych usłużnie pomiędzy młodzieżą rozpowszechnianych; ojciec nic z prawdy życiowej i historycznej wyczerpać nie usiłuje dla przeciwstawienia jej mrzonkom synowskim. A jednak wiedza i rozum poparte uczuciem ojcowskim stanowi wpływ potężny na umysł dziecka. Synowie nie są bez winy, ale i ojców należy powołać dziś przed sąd opinii publicznej, bo nam chodzi o najdroższe ideały, wypiastowane wiekami w łonie społeczeństwa, idzie nam o dzieci nasze (...).



#178


Janusz Korczak, Dziecko w rodzinie, Wybór pism, tom III, „Nasza Księgarnia", Warszawa 1958, ss. 78-87


4. Powiadasz: „Moje dziecko".

Nie, to dziecko wspólne, matki i ojca, dziadów i pradziadów.

Czyjeś odległe ,ja", które spało w szeregu przodków, głos spróchniałej, dawno zapomnianej trumny nagle przemawia w twym dziecku.

Trzysta lat temu, wśród wojny czy pokoju, ktoś kimś zawładnął, w kalejdoskopie krzyżujących się ras, narodów, klas - za zgodą czy przemocą, w momencie przerażenia czy miłosnego upojenia - zdradził czy uwiódł, nikt nie wie, kto, kiedy, ale Bóg zapisał w księdze przeznaczeń, antropolog odgadnąć pragnie z kształtu czaszki i barwy włosów.

Niekiedy dziecko wrażliwe fantazjuje, że jest podrzutkiem w domu rodziców. Tak bywa: jego rodzic umarł przed wiekiem.

Dziecko jest pergaminem szczelnie zapisanym drobnymi hieroglifami, których część tylko zdołasz odczytać, a niektóre potrafisz wytrzeć lub tylko zakreślić i własną zapełnisz treścią. *

Straszne prawo? Nie, piękne. Ono w każdym twym dziecku daje pierwsze ogniwo w nieśmiertelnym łańcuchu pokoleń. Poszukaj tej uśpionej w tym cudzym dziecku własnej cząstki. Może dostrzeżesz, może nawet rozwiniesz.

Dziecko i bezmiar.

Dziecko i wieczność.

Dziecko - pyłek w przestrzeni.

Dziecko - moment w czasie.


5. Mówisz: „Ono powinno... Chcę, by ono..."

I szukasz wzoru, jakim być ma, szukasz życia, jakiego dlań pragniesz. Nic to, że wokół miernota i przeciętność. Nic, że wokoło szarzyzna. Ludzie drepczą, krzątają się, zabiegają - drobne troski, nikłe dążenia, poziome cele...

Nie spełnione nadzieje, gryzący żal, wieczysta tęsknota... Krzywda panuje. .



#179


Oschła obojętność lodem ścina, obłuda dech tłoczy.

Co ma kły i pazury, napastuje, co ciche, wtula się w siebie.

I nie tylko cierpią, ale się szargają...

Kim ma być?

Bojownikiem czy tylko pracownikiem, wodzem czy szeregowcem? Czy tylko szczęśliwe?

Gdzie szczęście, czym - szczęście? Czy znasz drogę? Czy są którzy by znali?

Czy podołasz...

Jak przewidzieć, jak osłonić?

Motyl nad spienionym potokiem życia. Jak dać trwałość, a nie obciążyć lotu, hartować, a nie nużyć skrzydeł?

Więc przykładem własnym, pomocą, radą, słowem?

A jeśli odrzuci?

Za lat piętnaście - ono wpatrzone w przyszłość, ty - w przeszłość. W tobie wspomnienia i przyzwyczajenia, w nim zmienność i harda nadzieja. Ty wątpisz, ono oczekuje i ufa, ty się lękasz, ono bez trwogi.

Młodość, jeśli nie drwi, nie wyklina, nie pogardza, zawsze pragnie zmienić wadliwą przeszłość.

Tak być winno. A jednak...

Niech poszukuje, byle nie błądziło, niech się wspina, byle nie upadło, niech karczuje, byle rąk nie pokrwawiło, niech się zmaga, byle ostrożnie - ostrożnie.

Ono powie:

Ja mam inne zdanie. Dość opieki".

Więc nie ufasz?

Więc niepotrzebna ci jestem?

Ciąży ci moja miłość?

Dziecko nieopatrzne, które nie znasz życia, dziecko biedne, dziecko niewdzięczne!


6. Niewdzięczne.

Czy ziemia wdzięczna słońcu, że świeci? Czy drzewo wdzięczne ziarnu, że z niego wyrosło? Czy słowik matce śpiewa, że go piersią grzała?

Czy oddajesz dziecku, co od rodziców wzięłaś, czy tylko pożyczasz, by odebrać, zapisując skrzętnie i obliczając procenty?



#180


Czy miłość jest zasługą, za którą żądasz zapłaty?

Matka-wrona miota się jak obłąkana, siada niemal na ramionach chłopca, czepia się dziobem jego kija, zwisa tuż nad nim i bije głową jak młotem w pień, odgryza małe gałązki i kracze zachrypłym, wysilonym, suchym głosem rozpaczy. Gdy chłopak wyrzuci pisklę, rzuca się na ziemię z wlokącymi się skrzydłami, otwiera dziób, chce krakać - głosu nie ma, bije więc skrzydłami i skacze oszalała, śmieszna, do nóg chłopaka (...) „Gdy zabiją wszystkie jej dzieci, wylatuje na drzewo, odwiedza puste gniazdo i kręcąc się na nim wkoło, myśli nad czymś" (Żeromski).

Miłość macierzyńska to żywioł. Ludzie ją po swojemu zmienili. Cały świat cywilizowany, wyłączając nie tknięte kulturą jego masy, uprawia dzieciobójstwo. Małżeństwo, które ma dwoje dzieci, gdy mogło mieć dwanaścioro, to zabójcy dziesięciorga, które się nie urodziły, między którymi było jedno, właśnie to - „ich dziecko". Między nieurodzonymi zabili może najcenniejsze.

Więc co czynić?

Należy wychowywać nie te dzieci, które się nie urodziły, a te, które się rodzą i żyć będą.

Niedojrzałe nadąsanie.

Długo nie chciałem rozumieć, że musi istnieć rachunek i troska o dzieci, które się rodzą. W niewoli zaboru, poddany, nie obywatel, obojętnie nie pamiętałem, że wraz z dziećmi rodzić trzeba szkoły, warsztaty pracy, szpitale, kulturalne warunki bytu. Nierozważną płodność odczuwam dziś jako krzywdę i lekkomyślny występek. - Jesteśmy może w przededniu nowych praw dyktowanych przez eugenikę i politykę populacyjną.


7. Czy zdrowe?

Jeszcze dziwno, że ono nie jest już nią samą. Jeszcze niedawno w zdwojonym życiu obawa o dziecko była częścią obawy o siebie.

Tak bardzo pragnęła, aby się już skończyło, tak bardzo chciała mieć już tę chwilę poza sobą. Sądziła, że się uwolni od trosk i obaw.

A teraz?

Rzecz dziwna: dawniej dziecko było jej bliższe, bardziej własne, którego bezpieczeństwa była pewniejsza, lepiej rozumiała. Sądziła, że wie, że będzie umiała. Z chwilą, gdy obce ręce - doświadczone, płatne, pewne siebie - wzięły je w opiekę, sama, odsunięta na drugi plan, czuje niepokój.



#181


Świat je już zabiera.

I w długie godziny przymusowej bezczynności zjawia się szereg pytań: co mu dałam, jak wyposażyłam, jak zabezpieczyłam?

Czemu chude, czemu źle ssie, nie śpi, śpi tak wiele, dlaczego główkę ma dużą, nóżki pokurczone, piąstki zaciśnięte, skórę czerwoną, białe pryszczki na nosie, dlaczego zezuje, czka, kichnęło, krztusi się, ochrypło?

Tak być powinno? A może kłamią?

Patrzy na to małe, nieradne, nie podobne do żadnego z równie małych i bezzębnych, które widywała na ulicy, w ogrodzie. Czy być może, aby i ono za trzy, cztery miesiące?

A może się mylą?

Może lekceważą?

Matka nieufnie słucha głosu lekarza, śledzi go wzrokiem: pragnie wyczytać z oczu, wzruszenia ramion, wzniesienia brwi, zmarszczki na czole: czy mówi prawdę, czy się nie waha, czy dostatecznie skupiony.


8. „Ładne? Nie zależy mi na tym". Tak mówią nieszczere matki, które chcą podkreślić swój poważny pogląd na zadania wychowawcze.

Uroda, wdzięk, postawa, mile brzmiący głos - to kapitał, który dałaś dziecku; jak zdrowie, jak rozum ułatwia drogę życia. Nie należy przeceniać wartości urody, nie wsparta innymi może przynieść szkodę. Tym bardziej wymaga czujnej myśli.

Inaczej wychowywać należy dziecko ładne, inaczej brzydkie. A że nie ma wychowania bez udziału dziecka, więc nie należy ukrywać wstydliwie zagadnienia urody dziecka przed nim, gdyż to właśnie psuje.

Ta niby pogarda dla urody jest przeżytkiem średniowiecza. Człowiek, wrażliwy na piękno kwiatu, motyla, pejzażu, miałby być obojętny na piękno człowieka?

Chcesz ukryć przed dzieckiem, że ładne? Jeśli mu tego nie powie żadna z licznych osób, które je otaczają w domu, powiedzą to obcy ludzie na ulicy, w sklepie, w ogrodzie, wszędzie - okrzykiem, uśmiechem, spojrzeniem, dorośli czy rówieśnicy. Powie upośledzenie dzieci brzydkich i szpetnych. Ono zrozumie, że uroda daje przywileje, jak rozumie, że ręka jest jego ręką, którą się może posługiwać.

Jak słabe dziecko może się rozwijać pomyślnie, a zdrowe ulec katastrofie, tak ładne może być nieszczęśliwe, a uzbrojone w pancerz brzydoty - nie wyróżnianie,



#182


nie dostrzegane - może być szczęśliwe. Bo musisz, musisz pamiętać, że życie każdą wartość dodatnią dostrzegłszy, że cenna - zapragnie kupić, wyłudzić lub ukraść. Na tej równowadze tysiącznych drgnień wyłaniają się niespodzianki, które wychowawcę zdumiewają w bolesnym częstokroć: dlaczego?

- Nie zależy mi na urodzie!

Rozpoczynasz od błędu i fałszu.


9. Czy mądre?

Jeśli matka zrazu zapytuje trwożnie, nie zadługo będzie żądała.

Jedz, choć syt jesteś, choćby z obrzydzeniem; idź spać bodaj ze łzami, choć godzinę czekać będziesz na sen. Bo musisz, bo żądam, abyś było zdrowe.

Nie baw się piaskiem, noś obcisłe spodenki, nie targaj włosków, bo żądam, byś było ładne.

Ono jeszcze nie mówi... Ono jest starsze od... a pomimo to jeszcze... Ono się źle uczy...".

Zamiast patrzeć, by poznać i wiedzieć, bierze się pierwszy z brzegu przykład „udanego dziecka" - i stawia żądanie własnemu: oto wzór, do którego masz być podobne.

Nie wolno, by zamożnych rodziców dziecko zostało rzemieślnikiem. Niech raczej będzie nieszczęśliwym i zdemoralizowanym człowiekiem. Nie miłość dziecka, a egoizm rodziców, nie dobro jednostki, a ambicja gromady, nie szukanie dróg, a pęta szablonu.

Są umysłowości czynne i bierne, żywe i apatyczne, wytrwałe i kapryśne, uległe i przekorne, twórcze i naśladowcze, błyskotliwe i rzetelne, konkretne i abstrakcyjne, realne i literackie; pamięć wybitna i mierna; spryt w posługiwaniu się zdobytą wiadomością i uczciwość wahań, wrodzony despotyzm i refleksyjność, i krytycyzm; jest rozwój przedwczesny i opóźniony, jedno- lub różnostronność zainteresowań.

Ale co to kogo obchodzi?

Niech skończy przynajmniej cztery klasy" - mówi rodzicielska rezygnacja.

Przeczuwając świetny renesans pracy fizycznej widzę do niej kandydatów ze wszystkich klas społecznych. Tymczasem walka rodziców i szkoły z każdą wyjątkową nietypową słabą czy niezrównoważoną inteligencją.

Nie - czy mądre, raczej -jak mądre.


#183


Naiwny apel do rodziny, by dobrowolnie poniosła ciężką ofiarę. Badania inteligencji i próby psychotechniczne skutecznie hamować będą samolubne ambicje. Rozumie się, pieśń przyszłości odległej.


10. Dobre dziecko.

Strzec się należy, by nie mieszać dobre z - wygodne.

Mało płacze, w nocy nas nie budzi, ufne, pogodne - dobre.

Złe - kapryśne, krzykliwe bez widomego powodu, daje matce więcej przykrych wzruszeń niż miłych.

Niezależnie od samopoczucia są noworodki dziedzicznie mniej i więcej cierpliwe. Tu wystarcza jednostka dolegliwości, by dać reakcje dziesięciu jednostek krzyku, tam inne na dziesięć jednostek niedomagania reaguje jednostką płaczu.

Jedno ospałe, ruchy leniwe, ssanie powolne, krzyk bez żywego napięcia, wyraźnego afektu.

Drugie pobudliwe, ruchy żywe, sen czujny, ssanie zapalczywe, krzyk aż do sinicy.

Zaniesie się, oddech traci, cucić je trzeba, niekiedy z trudem powraca do życia. Wiem: choroba, leczymy ją tranem, fosforem, bezmleczną dietą. Ale ta choroba pozwalała niemowlęciu wyrosnąć na dojrzałego człowieka o potężnej woli, żywiołowym parciu i genialnym umyśle. Napoleon zanosił się w niemowlęctwie.

Całe wychowanie współczesne pragnie, by dziecko było wygodne, konsekwentnie krok za krokiem dąży, by uśpić, stłumić, zniszczyć wszystko, co jest wolą i wolnością dziecka, hartem jego ducha, siłą jego żądań i zamierzeń.

Grzeczne, posłuszne, dobre, wygodne, a bez myśli o tym, że będzie bezwolne wewnętrznie i niedołężne życiowo.

11. Bolesną niespodzianką z którą spotyka się młoda matka, jest krzyk dziecka.

Wiedziała, że dzieci płaczą, ale myśląc o własnym - przeoczyła; oczekiwała tylko czarownych uśmiechów.

Będzie przestrzegała jego potrzeb, wychowywać będzie rozumnie, współcześnie, pod kierunkiem doświadczonego lekarza. Jej dziecko nie powinno płakać.

Ale przychodzi noc, gdy oszołomiona, z żywym echem przeżytych ciężkich godzin, które wieki trwały. Ledwie poczuła słodycz znużenia bez troski,



#184


rozleniwienia bez wyrzutu, spoczynku po dokonanej pracy, rozpaczliwym wysiłku, pierwszym w wydelikaconym życiu. Ledwo uległa złudzeniu, że się skończyło, bo ono - to drugie - samo już oddycha. Pogrążona w ciche wzruszenia, zdolna zadawać tylko pełne tajemniczych szeptów pytania naturze, nie żądając nawet odpowiedzi.

Krzyk nagle...

Krzyk despotyczny dziecka, które czegoś żąda, na coś się skarży, pomocy się domaga, a ona nie rozumie.

Czuwaj!

Kiedy nie mogę, nie chcę, nie wiem".

Ten pierwszy krzyk przy świetle nocnej lampki jest zapowiedzią walki zdwojonego życia: jedno życie dojrzałe, zmuszane do ustępstw, zrzeczeń, ofiar, broni się; drugie nowe, młode, które wywalcza - własne - dla siebie prawa.

Dziś nie oskarżasz go; ono nie rozumie, cierpi. Ale jest na tarczy czasu godzina, gdy powiesz w przyszłości: „i ja czuję, i ja cierpię".


12. Są noworodki i niemowlęta, które mało płaczą, tym lepiej. Ale są i takie, którym w krzyku na czole nabrzmiewają żyły, wypina się ciemiączko, szkarłatny kolor zalewa twarz i głowę, sinieją wargi, drży bezzębna szczęka, brzuch się wzdyma, pięści kurczowo ściskają, nogi biją w powietrze. Nagle milknie bezsilne, z wyrazem zupełnego poddania, „z wyrzutem" spogląda na matkę, mruży oczy z błaganiem o sen i po paru szybkich oddechach znów podobny, a może jeszcze silniejszy atak krzyku.

Czy być może, aby to wytrzymały drobne płuca, małe serce, młody mózg?

Ratunku, lekarza!

Wieki mijają, nim przyszedł, wysłuchał z pobłażliwym uśmiechem jej obaw, taki obcy, nieprzystępny, zawodowiec, dla którego to dziecko jest jednym z tysiąca. Przyszedł, by za chwile odejść do innych cierpień, słuchać innych skarg, przyszedł teraz, kiedy jest dzień, wszystko zdaje się być weselsze: bo słońce, bo ludzie chodzą po ulicy, przyszedł, gdy dziecko akurat śpi, zapewne wyczerpane po bezsennych godzinach, kiedy ledwo znać ślady nikłe upiornej nocy.

Matka słucha, niekiedy nieuważnie słucha. Jej. marzenie o lekarzu-przyjacielu, kierowniku pracy, przewodniku mozolnej podróży bezpowrotnie pierzcha.



#185


Wręcza honorarium i pozostaje znów sama z gorzkim przeświadczeniem, że lekarz jest - obojętny, obcy, człowiek, który nie zrozumie. A zresztą sam się waha, nic stanowczego nie orzekł.


13. Gdyby młoda matka wiedziała, jak decydujące są te pierwsze dni i tygodnie, nie tyle dla zdrowia dziecka dziś, ile dla przyszłości obojga!

A jak je łatwo zmarnować!

Zamiast stwierdziwszy pogodzić się z myślą, że jak dla lekarza jej dziecko o tyle jest przedmiotem zainteresowania, o ile przynosi dochód lub zadowala ambicje, tak samo dla świata ono jest niczym, tylko dla niej cenne...

Zamiast pogodzić się ze współczesnym stanem wiedzy, która domyśla się, usiłuje wiedzieć, bada i kroczy naprzód - wie, ale nie ma pewności, przynosi pomoc, ale nie daje gwarancji.

Zamiast mężnie stwierdzić: wychowanie dziecka to nie miła zabawa, a zadanie, w które trzeba włożyć wysiłek bezsennych nocy, kapitał ciężkich przeżyć i wiele myśli...

Zamiast przetopić to w ogniu uczucia na rzetelną świadomość, bez złudzeń, bez dziecinnego zadąsania i samolubnej goryczy, ona może dziecko wraz z piastunką przenieść do odległego pokoju, bo „niezdolna patrzeć" na cierpienie maleństwa, „niezdolna słuchać" bolesnego wzywania, może znów i znów zwoływać lekarza i lekarzy, nie zdobywszy żadnego z doświadczeń, tylko zmaltretowana, oszołomiona, ogłupiała.

Jak naiwna jest radość matki, że rozumie pierwszą niewyraźną mowę dziecka, zgaduje przekręcone i nie domówione wyrazy.

Dopiero teraz?... Tylko tyle?... Nie więcej?

A mowa płaczu i śmiechu, mowa spojrzenia i skrzywienia ust, mowa ruchów i ssania?...

Nie zrzekaj się tych nocy. One dają to, czego nie da książka, niczyja rada. Bo tu wartość nie tylko w wiedzy, ale w głębokim przewrocie duchowym, który nie pozwala powracać do jałowych rozmyślań: „co być by mogło, co być powinno,

co byłoby dobre, gdyby...", ale uczy działać w warunkach, które są.

Podczas tych nocy urodzić się może cudowny sprzymierzeniec anioł-stróż dziecka - intuicja macierzyńskiego serca, jasnowidzenie, na które się składają: badawcza wola, czujna myśl, nie zaćmione uczucie.



#186


Cecylia Plater-Zyberkówna, Kilka myśli o wychowaniu w rodzinie, Warszawa 1903, ss. 346-351

Los społeczeństwa spoczywa w ręku matek (...)

(...) Smutno doprawdy wyznać, że dla wielu matek, bożyszczem jest dziecko!

(...) Niech jednak wolno będzie zwrócić uwagę matek na to, że kochać dziatki należy w granicach postawionych przez Boga i w sposób przez Niego postanowiony, i że każde przekroczenie tych najmędrszych granic obraca się wnet na krzywdę przekraczającego, oraz na niekorzyść przedmiotu przekroczenia. Dziecko źle na tym wychodzi, jeśli jest niestosownie kochane, matka zaś, w miejsce spodziewanej pociechy, niezrównane zgryzoty w tej miłości znajduje.

Kochać dziecko należy całe, to jest jego duszę i ciało, a więcej jeszcze jego duszę niż ciało, bo dusza istotę człowieka stanowi.

Tu właśnie tkwi zasadniczy błąd miłości wielu matek, które nie zdają sobie sprawy, że kochają swe dzieci czysto zmysłowo. Kochają swe dzieci namiętnie, lecz nie zastanawiają się, czy je kochają miłością szlachetną, wyższą, uduchowioną, godną matki chrześcijanki?

Najczęściej, niestety! Kochająje w sposób zmysłowy tylko, samolubny, kochają dlatego, że to dziecię jest krwią ich krwi, kością ich kości, że je zrodziły, a więc uważają je za swoją wyłączną własność. Kochają ciało, nie myśląc o duszy i ponad te uczucia przywiązania naturalnego ani myślą się wznosić. Sądzą, że macierzyństwo daje im wyłączne nieograniczone prawo własności dziecka, zapominając, że one są przecież tylko pośredniczkami w istnieniu dzieci, a nie sprawczyniami ich życia.

Miłość przyrodzona dobrą jest wprawdzie, gdyż sam Bóg jest jej sprawcą. Potrzebną ona jest matce dla spełnienia względem dziecka wielu uciążliwych obowiązków; potrzebną jest dziecku, aby w każdej chwili znaleźć mogło w matce obronę, ucieczkę i słodkie przytulenie; potrzebnąjest wreszcie obojgu dla wzajemnej pociechy. Wszakże na niej poprzestawać matce nie wolno, gdyż nie jest ona matką tylko w stosunku przyrodzonym, ale jest jeszcze matką chrześcijanką, matką duszy swego dziecka!

Jakie są bezpośrednie objawy a zarazem skutki czysto naturalnej macierzyńskiej miłości?


#187


Najpospolitszym jest psucie dzieci.

Wiele osób nie rozróżnia pieszczenia dziecka od jego psucia - różnica wszakże jest kapitalna.

Powiedzieliśmy, że miłość rodzicielska potrzebną jest dziecku jak ciepło słoneczne młodej roślince - otóż pieszczota rodziców to jak promień wiosenny, pieszczący roślinę, który zaszkodzić jej nie może.

Pieszczota rodzicielska roztropnie udzielona, niezbędna jest nawet niejednej dziecinie do zdrowego jej rozwoju, tak fizycznego jak moralnego.

Psucie dziecka - to zupełnie co innego: to nie jest objaw miłości, lecz tylko słabości, innymi słowy jest objawem miłości nieroztropnej, i jest po większej części dogodzeniem sobie kosztem dziecka.

Pieszczotą rozbudzamy w dziecku serce i zaufanie, przez co zachęcamy je do dobrego, psuciem zaś folgujemy złym skłonnościom dziecka, przez co zaprawiamy je w zło - co czynimy nieraz z niewypowiedzianą lekkomyślnością. Matka np. psuje dziecko, jeśli nie chcąc mu się sprzeciwić, pozwala mu wybredzać lub grymasić w jedzeniu, jeść same przysmaki i słodycze, a odrzucać pokarmy pożywne i zdrowe... psuje dziecko jeśli mu pozwala chimerycznie przerzucać się z jednej zabawki do drugiej, a wszystkie rozrzucać i psuć, bezkarnie dokuczać rodzeństwu, naprzykrzać się starszym, stroić fochy i kaprysy... psuje dziecko, jeśli cieszy się z jego złośliwych dowcipów i w jego obecności mówi o nich z podziwem, gdy chełpi się jego sprytem, opowiada o jego sukcesach - nie bacząc, że dziecko słyszy, gdy pozwala aby dziecko chwalono, podziwiano jego urodę, gdy sama wyróżnia je w rodzeństwie z krzywdą innych dzieci, gdy folguje jego kaprysom, zachciankom, lenistwu, wreszcie gdy mu pozwala być w domu despotą - wymagać koniecznie tego lub owego, a nie chcieć tamtego... rozkazywać służbie, lekceważyć osoby pracujące, ubogie itp.

A cóżby należało powiedzieć o tych matkach, które bezkarnie pozwalają na to, aby je dzieci biły - pretekstując, że „wszakże dziecko nie wie co robi" i że później gdy nabierze rozumu, czynić tego nie będzie. Błąd to kapitalny, brzemienny w najgorsze skutki, albowiem dziecko uzuchwalone do nieszanowania matki później, gdy rozum w nim się rozwinie, lekceważyć nią pocznie.

Nie należy więc nigdy pozwalać dziecku - choćby takiemu, które się na ręku nosi - aby kiedykolwiek na kogokolwiek rączkę podniosło - a tym bardziej na



#188


matkę, bo skoro dziecko zdolne już jest zdobyć się na przejaw złości, niewątpliwie pojąć jest także zdolne, że folgować złości nie powinno.

Gdy więc po raz pierwszy zdarzy się, że dziecko podniesie rękę na matkę, matka powinna natychmiast rączkę dziecka powstrzymać i wzrokiem surowszym, a głosem nieco podniesionym dać dziecku poznać, że tak nie należy robić, i wyrazić kiwaniem głowy, że tak be... Gdy raz i drugi podobna scena się powtórzy, zostanie dziecku wrażenie - naturalne, nie zaś rozumowane - że podnosić rękę na matkę - to strasznie be! I zapewne powtarzać tego już się nie ośmieli.

Inne są jeszcze skutki źle uzasadnionej i pojętej miłości macierzyńskiej...

Skoro matka uważa dziecko za swoją własność, rości do niego najwyższe a bezwzględne prawo, żąda, aby ono było niejako przedłużeniem jej istoty, dalszym ciągiem, rozwinięciem jej życia, jej myśli - wówczas sądzi, że dziecko powinno mieć koniecznie jej naturę, jej usposobienie, jej sposób myślenia, jej upodobania... itp. - wszelka zaś odrębna indywidualność, zdradzająca się w nim, nadmiernie ją dziwi i drażni.

Skąd mu się to wzięło!" - pyta - ,ja mojego dziecka zupełnie nie rozumiem!" I pod wrażeniem tej przykrej niespodzianki, nagina dziecko przemocą do swoich myśli i upodobań. Indywidualność dziecka - tę myśl Bożą w jego duszę wlaną, - z goryczą przytłamia, a swoją despotycznie mu narzuca. O skutkach opłakanych tego najsubtelniejszego despotyzmu dużo mówić byłoby można: w nim źródło tak częstych nieprzepartych nieporozumień między dziećmi a rodzicami uwydatniających się zwłaszcza w stosunku córek do matek.

(...) Matka kocha swe dziecko, przeto oczy jej bezustannie są w niej wpatrzone aby w nim podziwiać przymioty, spryty, zdolności. Nic w tym zdrożnego, bo czemuż nie miałaby się cieszyć urokiem dzieciny, którą Stwórca uczynił tak piękną i miłą? Wszakże tu miłość macierzyńska często miarę przebiera i przeobraża się w bałwochwalstwo. I w tym tkwi zasada złego. <

Miłość ta zaślepia tak dalece niejedną matkę, że nie daje jej dostrzec ujemnych stron dziecka: wszystko w nim być musi najdoskonalsze, biada więc temu, ktoby się ośmielił w czym to dziecię zganić, choćby to uczyniła osoba najbliższa, najżyczliwsza; słowa krytyki uzasadnionej i słusznej wydają się jej niesprawiedliwością, uprzedzeniem, nieżyczliwością, ba! Nawet zazdrością! W obronie - niby pokrzywdzonego dziecka - obrażona matka gotowa jest nieraz potargać najściślejsze węzły pokrewieństwa lub przyjaźni i poróżnia się z najbliższymi (...).


#189


Lila Friedlanderowa, Biedy wychowawcze matek, „Życie Dziecka" 1934, nr 10-11, ss. 300-315


(...) Wszystkie matki kochają swe dzieci i mają wobec nich najlepsze chęci. Jak jednak każda sztuka i każde rzemiosło wymaga od artysty i rzemieślnika, nawet najbardziej uzdolnionego i zamiłowanego, by przede wszystkim poznał materiał, w którym ma tworzyć i narzędzia, którymi może się posługiwać, tak i ten najtrudniejszy i najodpowiedniejszy zawód: macierzyński i wychowawczy, wymaga specjalnego wyszkolenia. Najlepsze chęci nie zastąpią braku podstawowych wiadomości. Niestety nie ma u nas „szkoły matek" - i każda matka musi starać się na własną rękę o konieczne minimum wychowawczej wiedzy.

Następujące uwagi, dotyczące najpospolitszych błędów matek, płynących wyłącznie z niewiedzy, roztrząsają kwestie codziennych trudności wychowawczych, znanych na pewno wszystkim matkom, a wcale nietrudnych do usunięcia.


Stosunek matki do higieny dziecka

W dzisiejszej dobie rozkwitu wychowania fizycznego, wie już każda matka, jakie znaczenie dla rozwoju dziecka ma jakość i ilość pożywienia, spokojny sen, czystość i świeże powietrze, ruch i gimnastyka. Wprawdzie matki często, w którymś z tych kierunków przesądzają, przekarmiają dzieci, ubierają nieodpowiednio, ograniczają ruchliwość -jednak nie w tym leży główny błąd wychowawczy. Czego matki przeważnie nie wiedzą, to że więcej niż o „co", chodzi o ,jak".

Chodzi mianowicie o to, by dzień dziecka otrzymał możliwie od początku stały, regularny i punktualny rozkład. Dziecko, które matka kładzie stale o jednej porze spać i o jednej porze budzi, przywyknie szybko do tego i będzie łatwo zasypiać i chętnie wstawać. Korzyści płynące stąd dla dziecka i matki są jasne: dziecko sypia spokojnie, jest stale dostatecznie wyspane, wypoczęte i świeże. Przyzwyczaja się uważać zasypianie za codzienną i zwykłą konieczność i nie przyjdzie mu na myśl robić z tego powodu trudności: ciemno w pokoju, jasno w pokoju, kołysanie, usypianie, piosenki, bajki - któraż matka nie zna tej codziennej męki i jej rezultatów: rozkapryszenia, despotyzmu i nerwowości dziecka. Bezwzględnie nie wolno



#190


więc matce pozostawiać dziecku do wyboru pory i czasu trwania snu - ale przeciwnie, dziecko musi przywyknąć do tego, że sen jest bezapelacyjną koniecznością.

Tak samo ma się sprawa z odżywianiem. Ważniejsza niż ilość wpychana dziecku - a do tego ogranicza się przeważnie troska matek - jest systematyczność i regularność w podawaniu pokarmu. Dziecko, wdrożone do niej, nie będzie grymasić przy obiedzie, by za chwilę po nim płakać, że jest głodne. Będzie wiedziało bowiem, że poza oznaczoną porą jeść nie dostanie. Jakim to będzie odciążeniem dla matek, a jaką dla regularnej przemiany materii u dziecka - nie trzeba tłumaczyć.

Usystematyzowanie snu i posiłku dziecka - co wygląda, ale tylko wygląda, raczej na tresurę niż wychowanie -jest pierwszym zadaniem matki wobec małego dziecka, jest pierwszym warunkiem korzystnego rozwoju cielesnego, a zwłaszcza nerwowego, ale jest także i pierwszym zadatkiem dobrego „wychowania" u dziecka.

Tak jak te dwie zasadnicze czynności małego dziecka, tak i wszystkie inne, a więc mycie, ubieranie, zabawa, przechadzka, powinny otrzymać w dniu stałą określoną porę. *

O ważnym punkcie wychowania higienicznego, jaki stanowi czystość i porządek, każda matka wie. Ale nie wie zwykle, że aby dziecko nauczyć i przyzwyczaić do czystości, nie wystarczy je myć, a rzeczy jego porządkować. Dziecko samo powinno po zabawie ułożyć swe rzeczy i nie pierwej wziąć się do nowej zabawki, aż poprzednia będzie złożona i schowana. Dziecko samo powinno myć swe zabawki i czyścić i łatwo jest wpoić mu wstręt do rzeczy brudnych. Matce, która przez krótki czas zada sobie trud, by dopilnować dziecko w tym kierunku, sowicie on się opłaci, bo dziecku przyzwyczajenie i zamiłowanie do porządku i czystości pozostanie na całe życie.

Zdaje mi się, że tych kilka uwag o wychowaniu higienicznym, tłumaczy dość jasno, o co chodzi. Nie o bierne higieniczne chowanie dziecka, jak to ma miejsce w większości wypadków, ale o wychowanie go do czynnego, higienicznego trybu życia na ten czas, kiedy już wyjdzie spod opieki matczynej. Środki do tego: systematyczność, konsekwencja i czynne wciągnięcie dziecka do wychowania higienicznego.



#191


Stosunek matki do uczuć i woli dziecka

Przeważnie matki popełniają jeden zasadniczy błąd: uważają, że miłość dziecka do nich jest tak samo z góry przez instynkt dana, jak miłość matki dla dziecka. Otóż tak nie jest. Miłość dziecka do matki jest dopiero wynikiem ich wzajemnych stosunków. Dziecko jest małe, słabe i bezbronne, potrzebuje miłości i opieki. Matka daje mu je. I tu dopiero zaczyna się miłość dziecka do niej. Miłość ta będzie przechodziła różne fazy w zależności od tego, jak się będą rozwijały stosunki między matką a dzieckiem, które stopniowo potrzebować będzie coraz mniej opieki, a coraz więcej zrozumienia. To zrozumienie winna mu jest matka. Musi ona wiedzieć i zawsze pamiętać: dziecko nigdy nie kocha jej „za darmo". (Wszystko o czym tu mowa, odnosi się do obojga rodziców; podkreślam specjalnie matkę, ponieważ ona głównie zajmuje się wczesnym wychowanie dziecka).

Ale poza tym teoretycznym błędem w ujmowaniu wzajemnego stosunku, popełnia matka jeszcze szereg praktycznych błędów odnośnie do woli i uczuć dziecka. Przeważnie albo je rozpieszcza, albo przeciwnie wychowuje w zbytnim rygorze. Jedno i drugie źle wpływa na rozwój dziecka.

Dziecko rozpieszczone jest egoistyczne, kapryśne, tyrańskie, uważa siebie za centrum świata. Spodziewa się od wszystkich wyróżniania i podziwu, jakim darzy je matka - i czuje się pokrzywdzone i nieszczęśliwe, gdy tak nie jest. Jego wola, której matka nigdy nie oponowała, nie zna konieczności hamulców, a kiedy życie mu je narzuca, załamuje się. Dziecko takie zapewne nigdy nie będzie szczęśliwe, a matka będzie musiała sobie winę przypisać. Nieopanowana wola dziecka wymaga zdyscyplinowania we wczesnym dzieciństwie, a rozsądne uczucie macierzyńskie nie powinno stać temu na przeszkodzie.

Ale czasem matka wpada w drugą skrajność. Wytwarza się wtedy typ dziecka zahukanego, równie „nieudanego" jak pierwsze. Tamto było samowolne, to jest bezwolne. Tamto uważało siebie za ośrodek, to uważa się za nic. Tamto było zuchwałe, to pokorne. Matka nie nauczyła pierwszego panować nad swą wolą, a złamała wolę drugiego. Uczucie matki nie może więc kierować wychowaniem na ślepo. Konieczna mu jest wiedza a zwłaszcza umiar.



#192


Trudności wychowawcze możną się tam, gdzie jest kilkoro rodzeństwa. Czasem matka kocha jedno dziecko więcej niż inne, co jest wprawdzie błędem, ale nie podlega woli. Ale jeśli nawet kocha wszystkie dzieci jednako, to z natury rzeczy więcej czasu, opieki i pieszczoty musi poświęcić najmłodszemu. Łatwo wtedy obudzi się u innych poczucie krzywd, czy też zazdrość (oba uczucia szkodliwe), które z kolei odbijają się na uczuciowym stosunku do najmłodszego, czy najwięcej kochanego. Tutaj matce potrzebny jest specjalny takt, który by jej umożliwił trudne zadanie utrzymania uczuciowej równowagi między dziećmi. Ten takt jest rzadką zaletą wrodzoną, a do nabycia trudną i większość matek grzeszy mimo woli w tym kierunku.

