Canham Marsha W jaskini lwa

Marsha Canham

W JASKINI LWA

THE PRIDE OF LIONS

tłumaczyła: Bogumiła Nawrot

2002

1

Derby, lipiec 1745

Na szczycie zalesionego pagórka Catherine ściągnęła wodze i zamarła w oczekiwaniu. Oczy jej błyszczały, a serce waliło jak młotem. W gęsto zarośniętym zagajniku nie dostrzegła żadnych oznak pościgu, ale dla pewności pogalopowała ku dolinie za gęstą kępę jodeł. Dyszała ciężko, z trudem chwytając powietrze. Policzki zaróżowiły jej się z podniece­nia. Nie od razu dotarła do niej ironia sytuacji, kryjąca się w tym polo­waniu o rześkim poranku, gdzie tylko na pozór zdobyczą był lis.

Roześmiała się na myśl o nieudolnych wysiłkach dwunożnych char­tów próbujących dopaść jaw w lesie, który znała jak własną kieszeń, i z bły­skiem zadowolenia w fiołkowoniebieskich oczach pochyliła się do przo­du, aby poklepać po szyi dereszowatą klacz.

- Wyśmienicie, moja śliczna; zdaje się, że zostawiłyśmy ich daleko w tyle. Chyba zasłużyłyśmy na nagrodę.

Rozejrzawszy się dookoła, przypomniała sobie, że kilkaset metrów dalej znajduje się samotna polana, którą przecina strumień pełen zimnej i czystej wody o lekkim posmaku zielonego mchu i żyznej czarnej zie­mi.

- Rade byśmy ugasić pragnienie, prawda? A myśliwi i psy niech się błąkają dookoła, jeśli taka ich wola.

W odpowiedzi klacz pieszczotliwe skubnęła dłoń swej pani. Catherine ujęła wodze i ruszyła w głąb lasu. Z oddali dochodziło słabe poszcze­kiwanie psów i echo trąbki wzywającej jeźdźców do powrotu na pozycje.

Zignorowała ten sygnał. Ześlizgnęła się z siodła i idąc przy koniu, wpatry­wała się w gęste zarośla czepiające sie jej spódnicy, nasłuchiwała tajemni­czych szeptów wiatru goniącego wśród listowia. Była szczęśliwa, że jest w domu, w Derby. Po długiej serii balów i maskarad spokój wsi był ude­rzający, jednak trzy miesiące tańców aż po świt i spania do popołudnia sprawiły, że z zadowoleniem przywitała koniec sezonu w Londynie.

Tutaj, w Rosewood Hall, wśród krajobrazu nasyconego niebiesko - zieloną barwą bujnej roślinności, dni toczyły się leniwie, noce zaś sre­brzyło światło gwiazd, przepojone aromatem róż i wiciokrzewów. Bez obawy, że wywoła skandal, mogła zdjąć broszę z kameą, spinającą cia­sno przy szyi kołnierz jej białej jedwabnej bluzki. Mogła zsunąć ręka­wiczki, rozpiąć guziki błękitnej aksamitnej amazonki, a nawet rozluźnić perłowe zapięcia dopasowanej atłasowej kamizelki i podrapać się w miej­scu, gdzie fiszbiny gorsetu ściśle przylegały do ciała.

Nikt jej nie towarzyszył i ufała, że tak pozostanie. Pozbyła się zatem wysokiego kapelusza z woalką i szerokich grzebieni z kości słoniowej, przytrzymujących włosy zwinięte w ciasny węzeł na karku. Potrząsnąw­szy głową, uwolniła gęstą kaskadę złocistych loków i nie zmieniając kroku przeczesała je palcami. Zajęta włosami, zadumała się na moment i nie­postrzeżenie znalazła się w plątaninie niskich krzewów jeżyn. Poczuła nagłe szarpnięcie, rąbkiem spódnicy zahaczyła o kolczasty pęd. Gdy się pochylała, aby odczepić spódnicę, ogarnął ją niewytłumaczalny lęk. Ciarki przebiegły jej po plecach.

W pierwszej chwili pomyślała, że ją znaleziono, więc odwróciła się raptownie, sądząc, że zobaczy szeroko uśmiechniętą twarz myśliwego w szkarłatnym uniformie, lecz jej strwożone spojrzenie napotkało tylko drzewa, zielone i połyskujące w promieniach słońca, które przesączały się przez gęstwinę. Czekając, aż serce znowu zacznie bić miarowo, wsłu­chiwała się w odgłosy ptaków wadzących się pośród gałęzi i wiewiórek krzątających się w gęstym podszyciu. Uśmiechnęła się do siebie. Miała wrażenie, że zaraz usłyszy skrzypliwy, karcący głos dawnej guwernant­ki. „Nie powinna panienka nigdy sama wychodzić na spacer. Mogą być z tego wielkie kłopoty. W lasach roi się od myśliwych polujących na dziki, którzy bez wahania potrafiliby skrzywdzić niewinne dziewczę”.

Catherine szła dalej z trochę smutnym uśmiechem. Biedna panna Phoebe dwa lata temu zmarła na szkarlatynę. Choć była uparta i sroga, przynajmniej szczerze dbała o swoją podopieczną. Czego nie można było powiedzieć o matce Catherine, lady Caroline Ashbrooke, ani o ojcu, sir Alfredzie, który niedawno został członkiem parlamentu. Rodzinie nie poświęcał zbyt wiele uwagi, a zwłaszcza upartej i krnąbrnej córce, która swym zachowaniem przysporzyła mu przedwcześnie wielu siwych wło­sów. Prawdę mówiąc, Catherine miała tylko brata, Damiena, u którego mogła szukać rady czy pocieszenia, a teraz nawet i on coraz bardziej się oddalał. Otworzył praktykę prawniczą w Londynie, więc rzadko znajdował czas, by jeździć do Derby. Przybył tu na dwa dni, z powodu jej uro­dzin. Zagroziła, że go zastrzeli, jeśli nie przyjedzie.

Nie co dzień dziewczyna kończy osiemnaście lat i nie każda może się pochwalić sześcioma propozycjami małżeństwa w ciągu ostatnich dwudziestu czterech miesięcy - było ich w istocie tak wiele, że twarze pretendentów do ręki zaczęły się Catherine zlewać. Nie miała serca powiedzieć konkurentom, że ich wysiłki są daremne. Już wybrała, a jej wybranek stacjonował tu, w Derby.

Porucznik Hamilton Garner był wysoki i tak urodziwy, że na jego widok damom zapierało dech w piersiach. Miał szczupłe, muskularne ciało szermierza i rzeczywiście był fechmistrzem w pułku Dragonów Królewskich. Liczył sobie dwadzieścia osiem lat, był synem londyńskiego bankiera i od chwili, gdy Catherine ujrzała go po raz pierwszy, wiedzia­ła, że to mężczyzna wart jej miłości. Nie zrażał jej fakt, że nigdy nie brakowało mu powabnych i chętnych towarzyszek, ani też reputacja, z ja­ką wrócił z Europy. Plotki o jego popędliwości, o pojedynkach i wielu gorszących romansach sprawiły tylko, że Catherine pałała jeszcze więk­szą chęcią dania mu nauczki. Natura kazała mu szukać dla siebie cieszą­cej się największym wzięciem, najbardziej pożądanej dziedziczki w Derby, podobnie jak jej natura domagała się równie doniosłego podboju. Ponieważ spędził ostatnie trzy miesiące ćwicząc musztrę i formowanie szyków na pastwiskach, ona zaś bawiła w samym centrum bujnego ży­cia londyńskiej socjety... zapewne z wielkim zapałem będzie się ubie­gać o rękę damy.

Mając przed sobą taki właśnie cel, Catherine poczyniła wielkie pla­ny na moment, gdy wybije północ. Na samą myśl o tym mrowiła ją skó­ra, a serce biło jak szalone. Okrążając kępę wysokich jałowców stąpała lekko i prędko. Zatrzymała się tak raptownie, że spódnica i halki skłębi­ły jej się przy kostkach jak woda za płynącym statkiem.

Wprost przed nią rozpościerała się szeroka polana. Nad znajdują­cym się pośrodku stawem unosiła się lekka mgła. Smugi światła sło­necznego uwydatniały olśniewającą zieleń liści i paproci, srebrzyły po­wierzchnię wody i migotały bezwstydnie na kroplach pokrywających nagi tors mężczyzny klęczącego na gęstym mchu, porastającym groblę.

Poruszona niespodziewanym widokiem, Catherine zastygła w bez­ruchu. Mężczyzna, odwrócony do niej plecami, mył się. Widziała, jak falują jego mięśnie, gdy pochylił się, by opłukać twarz. Nie miała poję­cia, kim jest. Może to kłusownik? Nie był ani obdarty, ani wynędzniały, nie wyglądał na złodzieja. Jego długie, mocne i kształtne nogi ciasno opinały czyste, świetnie skrojone bryczesy. Buty, uszyte z drogiej skóry i wyglansowane, błyszczały jak lustro. Nieopodal na mchu leżała koszu­la z cienkiego białego płótna i surdut z najlepszej wełny w kolorze czer­wonego wina.

Na karku mężczyzny wiły się czarne włosy. Woda kapała na szero­kie ramiona, błyszczące jak świeżo odlane z brązu. Mężczyzna przecze­sał włosy palcami, by usunąć nadmiar lśniących kropelek i odchylił się do tyłu z głębokim westchnieniem. Widać, poczuł się odświeżony.

Nie ulegało wątpliwości, dlaczego się tu zatrzymał; na pytanie, jak się tutaj dostał, niebawem odpowiedziało przenikliwe rżenie dochodzące z dru­giej strony stawu. Stał tam ogromny czarny ogier, niespokojnie strzygąc uszami. Kiedy poczuł zapach klaczy, jego nozdrza rozszerzyły się. Przez zamglone smugi światła słonecznego Catherine zrazu nie dostrzegła zwie­rzęcia, ale koń najwyraźniej ją zobaczył. Mężczyzna, usłyszawszy ostrze­gawcze parsknięcie ogiera, odwrócił się tak raptownie, że obraz jego ręki wyciągniętej w stronę pistoletu schowanego pod fałdami surduta aż się rozmył w oczach zalęknionej dziewczyny. Widok broni i szybkość, z jaką nieznajomy odwiódł kurek i wycelował, wyrwały z ust Catherine okrzyk trwogi. Upuściła kapelusz i rękawiczki, i zakryła dłonią usta.

Przez chwilę oboje stali bez ruchu i wpatrywali się w siebie w mil­czeniu. Uwagę Catherine zwróciły przede wszystkim oczy mężczyzny. Były tak samo czarne jak jego hebanowa czupryna i równie niebezpieczne jak lufa pistoletu, który bez wahania wymierzył w jej pierś. Zamrugał oczami, jakby chciał się upewnić, że to, co widzi, jest prawdą, po czym szybko opuścił broń.

Mężczyzna znowu zamrugał oczami i jego spojrzenie nieco złagod­niało.

Nieznajomy przypatrywał j ej się przez dłuższą chwilę, po czym wstał, z wolna prostując swoją imponującą postać. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu.

- Już dawno nie spotkałem kogoś, kto by oskarżył mnie o kłusownictwo - odparł, uśmiechając się nieznacznie - i przeżył.

Catherine ogarnęła wściekłość. Pod wpływem śmiałego spojrzenia mężczyzny po skórze wciąż chodziły jej ciarki, lecz bez wahania odpo­wiedziała na jego zuchwałość.

Oczy Catherine rozszerzyły się ze zdumienia.

Chłodne, jakby karcące spojrzenie stropiło ją znowu. Przez dłuższą chwilę nie umiała znaleźć słów i spłoniła się aż po szyję. Wzrok męż­czyzny powędrował za rumieńcem, zatrzymując się na rozchylonych brzegach kołnierza, po czym przesunął się jeszcze niżej, gdzie materiał bluzki powabnie układał się na piersiach dziewczyny. Jakby samo to nie było dość zuchwałe, nieznajomy znowu ukazał w uśmiechu białe jak u wilka zęby.

Nieznajomy nie odrywał wzroku od twarzy Catherine, lecz dziewczy­na ze zdumieniem ujrzała, że wielki ogier od razu się zatrzymał. Stanął z wyprostowaną czarną głową, z oczami żarzącymi się jak węgle, drżąc z żądzy ataku. Gdy ponownie przeniosła wzrok na mężczyznę, uświado­miła sobie z głębokim zaskoczeniem, że on, wykorzystując jej nieuwagę, zbliżył się tymczasem na odległość ramienia. Co więcej, pozwolił sobie wyciągnąć dłoń w stronę aksamitnego pyska jej dereszowatej klaczy.

- Odgryzie panu palce - ostrzegła Catherine.

Ręka zawahała się, ale tylko na ułamek sekundy, po czym znowu po­wędrowała w kierunku długiego, wąskiego łba. Nozdrza klaczy zadrżały, a oczy rozszerzyły się wrogo, jednak zwierzę nie wykonało żadnego wi­docznego ruchu, by uniknąć głaszczących je palców. Nieznajomy wdział koszulę, lecz jej nie zapiął i rozchełstane poły odzienia zwisały niedbale. Catherine, uwięziona pomiędzy własnym wierzchowcem a mężczyzną, mogła patrzeć tylko na jego potężną klatkę piersiową i obłok czarnych kręconych włosów, które w niewielkim stopniu łagodziły twarde płasz­czyzny i kontury mięśni rysujących się pod skórą. Powoli podniosła oczy, zatrzymując je najpierw na kwadratowej szczęce i szerokich, zmysłowych ustach. Głos nieznajomego był głęboki i nosił znamiona ogłady, zdradza­jąc wykształcenie, którego jednak nie potwierdzały maniery. Z niewiel­kiej odległości oczy mężczyzny wciąż wyglądały jak z obsydianu, lecz zbłąkany promień światła odsłaniał w nich głębie o ciemnoniebieskiej barwie północnego nieba, sugerujące istnienie jakichś mrocznych tajem­nic i niepokojących namiętności. Łuki brwi były tak samo hebanowo czarne jak włosy. Jedną przecinała cienka, biała blizna, może pamiątka po poje­dynku, przydająca twarzy nieznajomego groźniejszy wyraz.

Mężczyzna głaskając klacz przypadkowo musnął ramię młodej damy. Catherine cofnęła się, jakby sparzył ją ogień.

- Łaskawy pan wybaczy - rzekła cierpko - ale to mój koń. A także, w rzeczy samej, moja polana, i życzyłabym sobie, by bezzwłocznie pan ją opuścił.

Uniósł brwi w rozbawieniu.

- A gdybym mimo wszystko chciał zostać?

Catherine powoli wciągnęła powietrze.

- Odrzekłabym, że bezprawnie wtargnął pan na teren prywatny i jest pan nieznośny, a także równie bezczelny i pozbawiony skrupułów jak wszyscy mężczyźni, których miałam dotąd nieszczęście spotkać. I że z pewnością zamierzał pan kłusować, nawet jeśli jeszcze pan tego nie uczynił.

Mężczyzna przysunął się bliżej i Catherine poczuła, że znowu tak­suje ją gorącym spojrzeniem swych mrocznych oczu.

- Doprawdy, panno Ashbrooke, zaczynam mieć pewne myśli - mruknął - ale wcale nie o kłusowaniu.

Dziewczyna niepewnie zrobiła krok do tyłu i poczuła na plecach ciepło końskiego ciała. Nieznajomy przesunął się wraz z nią, kładąc ręce na grzbiecie klaczy. W ten sposób skutecznie unieruchomił Catherine w pułapce pomiędzy sobą a zwierzęciem. Stał tak blisko, że czuła za­pach rozgrzanej słońcem skóry i widziała paciorki wody lśniące na wło­sach. Obserwowała, jak spadając na białe płótno koszuli zwilżają je, tak że przylega do szerokich barków ciemniejszymi plamami. Czubkiem gło­wy ledwo dosięgała mężczyźnie do brody, w cieniu jego imponującego ciała czuła się mała, drobna i krucha.

- S... skoro pan nie raczy odejść, sama muszę to uczynić - wyjąka­ła, zmieszana całkowitym brakiem kontroli nad sytuacją.

Żaden mężczyzna w Derby nie ośmieliłby się nagabywać ją w taki sposób, nie zdarzyło się też jej mieć do czynienia z kimś, kogo natych­miast nie przytłaczała jej pozycja, bogactwo i uroda. Była córką członka parlamentu, a nie trzpiotowatą służebną dziewką, aby zasadzano się na nią i strachem zmuszano do uległości. Żaden dżentelmen roszczący so­bie prawo do tego tytułu nie ośmieliłby się mówić do niej tak jak ta kreatura. Ani stać tak blisko. Ani patrzeć tak zuchwale.

Jednak spojrzenie w ciemne oczy ostrzegło ją, że mimo wytworne­go ubioru i dającego się wyczuć szlachetnego urodzenia, nie był to męż­czyzna gotów przestrzegać jakichkolwiek reguł, z wyjątkiem własnych. Była w nim jakaś pierwotność, brawura, a także coś grzesznego, co spra­wiało, że serce waliło jej jak oszalałe, a krew burzyła się w żyłach.

Z trudem przełknęła ślinę.

- Jeśli dybie pan na... pieniądze, to obawiam się, że nie mam przy sobie żadnych kosztowności.

Dostrzegła nad sobą błysk silnych białych zębów i poczuła na skro­ni ciepło jego oddechu.

- Więc teraz jestem raczej rozbójnikiem niż kłusownikiem? Nie wiem, czy powinno mi to pochlebiać, czy uwłaczać.

- B... błagam, ja...

Jej sarkazm wywołał tylko kolejną falę śmiechu i pogłębił szelmow­ski dołek przecinający brodę mężczyzny.

- Jestem do pani usług, panno Ashbrooke.

Złocisty pukiel połaskotał ją w szyję i Catherine od razu pojęła, że długie palce nieznajomego bawią się lśniącymi pasmami jej włosów. Próbowała się wyrwać, ale mężczyzna ujął ją pod brodę i gwałtownie nachylił jej twarz do swojej. Kiedy śledził błyski słoneczne igrające na jej skórze i włosach, w jego oczach czaiła się skrywana czujność, a mrocz­na intensywność spojrzenia i dotyk jego dłoni sprawiły, że dziewczyna zdrętwiała ze strachu.

Intensywne spojrzenie mężczyzny powędrowało w dół, w stronę rozchylonego kołnierza jej bluzki, a Catherine poczuła się tak, jakby ścią­gano z niej kolejno warstwy jedwabiu, lnu i koronki, aż nie zostało nic, co mogłoby ją osłonić przed palącym wzrokiem nieznajomego. Nie po­ruszyła się, nawet nie zamknęła oczu, aby uciec od upokorzenia, lecz z rosnącym przerażeniem uświadamiała sobie, że jest całkowicie zdana na jego łaskę. Mogła krzyczeć, ale z łatwością by ją uciszył. Równie łatwo mógłby zedrzeć z niej ubranie, powalić na ziemię i zniewolić; za­brakłoby jej sił, by mu się opierać.

Ręce napastnika przesunęły się teraz ku smukłej talii dziewczyny. Catherine zakręciło się w głowie. Kiedy powoli przyciągnął ją do siebie i mocno przycisnął do piersi, poczuła, jak jej ciało wiotczeje. Uścisk rąk wokół talii jeszcze się zacieśnił i nieznajomy zaczął z wolna podnosić dziewczynę do góry. Catherine z pełną świadomością rejestrowała, że jed­wab i koronki jej ubrania ocierają się o rozgrzaną skórę mężczyzny. Ogar­nęła ją paniczna trwoga. Jej zaciśnięte dłonie przywarły do napiętych mię­śni jego ramion, a kiedy podniósł ją jeszcze wyżej, mocno chwyciły luźny materiał jego koszuli, prawie rozrywając ją na szwach.

Wciągnęła powietrze, chcąc krzyknąć, ale mężczyzna nie robił jej krzywdy, czego się po nim spodziewała, tylko dalej podnosił ją do góry, aż zawisła wysoko ponad jego barkami. Wykrzywiwszy usta w kpiącym uśmiechu, bezceremonialnie wcisnął ją w siodło jej własnej klaczy, a na­stępnie pochylił się, aby pozbierać wodze.

- Pani wybaczy, że sprawiłem jej zawód, ale trochę mi się dzisiaj spieszy... i nie mam nastroju, by uczyć dzieci dyscypliny. Gdybyśmy jednak kiedyś jeszcze się spotkali i gdyby okoliczności były bardziej... sprzyjające... Śmiem twierdzić, że potrafiłbym wzbudzić w pani skłon­ność do większej dla mnie uprzejmości. Catherine otwarła usta ze zdumienia.

- Jakim prawem pan, arogancki i bezczelny...

Mężczyzna roześmiał się i klepnął klacz w bok. Catherine poczuła gwałtowne szarpnięcie, odchyliła się do tyłu w siodle. Podmuch powie­trza porwał jej włosy, zadarł spódnicę, ukazując pianę koronkowych halek i zakrywając całkowicie twarz dziewczyny. Klacz pędziła przed siebie, unosząc Catherine daleko od polany. Policzki dziewczyny płonęły, ręce jej drżały, kiedy próbowała pochwycić wodze i zwolnić tę szaloną jazdę przez las. Gonił ją tubalny śmiech mężczyzny. Po raz pierwszy od wielu długich lat do oczu Catheriny napłynęły łzy upokorzenia. Dopiero teraz przypomniała sobie, że zostawiła na polanie rękawiczki i kapelusz, ale nie zamierzała tam wracać. Gdyby miała broń, może kusiłaby ją taka perspek­tywa. Gdyby miała przy sobie broń groźniejszą niż krótki jeździecki bat, niewątpliwie by tam wróciła i z największą przyjemnością użyłaby jej!

Catherine wjechała na dziedziniec Rosewood Hall przy wtórze pod­ków deresza głośno wybijających rytm na bruku. Stajenny, którego dźwięk ten postawił na nogi, wybiegł pędem ze stajni i pojawił się przy boku młodej damy w odpowiedniej chwili, aby złapać wodze.

- Dopilnuj, żeby dostała dodatkową rację owsa - rzuciła mu Cathe­rine. - I przeprowadź ją trochę. Jest bardzo zmęczona.

Wciąż najeżona z powodu spotkania w lesie, ledwo dosłyszała mru­kliwą odpowiedź parobka, po czym ze złością ruszyła w stronę domu.

Idąc jedną z licznych ogrodowych ścieżek prowadzących do budyn­ku od frontu, opanowała wściekłość i zwolniła kroku. Rosewood Hall był piętrowym dworem zbudowanym w stylu elżbietańskim. Frontową fasadę zdobiły biało tynkowane gzymsy i kolumny podkreślające rzędo­wy układ wysokich okien o szybach dzielonych na części. Do murów z czerwonej cegły przylegały oplecione bluszczem i obrośnięte porosta­mi filary, sięgające spadzistego dachu pokrytego szarą dachówką. Przed głównym wejściem nie było ganku ani tarasu. Do budynku prowadziły podwójne drzwi zamocowane pomiędzy dwiema masywnymi wieżycz­kami z pionowym rzędem wykuszowych okien, które sięgały od podłogi aż do sufitu. Na frontonie nad drzwiami wyryty był szlachecki herb rodu Ashbrooke.

Teraz jednak zbliżając się do portyku osłaniającego główne wejście, Catherine wcale nie czuła się szlachcianką. Gdy już miała sięgnąć do klamki, rzeźbione dębowe drzwi nagle się otwarły i w strudze słonecz­nego światła stanął jej brat. W czekoladobrązowym sukiennym surducie i płowych spodniach prezentował się nad wyraz przystojnie.

Damien Ashbrooke uśmiechnął się beztrosko. Niskiego wzrostu, niewiele wyższy od Catherine, miał bladoniebieskie oczy i długie, gęste, falujące kasztanowe włosy starannie związane na karku.

- Nie, urocza panna Chalmers nie odtrąciła moich zalotów. Prawdę powiedziawszy, ufałem, że wykorzystam te kilka krótkich godzin sa­motności, aby nadrobić zaległości w lekturze.

Oczy Catherine zwęziły się.

Pokazała mu język i odparła zuchwale:

- Wydaje mi się, że zanadto się opierasz. Widziałam, jak rzucasz Harriet zalotne spojrzenia: jak piesek salonowy z oczami wielkimi jak spodki, niepomny niczego poza bogactwem wdzięków, które wyzierają zza jej stanika.

Damien dopiero teraz dostrzegł rozczochrane włosy siostry i jej zmię­te szaty. Uniósł brwi ze zdumienia.

- Czyżby przemawiała przez ciebie zazdrość? A może po prostu zazdrościsz jej umiejętności przestrzegania wymogów obowiązującej mody?

Wzrok Catherine podążył za spojrzeniem brata i napotkał fałdę ak­samitu, która utkwiła w skórzanym mankiecie buta.

O co mam być zazdrosna? O jej piersi, które wyglądają, jakby miały wyskoczyć z sukni przy każdym oddechu? A może o to, że jeśli tak się właśnie stało, twoje ręce z największą ochotą pomogły im wrócić na właściwe miejsce?

Damien zarumienił się i burknął coś ze złością.

Szykuj więc pieniądze - odparła zgryźliwie - już mi się oświad­czył. Dziś wieczorem na przyjęciu zamierza prosić ojca o moją rękę i ofi­cjalnie ogłosić zaręczyny.

Uśmiech Catherine zmienił się w grymas goryczy.