Fatalnie wychowawczo przedstawiają się warunki, jeśli pożycie rodziców nie jest harmonijne i jeśli do walki z sobą wciągają dzieci, starając się każde na własną rękę o przeciągnięcie dzieci na swą stronę. Te biedne, rozrywane dzieci nigdy się uczuciowo normalnie nie rozwiną, a winy rodziców, matki, niepodobna będzie usprawiedliwić nawet niewiedzą. Tyle bowiem każda matka instynktownie czuje, że dla spokojnego i jasnego rozwoju uczuciowości dziecięcej konieczna jest ciepła, pogodna, równa atmosfera rodzinna. Matka musi się starać o to, by ewentualne walki przenieść na inny teren. ■

Uczuciowość i wola dziecka kształtują się głównie w pierwszych przedszkolnych latach życia. W okresie tym wychowanie dziecka spoczywa (w naszych warunkach) głównie na matce. Ona więc będzie przede wszystkim powołana do stworzenia dziecku odpowiedniej atmosfery rodzinnej, pełnej ciepła i uczucia, ale zarazem sprawiedliwości i umiaru, oraz do konsekwentnego kształcenia woli dziecka w kierunku umiejętności opanowania jej i kierowania nią. Jest to jedyna droga do wytworzenia w dziecku tego, co u człowieka dorosłego zwiemy charakterem.


Stosunek matki do umysłowości dziecka

I w tym kierunku nie brak błędów. Matka z wyżyn swej dorosłości spogląda z pobłażliwym lekceważeniem na zainteresowania dziecka, zamiast je z nim podzielić, pobudzić i dopomóc w ten sposób rozwojowi umysłu. Pomijam już fakt, że dzielenie zainteresowań zacieśnia uczuciowy kontakt; ważniejsze jest, że


#193


lekceważenie ich działa upokarzająco na dziecko. Może się zdarzyć, że dziecko samo uwierzy w to, że jest głupiutkie, a to przeświadczenie na dłuższą metę może naprawdę spowodować przytłumienie umysłu. Jeszcze pewniej nastąpi ono, gdy wśród rodzeństwa znajdzie się któreś zdolniejsze, niebacznie przez matkę ciągle za niedościgniony wzór stawiane. Musi to pociągnąć za sobą poczucie upośledzenia, brak wiary w siebie i zamknięcie się w sobie, co pozornie będzie wyglądało na istotne upośledzenie. Ubocznie zaś spowoduje to jeszcze zawiść wobec „wzoru".

Matki w ogóle bardzo często przed krewnymi i znajomymi chwalą lub ganią głośno zdolności swych dzieci. Jedno i drugie jest błędne. Bo i dla chwalonego dziecka nic dobrego z tego nie wynika. Staje się zarozumiałe, a gdy potem w szkole noga mu się powinie, czuje się niesłusznie skrzywdzone. Dziecko zaś ganione i zawstydzane publicznie z początku cierpi, zranione w swej ambicji i godności (dzieci są ogromnie wrażliwe pod tym względem), a potem stopniowo tępieje na nagany - ale też w ogóle tępieje. Te na pozór niewinne środki wychowawcze, jakimi są pochwała i nagana, wymagają więc także umiejętności posługiwania się nimi.

Zadania, spoczywające na matce w kierunku rozwoju umysłu dziecka, nie są zbyt trudne i nie przewyższają sił żadnej matki: trzeba tylko zrozumieć zainteresowania dziecka, poprzeć je i nigdy ich nie wyśmiewać, raczej za rzadko niż za często osądzać głośno umysłowość dziecka; nigdy go nie zawstydzać za to, w czym przecież nie zawiniło.



#194


Irena Mackiewicz-Orłosiowa, Matka, „Dziecko i Matka" 1939, nr 10, ss. 228-229


Prawie każdą z kobiet, które wyszły za mąż i mają dzieci, można zaliczyć do jednej z pięciu kategorii.

Typ pierwszy: matka nieprzygotowana zupełnie do swej roli. Ma dziecko i nie wie jak je najlepiej wychowywać. Słucha wszystkich rad, zmienia często decyzje, nic prawie nie czyta o wychowawstwie lub pedagogice. O ile czyta, to niezupełnie jasno zdaje sobie z tego sprawę. Najczęściej nadmiernie psuje i boi się o dziecko, jest chwiejna w stosunku do niego. Dziecko szybko wpada pod wpływ bon, rówieśników lub służby.

Typ drugi: matka „modna". Czyta, interesuje się sprawami wychowania ale wyłapuje jedynie to co w danej chwili jest modne. A więc sport, specjalne kostiumy, ubieranie według modeli angielskich lub francuskich, spanie przy otwartym oknie, mebelki również specjalne, karmienie wywarem z jarzyn i bananami, dobieranie do towarzystwa podobnie wychowanych dzieci. Wszelkie inne sprawy na planie dalszym. Najczęściej wychowa małych snobów.

Typ trzeci: matka arbitralna. Ta nic nie czyta, kwestie pedagogiki nowoczesnej, higieny, psychologii dziecka są jej zupełnie nieznane, ale ona ma „swój rozum" i wychowa dziecko lepiej niż inne. Jest surowa, stanowcza, każe zjeść groch lub marchew do końca, chociażby dziecko dostało wymiotów, grozi biciem, często bije. Każdego jej rozkazu musi dziecko momentalnie wysłuchać. Jej „tak" lub „nie" może być rozstrzygnięciem każdej zawiłej kwestii życia dziecinnego. Kończy swe wywody: „masz mnie słuchać" - lub „gdy dojdziesz do rozumu". Te właśnie matki są najwięcej okłamywane, gdy dziecko „dochodzi do rozumu". Drobnymi wybiegami, unikaniem domu, chmurną twarzą mszczą się pociechy „arbitralnej matki" za swe smutne dzieciństwo i z każdym rokiem więcej oddalają się od domu.

Typ czwarty: matka o silnym instynkcie macierzyńskim. Ta mało czyta i studiuje, ale ma pewną wrodzoną intuicję, dużo serca, dużo zrozumienia, miała też dobrą matkę i chce jak najlepiej wychować dziecko. Trzyma więc je przy sobie, rówieśników zaprasza do domu, by je mieć na oku, kieruje nauką dziecka, wybiera najlepsze szkoły, będzie walczyła o karierę i dobre małżeństwo dla



#195


dziecka - zostaje w jego wspomnieniu, jako istota droga, ponad wszystko kochająca, symbol cichego szczęścia na ziemi, pomimo że była wymagająca i zazdrosna o dziecko.

Wreszcie typ piąty: matka nowa - można powiedzieć powojenna. Matka towarzysz zabaw, przyjaciel. Matka, która wychowuje dziecko nie dla siebie a dla społeczeństwa i lepszego jutra. Ta się poważnie przygotowuje do swego powołania, interesuje specjalnie psychologią, traktuje dziecko indywidualnie. Ostrożna w wyborze przyjaciół i szkół nie szuka jednak „mody" i znajomości przynoszących jakieś korzyści. Przeciwnie, pozwala dziecku zapoznawać się z najróżniejszymi środowiskami, umieszcza wcześnie dziecko w szkole koedukacyjnej, opiera swe wychowanie na jak największym zaufaniu dziecka, przygotowując je jednocześnie do życia szeregiem dobrych przyzwyczajeń i wdrożeniem do obowiązków.

Ten typ dochodzi do najlepszych rezultatów. Przy najtrudniejszym charakterze dziecka dochodzi do tego, że dziecko nie kłamie przed nią i nie kłamie swym życiem i sobą. A to bardzo dużo.

Każdy z pięciu wymienionych typów miewa oczywiście różne odchylenia. Są matki nerwowe i pogodne. Są pełne najlepszych chęci, ale nie umiejące wykonać tego co zamierzają.

Są matki leniwe, co dzień obiecujące sobie, że zajmą się poważnie wychowaniem dziecka i co dzień odkładające to postanowienie na plan dalszy. Są takie, które same dają lekcje, przygotowują do szkół i za te z trudem zapracowane pieniądze, wynajmują nauczycielki dla swych dzieci lub bony, by z nimi na spacer chodziły. A co najważniejsze uważają, że postępują wobec dziecka dobrze.

Z każdym jednak rokiem przybywa więcej matek należących do typu piątego i miejmy nadzieję, że położą one kres kryzysowej walce z dzieckiem i przysporzą Polsce szeregi nowych, rozumnie wychowanych obywateli.



#196


Strona pusta



#197


Część V
MAMKI, NAUKA I NAUCZYCIELE DOMOWI

Wprowadzenie

Kształcenie domowe dzieci, charakterystyczne dla wieku XIX oraz przełomu XIX i XX w., było ograniczone stanowo i dotyczyło ziemiaństwa i bogatego mieszczaństwa. Przeważnie odbywało się w domu edukowanego i pozostawało pod kontrolą jego rodziców, którzy przez sam dobór nauczyciela przesądzali często o zakresie edukacji. Obowiązki wychowawcze i dydaktyczne powierzano bonom, guwernantkom lub metrom. Kandydaci na nauczycieli domowych wywodzili się najczęściej z zubożałych rodzin szlacheckich i domów mieszczańskich. Nianiom i bonom powierzano obowiązki opiekuńcze i wychowawcze. Edukacją chłopców zajmowali się najczęściej metrzy. Często wywodzili się oni spośród młodzieży akademickiej. Do zadań guwernantek, którym powierzano pieczę nad dziewczętami, należało „nadanie" młodej pannie stosownej ogłady, wyuczenie jej przynajmniej jednego języka obcego (najczęściej francuskiego), muzyki, robót ręcznych i salonowego obejścia. Mimo rozpowszechnienia się, szczególnie w drugiej połowie XIX w. pensji dla panien, wiele dziewcząt odbierało tylko edukacje domową.

Trzy pierwsze teksty zamieszczone w tym rozdziale, autorstwa: Józefa Ciembroniewicza, Anieli Sobolewskiej i Anieli Szycównej, dotyczą kryteriów doboru, cech, powinności oraz przygotowania merytorycznego niań i nauczycieli domowych. Dużo uwagi poświęcono ich relacjom z rodzicami (jako ich pracodawcami) oraz powierzonymi ich pieczy dziećmi. Teksty te poruszają wszystkie dyskutowane na przełomie XIX i XX w. kontrowersyjne problemy i niedomagania nauczania domowego.


#198


Z kolei czwarty w tym rozdziale tekst, autorstwa Michała Friedlandera, dotyczy istoty, cech, warunków i metodyki pracy domowej uczniów uczęszczających do szkół oraz roli rodziców w tym zakresie. Zdaniem autora prezentowanej rozprawy „Szkoła wkracza w dom rodzicielski przez zadawanie prac domowych" przez to, że po pracy szkolnej następuje praca domowa i łączy się ona z pracą szkolną, tworzy się łańcuch, a wyniki edukacyjne dziecka-ucznia zależą od sposobu w jaki łączą się ogniwa tego łańcucha. Zdeterminowane są one organizacją, warunkami i atmosferą pracy domowej ucznia. Role tradycyjnych nauczycieli domowych przejęli korepetytorzy.


#199


Józef Ciembroniewicz, Niania, „Dziecko" 1913, nr 1, ss. 16-18


Szczęśliwy kto miał dobrą nianię. Na całe życie zostaje mu wspomnienie tej niby obcej, a przecież bliskiej twarzy, a bezwiednie w duszy wyrasta jakiś posiew rzucony tam nieumiejętną może, a jednak dobrą i kochającą ręką.

Nie każdego stać na wyszkolone bony i pielęgniarki dzieci. Przeciętnie, gdy dziecko zaczyna się już bawić „do góry", gdy zaczyna potem stawiać drobnymi stopkami pierwsze kroki, dostaje za towarzyszkę „nianię". Niania ta przebywa z nim odtąd znaczną część dnia, towarzyszy dziecku na przechadzce i zabawie, towarzyszy przez kilka lat. Wrażliwa dusza dziecięcia lgnie do tej „niani", ręka tej niani wspólnie z ręką matki żłobi pierwsze rysy w duszy, a jednak na dobór „niani" bardzo zazwyczaj mało zwraca się uwagi. Bierze się pierwszą lepszą dziewczynę, robi się z niej „nianię" i kwestia załatwiona.

(...) Dobór „niani" dla dziecka nie jest kwestią drobną z wielu względów.

Pomijam już cierpienia dziecka, któremu w udziale przypadła zła niańka! Dobór ten ważnym jest dla rozwoju duszy. „Niania", bez zaprzeczenia może rozwój ten pomyślnie posunąć lub powstrzymać, może niejeden dobry popęd rozwinąć, niejedno zło zaszczepić.

Przede wszystkim niania, jeżeli ma być „dobrą", musi dzieci lubić. Miłość do dzieci w ogóle pozwoli jej polubić swego pupilka, a ukochanie to da jej wyrozumiałość i uzbroi ją w cierpliwość konieczną i nieocenioną cnotę dla tych wszystkich, którzy muszą się z dziećmi spotykać.

Zewnętrzny wygląd fizyczny i wiek niani jest rzeczą niezmiernie ważną. Kaleka, lub nawet upośledzona osoba, nie będzie dobrą nianią, upośledzenia jej utrudnią jej zabawy i obcowanie z dzieckiem, utrudzą przywiązanie dziecięcia, które niania przede wszystkim zdobyć sobie powinna. Zbyt młoda lub zbyt stara niania nużyć się będzie dzieckiem, nużyć i rozgoryczać tym samym do kaprysów dziecinę.

W domu, w którym jest niania, dziecko uczy się właściwie mówić od niani, z nią bowiem najwięcej przestaje. Niania mówiąca niewyraźnie, szybko, nie zwracająca na mowę dziecka uwagi, powstrzymuje rozwój mowy dziecka, zaszczepić może różne błędy wymowy, które nadzwyczaj trudno potem wykorzenić!



#200


Brudna, niechlujna niańka, niańka, która swych rzeczy nie umie w porządku utrzymać; która nie zwraca uwagi na zabawki dziecka, nie przyzwyczai pupila swego do porządku i czystości.

Trudno wymagać od niańki jakiegoś wykształcenia, w każdym jednak razie niańka powinna umieć czytać i pisać i posiadać pewną inteligencję.

Dzieci bardzo chętnie słuchają bajeczek, nianie bardzo często nadzwyczaj skłonne są do opowiadania, nad opowiadaniami tymi trzeba jednak roztoczyć kontrolę jak najściślejszą, często bowiem opowiadania te nie są zdrowe dla dziecięcej duszy, zawierają zbyt wiele okropności.

Przyjmując nianię, trzeba postawić za warunek, aby dziecka nie straszyła różnymi widmami, kominiarzami, lalami etc. Strachy takie tak głęboko zakorzeniają się w duszy, tak się tam osiedlają, pomijając już oddziaływanie na system nerwowy, że już niani nie ma, chłopak jest duży, a boi się wejść do ciemnego pokoju sam, lub siąść plecami do drzwi, za którymi się nie świeci.

Przyjąwszy nową nianię rodzice nieznacznie, ale ustawicznie przez pewien czas powinni kontrolować jej czynności i obchodzenie się z dzieckiem i widząc jakąś niewłaściwość, bezzwłocznie na niewłaściwość tę zwracać uwagę. Postępowaniem takim niania mająca dobre chęci - wyszkoli się po pewnym czasie zupełnie z korzyścią dla dziecięcia.

Częste zmiany nianiek bardzo są niekorzystne. Dziecko, o ile się z nim dobrze ktoś obchodzi, przyzwyczaja się i przywiązuje bardzo szybko, darzy osobę taką całym zaufaniem i gdy mu wypadnie z nią się rozstawać, boleje, a chociaż szybko przyzwyczai się znowu do nowej niani, zanim niania ta pozna usposobienie swego pupila, znajdzie właściwą drogę postępowania, zajść może niejedna kolizja. Dobierając nianię pamiętajmy, że nie tylko młodość, ale i dzieciństwo jest rzeźbiarką, co wykuwa żywot cały.


#201


Aniela Sobolewska, W sprawie wychowawczyń domowych, „Dziecko" 1914, nr 1, ss. 5-9; nr 2, ss. 76-78


Sprawa bon i freblanek stała się w wychowaniu od dawna tzw. sprawą palącą. Matki nieustannie ubolewają nad trudnością znalezienia osoby odpowiedzialnej, wychowawczynie zaś wracają zwykle ze swych posad rozgoryczone i zniechęcone. Ten stan rzeczy dałby się w wielu wypadkach poprawić, gdyby zarówno matki, jak i wychowawczynie, lepiej znały swoje obowiązki pracobiorców i pracodawców. Chcę więc pomówić o tym, czego matki mają prawo wymagać od wychowawczyń, ażeby te ostatnie łatwiej mogły sobie zdać sprawę ze swoich braków, w myśl zasady, że poznać samego siebie jest pierwszym krokiem do udoskonalenia. Pragnę zwrócić uwagę matek na to, że obowiązkiem ich jest ułatwiać wychowawczyni jej zadanie i stworzyć jej w swym domu możliwe warunki egzystencji.

Jakież są więc główne zalety, które posiadać winna dobra wychowawczyni? Najważniejszym przymiotem jest miłość dla drobnej rzeszy, miłość, która czyni wychowawczynię pogodną, wyrozumiałą i łagodną, jedna jej sympatię i miłość; dzieci tylko takiej osobie pozwolą sobie kierować, albowiem nie znają one dyplomacji, czego dowodem może być powiedzenie czteroletniego chłopczyka, bawiącego się z młodszą siostrzyczką, na widok wchodzącej opiekunki, która go tylko do siebie zniechęciła. „Przecież my się grzecznie bawimy i czegoś do nas przylazła?" Osoby, zajmujące się bez zamiłowania dziećmi, ujawniają też zazwyczaj zmienność humoru, która deprawująco wpływa zarówno na dzieci jak i na stosunek do pracodawców. Nie mówię tu o odcieniach humoru mało jaskrawych, bo tym musi podlegać każdy człowiek, jako posiadający nerwy i często osobiste zmartwienia, lecz o tych zmianach humoru, pod wpływem których dzieci raz bywają porywane w objęcia, obcałowywane i zasypywane gradem niezasłużonych pochwał, innym razem słyszą wymyślania w rodzaju: „obrzydliwe bębny, diabelne dzieci" itd. A jeszcze kiedy indziej, gdy się zwracają do swojej opiekunki z pytaniami, odpowiada im głuche milczenie. Nic dziwnego, że osobę, która dzieci nie lubi i nie rozumie, dziecko to nudzi i niecierpliwi. Drugi przymiot niezbędny u wychowawczyni - to rozsądek i pewien stopień inteligencji, który posiadać trzeba, by taktownie z dziećmi postępować, by mieć właściwy sąd o dzieciach i utrzymać miarę w udzielaniu przestróg, kar i nagród.



#202


Na brak inteligencji i rozsądku u wychowawczyń uskarżają się matki w pierwszym rzędzie, a jest to brak, który uniemożliwia wszelką wspólną akcję wychowawczą, albowiem gdy opiekunka nie jest w stanie zrozumieć, czego matka od niej wymaga i według jakich zasad pragnie dziećmi kierować, popełnia jeden nietakt za drugim i traci wszelką powagę u dzieci. Z chwilą zaś gdy dziecko po raz pierwszy pomyśli lub powie: „e co tam pani wie!" jej rola jako wychowawczyni równa się w najlepszym razie zeru. Osoba inteligentna, o pewnej wrodzonej kulturze ducha, nie posunie się nigdy do niesumienności. Przykładów zaś nieuczciwego postępowania poza plecami rodziców, mogliby ci ostatni z doświadczenia wiele przytoczyć. Nieraz zdarza się, że dzieci wychodzą na spacer, by zaczerpnąć powietrza i użyć ruchu, a tymczasem wychowawczyni czas ten obraca na wizytę u znajomych, często z zastrzeżeniem, skierowaniem do dzieci, by o tym nie mówiły mamusi, albo też rodzice wyjeżdżają w sąsiedztwo, a cała gromadka z opiekunką na czele udaje się do kuchni, by słuchać zgoła niewłaściwych żartów i rozmów. W takich wypadkach cierpi zarówno strona fizyczna jak i moralna dzieci. Tylko osoba inteligentna i rozsądna zrozumie potrzebę systematyczności w wychowaniu i potrafi ją w czyn wprowadzić. Matka, która pracuje i zastanawia się nad dziećmi, nadaje ton wychowaniu, projektuje różne zmiany i ulepszenia oraz wprowadza je w czyn. Wychowawczyni zaś, której uwagi nie rozpraszają różnorodne inne zajęcia, strzeże, by reformy nie były wyjątkami, lecz weszły w nawyknienie u dzieci; by raz ułożony regulamin dnia, przestrzegany był z całą systematycznością w życiu codziennym.

Ostatnim, równie ważnym przymiotem wychowawczyni jest gruntowna znajomość zasad wychowania fizycznego i higieny. Częstokroć wychowawczynie nie posiadają elementarnych wiadomości w tym kierunku, a nawet pouczane przez matkę lekceważą sobie jej wskazówki, uważając je za przesadne wymagania. Zdarzało mi się wielokrotnie stwierdzić, że wychowawczynie, pod innymi względami polecenia godne, nie umiały dzieci kąpać, inne nie uważały za potrzebne mierzyć temperaturę wody, rezultatem czego mogło być przeziębienie dzieci.

W krótkości zastanowiliśmy się nad zaletami, jakie posiadać winna dobra wychowawczyni, a jednocześnie zaznaczyliśmy na jak wielu punktach osoby, którym powierzymy nasze dzieci, odbiegają od ideału.

Gwoli bezstronnemu sądowi posłuchajmy teraz zarzutów, które wychowawczynie stawiają często swym pracobiorcom, a przekonamy się, iż wielka część zła,


#203


na które się uskarżamy, w nas samych ma swoje źródło. Ciekawym może będzie tu ustęp z jednej z notatek przesłanych mi w tej kwestii przez wychowawczynie: „Zazwyczaj pod nazwą freblanki wyobrażamy sobie - osobę, która dozoruje dzieci, aby sobie nosków nie porozbijały, która miałaby pieczę nad ich garderobą. Kwalifikacje, jakich się wymaga od takiej osoby są następujące: znajomość metody Froebla, a głównie robótek, wchodzących w jej zakres, i szycie. To ostatnie jest bardzo ważne. Niejednokrotnie miałam możność przekonać się, że osoba, która nie znała gruntownie szycia, choć jako wychowawczyni posiadała wybitne zalety, nie mogła prędko znaleźć zajęcia". Słowa powyższe malują istotny stan rzeczy w wielu domach, gdzie matki lekceważą sobie wychowanie dzieci, albowiem dobra wychowawczyni, która należycie spełnia swe obowiązki, znajduje dość czasu zaledwie na reperacje garderoby dziecinnej. Osoba zaś, która funkcjonuje jako krawcowa, może być zaledwie złą dozorczynią. Jeśli wychowawczynię traktować będziemy jako dozorczynię tylko, jako osobę płatną lub jako potrzebny sprzęt, mowy być nie może o tym, by miała wpływ na dzieci. W podobnych warunkach nie spotkamy ani jednej, któraby nas zadowoliła i sama była zadowolona. Wystarczy zapytać jedną z osób kierujących kursami freblowskimi, która jest w kontakcie ze swymi dawnymi uczennicami, aby się dowiedzieć, że olbrzymia większość domów w mieście, a przede wszystkim na wsi traktuje wychowawczynie własnych dzieci w nader niewłaściwy sposób. Nauczycielce wyznacza się jeszcze często właściwe miejsce w kole domowników, wychowawczyni bywa traktowaną jak niańka, zwraca się na nią uwagę wówczas tylko, gdy wywoła czyjeś niezadowolenie.

Uprzywilejowany szary koniec przy stole i niezauważenie przez gości jest stałym jej udziałem. A nie odosobnione jest odezwanie się pewnej matki przy umawianiu wychowawczyni, dotyczące stanowiska, jakie ma zająć w kole domowników: ,ja ostatecznie mogę pani rękę podawać, ale za moich gości nie odpowiadam". Jeśli dodać do tego zwyczaj robienia uwag wychowawczyniom często w sposób opryskliwy w obecności dzieci, które wtedy stają się wprost małymi okrutnikami, przyznać musimy, że postępowanie matek często nie odpowiada elementarnym zasadom dobrego wychowania. O jakimkolwiek współdziałaniu matki z wychowawczynią nie może oczywiście w takich warunkach być mowy.

W równie trudnym położeniu znajduje się wychowawczyni, której wpływ stale paraliżuje matka lub stawia codziennie zmniejszające się wymagania. Rozsądnie myśląca wychowawczyni stara się np. wprowadzić pewien stały rozkład dnia -



#204


matka nie tylko jej w tym nie pomaga, ale sama regulamin ten psuje, a rozgrymaszone pieszczoszki nie uważają za potrzebne słuchać swej opiekunki, albowiem z całą pewnością siebie mogą odpowiedzieć: Jak pani nie pozwoli, to mamusia pozwoli". Moim zdaniem, jeśli bierzemy do domu osobę, która ma zajmować się dziećmi, to zgodzić się z tym musimy, że wpływ tej osoby świadomy lub nawet nieświadomy oddziaływać będzie na dzieci, osobą taką powinna więc być dobra wychowawczyni, starannie przez nas dobrana. Z chwilą zaś gdy obdarzamy ją już pewnym zaufaniem, winniśmy zapewnić jej odpowiednie stanowisko w naszym domu, aby umożliwić jej wspólną z nami pracę nad dziećmi.

Tak, jak matka odnosić się będzie do wychowawczyni, w podobny sposób postępować będą dzieci, albowiem widzą one wszystko i spostrzegają każdą niesprawiedliwość. Uważajmy wychowawczynię niejako za członka rodziny i w tym sensie zaakcentujmy jej stanowisko wobec naszych gości i wobec służby, w dalszym zaś ciągu otoczmy ją uprzejmością i serdecznością, która przebijać będzie z naszych odezwań się do niej, i dbałość o względne jej wygody i zdrowie. Wreszcie ułóżmy dzień w ten sposób, aby wychowawczyni miała pewien określony czas dla siebie, z którego korzystając, mogłaby coś uszyć, napisać list lub przeczytać książkę, nie poświęcając na to późnych godzin nocy. Sądzę, że matki powinny by nawet zachęcać wychowawczynie do czytania książek między innymi^ z dziedziny wychowania (w mieście), do uczęszczania na wykłady wieczorne.

W sprawach zaś wychowawczych należy się codziennie porozumiewać z wychowawczynią i należy to czynić na osobności, tak aby dzieci o tym nie wiedziały. Trzeba dzielić się zrobionymi spostrzeżeniami i wspólnie decydować sposób traktowania poszczególnych wad i wybryków dziecięcych. Dziecko wiedząc, że zawiniwszy nie znajdzie pobłażania u matki, podobnie jak nie znalazło u wychowawczyni, inaczej się z nią liczyć będzie i inaczej postępować!

Niejedna z matek, czytając powyższe rady, pomyśli, że chętnie by się do nich zastosowała, lecz gdzież są wśród wychowawczyń osoby, z którymi można tak postępować i tak pracować. Otóż osoby takie istnieją, lecz trzeba je znaleźć i poznać się na nich. Albo są to istoty przez naturę obdarzone zamiłowaniem do dzieci i pracy nad nimi, które często w najbliższej rodzinie miały możność, zajmując się swym rodzeństwem od maleńkości, nabrać doświadczenia, choć specjalnego wykształcenia nie pobierały, lub też panienki uzdolnione pedagogicznie, którym rodzice mogli dać pewne wykształcenie, uzupełnione potem na kursach freblowskich.


#205


Niestety, trzeba jednak dodać, że osób, które by odpowiadały naszym słusznym wymaganiom jest bardzo mało, jakkolwiek mamy dużo kandydatek na wychowawczynie. Osoby te są to przeważnie niezamożne panienki, które pragną jak najprędzej zdobyć samodzielne utrzymanie, a często nawet pomoc dla rodziców. Mało uświadomione w sprawach wychowania, mylnie uważają posadę wychowawczyni za „łatwy chleb" i tym znęcone w wielkiej liczbie zawodowi temu się poświęcają, nie mając ani czasu ani pieniędzy, by do obowiązków swych należycie się przygotować. Jedynym źródłem dla panienek tych dostępnym, z którego zaczerpnąć mogą nieco wiedzy wychowawczej tak bardzo im potrzebnej, są tzw. kursy freblowskie. Kursy te nie są jednak w stanie sprostać swemu zadaniu. Skromne środki, którymi rozporządzają, każą im się przede wszystkim liczyć z ideą związania końca z końcem. Na kursy te przyjmują się więc wszystkie kandydatki bez wyjątku, wykłady zaś utrzymane sana bardzo niskim poziomie.

Zaradzić złemu mogłoby tylko społeczeństwo w osobach czynnych i ofiarnych członków. Niestety, zajmujemy się jednak bardzo mało sprawą wychowania domowego, a więc i ściśle z nią związaną sprawą wychowawczyń domowych. Radykalnie zaradzić złemu moglibyśmy jedynie, zakładając dla wychowawczyń domowych specjalne szkoły, oparte na stałej pomocy materialnej, które miałyby możność segregowania kandydatek, tj. skierowywania na inną drogę osób mało odpowiednich dla sprawy wychowania i były w stanie dać osobom uzdolnionym w kierunku pedagogicznym gruntowne przygotowanie.

Wszak zakładamy szkoły gospodarstwa kobiecego dla panien z inteligencji i wieśniaczek, szkoły dla ochroniarek, tylko ta sprawa tak bliska nam, pozostaje obojętna.



#206


Aniela Szycówna, Nauka w domu, Warszawa 1896, ss. 10-20


Porozumienie rodziców i nauczycieli

Rodzice, umawiający nauczyciela lub nauczycielkę, powinni określić jasno swe żądania i zadecydować, jaką pragną dzieciom swym dać edukację - do jakiego zakładu naukowego mają być one po pewnym czasie oddane - a nawet: na jakie przedmioty szczególny nacisk ma być kładziony? Im umowa szczegółowsza, tym lepsza, gdyż zabezpiecza od późniejszych nieporozumień. Cóż wszakże ma czynić nauczyciel, jeśli warunki stawiane mu są z racjonalną metodyką sprzeczne, lub niepodobne do spełnienia? Najprostszy sposób: wypowiedzieć spokojnie lecz szczerze swe zdanie, albo nie zobowiązywać się odrazu; poprosić o parę tygodni czasu na bliższe poznanie dzieci i ich zdolności, a dopiero po tym terminie stanowczo niemożność wymagania wykazać. Jest to jedyny rozumny sposób postępowania, który nigdy z rozumnymi ludźmi nie zawodzi.

Cóż jednak będzie, jeżeli rodzice stanowczo obstawać zechcą przy swych wymaganiach? Pani X. każe swą córeczkę od rana do wieczora rozwijać, a pod tym wyrazem rozumie ciągłe opowiadania o krajach i ludziach, zwierzętach i roślinach, fabrykach i wynalazkach, zabawianie dziewczynki łamigłówkami i loteryjkami naukowymi, i krzywi się na nauczycielkę, że pozwala dziecku bawić się według własnego upodobania. Pani Y. gwoli żądaniu wyższego wykształcenia kobiet, zakreśliła tak postępowy program dla swej trzynastoletniej córki, że dziewczynka już nie ma czasu na drugie śniadanie, a tym mniej na przechadzkę. A pani Z.? O! Ta przynajmniej nie znudzi jednostajnościaj odezwanie się jej bowiem każde jest prawdziwą dla nauczyciela niespodzianką: dziś żąda, żeby jej synka uczyć ściśle według programu szkolnego, aby Staś od wakacji koniecznie wstąpił do pierwszej klasy gimnazjum; jutro ostrzega, aby jej dziecka, broń Boże! nie przeciążać - może sobie dłużej uczyć się w domu, nie ma potrzeby się śpieszyć; pojutrze każe jak najbaczniejszą uwagę zwrócić na języki obce, zwłaszcza konwersację, a w tydzień, kto wie, czy nie wystąpi energicznie przeciw francuskiej paplaninie, o inny jaki upominając się przedmiot. Nauczyciel bywa niekiedy zmuszony twardymi warunkami ^cia stosować się do żądań bezzasadnych, nawet do kaprysów. Ale czy podobna czynić go i w takim razie całkowicie odpowiedzialnym za ujemne wyniki jego-pracy?


#207


Zupełnie inaczej przedstawia się matka prawdziwie oświecona i pojmująca swe zadanie. Stara się ona poznać dobrze charakter i zdolności swych dzieci, wie w każdym czasie, jaki jest ich poziom umysłowy, umie program nauki obmyślić i postawić nauczycielce tylko takie wymagania, które z istotnym dobrem dziecka są zgodne. Mimo to, nie uważa się za nieomylną, gdyż wie, że praktyka może ujawniać błędy metody lub środka, który ogólnie uważają za najlepszy; wie, że pilna obserwacja dziecka zmusza niekiedy do odstąpienia od pierwotnych planów i nie lekceważy uwag sumiennej nauczycielki.

Obowiązkiem rodziców jest uczynić dobry wybór nauczyciela. Nie myślę w tym miejscu rozwodzić się nad tymi, u których wzgląd materialny przeważa nad wszystkim, nie mówię o tych, którym nade wszystko imponuje blaga, lecz zwrócę uwagę na inny objaw, bardzo charakterystyczny w stosunku niektórych matek do nauczycielek. Zdarza się widzieć i słyszeć osoby wykształcone, rozumujące w taki sposób: „Trudno o nauczycielkę, której wykład i postępowanie byłyby bez zarzutu, a gdyby się taka znalazła, nie przystałaby pewno na nasze skromne warunki; wezmę więc taką, jaka się trafi, a sama w to wglądać będę, aby wszystko szło porządnie".

Cóż stąd wynika? Matka nie zadaje sobie trudu poznać pedagogicznego uzdolnienia kandydatek, poprzestaje co najwyżej na spytaniu każdej: gdzie kończyła nauki? Czy ma patent rządowy? Czy posiada języki obce, muzykę? - i na tym koniec. Nie, to dopiero początek dla owej szczęśliwej, która została wybraną. Z chwilą, gdy przyjmie miejsce, lub zacznie na lekcje przychodzić, czeka ją niejedno przykre doświadczenie. Matka z góry dyktuje wymagania; nauczycielka wykazuje niemożność niektórych, matce się to nie podoba, więc uznawszy nowo przybyłą za osobę zarozumiałą, krępuje ją coraz bardziej, odbierając wszelką swobodę działania; - kończy się to bardzo często zerwaniem umowy po kilku miesiącach. Wówczas matka z góry zapowiada, że nie chce już nauczycielki zbyt mądrej, która by jej przy każdej sposobności oponowała i bierze jaką młodziutką, nieśmiałą panienkę, co sama świeżo opuściła ławkę szkolną. Młoda osoba nie sprzeciwia się niczemu, ale niestety! Nie jest nawet zdolną zastosować się należycie do danych sobie wskazówek; pomimo więc baczności matki, nauka dzieci wciąż chroma. Nauczycielce robi się uwagi. Wyrzuty: z początku bardzo delikatnie, w cztery oczy, później z pewną niecierpliwością, a co gorsza, wobec dzieci, które tracą przez to szacunek dla swej przewodniczki. I tak brnie się coraz dalej... Osoby



#208


uczące zmieniają się często, a dzieci cierpieć muszą za wszystkie popełnione omyłki i nieporozumienia między wychowawcami.

Należy tedy pozbyć się błędnego mniemania, jakoby zła nauczycielka przy nadzorze matki mogła dobrze uczyć.

Wybór nauczyciela w praktyce nastręcza niekiedy trudności, ale cofać się przed nimi nie wolno.

Przede wszystkim rozumni rodzice starają się poznać osobę, której dzieci swe mają powierzyć; wypytują więc nie tylko o świadectwa szkolne, patent, znajomość języków i muzyki, lecz także o jej uzdolnienie ogólne i pedagogiczne. Jeżeli chodzi o nauczyciela początkowego, zapytujemy przede wszystkim, czy i o ile studiował pedagogikę, czy zajmował się już małymi dziećmi i w jaki sposób prowadził z nimi naukę. Gołosłowne zapewnienie, a nawet szumny frazes „o metodzie poglądowej" nie powinien wystarczać, należy wejść w bliższe szczegóły i zbadać, czy istotnie będzie umiał wziąć się do rzeczy. Gdy mamy jednemu nauczycielowi powierzyć wykład wszystkich przedmiotów ze starszymi dziećmi, powinniśmy z góry przewidzieć, że nie znajdziemy takiego, który by wszystkie nauki w równym posiadał stopniu; bardzo więc na miejscu będą pytania: jaki zakład naukowy ukończył? Czy i o ile kształcił się sam po jego ukończeniu? W jakim kierunku prowadzi swe studia naukowe? Do których przedmiotów największe ma zamiłowanie i najlepiej umie wykładać? W czym jest mniej biegły i czego podejmuje się mniej

chętnie?

Jeżeli się okaże, iż kandydat lub kandydatka wprawdzie wszystko wykładają w zakresie gimnazjalnym, ale własna ich wiedza w niczym nie przewyższa tego, co znajduje się w podręcznikach szkolnych; albo, że słabą ich stronę stanowią te właśnie przedmioty, na które pragnęlibyśmy nacisk położyć - umowa nie powinna przyjść do skutku, a oszczędzi się tym sposobem wiele przykrości obustronnych.