Co było skutkiem twoich zabiegów, by wzbudzić zazdrość w po­czciwym poruczniku. Cóż, zadziałało. I choć jestem pewien, że czujesz skruchę, jednak ostrzegam cię, żebyś w stosunku do ojca była ostrożna, dopóki nie zostaniesz szczęśliwą małżonką i nie znajdziesz się poza za­sięgiem wzroku surowego parlamentarzysty.

Catherine zaczerwieniła się z gniewu, jak zwykle gdy ją przyłapano na niestosownym zachowaniu i przyparto do muru.

Damien odprężył się nieco. Znając swoją siostrę dobrze, rozpoznał błyski oburzenia w jej oczach i nie miał wątpliwości, że tylko nastrój Catherine został narażony na szwank. Wyjaśniało to ostrość jej dowcipu i złośliwe uwagi na temat Harriet - najlepszej i najbliższej przyjaciółki od czasów dzieciństwa.

Potrząsnąwszy długimi jasnymi włosami, Catherine minęła brata i energicznie ruszyła przed siebie korytarzem, po czym zaczęła się wspi­nać na górę po szerokich, masywnych drewnianych schodach. Damien wszedł za nią na pierwszy stopień i oparł rękę na rzeźbionym mahonio­wym słupku poręczy. Swymi niebieskimi oczyma z podziwem patrzył, jak kołyszą się spódnice siostry, energicznie stąpającej po schodach. Nie obawiał się, że Catherine spełni swą groźbę. Dziewczyna zbyt długo i zbyt usilnie prowadziła machinacje, aby otworzyć mu oczy na to, że Harriet Chalmers wyrosła już z dziecinnego fartuszka i stała się powab­ną młodą damą. Nie wiedziała jednak, że ich zaangażowanie znacznie przekroczyło etap niewinnego flirtu i że tylko obecność tak wielu gości w domu sprawiła, iż Harriet dzieliła łoże z Catherine, a nie z nim. Na razie udało im się spędzić ze sobą tylko parę krótkich chwil, a wszystko działo się tak szybko...

Catherine w milczeniu wpatrywała się w przystojną twarz brata. Wiedziała, że Hamilton Garner nie przypadł mu do gustu - któremu bra­tu by się podobał? Jej brat uważał, że porucznik jest nadęty i arogancki, okrutny dla młodszych oficerów i lojalny tylko wobec tych, którzy są bezpośrednio przydatni w jego karierze. Ale jak było, tak było, Damien kochał ją bardzo. Był dla niej więcej niż bratem; był opiekunem, spo­wiednikiem, doradcą i przyjacielem, kiedy dorastała zupełnie sama w wielkiej pustce Rosewood Hall. Chciał, żeby była szczęśliwa. Jeśli zdobycie Hamiltona Garnera i zostanie panią Garner uczyni ją taką, bę­dzie wspierał jej wybór do końca.

Catherine westchnęła w zadumie.

2

W Rosewood Hall nastał czas zabaw. Od przedpołudnia grano w krykieta i popisywano się strzelaniem z łuku. Młodsze damy piszczały z za­chwytu i rywalizowały o względy mężczyzn, podczas gdy ich kawale­rowie demonstrowali swoje umiejętności. Matrony i przyzwoitki w sztywnych gorsetach kręciły się w pobliżu jak stado wron. Mimo że ledwo oddychały ściśnięte trzeszczącymi fiszbinami, wolałyby udusić się na śmierć, niż uronić choć jedno słowo z szeptanych tu plotek.

Przed czwartą krzątanina przeniosła się do domu, gdzie na dobre rozpoczęły się przygotowania do bankietu i wieczornego balu. Damy rozluźniły gorsety i staniki sukien, aby przez kilka godzin móc normal­nie oddychać. Przyniesiono wielkie kadzie wody, aby dziesiątki wysmu­kłych dłoni zmyły z siebie skutki panującego w ciągu dnia upału. Panie fryzowały i kręciły włosy, dręcząc je na wiele różnych sposobów, ukła­dając je w wysokie, wymyślne koki. Niektóre elegantki do fryzur przy­mocowywały ogromne druciane konstrukcje, a następnie wplatały w nie sztuczne loki z końskiego włosia. Potem, zasłoniwszy twarze, całą fry­zurę posypywały białym obłokiem ryżowego pudru. Do koków moco­wano przemyślne dodatki w rodzaju kwiatów, wstążek, klejnotów, a na­wet małych sztucznych ptaszków i zwierzątek. Nic dziwnego, że sztuka utrzymania takiej fryzury w równowadze była zasadniczą umiejętnością zamożnej i modnej młodej damy.

Catherine spędziła rozkoszne chwile w komnatach na górze, popra­wiając loki, które wcale nie wymagały poprawiania, i grymasząc z po­wodu plamy różu albo nie dość czarnej linii palonego korka na powiece. Z zadowoleniem stwierdziła, że żadna z kobiet nie ośmieliła się przybyć na jej urodzinowe przyjęcie w stroju równie okazałym jak jej własny. Suknia Catherine uszyta była z bladoróżowego jedwabiu według naj­nowszej paryskiej mody. Ściśle przylegała do szczupłej talii dziewczyny i podnosiła jej piersi tak wysoko, że tworzyły imponujące wzgórki pod dekoltem. Rękawy zwężone do łokcia, rozszerzały się kloszowo, tak że zwisające mankiety koszuli tworzyły pod nimi obfitą pianę delikatnej kremowej koronki. Obszerna spódnica miała kształt dzwonu. Po bokach rozkładała się na całą szerokość, opierając się na krynolinie, natomiast z przodu i z tyłu opadała prostymi, lśniącymi fałdami. Brzeg sukni był w kilku miejscach podpięty do góry, odsłaniając suto haftowane halki obszyte rzędami cieniutkiej francuskiej koronki.

Catherine postanowiła nie zakładać zbyt wielu ozdób, które mogły­by odciągać wzrok od uroków różowego jedwabiu. Miała na sobie tylko pojedynczy sznur olśniewających brylantów, podkreślający jej długą, smukłą szyję oraz powabny zarys piersi. Bez loków z końskiego włosia i matowego pudru włosy dziewczyny lśniły w blasku świec złotymi i srebrnymi pasmami. Oglądając krytycznie swe odbicie w każdym z mijanych luster, Catherine była niemal wdzięczna losowi za alergię na ry­żowy puder. Nawet najcieńsza jego warstwa sprawiała, że zaczynały jej łzawić oczy i ciekło z nosa, a co najgorsze, skóra pokrywała się swędzą­cymi czerwonymi plamami.

Łagodne, piwne oczy Harriet zrobiły się okrągłe ze zdumienia. Przyjaciółka nie miała klasycznej urody Catherine. Twarz panny Chalmers była raczej pulchna, oczy zbyt duże, usta trochę zbyt wydatne, a nos upstrzony uporczywymi piegami, mimo rtęciowej płukanki, któ­rej często używała, aby je wybielić. Wszystkie rysy twarzy łącznie da­wały anielskie oblicze, które uderzająco kontrastowało z jędrnym cia­łem w kształcie klepsydry. Mężczyźni wpatrywali się w nią z zaciętością pokątnych maklerów giełdowych. Dobrze się też stało, że od trzeciego roku życia była zakochana w Damienie Ashbrooke'u. W przeciwnym razie ona i Catherine nie mogłyby zostać przyjaciółkami; byłaby zbyt silną rywalką.

- Z drugiej strony jednak... - dodała Catherine, zatrzymując się na szczycie schodów i pochylając głowę, jakby chciała wyrazić uznanie dla muzyki dochodzącej z sali balowej - jego słowa nie brzmiały dokładnie jak oświadczyny.

Harriet, która właśnie schodziła ze stopnia, wyciągnęła rękę i szyb­ko chwyciła się balustrady, aby zachować równowagę.

- Co takiego? Co powiedziałaś?

- To, co słyszałaś. - Catherine spojrzała przez ramię, aby spraw­dzić, czy nikt nie zauważył zaskoczenia przyjaciółki. - I na miłość boską, nie podnoś głosu. Oczywiście, że prosił mnie o rękę. To znaczy, wystarczająco wyraźnie dawał mi to do zrozumienia, tylko że...

Catherine uszczypnęła ją w ramię, bowiem mijała je właśnie jakaś para. Harriet z uśmiechem skinęła głową i odczekała, póki tamci nie znaleźli się daleko poza zasięgiem głosu, po czym wybuchnęła niecier­pliwie:

- Rzecz jasna, w najświetniejszych salonach Londynu.

Fiołkowe oczy Catherine lustrowały korytarz na dole i Harriet mu­siała dotknąć jej ręką ramienia, aby wróciła do przerwanej rozmowy.

- Sygnału?

- Tuż przed północą zaproszę Hamiltona na taras, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to wracając będę trzymała w ręku... różę. - Przerwała i uśmiechnęła się konspiracyjnie. - Dziś rano założyłam się z Damienem o pięć złotych suwerenów. Goto­wa jestem dać ci połowę tej sumy, jeśli Hamilton osobiście nie zerwie tej róży i nie wręczy mi jej.

Zdumiona pewnością siebie i determinacją Catherine, Harriet nie mogła się powstrzymać i odwzajemniła uśmiech.

Fiołkowe oczy Catherine skrzyły się w blasku tuzina wieloramiennych kandelabrów, kiedy stała w zwieńczonym łukiem wejściu. Nie miała żadnych wątpliwości, że przed północą będzie trzymała w dłoni różę. Niech sobie Hamilton zawzięcie broni kawalerskiego stanu, ale nadszedł już czas, żeby się poprawił. To była doskonała partia dla nich obojga. Na samą myśl o wrażeniu, jakie wywołałoby ogłoszenie ich zaręczyn, po­czuła rozkoszny dreszcz. Panny z jej sfery zżółkłyby z zazdrości. Wszyst­kie obserwowały rozwój sytuacji i czekały z nadzieją, że jej się nie uda. Ich starania zakończyły się sromotnym fiaskiem. Cała gromada zazdro­snych niewiast. Zazdrosnych, bo nie zdołały zaskarbić sobie jego wzglę­dów. Zazdrosnych, ponieważ wiedziały, że żaden mężczyzna nie umknie z sieci tak misternej jak ta, którą Catherine zarzuciła na porucznika Garnera.

Dostrzegła go natychmiast, mimo że na sali roiło się od szkarłatnych mundurów, głów w perukach oraz sukien we wszelkich możliwych od­cieniach. Stał rozmawiając z jej ojcem i uśmiechał się z powodu czegoś, co sprawiło, że liczne podbródki sir Alfreda trzęsły się ze śmiechu jak galareta.

- Dobrze - szepnęła w zadumie. - Już próbuje się przypodobać przy­szłemu teściowi. Mój Boże, czyż nie wygląda wspaniale?

Stwierdziła, że jeśli w ogóle istnieje mężczyzna stworzony do no­szenia munduru, to jest nim na pewno Hamilton Garner. Jego silne ra­miona wypełniały szkarłatną kurtę, która falowała z każdym porusze­niem napiętych mięśni, nogi zaś, długie i smukłe, rozciągały śnieżnobiały nankin spodni w taki sposób, że damom serce zamierało z zachwytu. Na dodatek był jeszcze nad wyraz przystojny - nieprzyzwoicie przystojny. Miał silną, kwadratową szczękę i wielkie, ciepłe, kuszące oczy w kolo­rze jadeitu. Służył pod dowództwem brata króla Jerzego, księcia Cumberland i powrócił z Fontenoy jako bohater. Niedawno otrzymał własną kompanię dragonów i spodziewano się, że lada chwila otrzyma awans na kapitana.

Wraz z Hamiltonem i jej ojcem stało jeszcze kilku dżentelmenów w wypudrowanych perukach, a wśród nich jej wuj, pułkownik Lawrence Halfyard, krewki, gburowaty mężczyzna, który wypowiadał swe opi­nie wyraźnie oddzielając poszczególne głoski, co brzmiało jak ogień karabinowy. Był dowódcą Hamiltona, a jako taki z pewnością będzie zachęcał protegowanego do związku ze swoją siostrzenicą.

- Nie mogłoby być lepiej - mruknęła Catherine. - Teraz pamiętaj, aby zatrzymać Damiena daleko stąd, dopóki nie dam ci sygnału.

Harriet jęknęła cicho.

Harriet ponownie jęknęła z rozczarowaniem.

Właśnie - odparł ze szkockim akcentem William Merriweather. Był sąsiadem i przyjacielem rodziny, mężczyzną równie niskim i rów­nie otyłym jak sir Alfred, co sprawiało, że stojąc razem przypominali dwie kule ciasta. Lubił grać rolę adwokata diabła i sprzeczać się dla sa­mego sporu, niezależnie od tematu. - Jakub Franciszek Stuart mówi rów­nie czystą angielszczyzną jak ty czyja. Jeśli skłania się ku jakimś wpły­wom, to raczej włoskim, spędził tam na wygnaniu niemal czterdzieści lat.

Sir Alfred chrząknął znacząco, aby podkreślić, że się z nim zgadza. Cerę miał jeszcze bardziej rumianą niż zwykle, co wskazywało, że hoj­nie korzysta z uroków madery. Suto marszczona koronka wokół jego szyi i mankietów była upstrzona okruchami, które poprzyczepiały się przy obiedzie. Rozsiewał je wokół, gniewnie gestykulując.

Sarkastyczna reakcja sprawiła, że mały człowieczek znowu popra­wił okulary.

Kiedy wszyscy się śmiali i podziwiali koncept pułkownika, karto­graf manipulował przy okularach, próbując z powrotem umieścić je na nosie.

Faversham zaczerwienił się pod spojrzeniami milczących mężczyzn.

Wypowiadając te słowa, porucznik odwrócił się do Favershama ple­cami, zbywając go niegrzecznie jak nieznośnego nudziarza. Dżentelmen z upokorzenia zrobił się purpurowy i zaczął chyłkiem oddalać się od grupy. Kiedy usłyszał głos w swojej obronie, był równie zaskoczony jak reszta towarzystwa.

- Osobiście zawsze byłem zdania, że zdrowiej jest przedsięwziąć wobec wroga pewne środki ostrożności, niż go lekceważyć.

Nagle zapadła cisza. Hamilton odwrócił się z wolna, by odpo­wiedzieć na to nowe, wypowiedziane spokojnym głosem wyzwanie.

Człowiek, który je rzucił, był w tej grupie obcy. W Londynie współpra­cował z Damienem w interesach.

Jadeitowe oczy Garnera zwęziły się.

Montgomery uśmiechnął się.

- A jednak płacimy pierwszorzędne ceny za ich wołowinę, barani­nę i wełnę, nie mówiąc już o świetnie prosperującym czarnym rynku, gdzie handluje się ich najlepszymi... hmm... napojami alkoholowymi. O ile podniebienie nie zdrętwiało mi po francuskim winie, wyczułem charakterystyczne kaledońskie piżmo w whisky, którą mamy przyjem­ność pić dziś wieczorem.

Sir Alfred odkaszlnął hałaśliwie i zaczął pospiesznie bełkotać ja­kieś wymówki, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wszyscy skupili się na Montgomerym i Hamiltonie Garnerze.

- Czy wolno mi spytać, czym się pan zajmuje? I proszę mi wyba­czyć jeszcze większą śmiałość, ale nie potrafię rozpoznać pańskiego akcentu.

Montgomery tak zakręcił kieliszkiem, aż jego zawartość zawirowa­ła.

- Dorastałem na kontynencie, panie poruczniku: we Francji, we Włoszech, w Hiszpanii. A co do profesji, to zajmuję się importem i eks­portem, i w tym celu wiele i daleko podróżuję w poszukiwaniu cieka­wych i przynoszących zyski towarów. Moje zainteresowania polityką - zakładając, że takie będzie kolejne pytanie łaskawego pana - rozciągają się tylko na te obszary, które mogą mieć wpływ na osiągane przeze mnie zyski i ponoszone straty. Jednakże, podobnie jak pan Merriweather, lu­bię rozpatrywać dwie strony zagadnienia... i podobnie jak pan Faversham, dokonując takiej analizy, potrafię zachować względnie otwarty umysł.

Porucznik Garner dokładnie przyglądał się Montgomery'emu, jak­by obserwował groźnego przeciwnika. Doskonały krój surduta o barwie indygo oraz srebrzystoniebieskiej kamizelki i spodni świadczył o bogac­twie i lekkim życiu kupca, jednak w jego silnych, smukłych dłoniach i szerokich, mocnych barkach nie było nic delikatnego czy nonszalanc­kiego.

- Przyjmijmy na chwilę pańską deklarację niezależności - powie­dział Garner w zadumie - i uznajmy, że interesy łaskawego pana są czy­sto finansowe. W tej sytuacji musi się pan zgodzić, że kramarzowi bar­dziej by odpowiadał stabilny rząd niż otwarta wojna.

Montgomery przyjął zawoalowaną obelgę z nieco tajemniczym uśmiechem.

- Przeciwnie. Gdybym był bezwzględnym spekulantem - hipote­tycznie mówiąc, oczywiście - bardzo bym pragnął, aby oba kraje rozpo­częły wojnę. W okresie chaosu zawsze można zarobić ogromne sumy pieniędzy, tak samo jak zwyczajni, przeciętni żołnierze bez wątpienia mają podczas wojny niezrównaną sposobność wyrąbania sobie krwawej ścieżki do awansu i sławy.

Garner zesztywniał. Jego ręka przesunęła się w górę i spoczęła na rękojeści szabli, a skóra na policzkach zbladła.

- Nie porównywałbym tych profesji, ponieważ jedna istnieje po to, by bronić życia i wolności, podczas gdy druga... druga została stworzo­na przez pasożyty, aby mogły żerować na łupach zdobytych na pokona­nym wrogu.

Tylko Damien Ashbrooke westchnął głośno, ale jego zaskoczenie bez wątpienia podzielało wielu obserwatorów tej sceny. Zamarli wyczekują­co, spodziewając się wybuchu wściekłości ze strony obu mężczyzn. Jed­nak doszło do zupełnie innego rodzaju eksplozji. Do świata mężczyzn wtargnęła feeria barw, kaskady śmiechu i fale miękkiego jedwabiu.

Chciała rzucić ukradkowe spojrzenie w kierunku Hamiltona, aby przekonać się, jak przyjmie pozbawienie go tego przywileju, jednak jej wzrok przykuła postać dżentelmena stojącego obok brata. Był odwróco­ny, tak że widziała jego twarz z profilu, ale na dźwięk jej głosu natych­miast odwrócił głowę. Pierwsze spojrzenie ciemnych, przenikliwych oczu o barwie północnego nieba sprawiło, że Catherine dech zaparło w pier­siach.

Nie sposób było pomylić tych oczu, błędnie odczytać szyderczego skrzywienia ust, których kąciki nieznacznie uniosły się ku górze, kiedy mężczyzna dostrzegł na jej twarzy kontuzję. Mimo oficjalnego stroju i gustownie ufryzowanej peruki był to ten sam ladaco, który dziś rano nagabywał ją w lesie.

3

Catherine miała wrażenie, że wpatruje się w nieznajomego przez całą wieczność. Jej reakcja nie przeszła nie zauważona; przynajmniej Damien zobaczył rumieniec występujący na jej policzki i dostrzegł, że fiołkowe oczy pociemniały z oburzenia. Gdyby nie wiedział, że Raefer przybył z Londynu dopiero dziś po południu i jak dotąd nie został przed­stawiony nikomu z rodziny, mógłby przysiąc, że siostra patrzy na niego tak, jakby był jej odwiecznym wrogiem.

Świadom napiętych stosunków pomiędzy Montgomerym a Hamil­tonem Garnerem, próbował przerwać kłopotliwe milczenie.

- Raeferze Montgomery, mam zaszczyt przedstawić panu moją sio­strę, Catherine.

Wysoki kupiec zrobił krok do przodu i pochylił się ku jej dłoni.

Montgomery uśmiechnął się szerzej. Jego twarz, na której dotąd malowało się rozbawienie, przybrała wyraz autentycznej radości.

Catherine zaś z ogromnym wysiłkiem starała się powściągnąć obu­rzenie. Krew kipiała jej w żyłach. Ręce ją świerzbiły, by palnąć Montgomery'ego w twarz i zetrzeć z niej ten chytry uśmieszek. Z pewnością by to uczyniła, gdyby nie obecność ojca i pułkownika Halfyarda. A także świadomość, że dzisiejszej nocy, tej najważniejszej ze wszystkich nocy w życiu, nie może sobie pozwolić na robienie scen.

- Nie przypominam sobie, by mój brat kiedykolwiek wymienił pań­skie nazwisko, panie Montgomery. Ale z drugiej strony przypuszczam, że niektórzy prawnicy wolą, aby ich... hmmm... mniej szacowni klienci pozostawali anonimowi. Czy nie jest pan przypadkiem mordercą albo rozbójnikiem?

Damien słuchał tego z przerażeniem, lecz Montgomery tylko się ro­ześmiał - tym samym dźwięcznym śmiechem, jaki biegł za Catherine w lesie.

W tej chwili... damskie halki - odparł Montgomery ani trochę nie zmieszany. - W obecnej sytuacji rynek jest nadzwyczaj lukratywny dla wszystkich, którzy mogą przewozić ładunki jedwabiu, koronki i broka­tu. Od kiedy wstrzymano handel z Francją, towary ze Wschodu osiągają wyjątkowo korzystne ceny.

- Nader ciekawe - oświadczyła Catherine, z głośnym trzaskiem otwierając wachlarz, by podkreślić swoje znudzenie. Odwróciła się do Williama Merriweathera, wyróżniając go zalotnym uśmiechem. - Sły­szę, że orkiestra stroi instrumenty do kolejnego tańca.

Zamaszyście sunąc szeroką spódnicą, z gracją towarzyszyła Merriweatherowi na parkiet, gdzie inni partnerzy ustawiali się już w dwa dłu­gie szeregi. Orkiestra zagrała menueta, elegancki i majestatyczny taniec, którego kroki należało wykonywać z wielką precyzją i wdziękiem. Odtwarzając złożone figury, Catherine starała się nie patrzeć w stronę Montgomery'ego, choć miała świadomość, że nieustannie śledzi ją mroczne spojrzenie.

Szeregi się rozdzieliły i tancerze wykonali kilka figur, zanim znowu zbliżyli się do siebie.

- A o co się ludzie teraz kłócą? - westchnął Merriweather. - Oczy­wiście o politykę. Przyznaję, że mam pewną skłonność do wkładania kija w mrowisko, ale zaraz wystąpił nasz dzielny pan Montgomery i zdzie­lił mrówki laską.

Catherine zmarszczyła brwi i rzuciła ukradkowe spojrzenie ponad ramieniem partnera. Montgomery jakimś sposobem odłączył się od to­warzystwa, ale trudno powiedzieć, czy był to jego wybór, czy efekt sub­telnego ruchu innych, którzy chcieli zewrzeć szeregi przeciwko niemu. Zresztą nie wydawał się tym zbytnio przejęty. Wiele innych spraw mo­gło wzbudzić jego zainteresowanie, zważywszy na to, że wszystkie damy na sali zerkały usiłując przyciągnąć jego uwagę.

Mimo wyraźnej niechęci do tego mężczyzny, Catherine musiała przy­znać, że prezentował się uderzająco przystojnie, zwłaszcza na tle niż­szych, mniej muskularnych gości. Byli wśród nich głównie przedstawi­ciele miejscowej szlachty noszący bokobrody i oficerowie w szkarłatnych mundurach, których postacie i rysy twarzy po chwili zlewały się w jed­no. O pół głowy przewyższał większość mężczyzn na sali - Hamilton był tutaj chlubnym wyjątkiem - i wiedziała, że to, co się kryło pod sur­dutem, w niewielkim stopniu było zasługą zręczności krawca w zakre­sie kroju i watowania. Co więcej, otaczała go aura pewności siebie, jak­by zdawał sobie sprawę, że jest przedmiotem większości szeptanych rozmów na sali balowej, ale jakby w ogóle go to nie obchodziło. A po­nadto Hamilton stał wyprężony jak struna i wpatrywał się w kupca tak wściekłym wzrokiem, jakby niczego bardziej nie pragnął, jak tylko wal­ką na pięści dokończyć przerwaną rozmowę.

Catherine instynktownie odtwarzała końcowe układy tańca, lecz jej myśli zdecydowanie biegły gdzie indziej. Nieznajomy już raz zranił próżność Hamiltona. Czy mogłaby to wykorzystać? Może porucznik potrzebuje bodźca, który by go popchnął do namiętnych oświadczyn, a taką motywacją mógłby stać się niezobowiązujący flirt. Oczywiście musiałaby zachować ostrożność. Dziś rano Montgomery okazał się prostacki i niewybaczalnie niegrzeczny i nie chciała potęgować jego arogancji jakimkolwiek fałszywym wrażeniem, jednak północ zbliżała się szybko, a nie mogła dopuścić do porażki, zraniłoby to jej własną próżność.

Po menuecie rozległy się rzadkie brawa i partner odprowadził Ca­therine do towarzystwa, w którym stał jej ojciec.

- Dziękuję, panie Merriweather - uśmiechnęła się, puszczając jego ramię. - Doprawdy, aż mi tchu zabrakło w tańcu. Hamiltonie... - Spoj­rzała spod gęstych rzęs na Garnera. - Czy mogłabym prosić o szklankę wody?

Porucznik skłonił się wytwornie.