O ile sami nie jesteśmy pewni swego sądu, zasięgamy rady pedagogów, specjalistów, przełożonych szkół itp., słowem osób, na których zdaniu można polegać. Należałoby też poznać nauczyciela nie tylko pod względem wykształcenia lecz i charakteru, ale jest to kwestia zbyt skomplikowana a nawet drażliwa, aby można dawać rady pozytywne.

Z wyjątkiem wypadków krańcowych, tj. takich, w których nauczy ielowi domowemu dowiedzioną została niesumienność, nieuczciwość lub inne większe wykroczenie w stosunku do pracodawców; zarzuty^jakie usłyszymy ze strony tych,


#209


w których domu przebywał poprzednio, zazwyczaj w połowie tylko są słuszne: niedobranie się charakterów może pomiędzy ludźmi wytworzyć szereg nieporozumień, doprowadzających do rozstania nawet z osobą najlepszą w świecie, którą gdzie indziej otaczają życzliwością i poważaniem. To samo odnośnie do pochwał: osoba, która nam rekomenduje nauczyciela lub nauczycielkę, pomimo nalegań nie powie nic o ich brakach, bo nie chce swemu protegowanemu popsuć opinii; niekiedy zaś niepodobna mieć o to pretensji, bo można kogoś znać z najlepszej strony, spotykając go w towarzystwie, pracując z nim wspólnie, a mimo to nie wiedzieć, jakim jest lub będzie w stosunkach codziennych. W tym razie więcej musimy liczyć na swój zdrowy rozum, na znajomość ludzi, niż na czyjekolwiek zdanie.

Skoro poszczęściło się rodzicom w wyborze nauczyciela, należy działać z nim w porozumieniu - ideałem metodyki jest w tym razie wspólna i zgodna praca.

Wychowanie umysłowe, nauka nie kończy się na lekcji; poza nią obejmuje ono wiele drobnych lecz ważnych czynników, jak odpowiedzi na zapytania dziecka, objaśnienia okolicznościowe, dotyczące przedmiotów i zjawisk najbliższego otoczenia, dobór odpowiedniej lektury, w czym nie nauczyciele, lecz rodzice głównymi są działaczami. Udzielając objaśnień dziecku, przede wszystkim odwołajmy się do istniejących już w umyśle pojęć, które wiążą się z danym przedmiotem. Jakże wypełni to zadanie matka, która nie wie, co właściwie jej dziecko umie, jakie posiada wiadomości z każdej dziedziny? Odpowiedź jej, nie dość przystępna, zamiast nauczyć, sprawi tylko zamęt w małej główce. Nie raz znów wypadnie, nie czekając pytania, zwrócić uwagę dziecka na to lub tamto, pokazać na wsi czy w mieście rzecz niejedną, opowiedzieć zdarzenie historyczne lub legendę, przywiązaną do pewnej miejscowości; cóż w takim razie za punkt wyjścia posłuży, jeśli nie znamy z całą dokładnością umysłowego widnokręgu słuchacza? Natomiast jakież się wdzięczne tutaj otwiera pole dla matki, która stale interesuje się nauką swych dzieci; może ona przy sposobności wskazywać w otoczeniu to, co się wiąże ze słyszanymi przez nie wykładami i wynajdywać liczne zastosowania nabytych wiadomości do praktyki, do życia, lub podsuwać książki odpowiednie poziomowi umysłowemu i usposobieniu czytelników. Lecz nie tylko dla dobra dzieci, ale i dla własnego spokoju, dokładna znajomość ich postępów jest konieczną.

Nauczycielkom zdaje się nieraz rzeczą ogromnie przykrą owo wypełnianie coraz to innych wymagań, słuchanie bodaj najdelikatniejszych wymówek; lecz gdyby weszły czasami w położenie matki, do której mimowolną czują urazę, miejsce



#210


gniewu zajęłoby szczere współczucie. Matka jest niby niezależną od nikogo kierowniczką wychowania, wszyscy jej to przyznają; przecież każdy krewny, każda przyjaciółka, sąsiadka lub znajoma czuje się w obowiązku czynić jej rozmaite uwagi w tym przedmiocie, a macierzyńskie sumienie odezwie się nieraz niespokojnie: „Może mają słuszność? Może należałoby iść za tą radą?"

Innym razem ktoś na wpół żartem, na wpół serio zacznie egzamin, dzieciak się zmiesza lub nie zrozumie pytania, matce przykro, że nie popisała się jej pociecha, z bólem więc serca słucha tysięcznych nauk o edukacji, ale nazajutrz dalejże

na nauczycielkę.

Gdyby jednak matka interesowała się wykładem nie w chwili, gdy ktoś zwróci na to uwagę, lecz zawsze, sceny takie nie miałyby miejsca. Nie trułoby jej spokoju zdziwienie osób trzecich, że dzieci jej tego lub owego nie uczyły się jeszcze, tą a nie inną metodą, według tej a nie tamtej książki są prowadzone; nie doznawałaby tyle przykrości z powodu, że jej córeczka lub synek mniej są w naukach posunięci od swych znajomych rówieśników, gdyż widziałaby, co i w jakim celu czyni nauczycielka, a przy tym rozumiałaby dlaczego tak, a nie inaczej postępuje; niekiedy zrobiłaby jej jaką uwagę, a nawet zarzut, lecz przewodnią jej myślą nie byłoby upokorzenie nauczycielki. Owszem, zarzut ten stanowiłby tylko pobudkę do obopólnego rozpatrzenia programu i szczegółów wykonania, z wyłączeniem ze stron obu względów miłości własnej i wiary w swoją nieomylność. O! Bo dla nauczycieli współudział rodziców jest pożądany. Sztuki nauczania nie można posiąść od razu, lecz dobywamy ją stopniowo przez studiowanie dzieł specjalnych, a przede wszystkim przez doświadczenie. Dzielić się zatem swoim doświadczeniem z nauczycielami jest obopólnie dla stron obu z niezmierną korzyścią.

Audiatur el altera pars! Zarysowawszy w krótkości obowiązki rodziców, zwracamy się z kolei do nauczycieli, aby rozważyć wraz z nimi, jak postępować należy wobec wymagań pracodawców.

Za pierwszy warunek postawimy tu - umiejętność słuchania, polegającą na dobrym zrozumieniu, czego właściwie od nas żądają, na takim przeniknięciu m> i mówiącego, aby przy wykonaniu jego wymagań, wszelkie zapytania odnośnie do szczegółów były zbyteczne. Nauczyciel spokojny, taktowny, nie unoszący się po usłyszeniu jakiegoś fałszywego poglądu i biegły w swoim zawodzie, zdolnym będzie w razie potrzeby przekonać rodziców, że żądanie ich sprzeczne jest z pedagogiką lub niepodobne do spełnienia. Ażeby jednak osiągnąć to w zupełności, nie


#211


dość posiadać wymienione wyżej przymioty, trzeba jeszcze władać inną potęgą budzić zaufanie swym wykształceniem, swoją wyższością umysłową. Zdarzało nam się obserwować dwie pełne dobrych chęci osoby, które przecież lekceważyły się wzajemnie dla bardzo błahej na pozór przyczyny: dla różnicy źródeł, z których czerpały wiedzę. Matka, osoba już starsza, była przywiązana do pewnych książek, metod, które od dawna wyszły z użycia, podczas gdy młodziutka nauczycielka stała na dzisiejszym poziomie nauki. W innym domu quasi-postępowi rodzice chwytali się gwałtownie wszystkiego, co im najświeższa reklama dziennikarska zachwaliła, a nauczycielka, zbrojna doświadczeniem, obstawała przy rzeczach wypróbowanej wartości. Na wszystkie dowodzenia nauczycielki znaleziono najsilniejszy argument: „Wszakże pani tej książki (metody, środka itp.) nie zna, dlaczegóż ją pani potępia?" Niestety istnym niepodobieństwem znać wszystkie podręczniki i metody, środki i środeczki pedagogiczne, jakie były lub są w użyciu. Niemniej, dobry nauczyciel winien nie tylko wiedzieć, jak i co czynić należy, ale sięgnąć do źródła, z którego wypłynęły te wszystkie zasady i przepisy, aby wyjaśnić sobie: dlaczego i w jakim celu tak postępować trzeba? Co więcej, znać powinien przeszłość swego przedmiotu, wiedzieć, jak przedtem uczono i w czym leżał błąd, dawnego systemu; znać teraźniejszość, a zwłaszcza kwestie, względem których zdania pedagogów i publicznoici są podzielone; a zarazem umysłem sięgać w przyszłość, podążać za postępem czasu, z którym się wszystko rozwija i doskonali. Tak pojęte wszechstronne wykształcenie pedagogiczne jest siłą, którą uznać muszą rodzice i ono stanowić winno ideał młodych adeptów i adeptek sztuki nauczycielskiej. Że ideały jednak dla małej tylko cząstki są dostępne, musimy niższe trochę żądanie postawić, jako nieodwołalne dla wszystkich, którzy chcą sumiennie i umiejętnie spełniać podjęte obowiązki.

Niechaj każdy, kto bierze posadę prywatnego nauczyciela, zechce zawczasu oznajmić się dokładnie z programem, obowiązującym w zakładach naukowych, a będzie mógł z większą pewnością decydować o przygotowaniu ucznia do danej klasy; niech zechce dowiedzieć się od starszych kolegów o rozpowszechnionych zapatrywaniach rodziców, którzy edukacje dzieci prowadzą w domu, aby mógł dobrze zdać sobie sprawę, do czego będzie się musiał stosować, a czemu dla dobra wzrastającej generacji należałoby przeciwdziałać; niech wreszcie uważa za swój obowiązek: poznać najlepsze podręczniki w każdej gałęzi wiedzy, którą wykłada, oraz rzeczywistą wartość podręczników, cieszących się wśród ogółu wziętością,



#212


a to wszystko ułatwi mu znacznie porozumienie się z pracodawcami. Nie zawsze jednak nawet światłemu i taktownemu nauczycielowi udaje się przekonać rodziców o niesłuszności ich żądania; w wielu razach musi ustąpić; czyż wówczas zrywać zupełnie powinien z racjonalną metodą wykładu? Bynajmniej! Teraz właśnie trzeba sobie uprzytomnić zasady pedagogiczne, aby nauka wydała dobre owoce, pomimo że jest prowadzona w warunkach utrudnionych, a więc, czyniąc pewne ustępstwa wymaganiom rodziców, łagodzić zarazem ich szkodliwość całą siłą swej wiedzy pedagogicznej.

Nie ma trudnego położenia, którego szkodliwości nie można by zmniejszyć; lecz należy zabierać się do tego dopiero wówczas, gdy nie pomogło szczere przedstawienie rzeczy rodzicom. Zachęcając więc nauczycieli do możliwych ustępstw, niemniej sprawę tę polecamy rozwadze ojców i matek, których obowiązkiem nie dopuszczać do takich przeszkód w prawidłowym rozwoju dzieci.


Z pokoju dziecinnego do szkolnego

Rodzice często zapytują, w jakim wieku dziecko powinno zacząć się uczyć? Na to jest jedna tylko odpowiedź: wtedy, gdy będzie mogło uczyć się bez szkody dla zdrowia i umysłu. Jeżeli sześcioletni malec rozwija się dobrze fizycznie, jest zdrów i silny, jeżeli włada dostatecznie własnym językiem, jeżeli umie zapanować nad swą ruchliwością i skupić uwagę, czy to przy zajęciu ręcznym, czy podczas naszego opowiadania; jeżeli nadto odczuwa potrzebę nauki, zadając pytania, dotyczące tego, co widzi i słyszy w otoczeniu - możemy śmiało zamienić okolicznościowe pogadanki na systematyczne lekcje, dodając nawet do nauki o rzeczach i opowiadań, które rozpoczęliśmy wcześniej, początki czytania i pisania, dobrą prowadzone metodą. Jeżeli jednak dziecko w tym wieku jest wątłe, słabowite, szybko się nuży nawet w zabawie, nie rozumie drobnej bajeczki, prostym napisanej językiem, nie ma tyle wytrwałości, aby pięć minut w ten sam zajmowało się sposób, gdy zaś chcemy z nim pogawędzić, słucha bezmyślnie, lub wyraźnie c' e oznaki znudzenia - nie zmuszajmy go do książki jeszcze rok cały. Postarajmy się natomiast wzmocnić je fizycznie, postarajmy się wynaleźć jakąś zabawę lub zajęcie ręczne, które by w nim żywy budziło interes - niechaj się rusza, patrzy, słucha, a tym sposobem wyrabia niezbędną do nauki uwagę. Inaczej, wyrządzimy dziecku krzywdę, której skutki odbić się mogą na całym jego\dalszym życiu (...).


#213


Michał Friedlander, Praca młodzieży w szkole i w domu, „Ruch Pedagogiczny" 1931, ss. 29-32, 79-82, 158-163


(...) Przy pracy domowej uczeń pozostawiony jest sam sobie. Nie jest tu już owym członkiem społeczności klasowej, lecz tylko sobą. Tu łatwiej może ulec swoim popędom wewnętrznym, nastrojom, zachciankom, trudniej mu się tu skupić na swojej pracy, trudniej przezwyciężyć niechęć, ociężałość, świadomość przymusu i obowiązku, występujące w domu z większą zwykle siłą niż w szkole. Tu potrzebny jest jednym słowem poważny wysiłek woli, na które wprawdzie nie każde dziecko od razu potrafi się zdobyć, który jednak przystosowany do sił i uzdolnień dziecka, działa nader korzystnie tak na jego umysłowość, jak i na jego charakter. Samodzielność w pracy umysłowej, normalny przymus korzystania z własnych sił jest najwartościowszym rysem pracy domowej młodzieży.

Praca domowa ma więc pierwszorzędne znaczenie dla indywidualnego ustosunkowania się ucznia wobec życia i świata, dla jego samodzielnego twórczego działania. Przeprowadzane nad jakością pracy domowej badania wykazują w wielu wypadkach wybitną jej wyższość nad szkołą tam, gdzie chodzi o prace, mające charakter subiektywny, indywidualny. Tak np. zaznaczają pedagogowie hamburscy Jensen i Lamszus, że zadania na tematy, wzięte z przeżyć osobistych młodzieży, wypadają w domu o wiele lepiej, aniżeli w szkole. To samo odnosi się do rysunków samodzielnych, modeli itp. Wszelka czynność wybitnie twórcza, wymagająca własnego pomysłu i skupienia, jest właściwą dziedziną pracy domowej.

Ponieważ praca domowa ugruntowana jest przede wszystkim na samodzielności ucznia, przeto jest ona specjalnie wartościowa na tym stopniu nauczania, kiedy jest już dostatecznie rozwinięta za pomocą poprzednich ćwiczeń w pracy szkolnej, a więc na stopniu średnim i wyższym.

Praca domowa jako jednostkowa pozwala w całej pełni rozwinąć się charakterystycznym dla naszej jednostki sposobom pracy. Wolna od przymusu, może tu jednostka pracować wedle swej woli. Tworzące się nawyki mają poważne znaczenie dla przyszłej pracy zawodowej. Jedne dzieci pracują spokojnie, inne wpadają w gorączkowe podniecenie; jedne pracują szybko, inne powoli; jedne dokładniej, inne powierzchownie; jedne z zapałem; drugie obojętnie... To, co się niweluje do pewnej granicy w pracy szkolnej pod przymusem zewnętrznym rytmu szkolnego,



#214


współzawodnictwa, dozoru nauczyciela, to okazuje się swobodnie w pracy domowej. Chodzi oczywiście o to, by dziecko nabrało takich nawyków i nastawień, które pożądane są w jego późniejszej pracy. Szkoła zbyt daleko już stoi od pracy domowej, mogąc wpływać na nią tylko pośrednio. Tu rozpoczyna się zadanie domu wobec pracy młodzieży, zadanie równie trudne i równie odpowiedzialne jak zadanie szkoły.

Praca domowa ma następnie wybitne znaczenie dla wprowadzenia dziecka w rzeczywistość życiową. Przecież ta praca odbywa się, w odróżnieniu od pracy szkolnej, w środowisku naturalnym, wśród warunków, wytworzonych przez samo życie. Wymaga więc ona od dziecka pewnego samodzielnego ustosunkowania się do tych warunków przy swojej pracy, będącej dlań obowiązkiem takim samym, jak praca zawodowa dorosłych. Gaudig zaznacza: „Praca domowa ma charakter pracy w okolicznościach prawdziwie życiowych i dlatego jest wybitnie zbliżoną do rzeczywistości codziennej. Uczeń, który w domu czyta książkę, aby zanalizować jej treść, albo który opracowuje jakieś źródła historyczne, albo przeżywa jakieś poezje, albo ogląda obrazy, albo z okien swego mieszkania czyni obserwacje, albo majstruje przy jakimś modelu, albo opisuje swe myśli w dzienniku, albo wreszcie uprawia figurki z plasteliny itd., ten uczeń pracuje wprawdzie dla szkoły, ale czyni to wśród zewnętrznych warunków, odpowiadających tym, wśród jakich będzie pracował, kształcąc się potem sam poza szkołą. W swobodnej zaś pracy domowej odsłania się przed nami najbardziej spod wpływu szkoły wyzwolona praca, niezmiernie ważna dla kultury twórczego działania jednostki".

Nie należy też lekceważyć wybitnego znaczenia wychowawczego pracy domowej. Praca ta wychowuje w kierunku poczucia obowiązkowości, pilności, systematyczności, punktualności i dokładności, przyczyniając się w ten sposób do intensywnego kształcenia dziedziny woli. Porządnie przygotowane lekcje, dokładnie i starannie wypracowane zadania domowe, prace dobrowolne wszelkiego rodzaju - są znakomitym probierzem w ocenie tej strony charakteru dziecka i miernikiem owocności zabiegów wychowawczych domu i szkoły.

Jak z powyższego pobieżnego zestawienia wynika, praca szkolna i praca domowa różnią się znacznie w swej istocie. Dla harmonijnego rozwoju indywidualności dziecka, dla odpowiedniego nastawienia go tak w kierunku pracy jednostkowej, jak i zbiorowej, obie zarówno są potrzebne. Dążenia więc do usunięcia pracy domowej z dziedziny pracy ucznia i ograniczenia jej do pracy w szkole są tak


#215


długo nierealne i ze stanowiska rozumnej pedagogiki szkodliwe, jak długo w szkole nie mamy do dyspozycji odpowiedniego wymiaru czasu na pracę jednostkową obok pracy grupowej. „Praca pod kierunkiem", system Daltoński itp. oto próby przeniesienia pracy jednostkowej z domu do szkoły. Może kiedyś próby te będą mogły faktycznie doprowadzić do znacznego ograniczenia pracy młodzieży w domu dla szkoły, zupełnie jej znieść nie będą w stanie; przynajmniej dla prac dobrowolnych pozostanie miejsce poza szkołą. W naturze ludzkiej leży potrzeba czasowego oddzielania się od grupy społecznej, potrzeba samotności dla czynności twórczej. Ta przyrodzona potrzeba czasowej samotności i pracy samotnej jest i w młodym człowieku, w uczniu i uczennicy. Szkoła winna się z tą potrzebą liczyć.

Nie możemy więc zrezygnować z pracy domowej młodzieży szkolnej. Nauka szkolna powinna być źródłem wskazań, pouczeń i pobudek, zbiorowego wysiłku i wspólnych badań pod kierunkiem nauczyciela. Nauka domowa ma, nawiązując do nauki szkolnej, być dziedziną osobnego wysiłku jednostki w kierunku pogłębiania, opanowania, utrwalenia i przetwarzania umiejętności i wiadomości, zdobywanych w szkole. Ta część pracy jest więc rozstrzygającą. Można by powiedzieć, dla wyników nauczania szkolnego. „O wynikach nauczania rozstrzyga przede wszystkim uczenie się ucznia" powiada Nawroczyński; uzupełnijmy to zdanie: uczenie się ucznia w domu.


Warunki pracy domowej

1. Przede wszystkim powinno mieć dziecko zapewniony spokój i wygodę. Własny kąt ze stoliczkiem i ewentualnie szafeczką, czy etażerką jest prawem ucznia i uczennicy. Stałość miejsca odgrywa w organizacji pracy dość poważną rolę, trzeba ją więc dziecku zapewnić.

2. A dalej: spokój w otoczeniu podczas pracy dziecka nad zadaniami szkolnymi. Pamiętać jednak należy, że nie jest bynajmniej korzystnym pozostawianie dzieci samych w osobnym pokoju z nakazem: teraz masz spokój, ucz się! Niejednokrotnie taka samotność skłania dziecko do pofolgowania skłonności do marzeń (występująca zwykle w wieku przełomowym u dziewcząt, jako też i u chłopców), do załatwienia rozlicznych innych spraw, niewiele mających wspólnego z nauką itp. Najlepszą atmosferę do pracy stwarza się, pozostawiając dziecko w pokoju,


#216


gdzie przebywa jeszcze ktoś, który sam pracuje, zachowując przy tym zupełny spokój. A więc ojciec przy swoim biurku, matka z robótką lub książką w ręce, starszy brat lub siostra przy swym cichym zajęciu, obok w „swym kącie" dziecko przy swej pracy, pod nieznacznym dozorem starszych.

3. Tak samo koniecznym, jak spokój zewnętrzny, jest spokój wewnętrzny, który należy dziecku zapewnić (...).

4. Ważnym warunkiem owocnej pracy jest jej planowe i celowe rozłożenie. Jest obowiązkiem szkoły i domu wskazywać młodzieży na pożytek układania sobie planu pracy i konsekwentnego przeprowadzenia go. Dlatego nauczyciel powinien wymagać od ucznia podawania dokładnego planu każdego nadającego się do tego wypracowania, każdego opisu, opowiadania, referatu itp., by przyzwyczaić go do rozumnego układu pracy. Powinien wskazywać mu na korzyść rozkładania sobie pracy na dni i godziny oraz jej regularność. Wiemy dobrze, jak nieregularnie nasza młodzież pracuje, jak zabiera się do swych zadań zwykle w ostatniej dopiero chwili, na czym cierpi oczywiście gruntowność pracy. Im lepsze rozłożenie pracy, tym dogodniejsze są warunki dla pogłębienia materiału, dla pracy ćwiczącej i utrwalającej. W powierzchownej pracy, będącej przede wszystkim skutkiem nieodpowiedniego jej rozłożenia, należy upatrywać jednej z ważnych przyczyn przepracowania czy przeciążenia. Powierzchowna bowiem praca zmusza do ciągłego wracania do rzeczy dawniejszych, nie należycie pamięciowo i rozumowo opanowanych, a więc niejasnych i nieutrwalonych w umyśle, co oczywiście utrudnia zarazem przyswajanie sobie coraz przybywającego nowego materiału naukowego. Im gruntowniej sza nauka na stopniu niższym, tym łatwiejsza na stopniu wyższym. Jeśli młodzież z natury rzeczy, z racji swej niedojrzałości umysłu i charakteru nie potrafi tego rozumieć, to powinni to przecież rozumieć nauczyciele w szkole oraz rodzice w domu i uczyć młodzież planowej, regularnej, tym samym gruntownej pracy, a nie pobłażać lenistwu, pocieszając się, że dziecko z tego wyrośnie i potem zacznie pracować należycie. Chcemy mieć sumiennie pracujące społeczeństwo dorosłych, baczmy więc, byśmy dzieci do takiej pracy przyzwyczaili! Nie mogę ę tu powstrzymać od uwagi, że należałoby wyznaczyć w szkołach dla niższego stopnia najlepszych fachowców-dydaktyków, a nie nauczycieli, nauczających danego przedmiotu, jako pobocznego i traktujących go częstokroć dość po macoszemu. Największy nacisk pod każdym względem, i dydaktycznym i wychowawczym, należy położyć właśnie na stopień niższy, na młodzież do 14-15 roku życia. Z tego


#217


bowiem okresu wynosi młodzież wszystkie swoje nawyki, a więc także ustosunkowanie się wobec pracy fizycznej i umysłowej.

5. W związku z postulatem rozłożenia i regularności pracy domowej pozostaje kwestia doboru godzin pracy i przerw, jakie należy czynić. Na podstawie licznych badań można stwierdzić u człowieka w ciągu doby pewien odpływ i przypływ energii fizycznej i psychicznej, czyli rytm energii.

(...) Dla nauki okazuje się najodpowiedniejszą porą przedpołudnie albo też pora popołudniowa między piątą a ósmą wieczorem. Jeżeli więc przedpołudnie zajmuje szkoła, to nauka domowa powinna odbywać się normalnie późnym popołudniem, podczas gdy czas poobiedni powinien służyć dla wypoczynku fizycznego i umysłowego. Naturalnie, u poszczególnych jednostek dadzą się zauważyć indywidualne wahania w rytmie energii tak, że u nich należy porę pracy przystosować indywidualnie.

6. Równie ważne dla energii fizycznej i psychicznej, jak pory dnia, okazują się także pory roku, w ogóle wpływy atmosferyczne. Że wszelka wydajność pracy umysłowej zależy od stanu fizycznego, a więc od zdrowia organizmu, od odpowiedniego odżywienia i wystarczającego snu, nie potrzebujemy chyba specjalnie wywodzić. Jest to rzecz ogólnie znana, zbyt mało jednak jeszcze uwzględniana w pracy młodzieży, tak w szkole, jak i w domu.

7. Podczas samej pracy umysłowej daje się zauważyć również przypływ i odpływ energii, czyli rytm pracy. Zwykle, gdy zabieramy się do interesującej nas pracy, istnieje tzw. napęd początkowy, charakteryzujący się uczuciem zainteresowania, podniecenia, ochoty. Podczas dalszej pracy odczuwamy pewne napięcie umysłowe, wysiłek, po pewnym zaś czasie występują początki zmęczenia. Wtedy jest czas na przerwę. Ma ona na celu wyrównanie tego ubytku sił duchowych, który nastąpił skutkiem pracy. Po przerwie czujemy znów przypływ sił i ochoty. Gdy praca zbliża się ku wyznaczonemu celowi, zjawia się napęd końcowy, objawiający się wzmożeniem wysiłku, by pracę zakończyć. Szkoła zorganizowała kwestię przerw dość szablonowo, nie uwzględniając różnic wieku młodzieży. W domu dadzą się przerwy bardziej indywidualizować. U dzieci młodszych należy przerwać pracę po godzinie lub półtorej na jakie 30 minut, u starszych po tym samym czasie na jakie 15 minut, przy dłuższej pracy oczywiście na dłużej. Zbyt długie przerwy są nie tylko niepotrzebne, ale i szkodliwe, albowiem niweczą dyspozycję do pracy, rozpraszają uwagę i osłabiają zainteresowanie. Na ponowne włożenie się do pracy



#218


zużywa potem dziecko nieproporcjonalnie dużo czasu. Przerwy nie powinny też służyć oddawaniu się innemu zajęciu umysłowemu, np. czytaniu książki, gdyż wtedy zmęczenie nie ustępuje w całości i przypływu energii albo nie ma zupełnie, albo też następuje on tylko w niedostatecznej mierze.

Współczesna pedagogika jest w całości oparta na idei aktywności i samodzielności dziecka. Współczesne metody nauczania nastawione są przede wszystkim w tym właśnie kierunku. Zrozumiałym więc jest, że w zakresie pracy młodzieży tak w szkole, jak i w domu postulat samodzielności stawiamy na pierwszym miejscu.

Pierwszym warunkiem pracy samodzielnej dziecka jest odpowiednie uzdolnienie. Jeżeli dziecko już od samych początków nauki szkolnej nie wykazuje samodzielności w pracy, to jest to objaw bez wątpienia anormalny, którego przyczynę należy głębiej zbadać.

Drugim warunkiem samodzielności pracy dziecka jest odpowiedni sposób nauczania, zadawania i kontroli pracy domowej przez nauczycieli. Jeśli nauczyciel pracuje z młodzieżą w ten sposób, że pozwala jej na bierność wobec materiału nauczania: jeśli nie stara się wszelkimi do dyspozycji stojącymi mu środkami współczesnej dydaktyki rozbudzić zainteresowań dziecka, jako najlepszej drogi do zaktywizowania jego stosunku wobec pracy w szkole i w domu; jeśli zadawanie pracy domowej jest powierzchowne, szablonowe, nie połączone ze wskazówkami, jak się młodzież powinna zabierać do wykonania zadanej pracy domowej; jeśli wreszcie kontrola zadań domowych przez nauczyciela nie jest konsekwentną i zwracającą uwagę na samodzielne wykonywanie ich - to rozwój wrodzonego pędu do aktywności nie tylko nie doznaje żadnej rozumnej pobudki, ale przeciwnie - doznać musi osłabienia i zahamowania.

Trzecim wreszcie warunkiem jest popieranie samodzielności dziecka przy pracy domowej przez rodziców i otoczenie domowe. Dochodzimy tu do ważnego zagadnienia pomocy w pracy domowej młodzieży szkolnej.

Co do udzielania pomocy domowej dzieciom są zdania pedagogów podzielone. Zwolennicy jej wskazują na to, że dzieciom potrzeba i w szkole i w domu kogoś, kto by przynajmniej w początkach pracy szkolnej tą pracą kierował. Pomoc kierująca jest więc w pierwszych czterech - pięciu latach nauki szkolnej bardzo pożądaną. Jest ona wedle tych poglądów potrzebna szczególnie dzieciom, które za mało mają wiary we własne siły, którym należy w«ęc przy ich pierwszych samo-


#219


dzielnych próbach dodawać otuchy, by się z powodu zachodzących niepowodzeń zbyt łacno nie zniechęcały. Przeciwnicy pomocy domowej chcieliby ją zupełnie wyłączyć, stoją bowiem na stanowisku samodzielnej pracy dziecka, którą szkoła powinna na tyle umieć przygotować i ułatwić, by praca w domu odbywała się bez obcej pomocy. Trzeba jednak stwierdzić, że stanowisko to jest doktrynerskie. Szkoła bowiem nie jest jeszcze na takim poziomie, by dzieci wynosiły z niej wszelkie potrzebne do pracy domowej wskazówki, a z drugiej strony młodzież, zwłaszcza młodsza, nie jest po większej części i nie może być na tyle dojrzała i naukowo tak dalece zainteresowana, by tych wskazówek nie potrzebowała i potrafiła pracować owocnie zupełnie samodzielnie. Nie zapominajmy przy tym, że mowa o przeciętnej masie młodzieży, wychodzącej dziś z domów szerokich warstw ludności i nie wynoszącej z nich wyższej kultury umysłu. Musimy więc dojść do wniosku, że mniej więcej do lat czternastu normalnie uzdolnione dzieci mogą, bez szkody dla swego rozwoju, w pewnej mierze otrzymywać w swej pracy domowej pomoc, ograniczającą się do ogólnego kierowania, organizacji i kontroli pracy domowej.

Normalna pomoc domowa polega więc na wskazówkach dla wykonania zadań, na wskazaniu odpowiednich źródeł dla jakiegoś trudniejszego wypracowania, na udzieleniu objaśnień rzeczowych, na przeglądaniu zadań i zwracaniu uwagi na wyraźne błędy i przeoczenia, które dziecko powinno następnie samodzielnie poprawić, na odpytaniu lekcji pamięciowej, na wspólnym omówieniu zadanego ustępu itd.

Naczelnym przykazaniem pedagogicznym pozostaje oczywiście: nie pomagać dziecku w pracy domowej, jeśli ono bez zbytniej trudności potrafi swą pracę wykonać. Rezultatem bowiem nierozumnie udzielanej pomocy jest rozleniwienie myślowe, niezaradność i niesamodzielność w myśleniu i postępowaniu. Dalszym przykazaniem: czas, cierpliwość i spokój. Ktoś z pedagogów, nie pomnę już nazwiska, powiedział: „Tajemnicą wszelkiego wychowania jest: dosyć czasu musisz mieć dla dziecka; dużo czasu musisz mieć dla dziecka: mieć musisz dla dziecka więcej czasu, niż dla siebie". Odnosi się to szczególnie do pomocy udzielanej dziec' u. Zachowanie spokoju i cierpliwości wobec dziecka jest warunkiem owocności pomocy i zaufania dziecka do dorosłego.

I jeszcze rzecz niezmiernie ważna: porozumienie domu ze szkołą w sprawie zakresu i sposobu pomocy domowej. Uważam za główną przyczynę wszelkich


#220


nieporozumień między obu czynnikami wychowawczymi to, że dom zbyt powierzchownie, albo wcale nie jest uświadomiony o programach i metodach pracy szkolnej; stąd wynika, że nie umie on częstokroć udzielić odpowiedniej pomocy, a nierzadko krzyżuje nawet wysiłki nauczyciela nierozumnie udzielanymi wskazówkami. Rodzice zbyt często zapominają, jaki to szmat czasu i jaka masa zmian dzieli szkołę dzisiejszą od ich szkoły, w której się uczyli i, pomagając dziecku, operują nierzadko wiadomościami, a zwłaszcza metodami zupełnie przestarzałymi, myląc dziecko w jego pracy i wbrew własnej woli, przeszkadzając w ten sposób szkole. Szkoła powinna więc w interesie utrzymania harmonii między pracą szkolną a domową swojej młodzieży, starać się o uświadomienie rodziców o poczynaniach, programach, metodach, w ogóle o duchu dzisiejszej szkoły. Ważna to dziedzina tak ogólnie dziś głoszonej współpracy domu ze szkołą!

Nie zawsze dziecku trzeba wyraźnej pomocy w nauce. Są dzieci, które od pierwszego dnia nauki szkolnej, albo przynajmniej od pewnego wieku same sobie dają radę. Czego im jednak potrzeba, to objawów zainteresowania dla ich pracy w szkole i w domu ze strony rodziców. Nie wystarcza tu samo zapytanie: co macie na jutro zadane? Raczej chodzi o przyjacielską rozmowę ojca łub matki ze synem lub córką na temat poruszanych w szkole zagadnień, motywów, szczegółów itp. Dużo by na tym zyskał stosunek zaufania między rodzicami a dziećmi, gdyby się rodzice interesowali naprawdę dziedziną pracy dziecka, wytwarzając w ten sposób pewną wspólną dziedzinę zainteresowań i przeżyć. Rodzice powinni ze swym dzieckiem przeżywać powtórnie szkołę i młodość - w takim zdaniu streściłbym najtrafniej może postulat udziału domu w pracy naukowej młodzieży szkolnej.

Pomoc udzielona dziecku w miarę jest dlań z pewnością korzystną: bądź to utrwala lub rozszerza zakres jego wiadomości czy umiejętności, bądź to upewnia go w rezultatach jego pracy i dodaje wiary w siebie. Wszelki jednak nadmiar pomocy wywołać może szkody, które są nieraz większe, niż przy braku wszelkiej pomocy. Chwilowo pojawią się może pozorne, przez rodziców upragnione, wyniki w formie dodatniej noty z danego przedmiotu na „konferencji" lub nawet na „świadectwie", ale poza tym pomoc taka jest wybitnie szkodliwa dla dalszego rozwoju samodzielnego myślenia ucznia.

Są wypadki, gdzie pomoc domowa musi wyjść poza zakres normalny, jaki jej wyżej zakreśliliśmy. Tu należy pomoc dla dziecka, które zaniedbało naukę szkolną z powodu choroby lub jakichś wypadków^ pomoc ma tu na celu zastąpienie


#221


nauczyciela w odnośnych partiach materiału nauczania, przy których nie było ono w szkole. U dziecka leniwego pomoc ma na celu rozbudzenie sfery woli, by skłonić dziecko do inicjatywy, do żywszego procesu myślowego i do wytrwałości w pracy. U dziecka niezdolnego pomoc może polegać jedynie na szukaniu sposobów, za pomocą których dziecko to najprędzej i najgruntowniej mogłoby dojść do opanowania pewnego minimum wiadomości i umiejętności. Byłoby to jednak połączone z krzywdą dla rozwoju osobowości takiego dziecka, gdyby pomoc polegać miała na wyrabianiu mu zadań, na podawaniu mu gotowych rozwiązań i wiadomości, słowem na odbieraniu trudu myślowego. Niestety, zdarza się to, aż nazbyt często!

Pomocy domowej udzielają prócz rodziców tzw. korepetytorowie (korepetytorki) czyli nauczyciele domowi. Stanowią oni zagadnienie wcale poważne w całokształcie nauczania młodzieży i należy się tylko dziwić, że tak cicho o nich w literaturze pedagogicznej.