Merriweather ociągał się przez chwilę, ale pokusa rozegrania emo­cjonującej partyjki była nie do odparcia i wkrótce również przeprosił towarzystwo, zostawiając Damiena i Harriet z Raeferem Montgomerym.

Catherine spojrzała znacząco na przyjaciółkę.

- Zaczynają grać gawota - rzekła, przysłuchawszy się orkiestrze. - To twój ulubiony taniec, prawda?

Harriet wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, ale wsunęła dłoń pod ra­mię Damiena i przyjęła jego zaproszenie do tańca. Catherine śledziła ich wzrokiem, a gdy oddalili się na tyle, by nie słyszeć ich rozmowy, zwróciła się do Montgomery'ego.

- Drogi panie, proszę mi powiedzieć, czy w szkole dla kłusowni­ków uczą doceniać uroki muzyki?

- Uczą również doceniać uroki tańca - odrzekł, podając jej ramię. - Łaskawa pani pozwoli?

Catherine przez chwilę obserwowała jego zawadiacki uśmiech, po czym przyjęła zaproszenie. Gdy mijali rząd szepczących matron, wiedzia­ła, że wszystkie obracają ku nim głowy, a kiedy wmieszali się w tłum tań­czących par, jeszcze wyraźniej zdała sobie sprawę, że z drugiego końca sali przeszywa ich spojrzeniem dwoje zielonych oczu w odcieniu jadeitu.

Ruchy Montgomery'ego były płynne i pewne, niebywale lekkie i wdzięczne jak na mężczyznę tego wzrostu. Catherine nie przypuszcza­ła, że samo dotknięcie palcami stalowych mięśni Raefera wywoła w niej tak silną reakcję. Nie przewidywała, że jego bliskość przywoła wspo­mnienie rozebranego do pasa mężczyzny, jego czarnych włosów, z któ­rych na nagi tors kapały kropelki wody. Nie spodziewała się uczucia tej dziwnej miękkości, która ogarniała ją za każdym razem, gdy Montgo­mery śmiało brał ją w ramiona.

Na chwilę się rozdzielili, wykonując figury z innymi partnerami ze swojego czworoboku, po czym znowu zaczęli tańczyć razem.

Otworzyła usta ze zdumienia.

- Z pewnością pana nie podglądałam. Gdybym wiedziała, że ktoś się myje na polanie, nie zbliżyłabym się do tego miejsca. Chciałam tylko napoić konia i... - przerwała i zacisnęła usta. Na wargach mężczyzny znów pojawił się irytujący, wszystkowiedzący uśmieszek, a w jego czarnoniebieskich oczach zamigotał wyraźny błysk rozbawienia. - Teraz proszę odprowadzić mnie na miejsce. Widzę, że porucznik już przyniósł dla mnie szklankę wody.

Zaczerpnęła powietrza i podniosła wzrok na mężczyznę. Tymcza­sem Hamilton zmierzał w kierunku parkietu, niosąc kryształową szkla­neczkę. Orkiestra wciąż grała, wokół nich poruszały się w tańcu inne pary. Montgomery uśmiechał się, prowokował ją i nakłaniał, żeby uczy­niła to, co odgrażała się zrobić.

Catherine uniosła dłoń i wsparła ją na nadgarstku partnera. Poczuła, że jego ręka znowu obejmuje ją w talii, miała wrażenie, że szepty, które przebiegły po sali, gdy zgodziła się na drugi taniec z nieznajomym z Lon­dynu, narastają. Zachowywała się bardzo niewłaściwie. Równie oburzają­ce było to, iż pozwoliła, by patrzyły na nią mroczne, ciemnoniebieskie oczy mężczyzny, przykuwając całą jej uwagę, a wszystko inne - muzykę, śmiech, szmery rozmów - odsuwając na dalszy plan. Jak przez mgłę wi­działa błyski barwnych jedwabnych sukien mijających ich w tańcu dam, lśnienie świec, których światło odbijało się od szyb. Nie pamiętała, w któ­rym momencie wirując opuścili salę balową i tańczyli dalej na tarasie, i tak wciąż się obracając, znaleźli się nagle z dala od świateł i gwaru, w miej­scu gdzie otaczały ich tylko cienie, a nad głowami migotał gwiezdny pył.

Montgomery przyciągnął ją bliżej i objął tak mocno, że miała wra­żenie, iż stapia się z jego ciałem. Kółka, które zataczali, stawały się co­raz mniejsze, ich kroki coraz wolniejsze, aż niemal w ogóle przestali się poruszać, ledwo kołysząc się w takt muzyki. Catherine czuła, jak krew pulsuje jej w żyłach, i wiedziała, że nieznajomy trzyma ją nieprzystojnie blisko. Noc była ciemna, a powietrze przesycone zapachem róż. Spoj­rzała na twarz mężczyzny, teraz przykuły jej uwagę nie oczy, lecz zmy­słowy zarys jego ust - ust, które nachylały się do jej własnych, podczas gdy ręka Montgomery'ego sunęła od jej talii w górę, aż zatrzymała się na karku.

Gdy wargi mężczyzny dotknęły jej ust, całym ciałem Catherine wstrząsnął dreszcz. Zaprotestowała z westchnieniem, ale jej głos był słaby i drżący. Nie miała dość siły ani rozsądku, by ten protest zabrzmiał prze­konywająco. Wszystkimi zmysłami skupiła się na lekkim jak piórko dotyku warg nieznajomego, na figlach języka, który droczył się z nią, drażnił, próbował, smakował jej ust, przygotowując ją do mającego za chwilę nastąpić zuchwałego wtargnięcia w głąb.

Ramiona mężczyzny objęły ją jeszcze mocniej, a wargi jeszcze sil­niej przywarły do jej warg. Catherine gwałtownie otwarła usta, by zaczerpnąć powietrza, a Montgomery natychmiast wykorzystał ten mo­ment i zdecydowanym ruchem wsunął język w ciepły otwór. Wstrzą­śnięta dziewczyna poczuła, że uginają się pod nią kolana, a żołądek zamienia się w ciężką jak stopiony ołów, gorącą galaretę, która przy każdej delikatnej jak jedwab, penetrującej pieszczocie języka spływa w dół, do nóg. Catherine w podnieceniu na przemian zaciskała i roz­prostowywała pięści. Jej palce, rozpostarte na grubym, aksamitnym materiale surduta Montgomery'ego, centymetr po centymetrze przesu­wały się w górę... coraz wyżej i wyżej, aż w końcu objęła go za szyję, przywierając do potężnych, szerokich barków. Ochoczo wtuliła się w jego objęcia, a siła ramion, którymi ją otoczył, przejęła ją rozkosz­nym dreszczem.

Myślała, że zna już wszelkiego rodzaju pocałunki - jakąż tajemnicę mogłoby kryć zwykłe dotknięcie warg? Pocałunki Hamiltona, jak żadne inne, zachwycająco ją rozgrzewały i sprawiały, że przez jej ciało prze­biegały delikatne dreszcze rozkoszy. Nigdy jednak nie wzbudziły tej fali żaru, który teraz płynął w jej żyłach. Jego ciało nigdy nie kazało jej ciału stapiać się z nim, poruszać się wraz z nim, zapytywać o przyczynę tego niepojętego, palącego napięcia i poszukiwać na nie lekarstwa. Teraz na­wet jej skóra była bardziej naprężona, bardziej zwarta, drżała od pod­niet, które budziły w niej pragnienie, by przysunąć się jeszcze bliżej, żeby żar ciała Montgomery'ego poczuć nagim ciałem.

Odwzajemniła pocałunek, wiedziała, że to robi, ale Montgomery nagle przerwał pieszczotę i odsunął się od Catherine tak obcesowo, że z ust dziewczyny wyrwał się bezwiedny okrzyk zawodu. Jego twarz kry­ła się w cieniu - Catherine z trudem rozróżniała zarys czarnych brwi, ale wyczuwała, że mężczyzna przeżywa to samo uczucie zaskoczenia. Jak­by się nie spodziewał nagłej fali rozkoszy, która sprawiła, że serce tłukło mu się w piesi jak oszalałe.

Trzymał ją z daleka od siebie, jakby nie ufał dalszej bliskości, a kie­dy się odezwał, jego słowa brzmiały lekko i zdawkowo.

- Przecież ostrzegałem panią przed niegodziwymi łotrami, którzy nie zawahają się jej wykorzystać.

Catherine zadrżała, kiedy koniuszkami palców musnął jej szyję. Lekko odwróciła głowę, pragnąc wyraźniej poczuć ciepło jego ciała... i nagle oczy wyszły jej z orbit z przerażenia.

Jakieś pięć kroków od nich, na tle smugi światła padającego przez otwarte drzwi prowadzące na taras, rysowała się ciemna postać. Męż­czyzna stał sztywno, kurczowo ściskając w ręce kryształową szklane­czkę.

Catherine nabrała powietrza i wyrwała się z objęć Montgomery'ego. Hamiltonie!

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam - rzekł porucznik zdławio­nym z gniewu głosem.

Catherine zrobiła kilka niezdecydowanych kroków w jego stronę.

Montgomery westchnął głośno i sięgnąwszy do wewnętrznej kie­szeni, wyciągnął cienkie czarne cygaro.

Garner patrzył, jak Montgomery pociera zapałkę i przytyka ją do czubka cygara, a jego twarz pozostawała nieporuszona, jak wyrzeźbio­na z kamienia.

- Na nikim niczego nie wymogłem - odrzekł cicho Montgomery. - Składałem jej tylko najlepsze życzenia.

Hamilton mocniej ścisnął w dłoni kryształową szklaneczkę.

Hamilton zacisnął zęby.

- Catherine jest panią swego czasu. Może go marnować, przeby­wając w towarzystwie niegodziwców i łotrów, jeśli taka jej wola.

Montgomery wpatrywał się w oficera dragonów przez długą, pełną napięcia chwilę. Kiedy przemówił, jego głos był cichy i zwodniczo mięk­ki.

- Pozwolę sobie powtórzyć, że proponuję przeprosiny. Państwo wybaczą...

Skłonił się uprzejmie Catherine i ruszył w stronę drzwi prowadzą­cych z tarasu do domu. Nagle rozległ się przenikliwy zgrzyt i chwilę później szabla Hamiltona świsnęła przed Montgomerym, a lśniący, srebr­ny koniec klingi dotknął koronkowej kryzy przy jego szyi.

Catherine wzdrygnęła się słysząc donośny głos ojca. Krew odpłynę­ła jej z twarzy, gdy zobaczyła, że sir Alfred wielkimi krokami wychodzi z sali balowej na taras, kierując się w jej stronę. Tuż za nim podążali Damien i Harriet oraz pułkownik Halfyard.

- Co to wszystko ma znaczyć? Poruczniku Garner, niech pan odło­ży ten diabelny ekwipunek i zechce mnie oświecić.

- W rzeczy samej - warknął pułkownik. - Jest pan gościem w do­mu sir Alfreda. To nie miejsce na fechtunek.

Catherine miała ochotę zniknąć w cieniu. Damien i Harriet wpatry­wali się w nią tak, jakby skądś wiedzieli, że właśnie ona jest przyczyną całego zamieszania. Pułkownik Halfyard trzymał dłoń na rękojeści swej szabli, sprawiał wrażenie, że gotów jest ściąć każdego, kto ośmieli się poruszyć.

Twarz sir Alfreda pociemniała z gniewu, mieniąc się wszystkimi odcieniami purpury.

- Powiedziałem, żeby pan odłożył tę szablę, poruczniku. Jeśli istot­nie miała tutaj miejsce zniewaga, dotrzemy do sedna sprawy.

Szabla zachwiała się lekko, po czym z wolna odsunęła się spod bro­dy Montgomery'ego. Prędkim, znakomicie wyćwiczonym zawijasem Garner świsnął klingą, która z błyskiem stali powędrowała z powrotem do pochwy.

- A więc - głos sir Alfreda tchnął powagą - jakaż to zniewaga ka­zała panu dobyć szabli pod moim dachem?

Od chwili gdy Garner obnażył szablę, Montgomery nawet nie mru­gnął okiem. Teraz przeniósł wzrok na ojca Catherine.

- To było zwykłe nieporozumienie, łaskawy panie, za które już prze­prosiłem - rzekł.

Te przeprosiny to farsa - stwierdził Garner. - Zostały wypowie­dziane półgębkiem i za to zażądałem satysfakcji. Raefer wciąż patrzył w oczy sir Alfreda.

Raeferze? - Odwrócił się i lustrował spokojną twarz przyjaciela w poszukiwaniu odpowiedzi.

Spojrzenie ciemnych oczu Montgomery'ego na chwilę przeniosło się na twarz Hamiltona, a na jego wargach zaigrał lekki uśmieszek.

Wydaje się, że porucznik poczuł się urażony faktem, iż przypro­wadziłem twą siostrę na taras, by zaczerpnęła świeżego powietrza. Mam wrażenie, że sądzi on, iż zachowałem się niestosownie, mimo że twier­dzi, iż sam nie rości sobie żadnych praw do tej damy. Moim zdaniem w tej sytuacji jedynie panna Ashbrooke może osądzić, czy dziś wieczo­rem doszło do zniewagi, czy też nie.

- Żadnych praw? - Damien zaklął pod nosem. - Na miłość boską, przecież oni są zaręczeni.

Hamilton już dawno umknął oczami od wzroku Montgomery'ego i teraz piorunował Catherine zdumionym i jeszcze bardziej wściekłym spojrzeniem. Dziewczyna poczuła, że jej policzki ogarnęła fala gorąca, oblał je rumieniec upokorzenia. Mrugała powiekami, by powstrzymać napływające do oczu łzy.

- I co ty na to, córko? - Głos sir Alfreda zabrzmiał jak uderzenie sędziowskiego młotka. - Czy ten dżentelmen znieważył cię, czy nie?

Catherine bezradnie rozejrzała się po kręgu surowych twarzy. Żało­wała, że dzisiejszego ranka udała się do lasu, że nauczyła się tańczyć gawota, że w ogóle osiemnaście lat temu się urodziła.

Pułkownik Halfyard ze świstem wciągnął powietrze do płuc i gniew­nie spojrzał na Montgomery'ego.

- Niech się pan wytłumaczy!

Montgomery jeszcze przez chwilę lustrował twarz Catherine, po czym leniwie przeniósł wzrok na pułkownika.

- Co tu wyjaśniać. Jest urocza noc, trzymałem w ramionach nadob­ną młodą damę; ujrzałem coś, co pragnąłem posiąść, i wziąłem to.

Nozdrza pułkownika rozszerzyły się z oburzenia.

- To impertynencja, mój panie! Zdaje się, że porucznik miał prawo czuć się znieważony. Na Boga, na jego miejscu chyba uczyniłbym to samo.

Hamilton z furią spojrzał na Montgomery'ego, a jego usta wykrzy­wił szyderczy uśmiech.

- Da mi pan satysfakcję czy nie?

Raefer wymienił z Damienem chmurne spojrzenie, po czym odpo­wiedział na wyzwanie porucznika.

- Mam nie cierpiące zwłoki interesy w Londynie. Jutro przed świ­tem zamierzałem ruszyć w drogę. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym mieć tę sprawę za sobą.

Słysząc tę kolejną kpinę Garner zbielał na twarzy i jakby jeszcze bardziej zesztywniał. Nawet sir Alfred utkwił wzrok w rosłym kupcu, zaskoczony jego zuchwalstwem.

Catherine nie mogła już dłużej powstrzymać łez. Strumieniami ście­kały po jej policzkach, zostawiając ciemne plamy na różowym jedwabiu stanika sukni. Ojcze...

- Natychmiast! Nie waż się używać wobec mnie swoich panieńskich sztuczek. Czas, kiedy postępowałaś wedle własnej woli, już mi­nął. Minął! Słyszysz?

Catherine słyszała tylko oszalałe bicie własnego serca. Uciekła z ta­rasu, przebiegła salę balową, mijając zdumionych, wpatrzonych w nią gości, zatrzymała się dopiero w swoim pokoju, bezpiecznie zamknięta na klucz, z głową wtuloną w kojącą, miękką poduszkę.

4

Na dziedzińcu ustawiono w krąg mosiężne latarnie. Znad rzeki opa­dła delikatna, zwiewna mgiełka, ale to wystarczyło, by rozmyły się żółte słupy światła i zniekształciły je w upiorne cienie na wilgotnym bruku. Wieść o zbliżającym się pojedynku rozeszła się wśród gości na przyję­ciu błyskawicznie jak pożar buszu i wszyscy mężczyźni godni tego mia­na wylegli na zewnątrz, tworząc wokół latarni drugi krąg, w którym roz­legały się szmery i pomrukiwania. Co śmielsze damy, w płaszczach i kapturach, by zachować pozory skromności, skupiły się w małych grup­kach przy stajniach, rozprawiając z ożywieniem. Służący, stangreci w li­beriach i stajenni usadowili się na dachach powozów, zawiśli na parape­tach okiennych i tłoczyli się w drzwiach, a na ich twarzach malowało się chciwe oczekiwanie.

Dwa piętra wyżej, ściskając dłońmi firankę, w oknie sypialni stała Catherine, ponuro obserwując rozgrywającą się w dole scenę. Twarz miała mokrą od łez, a oczy czerwone i błyszczące. Obok niej stała Harriet, szar­piąc na strzępy koronkową chusteczkę.

Prawda była taka, że Catherine często raniła ludzi - nie wyłączając siebie - po prostu dlatego, że działała bez zastanowienia, a o konse­kwencje swoich postępków kłopotała się, gdy już było za późno. Nie brakowało jej dobroci i uprzejmości, lecz była zbyt uparta, by przyznać, że jest krucha, i zbyt dumna, by przed kimkolwiek ujawnić, że wcale nie jest tak silna i samowystarczalna, jak udawała.

Catherine czuła, że w odpowiedzi na oskarżycielski ton Harriet go­rący rumieniec wystąpił na jej policzki, ale jak mogła wyjaśnić przyja­ciółce, co się stało? Nawet sobie samej nie umiała tego wytłumaczyć. Było tak, jakby Montgomery rzucił na nią czar, pożerał ją oczami, tak że nie mogła myśleć ani się poruszyć, ani nawet oddychać bez jego rozka­zu. A pocałunek... Na samo wspomnienie płonęły jej wargi, ale to było wszystko: tylko pocałunek. Zwykły pocałunek, który miał przewrócić do góry nogami całe jej życie. Niewątpliwie będzie ją kosztował utratę wszelkich nadziei na propozycję małżeństwa ze strony Hamiltona. A lon­dyński kupiec pewnie przypłaci go życiem. Porucznik był wybornym szermierzem, fechmistrzem w swoim pułku. Catherine słyszała rozma­ite historie o jego instynkcie i zwinności, i mimo zuchwalstwa Montgomery'ego - a może właśnie z tego powodu - Hamilton z największą roz­koszą potnie go na krwawe strzępy. O Boże!

Przytknąwszy czoło do chłodnej szyby okiennej, zauważyła w dole kolejne poruszenie. Z cienia otaczającego dziedziniec wyłonił się Ha­milton. Szedł ze swoimi sekundantami - dwoma podporucznikami - ku środkowi oświetlonego kręgu. Zdjął szkarłatną kurtę, ozdobne białe skó­rzane pasy, zostając tylko w nankinowych spodniach i w białej płócien­nej koszuli bez kołnierza. Zatrzymał się przy kamiennej fontannie, podczas gdy jeden z sekundantów wręczył mu obnażoną szablę. Hamil­ton ujął broń z lubością, przejeżdżając palcem po lśniącej stali, po czym wziął ją w obie ręce i wygiął ostrze w łuk. Prawie natychmiast zwolnił klingę, która wyprostowała się ze świstem, a następnie począł wywijać spirale i smagać powietrze nadzwyczaj prędkimi cięciami, aby rozgrzać nadgarstki.

Przez tłum na dziedzińcu przebiegł cichy szmer, kiedy do kręgu la­tarni zbliżał się Raefer Montgomery z Damienem. Montgomery także zdjął surdut, atłasową kamizelkę, fantazyjny koronkowy żabot i wiąza­ną przy szyi nakrochmaloną chustkę. Został w rozpiętej na piersi jedwab­nej koszuli. Zrzucił uroczystą perukę, a jego czarne włosy przylegały do karku i skroni niczym plamy atramentu.

Catherine znowu chwyciła dłońmi firankę. Hamilton poruszał się jak tancerz, gotując się do czekającego go makabrycznego występu; Montgomery stał nieporuszony, a nad jego głową cienkimi smużkami unosił się dym z cygara.

- Dlaczego nie wyjechał? - wyszeptała z przerażeniem Catherine. - Dlaczego po prostu nie wsiadł na konia i nie odjechał? Przedtem wy­dawało się, że nie dba, co ludzie o nim myślą; dlaczego teraz miałoby go obchodzić, że okrzykną go tchórzem?

Harriet stanęła obok przyjaciółki.

- Mężczyźni uważają kobiety za istoty dumne i próżne, ale odno­szę wrażenie, że to my ich naśladujemy.

Catherine słuchała jednym uchem. Na sędziego wybrano pułkowni­ka Halfyarda, który teraz szedł na środek oświetlonego kręgu i z wielką powagą podniósł rękę, nakazując ciszę. Przez uchylone okna dało się słyszeć, że tłum zamilkł, a pułkownik wezwał przeciwników, by wystą­pili naprzód.

Hamilton pewnym krokiem ruszył w stronę dowódcy. Montgomery głęboko zaciągnął się cygarem, rozgniótł niedopałek obcasem, po czym wziął szablę z rąk Damiena. Na jego twarzy błąkał się tajemniczy uśmiech, ale w sposobie, w jaki smukłym stalowoniebieskim ostrzem wyciął w po­wietrzu niewidzialne Z, nie było nic zabawnego.

- Panowie - zagrzmiał pułkownik - kodeks honorowy nakazuje, abym zaapelował do obu panów o rozstrzygnięcie tej affaire d'honneur bez rozlewu krwi. Poruczniku Garner... czy przyjmie pan przeprosiny, jeśli zostaną złożone?

Hamilton potrząsnął głową.

- Same przeprosiny nie wystarczą.

Dżentelmen w peruce, z postury przypominający baryłkę, z namasz­czeniem postąpił krok do przodu i podniósł rękę.

- Doktor Moore, do usług łaskawego pana. Pułkownik z powagą spojrzał na walczących.

- Na komendę en garde zajmą panowie pozycje. Jak rozumiem, obie strony zrzekły się prawa do walki do pierwszej krwi? W porządku. Niech Bóg się zlituje nad waszymi duszami. Dżentelmeni, na miejsca.

Przy tych słowach twarz Catherine zrobiła się blada jak wosk.

- Zrzekli się prawa do walki do pierwszej krwi? - wyszeptała z prze­rażeniem. - A więc... pojedynek na śmierć i życie?

Serce waliło jej jak młotem. Odwróciła się od okna i pobiegła w stro­nę drzwi.

- Catherine! Dokąd ci tak spieszno?

Nawet się nie zatrzymała, by odpowiedzieć. Gwałtownie otwarła drzwi na oścież i zbierając fałdy spódnic, pognała korytarzem do scho­dów, potem schodami w dół i przez podwójne dębowe drzwi wypadła na zewnątrz, jakby sam diabeł deptał jej po piętach. Biegła po żwiro­wym podjeździe, po wypielęgnowanych trawnikach. Poślizgnąwszy się na wilgotnej od rosy trawie, boleśnie wykręciła kostkę, ale nie stanęła. Pędziła dalej w stronę tylnego dziedzińca, lecz zanim okrążyła węgieł domu, dobiegły ją wściekłe uderzenia stali o stal, przenikliwy, metalicz­ny zgrzyt szabel towarzyszący atakowi i obronie.

Uczestnicy pojedynku stali naprzeciw siebie. Lewe ręce trzymali zgięte w łokciach i uniesione w górę dla zachowania równowagi, pra­wymi zaś robili wypady, odparowywali ciosy, nawiązywali walkę, zada­wali kontrpchnięcia, a ich kroki i ruchy ani na chwilę nie traciły płynno­ści. Przypominało to morderczy taniec. Tłum gapiów wstrzymał oddech i wszyscy na widok pierwszych kilku pchnięć pojęli, że tym razem nie mają przed sobą bojaźliwych, akademickich szermierzy, którzy bardziej dbają o pracę nóg niż o to, jak prezentują się ostrza ich szabel. Każdy krok był precyzyjny, obliczony na możliwie najskuteczniejsze wykorzy­stanie prędkości i siły. Każde pchnięcie i riposta wykonywane z prze­rażającą elegancją; mniej doświadczony szermierz, spotkawszy się z któ­rymkolwiek z tych dwóch przeciwników, byłby martwy po pierwszym wypadzie.

Poziom umiejętności Montgomery'ego mile zaskoczył Hamiltona. Oznaczało to, że bez obawy o zarzut wykorzystania słabszego przeciw­nika mógł się wykazać własnym mistrzostwem. Okazja nadarzyła się w momencie, gdy ostrza szabel ześlizgnęły się jedno po drugim aż po rękojeści i przeciwnicy zbliżyli się do siebie. Hamilton wykonując obrót odsunął się od Raefera, jednocześnie pozorując ruch w lewo, a tymcza­sem zręcznie ciął dołem odsłonięte udo Mongomery'ego. Na widok pierwszej krwi tłum wstrzymał oddech, zaś walczący mężczyźni, jak to było w zwyczaju, rozdzielili się i na chwilę przerwali pojedynek, aby potwierdzić punkt honoru.