Mam wrażenie, że liczba dzieci, pobierających korepetycje, jest obecnie, mimo ostrego kryzysu ekonomicznego, znacznie większa, aniżeli w czasach przedwojennych. To zjawisko należy tłumaczyć prawdopodobnie tym, że do szkół powojennych weszły dzieci z najszerszych warstw ludności, nie mające z natury rzeczy w domu atmosfery, odpowiedniej dla normalnego rozwoju duchowego, żyjące w ciężkich warunkach zewnętrznych (np. ciasnota mieszkaniowa) i że wskutek tego dzieci te, zahamowane w normalnym rozwoju, nie mogą podołać wymaganiom stawianym przez szkołę, zwłaszcza na średnim i na wyższym stopniu w szkole średniej. Zapewne i ciężkie stosunki wojenne oraz powojenne, wśród których owe dzieci wzrosły, podziałały ujemnie na organizm i na umysłowość tego pokolenia. Pęd zaś do szkoły średniej, a raczej do uprawnień z nią połączonych wzmógł się dzisiaj do tego stopnia, że rodzice starają się wszelkim sposobem przepchać przez szkołę dzieci nawet zupełnie niezdolne, niedorozwinięte, chore itp. Stąd owa zwiększona potrzeba korepetycji.

Z drugiej strony można stwierdzić większą, niż kiedykolwiek, liczbę osób, udzielających, lub gotowych do udzielania lekcji młodzieży szkolnej. I znów da się to wytłumaczyć ze współczesnych stosunków społecznych, znamionujących się przecież ogólną papueryzacją warstw średnio zamożnych, warstw inteligencji. Nie tylko więc młodzież studiująca, tj. starsza młodzież szkół średnich i uniwersytecka, udziela dziś tych korepetycji jak to dawniej bywało; bierze się dziś do niej bezrobotny



#222


inteligent wszelkiego fachu, samotne kobiety z byle jakim wykształceniem, by zarobić na utrzymanie, urzędnik czy urzędniczka poza biurem, nie dającym im pełnego utrzymania itp. Takie rozszerzenie kontyngentu korepetytorów nie pozostało bez wpływu na, że się tak wyrażę „fachowość" korepetytorów dzisiejszych, a więc i na jakość udzielanej przez nich pomocy. Jest wśród nich za dużo „niefachowych", biorących ten swój zawód lekko, nie czujących wcale ciążącej na nich odpowiedzialności za wychowanie i wykształcenie tych dzieci, z którymi odrabiają lekcje, byle je tylko odrobić i - zarobić.

Trzeba to jasno stwierdzić i uświadomić o tym także rodziców: korepetytor jest współwychowawcą i nauczycielem dziecka wraz ze szkołą i rodzicami; jest jednym z tych czynników, które wpływają na ukształtowanie się struktury duchowej wychowanka, jednym z tych żywych przykładów, które dziecko świadomie czy nieświadomie naśladuje. A jeśli tak jest, to człowiek ten winien posiadać kwalifikacje do tej swojej działalności, to nie byle dyletant może się tego zadania podejmować, to nie byle kogo należy do takiej działalności dopuszczać. Należy być ostrożnym w doborze korepetytorów. Szkoła powinna domagać się, by rodzice porozumiewali się ze szkołą przy przyjmowaniu korepetytorów, jeśli mają być nimi uczniowie danego zakładu. Jeżeli zaś są to osoby postronne, to obowiązkiem takich korepetytorów byłoby stałe porozumiewanie się z odnośnymi nauczycielami szkoły, z której mają uczniów, tak co do materiału naukowego, jak i co do sposobu uczenia. Mają być oni przecież niejako pomocnikami nauczyciela i powinni kontynuować jego pracę nad danym dzieckiem, z którym mają pracować indywidualnie, ale w myśl zamierzeń i metod danego nauczyciela. W przeciwnym razie praca ich częstokroć przynosi szkodę. Najgorszym jest oczywiście, jeśli korepetytor poczyna używać jakichś własnych metod, krzyżując metody szkolne, albo wobec dziecka dyskredytuje szkołę, nastawiając je niechętnie wobec szkoły, a tym samym i wobec pracy w szkole i dla szkoły.

Oczywiście dla pracy dziecka z korepetytorem miarodajne są wszystkie w ciągu poprzednich wywodów wysunięte postulaty. Najważniejszym z nich jest postulat samodzielności dziecka, przeciw któremu korepetycje najwięcej grzeszą (...).


#223


Część VI
METODY WYCHOWANIA W RODZINIE


Wprowadzenie

Problemom wdrażania dziecka do posłuszeństwa i karności poświęcało uwagę wielu myślicieli, pedagogów, psychologów i osób praktycznie zajmujących się wychowaniem dziecka w przeszłości. Zastanawiano się też nad sposobami oddziaływania wychowawczego i zachowania dyscypliny w domu rodzicielskim.

W początkach XX wieku, w znacznej mierze pod wpływem idei „nowego wychowania", nastąpiła wyraźna liberalizacja poglądów pedagogicznych dotyczących stosowania w środowisku rodzinnym metod i środków wychowawczych. W tym też czasie zaczęło dominować już przekonanie o potrzebie odrzucenia kary fizycznej jako środka wychowawczego. Pogląd ten nie był jednak charakterystyczny wyłącznie dla pedagogiki bieżącego stulecia. Świadczy o tym dobrze przytoczony tu tekst Lucyny Mieroszewskiej pochodzący z połowy XIX wieku.

W literaturze i czasopiśmiennictwie pedagogicznym formułowano szereg rad i wskazań praktycznych kierowanych do rodziców dzieci. Taki właśnie charakter mają zamieszczone w tym wyborze fragmenty prac: Marii Hertzberżanki, Jadwigi Rzętkowskiej, Ferdynanda Śliwińskiego, Michała Brandstattera i Ireneusza Kmiecika. Z kolei Katechizm wychowawczy dla rodziców opracowany przez Zjednoczenie Zrzeszeń Rodzicielskich w Polsce (1924-1939) podnosi wartości pedagogiczne oraz formułuje zalecenia oc śnie do postępowania i postaw rodzicielskich w stosunku do dzieci w formie swoistego dekalogu.


#224


Pedagodzy podkreślali potrzebę i znaczenie jednomyślności rodziców w kwestii określenia kierunku wychowawczego rozwoju dziecka. Przypisując ważną rolę wychowawczą właściwej atmosferze środowiska rodzinnego, w szczególności eksponowali stosunek rodziców do dziecka. W tym zakresie uważano, że podstawą działania wychowawczego jest pełna akceptacja, poszanowanie godności i podmiotowości dziecka oraz respektowanie jego praw. Pochodną tych postulatów było podkreślenie roli zaufania w wychowaniu rodzinnym. Dlatego też przy określaniu i doborze metod oddziaływania wychowawczego, przypominano o zjawisku dwustronnego wpływu wychowawczego rodziców i dzieci. Przykład osobisty rodziców i wychowywanie przez kształtowanie tradycji rodzinnych uznawano za najbardziej odpowiednie metody. Ponadto wdrażanie do posłuszeństwa oraz kształtowanie pożądanych postaw i cech charakteru dziecka miało być głównie oparte na środkach perswazyjnych, stawianiu zadań, a także oddziaływaniu łagodnym, odwołującym się do autorytetu rodziców i ich praw przyrodzonych, a także boskich wobec dziecka oraz miłości. Mimo wypracowania, głównie dzięki rozwojowi psychologii, systematycznej metodyki karania i nagradzania, tym środkom wychowawczym przyznawano raczej rolę pomocniczą.

Ważną natomiast rolę przypisywano uczeniu dziecka samokoatroli i przyswajaniu nawyków pracy nad sobą samym. Potrzebę, a nawet obowiązek samowychowania w jeszcze większym stopniu odnoszono do rodziców, rozszerzając ten postulat o konieczność ich samokształcenia pedagogicznego. Obok samokształcenia, wielokrotnie w ówczesnej literaturze zalecano systematyczną pedagogizację rodziców, która miała być prowadzona przez szkoły, kościół, organizacje rodzicielskie, a także instytucje oświaty pozaszkolnej.


#225


Lucyna Mieroszewska, Rady praktyczne o początkowym wychowaniu dzieci. Epoka od 1 do 5 roku, Warszawa 1856, ss. 112-122, 236-242

Prawo natury, prawo moralności, a szczególnie konieczność opieki poddaje dziecię zwierzchności rodzicielskiej; staje się ona świętą władzą od samego Boga pochodzącą, władzą, której żadne socjalne reformy ani osłabić, ani naruszać nie powinny.

Posłuszeństwo dzieci rodzicielskiej władzy jest wskutek tego prawa koniecznością, warunkiem towarzyskiego porządku, główną podstawą moralności rodzin i narodów; jest obowiązkiem ciążącym na sumieniu dziecka; lecz jeżeli moralność wymaga od dzieci bezwzględnego posłuszeństwa rodzicielskiej woli, to ta moralność wymaga ułatwienia dzieciom tegoż posłuszeństwa przez sprawiedliwość rodziców. - Tak jest, rodzice, aby być sprawiedliwymi, dawać powinni możliwe tylko do wykonania rozkazy, a głosząc przeciw winowajcy wyrok potępienia, winni najpierw oceniać powody popełnionego występku, oznaczać według tychże powodów stopień i istotę winy, osądzać czy przewinienie jest złem rzeczywistym, czy dziecię dopuściło się dobrowolnie, czy też błąd jego jest wynikiem słabości wieku, potrzebą natury, lub czynem, który się złym wydaje przez to, iż nam niedogodność sprawia. Podobne ocenienie stopnia i istoty winy zwie się sprawiedliwością, a ta sprawiedliwość jest prawem moralności, które znowu na rodzicach ciąży, jest prawem podobnie jak posłuszeństwo dzieci obowiązującym, prawem, które winniśmy uświęcić w stosunkach towarzyskich, bo żądając moralności od dzieci, na jakiej że zasadzie uwalnialibyśmy od niej rodziców?

Nie wahamy się zatem wyrzec: posłuszeństwo dziecka od postępowania rodziców zależy, stopień jego winy od wyobrażeń, jakie rodzice o złym i dobrym powzięli. Tak jest, widzimy, jak jedno dziecko odbiera chłostę za postępki, które podoba się rodzicom złymi nazywać, chociaż one nic w sobie niemoralnego nie mają, gdy drugie dopuszcza się najniemoralniejszych postępków bezkarnie, dlatego, że rodzice nic w nich nie upatrują złego. Widzimy ile to kar wymierzonych za ruchliwość wieku, za zabłocone obuwie, za niedokładne powtórzenie obcej gramatyki, a ile znowu oszukaństw, krzywd, nikczemności, których sami rodzice przykład z siebie dają, uchodzi dzieciom bezkarnie! Widzimy też dzieci nieposłuszne i krnąbrne mimo kar najsroższych - widzimy uległe i moralne bez bicia



#226


i pokut. Ponieważ posłuszeństwo i moralność dzieci zależy od postępowania i wyobrażeń rodziców, a więc ułatwienie dzieciom posłuszeństwa przez sprawiedliwość sądu, a moralności przez wyrozumienie staje się obowiązkiem rodziców, gdy znowu pogwałcenie uczuć dziecinnych zowie się, podobnie jak pogwałcenie uczucia w każdym z naszych bliźnich, nadużyciem. Dziecię bowiem, mimo swojej podwładności nie przestaje być równym nam człowiekiem, bliźnim, w którego serce wlał Bóg takie same, co i w nas, uczucia, i które nam szanować rozkazał (...).

Dziecię w pierwszym i drugim roku nie będąc zdolne rozumieć powodu rodzicielskich rozkazów i zakazów, uczyło się posłuszeństwa przez zwyczaj; wtedy łatwo je było zniewolić do uległości lub odwieść od złego, oddalając przedmiotu budzącego żądzę, albo oddalając przedmiot żądzy od dziecięcia. Istota czysto bierna, bezmyślna ale podlegająca wrażeniom mieszała się słysząc połajanie ojca lub matki, ale nie umiała zwyciężyć pokusy do złego, ani dobrze postąpić z umysłu. Rozsądek rodziców, konieczność by się ich wola spełniła, zastąpiły w umyśle .dziecka wszelkie inne powody uległości. Z rokiem trzecim stosunek się zmienił, wola rodzicielska stała się wyraźnie określonym prawem, posłuszeństwo dziecka świętą powinnością; teraz się rozpoczęła nauka niesłychanie ważna dla dziecięcia, to jest nauka władania wolą zgodnie z prawem stosowania tej woli do rodzicielskich żądań. Posłuszeństwo, będące dotąd konieczną uległością starszym, zmienia się dziś w dobrowolne ich woli pełnienie (...).

Wielu matkom, a każdemu prawie ojcu zdaje się, że posłuszeństwo dzieci zależy na ślepym dopełnianiu ich skinień, chociażby te dzieciom najprzeciwniejsze być miały, i że każdy wstręt dziecka w dopełnieniu rodzicielskiej woli jest prostym uporem. Widzimy też jak podobne ociąganie dziecka w posłuszeństwie absolutnej woli oburza rodziców; jak często sprowadza na nie wybuch gniewu obrażonej matki, albo chłostę rozgniewanego nie na żarty ojca. Czy można jednak posłuszeństwem nazwać ową machinalną, bezmyślną uległość, jaką widzimy u małp tańcujących, którym mistrz nieustannie zza rękawa pletnią pokazuje. Czyliż ślepe posłuszeństwo bez miłości i zaufania nie jest w dzieciach poniżającą głupotą, albo koniecznością poddania się woli mocniejszego? Czy potrzebny przymus i gwałtowne środki do utrzymania sztucznego posłuszeństwa, kiedy doświadczenie z licznych przykładów zebrane dowiodło, że dziecię może się stać


#227


uległe bez bicia i krzyku, jeżeli rodzice prowadząc je rozsądnie od początku, słuszności tylko wymagają?

Pamiętajmy sobie, że dwa są powody wszelkiego dzieci przestępstwa: pierwszym jest wrodzona skłonność do złego, i wskutek tej skłonności zło popełnione z umysłu, to jest dobrowolne przekroczenie ze strony dzieci słusznego, możebnego prawa, - drugim bezwzględność rodziców, jeżeli ci niepodobieństwa od dziecka wymagają, albo jeżeli złem nazywają to co ich gniewa, a czego w gruncie złem nazwać nie można (...).

Wypada nam zawsze mieć na pamięci, że w stosunkach z maleńkimi dziećmi nigdy nie należy nazywać prawem rozkazów nie podobnych do uskuteczniania, które dopełniać się muszą kosztem cierpienia dziecięcia; bo jeżeli dziecię dozna wielkich przeciwności ze strony rodziców, jeżeli konieczność posłuszeństwa połączy się w jego umyśle z uczuciem cierpienia, jakież się w nim wyrobi przekonanie? Oto: że szczęściem jest samowola, życie żadnym ustawom niepodległe, że prawa moralności są wymysłem rodziców, ku ich wygodzie służącym. Ileż pełnych nadziei synów i córek podobne mniemanie zgubiło!

Cztery są środki zniewalania dzieci do posłuszeństwa: pierwszym jest gdy rodzice możliwe tylko wykonania dają rozkazy, drugim, gdy wzbudzili w dzieciach tak silne przywiązanie, że dziecię przypodobać się im pragnie, trzecim jest zachęcanie dziecka do posłuszeństwa przez pochwałę, czwartym zmuszanie go do uległości przez konieczność.


Zniewalanie dzieci do posłuszeństwa przez sprawiedliwość

Ponieważ dziecię rozumie już nie jeden sposób zakazów i rozkazów naszych, możemy już i powinniśmy przemawiać do jego rozsądku, oznajmiać przyczyny wyroku, a na mocy uczynionego oznajmienia żądać uległości. Gdy rodzice rozkazem nazywają możliwe tylko do dopełnienia wyroki, gdy żądają rzeczy, których powód i korzyść dziecię rozumieć już może, dziecię poddaje mu się zwykle bez oporu. Doznawszy sprawiedliwego zawsze ze strony rodziców obejścia, doznawszy korzyści z okazanego posłuszeństwa ich woli, bądźmy pewni, że to dziecię okaże się już zawsze uległe rodzicom, że samo z siebie uda się do nich po radę w każdym ważniejszym dla siebie wypadku; bo własne doświadczenie lepiej je



#228


o potrzebie uległości rodziców przekona, niżby to uczynić mogły najsurowsze z naszej strony kary.


Zniewolenie dzieci do posłuszeństwa przez miłość

Wola ukochanej osoby jest najsilniejszym na ziemi prawem, miłość ku niej największą do posłuszeństwa pobudką, siłą, która w każdym ziemskim stosunku wiedzie bez przymusu, miłymi czyni ofiary.

Widzieliśmy, jak silna sympatia łączy dzieci i rodziców, jak dziecię pokonuje już przez miłość ku nim złe w sobie skłonności; tą więc silną sprężyną władając umiejętnie, to jest utrzymując ciągłe w dzieciach przywiązanie, może wiele dokazać bez pokut i rózgi, i nie tylko dziecię do największego posłuszeństwa przywieść, ale doprowadzić je do tego, iż samo z siebie żądzę przypodobania się rodzicom okaże.


Jednanie posłuszeństwa dzieci przez zachęcenie

Nagroda, podobnie jak kara, do praw sprawiedliwości została policzona! Zadowolenie wewnętrzne wskutek cnotliwego czynu, podobnie jak wyrzut sumienia, jest głosem natury, najsilniejszą może do cnoty zachętą. Pochwalić zasługę jest - to do większego usiłowania zniewolić. Pochwalmy dziecię, że usłuchało od razu, a jutro usłucha prędzej i dozna wyraźnego zadowolenia z dobrego postępku.

Jednanie posłuszeństwa dzieci siłą konieczności, czyli przymusem legalnym: - dziecię, nie mając o złym i dobrym pojęcia, nie zawsze może zrozumieć, co jest dla niego zgubne lub korzystne; samowola mogłaby je przywieść do zepsucia, albo o niebezpieczeństwo przyprawić jego zdrowie i życie. Stąd wypływa konieczność zmuszania dziecka siłą, ile razy dobrowolnie uskutecznić nie chce rodzicielskiej woli, na zasadzie sumienia i rozsądku oznajmionej. Jeżeli rodzice winni okazać dziecku pobłażanie, gdy o jego zdrowie lub moralność nie chodzi, to znowu gdy idzie o jego posłuszeństwo prawo moralności, lub o jego zdrowie, tam nie można dosyć stałości zachować. Jeżeli rodzice żądają od dzieci spełnienia rozkazów przeciwnych naturze, wtedy opór w wykonaniu rodzicielskiej woli


#229


nie może się nazwać nieposłuszeństwem, kara za nie byłaby niesprawiedliwością, pogwałceniem uczuć.

Nagroda jest nie tylko odpłatą za zasługę, ale środkiem okazania miłości, środkiem udzielenia darów przewyższających zwyczajną należność. Takiej nagrody istotąjest uczucie (...).

Miłość za miłość - to właściwe znaczenie nagrody: tak ją religia pojmować naucza, tak ją rodzice w stosunku swym z dziećmi rozumieć powinni; w tym znaczeniu pojęta nagroda jest nie tylko sprawiedliwą, moralną, ale ma coś boskiego w sobie; taka nagroda ulepsza: bo wznosi uczucie (...).

Rodzice, chcąc być sprawiedliwymi, powinni więc i dzieci nagradzać w sposób właściwy ich zasługom: cnotę nagrodzić miłością, oznakami przywiązania, moralność szacunkiem, zalety obyczajowe okazaniem zadowolenia, pochwałę jaka się za rozsądny postępek należy. A zatem ile razy dziecię okaże dowód rzeczywistej cnoty, jeżeli np. przezwycięży w sobie skłonności, zwróci samo z siebie cudzą własność, okaże się w sporach z rodzeństwem sprawiedliwym, dla bliźnich ludzkim miłosiernym; ile razy powściągnie w sobie chętkę dokuczenia albo pokusę do łakomstwa; ile razy wyzna szczerze prawdę, ile razy zatrzyma w pamięci co rodzice czynić zalecają, i zastosuje się do ich życzenia dobrowolnie, tyle razy na dowody przywiązania, na wyższe szczęście ze strony rodziców zasługuje, - tyle razy okazanie mu tegoż przywiązania właściwe i sprawiedliwe; wtedy uścisk, pieszczoty rodziców, zjednanie jakiejś uciechy, zabawy, a nawet pochwała - nie zepsują dziecka. Lecz jeżeli miłość, zjednanie uciechy właściwą są nagrodą za cnotę, to znowu zastosowanie się do praw moralności, będąc obowiązkiem każdego człowieka, nie może się między cnoty liczyć, i tak jak cnoty nagradzać. Gdy zatem dziecię podziękuje za doznaną przyjemność, gdy się okaże dla innych uprzejmym, łagodnym, dla starszych uprzedzającym, dla słabszych względnym; gdy w postępowaniu okaże umiarkowanie, rozwagę, gdy wykona rodzicielski rozkaz, gdy dopełni każdej zwyczajnej powinności, do zawodu człowieczeństwa i wyłącznego swego położenia przywiązanej, wtedy dopełnia prostego tylko obowiązku, i nie zasługuje na wyższą nagrodę, na dowód uniesienia miłości ze strony rodziców. Powinności nie nagradza się w ten sposób, w jaki się cnotę nagradza: każda powinność jest warunkiem bytu, jest, że tak powiem, opłatą życia i jego korzyści, jest jakby podatkiem z dziedziny moralnej, przez posiadanie której zostajemy w poczet moralnych istot policzeni.



#230


Tu stosowna będzie jedynie pochwała za rozsądek, uznanie dobrego postępku, oznaki zadowolenia na widok godności moralnej - będzie to jakby pokwitowanie należności.

Zalety obyczajowe nie mogąc się nawet liczyć do przymiotów serca, nie zasługują obok nich się mieścić; uczucie, oznaka miłości nie stosowną jest dla nich nagrodą (...).

Widzimy więc jaką względność rodzice zachować winni w oznakach swojej miłości, widzimy jak niewłaściwie gdy nagroda, cnocie jedynie należna, udziela się za obowiązkowe zalety, a co gorzej, i jak niemoralnie jest gdy rodzice obsypują dzieci pieszczotami, oznakami przywiązania, uciechami, darami za przymioty powierzchowne, za wdzięki ciała, za grację ruchów, za jakieś naiwne słówko, za jakiś mimowolny dowcip (...).

Oprócz że niezasłużona nagroda, psuje, i krzywdę prawdziwej zasłudze wyrządza, daje ona jeszcze dzieciom fałszywe wyobrażenie o wartości człowieka, i jad próżności w te młode dusze wlewa. Zepsute pochwałami za zgrabne ubranie, upieszczone za rumianą buzię, za pulchne ciałko, zasypane cukierkami, zabawkami za to jedynie że ładne dziecko nauczy się wielką cenę do powierzchownych zalet przywiązywać, wydadzą się mu one i nadal wyższością, i w końcu je do pogardy innymi i uczucia dumy przywiodą (...).


#231


Maria Hertzberżanka, Znaczenie atmosfery rodzinnej w wychowaniu dzieci, „Nowe Tory" 1906, ss. 679-681

(...) Rodzice, którzy widzą, iż w żaden sposób nie mogą przystosować się wzajemnie, by prowadzić harmonijne życie, stokroć lepiej zrobią, gdy dziecko swe poza dom oddadzą. Wielka krzywda wprawdzie dziać mu się będzie, gdy od najwcześniejszych lat pozbawionym zostanie pieszczot, matki i ojca, lecz mniejsza od tej, jaka by mu się stała, gdyby je zmuszono do oddychania powietrzem przesiąkniętym miazmatami domowej niezgody.

Nie tylko stosunek rodziców względem siebie, ale względem wszystkich domowników, zwłaszcza zależnych, tworzy to, co nazywamy atmosferą domową. Brak w niej pogody, harmonii, wyrozumiałości gasi słoneczność młodych dusz, napawa je goryczą. Cóż gdy do tego dodaje się jeszcze codzienna walka o kawałek chleba!

Niepodobna wymagać, by cała grupa ludzi, żyjących pod jednym dachem, była tych samych przekonań: każda z osób musi mieć swoje własne zdanie, powodem jednak do nieporozumień domowych bywają zazwyczaj nie różnice poglądów, lecz te codzienne, drobne zdarzenia, bez wagi żadnej, które ze wspólnego życia zrobić mogą piekło burzliwe.

Dusza dziecka jest niezwykle wrażliwa, wspomnienia lat dziecinnych pozostawiają w niej niezatarte ślady, ślady drogocenne jak klejnoty, lub przykre jak mara senna. „Dom niechaj się stanie schronieniem duszy dziecięcej, nie tylko ciała!" powiada Ellen Key, a stanie się nim tylko wtedy, gdy wśród rodziny zapanuje atmosfera słoneczna, pełna prostoty i świeżości, „gdy, jak powiada autorka dalej, dzieła sztuki i książki, domowe zwyczaje powszechne i świąteczne, zajęcia i rozrywki dadzą wyobraźni dziecięcej pobudkę i spokój, jasne kontury i zasadniczą barwę". Trzeba otoczyć dziecko ciepłem serdecznym, pielęgnować duszę jego, jak wątłą roślinkę, strzec serce od wyziębienia. Despotyzm lub obojętność rodziców na objawy czułości dziecinnej, konwenanse panujące w domu krępują dziecko, obrażają delikatne jego uczucia tak, iż staje się ono skryte i dzikie, a raz zabite uczucie już nie odżyje.



#232


Równie winni nieszczęścia swych dzieci są i ci rodzice, którzy przesadzając w swej miłości starają się odsunąć od dziecka wszelką przykrość. Otaczając je atmosferą sztuczną, tworzą z nich oś główną, na około której obracać się muszą interesy wszystkich domowników. Takie dzieci wypieszczone, przyzwyczajone, by im ulegano, by uwzględniano każdy ich kaprys, stają się samolubne i niezdolne do życia.

Jeszcze gorszą w swych skutkach jest atmosfera rodzinna, przesiąknięta konwenansami, gdzie rodzice wyrobili sobie pewien ideał człowieka zastosowany do poziomu ich pojęć i „na jeden model kują dusze młode, by wszystkie były do siebie podobne, jak pieniądz w jednej wybity mennicy. I wyrastają chłopcy, powiększając zastęp „złotej młodzieży", a dziewczęta na bezduszne lalki salonowe, którym „łkać nie wolno i nie wolno kochać. Nie wolno myśleć ni mieć marzeń sennych".

Chcąc dzieci wychować na ludzi w prawdziwym tego słowa znaczeniu, trzeba odrzucić raz na zawsze wszelką sztuczność, nie usuwać z ich drogi trudu i cierpień, właściwych każdemu wiekowi, ale miłością rozjaśniać i słodzić przykrości życia. Trzeba dać dzieciom swobodę działania, umiejętnie kierując ich popędami, by wszystkie ich zamiary i usiłowania poszły gościńcem jasnym i szerokim. Trzeba je wspierać doświadczeniem, ale czynić to oględnie, by ich szlachetnych popędów, zapału do postępu nie zniszczyć w zaraniu (...).


#233


Jadwiga Rzetkowska, Posłuszeństwo i karność w wychowaniu domowym, „Wychowanie w Domu i Szkole" 1910, ss. 869-880


Zagadnienie to stanowi dotychczas słabą stronę praktyki wychowawczej, podobno, jeśli wierzyć mamy pewnym głosom, słabą stronę wychowania w naszym społeczeństwie: przypisują nam przecież z jednej strony nadmiernie wybujały indywidualizm jednostek, z drugiej - brak osobników prawdziwie samodzielnych, świadomie i celowo żyjących; to ostatnie zresztą zdanie życie potwierdza, niestety, na każdym kroku. Czy cechy te jednak są właściwością naszego wyłącznie społeczeństwa? Nad tym można by się jeszcze zastanowić, nie ma natomiast wątpliwości, iż są rzeczywiste i że pozostają w ścisłym związku z wychowaniem domowym, w szczególności zaś z kwestią posłuszeństwa i karności. Dlatego też pożądane są wszelkie głosy, mogące się przyczynić do rozjaśnienia tej sprawy, wszelkie uwagi, dopomagające do ustalenia w tej mierze zasad wychowawczych, sięgających w sam głąb rzeczy i zastosowanych do istoty dusz dziecięcych.

W tej też myśli zamieszczamy tutaj szereg uwag, nie wyczerpujących bynajmniej w całej pełni tego zagadnienia, opartych natomiast na poglądach wychowawczyń, matek, a więc osób, odczuwających bardzo silnie i bezpośrednio całą ważność i trudność tej sprawy.

Poglądy na zagadnienie karności i posłuszeństwa przedstawiają całą skalę najsprzeczniejszych i wzajemnie wyłączających się zdań, począwszy od teorii „ślepego posłuszeństwa", aż do najbardziej liberalnych poglądów, uwzględniających rzekomo „indywidualizm" a właściwie samowolę dziecięcą poglądów, będących echem niedawnych, lecz już po części przebrzmiałych teorii wychowawczych.

W każdym razie ogólnie chyba uznana jest zasada, iż posłuszeństwo i karność są z jednej strony jedynym warunkiem oddziaływania wychowawcy na dziecko, z drugiej - niezbędnym środkiem wyrobienia w wychowankach karności wewnętrznej i panowania nad sobą.

Niedoświadczone matki, mające nieposłuszne i niekarne dzieci, pocieszają się myślą, iż nieposłuszeństwo to, jako dowód silnej woli, nie chcącej się poddać cudzym rozkazom, stanowi wprawdzie pewną trudność i niewygodę dla matki, lecz nie jest szkodliwe dla kształtowania się charakteru dziecka, gdy dojdzie ono bowiem



#234


do pewnego stopnia rozwoju umysłowego, silna wola, kierowana rozumem, uchroni je od błędów, popełnianych obecnie wskutek nieposłuszeństwa. Głębsze wmyślenie się w tę sprawę wykaże jasno błąd powyższego rozumowania: jednostka, nie przywykła od najmłodszych lat do podporządkowania swych popędów i zachcianek pewnym prawom i zasadom moralnym, niezdolna będzie w wieku dojrzałym do opanowania instynktów swych i pożądań nawet w imię uznanych za słuszne praw i przepisów moralności; nabyte przez wychowanie zasady będą dlań tylko suchą teorią, nie wpływającą bynajmniej na czyny, jedynie bowiem wyrobiona we wczesnym dzieciństwie karność wewnętrzna i umiejętność panowania nad sobą doprowadzić może do wytworzenia silnej woli, polegającej na podporządkowaniu niższych instynktów i pożądań motywom wyższym, idealnym.

Najważniejszym źródłem błędów wychowawczych w omawianej przez nas dziedzinie jest, często spotykany, może nie zawsze uświadamiany przez matki pogląd, iż posłuszeństwo jest jak gdyby kwestią wygody lub niewygody matki i jednocześnie przeoczanie jego znaczenia dla kształcenia charakterów dziecięcych. Z tego wynika, iż dla wywołania posłuszeństwa daleko częściej stosowany jest system chwilowego zapobiegania nieposłuszeństwu groźbą, karą lub prośbą, daleko zaś rzadziej konsekwentna na szerszą skalę obmyślana metoda postępowania z dziećmi. Wiemy przecież to dobrze, że tylko celowe, oparte na świadomej myśli pedagogicznej działanie, może dać pomyślne wyniki i kształcąco wpływać na charakter wychowańców, wszelkie zaś odruchowe, mniej lub więcej uczuciowo zabarwione sposoby, nie mają w najlepszym razie innego skutku nad chwilowe zapobieżenie nieposłuszeństwu, nie usuwając wcale ani wewnętrznej jego przyczyny ani też nie tworząc przyzwyczajenia do posłuszeństwa.

Najgłębszym i zarazem najtrudniejszym zagadnieniem posłuszeństwa i karności jest zajęcie przez wychowawców stanowiska przedstawicieli prawa moralnego, zdanie ich musi być dla dziecka tym, czym dla człowieka dojrzałego jest poczucie moralne, sumienie. Rozkaz lub zakaz wychowawców nie powinien być dla dziecka wyrazem ich chwilowej chęci, podlegającej krytyce, lecz przejawem pewnego wyższego stałego prawa, konieczności moralnej, której należy się poddać. Dziecko, tak jak każdy człowiek, ma pewną skłonność do poddawania się prawom ogólnym, obowiązującym dla wszystkich. Wiemy wszyscy z doświadczenia, iż dziecko okaże się daleko skłonniejsze do posłuchania nas, gdy zamiast rozkazu lub zakazu, zwróconego bezpośrednio przeciwko jego woli „zrób to" lub „nie czyń


#235


tego", użyjemy formy innej: „tak nie należy robić" lub „trzeba postępować tak i tak", wtedy ta forma ogólnego prawa pozostawia dziecku pozorną swobodę zastosowania się do niego i nie rani jego poczucia niepodległości, które wiele dzieci posiada w znacznym, czasem nawet wygórowanym stopniu, występującym jako zdecydowana samowola. Dzieci niejednokrotnie same wskazują nam tę drogę, gdy ustępując po pewnym oporze naszej woli, starają się z honorem, dając nam do zrozumienia, iż ustępują wprawdzie, lecz z własnej woli, uznając słuszność naszych żądań, a przecież nie chodzi nam wcale o przełamanie uporu dziecka naszym własnym uporem, lecz o wyrobienie w nim zdolności poddawania się uznanym za słuszne prawom moralnym, im częściej zaś dziecko dokona z naszą pomocą tego protestu, tym prędzej ukształtują się w jego duszy drogi karności wewnętrznej.

Metoda wprowadzania praw moralnych jako motywów posłuszeństwa jest właśnie objawem owej świadomej i celowej metody wychowawczej, gdy tymczasem owo tak częste odwoływanie się do gróźb, wykonywanych lub nie, owe wezwania: „zrób to dla mnie", „zrób, jeśli mnie kochasz" itp. nie tylko nie osiągają zamierzonego celu, wywołując najwyżej powierzchowne posłuszeństwo, lecz po bardzo prędkim czasie obojętnieją zupełnie dla dziecka, utwierdzając je, przeciwnie, w przyzwyczajeniu nieliczenia się ze zdaniem wychowawcy.

Wychowawca, który był tak szczęśliwy, iż umiał zająć względem dziecka podobne stanowisko przedstawiciela prawa, może stopniowo zmniejszać liczbę wydawanych rozkazów i zakazów, ograniczać swoją interwencję w miarę jak zasady i prawa ugruntowują się i dojrzewają w umyśle dziecka, tworząc tam cały gmach wskazań moralnych i wewnętrznej karności. Na tej też jedynie drodze można dość wcześnie uświadomić dziecku wewnętrzne zadowolenie z odniesionego nad sobą zwycięstwa, obudzić w nim jak mówi w swej pięknej książce Charlotte M. Mason pt. Wychowanie domowe „pragnienie posłuszeństwa wbrew pokusom samowoli".

Nie będziemy chyba w błędzie, twierdząc, iż jedna z główniejszych przyczyn braku karności i posłuszeństwa u dzieci tkwi właśnie w nieumiejętności zajęcia przez wychowawców tego stanowiska, nieumiejętności, wynikającej z braku opanowania siebie, z niedostatecznego wmyślenia się w nasz stosunek do dzieci, z pewnej bezplanowości wychowania. Nie należy jednak przypuszczać, iż owo poddanie się prawu moralnemu ze strony dziecka, nawet przy idealnym zachowaniu warunków przez wychowawcę, następuje zawsze, lub choćby często; przeciw-



#236


nie, zdajemy sobie najzupełniej sprawę, iż metoda ta może zawodzić, albo przez czas jakiś, dopóki nie trafimy nią do przekonania dziecka, lub nawet stale przy pewnych, utrudniających zadanie stronach charakteru dziecięcego. Znamy przecież wszyscy dzieci o silnie rozwiniętym uczuciu niepodległości, oporne z zasady wszelkim prawom ograniczającym ich chęci, choćby je nawet uznawały za słuszne; znamy inne, które czy to wskutek żywości usposobienia, czy przeciwnie z powodu ospałości, braku energii lub słabej pamięci nie mogą się oprzeć pewnym pożądaniom, zachciankom, popychającym je do przekroczenia zakazów, którym z trudnością przychodzi wypełnianie poleceń sprzecznych z ich popędami. Jest prócz tego cały okres wczesnego dzieciństwa, gdy wskutek zbyt niskiego rozwoju umysłowego dziecka wychowawca nie może odwoływać się do praw postępowania, lecz musi działać bezpośrednio na wolę dziecka. Wtedy to właśnie występuje na jaw wola i znaczenie karności zewnętrznej, wymagania bezwarunkowego posłuszeństwa.

Już od najmłodszych lat dziecka zaprawiamy je do karności przez wpajanie szeregu przyzwyczajeń w zakresie zarówno życia fizycznego jak moralnego; w miarę wzrastania dziecka otwiera się cała dziedzina życia domowego, gdzie posłuszeństwo powinno być, że się tak wyrażę „automatyczne", tj. oparte na przyzwyczajeniu. Należą tu wszelkie codzienne czynności, jak mycie, ubteranie, składanie swych rzeczy i zabawek, udawanie się na spoczynek, zamykanie za sobą drzwi itp.; tutaj wydany rozkaz powinien być jedynie przypomnieniem, mieć znaczenie powołania przyzwyczajenia do stanu czynnego, jak naciśnięcie dzwonka, wywołując niezmiennie zjawisko dzwonienia. Wiemy jednak, jak często to, co tak łatwo opisać się daje jako automatyczna reakcja, w rzeczywistości okupywana bywa szeregiem drobnych utarczek, kilkakrotnie powtarzanych poleceń itp. zjawisk, wyprowadzających matkę z równowagi a w dziecku wytwarzających przyzwyczajenie do ...nieposłuszeństwa. Jedynym środkiem zapobieżenia złu będzie drobiazgowe wniknięcie w jego warunki, użycie wszelkich wysiłków dla wykorzenienia złego przyzwyczajenia, choćby ono na pozór nie wydawało się bardzo szkodliwe, gdyż „obowiązek może być drobnym, ale przyzwyczajenie do spełniania go jest niezmiernie ważne".

Te wszystkie przyzwyczajenia, stanowiące niejako szkołę karności wytwarzają podstawę, na której wzrasta przyzwyczajenie do posłuszeństwa, oparte na przekonaniu, iż rodzice - wychowawcy stanowią tyładzę, której bezwarunkowo


#237


poddać się należy. Nie chcemy bynajmniej szerzyć zasady ślepego, bezmyślnego posłuszeństwa, lecz zaznaczamy z naciskiem, iż takie odwoływanie się do karności zewnętrznej stanowi z jednej strony okres przygotowawczy do świadomego posłuszeństwa pewnym sprawom, z drugiej -jest niejako środkiem ostatecznym względem dzieci bezwzględnie samowolnych, z trudnością poddających się przepisom moralnym lub niezdolnych do opanowania się wskutek słabości charakteru, przy tym uważamy, iż umiejętność poddawania się pewnej karności stanowi pierwiastek wysoce kształcący dla charakteru dziecka w myśl starej, lecz zawsze słusznej zasady: „kto nie umie słuchać, ten nie będzie umiał rozkazywać"; nie chodzi nam w tej chwili o rozkazywanie innym, lecz samemu sobie, swym instynktom i popędom w imię wyższych zasad moralnych czyli o wytworzenie karności wewnętrznej. Dodać jeszcze musimy, iż o ile wychowawca dzięki poważnemu i subtelnemu sposobowi postępowania stanie na wyżej scharakteryzowanym stanowisku przedstawiciela prawa, okoliczność ta odejmie jego interwencji charakter pewnej przemocy, przymusu i wymaganie poddania się jego woli nie będzie prowadziło do wyrobienia „ślepego posłuszeństwa", które przejmuje nas takim wstrętem jako synonim bezmyślnej tresury, zabijającej w duszach dziecięcych wszelką samodzielność, będącą niezbędnym warunkiem silnego charakteru.

Wszystkie, nakreślone wyżej zasady mogą spotkać się z zarzutem, iż stanowią one teorię, trudną do wprowadzenia w życie, a wszak celem uwag naszych miało być praktyczne rozważenie kwestii, niepokojącej umysły wielu myślących matek i niepokojącej słusznie, gdyż większość ich nie może się, niestety, pochwalić pomyślnym jej rozwiązaniem; stwierdzają to z jednej strony ciągle powtarzające się narzekania, iż „nie ma już posłusznych dzieci", z drugiej przerażająco szczupła liczba młodzieży o karnej i wyrobionej woli.

Niestety, zasady wychowania nie dadzą się ująć w formę jedynych praktycznych przepisów, zbyt skomplikowane składniki wchodzą tu w grę: różnorodne okoliczności życia, nieskończenie zmienne pierwiastki duchów ludzkich, wśród których rozgrywa się ta walka o dobro, o piękność dusz, pozwalają zaledwie rzucić zarys wskazówek, ogólny plan postępowania, pozostawiając wypełnienie tych niejasnych konturów intuicji i rozumowi wychowawców, w przypadku zaś omawianym - tej naturalnej kierowniczki wychowania domowego, jaką jest matka; matka bowiem prawie wyłącznie dzięki ciągłemu przebywaniu z dzieckiem wytwarza ową atmosferę, w której albo zanika karność domowa, albo też powstaje stosunek,



#238


oparty na serdecznym zaufaniu a jednocześnie na przekonaniu o potrzebie posłuszeństwa.

Lecz dlaczegóż tak mało mamy dobrych wychowawczyń? Matek, odczuwających intuicyjnie duszę dziecka, umiejących zastosować w każdej chwili zasadę wychowawczą dla potrzeb jego indywidualności? Dlaczego tak mało młodzieży opanowanej wewnętrznie o ustalonej równowadze moralnej?

Dlatego może, iż sprawa wychowania wymaga, aby wkładano w nią całą duszę, że wychowanie jest nie tylko nauką, pewną sumą wiedzy teoretycznej, ale i sztuką i jak każda sztuka, wymaga poświęcenia sobie najlepszej cząstki istoty duchowej, żąda ciągłego doskonalenia się dla niej. I dlatego wychowanie domowe dopóty nie stanie na wysokości swego zadania, dopóki wszystkie matki nie zrozumieją, iż jednym z najważniejszych warunków pomyślnej pracy wychowawczej jest nieustanna czujna praca matki nad sobą zarówno moralna jak umysłowa, baczność na każdy krok, każde słowo, utrzymanie równowagi nerwowej, decydującej nieraz o stosunku matki do dziecka, jednocześnie zaś jasne uświadamianie sobie w każdej chwili całokształtu metody wychowawczej i stosowanie do niej każdego poszczególnego postąpienia.

Może nie będzie zbytecznym rozpatrzenie na tym miejscu niektórych metod postępowania i ich wartości, pewnych warunków niezbędnych do pomyślnego rozwiązania zajmującego nas zagadnienia.

W pierwszych latach dzieciństwa niezmiernie często stosowany bywa dla wywołania aktu posłuszeństwa system niewinnych wybiegów, których podstawą jest odwrócenie uwagi dziecka od niepożądanego popędu i skłonienie go do wypełnienia danej czynności. Dzieje się to najczęściej w przypadkach stale powtarzającego się oporu przy wykonywaniu codziennych czynności, jak jedzenie, mycie, ubieranie, udawanie się na spoczynek itp. Kilkuletni chłopczyk od pewnego czasu protestuje gwałtownie przeciwko czynności wieczornego mycia, rozbierania itd. „dziś on mi na pewno zrobi niespodziankę i grzecznie się położy", monologuje matka i wychodzi do sąsiedniego pokoju w oczekiwaniu rezultatu, który w rzeczy samej okazał się pomyślny, nazajutrz dziecko samo zaproponowało zrobienie „niespodzianki", po dniach paru kaprysy zostały zapomniane, złe przyzwyczajenie nie wytworzyło się. Zapewne każda matka mogłaby ze swej praktyki wychowawczej przytoczyć dużo podobnych przykładów również pomyślnym uwieńczonych skutkiem, wymienić całe szeregi środków pomocniczych, jak lalki, pieski, koniki,


#239


ptaszki patrzące przez okno na grzeczne dziecko itp. Wybiegi takie nie wyrządzają dziecku szkody, powstrzymać nawet mogą wytworzenie się złego przyzwyczajenia. Jedyną ich wadą jest to, że stanowią one tylko chwilowy sposób, powstrzymujący zły objaw, lecz nie dają nic więcej, nie wywierają kształcącego wpływu na charakter dziecka, podobne są lekarstwa, które usuwa wprawdzie objaw choroby, lecz nie zapobiega jej przyczynie. Dlatego też należy sposoby te ściśle ograniczać i w ogóle stosować je tylko do małych, paroletnich dzieci, niezdolnych jeszcze do zrozumienia pewnych praw postępowania; w przeciwnym razie mogą one wywołać tylko utrudnienie.

Godną natomiast zalecenia jest metoda czynienia dzieciom drobnych ustępstw, chętnego spełniania ich próśb, a nawet niewinnych zachcianek; to wyradza w dziecku pewną uległość, gotowość do spełniania nawzajem zleceń wychowawców i w ogóle wytwarza pogodę w stosunku dziecka do matki. Dzięki temu uchronimy się również od przybrania w oczach dziecka charakteru osoby ograniczającej jego swobodę, co zdarza się nieraz, psując bezpowrotnie harmonię stosunku matki i dziecka i doprowadzając je do mniej lub więcej ostrych buntów a czasem do wybiegów i obłudy. Warunkiem uniknięcia tego objawu jest możliwe ograniczenie liczby rozkazów i zakazów, sprowadzenie ich do rzeczy najkonieczniejszych i unikanie, zwłaszcza u dzieci młodszych i skłonnych do nieposłuszeństwa, rozkazów nie mających znaczenia wychowawczego, wywołujących w dziecku chęć oporu, pamiętajmy bowiem, że każda utarczka mniej lub więcej gwałtowna wyprowadza zawsze dziecko z równowagi nerwowej, wywołując cały szereg nieporozumień i przykrości. „Każdej z nas wiadomym jest dobrze", mówi nam jedna z matek, „że charakter dziecka najlepiej rozwija się w łagodności, pokoju i zgodzie. Starajmy się wytwarzać w około niego atmosferę pogody i dobrego humoru, tj. stawiajmy je w warunkach, wśród których jest ono uleglejsze, a my spokojniejsi. Zdaje mi się, iż tu właśnie leży jedna z tajemnic karności i posłuszeństwa".

Strzec się jednak musimy, aby tej zasady, pewnej uległości i stosowania się do dzieci, nie doprowadzić zbyt daleko. Znany nam jest wypadek, gdy matka w najlepszej chęci uszanowania indywidualności dziecka nie wydała żadnego polecenia ani zakazu bez wyczerpującego umotywowania, co w dziesięcioletnim już obecnie chłopcu wyrobiło istotnie chorobliwą sprzeczność usposobienia, połączoną z wymaganiem obszernego uzasadniania, najdrobniejszego nawet polecenia.



#240


O ile dziecko posiadło już pewne przyzwyczajenie do posłuszeństwa, możemy a nawet powinniśmy od czasu do czasu uzasadniać nasze żądania, gdyż w ten sposób przyczyniamy się do rozwoju dziecka i tworzenia się w jego umyśle podwaliny przyszłych praw moralnych, przesada jednak w tym kierunku rychło doprowadza do wręcz niepożądanych wyników.

Zdarzają się jednak dzieci, które nawet przekonane o słuszności żądań wychowawców nie chcą się im poddać przez istniejący w nich duch przekory, lub też poddają się z trudnością. Rozumna jednak matka może zawsze trafić do ich umysłów drogą najbardziej zgodną z ich charakterem. „Najwięcej trafia moim dzieciom do przekonania", mówi jedna z matek, przypominane im od czasu do czasu prawo życiowe, że każdy człowiek, dziecko czy dorosły, należeć musi do pewnej organizacji społecznej większej lub mniejszej i podlegać musi pewnemu porządkowi, którego wykonania pilnuje jeden człowiek.

Taką organizacją jest szkoła, gdzie wszyscy uczniowie muszą słuchać nauczyciela i podlegać pewnemu z góry nakreślonemu rygorowi; taką samą jest fabryka czy biuro, gdzie rządzi majster lub szef; taką- załoga okrętowa, podwładna kapitanowi, taką wreszcie rodzina i dom, gdzie ster trzymają rodzice i oni nadają prawa, a te muszą być wykonywane bez apelacji przez wszystkich domowników, a więc i przez dzieci.

Podobnych przykładów można dzieciom przytoczyć więcej, a ponieważ są one wzięte z życia, dzieci je łatwo rozumieją i uznają za słuszne.

Nie należy się łudzić, iż takie przemówienie zmieni z gruntu nieskłonną do karności naturę dziecka; pocieszajmy się jednak myślą, iż każdy akt posłuszeństwa, zwłaszcza dokonany chętnie i z przeświadczeniem o jego potrzebie, pozostawia pewne ślady w umyśle dziecka i tworzy przyzwyczajenie do posłuszeństwa.

Aby jednak takie stanowisko matki było możliwe, musi ona bardzo czuwać nad sobą i strzec się wydawania zakazów i poleceń nieoględnych, niedostatecznie przemyślanych, nie chcąc narażać się na konieczność ustępowania przed naleganiem dzieci. O ile nie szkodzi powadze matki wyjątkowe, nader rzadko przytrafiające się cofnięcie polecenia wskutek próśb dzieci, o tyle podkopuje jej autorytet częste stosowanie tej metody postępowania. Wyjątek od zasady może mieć nawet pożądany skutek: wdzięczność dzieci za zrobione im ustępstwo, stałe zaś stosowanie zasady ustępowania wyłącza wszelką możliwość posłuszeństwa ze strony dziecka.


#241


Z dziećmi starszymi i bardziej rozwiniętymi próbować możemy z korzyścią metody odwoływania się do własnej ich decyzji w wypadkach pewnego z ich strony oporu, wiele matek twierdzi, iż w takich wypadkach dzieci zawsze zwracają się po radę do matki, poddają się zatem jej woli, dając zarazem dowód zaufania. Nie zawsze jednak tak bywa. Wtedy, przy sprzyjających okolicznościach, matka ma niejednokrotnie sposobność przekonania dziecka, jak słuszne i pożyteczne dlań było jej żądanie; trzeba tylko, aby zbyt silnie nie podkreślała swego zwycięstwa i nie upokarzała dziecka wymówką, gdyż przez takie postąpienie zniszczyć może wzbierającą w jego sercu ufność. Poniższy przykład lepiej może wyjaśni naszą: dziewczyna dziesięcioletnia upiera się wbrew woli matki, iż odbędzie codzienną letnią przechadzkę bez obuwia i pozostawiona własnej decyzji postępuje zgodnie ze swym zamiarem, już po krótkim czasie matka spostrzegłszy, iż dziecko z trudnością stąpa po ostrym ściernisku, przez które przechodzić wypadło, łagodnie proponuje mu powrót do domu lub (w innym wypadku) prosi jedno z obecnych dzieci o przyniesienie pozostawionego w domu obuwia. Dziecko nie słyszy tu z ust matki żadnej wymówki, żadnego podkreślenia swego tryumfu w rodzaju „a widzisz! mówiłam, że tak będzie" i przekonywa się dowodnie, iż matce nie chodzi bynajmniej o „postawienie na swoim", lecz o jego wyłączne dobro i wypadek taki na pewno silniej na nie podziała, niż cały szereg mniej lub więcej ostrych napomnień.

Wszystkie powyższe przykłady, których najważniejszą zaletę stanowi to, iż są wprost z życia zaczerpnięte, nie mogą tworzyć przepisów postępowania, gdyż ono zawsze w najdrobniejszych szczegółach stosować się musi do właściwości umysłu i charakteru dziecka, dlatego też jedynie intuicja wychowawcy, poparta gruntowną znajomością natury dziecka, stworzyć może metodę postępowania, zdolną wydobyć i rozwinąć w jego duszy złożone tam najszlachetniejsze pierwiastki ducha ludzkiego.

Lecz aby wybrać taki sposób postępowania, ową „lepszą cząstkę" pracy wychowawczej, jedynie odpowiadającą naturze ludzkiej, a więc i dziecięcej, należy zrozumieć, iż wychowanie jest pracą ciężką, lecz za to mogącą pochlubić się wynikami, do jakich żadna inna praca w świecie doprowadzić nie może - gdyż z nimi są: budzenie i kształtowanie dusz ludzkich w myśl najwyższych ideałów, dawanie ludzkości jednostek, wiodących jaku udoskonaleniu.



#242


Ferdynand Śliwiński, Oddziaływanie wychowawcze na młodzież w wieku szkolnym i rady dla rodziców i nauczycieli, Warszawa - Łódź - Kraków 1926, ss. 30-32, 81


Całe postępowanie rodziców względem dziecka powinno być nacechowane miłością, ale bez zbytecznej czułostkowości; niech będzie, o ile możności, zawsze jednolicie pogodne i pełne dobroci oraz wyrozumiałości, a bez nieuzasadnionych wybuchów czułości (...).

Z drugiej strony objawy niezadowolenia z postępków dziecka nie powinny nigdy przybierać form gniewu, lecz ograniczać się do pewnego rodzaju cichego smutku i ubolewania. Byłoby rzeczą bardzo pożądaną, aby kary tak niejednolicie i błędnie stosowane zazwyczaj w domach rodzicielskich, mogły się ograniczyć do rzeczowych, poważnych i bez jakiegokolwiek wzburzenia uczuciowego robionych uwag i wyjaśnień jednego z rodziców. Ważniejsze przekroczenia mogłyby pociągać za sobą obok wyjaśnień wobec obojga rodziców ewentualnie także rodzaj upomnienia i przestrzeżenia, a powtarzającym się mimo wszystko wykroczeniom dzieci można by zapobiegać bez używania nazwy „kara" odmową przyjemności tego samego rodzaju i z tej dziedziny, której dotyczyło przekroczenie^ przy czym serdecznie, lecz stanowczo należałoby dziecku wyjaśnić, że wobec nadużycia swoich praw w tym lub owym wypadku musi sobie odmówić przyjemności celem zadośćuczynienia. Taka kara może być darowana w pewnej części lub całości, o ile dziecko okazuje widoczną skruchę i daje nadzieję stanowczej poprawy. Straszenie karą w dodatku, jak to często bywa, niewykonalną, lub niekonsekwentne jej odraczanie, względnie darowywanie, a co gorsza nie wykonanie kary pomimo zapowiedzi jest bezwzględnie szkodliwe i z racjonalnego oddziaływania wychowawczego powinno być wykluczone, pociąga bowiem za sobą w duszy dziecka olbrzymie szkody moralne i paraliżuje wszelkie oddziaływanie wychowawcze niemal zupełnie. Celem wysubtelnienia i pogłębienia uczucia miłości dzieci względem rodziców można od czasu do czasu zażądać od dziecka, aby coś nadprogramowego wykonało lub czegoś sobie odmówiło dla przyjemności względnie wygody i dobra rodziców. Oczywiście nie można tego środka wychowawczego nadużywać i nie należy tego robić w formie kategorycznego, surowego nakazu. Nie mam tu na myśli poleceń, które dziecko otrzymuje do wykonania w codziennym trybie


#242


życia dla dobra rodziny, lecz owe szczególne wypadki, w których dziecko powinno odczuć, że stosując się do życzenia ojca lub matki, sprawia mu tym samym przyjemność i daje dowód przywiązania. Są to wypadki, zbliżające się rodzajem i charakterem do typu drobnych usług grzecznościowych, do których spełniania z biegiem czasu kochające dziecko samo poczuwać się będzie (...).

Dom rodzicielski powinien być dla dziecka świątynią, a postępowanie rodziców wzorem naj idealniej szego postępowania (...).

Dom rodzicielski w przeciwieństwie do szkoły ma możność ujęcia całokształtu życia dziecka, kształtowania go i doskonalenia w miarę potrzeb i możności. Dłuższy w porównaniu ze szkołą okres czasu, w ciągu którego dziecko przebywa w domu rodzicielskim, szerszy i wszechstronniej szy zakres oddziaływań wychowawczych oraz wyższy stopień zaufania, jakim dziecko darzy rodziców, wszystko to wskazuje na dom rodzicielski jako pierwszy, naturalny i najważniejszy czynnik wychowawczy w życiu dziecka, tym wyższy od szkoły, że tam kształcą się i urabiają równocześnie setki dzieci, w domu zaś najwięcej kilkoro. Nadto rodzice mają możność poznać dziecko jak najbardziej szczegółowo i dokładnie pod każdym względem, rozumieją i czują, jak nikt inny, wszystkie jego skłonności i wahania duchowe, choć zdarza się, że rodzice nie dostrzegają własnych wad w swoich dzieciach, albo też wady te zanadto skłonni są wyolbrzymiać (...).



#244


Michał Brandstatter, Z doświadczeń rodziców i nauczycieli, Książnica Atlas, Lwów - Warszawa 1932, ss. 33-34


Nie mów dziecku

Mogłyby się rodzić wychowane dzieci, gdybyśmy rodzice byli wychowani.

Goethe


Kiedy z dzieckiem swoim mówisz, nie mów mu nigdy: Za mały jesteś na swój wiek.

Ani: nerwowy jesteś, jak twój ojciec.

Ani: Do tego brak ci zdolności.

I nie mów mu: jesteś najgorszym dzieckiem, jakie istnieje.

Ani: Z ciebie nic nie wyrośnie!

Ani: jesteś złym dzieckiem!

I wtedy nawet tak nie mów, kiedy źle postąpiło. Powiedz mu raczej: Co zrobiłeś, jest złe.

Nie mów dziecku, kiedy zabierze się do jakiejś pracy: Lepiej, byś wcale nie zaczynał!

Ani: Jak ty niedołężnie zabierasz się do tego!

Ani: Ty zawsze wszystko lekko bierzesz. Dla ciebie wszystko zawsze łatwe.

Ani: Ciebie tylko głupstwa zajmują. Udajesz tylko, że coś robisz!

Pomnij! Zadaniem naszym jest rozsądnie wzmacniać i potęgować siły żywotne naszych dzieci. A ty osłabiasz je, tak nierozsądnie do dziecka mówiąc.

I grzech popełniasz, mówiąc mu: Naszej rodzinie brak w tym kierunku zdolności.

Nie mów też: Ach, ty nie masz szczęścia. Tobie nic się nie uda.

Ani: Odechciewa się wszystkiego człowiekowi, kiedy na ciebie patrzy!

Ani: O, ciebie trzeba ostro, „krótko" wziąć. Za dużo masz swobody!

Pomnij! Takie słowa działają sugestywnie. Całe życie dziecko cierpieć może wskutek takich nierozważnych powiedzeń i onieśmielone, nie zdobędzie się nigdy


#245


na żaden czyn. I lękiem napawa je każda praca, którą by zresztą, niezniechęcone i odpowiednio pokierowane, z pewnością wykonać potrafiło. Bądźcie ostrożni w swych powiedzeniach! Wyrządzacie nimi dziecku krzywdę większą, niż przypuszczacie, i zło powodujecie, często nie dające się naprawić.

Nie mów nigdy: Moje dziecko nigdy nie kłamie. Powiedzeniu temu można by słuszniej przeciwstawić powiedzenie: Każde dziecko kłamie. - Fantazja dziecka tak jest żywa - (obserwuj je tylko podczas zabawy!) - zmysły jego tak łatwo podniecić - (zwłaszcza u dziewcząt) - że bardzo często czyni wnioski z gruntu fałszywe i samo wierzy, jakoby widziało coś, co nigdy nie istniało.

I wiedz: Kłamstwo rodzi się i dojrzewa tylko w tym domu rodzicielskim, gdzie brak ciepła i miłości, zrozumienia i zaufania. Kwestia kłamliwości dziecka, to zagadnienie atmosfery panującej w domu rodzicielskim.



#246


Ireneusz Kmiecik, Praktyczne wskazówki o wychowaniu dzieci, Lwów 1928, ss. 322-325


Krótkie upomnienia i przestrogi dla rodziców

Rodzice mają być dla swych dziatek opatrznością.

Jak dzieci wychowacie, takimi je mieć będziecie.

Dzieci są obrazem swoich rodziców, nie tylko pod względem zewnętrznego wyglądu, jak o wiele więcej pod względem obyczajów.

Chcesz poznać rodziców, co zacz są, przypatrz się dzieciom.

Spośród dziesięciu prawych mężów, dziewięciu zawdzięcza swej matce to, czym są.

Ojciec i matka zgodni w miłości, ojciec spokojny i poważny, wyrozumiały i przystępny, matka sprawiedliwa i stanowcza, nad swą czułością panująca, oto, co dobre dla dzieci.

Lepiej jest - także dla dziecka - że dziecko płacze, aniżeli rodzice. Lepiej jest, że dzieci was proszą, aniżeli wy mielibyście prosić dzieci.

Niedołężni to rodzice, którzy zamiast łagodnie, lecz z mocą rozkazywać, proszą dzieci.

Rodzice, którzy dziatki swoje przeklinają, dająjawne o sobie świadectwo, że je źle wychowali.

Wychowanie bez Boga, czyni dzieci bezbożnymi, wychowanie bez sumienia, pozbawia je sumienia, wychowane bez bojaźni i cnoty, wyrastają na ludzi bez charakteru.

Dzieci źle wychowane sąnajsroższym dla rodziców biczem.

Za dużo pieszczot w dzieciństwie, wiele łez rodzicom w starości z oczu wyciska i przed czasem do grobu ich wtrąca.

Kto przy wychowaniu dziatek chce mieć błogosławieństwo Boże, ten niech nigdy nie zapomina, że dziecię otrzymał od Boga i dla Boga maje wychować.

Jest obowiązkiem rodziców, by dla swych dzieci byli aniołami stróżami.

Źrenicą oka są dzieci dla rodziców, a zatem strzec je powinni, jako źrenicy oka, by nie uległy zgorszeniu złych ludzi.

Dzieci, nad którymi rodzice nie czuwają, zawśfee złymi się stają.


#247


Nikt tak dzieci nie psuje, jak inne złe dzieci oraz niemoralna służba domowa.

Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.

Łatwo i bez uszkodzenia da się nagiąć młode drzewko, stare raczej się złamie, aniżeli zegnie.

Dziecko nie poprawione za wczasu ze swoich wad, wkrótce staje się występne i już niepoprawne.

Dziecko nie przyzwyczajone od najwcześniejszej młodości do bezwzględnego posłuszeństwa, rodziców jako swoje sługi traktuje.

Wola dzieci w rózdze spoczywa; tylko rózga nie powinna być batem.

Ten kto karze, winien zachować godność i bezstronność.

Karając dziecko w gniewie, zdradzamy się przed nim z naszą słabością i wzbudzamy w nim przeświadczenie, że odniosło zwycięstwo nad naszym nieumiarkowaniem.

Im surowiej dziecko karzesz, tym większe okaż mu współczucie.

Nie groź dziecku karami, których nie możesz lub nie myślisz dopełnić, inaczej wobec niego wystawiasz się na błazna.

Nie pozwól nikomu urągać dziecku ukaranemu.

Celem kary jest, by pomóc dziecku do zwycięstwa nad jego namiętnościami.

Nie mów dziecku długich kazań, lecz mów krótko i stanowczo.

Nie tłumacz się dziecku ze swoich rozkazów, lecz mowa twoja niech będzie: tak, tak; nie, nie.

Uporu dziecka nie przełamiesz długim gadaniem, lecz zachowaniem zupełnego spokoju i stanowczością.

Dziecko raz postawiwszy na swoim, zawładnie rodzicami; raz przełamany upór, uczyni dziecko uległym i posłusznym.

Nie pozwól nigdy dziecku, by cokolwiek wymogło na tobie krzykiem i płaczem, inaczej nie będzie końca płaczom i krzykom.

Dziecko kłamliwe jest już z gruntu zepsute i do wszelkich występków zdolne, szczególnie do nieczystości i złodziejstwa.

Dziecko zasługujące na karę po dziesiątym roku życia, jest już źle wychowane.

Nic tak nie psuje dziecka, jak utulanie jego płaczu pieszczotami i łakociami.

Pozwól dziecku spokojnie się wypłakać.

Nie zwódź dziecka obietnicą nagrody.



#248


Jeżeli nie chcesz stracić zaufania dziecka, nie okłamuj go.

Najgorsi to rodzice i nieprzyjaciele własnych dziatek, którzy płazem puszczają ich wybryki.

Nie kieruj się pychą w wyborze zawodu dla dziecka, lecz jego zdolnościami i upodobaniem.

Nikomu nie dziękuje się dlatego, że jest sprawiedliwym i człowiekiem z charakterem; natomiast nikt dość nie może nadziękować się swojemu wychowawcy, gdy tenże tak wychował, że sprawiedliwość ceni.


#249


w Katechizm wychowawczy dla rodziców, opracowany i zalecony przez Zarząd Zjednoczenie Zrzeszeń Rodzicielskich w Polsce, „Głos Rodziców" 1927, z. 3-4, s. 2-5

W obliczu przeżywanego przez Polskę, podobnie, jak i przez inne kraje, ciężkiego kryzysu wychowawczego, będące konsekwencją przeżyć wojennych, jak również wobec faktu uporczywego wciskania się do naszego życia narodowego destrukcyjnych prądów chwili, usiłujących świadomie i celowo deprawować duszę młodzieńca, obniżyć wszelki autorytet i unicestwić wpływy wychowawcze, zorganizowani w zrzeszeniach rodzicielskich rodzice polskiej młodzieży, w zrozumieniu konieczności podjęcia tak jednostkowej, jak i zbiorowej solidarnej akcji, zmierzającej do przeciwstawienia się zgubnym kierunkom oraz do należytego spełnienia ciążących na nich obowiązków wychowawców młodego pokolenia - winni po przemyśleniu, przyjąć, jako nakaz wewnętrzny, i zobowiązać się moralnie z pobudek, samoistnie odczutych i za słuszne uznanych, do pilnego przestrzegania następujących wskazań wychowawczych:

1. Dawać dzieciom - poza udzielanymi im wskazówkami - z własnego przykładu żywy wzór do naśladowania.

2. Dążyć przez pracę wewnętrzną, samokształcenie oraz samopomoc społeczną do doskonalenia własnej psychiki, tłumienia w sobie i w dzieciach wad osobistych i narodowych, a rozwijania cnót przeciwnych.

3. Stać na straży godności rodziny, tak własnej, jak i rozumianej w sensie społecznym; rozbudzać w dzieciach spójnię i poczucie rodzinne.

4. W chłopcach specjalnie wyrabiać cześć dla kobiety, rycerskość, poczucie honoru i prawość charakteru.

5. Starać się wszelkimi siłami podnieść powagę i autorytet domu rodzicielskiego i wzmocnić będącą zadatkiem woli i tężyzny charakteru karność wychowania, nie umniejszając bynajmniej serdecznego odniesienia się do dziecka; domagać się tejże samej karności i ciepła od wychowania szkolnego.

6. Stać zdecydowanie na gruncie religijnego wychowania młodzieży w domu i szkole, jako ostoi moralnej i skutecznego pancerza przed trucizną zepsucia.



#250


7. Rozbudzać w dzieciach miłość Ojczyzny, przywiązanie do historii, tradycji i przyrody rodzimej.

8. Wyrabiać w młodzieży poczucie państwowe, społeczne i obywatelskie.

9. Drogą pozyskania zaufania serc dziecięcych wyrabiać w nich miłość prawdy, czystość uczuć i myśli; w dziedzinie uświadomienia młodzieży kierować się jej indywidualnością i instynktem rodzicielskim, korzystając z rad osób kompetentnych oraz współczesnej literatury pedagogicznej.

10. Wyrabiać w dziecku zrozumienie potrzeby i umiłowania pracy, przestrzegać sumiennego i dokładnego spełniania obowiązków szkolnych i domowych, nie pozwalać na bezużyteczne spędzanie czasu.

11. Chować dzieci pod kątem należytego spełniania przez nie ich przyszłych obowiązków; szczególnie dziewczęta przygotowywać tak w domu, jak i w szkole, do spełniania ich przyszłych zadań rodzinnych, rozwijając w nich jednocześnie zamiłowania i wiadomości gospodarcze oraz umiejętności higieniczne.

12. Przestrzegać u młodzieży systematyczności życia i porządku koło siebie, jako zadatku utrzymania w przyszłości nie tylko ładu zewnętrznego, ale i harmonii oraz równowagi wewnętrznej.

13. Jako przeciwwagę szkodliwych instynktów, rozwijać w dzi&ciach zdrowy idealizm oraz przyrodzone zamiłowania i talenty w granicach, nie wchodzących w kolizje z dobrze spełnionymi obowiązkami szkolnymi i domowymi.

14. Unikać w rozmowie z dziećmi tematów politycznych, a już żadną miarą nie wciągać ich w orbitę walk klasowych i partyjnych, szczepić zasady chrześcijańskiej miłości i harmonii w stosunkach społecznych; uczyć szanować w każdym człowieka.

15. Zwrócić baczniejszą niż dotąd, uwagę na zachowanie się młodzieży poza godzinami pracy; chronić od zgubnych wpływów ulicy i otoczenia; wymagać należytego usprawiedliwienia się ze spędzonego poza domem czasu oraz wydanych pieniędzy; większych od razu kwot pieniężnych w ogóle dzieciom i młodzieży nie dawać.

16. Dbać o odpowiednią dla młodzieży lekturę; znaleźć czas na czytanie z nią samemu oraz na chwilę podnoszącej ją intelektualnie i duchowo rozmowy; bezwzględnie usuwać z domu wszelką literaturę złą i gorszącą.


#251


17. Przeciwstawiając się całą mocą modnym a niezdrowym współczesnym rozrywkom, rozbudzającym wyobraźnię i niższe instynkty (złe kino, zły teatr, nieprzyzwoite tańce) - dbać o dostarczanie młodzieży w należytej mierze i właściwym ustosunkowaniu do posiadanych środków, rozrywek godziwych i pożytecznych; brać w nich z nią w miarę możności żywy i czynny udział; przy zabawach przestrzegać - w przeciwstawieniu do swobodnej mody dzisiejszej - skromnego i właściwego stroju, szczególnie u dziewcząt.

18. Dbać o higienę dziecka w domu i poza domem, przestrzegać wczesnego kładzenia się na spoczynek, chronić od nerwowości przez zapewnienie mu warunków możliwie największego spokoju; z drugiej strony nie wydelikacać go nadmierną pieczołowitością i otaczaniem wygodami, których w dalszym życiu może mu zabraknąć.

19. Zabronić dzieciom używania alkoholu tak w domu, jak i poza domem.

20. Starać się wyplenić nałóg palenia papierosów tak w domu, jak w szkole; nie dawać dzieciom, zwłaszcza ze strony matek, gorszącego przykładu; domagać się od szkoły bezwzględnego zakazu palenia papierosów.

21. Zabronić młodzieży szkolnej uprawiania gry w karty, nawet nie na pieniądze.

22. Dążyć do zbliżenia rodziny ze szkołą tak w znaczeniu indywidualnym, jak i w sensie pracy organizacyjnej w przyszkolnych zrzeszeniach rodzicielskich; starać się zharmonizować wpływy wychowawcze rodziny i szkoły; współdziałać z tą ostatnią życzliwie we wszelkich poczynaniach, mających na względzie intelektualne, duchowe i fizyczne wychowanie dziecka; wzajemnie domagać się od szkoły poparcia domu w jego słusznych postulatach wychowawczych oraz uszanowania autorytetu rodziców i opiekunów domowych.

23. W stosunku swoim i dziecka do szkoły stać na gruncie solidaryzmu czynników wychowujących, poszanowania autorytetu szkoły, jej pracowników i prawa szkolnego; rozbudzać w dzieciach przywiązanie do szkoły.

24. Popierać najsilniej tak na terenie szkoły, jak i poza nią wszelkie poczynania młodzieży, mogące podnieść ją duchowo i fizycznie, jak harcerstwo, sporty, organizacje młodzieży takie, jak samorządy szkolne, kółka samokształcenia, samopomoc koleżeńską wycieczki zbiorowe, chóry i orkiestry szkolne, świetlice uczniowskie itp.



#252


25. Wyrabiać w dzieciach poszanowanie dla munduru szkolnego oraz czapek i odznak szkolnych przy zachowaniu się szczególnie w miejscach publicznych oraz przestrzegać bezwzględnego ich noszenia nie tylko w szkole, ale i poza szkołą przez wszystkich, nie wykluczając najstarszych, jej wychowanków. Tam, gdzie mundurów szkolnych nie ma, domagać się stopniowego ich wprowadzenia.



#253


Część VII
RODZINA A SZKOŁA

Problem wzajemnych relacji między szkołą a rodziną ma charakter wielostronny: historyczny, kulturowy, psychologiczny, pedagogiczny i wreszcie organizatorski. Obserwację tę potwierdzają zamieszczone tu artykuły. Wiemy, że szkoła polska po przerwaniu, a następnie zaniechaniu kierunków reform oświatowych zapoczątkowanych w dobie Komisji Edukacji Narodowej, dopiero po 1918 roku wkroczyła na szlak, którym szła ku nowym formom rozwoju. Zakładał on między innymi integrację ze szkołą różnych środowisk wychowawczych i instytucji kulturalno-oświatowych. Jest rzeczą oczywistą, że rodzina w procesie integracyjnym miała odegrać rolę szczególną. Fakt ten akcentują zgodnie autorzy zamieszczonych poniżej publikacji. Maria Sadzewiczowa, nawiązując do doświadczeń szkolnictwa w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych Ameryki, a także rodzinnych tradycji postuluje powołanie w Polsce niepodległej przedstawicielstw rodziców w formie związków lub towarzystw.

Janina Rendznerowa przestrzega przed niebezpieczeństwem nadmiernego obciążania szkoły obowiązkami wychowawczymi na niekorzyść rodziny. Poszerzanie funkcji wychowawczych szkoły musi bowiem wywoływać równoczesne przemiany tych funkcji w rodzinie.

Józef Chałasiński naszkicował niezbyt optymistyczny obraz możliwości ukształtowania zintegrowanych środowisk wychowawczych w zacofanej kulturalnie i ekonomicznie, a ponadto zróżnicowanej społecznie wsi polskiej. Zilustrował ten problem opisem paralelnych ról dzieci wiejskich: roli pastucha i ucznia.