Montgomery niecierpliwym gestem odprawił lekarza, po czym uniósł ostrze szabli, naśladując honory wojskowe. Jego twarz była surowa, szczęka zaciśnięta z determinacją, a oczy w blasku latarni tliły się jak rozżarzone węgle.

Na wezwanie do encore Hamilton przypuścił gwałtowny szturm, obnażając zęby w dzikiej rozkoszy. Wymierzył cięcie. Stal przeraźliwie szczęknęła o stal i Montgomery na krótko został zepchnięty do cienia. Instynkt podpowiedział porucznikowi kolejną okazję do zadnia ciosu i koniuszek klingi jego szabli ściął kawałek skóry ze skroni Montgomery'ego, tuż ponad prawym uchem. Z rany wyciekła ciemnoczerwona strużka krwi, spływając po gładko wygolonej szczęce i rozpryskując się na przodzie białej jedwabnej koszuli. Raefer ledwo zarejestrował ranę i kolejne okrzyki uznania dla porucznika rozlegające się z tłumu. Z gniew­nym warknięciem rzucił się na przeciwnika. Potężnym kontratakiem prze­pędził Garnera z jednej strony kręgu na drugą, a goście na widok wyma­chujących w niebezpiecznej bliskości szabel rozpierzchli się jak liście rozrzucone silnym podmuchem wiatru. Montgomery zmusił Hamiltona do wycofania się aż pod ścianę stajni, gdzie piorunującą ripostą porucz­nik znów zyskał przewagę, a walka z powrotem przeniosła się do kręgu żółtego światła latarni.

Tłum wiwatował, robiono zakłady, jak zakończy się walka, ponie­waż obaj przeciwnicy, zlani potem, zaczęli przejawiać wyraźne oznaki wyczerpania. Hamilton miał zranione ramię i kark; przód jego koszuli był rozcięty od barku aż do pasa. Udo Montgomery'ego broczyło obfi­cie, a cała lewa strona twarzy i szyi była zalana krwią. Garner podej­rzewał, że po ostatnim ataku kupiec stracił wigor - taki nieprzerwany zaciekły szturm musiał osłabić nadgarstek i spowolnić refleks prze­ciwnika. Zauważył nawet nieznaczną zmianę w płynnym kroku Montgomery'ego, którą musiała spowodować rana uda. Siłą woli pokony­wał własne zmęczenie, ponieważ wiedział, że lada chwila nadejdzie jego zwycięstwo. Czuł je całym ciałem, wyczuwał jego smak i zapach unoszący się w wilgotnym, mrocznym powietrzu, choć wciąż walczy­li, wściekle tnąc szablami na prawo i lewo, szerokim łukiem okrążając kamienną fontannę.

Szansa na zakończenie pojedynku nadarzyła się wraz z kolejnym podwójnym trafieniem. Dwa ostrza jednocześnie zagłębiły w odsłonięte ciała przeciwników i wysunęły się czerwone od krwi. Montgomery uchylił się i cofnął, ale Garner podążył za nim, resztkami sił wykonując pchnię­cie. Wydawało się, że kupiec upada, że potyka się i traci równowagę, ale w ostatniej chwili przeniósł ciężar ciała i zrobił manewr, który nie powi­nien być możliwy do wykonania. Hamilton z całą pewnością nie spo­dziewał się takiego posunięcia, przynajmniej nie na tak późnym etapie walki. Obie klingi razem przechyliły się gwałtownie, stal sypnęła iskra­mi, bowiem Montgomery wykonał dwa, trzy niewyobrażalnie prędkie obroty wzdłuż szabli Hamiltona, zmuszając nadgarstek porucznika do kolejnych skrętów, co osłabiło napięcie mięśni. Następny błyskawiczny skręt spowodował, że rękojeść wypadła ze zdrętwiałych palców Garnera, a szabla kręcąc młynka potoczyła po kamiennym bruku.

Zaszokowany porucznik z niedowierzaniem przyglądał się, jak Mont­gomery ponownie przyjmuje właściwą pozycję i robi wypad do coup de grace.

Koniec ostrza, precyzyjnie wycelowany w środek klatki piersiowej, w mgnieniu oka zmienił kierunek, po czym zagłębił się w miękkie ciało pomiędzy żebrami. Pod wpływem uderzenia zimnej stali Hamilton stra­cił dech, zatoczył się do tyłu i z mieszaniną fascynacji i przerażenia utkwił wzrok w klindze, która weszła w jego ciało aż po rękojeść, przebijając je na wylot. Nie czuł bólu, przynajmniej nie od razu, tylko dziwne uczu­cie ssania, które spotęgowało się jeszcze, gdy Montgomery wyciągnął szablę. Cała była pokryta krwią i czerwono migotała w świetle latarni, a porucznik wpatrywał się w ostrze i czekał. Wiedział, że za chwilę przebije go znowu. Wciąż jeszcze nie poddawał się pragnieniu, aby osunąć się na kolana. Z trudem, chrapliwie chwytał oddech, ale wkrótce nie miał już wyboru. Nogi ugięły się pod nim i padł ciężko na wilgotny bruk, a skrzypienie jego wysokich skórzanych butów było jedynym dźwiękiem, który dało się słyszeć w wielkiej ciszy panującej na dziedzińcu.

Przycisnął złożone ręce do piersi, w miejsce gdzie szybko powięk­szała się plama krwi. Podniósł oczy na Montgomery'ego.

- Na co pan czeka? - rzucił władczo chrapliwym głosem. - Kończ, ty łotrze.

Montgomery wyprostował się, a ogień płonący w jego oczach po­woli gasł. Przez chwilę wpatrywał się w swoją szablę, a potem, jakby stała się dla niego czymś odpychającym, odrzucił ją na bok i zrobił kilka kroków do tyłu, w stronę rzędu migających latarni.

Sekundanci Hamiltona rzucili się naprzód i chwycili porucznika pod ręce, próbując go podeprzeć. Montgomery jak przez mgłę dostrzegł, że Damien wciska mu tampon z płótna, a następnie podnosi jego dłoń do góry, by zatamować krew płynącą z przeciętej skroni, podczas gdy ktoś inny opatrywał ranę na udzie.

Londyński kupiec odwrócił się. Garner stał na nogach, chwiejąc się mimo wysiłków jego ludzi, którzy starali się go wyprowadzić z oświe­tlonego kręgu.

- Nie zostawiaj mnie, ty łotrze! Oczy Montgomery'ego zwęziły się.

Sekundanci pochwycili porucznika, którego nowa fala bólu zwaliła z nóg. Wywrócił oczami, tak że ukazały się białka, i padł bez czucia w ich ramiona. Dwaj mężczyźni natychmiast ułożyli Hamiltona na długiej de­sce, a gdy wnoszono go do domu, idący obok zaniepokojony lekarz wy­dawał polecenia.

Tymczasem Damien zaprowadził Montgomery'ego do schowka na sprzęt jeździecki na tyłach stajni, gdzie kazał mu zdjąć koszulę i spodnie. Zatamowanie krwawienia na skroni okazało się dość łatwe, natomiast głęboką ranę na udzie należało zeszyć. Damien pomyślał jednak, że roz­tropniej będzie nie czekać na medyka, tylko posłać po stajennego, który zwykle leczył konie Ashbrooke'ów. Powoli i starannie założono szwy, a kiedy zabieg został wykonany, Damien odesłał stajennego i sam za­bandażował ranę ciasno tkanymi bawełnianymi taśmami.

- Im szybciej stąd wyjedziesz, tym lepiej - mruknął. - Do cholery, powinienem był przewidzieć, że coś takiego może się zdarzyć.

Raefer, odgryzłszy koniec, zapalił cygaro.

- Z mojego powodu, czy dlatego, że porucznik jest aroganckim ło­buzem i uważa się za najważniejszego w okolicy?

Damien spiorunował go spojrzeniem.

Montgomery milczał przez chwilę. Pochyliwszy się nad beczką peł­ną wody, obmył twarz i szyję. Kiedy się wyprostował, utkwił wzrok w drzwiach wejściowych. Stał tam sir Alfred Ashbrooke, a jego obfity podbródek drżał w świetle lampy.

Damien odwrócił się i zawołał: Ojcze!

Sir Alfred zignorował syna.

- Panie Montgomery, czułem się w obowiązku przyjść i pogratulo­wać panu umiejętności. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze nie widziałem tak wyśmienitego fechtunku.

Montgomery wytarł się i włożył czyste spodnie.

Montgomery znowu zamrugał oczami, gdyż teraz w drzwiach za sir Alfredem ukazał się pułkownik Halfyard. Jego nos był równie czerwo­ny, a spojrzenie równie mętne jak u Ashbrooke'a.

- Wysoko sobie cenię pańską troskę, ale nie jestem żonaty.

- Aha.

Sir Alfred uśmiechnął się nieszczerze i skinął głową pułkowniko­wi, który z kolei dał znak osobom stojącym poza zasięgiem wzroku. Było to sześciu uzbrojonych oficerów dragonii w szkarłatnych mun­durach.

Montgomery obrzucił wzrokiem wrogie twarze, po czym z niepoko­jem uniósł brwi.

Montgomery zarzucił czystą koszulę na swe szerokie barki.

Sir Alfred zacisnął usta i odchylił się do tyłu, wspierając się na ob­casach, zupełnie jak prałat podczas kazania.

- Został pan wyzwany na pojedynek, ponieważ za wiele pan sobie pozwalał w stosunku do mojej córki. Podjął pan wyzwanie. Zwyciężył pan. Ci mężczyźni są tutaj po to, aby stwierdzić, czy bierze pan na siebie pełną odpowiedzialność.

Ręka Montgomery'ego trzymająca cygaro znieruchomiała w powie­trzu.

- Biorę na siebie... odpowiedzialność?

- W rzeczy samej. Pańskie słowa, o ile pamiętam, brzmiały: „Uj­rzałem coś, co pragnąłem posiąść, i wziąłem to”. Walczył pan o moją córkę i uczciwie pan wygrał tę walkę. Zarówno ona, jak i wielebny pa­stor Duvall czekają już w bibliotece.

Montgomery milczał. Damien wpatrywał się w ojca z otwartymi ustami, jakby nie umiał właściwie zinterpretować sensu jego słów.

Montgomery szeroko otworzył oczy. Surowym wzrokiem wpatry­wał się w przestrzeń. Tylko zaciśnięta szczęka zdradzała wysiłek, jakie­go wymagało zapanowanie nad gniewem.

Damien zrobił krok do przodu, jego kredowobiała twarz przypomi­nała maskę.

- Mówisz o Catherine tak, jakby była towarem, artykułem do naby­cia przez tego, kto zaoferuje najwyższą cenę. Na Boga, to twoja córka. Ciało z twego ciała, krew z twojej krwi.

Twarz sir Alfreda poczerwieniała.

- Więc powinna wiedzieć, że dotrzymuję słowa. Ostrzegałem ją, zwłaszcza po ostatnim wybryku, że nie będę dłużej tolerował takiego zachowania. Ona jednak, jak się wydaje, postanowiła od czasu do czasu postępować wbrew mojej woli. Jeśli więc nie możesz przedstawić nie­podważalnych dowodów na to, że pan Montgomery jest kłamcą lub oszu­stem, złodziejem, mordercą lub krwiopijcą, nie widzę powodu, by od­mawiać mu słusznej nagrody! Jeśli zaś winien jest jednego lub wszystkich z wymienionych przestępstw, to ci sami wspaniali oficerowie z praw­dziwą przyjemnością odprowadzą go do więzienia, gdzie jest jego miej­sce.

Damien z wściekłością zagryzał zęby.

Sir Alfred zacisnął usta.

Raefer tak mocno zacisnął szczękę, że przegryzł cygaro.

Przystanął, obrzucił lorda Ashbrooke'a piorunującym spojrzeniem.

- Jeśli chce mnie pan tak bardzo, weźmie mnie pan tak, jak stoję.

Wielkimi krokami minął pułkownika Halfyarda i wyszedł na dzie­dziniec. Stało tam jeszcze paru gości, którzy ociągali się z odejściem. W zamglonym świetle latarni rozmawiali między sobą w podnieceniu dyskutując każdy szczegół pojedynku. Zobaczywszy Montgomery'ego w eskorcie dragonów, natychmiast ucichli i wyczuwając zapach nowe­go skandalu, pośpiesznie ruszyli za nimi do dworu.

Wewnątrz budynku sir Alfred wyprzedził kupca i wprowadził go po schodach na górę, a potem korytarzem do swojej biblioteki. Ponieważ miał zdecydowanie krótsze nogi, musiał przebierać nimi znacznie szybciej. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi na oścież i odczekał, aż Mont­gomery, pułkownik Halfyard oraz oszołomiony i nie dowierzający wła­snym oczom Damien Ashbrooke wejdą do środka, po czym zamknął je znowu, szorstko rozkazując dragonom, by nie wpuszczali nikogo bez jego wyraźnego zezwolenia.

Biblioteka, mroczne ponure pomieszczenie o ścianach wyłożonych boazerią od podłogi aż do sufitu, zastawione było półkami z książkami. Na ogromnym biurku palił się jeden trzyramienny kandelabr z drzewa gumowego, uzupełniając światło pochodzące od małych płomyków, które kapryśnie lizały osmalone kłody w kominku. Na pokrytej czerwonym adamaszkiem kanapie siedziała Harriet Chalmers, tłumiąc szloch poszar­paną chusteczką. Przy kominku, niespokojnie przewracając kartki Bi­blii, stał wielebny Duvall, który przybył zaproszony na przyjęcie. Wy­glądał na oszołomionego i zakłopotanego.

Tuż obok duchownego na skórzanym krześle siedziała lady Caroline Ashbrooke i nerwowo wygładzała nieistniejące fałdy spódnicy. Była piękną, smukłą kobietą o subtelnych rysach, które przyroda tak wspa­niale powieliła na twarzy córki. Jej włosy, pokryte warstwą ryżowego pudru, wciąż miały barwę złocistego miodu, a cera mimo wieku była tak jeszcze gładka i czysta, że nie wymagała stosowania malowideł i płukanek. Oczy lady Ashbrooke miały głębszy odcień fioletu niż oczy Catherine, jednak oczy córki promieniały życiem, oczy matki zaś po dwudzie­stu latach pozbawionej blasku egzystencji zmatowiały i zobojętniały. Jej romanse nie były tajemnicą dla nikogo z najbliższej rodziny, nawet dla męża, który wziął sobie kochankę trzy tygodnie po ślubie.

Lady Ashbrooke podniosła wzrok, gdy w bibliotece pojawił się Raefer Montgomery. Wydawało się, że wraz z jego przybyciem powietrze w pokoju zaczęło wręcz trzaskać z napięcia jak przed burzą. Harriet na chwilę przestała pociągać nosem i rzuciła zaskoczone spojrzenie Damienowi. Młodzieniec nie zdążył zareagować, bo właśnie w tym mo­mencie sir Alfred wezwał pastora, by czynił swą powinność.

- Doszliśmy do rozsądnego porozumienia, pastorze Duvall. Pan Montgomery wyraził gotowość poślubienia mojej córki.

Duchowny rzucił bezradne spojrzenie w kierunku ukrytego w głęb­szym cieniu okna.

- Hmm, a panna Catherine?

Dziewczyna stała przy framudze nieruchoma i cicha, tak że ani Damien, ani Montgomery wchodząc tu nie zauważyli jej obecności.

- Catherine! - Sir Alfred wyciągnął rękę, wskazując córce, że ma podejść do kominka. - Wyświadczysz wielką przysługę zarówno matce, jak i mnie, jeśli natychmiast wyjdziesz z tego przeklętego kąta. Znaleźli­śmy sposób, by naprawić przynajmniej część szkód, jakie wyrządziłaś dziś w nocy. Catherine, słyszysz mnie?

Gwałtowność, z jaką sir Alfred wydał to polecenie, sprawiła, że pa­storem wstrząsnął dreszcz.

Catherine powoli wysunęła się z cienia. Jej twarz była blada, skóra na kościach policzkowych niemal przezroczysta. Przez chwilę patrzyły sobie w oczy z matką. Małżeństwo lady Caroline zostało zaaranżowane: rozsądny związek pomiędzy dwiema zamożnymi rodzinami, bez zasta­nawiania się nad uczuciem ani nawet nad tym, czy dwie osoby, których to dotyczy, są w stanie tolerować się nawzajem. Catherine miała nadzie­ję, że otrzyma od życia znacznie więcej...

Damien pospiesznie stanął przy siostrze i ujął jej lodowato zimne dłonie.

- Kitty... nie musisz przechodzić przez to wszystko. Ojciec nie może cię zmusić. Możesz wrócić ze mną do Londynu i...

Uniosła dłoń i położyła palec na ustach młodzieńca.

- Mój drogi bracie, najdroższy przyjacielu... on mnie nie zmusza. Po prostu wyjaśnił mi dodatnie i ujemne strony odmowy uczynienia tego, czego ode mnie oczekuje. Zapewniam cię, że wszystko będzie dobrze. Ze mną wszystko będzie dobrze. Tylko... pomóż mi znieść te nieprzy­jemności i zobaczysz... Wszystko będzie w porządku.

Była całkiem spokojna. Damien uznał, że zbyt spokojna i o wiele za bardzo uległa teraz, kiedy powinna krzyczeć i tłuc różne przedmioty. Coś knuła. W jej oczach krył się błysk stanowczości, a powierzchowny i wykalkulowany oddech sprawiał, że miała suche usta i przyspieszone tętno.

Wielebny Duvall chrząknął i Catherine zajęła miejsce przed duchow­nym. Raefer Montgomery, ponury jak chmura gradowa, wprowadził jesz­cze jeden, ostatni moment napięcia, na krótko zatrzymując lodowate spojrzenie na twarzach obecnych na sali osób, wszystkich sprawiedli­wie obdzielając pogardą i niesmakiem. Zmełł w ustach przekleństwo i pa­trząc prosto przed siebie, stanął u boku Catherine. Pięści i szczęki miał mocno zaciśnięte.

Pastor jednostajnym głosem zaczął mruczeć wyświechtane formuły małżeńskiego ślubowania. Nie śmiał spojrzeć w oczy żadnemu z uczest­ników obrzędu, a przyrzeczenie miłości, honoru i posłuszeństwa skiero­wał do wysokich półek z książkami. Raz tylko oderwał od nich wzrok i skupił się na kimś żywym, kiedy z rany na skroni pana młodego zaczę­ła znowu sączyć się krew i jaskrawo czerwonym strumyczkiem spływała na przód jego nieskazitelnej koszuli. Plamy na białym jedwabiu wyglą­dały, jak zapowiedź nadchodzącej tragedii.

5

Catherine Ashbrooke Montgomery, odrętwiała i milcząca, patrzyła, jak wśród serwantek, ozdobnych szaf, stołów i kredensów kłębi się ba­talion pokojówek szybko pakujących do dwóch ogromnych drewnia­nych kufrów dobytek, który postanowiła ze sobą zabrać. O losie tuzi­nów sukien decydowało skinienie lub przeczące potrząśnięcie głową. Te, które zamierzała zostawić, odkładano na bok. Początkowo poleciła, by je spalono, ale ostatecznie kazała rozdać je służącym. Mąż lakonicz­nie i chłodno poinformował ją, iż zamierza niezwłocznie opuścić Rosewood Hall. Po krótkiej ceremonii zaślubin dumnym krokiem wyszedł z biblioteki i od tego czasu go nie widziała.

Nie była w stanie się poruszyć. Jej umysł, ciało i zmysły zapadły w stan odrętwienia. Miała wrażenie, że unosząc się w powietrzu, biernie obserwuje wszystko, podczas gdy ktoś inny za nią wybiera suknie. Ten ktoś patrzył, jak Harriet zalewa się łzami. Czy miała jakieś lepsze wyjście? Wydano ją za mężczyznę, którego nie kochała, którego nawet nie znała. Tylko Damien próbował ją pocieszyć, mówiąc, że Montgome­ry jest wykształcony, kulturalny i cieszy się reputacją dżentelmena w ca­łym tego słowa znaczeniu.

Dwa razy chciała odwiedzić Hamiltona i dwa razy zatrzymywała się przed drzwiami. Powiedziano jej, że lekarz trudził się nad jego raną do­bre dwie godziny, zanim oświadczył, że można bezpiecznie przenieść rannego ze stołu kuchennego do jednego z pokojów gościnnych. Co Ha­milton teraz o niej myśli? Co pomyśli o niej, gdy się dowie, że została panią Montgomery? Czy będzie się uważał za szczęściarza, wyrwawszy się z jej szponów kosztem kilku blizn, które będą świadczyć, jak niefor­tunnie ulokował swoje uczucia?

Przeszła między stertami odrzuconych części garderoby i znów skie­rowała się ku drzwiom.

Catherine wyszła z pokoju, prostując ramiona. Na korytarzu wciąż rozlegała się muzyka i głośny śmiech, dziwne, ale widać ojciec nie wi­dział potrzeby przerwania uroczystości, wzniósł tylko toast za zdrowie państwa młodych. Nie miała wątpliwości, że ten śmiech wybuchł z jej powodu; wiedziała, że jej osoba będzie stanowiła pożywkę dla plotka­rzy przez wiele miesięcy, a może i lat.

Wciąż jeszcze miała na sobie jedwabną suknię, a kiedy szła w stro­nę skrzydła budynku, gdzie znajdowały się pokoje gościnne, jej krokom towarzyszył delikatny szelest spódnicy. W kinkietach na ścianach paliły się świece. Mijała kolejne pokoje, ale wszystkie były zamknięte. Docho­dziła czwarta rano i, dzięki Bogu, na korytarzu nie spotkała nikogo.

Drzwi do pokoju Hamiltona były lekko uchylone i Catherine zbliży­ła się ostrożnie, nie wiedząc kogo, lub czego może się za nimi spodzie­wać. Już na korytarzu czuła unoszący się zapach ziół i maści, których doktor Moore użył do opatrzenia rany. Na stoliku przy łóżku pojedyncza świeca paliła się słabym płomieniem, knot bowiem został przycięty, aby jej blask nie raził pacjenta. Poświata wydobywała z cienia przewiewny baldachim, który wisiał nad łóżkiem jak ciężka pajęczyna. Oświetlała również twarz służącej, której zlecono czuwanie nad Hamiltonem Garnerem podczas snu.

Catherine przyłożyła palec do ust i dała kobiecie znak, by na kilka minut zostawiła ich samych. Na palcach podeszła do łóżka, przyciskając ręce do piersi, by niespokojne bicie jej serca nie obudziło rannego. Za­mknięte powieki Hamiltona od czasu do czasu lekko drgały. Z czoła i skroni spływały kropelki potu, zmieniając złocistobrązowe włosy w wil­gotny, przylegający do głowy czepek. Ciało rannego wydawało się jakby poszarzałe, a ręce zaciśnięte na kocu przy każdej fali bólu drżały konwulsyjnie. Porucznik leżał rozebrany do pasa. Gęsto tkany, szeroki ban­daż owijający jego tors, przesycony tłustą żółtą maścią, był zabarwiony na różowo od krwi.

Catherine zwilżyła wargi, niepewna, czy powinna zostać, czy wyjść. Hamilton spał, najprawdopodobniej oszołomiony nalewką z opium z nie­bieskiej buteleczki znajdującej się na nocnym stoliku. Dziewczyna po­chyliła się nad łóżkiem i delikatnie poprawiła przykrycie, które ranny ściągnął na bok, a wielkie gorące łzy trysnęły jej spod rzęs, spływając po policzkach.

Opadła na kolana, pochyliła głowę, a jej łzy zwilżyły dłoń rannego.

Wytężył wszystkie siły, próbując się podnieść z łóżka, gniewnie machając rękami w stronę Catherine, która usiłowała go powstrzymać.

Ostry ból przeszył bok porucznika, jego twarz wykrzywił grymas straszliwego cierpienia. Opadł na poduszki, pot lał się z niego strumie­niami. Poruszał ustami, usiłując coś powiedzieć, ale nie zdołał wydać żadnego dźwięku.

Catherine obmyła mu twarz i próbowała go uspokoić.

- Hamiltonie, wiesz, że cię kocham. Musisz wiedzieć, że cię kocham. Z drżeniem otworzył oczy.

- Nikt nie zrobi ze mnie głupca - syknął. - Nikt. Jeśli on cię stąd zabierze, pojadę za wami. Jeśli będzie trzeba, pojadę aż na koniec świa­ta. To mu się nie uda. Przysięgam, to mu się nie uda.

Słysząc odgłosy kroków na korytarzu, Catherine pochyliła się nad rannym i szepnęła mu do ucha:

Ranny wpatrywał się w dziewczynę szklistym wzrokiem. Z wyraź­nym wysiłkiem próbował zrozumieć, co do niego mówi.

Nie tknie mnie, Hamiltonie, to mogę ci przysiąc. Jak długo bę­dziesz mnie kochał i pragnął, będę twoja. Żaden inny mężczyzna nie dostanie tego, co należy tylko do ciebie.

Porucznik chwiejnym ruchem uniósł rękę ku górze i objął szyję Catherine. Brutalnie przyciągnął dziewczynę do siebie i zmiażdżył jej usta pocałunkiem. Nie była to delikatna i pełna oddania pieszczota; zęby mężczyzny gniotły wargi Catherine, a język, który wdarł się do jej ust, był gorący i kwaśny. Powstrzymała jednak uczucie niesmaku, wiedząc, że jest to pocałunek rozpaczy, gniewu i bezradności.

Powóz zatrzymał się przed Rosewood Hall, gdy pierwszy brzask zabarwił horyzont jasnym błękitem. Ostatnie, najjaśniejsze gwiazdy wciąż migotały na niebie, a ziemię pokrywał lśniący dywan rosy i mgły. Cathe­rine stała w foyer w szarym aksamitnym kostiumie podróżnym okryta lekką wełnianą peleryną. Jej włosy przed poranną wilgocią zabezpieczał muślinowy czepek ozdobiony koronką i szary filcowy kapelusik. Dłonie chroniły rękawiczki, a stopy przed błotem i wodą chroniły skórzane trze­wiki.

Postanowiła, że nie uroni jednej łzy. Twarz miała nieruchomą jak maska, a oczy mroczne i podkrążone z bezsenności. Zauważyła, że sir Al­fred z trudem znosi jej oskarżycielskie spojrzenie i poczuła pewną satys­fakcję. Jego przekrwione oczy unikały wzroku córki. Ściągnął wargi; fular pod szyją miał rozwiązany, żabot przekrzywiony, a przód koszuli upstrzo­ny plamami.

- Kitty?

Odwróciła wzrok od zażenowanego ojca i cicho westchnęła, pochy­lając się w stronę Damiena, który objął ją współczującym gestem.

- Kitty, nie wiem, co ci powiedzieć...

Widząc znękany wyraz twarzy brata, ledwo oparła się pokusie, by mu wyjawić plan - swój i Hamiltona - ale nie mogła go zdradzić przed czasem. Wszak Damien powiedział, że może pojechać do Londynu i tam zamieszkać z nim, liczyła więc, że gdy rozstanie się z Montgomerym, brat dotrzyma obietnicy.

- Nie jestem pierwszą córką na świecie, którą wyrzucono z domu jak zbędną rzecz - rzekła gorzko. - Na twoim miejscu pospieszyłabym się z ogłoszeniem zaręczyn twoich i Harriet... zanim ktoś postanowi zniszczyć twoje życie i szczęście.

Jej sarkazm nie uszedł uwagi sir Alfreda, który spurpurowiał i prze­sadnie głośno odchrząknął. Ale jeśli spodziewała się jego przeprosin albo chociaż jakiejś oznaki, że szczerze żałował swojej decyzji, to zno­wu spotkał ją przykry zawód.

- Bywaj zdrowa, córko. Sprawuj się dobrze. Pokaż temu panu Montgomery'emu, z jakiej gliny my, Ashbrooke'owie, jesteśmy ulepieni. Te­raz pożegnaj się z matką i obiecaj, że wyślesz jej wasz adres w Londy­nie, aby mogła przekazać swoje gratulacje.

Mimo postanowienia, oczy Catherine napełniły się łzami. Poczuła, że Damien silniej obejmuje jej ramiona. Zwracając się do lady Caroline, resztkami sił starała się zachować pozory spokoju. Po twarzy matki wi­dać było, że spędziła długą bezsenną noc, ale Catherine szczerze wątpi­ła, żeby był to wynik szczerej troski o pomyślność i szczęście córki. Usta kobiety były obrzmiałe i wyglądały na szczególnie tkliwe, a skóra na policzkach i szyi gdzieniegdzie zaróżowiona. Najprawdopodobniej ona i lord Winston powetowali sobie później czas stracony na ślub w biblio­tece.

- Do widzenia, matko - powiedziała Catherine zimno. - Nie martw się o mnie.

Lady Caroline obdarzyła ją znużonym uśmiechem.

- W twoich żyłach płynie zbyt wiele mojej krwi, abym wątpiła, że w końcu uda ci się wyciągnąć z tej sytuacji możliwie największe korzy­ści. Twój mąż jest bogaty, przystojny i niewiarygodnie... - głęboko za­czerpnęła powietrza, szukając odpowiedniego słowa - męski. Od czasu do czasu przywieź go ze sobą do domu. Zawsze będziesz mile widziana.

Catherine odwróciła się.

- Catherine! Catherine! - Harriet wypadła jak burza przez fronto­we drzwi. Miała zmiętą suknię i włosy bezładnie rozrzucone na plecach; w nocy siedząc na krześle zapadła w ciężki, przerywany sen. - Nie za­mierzałaś chyba wyjechać bez pożegnania?

Tętent kopyt końskich po bruku gwałtownie przerwał tę rozpaczli­wą wymianę uścisków. W polu widzenia ukazał się Montgomery, a jego barczystą postać okrywała spływająca fałdami opończa. Dosiadał ogrom­nego czarnego ogiera, którego Catherine widziała na polanie. Twarz Raefera, groźnie wyglądająca spod trójgraniastego kapelusza z bobrowego futra, była tak samo ponura i sroga, jak zasnute chmurami niebo. Ubra­ny na czarno, z czarnymi oczami i z tym swoim posępnym spojrzeniem, wydawał się nadnaturalnych rozmiarów widmem z jakiegoś przerażają­cego koszmaru.

- Pani Montgomery? Czy już skończyła się pani żegnać?

Szorstkość jego manier, rozmyślnie drwiący ton, jakim wypowie­dział jej nowe nazwisko, sprawiły, że twarz Catherine oblała się rumień­cem.

- Jestem gotowa.

Po raz ostatni szybko uścisnęła brata, po czym podeszła do powozu. Montgomery zaczekał, aż Damien pomoże jej wsiąść, a następnie palcem w rękawiczce dotknął rąbka kapelusza.

- Dziękuję za ciekawy i obfity w wydarzenia wieczór. Musimy się jeszcze kiedyś spotkać, żeby to powtórzyć.

Damien otworzył usta, chcąc mu odpowiedzieć, ale Montgomery już nawrócił konia. Pomocnik stangreta zamknął drzwi powozu i prze­kręcił klamkę. Zanim Catherine zdążyła się wychylić, by pomachać ręką na pożegnanie, stangret na ostrą komendę jej męża strzelił z bata nad głowami świetnie dobranych gniadych koni.

Sir Alfred użyczył im jednego z mniejszych powozów, w którym wygodnie mogła jechać Catherine wraz ze swoją pokojówką, Deirdre, w bagażniku swobodnie mieściły się też jej dwa wielkie kufry. Lśniący powóz z czarnego dębu ozdabiały mosiężne tarcze z herbem rodziny Ashbrooke oraz pieczęć stwierdzająca, że sir Alfred jest członkiem bry­tyjskiego parlamentu. Zaprzęgiem gniadoszy powozili stangret i jego pomocnik, odkomenderowani na czas podróży obu kobiet do Londynu.

Pędzili drogą tak szybko, jakby chcieli ustanowić nowy rekord na trasie z Derby do Londynu. Kufry klekotały i podskakiwały tak, że Catherine obawiała się, iż w każdej chwili mogą pospadać. Od ciągłego tętentu kopyt końskich szumiało jej w uszach, a nagłe wstrząsy sprawia­ły, że nawet przez chwilę nie mogła się odprężyć ani zdrzemnąć po ostat­niej długiej i burzliwej nocy. Deirdre 0'Shea, zazwyczaj żywa i wesoła towarzyszka, pobladła ze strachu i nie mogła odzyskać animuszu, a tym bardziej nie potrafiła dodać otuchy swojej pani.

Przez cały poranek Montgomery nawet nie próbował się z nią zoba­czyć czy porozmawiać i dopiero późnym południem łaskawie raczył pomyśleć o jej psychicznym i fizycznym komforcie. Do tego czasu była w wyśmienitej kondycji, gotowa przy najmniejszej prowokacji spoliczkować go lub wydrapać mu oczy.

- Jakże troskliwie z pańskiej strony, że zapytał pan o moje potrze­by - powiedziała kipiąc gniewem. - Jaką delikatność pan wykazał, za­trzymując się co kilka kilometrów, żebyśmy mogły rozprostować nogi albo łykiem wody zaspokoić pragnienie. I jak niezwykle uprzejmie z pań­skiej strony, że polecił pan stangretowi, aby zwalniał na zakrętach i sta­rał się omijać wyboje i koleiny.

Montgomery stał przy swoim koniu, gładząc szyję zwierzęcia. Jedy­ną reakcją na jej wybuch było leciutkie uniesienie kącików ust.

Ujęła się pod boki, a jej oczy zapłonęły ogniem.

Montgomery podniósł wzrok i przestał leniwie obserwować jej usta.

Tak... choć jednocześnie jest to cholerna niedogodność. Powie­działem pani, że czas mnie nagli. I to się nie zmieniło, więc jeśli zdoła pani pohamować swe słuszne oburzenie, chciałbym spróbować dotrzeć do Wakefield przed nocą. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy tam zna­leźć współczującego lub chciwego urzędnika, który legalnie unieważni błąd pani ojca. - Uśmiechnął się szerzej i wyżej uniósł brwi. - Chyba że źle zinterpretowałem ów powabny rumieniec, który pojawia się za każ­dym razem, gdy ktoś zwraca się do pani per „pani Montgomery”, i wola­łaby pani nieco dłużej zachować to nazwisko...

Nieoczekiwanie gniew Catherine gdzieś odpłynął. Wpatrywała się w ogorzałą twarz mężczyzny i nagle całkiem zabrakło jej słów. Nie była pewna, czy dobrze usłyszała, co powiedział.

Montgomery zaśmiał się cicho.

- Droga panno Ashbrooke, o ile przyznaję, że pani bardziej ziem­skie uroki niefortunnie mnie przyciągają, to ani teraz, ani w jakimkol­wiek innym momencie nie uważałbym, że są warte mojej wolności. Nie porzuciłbym jej dla pani ani, prawdę powiedziawszy, dla żadnej innej niewiasty.

Jego szczerość sprawiła, że policzki Catheriny znów poczerwieniały.

- Ma pan wstręt do małżeństwa?

- Wyraźny i wieczny, łaskawa pani. Ale poza tym, czy naprawdę robię na pani wrażenie mężczyzny, który wprowadziłby do domu nie­wiastę nieprzejawiającą najmniejszej ochoty, by zostać jego żoną?

- Przypuszczam... to znaczy, gdybym pomyślała... Roześmiał się znowu.

Catherine zapłonęła purpurą, jakby za chwilę krew miała trysnąć jej z policzków.

- Porucznik Garner nie jest moim kochankiem.

- To kwestia dyskusyjna. Widać nikt nigdy nie ostrzegł pani przed skutkami drażnienia próżności dumnych mężczyzn oraz dzikich zwie­rząt; w obu przypadkach nie można przewidzieć reakcji.

- A do której kategorii pan siebie zalicza?

- Wybór pozostawiam wyłącznie do pani uznania - odparł w zadu­mie i skłonił się z wielką galanterią. - Ponieważ jednak wciąż bardzo się spieszę, więc jeśli nie ma pani nic przeciwko temu... - Pochylił czar­ną głowę w kierunku koca, na którym Deirdre rozkładała lunch.

Catherine, hardo zawirowawszy spódnicą, odeszła. Przez chwilę śle­dził ruch jej bioder okrytych szarym aksamitem spódnicy, po czym od­wrócił się obojętnie. Przez cały postój nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

6

Po południu, podobnie jak rankiem, Catherine musiała znosić rozliczne niewygody podróży. Jedynym pocieszeniem za wszystkie guzy i siniaki była nadzieja, że u kresu drogi czeka ją wybawienie. Wedle Montgomery'ego, najlepszym rozwiązaniem, na jakie mogła liczyć, było unieważ­nienie małżeństwa. Żadnych sporów. Żadnych pytań. Żadnych żądań w sto­sunku do jej posagu. W całej tej sprawie Montgomery był właściwie dość uprzejmy, raczej życzliwy... niemal obojętny. W gruncie rzeczy niewy­kluczone, że mogłaby się na niego rozzłościć także z dokładnie przeciw­nych powodów. Czy sądził, że stanowi dla niej zbyt dobrą partię? Wstręt do małżeństwa... ten łajdak powinien się uważać za największego szczę­ściarza na świecie, skoro zdobył rękę Catherine Augustine Ashbrooke tak niewielkim kosztem jak przecięta skroń i przebite udo!

- Zbliżamy się do Wakefield - oświadczył Montgomery. Jego postać okryta opończą przesłoniła drzwi powozu. Catherine przebudziła się nagle. Ze zdumieniem stwierdziła, że mimo wszystko udało jej się zdrzemnąć. Barki Montgomery'ego obramowane były mglistą, sinawą poświatą. Dziewczyna z zaskoczeniem spostrze­gła, że zapadł zmierzch.

Przez chwilę mierzył ją wzrokiem.

- Zobaczę, co się da zrobić.

Oparła się na siedzeniu. Była zakurzona i lepka od brudu, ale jakoś dziwnie podniecona, wierzyła bowiem, że najgorsze ma już za sobą. Za trzy lub cztery dni, w najgorszym razie za tydzień Hamilton przybędzie do Wakefield, aby ją oswobodzić. Mając w ręku unieważnienie małżeń­stwa, nie będą zwlekać ze złożeniem nowych, tym razem właściwych ślubów, wiążących dwoje ludzi, którzy się kochali i należeli do siebie.

Z zewnątrz dobiegł odgłos kroków na twardej ziemi. Domyśliła się, że Montgomery wraca, zebrała więc fałdy spódnicy, szykując się do wy­siadania. Drzwi powozu otwarły się na oścież i stanął w nich Montgo­mery. Wyciągnął w stronę Catherine rękę w czarnej rękawiczce, oferu­jąc pomoc przy wysiadaniu. Przyjęła ją sztywno i wykwintnym ruchem odważyła się wystawić drobną stopkę na stopień powozu, ale nie zrobiła ani kroku dalej. Zastygła z przerażenia na widok „oberży”.

Miała przed sobą walącą się wiejską chatę, zbudowaną z gliny zmie­szanej z zaprawą murarską, o dachu krytym strzechą, pomarszczoną jak powierzchnia stawu. Drewniane okiennice odstawały od okien, w któ­rych zamiast szyb była cerata, a więcej dymu wydostawało się przez pęk­nięcia w dachu i ścianach niż z na wpół rozbitego komina.

Dech jej zaparło.

Jego głos brzmiał złowieszczo. Równie złowieszczo błyszczały jego ciemne oczy. Catherine odepchnęła się pięściami od piersi Montgomery'ego, próbując się wyrwać z żelaznego uścisku.

Sarkazm w głosie Montgomery'ego wzburzył Catherine do głębi. Wyrwała się z jego objęć. Deirdre, wychodząc za nią z powozu, kurczo­wo ścisnęła niesioną w ręku walizę. Podobnie jak jej pani, wytrzeszczy­ła oczy na widok miejsca, w którym miały spędzić noc.

Wsparła się na ramieniu Deirdre i razem poszły w kierunku oświe­tlonego wejścia. Kiedyś dużym nakładem pracy założono tu ogród, ale już dawno temu cały teren opanowały chwasty. Za rozklekotanymi drzwiami rysowały się równie zniechęcające perspektywy. Na parterze znajdowała się piwiarnia, ciemna i duszna, cuchnąca zjełczałym tłusz­czem i niemytymi ludzkimi ciałami. Jedną ścianę zajmował kominek, obwieszony garnkami i innym sprzętem do gotowania oraz ohydnie wy­glądającymi płatami suszonego mięsa. Smętny ogień wytwarzał więcej dymu niż światła czy ciepła. Sufit zwisał groźnie pomiędzy grubo ciosa­nymi belkami, a ze środka sali wznosił się wąski ciąg schodów, bardziej przypominający drabinę niż klatkę schodową. Oddzielał publiczną go­spodę od tego, co wyglądało na część mieszkalną. Tak przypuszczała, bo za płócienną płachtą, zawieszoną chyba w celu zapewnienia mini­mum intymności, widoczne było porwane sznurowe łóżko.

Oczywiście obecność łóżka i zasłony mogła mieć jeszcze inny cel, związany na przykład z okazywaniem gościnności stałym klientom, ale nie zamierzała się nad tym zastanawiać.

Odruchowo cofnęła się o krok, z impetem wpadając na Montgomery'ego. Wzdrygnęła się od tego fizycznego kontaktu i szybko obróciwszy się na pięcie, obrzuciła mężczyznę piorunującym spojrzeniem, prze­konana, że on robi to rozmyślnie. Może ze złośliwości? Albo z zemsty za upokorzenie, jakim był ożenek pod przymusem?

Wątpi pan, że dojdzie do następnego razu, mój panie? Nie tak łatwo zignorować porucznika Garnera. Jeśli mówi, że zamierza skoń­czyć to, co zaczął, radziłabym mu uwierzyć.

W takim razie może powinienem dać mu słuszny powód - mruk­nął. - Może należałoby dokończyć to, co zaczęliśmy ostatniej nocy na tarasie.

Catherine aż dech zaparło i niepewnym krokiem wycofała się tak daleko, że nie mógł jej dosięgnąć. W tym momencie z gospody wypadła bardzo niska, bardzo tęga niewiasta z bardzo czerwonym nosem i ukło­niła się niezręcznie.

Ręka w czarnej rękawiczce delikatnie pchnęła Catherine i dziewczy­na skierowała się w stronę schodów. Poręcz stanowiła wystrzępiona lina. Ujęła ją ostrożnie, uważnie stawiając stopy na skrzypiących i obluzowa­nych schodkach. Deirdre, która obserwowała wymianę zdań pomiędzy swoją panią a rzekomym nowym panem, szła za Catherine zachowując stosowną odległość. Pobielałymi palcami kurczowo trzymała walizę za­wierającą wszystkie rzeczy osobiste swej pani oraz jej biżuterię.

Na piętrze, jak odkryła Catherine, wydzielono cztery małe pokoje, o wiele mniejsze niż garderoba w Rosewood Hall. Spodziewając się naj­gorszego, zebrała się na odwagę i weszła do pokoju. Z wyraźną ulgą stwierdziła, że maleńka sypialnia jest zaskakująco czysta. Ściany pokry­te były drewnem, nie płótnem, i pobielone; łóżko było stare, ale solidne, z baldachimem, który miał najwyżej dziesięć lat. Z mebli znajdował się tam jeszcze tylko maleńki nocny stolik o wrzecionowatych nogach i sto­łek. Brakowało dywanika, który pokryłby gołe deski podłogi, i firanek w wysokim, kwadratowym oknie.

Catherine uśmiechnęła się z przymusem.

- Wyśmienicie.

Ściągnęła rękawiczki i rzuciła je na wypłowiałą narzutę, jak przez mgłę uświadamiając sobie, iż właścicielka zajazdu przeprosiwszy, wy­szła i popędziła schodami w dół. Catherine oparła czoło o słupek balda­chimu, nagle czując ogromne znużenie.

- To nie było takie trudne, prawda? - spytał Montgomery. - I musi pani przyznać, że pokój jest całkiem czysty.

Catherine wyprostowała się i stanęła naprzeciw niego.

- Przyznam - odparła cicho - że wolałabym nie musieć oglądać pańskiej twarzy do rana.

Po krótkiej chwili wahania mężczyzna roześmiał się ochryple, aż Catherine zjeżyły się delikatne włoski na karku.

- Z największą przyjemnością spełnię pani prośbę.

Skłonił się teatralnym gestem, aż zawirowała czarna peleryna, i od­szedł, a Catherine zamarła w bezruchu, wpatrując się w zamknięte drzwi. Słyszała odgłos stukających o podłogę butów i w myśli przeklinała każ­dy jego krok, wbrew rozsądkowi mając nadzieję, że któraś z desek pęk­nie, a on zleci w dół i skręca sobie kark. Jednak kroki zatrzymały się przed drzwiami do pokoju obok. Chwilę później Montgomery wszedł do środka, po czym rozległo się szuranie krzeseł i przytłumione odgłosy powitania.

Deirdre, widząc znużenie swej pani, odłożyła walizę i pospieszyła spraw­dzić, czy w popękanym dzbanie stojącym na nocnym stoliku jest woda.

Niespodziewany wybuch gniewu zaskoczył zarówno Catherine, jak i Deirdre. Obie jak na komendę wlepiły wzrok w ścianę dzielącą pokoje. Zamarły wstrzymując oddech, ale po ostrej reprymendzie Montgomery'ego kolejne zdania zostały wypowiedziane spokojniejszym tonem. Catherine pierwsza zauważyła smużkę światła sączącego się przez dziurę po sęku w desce przepierzenia - i w odruchu ciekawości podeszła na palcach do ściany, przyciskając do otworu rozszerzone ze zdumienia oko.

Poza Montgomerym dostrzegła w pokoju jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich był średniego wzrostu, długonogi i chudy, jakby czasami nie dojadał. Jego policzki pokrywał bardzo rzadki, niechlujny zarost, co sprawiało, że wyglądał na nieco starszego od Catherine. Drugi mężczy­zna, plecami do przepierzenia, w zamyśleniu przemierzał pokój, a do­tarłszy do przeciwległej ściany, odwrócił się, dzięki czemu Catherine mogła spojrzeć na jego twarz. Wzrostem niemal dorównywał Montgomery'emu, ale był szczupły i poruszał się z gracją. Miał posępny, zadu­many wyraz twarzy, który nadawał mu wygląd poety lub filozofa. Obaj nieznajomi odziani byli w niewyszukany sposób - w luźne koszule z sa­modziału, skórzane kaftany i gładkie spodnie.

- Pojutrze nie będzie z nią problemu - mówił właśnie Montgome­ry, który odsunął się od drzwi i stanął bezpośrednio na linii wzroku Ca­therine.

Filozof pochylił się do światła i badawczo przyjrzał się świeżej ra­nie na skroni Montgomery'ego.

- Jej mąż ci to zrobił?

- To znaczy... trochę się przeliczyłem. Nie ma się czym przejmo­wać. Powinniśmy się raczej zająć plotkami, które słyszeliśmy w Londy­nie. Były prawdziwe. Pułkownik powiedział, że przygotowuje się, by przenieść kilka pułków na północ; spodziewają się rozkazu wymarszu przed końcem miesiąca.

- Więc coś podejrzewają? Montgomery ponuro skinął głową.

- Wiedzą, że nasz przyjaciel opuścił Normandię, i ani przez chwilę nie wierzyli, że wrócił do Rzymu. Niektórzy są nawet przekonani, że wraz z armią przekroczył już kanał La Manche.

- Pułkownik ci o tym powiedział?

Montgomery zdjął trój graniasty kapelusz i wraz z opończą rzucił go na łóżko.

- Zaiste, a z pułkownikiem nie ma co gadać, bo sam jest Sassenach2 - zauważył młodszy mężczyzna.

Catherine oderwała oko od ściany, zaszokowana silnym szkockim akcentem oraz tym, że słowo Sassenach - pospolite wyrażenie używane przez Celtów na oznaczenie każdego człowieka o angielskim pochodze­niu - zostało wypowiedziane tonem oszczerstwa.

Catherine znowu pochyliła się do przodu, tym razem zamiast oka przyciskając do szczeliny w ścianie ucho.

Na dźwięk gniewnych kroków i trzaśnięcia drzwiami Catherine ode­rwała ucho od dziurki w ścianie. Zajrzała do środka i sprawdziła, że młody człowiek z wściekłością opuścił pokój, a dwaj pozostali mężczyźni po­patrzyli na drzwi, a potem na siebie nawzajem.

- Byłeś dla niego trochę zbyt brutalny...

MacKail westchnął i przeczesał palcami jasnokasztanowe włosy.

Montgomery znowu zaklął.

- To długa historia. Może byśmy ją omówili nad kilkoma kwartami piwa i pasztecikami? Już czuję ich zapach. Od chwili gdy wyjechałem stąd w czwartek, nie jadłem nic konkretnego.

Skierowali się do drzwi. Po drugiej stronie przepierzenia Catherine powoli odsunęła się od ściany. W ustach jej zaschło, a serce waliło jak młotem - i nic dziwnego! Mężczyzna, którego poślubiła, choć tylko cza­sowo, nie był tym, za kogo się podawał. Nie był londyńskim kupcem. Nawet w ogóle nie był Anglikiem! Należał do tych dzikusów o gołych nogach, którzy noszą spódnice, do rasy podżegaczy wojennych, równie barbarzyńskich i prymitywnych jak jałowy kraj, który zamieszkiwali! Był Szkotem. I jakobitą. Jej ojciec wyjąłby pistolet i zastrzeliłby drania na miejscu, gdyby wiedział, że to papistowski szpieg, który podaje się za dżentelmena... i to pod jego własnym dachem!

Szkot! Od samego początku wiedziała, wyczuwała, że było w nim coś nienaturalnego, coś skrytego, fałszywego i podstępnego. Jak to się stało, że Damien - prawnik i przenikliwy sędzia ludzkich charakterów - dał się tak łatwo nabrać na tę przyjaźń? Wielkie nieba, jego kariera byłaby zrujnowana, gdyby wyszło na jaw, że prowadził interesy z jakobickim szpie­giem. Wszyscy wiedzieli, że jakobici trudnią się przemytem, uprowadze­niami, wymuszeniami, kradzieżą, zdradą, mordem...

Mordem! Raefer Montgomery był poszukiwany za morderstwo! Za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy koron! Nawet nie był Raeferem Montgomerym, tylko Alexandrem Cameronem, jakobickim szpiegiem, bezlitosnym mordercą i sam jeden Bóg wie, kim jeszcze! Na pewno przywiózł ją do tej plugawej oberży podstępem, nie mając zamiaru jej uwolnić ani zabrać do Wakefield, aby unieważnić mał­żeństwo. Unieważni je osobiście za pomocą pistoletu lub noża, a potem pozbędzie się ciała, wywożąc je w miejsce, gdzie nikt go nigdy nie znaj­dzie.