#254


Natomiast Marian Wachowski przedstawił charakterystyczne dla lat trzydziestych XX w. przedsięwzięcia oświatowe, mające na celu kształtowanie świadomości wychowawczej rodziców oraz formy i treści ich pedagogizacji.

Warto tu również przypomnieć, że genezy idei współdecydowania społeczeństwa o organizacji systemu szkolnego należy doszukiwać się w działalności Komisji Edukacji Narodowej. To ona, u schyłku I Rzeczypospolitej, zwróciła się do wykształconych przedstawicieli społeczeństwa o przedkładanie jej projektów reform szkolnych. Stały się one podstawą opracowywanie ówczesnego prawodawstwa oświatowego. Przepisy KEN dla dyrektorów z 1774 r. oraz dla rektorów i prorektorów szkół z 1791 r. zobowiązywały pedagogów do utrzymywania stałego kontaktu z rodzicami uczniów i zjednania ich sobie we wspólnej trosce o dobro dzieci. Natomiast w książce ks. Grzegorza Piramowicza pt. Powinności nauczyciela (Warszawa 1787) zawarte zostały szczegółowe wskazania, w tym o charakterze etycznym, dotyczące wzajemnych stosunków nauczycieli i rodziców uczniów.


#255


Maria Sadzewiczowa, O potrzebie organizacji wśród rodziców, „Rodzina" 1922, z. 3-4, ss. 1-4


W związku z jawnym organizowaniem się społeczeństwa polskiego po odzyskaniu bytu niepodległego występuje potrzeba zorganizowania się także rodziców, jako czynnika społecznego i wychowawczego.

Potrzeba ta ma swoje uzasadnienie zarówno obiektywne, jak i subiektywne: obiektywne, bo ruch w tym kierunku istnieje już od lat kilkunastu i w innych społeczeństwach cywilizowanych, subiektywne - bo i u nas kiełkował on już od dawna, pomimo krępujących warunków politycznych i objawiał się pod różnymi postaciami.

W Zachodniej Europie ruch ten skoncentrował się głównie w Ligach Wychowania Rodzinnego. Ligi takie, obejmujące liczne koła rodziców i wychowawców, powstały, we wszystkich niemal krajach europejskich i innych. Utrzymują one kontakt ze sobą przy pomocy wszechświatowych kongresów (Congres Internationales d'Education Familiale). Pierwszy taki kongres odbył się w Liege w roku 1905, czwarty ma się odbyć w Brukseli w czasie najbliższym.

W Anglii istnieje prócz tego Związek Wychowania Narodowego (The Parents National Educational Union), założony również jeszcze na kilka lat przed wojną przez Charlotte S. Mason, autorkę słynnego dziełka O wychowaniu domowem. Związek ten ma swój organ „The Parents Review", posiada własną księgarnię, prowadzi kursy dla matek.

Istnieje tam również Towarzystwo Badań nad Dziećmi, organem jego jest „Child - Study".

Organizacje te stoją na gruncie narodowym i religijnym.

Francuska Liga Wychowania Rodzinnego kierunek swój określa wyraźnie, jako „francais et catholique", angielski Związek Wychowania Narodowego jako jeden ze swych celów zasadniczych wskazuje „utrzymanie podłoża religijnego w pracy wychowawczej".

W Ameryce ruch w kierunku organizowania się rodziców rozpoczął się w latach 1890-1895. W r. 1897 założony został „Narodowy Związek Matek" (The National Congress of Mathers); liczył on w początku swego istnienia już 75.000 członkiń; ilość ich szybko wzrastała, organizacja rozszerzyła się na wszystkie Stany.



#256


Związek ten organizuje Narodowe Zrzeszenie Rodziców i Wychowawców (National Parent Teacher Association) i wespół z nim wydaje pismo (Child Welfare Magazine), urządza wystawy życia dziecka (Child Welfare Exibitis 1910, 1911) i prowadzi szeroką działalność, obejmującą z jednej strony kształcenie wychowawcze rodziców, z drugiej zaś opiekę nad dzieckiem w domu, w szkole i w społeczeństwie. Działalność ta jest również popierana przez wydziały wychowawcze amerykańskich klubów kobiecych.

Wychodząc z założenia, że od wychowania zależy szczęście jednostki i społeczeństwa, że na takie, lub inne, kształtowanie się jednostek przeważający wpływ ma atmosfera rodziny i jej wpływy wychowawcze - wszystkie wyżej wymienione Związki dążą do celu odrodzenia społeczeństwa przez rodzinę drogą przygotowania rodziców do jak najlepszego spełnienia ich odpowiedzialnych zadań. „Silne rodziny tworzą silne narody". Przyszłe pokolenie pójdzie tą drogą, na jaką wprowadzą je rodzice. Dopomóc rodzicom do wypełnienia ich roli - to zapewnić większą sprawność działania wszystkim instytucjom społecznym - to zwiększyć sprawność narodu.

(...) Zainteresowanie to podtrzymać, skierowując je przy tym tam, gdzie można, na szersze i głębsze tory, uczuciu dać ujście w praktycznym i celowym działaniu wychowawczym - to jedno z zadań, jakie stawiają sobie wyżej wymienione organizacje rodziców i wychowawców, szerzące w Zachodniej Europie swoją twórczą, obywatelską działalność.

Drugim uwarunkowaniem przez pierwsze i z niego wypływającym zadaniem organizacji rodziców jest stworzenie zwartej opinii rodziców, spraw wychowania oraz stanowiska rodziny w społeczeństwie dotyczącej opinii, z którą inne czynniki społeczne i państwowe by się liczyć mogły i musiały.

Scharakteryzowane wyżej cele związków rodzicielskich za granicą, czyż nie są i u nas żywotne?

U nas działalność organizacyjna wśród rodziców zapoczątkowana została jeszcze przed wojną w paru niezależnych od siebie punktach: w Kołach Matek, w Kołach Szkolnych, w sekcjach wychowawczych przy stowarzyszeniach kobiecych.

Koła Matek, zapoczątkowane w r. 1903 miały na celu samokształcenie się matek pod względem wychowawczym z główną uwagą, skierowaną na wychowanie domowe przedszkolne, z powodu młodego wiekĄ dzieci członkiń koła. Koła te,



#257


których ilość stopniowo wzrastała (parę utworzyło się również na prowincji), prowadzone były w kierunku narodowym i chrześcijańskim. Działalność ich z powodu krępujących stosunków politycznych miała charakter prywatny i poufny, ujęta jednak była w formy regulaminu. Parokrotne usiłowania legalizacji Kół, celem rozszerzenia ich działalności, nie doprowadziły do rezultatu. W r. 1916 po przerwie, spowodowanej rozproszeniem się członkiń wskutek wojny, Koła wznawiają swą pracę i korzystając z nieco większych swobód zewnętrznych, stają się inicjatorem Koła Wychowania Narodowego Polskiej Macierzy Szkolnej, wchodząc do tegoż, jako Sekcja Wychowania Domowego. Koło Wychowania Narodowego (istniejące do dzisiaj), ma szersze aspiracje, idące w kierunku odrodzenia narodowego drogą wychowania oraz oczyszczenia atmosfery życia rodzinnego. Na ogół jednak działalność Koła nie obejmuje jeszcze szerokiego ogółu rodziców.

Drugą organizacją rodziców, sięgająca genezą swą również w mroki konspiracji z przed 1905 r., a jako obiekt swej pieczy mającą dziatwę szkolną, jest organizacja Kół Szkolnych.

Tworzone najpierw potajemnie drobne zrzeszenia celem zbierania ofiar na wpisy dla ubogiej dziatwy szkolnej, przekształcają się w r. 1905 w Polską Macierz Szkolną, która staje się opiekunką Szkoły Polskiej, zaś dziatwie polskiej daje pomoc materialną. Po zamknięciu Macierzy w 1907 r. powstaje Towarzystwo Wpisów Szkolnych, które pomimo ciasnej ustawy, obejmującej li tylko zbieranie na wpisy oraz organizacje ich rozdawnictwa, ma jednak szersze znaczenie, jako pierwsza centrala w kraju w tej dziedzinie. Jako taka, została ona w r. 1909 przez władze rosyjskie rozwiązana, jednak większość kół, w skład jej wchodzących, przetrwała dalej i w roku 1915, gdy przy Komitecie Obywatelskim powstał Wydział Oświecenia, zorganizowana przy nim zostaje Sekcja Kół Szkolnych, ogniskująca w sobie działalność nie tylko pozostałych przy życiu Kół Szkolnych, ale i innych pokrewnych organizacji, jak Tow. Przyjaciół Młodzieży, Rad i Opiek Rodzicielskich itd. Po rozwiązaniu Wydziału Oświecenia przez władze niemieckie tworzy się Sekcja Kół Szkolnych Wydziału Szkolnego Magistratu m.st. Warszawy. Chociaż zacieśniona w granicach Warszawy, utrzymuje się dalej, a nawet zakres swej działalności rozszerza, stawiając sobie cele już nie tylko materialne, lecz również „opieką moralną i wychowawczą nad młodzieżą poza szkołą". W roku 1918 tworzy się przy Delegacji Wydziału Szkolnego Magistratu m.st. Warszawy - Rada Opieki Moralnej nad Młodzieżą, która ma na celu „przeciwdziałanie demoralizacji



#258


młodzieży poza szkołą oraz podniesienie jej poziomu moralnego". Oficjalnie, regulaminowo członkiem Koła Szkolnego może być każda osoba, przyjęta przez Zarząd i opłacająca na rzecz Koła pewną składkę roczną, de facto jednak członkowie Kół Szkolnych rekrutowali się niemal wyłącznie z rodziców uczniów danej szkoły.

I każdy, kto umie widzieć treść żywą i istotną, dostrzeże w organizacji Kół Szkolnych żywiołowy ruch rodziców w kierunku porozumiewania się, skupiania na terenie wychowawczym i otaczania skrzydłem opieki rodzicielskiej dzieci - zawsze i wszędzie.

Prócz wyżej wymienionych organizacji samodzielnych tworzą się również przy poszczególnych stowarzyszeniach, przeważnie kobiecych, Sekcje, mające na celu samokształcenie się rodziców w kierunku wychowawczym, lub opiekę nad młodzieżą, a więc Sekcja Samokształcenia Wychowawczego przy Stowarzyszeniu Ziemianek, Koło Matek i sekcja Porad dla Matek przy Katolickim Zw. Polek, Sekcja Opieki nad Młodzieżą przy Narodowej Organizacji Kobiet i inne.

Fakt samorzutnego powstawania pokrewnych zrzeszeń rodziców w różnych środowiskach pozwala żywić nadzieje, że drogą naturalnej ewolucji i świadomej centralizacji stworzy się i u nas wielka ogólnokrajowa organizacja rodziców, która przyczyni się niewątpliwie do podniesienia atmosfery wychowawczej i moralnej domu polskiego i skrystalizowanej w tym kierunku opinii rodziny polskiej potrafi dać należyty wyraz.

I jeszcze jedno. Dziś, gdy już, jako obywatele i budowniczowie niepodległego państwa polskiego, usiłujemy zdać sobie sprawę z potrzeb jego, i gdy o miedzę od nas na Wschodzie wielkie państwo rozsypało się w gruzy i w proch niebytu, bo rdza rozkładu przeżera tam wszelkie więzi społeczne, a w pierwszym rzędzie więzi rodzinne, zaczynamy widzieć jasno podstawowe znaczenie społeczne istnienia rodziny, i dlatego wielka organizacja rodziców w Polsce ugruntowanie ideowych, prawnych i ekonomicznych podstaw rodziny, jako instytucji, powinna zaliczyć również do swych zadań.


#259


Janina Rendznerowa, Korzyści dla rodziców wynikające ze współpracy domu i szkoły, „Rodzina i Dziecko" 1937, nr 1


Szkoła dzisiejsza, wskutek rozkwitu badań pedagogicznych i rozwoju nauk o wychowaniu rozszerzyła do niebywałych rozmiarów zakres swojej działalności.

Ogrom obowiązków, jakie przyjęła na siebie (wychowanie religijne, moralne, społeczne, obywatelskie, państwowe, fizyczne i estetyczne) przerasta zarówno możliwości nauczycieli, jak i metody, za pomocą których ma możność realizowania swych zadań. W rzeczywistości szkoła nie może podołać tym obowiązkom sama. Teorią tylko może być kształcenie charakteru dziecka, kształtowanie jego światopoglądu religijnego, społecznego i obywatelskiego bez udziału rodziny. Szkoła wyrabia w dziecku zasadnicze zdolności intelektualne, szkoła daje dziecku przede wszystkim wiedzę o tym, czym jest dobro i piękno w życiu, wiedzę czym jest kultura narodu - atmosfera domu przenosi te pojęcia w sferę emocjonalną, która w młodym wieku kształtuje osobowość i pobudza wolę.

Szkoła bynajmniej nie przejęła od rodziny wychowujących funkcji rodziców. Jakkolwiek w dzisiejszym świecie pedagogicznym istnieje do pewnego stopnia usprawiedliwione dążenie do ujęcia w swoje ręce kierownictwa w dziedzinie wychowania młodzieży, gdyż rodzice nie zawsze do roli wychowawców są przygotowani, to jednak rodzina jest czynnikiem koniecznym, niezbędnym w wychowaniu i to nie jako teren, na którym wykonuje się szereg posunięć wychowawczych na podstawie naukowych założeń, ale właśnie jako środowisko, nie poddające się żadnemu naukowemu ujęciu, środowisko, czerpiące całą swoją wartość moralną i znaczenie z nie dającej się z niczym innym porównać potęgi miłości rodzicielskiej - prawa boskiego i ludzkiego.

W ostatnich czasach cały szereg prób tworzenia sztucznych środowisk rodzinnych dla dzieci, pozbawionych domu rodzicielskiego, usiłowanie zastąpienia im choć w części tej specyficznej atmosfery, jaką tylko dom rodzinny może otoczyć dziecko, dowodzi słuszności tego założenia.

Przy tak niebywale rozbudowanej działalności szkoły i tak wielkim zasięgu jej wpływów na rozwój osobowości wychowanka, jakaż jest rola rodziców wobec dzisiejszych atrybucyj szkoły?



#260


Rodzicom ubyło może trochę zajęć, ale przybył niezmiernie poważny niełatwy obowiązek czujnego i wnikliwego obserwowania wpływów oddziaływania szkoły na dziecko, albowiem jest rzeczą naturalną, że rodzice ponosząc moralną odpowiedzialność za wychowanie dziecka, nie mogą zrzec się kontroli nad zewnętrznymi wpływami na jego duszę", oto proste i głębokie słowa jednej z matek.

I dlatego obecnie nawiązanie kontaktu między rodzicami i szkołą nie jest sprawą, która może być, ale jest bezwzględnym obowiązkiem tak jednej jak i drugiej strony. Błędem byłoby mniemanie, że szkoła, dobrze wychowująca młodzież, to dziecko i nauczyciel tylko. Dziecko, przychodzące do szkoły, jest nasycone atmosferą swojego domu, która emanuje na środowisko szkolne, nauczyciel musi się z tym liczyć, gdyż skuteczność jego zabiegów wychowawczych jest uzależniona do współczynnika poszczególnych wpływów rodzicielskich.

Dziecka nie wychowa ani sam dom, ani sama szkoła, gdyż żadne z tych środowisk bez pomocy drugiego, dziecka nie pozna.

Poznanie dziecka jest podstawowym czynnikiem współpracy domu i szkoły. Korzyści, wynikające stąd, są jednakowo ważne dla obu środowisk. Szkoła, aby dobrze wypełnić swą pracę dydaktyczno-wychowawcza, musi poznać materiał ludzki, który jej powierzono, musi zorientować się, jakie dziecko ma warunki w domu i jakim wpływom ulega. Obserwacja dziecka podczas jego pobytu w szkole jest z natury rzeczy fragmentaryczna, uzupełnienie jej za pomocą ankiet i testów często przynosi wątpliwej wartości rezultaty. Aby poznać istotę natury dziecka, jego skłonności, cechy charakteru, ułomności nawet, szkoła musi się porozumieć z rodzicami. Nauczyciel informuje rodziców, jakie jest dziecko w szkole, rodzice nauczyciela - jakim jest dziecko w domu. Wytwarza się w ten sposób dla obu stron mniej lub więcej dokładny obraz rzeczywistej osobowości dziecka.

Rodzice obserwują dziecko stale, codziennie w różnych okolicznościach jego życia i chociaż sądy ich mogą być jednostronne, niekompletne lub zbyt optymistyczne wskutek nadmiernego pobłażania i zaślepiania z nadmiaru sentymentu, to jednak zawierają nadzwyczaj cenny materiał, który w rękach mądrego wychowawcy czy psychologa może dać dokładniejszy obraz dziecka prawdziwego, rzeczywistego i przez sprawiedliwą ocenę umożliwić przystosowanie odpowiednich dla niego metod wychowawczych.


#261


Również i szkoła wcale nie w mniejszym stopniu może pomóc rodzicom w poznaniu swojego dziecka. Bo dopiero w życiu zbiorowym, na tle grupy rówieśników i wśród ludzi obcych - dzieci nasze wykazują nieraz właściwości, o które nigdybyśmy ich nie podejrzewali, znając je w domu rodzicielskim.

Pomijając takie wypadki, w których dziecko świadomie w szkole przybiera inne oblicze, możemy stwierdzić, że sama odmienność środowiska, zajęć, stosunku do osób otaczających - czy to wychowawców, czy kolegów - powoduje, że wiele cech nie przejawi się w szkole, albo nabiera innego zabarwienia.

I dlatego obu stronom - rodzicom i szkole zależy na częstej wymianie wzajemnych spostrzeżeń i wniosków. Przez wysłuchanie opinii szkoły rodzice mogą poznać i stosować takie kryteria oceny i środki wychowawcze, które im były niewiadome, ułatwia im to zadanie wychowawcze. Oni zaś mogą wyjaśnić szkole błędne spostrzeżenia i wnioski i w ten sposób zapewnić sobie, że ocena szkoły będzie powzięta na słusznej podstawie.

Kontakt ze szkołą pozwala poznać własne dziecko na tle grupy rówieśników. Ważną jest rzeczą, by rodzice wiedzieli jakie oblicze ma klasa, do której ich dziecko należy, jakim wpływom ulega, którym z tych wpływów należy się sprzeciwić, a które popierać. Znajomość kolegów dziecka ułatwi orientację, w jaki sposób pokierować życiem koleżeńskim, przynajmniej w młodszym wieku.

Porównując poziom intelektualny i moralny klasy, rodzice uczą się słuszniej oceniać swoje dziecko, nie przeceniać go. Z drugiej strony wybryki, nastroje, zachowanie się innych dzieci w tym samym wieku tłumaczą te same cechy własnych dzieci jako charakterystyczne dla danego okresu rozwojowego i dają łatwiej dostrzec pewne wybujałości lub przerosty, które może traktowali zbyt pobłażliwie. Znając klasę, znając kolegów dziecka, rodzice ustosunkowują się obiektywniej do nich, niż gdyby stosunek ich pod tym względem opierał się całkowicie na wrażeniach i spostrzeżeniach dziecka.

Znając klasę - można lepiej poznać skłonności i zainteresowania własnego dziecka. Nawet wybór przyjaciela spośród gromady znanych nam dzieci mówi nam nieraz wiele o naszym dziecku, rzuca nowe światło na jego wewnętrzne życie, które nawet w najserdeczniejszych stosunkach z dzieckiem jest dla nas nie bez tajemnic i niespodzianek. Znając środowisko, możemy prostować sądy o kolegach, często powierzchowne i naiwne, pod wpływem przelotnych wrażeń lub celowo szerzone przez ujemne jednostki w klasie. Ułatwia nam to niezmiernie kształcenie



#262


charakteru dziecka. W wieku przejściowym zaś, w okresie bojów i burz wewnętrznych, w okresie zmagań się z samym sobą, znajomość towarzyszów pracy i zabawy dziecka może często zorientować rodzicielskie oczy i serce lepiej, niż nawet obserwacja samego dziecka.

Rodzice, współpracując ze szkołą, poznają wymagania szkoły w zakresie nauki, wychowania i karności szkolnej bezpośrednio, nie załamane w pryzmacie psychiki ucznia. Jest to ważne dla wszystkich, gdyż nawet ludzie wysoko wykształceni często nie zadają sobie trudu poznania dzisiejszej szkoły, jej zadań, ustroju i myślą kategoriami swych szkolnych czasów, poprzestają w wychowywaniu dzieci na własnych wspomnieniach i z nich czerpią odnośne doświadczenie życiowe, popełniając często błędy nie do naprawienia.

Utrzymując stały kontakt ze szkołą, rodzice poznają specyficzną atmosferę danej szkoły, mogą zharmonizować swoje poczynania wychowawcze, a w każdym razie świadomie ustosunkować się do jej wpływów z wyraźnym nastawieniem do powiązania ich z własną linią wychowawczą, jeśli im ona odpowiada lub przeciwdziałania jej w wypadku przeciwnym. Metody wychowawcze, którymi posługuje się szkoła, mogą być w domu wyzyskane, a nawet przez odpowiednie współdziałanie wzmocnione. Gdy zaś tej wspólnej linii brak, rodzice dobrze zorientowani w sytuacji i pozostający ze szkołą w kontakcie, mogą regulować te sprawy i wpływać na stosunek wychowawczy do dziecka i odwrotnie, przy braku zaś kontaktu ze szkołą pozostają pod wrażeniem krzywdy dziecka. Zresztą często domniemana krzywda jest tylko skutkiem niezrozumienia intencji wychowawczych lub konieczności, wynikających z rygoru szkolnego. Rodzice, dobrze zorientowani w życiu szkolnym, potrafią tak nastawić dziecko do zarządzeń szkolnych i do osoby nauczyciela i wychowawcy, żeby zrozumiało celowość i konieczność tych rzeczy. Rozumiejąc zarządzenia szkoły, rodzice mogą je należycie sami wyjaśnić dziecku indywidualnie, a nie zbiorowo, jak czynią to nauczyciele, co nie każdemu dziecku wystarcza. Chodzi tu o wyrobienie karności wewnętrznej, nie tylko zewnętrznej, której wartość jest powierzchowna i przemijająca. Poznając osobiście nauczycieli, którym powierzają swe dzieci, mogą się z nimi porozumiewać, uzasadniać swe sądy i wymagania, prostować mylne opinie, kontrolować pracę.

Rodzice, znając szkołę, będą zupełnie inaczej ustosunkowani do ewentualnych jej błędów, niż gdyby byli obserwatorami z daleka, informowanymi tylko przez niekompetentne z natury rzeczy sądy i spostrzeżenia dziecka.


#263


Bliska współpraca domu i szkoły wywiera dodatni wpływ na kontakt z własnym dzieckiem. W rodzinie indywidualność dziecka była na pierwszym planie, w szkole z natury rzeczy opieka wychowawcza jest skierowana na całą grupę. Z konieczności więc pierwsze chwile w szkole dla dziecka, wychowanego w rodzinie, nie są miłe, jest to poczucie osamotnienia w tłumie obcych. Rodzice, biorąc udział w codziennym życiu szkoły, pełniąc funkcje opiekuńcze, wnikając w dążenia wychowawcze szkoły, czynią ten proces „wrastania w szkołę" o wiele pogodniejszym dla dziecka. Dziecko nie ma jeszcze przyjaciół, może rozmawiać z rodzicami na temat szkoły, nie tylko o niej opowiadać. Dawny, serdeczny stosunek, oparty na wspólności przeżyć, nie ulega zmianom, gdyż jest wspólny temat i wspólna placówka zainteresowań. Dziecko poznaje szkołę i rodzice poznają szkołę - tworzy się nowa więź zainteresowań.

Rodzice, mając doświadczenie życiowe, mogą do pewnego stopnia kierować kształtującym się poglądem dziecka w nowej jego fazie - u progu życia społecznego. Przez współpracę ze szkołą, podtrzymując kontakt z dzieckiem w jego pierwszych szkolnych latach, znakomicie prolongujemy autorytet rodziców. Przychodzi wiek przejściowy, prawie każdy młodzieniec czy dziewczyna zamyka się w sobie. Postawę rodziców w tym okresie musi cechować szczególna delikatność i subtelność: współpracując blisko ze szkołą, mogą wiele „wiedzieć" o dziecku na podstawie tego, co mówią o nim nauczyciele, a inaczej mówią swoim dobrym znajomym, rodzicom, którzy od szeregu lat z nimi współpracują, niż ludziom obcym, którzy dopiero w chwilach specjalnych trudności wychowawczych do nich przychodzą po radę.

Porozumiewając się często z nauczycielem dziecka, rodzice mogą lepiej zorganizować pracę domową dziecka, która jest dalszym ciągiem pracy w szkole i musi się z nią ściśle wiązać. W szkole nauczyciel kieruje pracą ucznia, stosuje najnowsze metody nauczania, może usunąć braki w sposobie zadawania lekcji, wzmocnić egzekutywę i kontrolę, ale tylko przy czynnej współpracy rodziców, przy ich pomocy może wytworzyć takie warunki, aby praca zadawana do domu była również systematycznie i racjonalnie prowadzona. Rodzice, uświadomieni przez szkołę, na czym powinna polegać praca domowa ucznia, jakiego rodzaju pomoc i kiedy może mu być udzielana, jakie są niezbędne warunki zewnętrzne, aby dziecko pracowało normalnie i spokojnie, mogą wywierać bardzo doniosły wpływ na przebieg tej pracy.



#264


Przez bliski kontakt ze szkołą wzrastają zainteresowania pedagogiczne i dydaktyczne wśród rodziców, przez co wychowanie ich dzieci staje się bardziej świadome i celowe, a nie oparte jedynie na intuicji i zwyczaju. Posiadanie własnego sądu o elementach składowych nauczania i wychowania i o psychice dziecka, chroni rodziców od pochopności w wydawaniu błędnych opinii o szkolnictwie i jego potrzebach.

Rozszerzenie wiedzy o wychowaniu, uzyskane przez współpracę ze szkołą, pogłębia światopogląd rodziców.

Wiedza pedagogiczna poczyniła tak duże postępy, że przeciętni rodzice niełatwo dadzą sobie radę ze zrozumieniem wskazań teoretycznych i ich dostosowaniem do konkretnych wypadków swojej praktyki wychowawczej. I tu okazuje się, ogromna korzyść, jaką mogą mieć rodzice ze współpracy ze szkołą. Na pozór każdy może znaleźć w bibliotece pedagogiczne dzieła, które mu to lub owo zagadnienie oświetlą. Ale tu nie będzie chodziło tylko o teoretyczne zapoznanie się z kwestią, ale o powiązanie jej z konkretnym, indywidualnym faktem. Pracując nad tym samym dzieckiem, znając to dziecko ze szkoły, wychowawca potrafi łatwiej nakierować myśl i postępowanie rodziców na właściwe tory. Będzie to praktyczne zastosowanie zdobyczy wiedzy do tego samego przedmiotu zainteresowania rodziców i szkoły, do tego samego dziecka. Nie ulega wątpliwości, że rozstrzygnięcie tej lub innej kwestii będzie wymagało zapoznania się z ogólniejszymi zagadnieniami, mającymi styczność z wychowaniem. W ten sposób pogłębi się wiedza pedagogiczna rodziców, którzy, orientując się w podstawowych prawach rozwojowych dziecka, będą unikali błędów, przynoszących im krzywdę.

Współpraca ze szkołą wciąga rodziców do pracy społecznej, nieraz otwiera im dopiero pierwszy raz w życiu możność tej pracy (szczególnie matkom) i wyżywanie się w niej, wpływa na wyrobienie społeczne i nastawienie obywatelskie. Budzi świadomość obywatelską w jednostce nawet ze sfer inteligentnych, u których wychowanie i dotychczasowy bieg i tryb życia dotychczas jej nie rozbudziły. Umożliwia rodzicom - szczególniej matkom - taki rodzaj pracy społecznej, który ich nie odciąga od obowiązków wobec własnej rodziny, przeciwnie, ułatwia spełnianie najświętszego obowiązku - dobrego wychowania własnego dziecka. Łączy interes osobisty z dobrem zbiorowym, co jest ideałem dążeń naszej epoki. Rozszerza horyzonty zainteresowań, kształtuje specjalną postawę wobec zbiorowości,


#265


rozwija poczucie odpowiedzialności za całość, które każe wierzyć w sens spełniania szerszych zadań, wykraczających poza krąg osobistych interesów jednostki.

Jeżeli chodzi o pracę opiekuńczą rodziców na terenie szkoły, rozwija ona w serdeczny, rodzinny sposób solidarność ogólną rodziców, współpracujących między sobą. Jakkolwiek punktem wyjścia jest prawie zawsze troska o własne dziecko, to jednak z czasem rodzice, szczególniej w dobrze pracującym, zharmonizowanym zespole, stają się naprawdę prawdziwymi, troskliwymi opiekunami całej gromadki, a sami pomiędzy sobą wytwarzają więź, która łączy ich jakby w jedną rodzinę, której współżycie oparte jest na szczerości i życzliwości, współżycie, które z całą pewnością przerasta o wiele w swoich walorach moralnych inne formy życia towarzyskiego.

Współpraca rodziców ze szkołą ma duży wpływ na rozwój ich własnej indywidualności: pobudza inicjatywę twórczą, potęguje optymizm wychowawczy, odmładza rodziców przez żywe, intensywne przeżywanie wrażeń szkolnych ich dzieci.

Poza korzyściami moralnymi współpraca ze szkołą przynosi rodzicom jeszcze cały szereg korzyści materialnych.

Prawidłowe i regularne odżywianie dziecka jest jednym z nakazów wychowania. Udział rodziców w organizowaniu posiłków w szkole, kontrola ich ze strony kosztów i jakości posiłków zapewnia dziecku normalny rozwój i chroni przed zaburzeniami w zdrowiu. Zapomogi czy długoterminowe pożyczki, udzielane niezamożnym rodzicom - to pomoc ogromna, dzięki której opłacony zostaje wpis lub uratowane zdrowie dziecka przez wysłanie na konieczną kurację. A jeżeli to jest tylko umożliwienie wyjazdu na kolonię, zaopatrzenie w mundur lub w ciepły płaszcz, albo udzielenie bezpłatnych świadczeń w szkole, to dla rodziców niezamożnych jest również bardzo ważną pomocą w ich ciężkiej walce o byt.

Doświadczenie rodziców, nabyte we własnym gospodarstwie domowym pozwala im na zastosowanie go w akcji patronatowej i na odwrót - doświadczenie w pracy w patronacie pozwala na zastosowanie go w domu przez co wyrabia się zmysł oszczędności i ładu. *}

Kolaboracja rodziców wszystkich dzieci na terenie szkoły wytwarza jakby zbiornik pomysłowości, inicjatywy i zdolności finansowej, z której przy minimalnych kosztach własnych możliwa jest maksymalna korzyść dla dzieci w postaci świadczeń gospodarczych i kulturalnych.



#266


Intensywność korzyści współpracy domu i szkoły nie zależy od form jakie ona przybiera, ale od stopnia zainteresowań, od wzajemnej ufności i życzliwości, od uświadomienia sobie swej roli wychowawczej obu środowisk.

Czy to będzie współpraca indywidualna poszczególnych rodziców z wychowawcą ich dziecka, czy zbiorowa rodziców i wychowawców danej szkoły na szerszym terenie, mająca na celu poznanie ogólnych praw rozwojowych dziecka i stworzenie jak najlepszych warunków dla dobra młodzieży całej szkoły, czy będzie zorganizowana w Koła Rodzicielskie, Patronaty, Kluby Rodziców itd. - o jej wartości będzie stanowiła świadomość istotnej potrzeby połączenia wspólnych wysiłków rodziny i szkoły, wspólna wiara w wychowanie, pozytywny stosunek do życia jako bezcennej wartości tworzenia coraz to doskonalszych jego form wynikających z serdecznej troski nie tylko o losy własnych dzieci i powierzonych wychowanków, ale również o wartości duchowe i kulturalne, jakie wniesie nasze młode pokolenie w przyszłość narodu i ludzkości.


#267


Józef Chałasiński, Młode pokolenie chłopów, t. IV, Warszawa 1938, ss. 15-29


Szkoła i rodzina

Wobec wielu kontaktów, łączących wieś z szerszą społecznością, uzupełnienie tradycyjnego wychowania młodzieży przez pewien zasób wiedzy szkolnej, przede wszystkim przez umiejętność czytania, pisania i rachowania, w miejscowościach, gdzie szkoła ma już swoją tradycję, stało się już zwyczajem, podobnie jak zaopatrywanie się w miejskich sklepach w niezbędne artykuły. I podobnie jak zaopatrywanie się w sklepach miejskich w niezbędne artykuły nie wiąże się od razu z zasadniczą zmianą dawnego samowystarczalnego gospodarstwa chłopskiego, tak i samo zaopatrywanie się dzieci w szkole w umiejętność czytania, pisania i rachowania nie oznacza bynajmniej jakiejś głębokiej zmiany w organizacji rodziny chłopskiej. Wieś przystosowała się do wymagań szkolnych, usiłując jednocześnie jak najmniej zmieniać w tradycyjnej organizacji swojego życia rodzinnego.

Rodzina chłopska wysyła swoje dzieci do szkoły, ale fakt ten nie zmienia sam przez się dawnych obowiązków dziecka w rodzinie, nie zmienia jego społecznego miejsca w grupie rodzinnej. W samorzutnej obronie tradycyjnej organizacji społecznej rodzina traktuje obowiązki szkolne dziecka jako dodatkowe i drugorzędne w stosunku do jego obowiązków jako członka rodziny.

Taka postawa względem dziecka, chodzącego do szkoły, nie wynika bynajmniej z jakiegoś chłopskiego materializmu czy głupoty. Wynika ona ze społecznej struktury chłopskiej rodziny. W strukturze tej rodzina stanowi całość i poszczególni członkowie rodziny winni podporządkować się tej całości. Dziecko w takiej rodzinie uczy się nie dla siebie, ale dla całej rodziny. Cała rodzina pracuje na wybrane przez siebie dziecko, które postanowiła wykształcić na pana. Indywidualność dziecka nie wchodzi w grę, gdy się je wysyła do szkoły, tak samo jak i wtedy, gdy się je ze szkoły zabiera, bo w domu jest robota. Dziecko jest dla rodziny, a nie na odwrót.

Takiemu podporządkowaniu się rodzinie dziecko często samorzutnie poddaje się; akceptuje w sposób zupełnie naturalny swoją rolę członka rodziny, do której wszak samorzutnie wychowuje się.



#268

i

Do szkoły - pisze nr 964/72 Wici, ur. w 1917, z pow. Puławy - niechętnie chodziłem, żeby tylko rodzice nie płacili kary, bo wszyscy mówili: „»panem nie będziesz, po co ci tam szkoła«". Ja sam też podzielałem ich zdanie, nie zdawałem sobie z tego sprawy, że przyda się kiedyś szkoła. Rodzice zawsze mówili "»my nie chodzili do szkoły, a żyjemy, a szkoły to pany wymyśliły dla siebie«". Tak ja biegałem z kolegami zamiast się uczyć".

Kiedy jednak zwyczaj chodzenia do szkoły zakorzenił się już w społeczności rówieśników we wsi, kiedy w społeczności tej stał się naturalnym i zaszczytnym etapem drogi życiowej dziecka, kiedy rodzeństwo przeszło przez ten etap, to dziecko, którego nie puszczają do szkoły, buntuje się przeciwko woli rodziców i samo domaga się uczęszczania do szkoły.

Autor życiorysu nr 1363/222 Z.M.W, od szczęśliwego ucznia z sąsiedztwa uczył się wbrew woli rodziców alfabetu i czytania, do szkoły bowiem chodzić nie mógł, ponieważ nie posiadał ubrania i obuwia.

Za pośrednictwem młodzieży, uczęszczającej do szkoły, szkoła przenika na pastwisko wiejskie i tam młodsze dzieci stykają się już pośrednio ze szkołą, zanim same zaczną do niej uczęszczać. Zwłaszcza silne jest to przenikanie wtedy, gdy miejscowe nauczycielstwo zdobyło sobie uznanie i przyjaźń dzieci wiejskich. Atmosfera życzliwości w szkole, tak bardzo zależna od stosunku nauczycielstwa do wsi i dzieci wiejskich, promieniuje na całą młodzież wiejską, a nie tylko na młodzież szkolną.

Przytoczony w dalszym ciągu opis autora nr 1276/151 Wici, ur. w 1913 r. w pow. Sieradz, doskonale oddaje to promieniowanie szkoły na dzieci poza szkołą i na pastwisko, dokąd „starsi pastuchy przynosili elementarze".

Rodzice nasi - pisze autor - nie mieli czasu nas dzieci wychować słowami i przykładem. Głównym wychowawcą był kij, straszenie nas różnymi strachami i opryskliwe słowa. Toteż skutek wychowania był taki, że w ten sam sposób żyliśmy w rodzeństwie. Jeden drugiemu dokuczał, jeden drugiemu nie powiedział miłego słowa. Gdy nie czuliśmy kija nad sobą, ten był panem kto był silniejszy. A skutki straszenia nas przez rodziców i starszych były takie, że obawialiśmy się wyjść wieczorem przed dom, aby gdzieś z poza ściany nie wyskoczył jakiś strach i nie urwał głowy. I dziś, chociaż jestem dorosłym człowiekiem, jednak gdy mi przyjdzie w nocy, w jakimś samotnym miejscu się znaleźć, ogarnia mnie jakiś głupi lęk przed czymś niewiadomym.


#269


Zimą nie mieliśmy tyle zajęć. Starsi bracia ode mnie, a było ich dwóch i jedna siostra pomagali rodzicom przy oprzecie inwentarza. My młodzi musieliśmy drzeć pierze i skrobać kartofle. Jednak gdy przybliżyło się lato, każdy wtedy z nas miał przeznaczone swoje zajęcie. Starsi z rodzicami szli w pole, pozostała siostra tylko, do pilnowania domu i młodszych dzieci. A ten zaś, który miał ukończone 6 lat musiał iść paść bydło. Taką kolejność przeszli moi starsi bracia, taki sam los spotkał mnie.

Pasanie bydła w początkach dla mnie było najcięższą karą, jaką sobie wtedy wyobrażałem. Boć doprawdy nie mogłem sobie wyobrazić, aby taki młody dzieciak mając sześć lat, musiał cały dzień wartować jak pies przy bydlętach. A najgorsze to było wczesne wstawanie. Jeszcze słońce nie weszło, a tu już mama wołają: Ignaś! wstań, wstań! Trzeba wcześniej krowy wygnać, aby z rosą pojadły, bo później będzie gorąco. Na takie wołanie chowałem głowę pod przykrycie, jakbym nie słyszał i zasypiałem. Ale bo to nie na długo. Za chwilę przychodzili z powrotem i wtedy już się nie prosili. Brali bez ceremonii za rękę i wyciągali z łóżka choć się nie mogło ustać na nogach bo się jeszcze spało, przemocą mnie ubierali. A ja płakałem na taką niesprawiedliwość, obrywało się od matki niejednego szturchańca. A kiedy już się przetarło oczy, brat starszy wypuszczał krowy. Brałem kij i na czczo pędziłem krowy na pastwisko. Około godz. 8, przynoszono zwykłe śniadanie. Były to kartofle z polewką. Oj smakowały, smakowały też te kartofle. Zjadałem je jak marcepany, o których słyszałem, że miały być bardzo dobre. Gdy zbliżyło się południe, spędzałem krowy z pastwiska, jadło się obiad składający się z zacierek. Wtedy marzyłem o tym, aby gdzieś w cieniu wyciągnąć zbolałe nogi i odpocząć. Jeżeli się wlazło w jakiś nieuczęszczany przez domowników kąt, to można było sobie urżnąć drzemkę. W przeciwnym razie trzeba było brać płachtę i iść w pole na chwast dla bydła. Zmęczony, zziajany po takiej robocie przynosiło się chwast do domu i trzeba było z powrotem zbierać się do wyganiania bydła. Doprawdy był to psi los dla mnie. Ale musiałem cierpliwie znosić. Mówili mi rodzice, że jak ich nie będę słuchał, to mnie dadzą na służbę. Diabelnie się tej służby bałem. Gdyż mój brat starszy służył, a jak przyszedł od czasu do czasu od gospodarza, u którego pasł bydło, jak mi zaczął opowiadać jak ciężko on musi robić, jak mi pokazał pokrajane jak nożem ręce od pracy, to mi włosy od strachu na głowie stawały. Znosiłem swój los cierpliwie, aby tylko nie iść na służbę.



#270


Bydło pasał do żniw każdy gospodarz na swoim kawałku pastwiska. Było to dla nas pastuchów bardzo uciążliwe, nie mogliśmy bowiem jeden z drugim pofiglować z obawy, aby nie zrobić szkody sąsiadowi. Toteż z niecierpliwością oczekiwaliśmy wszyscy pastuchy przybliżenia się żniw. Gdy żniwa się przybliżyły, a ojcowie wyszli w pola kosić żyta, wtedy i my skasowali granice na pastwisku. Spędziliśmy bydło razem, jakiś czas staliśmy z batami, aby się krowy wybodły między sobą bo wiedzieliśmy, że jak mocniejsza krowa weźmie górę nad słabszą, to ta słaba zawsze będzie się bała mocniejszej. No i wtedy zaczynaliśmy różne gry. Jak byliśmy w dobrem usposobieniu, to wołaliśmy do gry tak zwanej przez nas „świnią" dziewczyny. Oczywiście pod tym warunkiem, że nam będą nawracać krów.

Poza tym różne gonitwy i mocowania. W gonitwach i mocowaniu ja prawie, że udziału nie brałem. Byłem bowiem słabszy fizycznie od moich rówieśników, dlatego też nie mogłem im podołać. Wtedy to zacząłem się interesować książką. Niektórzy starsi pastuchy, którzy uczęszczali do szkoły, przynosili na pastwisko elementarze, z których uczyli się zadanych w szkole lekcji. Siadałem przy takim czytającym i patrzałem w niego jak w tęczę. Nie mogłem się wydziwić, aby z takich kresków i różnych zakrętasów powstawały słowa. Nie mogłem się napatrzeć na przeróżne obrazki namalowane w książce. Zapragnąłem całą duszą nauczyć się chociaż pod tymi obrazkami na książce czytać. Ponieważ starsi pastuchy nie chcieli mnie nauczyć czytać, a w domu nie mieli czasu zająć się taką nauką, a wiedziałem, że w szkole już tego uczą, postanowiłem się dostać do tej szkoły. Jednak bałem się z początku, bo mówiły mi dzieci, które uczęszczały do szkoły, że w szkole nauczyciel dzieci bije. Ale pomyślałem sobie, niech bije, aby tylko nauczyłem się czytać. No i kiedy dzieci z rokiem szkolnym zaczęli chodzić do szkoły uciekłem z domu. Bez wiedzy rodziców i bez czapki, boso z dziećmi innymi przyszedłem do szkoły.

Bardzo mi się szkoła podobała. Duży ładny budynek z dużymi oknami porównywałem z naszą małą obszarpaną chatą. Drżały mi nogi, kiedy ze starszymi dziećmi wchodziłem do jednej z sal, aby zapisać się na ucznia do szkoły. Myślałem, że zobaczę na wstępie srogiego nauczyciela, groźnie łypiącego oczami. Ze spuszczona głową wszedłem na salę, ogarnął mnie jakiś strach, chciało mi się płakać, chciałem nawracać i uciekać do domu. Ale lęk przed tym groźnym nauczycielem, odebrał mi władzę w nogach. Stałem na sfcmym końcu, tłumiąc łkanie


#271


w piersiach. Nie słyszałem, że gromadka dzieci starszych, gdyż ja byłem najmłodszy, już się zapisała, że pozostałem tylko ja jeszcze. Nagle wdzięczny głos nauczyciela wyrwał mnie z tego lęku: „No i ty malutki też chcesz chodzić do szkoły?" Kiwnąłem głową i podniosłem nabiegłe łzami oczy. Przede mną stała młoda i ładna nauczycielka, która zapisywała dzieci, spodobała mi się, opanowała moje dziecięce serce łagodnemi słowami. Powiedziałem sobie, że ta to już chyba nie będzie bić nas dzieci. I śmielej już podałem swoje nazwisko.

Szedłem do domu ze śmiało podniesioną głową, dumny, że teraz będę niedługo umiał czytać pod obrazkami, że nie będę się prosił, aby mi Józek czy Stacha odczytali, co tam stoi napisane. Zajęty tymi myślami wszedłem do chałupy. A tu już mama dowiedzieli się że poszedłem z dziećmi do zapisu do szkoły. Jak mnie nie zacznie łajać, a wymyślać. „A ty smarkaty, jeszcze nosa utrzeć nie umiesz a już ci się szkoły zachciało, a za co ja ci książki kupię, ty zimą umarzniesz, bo nie będzie ci za co kupić grubszy kapoty. Kto to będzie krowy pasał, jak ty do szkoły pójdziesz". No i na pewno postawiliby na swojem i nie pozwoliliby chodzić do szkoły, ale na szczęście wyszła ustawa o obowiązku przymusowego nauczania i radzi nie radzi musieli mnie posyłać do szkoły. Zostałem uczniem w I-ym oddziale.

Lato o 7-ej, a zima o 8-ej, trzeba było zdążyć do szkoły. Czasem jadło się śniadanie, jak było wcześniej ugotowane, ale częściej szło się bez śniadania. Jak był chleb, ale to rzadko, bo po większej części chleb był rzadkością w domu, to się brało do pojedzenia. A jak nie było chleba, to dopiero jadłem jak przyszedłem ze szkoły. Ubrania też ciepłego nie miałem na zimę. Stara, wytarta kapota po starszym bracie służyła mi za ochronę przed zimnem. Trepy ochraniały mi nogi. Ciężko było iść po śniegu w tych „pierunach" jak je nazywaliśmy. Nieraz wywróciło się kozła, bo przylepiony śnieg pod trepami wytrącał z równowagi. W kilka tygodni po uczęszczaniu do szkoły, odniechciało mi się tej szkoły, do której tak mocno pragnąłem chodzić. Winny był temu nauczyciel, który w brutalny sposób zaczął obchodzić się z dziećmi. Spełniły się przepowiednie dzieci, którzy mi mówili, że nauczyciel bije w szkole. Ta nauczycielka, która nas zapisała nie uczyła nas. Miejsce jej zajął nauczyciel, który do naszych serc zaczął przemawiać kijem. W szkole podczas lekcji chodził ten pan po sali i zadawał pytania. Odpowiedź ucznia musiała być trafna. W przeciwnym razie bez ogródek walił kijem przez bary, którego zawsze ze sobą nosił. Zapytany uczeń choć często wiedział jak ma odpowiedzieć,



#272


jednak lęk przed karą, jak źle odpowie odbierał mu mowę. Jeżeli nie rozwiązało się w domu dobrze zadanych lekcji, to po przybyciu do szkoły brał nas ten pan do osobnego lokalu, aby podczas bicia krzyczący winowajcy nie zbudzili mu śpiącego dziecka i tu dostawało się w tyłek porządne porcje lasek, że po takiej operacji nie można było siedzieć na ławce. Toteż baliśmy się tego nauczyciela jak ognia. Nazywaliśmy go „tyranem". Ten pan swoim postępowaniem z dziećmi, tak mi obrzydził szkołę, że za żadne skarby nie chciałbym chodzić do szkoły, ale kary nałożone na rodziców za nieprzyzwolenie dzieciom chodzenia do szkoły, zmuszały mnie do chodzenia na naukę. Pobieranie nauki w szkole sprawiało dla mnie trudności, dlatego, że z powodu krótkiego czasu dziennego nauczania, trzeba było dużo lekcji zadanych w szkole, odrabiać w domu. I to właśnie, to odrabianie lekcji w domu sprawia dzieciom wiejskim wielką trudność. Bo gdy przyszedłem ze szkoły do domu i zabrałem się do odrabiania lekcji, wtedy rodzice odrywali mnie od tej czynności. - „Co stale będziesz ino nad książką siedział. Idź wody mi przynieś, drzewa, krowy oprzątnij". No i trza było usłuchać rodziców, a odrabianie lekcji zostawić na później. Wieczorem odrabiając lekcje lampy na stół nie pozwalano brać, bo była potrzebna przy kuchni, aby oświetlała tym, którzy darli pierze. Brałem wtedy stołeczek i w kąciku klękałem na ziemi i w ten sposób się pisało. Przy tym niejeden z domowników przez nieuwagę mnie kopnął, atrament przy potrąceniu się wylał, a jak się przy tym oburzyło, dostawałem porządna burę, że leniuchu sam nie robisz, a innym zawadzasz. Więc nic dziwnego, że lekcje po większej części były przez dzieci nie odrabiane. Ale w szkole tłumaczenia na to nie było. Pan nauczyciel nie wchodził w położenie ucznia. Lekcja musiała być zrobiona, bo w przeciwnym razie czekała nas kara.

Drugim strachem, którego dzieci się bały w szkole, był ksiądz proboszcz, który uczył w szkole religii. Nie nazywał nas inaczej, jak się nie umiało religji tylko bydlętami. Nosił laskę i tych, co nie umieli lekcji wyciągał za szyje z ławki i po wytarganiu uszy zmuszał do leżenia godzinami krzyżem. Pole do wyładowywania swych złości miał podczas przygotowania dzieci do pierwszej spowiedzi. Bicie, szarpanie za uszy i kładzenie krzyżem za nieumienie lekcji, było jego ulubioną rozrywką. Najgorsza była spowiedź. Gdy szedłem do spowiedzi czułem, że idę jakby na karę śmierci. Bałem się przystąpić do konfesjonału. Następstwem tego lęku był następujący fakt. Mając lat 11 przystępowałem po raz drugi do spowiedzi, nie umiałem się jeszcze dobrze spowiadać, gdym zftalazł się przed konfesjonałem,


#273


ksiądz dawał mojemu koledze rozgrzeszenie. Było takie, ksiądz rozirytowany na głos się jego pyta, co więcej. Spowiadający zalękniony nie odpowiada, rozgniewany ksiądz wali go pięścią i mówi „Boże, bądź miłościw". Jak ja to zobaczyłem, spodziewałem się, że taki sam los i mnie spotka. Chciałem się jeszcze na chwile odsunąć, ale już było za późno, bo właśnie ksiądz się do mnie odwrócił. Zalękniony, poleciłem się Bogu i zacząłem wyjękiwać ze strachem swoje grzechy. Utknąłem w połowie spowiedzi i milczałem. Zdenerwowany ksiądz krzyczy „co więcej", a widząc, że nie odpowiadam, chwyta mnie rękami za głowę i zaczyna cisnąć mnie do konfesjonału siłą, że aż konfesjonał trzeszczy i krzyczy „co więcej, bydlaku". Ja widząc się w takim położeniu, szarpnąłem się i udało mi się wyrwać z objęć księdza i nie oglądając się wybiegłem z kościoła, bez skończenia spowiedzi. Długi czas po tym zajściu bałem się iść do spowiedzi, lecz lęk przed karą piekielną, którą straszył ksiądz tych, którzy nie chodzą do spowiedzi, zmusił mnie jako młode i lękliwe dziecko do pójścia do następnych spowiedzi. Takie postępowanie przełożonych względem swoich wychowanków, siało w młode nasze dusze nieufność i nienawiść a zarazem odstraszało nas od tych rzeczy, które były przez naszych wychowawców propagowane. Bo jak nienawidziliśmy tych ludzi, co się z nami źle obchodzili, tak samo nienawidziliśmy tych rzeczy, co nam w mózg wpajali. Nienawidziliśmy tych ludzi tak, że kilku z nas przyrzekło im zemstę, którą obmyślaliśmy w ten sposób, aby powybijać im szyby w ich mieszkaniach. Ale obawa, żeby się to nie wydało, powstrzymała nas od tego zamiaru.

W V-ym oddz. z niewiadomych nam przyczyn, nauczyciel, który nas tak karał srodze cieleśnie przestał nas bić za nieumienie lekcji. Odetchnęliśmy z ulgą. W tym czasie przybyły do naszej szkoły trzy młode nauczycielki, które poczęły do nas przemawiać nie kijem, ale rozumnymi słowami. Zrozumieliśmy wartość nauki, że człowiek nie uczy się dla kogoś tylko dla siebie. Nastąpiła w naszej klasie rywalizacja w nauce. Jeden od drugiego starał się lepiej umieć, aby otrzymać lepsze stopnie w nauce. Szkoła stała się dla nas nie strachem, ale domem, w którym wyświetla się nieznane tajemnice. Byliśmy starszymi, potrafiliśmy wytłumaczyć rodzicom, żeby nie krzyczeli już na nas za to, że odrabialiśmy w domu lekcje. Pokochałem szkołę i naukę całą duszą. Pragnąłem, aby wiek szkolny nigdy się nie skończył. Nauczycielki swym łagodnym postępowaniem opanowały nasze serca. Uważaliśmy je za matki, które pragną tylko naszego dobra. To dobre traktowanie nas wpłynęło dodatnio na stosunek koleżeński w szkole. Dawne bójki, które prowadziliśmy



#274


podczas wracania ze szkoły z uczniami z innej wsi ustały. Nastąpiło harmonijne współżycie koleżeńskie. To współżycie pogłębiały wycieczki, które wspólnie z innymi klasami urządzaliśmy. Nie zapomnę nigdy tych momentów, kiedy to razem cała klasa wraz za nauczycielstwem wyruszała po okolicy na wycieczkę. Każdy z uśmiechniętą twarzą szedł raźno nie pomnąc na zmęczenie, do wytkniętego celu wycieczki.

Celem wycieczki był najczęściej las. Pod lasem płynęła struga. Przy plusku wody rozkładaliśmy się obozem jak cyganie i zaczynaliśmy naukę przeplataną różnymi grami jak w „trzeciaka", „w wojsko" i inne. Rozbawieni, rozbiegani niechętnie schodziliśmy się na wołanie nauczycieli, bo trzeba było powracać z powrotem do domu. Drugą rozrywką po wycieczkach były w zimie ślizgawki. Nie mogliśmy się ślizgawkami nigdy nasycić. Za ślizgawkę dostawało się i nieraz w skórę od rodziców, bo darło się obuwie. Za ślizgawkę siedziało się w „kozie" w szkole, bo spóźniało się na lekcje. Jednak kary te nie powstrzymywały nas od ślizgawki i zapalenie nadal ją uprawialiśmy.

Skończyłem 7 oddz. Szk. Powsz., przy pomocy nauczycielstwa naszej szkoły, gdyż nauczycielstwo kupiło mi podręczniki szkolne, potrzebne w 7-ym oddz. Dostałem świadectwo szkolne z wynikiem bardzo dobrze. Marzyłem, aby nadal się kształcić i zostać nauczycielem. Marzenia moje myślałem, że się spełnią, gdyż jedna pani nauczycielka obiecała mi pomoc w dalszym kształceniu. W początkach, po wakacjach wystarała mi się o miejsce w sklepie w charakterze subjekta w pewnym mieście. Sprzedawałem kilka miesięcy. Jednak ta czynność mi nie odpowiadała. Po pierwsze tęskniłem za wsią, po drugie wierzyłem, że jakimś cudem znajdę środki do dalszego kształcenia się w szkole. Dlatego gdym znalazł okazję do powrotu do domu, na to stanowisko, które zajmowałem poprzednio, nie powróciłem. Jednak to kilkumiesięczne pobycie w mieście dało mi po części poznać życie ludzi miastowych.

Poznałem przede wszystkim warunki wychowania dzieci bogatych mieszczan. Porównywałem położenie dzieci ze wsi z położeniem dzieci z miasta. Pierwsi, skoro tylko podrośli, że mogli się rodzicom do czegoś przydać, zaraz byli zaprzęgani do różnorodnych posług w gospodarstwie. Gdy tymczasem dzieci mieszczan w tym wieku przebywały w ochronce, pod opieką i kierownictwem przełożonej ochronki. Więc nic dziwnego, że dzieci wiejskie, które żyją swobodnie przy pasionkach, bez należytego kierownictwa w wychowaniu są krnąbrne


#275


i nieposłuszne. Toteż palącym zagadnieniem dla wsi powinny być ochronki. Ochronka złagodzi zdziczenie charakterów, chodzących luzem przy pasionkach dzieci wiejskich. Ochronka możeby się przyczyniła do zlikwidowania tych znienawidzonych przez dzieci pasionek gromadzkich, które wpływają ujemnie na inteligencję dziecka. Później nauka dziecka z miasta, a nauka dziecka ze wsi. Pierwsi mają czas i zachętę ze strony rodziców do nauki. Drudzy wiecznie naganiani do różnych zajęć, pozbawieni przez większość rodziców zrozumienia

o potrzebie nauczania.

Znalazłem się z powrotem na wsi przy rodzicach. Niechętnie rodzice na mnie patrzyli. Uważali mnie za zdolnego do zapracowania na swoje utrzymanie. Zastanawiałem się nad wymyśleniem jakiejś pracy, która by mi dała chociaż minimalny zarobek. Zabrałem się do reperowania obuwia. Trudno mi szło z początku, bo nie miałem fachowego przygotowania. Jednak to zajęcie dawało mi przeciętnie na cały rok, złotówkę na tydzień. Oszczędzając te groszowe dochody miałem możność kupić sobie jako taki przyodziewek, oczywiście żywiłem się przy rodzicach.

W wolnych chwilach nie zapomniałem o książkach. Czułem, że posiadam malutką cząstkę wiedzy. Zapragnąłem czytania książek. Ale tu spotkałem przeszkodę. Nie było skąd wypożyczyć książki, gdyż w okolicy nie było biblioteki.

I właśnie brak biblioteki przyczynia się do tego, że dzieci po wyjściu ze szkoły, nie biorąc książki do ręki zapominają po prostu czytać".

W przytoczonym opisie dobrze oddany został kontrast pomiędzy życiem dziecka w rodzinie i na pastwisku a szkołą. Wyraźnie zarysowuje się w nim również promieniowanie szkoły na młodzież poza szkołą. Pod wpływem tego promieniowania chęć kształcenia się budzi u dzieci, zanim jeszcze szkoła zostaje zasymilowana przez starsze społeczeństwo wiejskie, i dzieci same, często wbrew woli rodziców, wyrywają się do szkoły.

Pomimo przekonywań ojca - pisze nr 1150/86 Wici, ur. w 1914, córka 20morgowego gospodarza z pow. Garwolin, z 7 oddziałami szkoły powszechnej -ja ze swego nie ustąpiłam kiedy nadszedł dzień zapisu do szkoły w  R.ja zostawiłam bydło na pastwisku i przyszłam do domu zaznaczając, że stanowczo dziś bydła nie pasę, bo idę się zapisać do szkoły. Za co wlał mi ojciec parę pasów, musiałam zrezygnować ze swego postanowienia i pójść z płaczem do bydła, ale serce matczyne zawsze było czułe, wystarała się sama o przyjęcie mnie do szkoły, zapłaciła wpisowe,



#276


pomimo że narażała się na kłótnię z ojcem. Dn. 3 września 1926 r. poszłam pierwszy dzień do szkoły w R."

Gdy miałem lat 11 - pisze nr 1159/95 Wici, ur. w 1912, z pow. Tarnów z 4 oddz. powsz. - zacząłem chodzić z starszymi siostrami do pobliskiego dworku do pracy, gdzie zarabiałem bardzo skromnie, jednak uskładałem na ubranie i buty, a więc ciesząc się, że mam nowe ubranie prosiłem matki, żeby zapisali mnie do szkoły, bo wstyd mnie było, że moje rówieśniki chodzili już do 3 klasy, umieli czytać i pisać, a ja marnuję swoje młode lata, no i ojciec mój nie chce mnie dać do szkoły tylko na służbę do sąsiada krowy pasać. Ale ja rozumiałem potrzebę nauki w szkole i w domu chciałem się uczyć rachunków, ale siostry starsze widocznie troszczyły się o moją przyszłość, uczyły mnie poznawania liter i czytać. Miałem lat 12 gdy zacząłem chodzić do szkoły".

Ja - pisze autor życiorysu nr 1515/439 K.S.M. - pasałem krowy, pomimo, że miałem dziewiąty rok i powinienem był chodzić do szkoły. Chociaż tęskniłem do szkoły, lecz nie zdradzałem się zbytnio, gdy wiedziałem, że rodzice nie mogą i z tego też względu trzeci brat mógł ledwo ukończyć 4 oddziały. Jednakże rozumiałem, jaką krzywdę mimowoli wyrządza się wsi i chcąc uczynić ją jak najmniejszą zacząłem się uczyć i sam, mając do pomocy moją nieubłaganą wytrwałość, postanowiłem już wtedy ukończyć całą szkołę powszechną i to w przepisanym wieku bez względu, kiedy pójdę do szkoły. Wierzyłem w siebie i swoje zdolności, które rzeczywiście miałem zdumiewające i dokonałem swego.

Na skrawkach starych książek, gazet itp. nauczyłem się czytać, obserwując chodzącą do szkoły siostrę nauczyłem się pisania i rachunków tak, że gdy mając lat 9 ukończone zacząłem chodzić do szkoły, byłem przygotowany conajmniej z zakresu oddziału 2. Od razu stałem się ulubieńcem nauczycieli...".

Wstępuję do I-szej klasy s.p. - pisze nr 97/9 Dz., z pow. Kosów. - A trzeba wam o tern wiedzieć zapisałem się do szkoły w nieobecności w domu ojca, który wyjechał po powrocie z Rumunii z braćmi w góry do budowy mostów, a z drugiej strony znowu prawie usilnie wobec matki, gdyż ja w ten czas liczyłem 8 lat, to znaczy, że byłem już dobrym pomocnikiem. Akuratnie w tym roku nauczyłem się od ciotecznych braci pisać i czytać, co mi się bardzo przydało w szkole. Matka mimo niechęci posyłania mnie do szkoły, widząc, że się pilnie uczę, zakupiła co potrzeba i machnęła ręką niech idzie. Byłem bardzo zadowolony, że mi nic nie


#277


brakowało z potrzebnych materjałów szkolnych, jak to miało miejsce u innych kolegów, którym bardzo często brakło zeszytu czy ołówka.

Do szkoły uczęszczałem nadspodziewanie pilnie, za cały rok nie opuściłem ku ogólnemu zdziwieniu ani jednego dnia. Ale za to otrzymałem świadectwo z wynikiem dodatnim. I tak mi się powiodło jeszcze w klasie drugiej i trzeciej, a już w czwartej zaczynają się nadużycia ze strony rodziców. Gdy przychodzi wiosna i jesień, to już prawie po całych tygodniach trzeba pracować na roli, a uczyć się nie było czasu nawet i w wieczór. A to ze względu na to, iż ja w godzinach pozaszkolnych ukazywałem się bardzo zdolnym i ruchliwym przy pracy, myśląc, że rodzice wezmą pod uwagę moją pracę pozaszkolną i zezwolą mi na porządku dziennym uczęszczać do szkoły. A tym czasem odwrotnie, bo „Kto lepiej pracuje, tego każdy potrzebuje". I w rzeczywistości od tej chwili byłem tak uwięziony do pracy, że jedynie w niedziele i dni powszednie wieczorami lub ukradkiem pracowałem nad sobą, przerabiając doręczone przez kolegów i koleżanki lekcje szkolne i książki pomocnicze.

Gdy już uczęszczałem do szkoły stale jak np. w zimie, wypożyczałem z biblioteki książki, w domu je czytałem i opowiadałem, a potem w szkole. Kierownik szkoły i nauczyciele tak się już do mnie przyzwyczaili, że nie było prawie dnia, kiedy by to nie zaprosił nauczyciel czy kierownik, żebym opowiedział o czym nowym czytałem, chociaż sami bibliotekę znali pewnie na pamięć. Czym nauczyciele zachwalali mnie, że się dużo zaczytuję w książkach, tym ja nabierałem większej ochoty do czytania. Jedno miałem tylko zmartwienie i to dosyć wielkie, gdzie te książki czytać? Bo jak wiecie, kochani koledzy nie lubiłem i teraz nie lubię czytać żadnej książki dla siebie, tylko dla wszystkich, jak to się mówi na głos. A rodzicom to przeszkadzało, bo ja podczas odrabiania swoich lekcji czy czytania książek, nie dawałem po prostu nikomu rozmawiać.

Przeszedłem tak do szóstej klasy. Jeszcze przed egzaminem zawiadomił nas kierownik, że z przyczyny niezależnej od kierownictwa szkoły tylko od kuratorium 7-ma ki. w K. zostaje zniesiona, a uczniowie muszą się skierować do 7-ej ki. s.p. miejskiej w K. Po otrzymaniu świadectwa ukończenia VI ki. s.p., powiadam rodzicom, że po wakacjach będziemy uczęszczać do szkoły miejskiej i opowiadam jaka temu przyczyna. Ho, ho - powiada ojciec, a jeszcze gdzie byś może nie chciał pójść, zaraz ci wytrzeszczyłem ubranie, żebyś się z Żydkami włóczył po chodnikach,



#278


rzóćno książki do skrzyni, a torby na strych i do pracy chóltaju. Odpowiadać nie było co, bo można było otrzymać odpowiednią łajkę i jeszcze i kija.

Wziąłem się do pracy na roli na porządku dziennym. Nieraz widząc idących do szkoły lub ze szkoły kolegów, wylewałem gorzkie i rzęsiste łzy, że oni ukończą VII ki., że będą mogli wstąpić, gdzieś do nauki rzemiosła, a ja siedzę i będę musiał nadal siedzieć przy tym nędznym kawałku ziemi".

Opis autora nr 746/S W.Zw.Mł.W., ur. w 1917 r. z pow. Sarny, który cytuję w dalszym ciągu, ilustruje przeżycia dziecka z rodziny, z której nikt jeszcze z rodzeństwa do szkoły nie chodził, a z młodzieżą szkolną autor w dzieciństwie także nie stykał się, gdyż jak pisze „pasałem świnie na wygonie latem sam, gdyż unikałem chłopców, że wyśmiewali się ze mnie".

Skończyłem nareszcie - czytamy w tym opisie - 7 lat. Pewnego razu przy obiedzie jak zwykle dmuchaliśmy z ojcem na kupę kartofli, nagłe ojciec rzekł do mnie. „Adam wiesz, że dzisiaj odprowadzę ciebie do szkoły". Pamiętam doskonale co się wtedy ze mną działo, przestałem się śmiać, serce waliło mi młotem w piersiach, jednak nie powiedziałem nic. Nowość ta na nikogo nie wywarła wrażenia, wszyscy jedli jak zwykle cicho tylko matka uśmiechała się czasem. Przestałem jeść i ze zdziwieniem patrzyłem na ojca, który z niewzruszonym spokojem „wymiatał" wąsami strawę z łyżki. Szkoła cóż to, nigdy nie myślałem o niej, teraz stała mi się czymś potwornym czemuś czego nie mogłem i sam pojąć. U nas nikt nie chodził do szkoły z rodzeństwa więc nie wiedziałem dokładnie co to znaczy, że ojciec ze mnie robi ofiarę. Drżąc z żalu i ze wzruszenia zapytałem ojca czemu kogo innego nie pośle na przykład Jerzego lub Annę. Jednak wybuchnął śmiechem, że aż zakipiałem ze złości, powiedział, że Jerzy jest już za stary i Anna też, a Ewa jeszcze za młoda. „Wiesz - powiedział - że masz siedem lat, więc wszyscy chłopcy i dziewczęta, którzy ukończyli te lata powinni iść do szkoły inaczej trzeba płacić „sztraf. Nawet Janek Leonów pójdzie, też będziecie razem. Zrozumiałeś". Może nie zrozumiałem, jednak do słowa „sztraf przywiązywałem duże znaczenie, choć nie wiedziałem co ono znaczy. Myślałem jednak, że to jest jakaś ważna osobistość, że siedmioletnich wszystkich chłopców zna. Tutaj kończy się pierwszy etap mego życia.

Szkoła była we dworze wsi D., oddalonej o 2 kilometry od naszej wsi. Trzeba było iść przez całą wieś naszą, gdyż mieszkałem na przeciwległym końcu wsi, następnie przez groblę na stawie i duży most na rzec&, która jak się później dowie-


#279


działem nazywa się B. Potem przez dworskie pole. Za polem na wzgórzu stał dwór, gdzie w jednym z budynków mieściła się szkoła. Właśnie ojciec prowadził pierwszy raz do szkoły mnie. Oglądając staw i rzekę, most, taki most pierwszy raz widziałem wtedy, zapomniałem zupełnie o szkole. Dopiero przypomniałem ją sobie, gdy ujrzałem pałac dziedzica, na widok tego budynku ogarnął mnie paniczny strach (pałac dwupiętrowy). Ze strachem i ciekawością patrzałem na kilkanaście kominów, myśląc jak może człowiek tak wysoko robić. Zapytałem się ojca czy mógłby robić kominy na takiej wysokiej chacie. „Et, głupi - powiedział i zaśmiał się. - Widzisz ten budynek co z czerwonymi oknami i z gankiem - powiedział ojciec - oto szkoła".

Budynek był niewielki, kryty gontami z dużym ogrodem z jednej strony, a z drugiej z ogromnym sadem. Nareszcie weszliśmy do ganku. Ojciec zapukał do drzwi, tam ze środka ktoś grubym głosem odpowiedział zapewne proszę, bo wtedy nie rozumiałem. Weszliśmy do środka, mnie aż dech zaparło. W środku było ławek dużo i w każdej siedzieli chłopcy i dziewczęta. Na ścianach wisiały jakieś wielkie obrazy, których nie widziałem nigdy. Koło ściany stała duża deska czarna, na której napisane były jakieś znaki białe, dalej stało krzesełko i stół z papierami. Tak mnie to wszystko oszołomiło, że stałem jak głupi. Nauczyciela nie było w klasie widocznie powiedziawszy proszę wyszedł do drugiego pokoju, czy ja i sam nie wiem może miał jaki pilny interes. Staliśmy tak parę minut nareszcie tuż koło nas otworzyły się drzwi i ukazał się w nich wysoki mężczyzna, ładnie ubrany, na piersiach w marynarce kołysał się łańcuszek błyszczący, taki jak u mego ojca. Zauważyłem koło oka wielkości orzecha gulę. Ten też pije wódkę, pomyślałem patrząc na łańcuszek. Z mojego punktu widzenia wtedy, kto miał zegar z łańcuszkiem - byłem przekonany, że pił wódkę. Potem długo z ojcem coś rozmawiał, no nie zrozumiałem nic z tej rozmowy. Nauczyciel wziął dużą książkę i zapisał tam moje nazwisko. Wziąwszy mnie za ramię, zaprowadził na ostatnią ławkę.

Do szkoły chodziły dzieci i z D. Koło mnie właśnie siedział chłopiec z D., spojrzałem na niego z podełba i zacząłem patrzeć na sufit. Ojciec tymczasem rozmawiał z nauczycielem, skończywszy rozmowę podszedł ku mnie i powiedział, żebym się nie bał i że do domu będziesz szedł razem z chłopcami, widzisz i Janek tutaj. Janek siedział i gryzł w zębach ołówek. Ojciec kupił mi u nauczyciela parę zeszytów i ołówek, potem powiedziawszy do widzenia, poszedł do domu. Rozpoczęła się nauka. Nauczyciel kreślił na tablicy pałeczki, kółeczka, a potem kazał



#280


i nam na zeszycie tak pisać. U mnie nawet niezgorzej wyszło. Potem była przerwa. Ci co już byli kilka dni, śmielsi byli, to też krzyczeli, tupali i jedli chleb ze słoniną lub tak. Przesiedziałem na miejscu całą przerwę, aż póki nie wszedł znów nauczyciel i rozpoczęła się nauka. Po nauce zmówiliśmy modlitwę choć nie rozumiałem jej od razu. Tak upłynął pierwszy dzień mój w szkole.

Wróciwszy do domu zjadłem z apetytem obiad i zacząłem w zeszycie rozglądać owe pałeczki i kółeczka. Matka i siostry nie zwracały na to uwagi, brat zaś podszedł do mnie, popatrzał na wszystko to machnął ręką i powiedział ot głupstwo oho dobra nauka. Tylko ojciec powiedział że ze mnie będzie pisarz, ot taki jak w gminie wiesz. Jednak nie wiedziałem co to za gmina. Do szkoły chodziłem regularnie i zaczęła mnie i ona bardzo interesować, tak że w końcu roku umiałem trochę czytać i jako tako pisać. Za drugie półrocze dostałem dobre świadectwo. Następnie zostałem przeniesiony z drugimi chłopcami na drugi rok do drugiej klasy. Garnąłem się do nauki.

W chacie tymczasem panowała bieda, nędza. Ojciec na lato nie przychodził zupełnie do domu, tylko na zimę, goły jak święty, przepijał wszystko nawet zegarka z łańcuszkiem i harmonię. Tak nie miałem nawet za co zeszytów kupić. Każdego dnia kłótnia, tak mnie przeszkadzali uczyć się, że choć nieśmiały byłem uciekałem jednak do sąsiadów. Ojciec już jakoś teraz na mnie nie zwracał uwagi tak jak wpierw. Nie miał jakoś roboty i chodził po wsi, potem przychodził do domu klął i wymyślał.

Nie mając pieniędzy kradłem z domu co popadło pod rękę i sprzedawałem Żydkowi i za to kupowałem zeszyty i książki. Raz matka złapawszy mnie na gorącym uczynku, tak mnie zbiła rzetelnie, że coś z tydzień bolały mnie boki. Ach ty łajdaku to tak ciebie w szkole uczą mówiła. A ja już nie usprawiedliwiałem się, bo cóż z tego?"