Catherine uniosła drżącą dłoń ku skroni... I omal nie skoczyła, poczuwszy czyjś dotyk na ramieniu.

To była ręka Deirdre. Służąca drgnęła i głośno zachłysnęła się po­wietrzem, kiedy jej pani odwróciła się raptownie.

Catherine znowu cała zesztywniała. Montgomery, to znaczy Came­ron, powiedział, że są w Wakefield, ale równie dobrze mogli być osiem­dziesiąt kilometrów na północ lub na zachód, albo na wschód od jakie­gokolwiek znanego miasta. Jednak nawet gdyby tak było, wciąż znajdowali się w głębi Anglii i gdzieś w pobliżu powinien stacjonować garnizon milicji5.

Cichutko podeszła do drzwi i spróbowała odsunąć zasuwę. Poru­szała się dość lekko, ale Catherine zdawała sobie sprawę, że nie można wymknąć się z karczmy niepostrzeżenie.

Odwróciła się i oparła się plecami o drzwi. W pokoju nie dostrzegła niczego, czego mogłyby użyć jako broni, ani do ataku, ani do obrony. W bagażniku powozu znajdował się muszkiet, a pod jednym z siedzeń leżał ukryty pistolet. Ustrzeliła w życiu sporo kuropatw i bażantów, bez wątpienia potrafiłaby zastrzelić człowieka, gdyby stanął jej na drodze do wolności, ale najpierw musiały dostać się do powozu.

- Może przez okno, panienko? - szepnęła Deirdre, której myśli naj­wyraźniej biegły tym samym torem.

Catherine szybko podeszła do małego, pozbawionego szyby otworu i mocno pchnęła okiennice. Mimo że okno nie było szerokie, zdołałaby się przez nie przecisnąć, lecz znajdowało się dość wysoko. Tuż obok rósł stary dąb o grubych konarach. Jeden prawie dotykał okna. Od cza­sów gdy Catherine po raz ostatni wspinała się po drzewach, minęło co najmniej dziesięć lat. Chciała wtedy zaimponować bratu, jednak nigdy nie wdrapała się wyżej niż półtora metra nad ziemię.

Potrząsnęła głową.

- Nie wiem...

Deirdre była jednym z trzynaściorga dzieci dworskiego gajowego. Spędziła pół życia, łażąc po drzewach w lesie razem ze swoimi ośmio­ma starszymi braćmi, tak więc zejście w dół po gałęziach dębu wydało się jej najprostszym rozwiązaniem.

- Proszę spojrzeć panienko, gałęzie wystają z pnia jak schody. Praw­dę mówiąc, wydają się o wiele solidniejsze niż te schody, po których weszłyśmy tutaj. Jeśli panienka chce, mogę zejść pierwsza, wydaje się to równie proste jak schodzenie po drabinie.

Catherine wściekle przygryzła dolną wargę i spojrzała na drzwi.

- Tak. Tak, idź pierwsza. Ale nie po to, by pokazać, że to możliwe. Musisz pójść po pomoc.

Piwne oczy Deirdre zrobiły się okrągłe jak spodki.

- Za nic nie zostawię panienki samej, gdy za ścianą są ci ludzie...

Catherine chwyciła dziewczynę za ramię. Deirdre była jej pokojów­ką od siedmiu lat i wykazywała się niezwykłą lojalnością... ale to nie był stosowny moment, by tego dowodzić.

To może być nasza jedyna szansa. Ci ludzie to mordercy, zdrajcy! Nie sądzisz chyba, że pozwolą mam przeżyć tę noc. Jestem pewna, że już zaszlachtowali stangretów. To sprawa życia i śmierci. I nie pora, aby się sprzeczać, kto ma zostać, a kto iść.

Deirdre przez chwilę obserwowała pełen rozpaczy wyraz twarzy swojej pani, po czym pochyliła się i podkasała prostą czarną spódnicę i cienką halkę. Tuż nad podwiązką do pończoch, przymocowany rzemieniem do uda, znajdował się cienki, nie większy od dłoni sztylet, który wyglądał bardzo groźnie. Wysunęła go z pochwy i podała Catherine. Na ostrej klin­dze zamigotał złowieszczy błysk.

- Wiele razy okazał się przydatny, gdy musiałam sobie poradzić ze zbyt swawolnym służącym - wyjaśniła. - Niech go panienka weźmie. Niech panienka schowa go tutaj, o tak... . - Ostrożnie wsunęła sztylet pod stanik aksamitnego kostiumu podróżnego Catherine, podwijając koronkę, aby osłonić rękojeść. - Gdyby z jakichś powodów nas rozdzie­lono albo gdyby któryś z nich chciał panienkę skrzywdzić, niech panienka nie ryzykuje, tylko zada cios prosto między nogi. Nie musi panienka trafiać zbyt dokładnie ani uderzać zbyt mocno, żeby zaczął bezsilnie tarzać się po podłodze.

Teraz z kolei Catherine lustrowała poważną twarz Deirdre, przyglą­dając się dziewczynie z szacunkiem. Ze wstydem musiała przyznać, a sta­ło się to w niezbyt fortunnym momencie, że nigdy przedtem nie zwracała szczególnej uwagi na młodą Irlandkę. W jej otoczeniu oddanie służących zawsze traktowano jako rzecz naturalną, a Deirdre nie wyróżniała się spo­śród pozostających w cieniu postaci, które w milczeniu wykonywały swoje obowiązki, pracując dla wygody mieszkańców Rosewood Hall. Jednak Catherine i Deirdre były w tym samym wieku, niemal tego samego wzro­stu i budowy ciała. Twarz pokojówki miała cerę równie gładką i równie delikatne kości, jak oblicze każdej dobrze urodzonej damy. Gdyby jej lśnią­ce kasztanowe włosy ufryzowano i ułożono, a nie zaczesano do tyłu w su­rowy węzeł na karku, jej rysy wyglądałyby o wiele korzystniej.

- Niech cię Bóg błogosławi, Deirdre - mruknęła, ujmując dłonie dziewczyny. - Jestem ci bardzo wdzięczna za towarzystwo i oddanie. Nie wiem, czy miałabym choć połowę tej odwagi, gdybym była sama.

Deirdre spłoniła się, nie przywykła bowiem do pochwał, i odwza­jemniła uścisk dłoni, chcąc dodać otuchy swej pani.

Odgłos dochodzący z korytarza zmroził je obie. Kiedy drzwi się otwarły, Deirdre miała podwiniętą spódnicę i trzymała rękę opartą na futrynie. W świetle lampy zamajaczyła czyjaś blada i strwożona twarz.

- Co wy, do diabła, wyprawiacie?

7

Damien! - Na widok stojącego w drzwiach brata Catherine aż dech zaparło. Była tak zaskoczona, że przez długą chwilę wpatrywała się w nie­go szeroko otwartymi oczami. - Co tu robisz?

- Po pierwsze, przyjechałem, żeby cię zabrać do domu. Po drugie... - Nie mógł nic więcej rzec, bo nagle siostra ze szlochem rzuciła mu się w objęcia. - Hej? Co to wszystko znaczy? Co się tutaj dzieje?

Łkając żałośnie, próbowała mu coś opowiedzieć, ale nie mogła z sie­bie wydobyć żadnego sensownego zdania, więc uspokajał ją, jak potra­fił, a jednocześnie usiłował spod opończy wydobyć chusteczkę do nosa.

Catherine wpatrywała się w niego ze zdumieniem.

- Powiedział ci, żebyś się z nami tutaj spotkał?

Damien wziął chusteczkę z dłoni siostry i starł łzy z jej policzków.

- Może jest hultajem, może jest trochę nieprzewidywalny, ale nie brak mu zdrowego rozsądku. Podejrzewał, że kiedy ojciec wytrzeźwie­je, będzie żałował swojego postępku, ale nie mógł przecież odesłać cię do domu samej, bez eskorty, a z pewnością nie mógł zawieźć cię z po­wrotem osobiście.

- Czy dobrze go znasz? Co o nim wiesz? Damien mocniej zmarszczył brwi.

- Sądzę, że wiem o nim dość dużo. Poznałem go trzy czy cztery lata temu w Brukseli i od tego czasu za moim pośrednictwem załatwił wiele interesów.

- Jakich interesów? Spojrzał na nią zdumiony.

- Import, eksport. Jest kupcem... Catherine, co się stało? Dlaczego zadajesz mi te pytania?

Przełknęła ślinę i kurczowo ścisnęła go za ręce. Musiała podzielić się z bratem swym odkryciem.

Oczy Catherine błysnęły tryumfalnie.

- Na jego głowę wyznaczono nagrodę. Dziesięć tysięcy koron. I naj­wyraźniej ubiegłej nocy przybył do Rosewood Hall, aby spotkać się z ja­kimś pułkownikiem - Boże miłosierny, chyba nie chodziło o wuja Lawrence'a! Miał odebrać raporty o ruchach armii, których nie można było powierzyć stałym kurierom. Damienie, czy nie widzisz, że on cię tylko wykorzystuje, że wykorzystuje ciebie i twoje powiązania, chcąc ukryć swoją prawdziwą działalność?

Damien zbladł. Na jego twarzy malowała się niepewność, ale Cathe­rine dostrzegła też w oczach brata pierwsze przebłyski wiary w jej słowa.

- Kiedy to wszystko słyszałaś? Wskazała otwór w ścianie.

- Widziałam i słyszałam wszystko doskonale. Najwyraźniej nie zda­wali sobie sprawy, że te ściany są tak cienkie.

Damien tak długo wpatrywał się w otworek, że zaczęła się niecier­pliwić.

- Co uczynimy?

Odwrócił się i spojrzał na siostrę.

- Uczynimy?

- To szpiedzy. Zdrajcy naszego króla i ojczyzny. Nie możemy po­zwolić, by wsiedli na konie i odjechali.

Słowa Catherine strwożyły Damiena i sprawiły, że jego policzki od­zyskały kolor.

- A mamy jakiś wybór?

Po chwili namysłu znowu chwyciła go za ręce.

- Jeśli, jak powiadasz, on naprawdę zamierza jutro udać się do Wakefield, aby załatwić unieważnienie małżeństwa, to powinniśmy powie­dzieć sędziemu prawdę, a on z miejsca aresztuje Camerona i wtrąci go do więzienia, gdzie już dawno powinien się był znaleźć.

Wyprostowała się, dumna i zadowolona ze swojego planu. Jej pani­ka ustąpiła, poczuła pewność siebie i, trzeba przyznać, nawet pewne podniecenie na myśl o tym, że przyczyni się do schwytania groźnego złoczyńcy. W ten sposób zostanie oczyszczona z zarzutu niewłaściwego zachowania na balu, a w domu przyjmą ją jak bohaterkę. Hamilton będzie pękał z dumy i z radością pojmie ją za żonę. Jej plan był doskonały, bez skazy i daleko mniej ryzykowny niż schodzenie po drzewie w środku nocy.

- Mam chęć wrzeszczeć. Damien potarł dłonią czoło.

- Powinienem wrócić na dół. Jeśli zostanę tu zbyt długo, mogą za­cząć coś podejrzewać.

Catherine kurczowo przywarła do jego ramienia.

- Nie zostawiaj nas samych.

Delikatnie pogładził pasmo złocistych włosów, które opadło na po­liczek Catherine.

- Zejdę teraz na dół - tak jak bym uczynił, gdybyś nie zatrzymała mnie przy drzwiach. Będę z nimi siedział i pił, a teraz, kiedy wiem, kim są, będę bardzo uważnie słuchał wszystkiego, co mówią, i może dowiem się czegoś, co będzie dla nas użyteczne. Ty zaś postaraj się odprężyć i trochę przespać. Jutro będziesz potrzebowała dużo siły i odwagi. I pa­miętaj : jesteś całkowicie bezpieczna, o ile będziesz robiła wszystko, czego od ciebie oczekują.

Krew odpłynęła z warg Catherine, a jej oczy znowu rozszerzyła trwo­ga.

- Masz przy sobie Deirdre - przypomniał jej. - Dobry Boże, nie ośmieliliby się przecież zabić nas trojga - a także dwóch stangretów, którzy, mogę dodać, są teraz w stajni, bez reszty pochłonięci grą w ko­ści. To tylko dodatkowy środek ostrożności, ale z pewnością im napo­mknę, że co najmniej tuzinowi osób powiedziałem, dokąd się udaję i po co.

Catherine uśmiechnęła się blado.

- Będę. Jeśli mi obiecasz, że kiedy wszystko się skończy, barwnie opowiesz ojcu i wszystkim naszym znajomym, jaka byłam dzielna i nie­ustraszona.

Damien uśmiechnął się szeroko.

- Wdrapię się na dach i stamtąd wszem i wobec ogłoszę całą histo­rię.

Uśmiech nie schodził mu z ust, dopóki nie zamknął za sobą drzwi. Zanim jednak dotarł do stóp rozklekotanych schodów, jego brwi ścią­gnęły się w kreskę, a zwisające u boków dłonie zacisnęły się w pięści.

Wszyscy trzej mężczyźni siedzieli przy kominku. Raefer Montgo­mery zwrócony był plecami do ściany. Wyciągnąwszy długie nogi przed siebie, skrzyżował je w kostkach. Dłońmi obejmował cynowy kufel, do połowy wypełniony ciemnym piwem.

Alexander Cameron oderwał wzrok od ognia, ale jako jedyny nie wzdrygnął się, gdy Damien uderzył pięścią w stół.

- Do jasnej cholery! Dlaczego nie byliście ostrożniejsi? Pokornie was prosiłem... Błagałem was, abyście uważali, co przy niej mówicie i czynicie. Jezu Chryste, było to wystarczającym szaleństwem, że wzią­łeś z nią ślub, nie mówiąc już o przywiezieniu jej tutaj. Aluinn MacKail uniósł brew.

Cameron poklepał się po kieszeni na piersi i wyciągnął cygaro.

Aluinn i Iain wpatrywali się w Alexandra Camerona, który spokoj­nie potarł zapałkę i przytknął płomień do cygara.

Damien spiorunował młodszego mężczyznę wzrokiem.

- Nie zapominaj, że ta „dziewucha” jest moją siostrą. Moją jedyną siostrą, którą kocham nade wszystko. A gdybyś zapomniał, ona też wie, kim jesteś.

Alexander przygryzł cygaro.

- Cóż, to istotnie nieszczęśliwy zbieg okoliczności.

Damien, którego opuściła chęć do walki, westchnął i sięgnął po ku­fel.

- W tej sytuacji nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności byłaby na przykład jakaś brzydka, wstydliwa choroba. Natomiast Catherine, która pali się do tego, by zaciągnąć was na posterunek miejscowej milicji...

Potrząsnął głową i energicznie nalał piwa do kubka.

Jego sarkastyczny ton sprawił, że spojrzenie bladoniebieskich oczu Damiena stało się jeszcze bardziej lodowate.

Cameron głęboko wciągnął powietrze, rozprostował nogi i wstał.

Wielkimi krokami przemaszerował przez salę i zaczął wchodzić po schodach na górę. Damien zerwał się, by ruszyć za nim, ale na drodze stanął mu Aluinn.

- Jeśli chce, potrafi być dyplomatą. I to nad wyraz przekonywają­cym.

Cameron otworzył drzwi kopniakiem, nie kłopocząc się o to, by przed wejściem do pokoju Catherine zwolnić kroku lub zapukać. Siła uderze­nia wyrwała ze ściany żelazną zasuwę, która uderzyła o drewnianą podłogę z donośnym łoskotem przypominającym huk armatniego wy­strzału. Deirdre, zajęta rozpinaniem misternego koka Catherine, z prze­strachem upuściła na podłogę garść szpilek. Catherine zerwała się na równe nogi, a jej policzki zarumieniły się z oburzenia.

- Co to ma znaczyć? Jak pan śmie wdzierać się do mojego pokoju bez zaproszenia!

Cameron wpił swe ciemne oczy w Catherine, przyglądał się jej przez pewien czas, po czym przeniósł spojrzenie na pokojówkę. Serce dziew­czyny tłukło się jak oszalałe.

Skinął głową, a oczy mu się zwęziły.

Catherine spojrzała na roztrzaskane drzwi.

Cameron, krzyżując potężne ramiona na piersi, rzekł z groźbą w gło­sie:

Prawdziwość tych słów uderzyła Catherine jak zimny, okrutny poli­czek. Tylko w tej karczmie wiedziano, że Raefer Montgomery to kon­spiracyjny pseudonim. Nawet Hamilton, który przysięgał, że po nią przy­będzie, poszukując jej śladów skieruje się do Londynu. Zanim podstęp zostanie odkryty - o ile kiedykolwiek zostanie - ich martwe ciała dawno porosną chwasty.

- Co pan zamierza z nami uczynić?

- To, łaskawa pani, całkowicie zależy od faktu, czy dojdziemy do porozumienia, czy nie.

Skrzyżowała ręce na piersiach i przyglądała mu się wojowniczo.

Cameron skrzywił się.

Jego spojrzenie przeniosło się z błyszczących buntowniczo fiołko­wych oczu na smukłą szyję i spoczęło na miękkich białych piersiach, które kusząco wyzierały z dekoltu.

- Zapomniałaś, moja pani, że ubiegłego wieczoru wzięliśmy udział w pewnej wzruszającej uroczystości? Jak mniemam, dało mi to... po­wiedzmy. .. pewne dość szczególne prawa i przywileje.

Zimny dreszcz przebiegł po plecach Catherine.

- Jeśli mówisz o prawach małżeńskich, mój panie, istotnie możesz z nich skorzystać, ale w ten sposób do swego już i tak bogatego rejestru przestępstw dodasz gwałt. Nie sądzę wszakże, byś takim uczynkiem za­pewnił sobie moje milczenie. Jeśli już, ów postępek sprawiłby tylko, że jeszcze bardziej pragnęłabym zobaczyć, jak cię miażdży but sprawie­dliwości.

Cameron poczuł narastający w nim gniew. Sam miał ochotę coś zmiażdżyć.

- A gdybym rzekł, że odmowa współpracy będzie oznaczała, że ni­gdy nie ujrzy pani brata żywego?

Powinna była spodziewać się takiej groźby. Mimo wszystko udało jej się zachować kamienną twarz.

Dłoń Catherine nieznacznie przesuwała się po staniku sukni, ku rę­kojeści ukrytego noża Deirdre.

Zaprosił pana do domu. Bronił pana przed Hamiltonem i innymi.

Catherine splotła ręce na piersiach i wpatrywała się w mroczne, czar­ne oczy. W chwili gdy wyciągnęła nóż i zamachnęła się na Camerona, ujrzała na jego twarzy błysk zaskoczenia. Mężczyzna w ułamku sekun­dy uskoczył i z łatwością chwycił jej nadgarstek. Mocno wykręcił jej rękę do tyłu. Ucisk na odpowiednie nerwy sprawił, że Catherine poczuła przeszywający ból. Rozprostowała palce, kolana się pod nią ugięły. Nóż upadł na podłogę i natychmiast zniknął zakryty spódnicą.

Deirdre rzuciła się do przodu, chcąc odzyskać broń. Pośród fałd ak­samitu i koronek próbowała wymacać rękojeść sztyletu i pospieszyć swojej pani na ratunek. Ujrzawszy błysk metalu na deskach podłogi, już sięgała po nóż, lecz w tym momencie MacKail chwycił ją w pasie i uniósł daleko od Catherine, która wciąż szamotała się gwałtownie, starając się uwolnić z uścisku Camerona. Aluinn zaklął głośno, Deirdre bowiem kopiąc celnie butami o twardych podeszwach zraniła jego goleń. Ode­pchnął dziewczynę na bok i właśnie sam chwytał nóż, kiedy pokojówka znów rzuciła się na niego. Tym razem, jakby chcąc chronić twarz przed jej paznokciami, wzniósł ramię, ale zamiast osłonić się przed atakiem, uderzył Deirdre pięścią w skroń. Pod wpływem ciosu głowa służącej odskoczyła na bok, a Irlandka upadła na podłogę jak długa.

Leżała bez ruchu.

Catherine natychmiast zaprzestała walki.

- Zabiłeś ją! O mój Boże... zabiłeś ją!

Aluinn ukląkł przy leżącej i dotknął palcem jej szyi. Kiedy wyczul puls, na jego twarzy odmalowała się ulga. Catherine odetchnęła.

Cameron pochylił się nad Catherine, po czym chwycił ja wpół i za­rzucił na ramiona. Mimo że krzyczała i wierzgała nogami, zniósł ją po schodach jak tobołek i rzucił bezceremonialnie przy kominku.

Damien przypadł ku niej i, rzucając dzikie spojrzenie Cameronowi, pomógł jej wstać. Zamiast wtulić się w ramiona brata, Catherine znowu dopadła szkockiego górala, obrzucając go obelgami i przekleństwami, jakie tylko mogła sobie przypomnieć. Damien chwycił ją i odciągnął siłą.

Damien, patrząc ponad głową siostry, spiorunował Camerona wzro­kiem.

- Psiakość - mruknął Cameron, wyjmując z kieszeni kolejne cy­garo.

MacKail zszedł na dół. Twarz miał napiętą.

Catherine spojrzała na brata, przerażona jego słowami.

Przyjrzała się trzem wrogim twarzom, zatrzymując spojrzenie na Cameronie. On z kolei obserwował subtelne zmiany zachodzące na jej twarzy, na jego zaś obliczu mieszały się gniew, niecierpliwość i przekonanie, że gdyby nawet groźbą wymusili na niej obietnicę milczenia, trwa­łaby ona tylko do czasu, gdy Catherine znalazłaby najbliższy garnizon milicji.

- Iainie... według ciebie, ile czasu zajmie nam dotarcie do grani­cy?

Młodszy mężczyzna wzruszył ramionami.

Aluinn odparł z westchnieniem:

- Wciąż czekam na inne pomysły. Ale usiłując coś wymyślić, pa­miętajcie o jednym: nieprzewidziana nieobecność Damiena z pewnością wzbudziłaby pewne wątpliwości, natomiast świeżo poślubiona pani Montgomery ma słuszny powód, aby w czasie swojej... romantycznej podróży poślubnej zniknąć na kilka tygodni.

Damien zesztywniał.

Damien nie umiał znaleźć słów. On także z ogromnym wysiłkiem walczył z sobą, próbując opanować nieprzeparte pragnienie, by po­trząsnąć siostrą, aż zagrzechoczą jej wszystkie kości. Wszystko działo się zbyt szybko. Pojedynek... zaślubiny... . Wydarzenia wyrwały się spod kontroli, zanim rozum lub roztropność zdołały znaleźć logiczny, rozsądny sposób, by wstrzymać ich bieg. Czy teraz można było to uczy­nić? Może po prostu powinien wyznać całą prawdę? Co zrobiłaby Ca­therine, gdyby wiedziała, że od paru lat pracował z jakobitami i dla jakobitów? W ciągu kilku ostatnich miesięcy już parę razy chciał jej o tym powiedzieć - powiedzieć im wszystkim - i chyba powinien był to uczynić. W swym niezadowoleniu z rządów dynastii hanowerskiej bez wątpienia nie był osamotniony; wielu Anglików, czy to potajem­nie, czy otwarcie, pracowało nad przyspieszeniem zmiany monarchy. Ujawnienie prawdziwych intencji oznaczałoby jednak zaparcie się ro­dziny i przyjaciół, zerwanie kontaktów w Londynie, odcięcie swoich towarzyszy dysydentów od żywotnych źródeł informacji, których stwo­rzenie zajęło mu lata. Nie, nie mógł tego uczynić. Nie może też zrobić tego i teraz, mimo że jego siostra bezwiednie stała się pionkiem w bar­dzo niebezpiecznej grze.

- Nawet gdyby darował mi pan wszystkie złote suwereny świata, nie kupiłby pan mojego milczenia - nie ustępowała Catherine. - Damienie, powiedz mu. Powiedz mu, że to nie wystarczy.

Wyczekiwała na pełen oburzenia protest brata, ale gdy stało się prze­rażająco jasne, że nic takiego nie nastąpi, znowu wpiła w niego wzrok. Ogarnęła ją fala słabości.

- Damienie? - Głos Catherine przeszedł w ledwie słyszalny szept. - Chyba nie myślisz się zgodzić na to... to szaleństwo.

- Nie dałaś mu wielkiego wyboru. Och, ale...

Ponownie odwróciła twarz do Camerona, lecz jego czarne oczy spo­glądały na nią z taką bezwzględnością, że straciła nadzieję na to, iż go czymś wzruszy. W głowie miała zamęt, bała się, że za chwilę straci resztkę zimnej krwi.

Cameron dostrzegł to i zwrócił się do Damiena:

Damien zaklął szpetnie. Jego wyrozumiałość się wyczerpała. Ode­pchnął Catherine na bok i chwycił Iaina za koszulę na piersiach z taką siłą, że pękła z trzaskiem w szwach. W tym momencie rozległ się odgłos łamanej kości. Nim Aluinn skoczył naprzód, żeby rozdzielić walczą­cych, Damien zdążył wymierzyć przeciwnikowi dwa mocne ciosy. Jed­nym z nich zmiażdżył nos młodego człowieka.

- Puszczaj! - Damien gwałtownym ruchem wyrwał się z uścisku Aluinna. - Posunął się za daleko. Do cholery, zbyt daleko.