Przejście z wiejskiego środowiska rodzinnego do szkoły stanowi jedno z najgłębszych przeżyć wiejskiego dziecka. Jest to przejście do zupełnie innego świata i początek wielu konfliktów dziecka i młodzieży ze swoim tradycyjnym środowiskiem rodzinnym i sąsiedzkim. Wstępując do szkoły, dziecko nierzadko po raz pierwszy wdziewa obuwie i otrzymuje inne ubranie, gdyż nawet pod względem wyglądu zewnętrznego przystosować się musi do innego wzoru fizycznego i estetycznego. Trzeba się bowiem dostosować do tego, czego w zakresie wyglądu zewnętrznego oczekuje od dziecka nauczyciel czy nauczycielka nie tylko świadomie,


#281


ale i nieświadomie przez cały swój sposób bycia i ubierania się. A wszak nie należą oni do społeczności wiejskiej „swoich", lecz są „panami".

Poczucie dystansu społecznego, dzielącego nauczyciela - „pana" od wsi i od chłopów, występuje niemal powszechnie w naszych życiorysach. Całym swoim stylem życia nauczycielstwo należy do innej sfery społecznej. We wczesnym dzieciństwie fakt ten jest akceptowany jako naturalny, gdy nauczyciel jest „dobrym panem". Gdy traktowanie jest złe i gdy dzieci wiejskie są gorzej traktowane, rodzi się w dziecku bolesne poczucie upokarzającej odrębności, tym silniejsze, że dzieci z miasta, chodzące do szkoły razem z wiejskimi, wyodrębniają się jako coś lepszego.

Z rozwojem intelektualnym i ze społecznym uświadomieniem młodzieży wiejskiej elementarne poczucie upokarzającej odrębności przemienia się w bunt przeciwko odrzucaniu przez szkołę wzorów wiejskich a narzucaniu wzorów pozawiejskich. Czy nie można się kształcić, pozostając równocześnie chłopem? Oto pytanie, które coraz bardziej nurtuje młodzież wiejską.

W oddziale szóstym - pisze nr 1525/141 Dz., ur. 1909 z pow. Dubno, przedstawiając swoje przeżycia przy zetknięciu się z miejską szkołą powsz. w Dubnie - spotkałam się z ciekawym przykładem w pierwszym półroczu. Przyjechała z Galicji uczennica unitka w długiej spódniczynie do ziemi, gęsto zebranej u pasa i w takiej kacawie gęsto opadającej kłosikami na biodra i w płóciennej koszuli. Wejście jej do klasy stanowiło istną sensację! Dziewczyna wcale nie zwróciła uwagi na dziwny i dwuznaczny szmer. Zajęła wskazane miejsce na ławce i rozłożyła zeszyty, zupełnie obojętna na otoczenie. Śmiech i chichot, żarciki, posypały się jak z rękawa. Na pauzie obstąpiono dziewczynę kołem, pilnie lustrując każdy szczegół ubrania. Nie brakło dowcipów i żartów... Wesoło zawsze odpowiadała, że każda chciałaby nosić podobny strój, ale jej nie stać na to. Kiedy jej dobrze dokuczyły (przeważnie dziewczynki) rozgniewała się i powiedziała: babka moja chodziła w tym stroju i szanowała ją wieś cała, matkę również szanują i lubią, czego mam się wstydzić! Własnymi rękami naprzędłam na koszulę i matula utkała. Swojej pracy nie potrzebuję się wstydzić! Nie kradzione, ani nie za kradzione pieniądze! Wyrósł len w polu, a ze lnu koszula. Sama ją uszyłam i nikt nie ma prawa wymyślać ani urągać! Wam starają się rodzice! A ja se sama uprzędłam i uszyłam i będę nosić choćby dlatego, że wy się śmiejecie ze mnie, żem chłopka. Uczciwa chłopka jest lepsza od lata jakiej mieszczury, co



#282


zadrze kiecki i świeci kolanami. Myślicie, że tak ładnie kolana pokazywać. Pójdź jedna z drugą na wieś do nas, to nie będziesz wiedziała gdzie uciekać. U nas chodzą w długich spódnicach, przyzwoicie. Nie wstydzę się swego stroju ani stanu, a że chcę uczyć się i przyjechałem do szkoły - to mi wolno. Wolno każdemu uczyć się, aby tylko chciał. Uczennica ta zawstydziła mnie swoim mocnym charakterem. Nie podoba ci się - to nie! Ona tak postępuje jak jej babka, matka itd. Jagna nosiła swój strój do końca półrocza - później uszyła granatową sukienkę. Nie tak źle, jak mi się wydawało. Ona młodsza i dała radę, zamknęła buzię całej klasie - to ja starsza dam również sobie radę".

Przytoczony wyjątek doskonale oddaje istotę konfliktu, jaki przeżywa chłopskie dziecko, wstępując po raz pierwszy do szkoły. To nie o strój chodzi, lecz o całą społeczną osobowość dziecka chłopskiego, która musi się nagiąć do zupełnie innego wzoru społecznego. To,' co posiadało podstawowe znaczenie społeczne w określeniu miejsca dziecka w rodzinie, przestaje zupełnie, albo w znacznej mierze, liczyć się w społeczności szkolnej. To, co dziecku zjednywa uznanie rodziny, a więc przystosowanie się do wzorów, przekazanych przez rodziców i dziadków, jest zupełnie obojętne w szkole lub nawet śmiech wywołuje.

To, że dziewczyna własnymi rękami uprzędła na koszulę, że sama sobie tę koszulę uszyła, że matka jej len na tę koszulę utkała - to nie tylko nie podnosi jej znaczenia społecznego w szkole, lecz nawet je obniża. Całe bowiem „piękno" fizyczno-estetycznego wzoru ucznia, w przeciwieństwie do wzoru fizyczno-estetycznego, przekazywanego przez tradycję rodziny chłopskiej, polega na tym, że znamionuje ono wolność od pracy fizycznej zarówno samego dziecka, jak i rodziny, z której ono pochodzi. Ten wzór fizyczno-estetyczny ucznia wskazuje, na co stacje samo i jego rodzinę, a nie na pracę jego i jego rodziny. To pastuch chodzi w ubraniu zrobionym przez matkę, uczeń - zawsze w kupnym.

(...) Pomiędzy tymi dwoma biegunami zawiera się proces kształtowania się osobowości młodzieży wiejskiej w wieku obowiązku szkolnego, kiedy to dziecko wiejskie jako członek społeczności szkolnej jest uczniem, a równocześnie jako członek rodziny - pastuchem.

Te dwa bieguny to dwa do gruntu odmiennie zbudowane systemy społeczno-kulturalne, o odmiennych kryteriach wartości człowieka, odmiennych autorytetach społecznych. Pierwszy opiera się na zwartej grupie rodzinnej, podporządkowującej indywidualność członków i przestrzegającej niezmienności form zbiorowego


#283


życia; drugi opiera się na indywidualności jednostki i przed jednostką otwiera zróżnicowane i zmieniające się tereny kariery życiowej i indywidualnego sukcesu.

Przejście od jednego systemu do drugiego nie jest łatwe. Gdzie bowiem szkoła nie została jeszcze zasymilowana przez społeczność wiejską, tam po jednej stronie jest cała rodzina dziecka, cała społeczność swoich, wszystko, co jest dziecku drogie i bliskie, a po drugiej szkoła: świat obcych wartości i obcych ludzi. Przy takiej izolacji tych dwóch systemów pastuch broni się przed szkołą, jak przed swoim i swojej rodziny nieprzyjacielem.

Nadeszła chwila - pisze nr 964/72 Wici, ur. w 1917 z pow. Puławy, z 5 oddz. szkoły powsz. - kiedy musiałem zacząć chodzić do szkoły. Jak dowiedziałem się, że mam chodzić do szkoły „to uciekłem z domu, dopiero mnie znaleźli na trzeci dzień w polu. Na samo wspomnienie o szkole to drżałem jak w febrze, bo w szkole widziałem swojego nieprzyjaciela, który stał z kijem w ręku, za każde nieposłuszeństwo czy inną rzecz bił kijem, a ja nie byłem przyzwyczajony, chociaż nieraz dostałem od ojca lub brata szturchańca na plecy, ale byłem dzieckiem swobody, bo też bałem się tej ławki szkolnej, w której trzeba było spokojnie siedzieć. Rodzice zmusili mnie do chodzenia do szkoły, bo by musieli zapłacić karę, chociaż woleli, żebym został w domu i pasał gęsi".

Dziecko wiejskie, pochodzące z rodziny, w której szkoła nie ma jeszcze trwałego miejsca, przechodząc do szkoły, na własna rękę, bez pomocy rodziców, a nieraz z towarzyszeniem wyraźnej ich niechęci (a czasem nawet wbrew ich woli) musi zdobywać miejsce dla siebie w społeczności szkolnej, przystosowując się do nowej roli społecznej. Jeżeli w walce tej nie ma oparcia wśród rówieśników lub pomocy ze strony nauczyciela, to pozostawione ono jest samemu sobie zarówno w niezliczonych konfliktach z rodziną, jak i w konfliktach ze szkołą.

Uczęszczając do szkoły - pisze nr 1523/15 W.Z.M.W., ur. w 1909 r. z pow. Krzemieniec - ojciec za namową matki nie daje mi żadnych pieniędzy na zeszyty i książki, więc zdobywam kilka groszy i proszę ojca, aby zgodził się puszczać mnie zawsze w niedzielę do miasta, ojciec pozwolił, więc zakupiłem za owe pieniądze zeszytów, piór, ołówków i otworzyłem w szkole prywatny własny sklepik, który wędrował zawsze ze mną do domu i z domu do szkoły, w ten sposób dostawałem z miasta towary każdej niedzieli, gdyż we wsi nie było sklepu.



#284


Później, gdy nawet osiedlił się Żyd, nikt nie śmiał kupić u Żyda, bojąc się bojkotu ze strony kolegów.

Za mało było mi lekcji, tęskniłem do czytania czegoś więcej, nieraz została przywieziona do szkoły biblioteka szkolna, wypożyczałem książki i czytałem jak najwięcej. Naraz popadł mi pod rękę rocznik „Płomyka", bez wiedzy nauczycielki zaprenumerowałem go sobie. Gdyż w szkole nie było żadnych czasopism, i to źle oddziaływało na uczniów, gdyż lekcje robiły się przykre, a nowego nie było nic. Ja zaś gdy przeczytałem Nr, jaki mi nadesłano, sprzedawałem go kolegom, tak że miałem zarobek, a nie straty, bo w bibliotece szkolnej trzeba było płacić 10 gr. za wypożyczona książkę, a więc dzieci biedniejsze nie mogły czytać zupełnie, tych 10 gr to był zamek dla biedniejszych dzieci, który nie wpuszczał do biblioteki. Tak mi przeszedł drugi rok w szkole, nie przerywając zajęcia zawodowego pasania bydła, uczęszczałem do szkoły drugi i ostatni rok do ki. IV, bo była u nas IV klasówka. W szkole zdobyłem za ten rok dwie nagrody, a mianowicie jedną za naklejankę, drugą za rysunek, pokochałem od wtedy malarstwo i zamierzałem wstąpić w naukę do malarza".

Tylko smutno mnie było - pisze nr 1234/112 Wici, ur. 1916 z pow. Siedlce - gdy tak często musiałem do szkoły nie iść a zagnać i paść owce. Co sprawiło to że pomimo wielkich wysiłków z mej strony musiałem pozostawać dwa lata w czwartym oddziale. Bo prawie całe wiosny i jesienie nie chodziłem do szkoły, tylko zimą. W tym wypadku nie pomogły nawet płacz i lamenty, w następstwie czego dostałem lanie w skórę. W odrabianiu lekcji tak samo było że nigdy nie dawali mnie się uczyć w dzień tylko nieraz wieczorem. Właściwie odrabiałem lekcje na pauzach lub przed lekcją, gdy się wyrwałem nieco wcześniej z domu".

Największym moim zmartwieniem z czasów szkolnych - pisze nr 639/255 K.S.M. - to była niemożność odrobienia zadanych lekcji. Nieraz chciałoby się przygotować do lekcji dobrze, ale w domu trudno było znaleźć sposobność do tego, za dnia trzeba było pracować na polu, lub paść krowy w lesie, który rozciągał się na ogromnej przestrzeni, a wieczorem w strachu przed ojcem rozkładało się książkę czy zeszyt na rogu stołu, by po kilku minutach, a kilkakrotnych zatargach z rodzeństwem z westchnieniem złożyć zeszyty w nadziei że może drugiego dnia rano przed lekcjami uda się zaległości nadrobić" (...).


#285


Marian Wachowski, Rodzina jako przedmiot działalności oświatowej, „Przewodnik Społeczny" 1935, z. 1, ss. 8-13


Postulat roztoczenia opieki nad rodziną zaznacza się dość słabo we współczesnej literaturze, zajmującej się oświatą pozaszkolną. Tym niemniej praca oświatowa pozostaje i chce pozostawać w służbie rodziny, czyni to zaś w stopniu tym większym, im bardziej jest pedagogicznie udoskonalona, jak łatwo można się o tym przekonać np. na podstawie programów uniwersytetów powszechnych. Stąd można mówić o widokach dalszego wzrastania zainteresowań oświaty pozaszkolnej dla rodziny, żyjemy bowiem w okresie, kiedy akcja ta rozwija się w tempie bardzo szybkim. Już jednak we współczesnej refleksji oświatowej da się wykryć kilka podstawowych linii rozumowania, które, że użyje terminologii geometrycznej, w przedłużeniu swym przechodzą przez punkt rodziny. Abstrahować jednak musimy od działalności oświatowej, chcącej służyć takiemu porządkowi społecznemu, który zmierza do zniszczenia rodziny.

Jakakolwiek zresztą ideologia przyświeca akcji wychowawczej wobec dorosłych i niezależnie od tego, czy ona jako swą naczelną dyrektywę obiera dobro jednostki, czy grupy społecznej, czy kultury, czy wreszcie jedno i drugie, względnie wszystko razem, zawsze wychodzi na to samo: oświata pozaszkolna nie może być obojętną wobec rodziny i musi otoczyć ją opieką, musi też przeciwstawić się zagrażającemu rozkładowi rodziny tak, jak się przeciwstawia wyzyskowi gospodarczemu, pornografii, tandecie i w ogóle wszystkiemu złu, które sprzysięga się na zgubę człowieka. Takie stanowisko jest solidarne z wielu innymi instancjami i nie ma w nim niczego, co by wyróżniało oświatę pozaszkolną. Dopiero w realizacji postulatu roztoczenia opieki nad rodziną występuje ta specyficzna cecha oświaty pozaszkolnej, której inne instancje nie posiadają, albo też posiadają tylko w małym stopniu. Polega ona zaś na tym, że oświata pozaszkolna, jak nikt inny, zdolna jest wziąć na siebie pozostające w służbie rodziny wychowanie intelektualne. Czy jednak jest ono w ogóle potrzebne, czy nie wystarczy oddziaływać na uczucie, a w każdym razie za pośrednictwem uczucia? Odpowiedzieć na to trzeba, że wychowanie intelektualne, do którego zresztą oświata pozaszkolna wcale się nie ogranicza, byłoby zbędne wtedy, gdyby się dało wykazać, iż umiejętność rozumowania oraz wiadomości nie są pomocne przy utrzymaniu i odbudowie rodziny, jak



#286


również nieumiejętność rozumowania oraz brak wiadomości nie przyczyniają się do rozkładu rodziny. Tego jednak dokładna obserwacja potwierdzić nie zdoła; przeciwnie na każdym kroku możemy zauważyć, jak wiele zła powstaje z powodu lekkomyślności i głupoty. Wszędzie tam oświata pozaszkolna kompetentna jest do interwencji. Gdy zaś chodzi o rodzinę, to interwencja jej dotyczyć będzie przede wszystkim, choć wcale nie wyłącznie, wychowywania dzieci i polegać będzie na wpajaniu zrozumienia dla dziecka oraz umiejętności wychowywania. Ta bowiem umiejętność - trudniejsza obecnie niż dawniej -jest tylko słabo rozpowszechniona w tych tzw. szerokich warstwach ludności, które wprawdzie nie przodują w pochodzie kultury, ale wciąż na nowo odświeżają swoją krwią warstwy przodownicze, zasilając je najdzielniejszymi swymi jednostkami.

W ostatnich kilkunastu latach zaprowadzono w wielu krajach „Stacje opieki nad matką i dzieckiem", które doprowadzają do tego, że uświęcone wielowiekową tradycją sposoby pielęgnowania, jak również zaniedbywania niemowlęcia ustępują miejsca metodom zaczerpniętym z wiedzy naukowej. Pod wpływem tych pożytecznych instytucji szerzy się o wiele właściwszy stosunek do dziecka. Ale cała ta rewolucja odbywa się zasadniczo na wąskim odcinku pielęgnowania niemowlęcia. Pod względem wychowawczym zaś spotykamy się najczęściej z zaniedbaniem, którego smutne dla rozwoju dziecka skutki znane są współczesnej nauce. Tymczasem także, gdy chodzi o wychowanie rodzinne, potrzebna jest rewolucja. Zapewne, szkoła może uczynić niejedno dla udoskonalenia wychowania rodzinnego, ale mimo wielkich wysiłków napotyka w tej akcji na kilka dużych przeszkód. Kontakt szkoły z domem może być tylko wąski, i już z tego względu rezultaty muszą być ograniczone. Do tego dochodzi, że szkoła nie rozporządza należytą techniką oddziaływania na dorosłych. Również niewiele liczyć można przynajmniej w szkole powszechnej, będącej przecież jedyną szkołą szerokich warstw, na oddziaływanie na dzieci w tej myśli, by one, gdy dorosną, doceniły znaczenie wychowania rodzinnego i poprawnie je wykonywały. Z jednej bowiem strony stopień dojrzałości duchowej dziecka nie sprzyja umieszczaniu w programie szkoły powszechnej właśnie tych zagadnień rodziny i wychowania rodzinnego, które są najważniejsze. Z drugiej zaś strony rezultaty szkoły kurczą się dlatego, że często środowisko domowe dziecka nie sprzyja, a owszem przeszkadza takiemu jego rozwojowi, jakiego pragnie szkoła w myśl swoich zadań. Dysonans, jaki tu zachodzi, jest tym bardziej rażący, że szkołę współczesną ogarnęła dążność do rterfekcjonizacji, a tymczasem


#287


wyniki najdrobiazgowiej opracowanych planów lekcyjnych, wymyślnych metod, troskliwie dobranych podręczników bywają w świadomości ucznia przygniecone rezultatami domu i jego sąsiedztwa. Obserwując zaniedbanie młodzieży dorastającej, wprost wierzyć się nie chce, że młodzież ta uczęszczała do udoskonalonej szkoły współczesnej. A jednak tak było, tylko, że szkoła nie zawsze wychodzi zwycięsko z tej walki ze środowiskiem domowym ucznia. O ileż korzystniejsze jest położenie oświaty pozaszkolnej, która wychowuje jednostkę o większej dojrzałości duchowej, o większym zasobie doświadczeń, jednostkę, która w zagadnieniach rodziny widzieć musi zagadnienia dla siebie palące, ponieważ żywo została dotknięta dolą i niedolą rodziny. Toteż nic dziwnego, że we wszystkich wysoko pod względem pedagogicznym postawionych organizacjach oświatowych zagadnienia rodzinne i wychowawcze stanowią poważną część w programie. Rzecz znamienna, iż niekoniecznie jest tak dlatego, że dana organizacja oświatowa wyznaje ideologię życzliwą rodzinie. Bardzo często włącza się do programu zagadnienia rodzinne dlatego, że chce się iść na rękę zainteresowaniom słuchaczy. Gdzie tylko, idąc za zainteresowaniami słuchaczy, odróżnia się prawdziwe zainteresowanie, będące czymś heroicznym, od pozornego kończącego się na płytkiej ciekawości, wszędzie tam zagadnienia rodziny napotykają na żywy oddźwięk, jak to stwierdza literatura na podstawie doświadczenia praktyków. Skoro zaś zdamy sobie sprawę, jak wielką dyrektywę stanowią zainteresowania słuchaczy, to zrozumiemy, że problemy rodzinne należą do żelaznego repertuaru oświaty pozaszkolnej.

Należą one do niego jeszcze z innego ważnego względu. Oto w programach zwłaszcza uniwersytetów powszechnych umieszcza się najważniejsze zagadnienia współczesnej doby. Wśród nich zaś figuruje stale problem rodziny i wychowania.

Również inna linia przyjętego w oświacie pozaszkolnej rozumowania przechodzi przez punkt rodziny. Jest nią tzw. zasada bliskości życiowej, nakazująca w doborze wartości wychowawczych nawiązywać do faktów leżących aktualnie lub z dużym prawdopodobieństwem zaktualizowania się potencjalnie w strefie codziennego życia słuchacza. Jedynym zaś faktem, który często większą tu gra rolę, jest zawód. Zasada więc co dopiero przytoczona nie pozwala pominąć kształcenia ludzi w sztuce życia domowego.

W ostatnich kilkunastu latach wysoki poziom pedagogiczny oświaty pozaszkolnej szedł w parze z tzw. kierunkiem intensywnym, który chce ogarnąć



#288


akcją wychowawczą bezpośrednio nie masy, ale jednostki o większej wykształcalności, mogące dzięki swej wzmożonej dzielności promieniować na otoczenie. Kandydaci na rodziców i rodzice sami nie są oczywiście tym samym jednostkami zdolniejszymi, toteż ideał intensywności nie sprzyjał poważniejszemu uwzględnieniu sprawy rodziny, która jest sprawą ważną nie tylko dla jednostek dzielniejszych, ale dla wszystkich.

Sprzyja za to tej sprawie inny kierunek, na razie słabo się jeszcze zaznaczający. Domaga się on dobierania do programu takich wartości, które prowadzą do zmian w czynach ważnych. Biorąc formalnie, wszelkie wychowanie zmierza do wytworzenia dyspozycji, wyrażających się w postępowaniu ludzkim. Poszczególne zaś czyny człowieka mają różną hierarchię: jedne są ważniejsze, inne znowu drugorzędne. Analogicznie też pewne wartości wychowawcze zmierzają do wytwarzania dyspozycji, manifestujących się w czynach ważniejszych, inne w czynach mniej ważnych. Rzecz prosta, akcja wychowawcza, zwracająca swą uwagę przede wszystkim na czyny najważniejsze, ma o wiele większe znaczenie społeczne aniżeli taka, która nie trzyma się tej zasady. Należy się spodziewać, że zasada powyższa będzie się rozpowszechniała, a wtedy zagadnienia rodziny będą się cieszyły większym powodzeniem. Od takiego bowiem lub innego rozwiązania stosunku jednostki do rodziny zależy przecież bardzo dużo. Do mnie osobiście żaden wzgląd nie przemawia tak silnie za potrzebą oświaty pozaszkolnej, jak fakt następujący: wielka ilość, może nawet większość rodzin z tzw. szerokich rzesz ludności, mimo ciągle udoskonalającej się szkoły, żyje nie tylko w lichych warunkach gospodarczych, ale również na lichym poziomie duchowym, wytwarzając w ten sposób przepaść między swymi zdolnościami a zadaniami, jakie na współczesnego człowieka nakładają różne instancje. Rodzina taka często bardzo licznym swym dzieciom przekazuje w dziedzictwie swoją nędzę gospodarczą, a z nią również nędzę duchową. W ten zaś sposób nie tylko zachowuje się szkodliwy typ sytuacji społecznej, ale się go mnoży, z jednej bowiem rodziny, produkującej typ dzieci zaniedbanych pod względem pielęgnacji i wychowania, tworzy się kilka rodzin, a środki zaradcze bynajmniej nie chcą się mnożyć w proporcji do zła. Oświata pozaszkolna z pewnością nie jest zdolna usunąć wszystkich objawów niepożądanych, ale może uczynić bardzo dużo.

Ma ona wyjątkową możność wytwarzania umiejętności życia, a więc również umiejętności wytwarzania stylu życia rodzinkego. Metody tej akcji, często


#289


bardzo jeszcze niewystarczające, z wolna się udoskonalają. Może jednak ktoś zarzucić, że umiejętność wychowania dzieci nie jest największą duchową potrzebą współczesnej rodziny, ponieważ typ dziecka zaniedbanego nie jest bezpośrednio wytworem braku umiejętności wychowywania, ale powstaje wśród lichych warunków gospodarczych, a może nawet przede wszystkim jest wytworem niewłaściwego globalnego stosunku środowiska domowego do kultury. Uznanie słuszności tego zarzutu nie prowadzi wcale do wyznaczenia oświacie pozaszkolnej mniejszej roli w jej opiece nad rodziną, ale owszem do pełnego uznania jej roli. Któż bowiem ma więcej od niej kompetencji do osiągania pozytywnego stosunku do kultury u osobników dorastających i dorosłych? Jest ona dobroczynną dla rodziny nawet wtedy, gdy nie uprawia specjalnie wychowania rodzinnego.

Widzimy więc, jak we współczesnej oświacie pozaszkolnej różne uznane w niej sposoby podejścia zdążają do tego, że w służbie rodziny może ona spełnić rolę bardzo poważną. Że zaś rodzina z tej pomocy nie może zrezygnować, to rzecz zupełnie jasna.

Cały wzrastający na siłach współczesny front ku rodzinie znaleźć winien w oświacie pozaszkolnej konieczne uzupełnienie. Nie wystarczy bowiem rzucać haseł, głoszących pozytywną wartość rodziny, nie wystarczy też apelować do często nieznanego słuchacza lub czytelnika, aby zechciał ułożyć życie swoje według tych haseł, ale trzeba jeszcze nauczyć człowieka, jak się realizuje ideały wyznawane.

Gdy chodzi o praktyczne rozwiązanie naszego problematu, to nie jest ono wcale bardzo trudne. Nie popularyzuje się przecież według nowoczesnych pojęć oświatowych ani psychologii dziecka, ani pedagogiki, w ogóle unika się przygniatania słuchacza balastem wiadomości, ale wtajemnicza się go w najważniejsze kwestie wychowania rodzinnego. Oto przykład takich kwestii dających się wyczerpać w jakichś minimalnie 15 godzinach: 1. Jaka jednostka wyrasta z dziecka, które w domu rodzinnym doznaje wystarczającej opieki pod względem pielęgnacji i wychowania, jaka zaś jednostka wyrasta z dziecka, które w domu jest zaniedbane pod względem pielęgnacji i wychowania? 2. Co trzeba czynić, aby uniknąć zaniedbania dziecka? 3. Skąd czerpać umiejętność wychowania dziecka? (Miłość do dziecka, ideały rodziców, ich przykład, doświadczenie, znajomość duszy dziecka, lektura). 4. Dlaczego dziecko nie zawsze jest posłuszne i grzeczne? (Rozwój samorzutny dziecka, trudności rozwojowe normalne, jak przekora w dziecięctwie



Interaktywy spis treści


WPROWADZENIE 9

Część I ISTOTA I FUNKCJE RODZINY JAKO ŚRODOWISKA WYCHOWAWCZEGO 11

Ewaryst Estkowski, Ku poczciwemu żywotowi dziecię chowane być ma, „Szkoła Polska" 1849, t. 1, ss. 531-542 13

Ewaryst Estkowski, Nauczyciel elementarny uważany ze względu na powołanie, życie domowe i stanowisko, jakie w gminie zajmuje, „Szkoła Polska" 1852, t. IV, z. VII, ss. 295-320 22

Anna Grudzińska, Wychowanie domowe dziecka, „Dziecko" 1914, nr 5, ss. 263-267 42

Dziecko w rodzinie 42

ks. Wacław Kosiński, Pedagogika. Podręcznik dla wychowawców i nauczycieli, Poznań - Warszawa b.r.w., ss. 54-57 46

Rodzina jako czynnik wychowawczy 46

ks. Aleksander Wóycicki, Robotnik polski w życiu rodzinnym, Warszawa 1922, ss. 57-62 49

Potrzeba rodziny 49

Anna Fudakowska, Życie rodzinne, „Rodzina" 1923, z. IV-V-VI, ss. 1-5 55

Życie rodzinne 55

Czesław Martyniak, Państwo i rodzina, Poznań 1930, ss. 18-27 60

Znaczenie rodziny jako instytucji społecznej 60

Rodzina elementem składowym dobra publicznego 67

Papież Pius XI, Encyklika „ O małżeństwie chrześcijańskim "(Casti Connubii), Poznań - Warszawa - Wilno - Lublin 1937, ss. 45-50 68

Dobrodziejstwo potomstwa 68

Andrzej Niesiołowski, Rodzina jako instytucja społeczna, „Ruch Katolicki" 1935, nr 8, ss. 417-428 71

Rodzina jako instytucja społeczna 71

Specyficzne cechy rodziny 71

Hierarchia w rodzinie i emancypacja dziecka 72

Problematy trwałości rodziny 73

Zagadnienie doboru 78

Rodzina a inne grupy społeczne 79

Bernard Pawlak, Rodzina według prawa przyrodzonego, „Ruch Katolicki" 1935, nr 7, ss. 390-392 83

Prawa i obowiązki rodzinne 83

Stefan Szuman, Funkcja pośrednicząca i ochronna rodziny w stosunku: dziecko - świat, „Rodzina i Dziecko" 1935/36, nr 1, ss. 4-13 85

Andrzej Niesiołowski, Kryzys rodziny nowoczesnej i jego przyczyny, w: Rodzina. Pamiętnik I. Katolickiego Studium o Rodzinie w Poznaniu, w dniach 2-6 września 1935 r., red. S. Bross, Poznań 1936, ss. 314-321 96

Istota i zadania rodziny 96

ks. Karol Mazurkiewicz, Wychowanie w świetle chrześcijańskiej prawdy, Potulice 1937, s. 42-44 100

Komórki wychowawcze 100

Rodzina 100

Część II SPOŁECZNO-KULTUROWE UWARUNKOWANIA ŻYCIA I WYCHOWANIA W RODZINIE 103

Florian Znaniecki, Socjologia wychowania, t. I. Wychowujące społeczeństwo, Książnica - Atlas, Warszawa 1928, ss. 71-76, 82-90 104

Rodzice 104

Jan Płatek, Wieś jako środowisko wychowawcze, w: Rodzina wiejska jako środowisko wychowawcze, cz. II. Materiały, red. Z. Mysłakowski, Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów 1931, ss. 667-684, 96-99 115

Środowisko rodzinne na wsi 115

Tadeusz Siwoń, Rodzina wiejska i małomiasteczkowa jako środowisko wychowawcze: (obserwacje nad kilku rodzinami ze Śląska Górnego i Opolskiego), w: Rodzina wiejska jako środowisko wychowawcze, cz. II. Materiały, red. Z. Mysłakowski, Książnica - Atlas, Warszawa - Lwów 1931, ss. 282-293 125

Stosunki w rodzinie i pomiędzy krewnymi 125

Zdzisław Dębicki, Wpływ czynników ekonomicznych na życie rodzinne, „Rodzina" 1922, z. 2. ss. 3-4 134

Część III DZIECIŃSTWO I RODZINA W LITERATURZE WSPOMNIENIOWEJ 137

Tadeusz Bobrowski, Pamiętnik mojego życia, Tom I. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979, ss. 138, 140-141, 143-146, 149 139

Władysława Knosała, Była nas gromadka spora, Pojezierze, Olsztyn 1972, ss. 7-10 144

Moja rodzina i rodziny Płotów 144

Otylia Grot, W kręgu spraw ojczystych. Pojezierze, Olsztyn - Białystok 1982, ss. 12-17, 25-27 147

Marcjanna Fornalska, Pamiętnik matki, „Książka i Wiedza", Warszawa 1960, ss. 24-28, 96-99 154

Stanisław Kaczor, Wychowanie w rodzinie chłopskiej 162

Charakterystyka mojej rodziny 162

Miejsce dziecka w szerokiej rodzinie chłopskiej 162

Rodzina a szkoła 165

Część IV FUNKCJE WYCHOWAWCZE RODZICÓW 169

Wprowadzenie 169

Ewaryst Estkowski, O powinnościach rodziców wzglądem dzieci, „Szkoła Polska" 1851, ss. 297-302 171

Zaun Kowerska, O wychowaniu macierzyńskim, Warszawa 1881, ss. 106-107,218-219 175

Janusz Korczak, Dziecko w rodzinie, Wybór pism, tom III, „Nasza Księgarnia", Warszawa 1958, ss. 78-87 178

4. Powiadasz: „Moje dziecko". 178

5. Mówisz: „Ono powinno... Chcę, by ono..." 178

6. Niewdzięczne. 179

7. Czy zdrowe? 180

8. „Ładne? Nie zależy mi na tym". Tak mówią nieszczere matki, które chcą podkreślić swój poważny pogląd na zadania wychowawcze. 181

9. Czy mądre? 182

10. Dobre dziecko. 183

12. Są noworodki i niemowlęta, które mało płaczą, tym lepiej. Ale są i takie, którym w krzyku na czole nabrzmiewają żyły, wypina się ciemiączko, szkarłatny kolor zalewa twarz i głowę, sinieją wargi, drży bezzębna szczęka, brzuch się wzdyma, pięści kurczowo ściskają, nogi biją w powietrze. Nagle milknie bezsilne, z wyrazem zupełnego poddania, „z wyrzutem" spogląda na matkę, mruży oczy z błaganiem o sen i po paru szybkich oddechach znów podobny, a może jeszcze silniejszy atak krzyku. 184

13. Gdyby młoda matka wiedziała, jak decydujące są te pierwsze dni i tygodnie, nie tyle dla zdrowia dziecka dziś, ile dla przyszłości obojga! 185

Cecylia Plater-Zyberkówna, Kilka myśli o wychowaniu w rodzinie, Warszawa 1903, ss. 346-351 186

Los społeczeństwa spoczywa w ręku matek (...) 186

Najpospolitszym jest psucie dzieci. 187

Lila Friedlanderowa, Biedy wychowawcze matek, „Życie Dziecka" 1934, nr 10-11, ss. 300-315 189

Stosunek matki do higieny dziecka 189

Stosunek matki do uczuć i woli dziecka 191

Stosunek matki do umysłowości dziecka 192

Irena Mackiewicz-Orłosiowa, Matka, „Dziecko i Matka" 1939, nr 10, ss. 228-229 194

Część V MAMKI, NAUKA I NAUCZYCIELE DOMOWI 197

Wprowadzenie 197

Józef Ciembroniewicz, Niania, „Dziecko" 1913, nr 1, ss. 16-18 199

Aniela Sobolewska, W sprawie wychowawczyń domowych, „Dziecko" 1914, nr 1, ss. 5-9; nr 2, ss. 76-78 201

Aniela Szycówna, Nauka w domu, Warszawa 1896, ss. 10-20 206

Porozumienie rodziców i nauczycieli 206

Z pokoju dziecinnego do szkolnego 212

Michał Friedlander, Praca młodzieży w szkole i w domu, „Ruch Pedagogiczny" 1931, ss. 29-32, 79-82, 158-163 213

Warunki pracy domowej 215

Część VI METODY WYCHOWANIA W RODZINIE 223

Wprowadzenie 223

Lucyna Mieroszewska, Rady praktyczne o początkowym wychowaniu dzieci. Epoka od 1 do 5 roku, Warszawa 1856, ss. 112-122, 236-242 225

Zniewalanie dzieci do posłuszeństwa przez sprawiedliwość 227

Zniewolenie dzieci do posłuszeństwa przez miłość 228

Jednanie posłuszeństwa dzieci przez zachęcenie 228

Maria Hertzberżanka, Znaczenie atmosfery rodzinnej w wychowaniu dzieci, „Nowe Tory" 1906, ss. 679-681 231

Jadwiga Rzetkowska, Posłuszeństwo i karność w wychowaniu domowym, „Wychowanie w Domu i Szkole" 1910, ss. 869-880 233

Ferdynand Śliwiński, Oddziaływanie wychowawcze na młodzież w wieku szkolnym i rady dla rodziców i nauczycieli, Warszawa - Łódź - Kraków 1926, ss. 30-32, 81 242

Michał Brandstatter, Z doświadczeń rodziców i nauczycieli, Książnica Atlas, Lwów - Warszawa 1932, ss. 33-34 244

Nie mów dziecku 244

Ireneusz Kmiecik, Praktyczne wskazówki o wychowaniu dzieci, Lwów 1928, ss. 322-325 246

Krótkie upomnienia i przestrogi dla rodziców 246

Część VII RODZINA A SZKOŁA 253

Maria Sadzewiczowa, O potrzebie organizacji wśród rodziców, „Rodzina" 1922, z. 3-4, ss. 1-4 255

Janina Rendznerowa, Korzyści dla rodziców wynikające ze współpracy domu i szkoły, „Rodzina i Dziecko" 1937, nr 1 259

Józef Chałasiński, Młode pokolenie chłopów, t. IV, Warszawa 1938, ss. 15-29 267

Szkoła i rodzina 267

Marian Wachowski, Rodzina jako przedmiot działalności oświatowej, „Przewodnik Społeczny" 1935, z. 1, ss. 8-13 285




Wyszukiwarka