Iain, zatoczywszy się do tyłu, oparł się o ścianę. Przeciągnął dłonią po górnej wardze i przez chwilę wpatrywał się w czerwoną maź pokry­wającą jego palce, a krew ściekała na jego policzek i szyję. Ryknął jak rozjuszony byk i skoczył przez pokój, kurczowo dzierżąc sztylet w wy­ciągniętej pięści. Aluinn zobaczył nóż. Brutalnie odepchnął Damiena i sam się uchylił, wykonując szybki obrót.

Iain rzucił się na Damiena, ale Cameron był szybszy. Zwinnie i jak­by bez wysiłku przytrzymał wyrzuconą do przodu pięść i szybkim ru­chem wytrącił nóż. Młodzieniec krzyknął z bólu i lewym sierpowym chciał dosięgnąć twarzy kuzyna, ale Cameron odparował cios, uderzając pięścią w jego krwawiącą szczękę. Pod wpływem ciosu Iain na chwilę znieruchomiał, wywrócił oczami i zachwiał się. Po czym zgięty, skur­czony powoli osunął się na podłogę.

Góral wyprostował się, wyraźnie zdegustowany nieoczekiwanym rozwojem wypadków. Popatrzył na rozmazaną na dłoni krew, po czym zimnym i znaczącym wzrokiem spojrzał na Damiena.

Catherine, w obawie, że za chwilę jej brat zostanie potraktowany równie okrutnie, rzuciła się naprzód i stanęła pomiędzy nim a Camero­nem.

Teraz z kolei Damien przeraził się i chwycił siostrę za ramiona. Strząsnęła jego ręce i dalej śmiało patrzyła w oczy Cameronowi.

Szeroko otwarte oczy Catherine płonęły przeszywającym blaskiem.

Zabawa. Dobry Boże. Właśnie to chciała mu powiedzieć. Na rozsy­pujących się murach zamku w pobliżu Plymouth bawili się w rycerzy ratujących księżniczkę z rąk niegodziwego króla, jej wuja. Damien uda­wał, że odjeżdża, żeby zebrać okup, który miał zapłacić Czarnemu Księ­ciu, ale zamiast tego okrążył mury zamku i z zaskoczenia zaatakował jej rzekomych porywaczy.

Czy teraz prosiła go o to samo? Żeby zgodził się na ich warunki i odjechał... prosto do garnizonu w Wakefield, i sprowadził pomoc? Tak, o to jej chodziło. Ujrzawszy w oczach siostry konspiracyjny błysk, omal nie jęknął.

Przygarnął ją do piersi i mocno utulił w ramionach. Nie miał wyboru. Musiał uczynić dokładnie to, co mu kazała - odjechać, zanim któryś z nich zmieni zdanie. Ponad głową siostry skrzyżował spojrzenie z Cameronem.

Ciemne oczy przyjęły do wiadomości milczącą groźbę, po czym prze­niosły się na Aluinna.

- W stajni są dwaj stangreci. Powiedz im, że zostałeś wynajęty, aby ich zluzować, i że wracają z panem Ashbrooke do Derby.

Spostrzegł, że Catherine zwraca się w jego stronę, więc wykrzywił twarz w wymuszonym uśmiechu.

8

Deirdre leżała na łóżku bez czucia. Oczy miała zamknięte, na moment Catherine serce zamarło z trwogi, bo pomyślała, że pokojówka nie żyje.

Deirdre?

Pochyliła się nad nieruchomą postacią i ostrożnie dotknęła dłonią policzka służącej. Zamknięte powieki drgnęły, a z bladych ust wyrwał się słaby jęk.

- Dzięki Bogu - mruknęła Catherine i z troską spojrzała na fioleto­wą opuchliznę na kości policzkowej Deirdre. - Potwór - syknęła. - Wszyscy trzej zasługują na ten sam los. Och, Deirdre, zbudź się. Zbudź się! Nie mogę sama tego znieść.

Słysząc ciężkie kroki na korytarzu, wyprostowała się. Popchnięte drzwi z wyrwaną zasuwą otworzyły się z łatwością. Do pokoju wszedł MacKail, balansując tacą zastawioną gorącymi pasztecikami, chlebem i serem.

- Możesz to zabrać z powrotem - oświadczyła Catherine drwiąco. - Tej nocy zaznałyśmy już dość twojej gościnności.

Ignorując polecenie, MacKail postawił tacę na nocnym stoliku i raz jeszcze dotknął szyi Deirdre, delikatnie sprawdzając tętno.

- Nie chciałem jej uderzyć. To był wypadek.

- Powiedz to Deirdre, kiedy się zbudzi. Jeśli w ogóle się obudzi. MacKail podniósł łagodne szare oczy na Catherine i na moment ich spojrzenia skrzyżowały się. Potem odwrócił się i bez słowa wyszedł z po­koju. Dziewczyna zatrzasnęła uszkodzone drzwi i po chwili namysłu przyciągnęła krzesło, którym mocno podparła wyrwaną zasuwę. Zado­wolona, że to tymczasowe zamknięcie zniechęci kolejnych niezapowie­dzianych gości, wycofała się w głąb pokoju. Utkwiła wzrok w wypaczo­nych deskach podłogi, jakby mogła przez nie zajrzeć do pomieszczenia znajdującego się pod nią.

Głupcy! Durnie! Czy szczerze ufali, że Damien po prostu odjedzie, zostawiając ją w szponach prześladowców? Doskonale zrozumiał alu­zję do lata w Plymouth i prawdopodobnie już teraz opowiada wszystko dowódcy garnizonu w Wakefield. Najdalej za godzinę chata i otaczają­cy ją las zaroją się od żołnierzy. Cameron i jego towarzysze renegaci nie będą mieli dokąd uciec ani gdzie się schować. Będą...

Spojrzała na drzwi. Słyszała głuchy łomot tętna pulsującego jej w uszach.

Bez wątpienia spróbują wykorzystać ją i Deirdre jako zakładniczki. To właśnie uczynią. Przyłożą jej do głowy nóż i grożąc, że natychmiast ją zabiją, będą chcieli bezpiecznie wydostać się z pułapki. Chyba że...

Jej wzrok powędrował w stronę okna.

...chyba że ona i Deirdre zdołają chyłkiem wymknąć się z chaty. Zamierzały właśnie uciec, kiedy Damien im przeszkodził. Wciąż jesz­cze mogą to uczynić.

- Deirdre! - Pochyliła się i potrząsnęła ramionami służącej. - Deirdre, zbudź się. Zbudź się.

Klepnęła pokojówkę w twarz - prawdę rzekłszy, uderzyła ją dość mocno - i potarła jej nadgarstki. Pobiegła do umywalki, zmoczyła ręcz­nik w zimnej wodzie i położyła go na bladym czole dziewczyny. Deir­dre jęknęła i nieznacznie przesunęła głowę i ramiona, próbując uniknąć zimnego kompresu.

Pozostawienie nieprzytomnej kobiety na łasce zbójów i złoczyńców było nie do pomyślenia. Catherine skarciła się za to, że w ogóle coś ta­kiego przyszło jej do głowy. Z drugiej strony jednak, gdyby mogła się stąd wydostać i znaleźć pomoc, i gdyby pomoc przybyła dostatecznie szybko, mogłaby poprosić, by ktoś wspiął się na drzewo i zabrał Deir­dre, zanim obie znajdą się w sytuacji bez wyjścia.

- Deirdre... zbudź się - wołała natarczywie. - Proszę, zbudź się. Piwne oczy pokojówki otwarły się na krótką chwilę, ale wysiłek okazał się zbyt wielki i dziewczyna na powrót zamknęła powieki. Ca­therine nie mogła zrobić nic więcej. Gdyby nawet zdołała podnieść po­kojówkę, wątpiła, czy Deirdre miałaby siłę zejść po drzewie.

.. .proste jak zejście po drabinie...

Zagryzając dolną wargę, Catherine podeszła do okna i wpatrywała się w panującą na dworze ciemność. Ponad drzewami wisiał rozdęty i lśniący księżyc, a jego promienie oblewały ziemię błękitnobiałym świa­tłem, niemal tak jasnym jak blask słoneczny. Gałęzie dębu ostro odcina­ły się na tle księżycowej poświaty.

Zebrała fałdy spódnicy i brzegi zatknęła za pasek. Po chwili namy­słu zdjęła dwie halki. Ani przez moment nie zastanowiła się nad tym, co zamierza uczynić. Konsekwencjom swego postępku nie poświęciła ani jednej myśli. Nie rozważała, co ją czeka, jeśli zostanie schwytana pod­czas próby ucieczki.

Po raz ostatni spojrzała za siebie i balansując na parapecie, prędko wyszeptała ciche słowa modlitwy. Zebrawszy całą odwagę, wychyliła się do przodu, chwyciła chropowatą gałąź i po chwili zawisła na zewnątrz. Gałąź była gruba i mocna, więc kiedy minęła już pierwsza fala trwogi, Catherine poczuła się dość pewnie. Jednak nie otwierała oczu, dopóki bicie serca nie uspokoiło się. Starała się nie pamiętać o odległości dzie­lącej ją od ziemi. Na samą tę myśl dziewczynie kręciło się w głowie.

Przywarła kurczowo do gałęzi, jednak w końcu poruszyła rękami i no­gami. Zaczęła powoli, ostrożnie ześlizgiwać się po chropowatym kona­rze, posuwając się centymetr po centymetrze, aż wreszcie bez tchu i z wil­gotnym od potu czołem znalazła się w miejscu, gdzie gałąź wyrastała z głównego pnia. Tutaj z ogromną ulgą stwierdziła, że jej obute w panto­fle stopy znalazły bezpieczniejsze oparcie. W rzeczy samej, schodzenie z dębu przypominało schodzenie po szczeblach drabiny i wkrótce Catherine znalazła się na stałym gruncie, a z jej piersi wyrwało się dziękczynne westchnienie.

Nie traciła jednak czasu na świętowanie swojego zwycięstwa. Stajnia była oddalona o co najmniej pięćdziesiąt kroków, a Catherine dzieliło od niej podwórko skąpane w księżycowej poświacie. Dziewczyna znowu wpadła w popłoch, wyobraziwszy sobie, że Alexander Cameron przecho­dzi obok okna, przypadkiem wygląda na dwór i widzi przelotny cień rysu­jący się na otwartej przestrzeni. Jednak nie sposób było uniknąć ryzyka. Nie mogła w nieskończoność tkwić przy drzewie ani też nie mogła zbyt daleko zajść pieszo. Skraj lasu znajdował się ponad pół kilometra stąd, więc nie miała wyboru - musiała próbować ukraść konia.

Opanowując trwogę, rzuciła się pędem przez podwórko, po czym ukryła się w cieniu starej, zmurszałej stajni. Na szczęście światło księ­życa nie padało bezpośrednio na drzwi; nikt z oberży nie zauważy, że dostaje się do środka. Zaczerwieniona i zadyszana, przeklinała swój brak przezorności, że nie rozluźniła sznurówek sztywnego stanika; z wysił­kiem chwytała powietrze, a jej sapanie było prawie tak głośne jak skrzy­pienie zardzewiałych zawiasów, które rozległo się w nocnej ciszy, gdy ostrożnie otworzyła jedno skrzydło ciężkich wrót tylko na taką szero­kość, żeby się wślizgnąć do środka.

W stajni było ciemno choć oko wykol, unosił się tu mocny zapach koni. Catherine, centymetr po centymetrze posuwając się wzdłuż ściany, potknęła się o coś. Uderzyła się w palec u nogi tak dotkliwie, aż jęknęła z bólu. Parę dobrych sekund trwało, zanim spostrzegła tarasujący przej­ście drąg, wzrok bowiem musiał się przyzwyczaić do gęstych ciemno­ści. Miała szczęście, gdyż przez szpary między zbutwiałymi deskami dachu przenikały smugi księżycowego światła. W nikłym blasku zoba­czyła, że w stajni znajduje się sześć przegród dla koni, zbudowanych z polnych kamieni i drewna. Z sufitu zwisała rzemienna uprząż. Karetę Ashbrooke'ów wprowadzono do stajni, żeby nie rzucała się w oczy. Sta­ła na środku niczym milczący czarny cień.

Catherine podkradła się do najbliższej przegrody i znieruchomiała, znów nie mogąc powstrzymać okrzyku, gdy z ciemności wyłonił się ak­samitny pysk ogiera Camerona. Wierzchowiec zarżał przenikliwie, rzucając jej gniewne wyzwanie. Oddaliła się pospiesznie, starając się nie zbli­żać do przedniej ściany przegrody i pobiegła do następnej, gdzie przywiązany był jeden z gniadych koni z zaprzęgu. Zsunęła sznurową pętlę ze słupa, a po chwili namysłu prędko otwarła wszystkie przegrody - poza tą, w której znajdował się czarny demon - odwiązała postronki i uwolniła zwierzęta.

Właśnie stanęła przy gniadoszu, kiedy od drzwi stajni oderwał się chudy cień.

- U diabła, co pani tu robi? - W głosie Iaina Camerona brzmiała taka wściekłość, że Catherine się skuliła. - Chyba nie miała pani zamia­ru wyjeżdżać w środku nocy bez pożegnania?

Ruszył ku niej, wydając z siebie grubiański rechot.

Catherine, chwyciwszy drąg, zamierzyła się nim w głowę Iaina. Być może, przed kontaktem z pięścią Aleksandra Camerona chłopak miał szybki refleks, lecz teraz najwyraźniej mu go zabrakło. Widział, że drąg zbliża się do jego twarzy, ale nie zdążył się uchylić. Cios sprawił, że Iain zatoczył się na ścianę. Mocne uderzenie na chwilę go ogłuszyło, tak że Catherine miała czas podbiec i wdrapać się na grzbiet gniadosza. Kiedy mknęła ku wyjściu, Iain rzucił się za nią. Hałas spłoszył pozostałe zwie­rzęta, które wypadły ze swoich boksów i z łoskotem pognały w kierun­ku otwartych wrót.

Catherine nie oglądała się za siebie. Galopowała drogą, pochylona nisko nad karkiem gniadosza. Starała się utrzymać równowagę, popędza­jąc konia do coraz szybszego biegu. W oczach miała obraz oberży, której drzwi otwarły się gwałtownie, uwalniając smugę żółtego światła. Na jego tle odcinały się wyraźnie postacie mężczyzn wybiegających na podwórze.

Gnała co koń wyskoczy, modląc się w duchu, by gniadosz nie zwal­niał tempa. Rękami chwyciła się sztywnej jak drut grzywy, która smagała jej twarz. Trwoga dławiła ją za gardło, a pod wpływem zimnego wiatru oczy zachodziły łzami. Pęd powietrza rozplatał jej włosy w długie żółte pasma, a ciężka aksamitna spódnica, zadarta nad kolana i odrzucona do tyłu, łopotała za jej plecami. Catherine zdawała sobie sprawę, że teraz najgorszym jej wrogiem jest księżyc. Musiała zatem szybko zdecydować, czy pozostać na drodze, czy zacząć kluczyć przez rosnący po obu stronach las, czarny i nieprzenikniony.

Poczucie grożącego niebezpieczeństwa kazało jej spojrzeć za sie­bie. Wyraźnie dostrzegła ścigającego ją jeźdźca - bez wątpienia również on widział ją wyraźnie - i pojęła, że popełniła wielki błąd, nie uwalnia­jąc ogiera Camerona.

Uderzając piętami w boki gniadosza skierowała przerażone zwie­rzę w głąb lasu, nie myśląc o zagrożeniu, jakie stanowiły lisie jamy i wystające korzenie. Drzewa przy drodze rosły rzadko i przepuszcza­ły przez gałęzie dość księżycowego światła, aby można było bezpiecz­nie znaleźć drogę, ale w głębi lasu musiała jechać wolniej i ostrożniej. Nisko zwieszające się gałęzie chłostały ją po twarzy i czepiały się wło­sów. Teren był nierówny, a niekiedy przez dłuższy czas światło było tak nikłe, że Catherine mogła tylko się modlić i ufać w instynkt wierz­chowca. Przebyła płytki strumień, gwałtowne uderzenia kopyt wzbija­ły fontanny lśniących kropelek. Przedzierając się przez morze gęstych paproci i zagajniki, płoszyła śpiące tu stworzenia, które ze strachu pierz­chały w ciemność.

Wściekły tętent ścigającego ją ogiera słychać było coraz bliżej, więc Catherine popędziła gniadosza. Straciła kierunek i zatoczywszy wielki krąg, wróciła tam, skąd przybyła. Nie umiała już odróżnić drzew od cie­ni. Znowu znalazła się nad strumieniem, w tym miejscu teren gwałtow­nie opadał, tworząc głęboki wąwóz. Gniadosz zarżał głośno, zapadając się w sypki piach. Catherine usłyszała głośny trzask i cały świat zaczął się chylić na bok. Puściła wodze, a jakaś siła wyrzuciła ją w powietrze. Koziołkowała w ciemności, podczas gdy ziemia pędziła na jej spotka­nie. Upadła gwałtownie na mech, który stłumił jej krzyk. Turlała się po śliskiej stromiźnie, a na koniec przez krawędź skały stoczyła się wprost w lodowaty i wartko płynący potok.

Woda sięgała jej zaledwie do pasa, lecz prąd był tak silny, że zanim udało jej się znaleźć oparcie dla stóp, wepchnął ją pod powierzchnię. Próbowała uchwycić się czegoś rękami, ale dno pokrywała gruba war­stwa szlamu, a błotniste brzegi były pełne kamieni. Zdołała jednak na chwilę stanąć i wynurzyć głowę, by złapać krótki oddech, po czym nurt znowu wciągnął ją w głąb. Spódnica okręciła się Catherine wokół kostek, a wartki prąd wlókł jej ciało po kamieniach, miotając nim boleśnie od brzegu do brzegu. W pewnym momencie, znów wynurzywszy się nad powierzchnię, zauważyła zbiżający się ku niej ogromny głaz. Kiedy zde­rzenie wydawało się nieuniknione, czyjeś łapska brutalnie chwyciły ją pod pachy i wywlokły z wody.

Krztusiła się, usiłując zaczerpnąć powietrza, a jednocześnie rozpacz­liwie wymachiwała ramionami, próbując uwolnić się z objęć Aleksa Camerona, który ciągnął ją na brzeg. Mokre włosy oblepiały jej twarz, ale wyobrażała sobie jego mroczne rysy i ponure oczy łypiące na nią pożądliwie, wyobrażała sobie jego zaciśniętą i uniesioną pięść, gotową wprowadzić w czyn groźbę wypowiedzianą w oberży.

Z histerycznym wrzaskiem rzuciła się na Camerona i mocno ude­rzyła go w szczękę. Bez wahania oddał cios. Płaską dłonią trzasnął ją w policzek. Catherine poczuła piekący ból. Ten szokujący postępek zatrwożył ją i tak oszołomił, że pozwoliła Cameronowi wnieść się na skarpę, do miejsca, gdzie leżał jej koń, drżąc z bólu i chrapiąc przeraź­liwie.

Miał złamaną przednią nogę. Przez rozdartą skórę błyszczała kość. Z pyska zwierzęcia dobywało się przejmujące rżenie, a z rany płynęła struga ciepłej krwi. Klnąc na czym świat stoi, Cameron ukląkł przy cier­piącym zwierzęciu i zza cholewy buta wyciągnął nóż. Na wyprężonej szyi gniadosza prędko zrobił dwa głębokie nacięcia, a następnie, nie podnosząc się z kolan, głaskał pokrytą potem skórę zwierzęcia, póki konia nie przeszedł ostatni dreszcz.

Cameron był tak wściekły, że miał ochotę tym samym nożem po­traktować Catherine. Nie odważał się mówić do niej czy patrzeć jej pro­sto w oczy. Nie ufał samemu sobie. Jednym szarpnięciem postawił ją na nogi i na wpół niosąc, na wpół wlokąc zaprowadził do miejsca, gdzie czekał Shadow. Czarny ogier, wysoko unosząc swą szlachetną głowę, nerwowo przestępował z nogi na nogę.

- Spokojnie - rzekł Cameron. - Nie pozwolę, by także ciebie skrzyw­dziła.

Wrzucił ociekającą wodą i dygocącą z zimna Catherine na grzbiet wierzchowca, następnie sam wskoczył na konia. Powoli i ostrożnie pro­wadził zwierzę przez las do drogi. Catherine, bliska omdlenia, cierpiąca z powodu śmierci gniadosza, nagle osłabła i bezwładnie wsparła się na potężnej klatce piersiowej Camerona.

Aluinn MacKail czekał chodząc niespokojnie po podwórzu przed oberżą.

- Nic jej się nie stało? Gdzie koń?

Wziął Catherine na ręce i zaniósł do karczmy, do tego samego poko­ju, w którym przedtem rozmawiał z dwoma towarzyszami. Jednym kop­nięciem otworzył drzwi i cisnął ją na łóżko. Przez długą chwilę pioruno­wał ją wzrokiem, po czym zatrzasnął za sobą drzwi.

- I co? - Szeroko rozstawiwszy nogi, skrzyżował ręce na piersi. - Sądzę, że podasz jakieś wyjaśnienie, które mnie powstrzyma, bym cię nie zadusił.

Catherine usiadła prosto, wargi miała sine i drżące.

- I... idź do diabła.

Usiłowała odgarnąć z twarzy i ramion mokre, splątane włosy.

Spojrzenie Camerona na moment przeniosło się na dziurę w przodzie stanika sukni Catherine. Czystą biel jej skóry szpeciło czerwone zadrapanie i podejrzewał, że nie była to jedyna skaza, jakiej dorobiła się przez swój szaleńczy postępek.

- Mogła się pani dzisiaj zabić.

- Prawda, wówczas oszczędziłabym panu kłopotów. Ciemne oczy mężczyzny zwęziły się.

Cameron zaklął i zacisnął usta.

- Panno Ashbrooke... jest pani zuchwałą, bezczelną, rozpieszczo­ną, nieodpowiedzialną i głupią dziewczyną, która ma złudzenie, że cała ludzkość istnieje wyłącznie po to, by zaspokajać każdy jej kaprys. Mam wrażenie, że wykorzystuje pani ludzi, jeśli to pani dogadza i jak długo to pani dogadza, po czym wyrzuca ich pani jak śmieci, kiedy przestają być użyteczni. Bardzo wątpię, czy kiedykolwiek w życiu choć przez jeden dzień zaznała pani głodu albo czy zna pani znaczenie słowa trwoga - prawdziwa trwoga, taka, która ściska żołądek i sprawia, że człowiek jest zbyt słaby i wstrząśnięty, by płakać. Ale jeśli chce się pani dowiedzieć, co to znaczy... - Nachylił się ku niej i dodał złowieszczo: - To niech mnie pani doprowadzi do ostateczności.

Protekcjonalny ton Camerona rozwścieczył Catherine, ale coś w je­go oczach ostrzegło ją, że u tego mężczyzny równowaga pomiędzy dzi­kością a ucywilizowaniem jest krucha. Jego włosy były rozwichrzone; brwi tworzyły prostą czarną krechę, twarz wyrażała tylko dwa uczucia: gniew i pogardę. Był bardzo wysoki, bardzo umięśniony. Miał kwadra­tową szczękę, zbyt pełne usta i zuchwałe oczy.

Catherine przeszedł dreszcz, ale mimo to odparła, skrzyżowawszy ręce na piersiach:

- Wygłosiłeś cały wykład, mój panie. Chcesz dodać coś jeszcze? Spojrzał na nią spode łba i podszedł do drzwi.

Zatrzymał się z ręką na zasuwie i z niedowierzaniem przyglądał się Catherine.

Natychmiast pojęła swój błąd. Drzwi znowu zatrzasnęły się i Came­ron wielkimi krokami podszedł do łóżka. Uskoczyła gwałtownie, próbu­jąc mu umknąć, ale już po nią sięgał. Po chwili postawił ją na nogi. Zaciśniętą pięścią uderzyła Camerona w pierś, ale to wcale go nie po­wstrzymało. Obrócił ją plecami do siebie i trzymając ją zgiętą wpół na jednej ręce, drugą zerwał z niej żakiet, po czym jednym szarpnięciem rozerwał zapięcia stanika sukni. Poluzowawszy stanik, brutalnie ścią­gnął z jej ramion rękawy, a strzępy aksamitu zrzucił na podłogę. Sznu­rówki gorsetu i usztywniacza na brzuch pękły przegryzione zębami. Mimo poniżającej sytuacji i szokującej bezczelności Camerona Catherine odetchnęła z ulgą, kiedy mężczyzna oswobodził jej ciało ze zwoju usztyw­nionego klejem płótna.

Po chwili do rosnącej sterty odzienia dorzucił przemoczoną spódni­cę, a następnie cienką halkę. Catherine była przerażona twardością na­pierających na nią ud Camerona, ale to uczucie zbladło w porównaniu z upokorzeniem, jakiego doznała, gdy mężczyzna dotknął rękami jej nóg, aby zdjąć podwiązki i pończochy.

Dech jej zaparło, kiedy obrócił ją twarzą do siebie. Teraz było go­rzej, o wiele gorzej, gdyż podczas tego oburzającego procederu musiała na niego patrzeć. Czuła na skórze jego gorący, chrapliwy oddech, wi­działa, jak w oczach Camerona płonie zwierzęca chuć. Zamierzał ją znie­wolić! Chciał zedrzeć z niej odzież, zhańbić, a następnie z zimną krwią i bez wyrzutów sumienia zabić jak pchłę.

- Niech pan przestanie! - zawołała słabym głosem. - Błagam! Trzymał w dłoniach tasiemkę od koszulki, będącej ostatnią osłoną jej skromności w tej skandalicznie nieskromnej sytuacji. Mokry jedwab, całkowicie przezroczysty, ściśle przylegał do piersi, talii i ud. Na pozór całkiem obojętnym gestem Cameron puścił tasiemkę, jego dłonie zsunę­ły jedwab z ciała dziewczyny.

Zdarł z łóżka koc i okrywszy nim barki Catherine, zaczął trzeć tak energicznie, że dziewczyna przestała myśleć o tym, że jest naga. Kiedy rozcieranie przywróciło zziębniętej dziewczynie ciepło, zawinął ją w koc i posadził na krześle.

Podszedł do łóżka, zdjął surdut i zaczął rozpinać spodnie.

- Co zamierza pan teraz ze mną zrobić?

- A co pani proponuje? Co by pani zrobiła z nieznośną, upartą, roz­puszczoną niewiastą, która wątpi w słowo honoru mężczyzny, a swego słowa nie dotrzymuje?

Catherine zaczęła odwracać głowę, chcąc się sprzeciwić oskarże­niu, ale kątem oka ujrzała mocno umięśnione ciało Camerona i znów utkwiła oczy w ścianie.

- Nie uważam, by honor nakazywał mi liczyć się z mordercą i szpie­giem.

Z westchnieniem potrząsnął głową.

- Zatem, jeśli wolno spytać, jaka pokrętna logika każe pani przy­puszczać, że po mordercy i szpiegu należy oczekiwać, iż własną rękoj­mię uzna na prawomocną?

Catherine mocniej ścisnęła brzeg koca. Jak dawno Damien odje­chał? Niewątpliwie dotarł już do Wakefield. Na pewno obudził straże i w tej chwili spieszą jej na ratunek. Jak przez mgłę przypomniała sobie, że Cameron kazał zaprzęgać konie; musi więc tak długo ich zwodzić, by żołnierze zdążyli przybyć do oberży, zanim wyjadą.

Nagle cień na ścianie poruszył się i mężczyzna stanął obok Catheri­ne. Pochylił się do przodu, tak że jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy.

Palce Camerona zacisnęły się na podłokietnikach krzesła, a impuls, by udusić Catherine, nieoczekiwanie ustąpił potrzebie śmiechu. Nazwał ją zuchwałą i bezczelną, ale teraz uznał, że te określenia są zbyt łagodne. Siedziała tutaj naga, zaledwie osłonięta od hańby, a jednak ośmielała się urągać mu, patrząc tymi wielkimi fiołkowymi oczami i lekko odymając wargi. Oba te czynniki srodze podkopywały jego wysiłki, aby zignorować fakt, że siedzi tu przed nim naga, okryta tylko cienkim kocem, który rów­nież jego chronił od hańby.

Uśmiech, od pewnego czasu toczący batalię z bardziej prawidłowym osądem sytuacji, zwyciężył i rozświetlił wyrazistą twarz Camerona, uka­zując na policzku dołeczek, który wydawał się całkowicie sprzeczny z na­turą tego człowieka.

- Sądzę, że mam jeszcze inną możliwość - rzekł w zadumie, prze­suwając rękę z podłokietnika na skraj koca.

Spojrzenie Catherine pobiegło za tym ruchem. Dziewczyna była wstrząśnięta ujrzawszy, że koc ześlizgnął się z jej ramienia, a jej nagie, białe ciało jest wystawione na spojrzenia Camerona.

- Żona - mruknął - znacznie łaskawiej odnosiłaby się do życzeń męża, gdyby znała dokładną cenę, jaką musiałaby zapłacić za nieposłu­szeństwo.

Dreszcz, który sprawił, że dech jej zaparło, przebiegł przez jej ciało nie tylko dlatego, że długi, kwadratowo zakończony palec zaznaczył delikatną jak piórko ścieżkę wzdłuż brzegu okrycia. Oczy Catherine roz­szerzyły się, a potem zrobiły się okrągłe jak spodki, kiedy patrzyła, jak mężczyzna zbliża swe usta do jej krągłego ramienia. Uchyliła się, po czym zerwała na równe nogi, ale koc ograniczał jej ruchy i wkrótce zna­lazła się jak w pułapce, przyciśnięta wielkim ciałem Camerona do ścia­ny.

Ciemne oczy mężczyzny badawczo przyglądały się jej twarzy, na której malowała się pewność. Po chwili ukazał się w nich błysk zrozu­mienia.

Piersi Catherine unosiły się i opadały w rytm płytkich, prędkich od­dechów, za każdym razem muskając i tak już nadmiernie wrażliwymi koniuszkami sutków klatkę piersiową Camerona. Jej oczy badawczo przyglądały się jego twarzy, ale nie znalazły nic na poparcie kolejnego pouczenia, którym próbował ją nastraszyć.

- Wybraliśmy tę oberżę, bowiem cały pułk wyjechał na ćwiczenia na poligon położony ponad pół dnia jazdy stąd. Zanim twój brat to od­kryje i zdecyduje, do kogo jeszcze mógłby zwrócić się o pomoc, i zanim uda mu się tę pomoc tutaj sprowadzić... cóż, możemy tu zostać do rana, a kiedy on tu się pojawi, dawno nas tutaj nie będzie.

Gdy to mówił, jego usta znajdowały się blisko ust Catherine, a jego ciemne oczy wypełniały całe jej pole widzenia.

Namiętność w jego głosie oszołomiła Catherine. Kiedy cofnął się o krok i zaczął rozpinać przód koszuli, dziewczyna zamarła w bezruchu i przestała oddychać. Odrętwiała, z niedowierzaniem patrzyła, jak męż­czyzna centymetr po centymetrze obnaża przed nią tors, który wyglądał niczym odlany z brązu. Czuła, że jej skóra kurczy się i mrowi tysiącem ukłuć. Zaschło jej w ustach, a nogi zaczęły dygotać. Przypomniała sobie pocałunek na tarasie i własną bezsilność, kiedy usiłowała go powstrzy­mać od wzięcia wszystkiego, czego pragnął, i powstrzymać siebie samą od ofiarowania mu jeszcze więcej, niż prosił. Jej wnętrze wypełnił roz­topiony żar, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek czuła.

- Błagam - szepnęła. - Niech pan tego nie robi.

Wie pani, jak mnie powstrzymać - mruknął. Przestał rozpinać koszulę, której rozwarte brzegi ukazywały bujną kępę czarnych włosów. Wyciągnął ręce, objął Catherine za szyję i przechylił jej głowę. Z ust dziewczyny wyrwał się chrapliwy jęk. Próbowała się uwolnić, ale palce Camerona głęboko wplątały się w zmierzwioną gęstwę jej włosów, przy­trzymując ją mocno. Usta mężczyzny zaczęły badać wgłębienie jej po­liczka, delikatny podbródek, a Catherine czuła, jak całe jej ciało prze­szywają fale przerażenia.

- Zrobię wszystko, czego pan pragnie. Powiem wszystko, co pan chce. - Błaganie dziewczyny przerwał potężny, gwałtowny dreszcz, kie­dy język Camerona ze znawstwem śmignął wokół zgrabnej spirali jej ucha. - Udam się... udam się wszędzie, gdzie pan mi każe, przysięgam, że to uczynię, i... i nie będę więcej sprawiać kłopotów.

- Kolejna obietnica? - mruknął w zadumie. - Tyle warta, co ostat­nia? Może tym razem potrzebuję czegoś więcej niż pani słowo.

Brutalna zjadliwość w jego głosie kazała jej spojrzeć w górę. Od­wzajemnił spojrzenie, utkwiwszy w jej oczach dziki, nieruchomy wzrok, co sprawiło, że pojęła - chyba po raz pierwszy - powagę własnego poło­żenia. To byli desperaci podczas rozpaczliwej ucieczki w kierunku gra­nicy, którzy nie pozwolą, aby cokolwiek czy ktokolwiek stanął im na drodze. Co więcej, Cameron miał rację: nie był fircykiem ani strojnisiem, nie miał zamiłowania do niewinnych flirtów, nie dawał się też zwieść niedorzecznościom towarzyskich zwyczajów. Ujrzał coś, co pra­gnął posiąść, i wziął to; tak właśnie powiedział jej ojcu na tarasie. I widziała całkiem wyraźnie, tu i teraz, że czegoś od niej chciał, czegoś trudnego i fizycznego i w samej swej szczerości zapierającego dech w piersiach. Czegoś, co jej ciało z pewnością by przetrwało, ale czego jej dusza by nie zniosła.

Łzy, które nabrzmiewały pod rzęsami, spłynęły po jej policzkach i pomknęły dwiema lśniącymi strugami na brodę.

- Nie przysporzę panu więcej kłopotów. Nie będę próbowała uciec ani w żaden sposób pana zdradzić. W obliczu Boga daję panu moje naj­bardziej solenne słowo. Nie będę, tylko... - Przymknęła oczy, usiłując zapanować nad drżeniem. - Proszę, niech pan tego nie robi.

Alexander Cameron zmagał się już z tak silnym pragnieniem, że paraliżowało wszystkie jego myśli i uczucia. Zobaczył łzy Catherine. Obserwował, jak zbierają się na brodzie i rozpryskują na mlecznobiałych piersiach. Tak dawno - zbyt dawno, rozumował z logiką tonącego człowieka - po raz ostatni zagubił się w miękkości kobiecego ciała. Żądza była przytłaczająca, pragnienie niemal paraliżujące. Musiał siłą uwol­nić się od niej, wycofać się, zanim zapach, smak i dotyk Catherine uczy­nią go całkowicie bezbronnym.

- Potrzebuje pani suchych ubrań - powiedział cichym, ochrypłym głosem. - Każę przysłać pani kufer do pokoju.

Podszedł do łóżka, biorąc surdut, kamizelkę i buty.

- Ruszamy za godzinę. Niech mnie pani nie zmusza, żebym przy­chodził po panią na górę.

9

Lochaber, sierpień 1745

Alexander Cameron zatrzymał ogiera na skraju rozległej, głębokiej górskiej doliny, rozciągającej się jakieś pięćdziesiąt kilometrów na pół­noc. Była to Great Glen, czyli Wielka Dolina. Spływające z ogromnego obszaru rzeki, strumienie i wodospady toczyły swe wody w kierunku jej dna, gdzie tworzyły system połączonych ze sobą jezior, sięgający od Iverness na północy do Fort William na południu. Największym z nich było Loch Ness o wodach głębokich, czarnych i tajemniczych.

Według obliczeń Aleksa, od Achnacarry dzieliło ich osiem godzin drogi - osiem godzin jazdy po najdzikszym, lecz bez wątpienia najbar­dziej efektownym widokowo terenie na całej trasie ich podróży. Z miejsca gdzie stał, można było podziwiać dumny przepych wierzchołka Aonach Mor, sterczącego jak ząb rekina na tle czystego błękitnego nieba. Na połu­dniu i zachodzie rozciągały się Szare Kotliny, groźne i mroczne; nad le­wym ramieniem Aleksa wznosił się majestatyczny Ben Nevis, najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii. U stóp Camerona głębokim wąwozem płynęła rzeka Spean, wartko tocząc połyskujące w słońcu wody, a dalej rozciągały się postrzępione grzbiety i żyzne doliny, składające się na starą posiadłość ziemską Lochaber. Owe wysokie, owiane mistyczną tajemnicą granie sta­nowiły serce szkockich gór. Były domem Aleksa.

Zgodnie z przewidywaniami Iaina, teraz posuwali się bardzo powo­li. Jechali zakurzonymi, brukowanymi czerwonym piaskowcem wojsko­wymi drogami. Powóz z dwiema markotnymi niewiastami wyraźnie im zawadzał; konno cała trójka mogłaby przebyć tę odległość nieporówna­nie szybciej. Z drugiej strony jednak zatrzymało ich kilkanaście patroli żołnierzy, którzy ledwie spojrzawszy na herb rodu Ashbrooke, przedsta­wiali się uprzejmie „lordowi i lady Grayston”, i zamiast sprawdzać toż­samość podróżnych, starali się przede wszystkim ostrzec ich przed gra­sującymi w okolicy jakobickimi dysydentami i buntownikami.

- Pod halkami okrywającymi zgrabne niewieście nóżki mogliby­śmy przewieźć do Szkocji pół armii francuskiej - zauważył Aluinn po jednej z takich kontroli, kiedy to patrol właściwie eskortował ich przez kilkanaście kilometrów. - I muszę wyznać, że rad jestem, iż mamy ze sobą owe powabne nóżki. Żołnierze są tak przerażeni, że byliby gotowi strzelać do wszystkiego, co się rusza.

Camerona i jego towarzyszy niepokoiły także napięcie i podejrzli­wość, z jakimi się spotykali przemierzając nizinne okręgi Szkocji. Miesz­kańcy Kaledonii, słynący z gościnności, okazywali ją wstrzemięźliwie i ostrożnie. Ludzie żyjący na nizinach cieszyli się z panowania dynastii hanowerskiej. Mieli soczyste, zielone, ciągnące się kilometrami pastwi­ska pełne stad tłustego, dorodnego bydła. Ich miasta kwitły, a miastecz­ka roiły się od angielskich kupców, którzy nie żałowali pieniędzy. Ten, kto wypowiedziałby słowo przeciwko królowi Jerzemu, zostałby uzna­ny za głupca, który hańbi rękę władcy gwarantującego wszystkim dosta­tek. Na terenach granicznych więzy klanowe rozluźniły się dawno temu, a lojalność osłabła. Żeby poprawić swój byt, wystarczyło mieć trochę oleju w głowie i ambicji, bez potrzeby odwoływania się do wsparcia czy protekcji naczelników klanowych lub właścicieli ziemskich. Mniej za­leżni od dziedzicznych praw ludzie nie chcieli angażować się w sprawę, która doprowadziłaby do odebrania im niezależności.

Ponad pastwiskami na horyzoncie majaczyły zasnute mgłą szczyty gór Grampian. Tworzyły mur groźnych, nieprzebytych skał, stanowiący wyraźną granicę pomiędzy terenem górskim a nizinnym. Mieszkańcy po­sępnych górskich dolin i kotlin podlegali ścisłemu kodeksowi niewolni­czej służalczości względem klanu, co ułatwiało im przetrwanie. Podziału terytoriów dokonywano za pomocą miecza i podobnie też mieczem naby­wano do nich prawa. O ziemię walczono zaciekle i krwawo, czasem na­wet strzegły jej i broniły całe prywatne armie. Istniały dwa prawa: prze­trwania i zemsty. Słowo naczelnika uznawano za niepodważalne; duma górala z siebie samego, ze swego klanu i dziedzictwa była jego ostoją. Na znieważenie najskromniejszego dzierżawcy odpowiadano zbrojnym na­jazdem. Mężczyzna, który zabłąkał się na ziemię należącą do innego kla­nu, mógł zostać powieszony bez dobrodziejstwa sądu czy obrony. Dzieje szkockich gór przesycone były przemocą i rozlewem krwi; w tej krainie ponurych bóstw, druidów, legend i przesądów człowiek rodził się albo do bogactwa i znaczenia, albo do służby. Była to ojcowizna Alexandra Ca­merona. Kiedy stanął na grani, z której rozciągał się przed nim rozległy widok, krew kipiała mu w żyłach, a serce wzbierało dumą.

- Niebywałe, prawda? - powiedział cicho stojący przy nim Aluinn. On także, przejęty grozą i zachwytem, wpatrywał się w stopniowo zmie­niające się odcienie siności i błękitu, w czarne jak smoła doliny, które znaczyły bezmiar Lochaber. - Wystarczy zapach górskiego wrzosu, a wra­cają wszystkie wspomnienia.

Cameron z uśmiechem zsiadł z konia. Poklepał Shadowa po zadzie i puścił, aby się pasł na słodkiej trawie.

Pod wpływem czułych wspomnień Cameron na chwilę przymknął oczy. Przed nim po obu stronach amfiteatralnego wlotu doliny wznosiły się niebotyczne urwiska. Szczyty zasnuwały opary mgły, a na pierwszym planie krążył samotny orzeł. Unosząc się na prądach powietrznych, po­woli i z wielką czujnością krążył po niebie, a światło słoneczne tańczyło na jego skrzydłach jak płynne srebro.

- Jak ci się wydaje, co zastaniemy w Achnacarry? Aluinn rzucił mu krótkie spojrzenie.

Według Iaina, nie zaszły żadne szczególne zmiany. Baszta wojen­na ciągle stoi, sady nadal kwitną, a róże i cisy też mają się dobrze. Aby podjazd do zamku nie był tak posępny, chyba pod wpływem sugestii Maury, Lochiel zasadził aleję wiązów. Alex westchnął.

- Nie o to mi chodziło.

- Wiem, o co ci chodzi. Co chciałbyś usłyszeć? Że nic się nie zmie­niło? Przekleństwem wszystkich banitów jest marzenie o powrocie do ojczyzny, w której wszystko trwa nadal dokładnie tak, jak to zapamięta­li. Upłynęło piętnaście lat. Budynki są starsze, ludzie też się zestarzeli. Dzieci dorosły, mają własne żony i rodziny; na cmentarzu przybyło ka­miennych kopców. A jeśli już mówimy o zmianach, jak zamierzasz wy­jaśnić obecność lady Grayston?

Spojrzenie Aleksa pobiegło za jego wzrokiem. Powóz zatrzymał się kilka metrów dalej, w otwartych drzwiach ukazała się oświetlona sło­necznym blaskiem głowa Catherine Ashbrooke. Przez ostatnie dziesięć dni i nocy Alex ograniczał się wyłącznie do niezbędnych kontaktów ze swoją „żoną”, co Catherine przyjęła z lodowatą aprobatą. Znacznie ła­twiej było radzić sobie z jej chłodną wrogością, niż wystawiać na próbę własną cierpliwość podczas wymuszonych rozmów. W rzeczy samej pro­ściej było tylko na nią patrzeć - co, jak zauważył, robił znacznie czę­ściej, niż nakazywał rozsądek i przed czym ostrzegało go sumienie. Ale nie mógł zaprzeczyć, że była urodziwa. Jej włosy lśniły w słońcu jak czy­ste złoto, a policzki tryskały świeżością. Podczas swych licznych podróży Cameron przyzwyczaił się do widoku upudrowanych, wymalowanych kobiet. Oczy Catherine, błyszczące i żywe, mimo udawanej obojętności dostrzegały każdy najmniejszy szczegół w otoczeniu. Całkowite zigno­rowanie takiej niewiasty wymagałoby zimniejszego serca niż jego własne.

Od chwili opuszczenia Wakefield przemyśliwał, co z nią zrobić.

- Przypuszczam, iż ostatecznie mógłbym im podać prawdziwą wer­sję, czyli że jest siostrą przyjaciela, która zgodziła się udawać moją żonę, aby zapewnić nam bezpieczną podróż do domu.

Aluinn spojrzał sceptycznie.

MacKail zamyślił się, po czym rzekł:

Aluinn natychmiast się uspokoił.

Alexander odwrócił się od przyjaciela, mrużąc oczy w oślepiającym blasku słońca.

- Sądziłem, iż uzgodniliśmy, że nie będziemy podejmować niepo­trzebnego ryzyka - przypomniał mu cicho Aluinn.

- Wolałbyś raczej, bym zaryzykował własną wolność, zabierając tę dziewczynę do Achnacarry?

Próba obrócenia w żart spaliła na panewce, a łagodne szare oczy zasnuło strapienie.

- Wolałbym raczej, aby nigdy nie przyszedł ci do głowy ten niedo­rzeczny plan.

- Jeśli był tak niedorzeczny, to dlaczego od samego początku nie sprzeciwiałeś mu się bardziej zdecydowanie?

Aluinn westchnął.

- Ponieważ wówczas miałem wrażenie, że Iain ma zbyt wielką ocho­tę wykopać trzy groby. Czy już jej powiedziałeś?

- Nie. Zamierzałem oświecić ją teraz. Aluinn spuścił wzrok i trącił nogą grudkę błota.

- Wiesz... mógłbyś się urządzić znacznie gorzej. - Przerwał i uśmiechnął się chytrze. - A w zamku jest wiele wolnych pokoi.

Zanim Alex zdołał odpowiedzieć, MacKail roztropnie oddalił się w stronę powozu. Mijając Catherine i Deirdre, cichutko chichotał pod nosem. Obie niewiasty obrzuciły go tak lodowatym wzrokiem, że spoj­rzał na swe stopy, żeby sprawdzić, czy nie wdepnął w coś nieprzyjem­nego.

Catherine z pogardą odwróciła wzrok i poszła z Deirdre schronić się w cieniu drzewa. Ostatnie dziesięć dni było dla niej męczącą próbą. Aczkolwiek trzej uciekinierzy zachowywali się wobec niej uprzejmie, jednak zdawała sobie sprawę, że jest tylko kwestią czasu, kiedy znowu weźmie górę ich prawdziwa zwierzęca natura. Mimo że sama zacho­wywała pozory poprawności, obietnica wymuszona przez szkockiego zdrajcę cały czas jej ciążyła. Na każdym postoju - w każdym zajeździe, w każdej wsi, w każdej nędznej oborze, gdzie się zatrzymali, by prosić o szklankę wody - z całych sił pragnęła wołać o pomoc. Za każdym ra­zem, gdy zatrzymywał i indagował ich patrol milicji, słabo jej się robiło z desperacji i wbrew wszelkiemu rozsądkowi miała nadzieję, że żołnie­rze zauważą zimną stal pistoletu ukrytego pod surdutem Camerona i zro­zumieją milczące błaganie w jej oczach. Za każdym razem, gdy dostrze­gała szkarłat mundurów, serce jej waliło jak młotem, a krew kipiała w żyłach, bo sądziła, że to właśnie Hamilton Garner przybywa jej na ratunek.

Rozmyślając tak o Hamiltonie, wyobraziła sobie, jaką przyjemność sprawiłby jej widok porucznika szatkującego twarz Camerona na strzę­py. Szkot stał właśnie na wzniesieniu, jego wielka postać wyraźnie ryso­wała się na tle błękitnego nieba. Był bez kapelusza, a czarne włosy miał luźno zebrane na karku, tylko kilka loków spadało mu na czoło i skro­nie. Miał na sobie czekoladowy surdut i jasne, żółtobrązowe spodnie, nie­przyzwoicie obcisłe na udach. Jego koszula uszyta była ze śnieżnobiałego płótna, kamizelkę z kremowego atłasu pokrywały wyhaftowane złotą i zieloną nicią gałązki.

Nic dziwnego, że zarówno mężczyźni, jak kobiety wierzyli, że jest kimś, za kogo chciał uchodzić. Sprawiał wrażenie człowieka wyrafino­wanego i eleganckiego, i z pewnością używał bardziej władczego tonu, niż można by się spodziewać po szkockim góralu hodującym owce. De­likatną śpiewność w jego głosie łatwo można było pomylić z kontynen­talnym akcentem, a jego maniery utwierdzały w przekonaniu, że kształ­cił się w Europie. Niewątpliwie przywykł do kosztownych strojów i luksusowego trybu życia; co zatem mogło go skłonić do zamiany wy­godnego żywota, jaki wiódł Raefer Montgomery, na wilgotną kamienną chatę i odzienie z owczych skór?

Z pewnością nie wyglądał na fanatycznego jakobitę, podejrzewała więc, że nie polityka przywiodła go do domu. Pieniądze? Czy szpiedzy byli dobrze opłacani? A co do pieniędzy - ustalono nagrodę dziesięciu tysięcy koron za jego głowę. Prości ludzie, z którymi dotąd zetknęli się w szkockich górach, i którzy patrzyli na Camerona, jakby był diabłem wcielonym, musieliby żyć co najmniej trzysta lat, aby zebrać taką fortu­nę. Czy Alex nie obawiał się, że również bez jej udziału ktoś może go rozpoznać i zaalarmować miejscowy posterunek milicji?

Z trwogą uświadomiła sobie, że mroczne oczy Camerona przyglą­dają jej się w skupieniu. Mężczyzna lekko zmarszczył brwi, niewątpli­wie ciekaw, czym sobie zasłużył na tak długą lustrację.

Catherine szybko przysłoniła oczy rzęsami, ale nie zdołała zniechę­cić Aleksa do rozmowy.

- Od wczorajszego południa znajdujemy się na terytorium MacDonaldów.

- Chciałabym tylko ustalić, gdzie jestem. Wolałabym mieć nieco więcej informacji niż tylko niejasną świadomość, że od trzech dni znajdujemy się poza granicami Anglii. Od tego momentu nie widziałam ni­czego, co mogłoby stanowić jakiś punkt orientacyjny.

Ton jej głosu był tak oskarżycielski, a jego wymowa tak oburzająco bezczelna, że powstrzymał się od powiedzenia jej o Fort William i tylko uniósł brwi.

Catherine wiodąc wzrokiem za jego spojrzeniem, dostrzegła szczyt wzgórza. Wzniesienie wyglądało dość niegroźnie, więc dziewczyna z westchnieniem zignorowała wyciągniętą rękę Camerona i ruszyła ła­godnym zboczem przed siebie. Kiedy się wspinała, dominujący na wid­nokręgu masyw niebieskawych gór wydawał się odsuwać. Góry rosły i potężniały, aż zajęły całe pola widzenia. Szczyt wzgórza kończył się występem skalnym opadającym pionowo w dół. Cameron szedł o krok za nią, a kiedy Catherine dotarła na wierzchołek wzgórza, zatrzymał się obok niej. Tym razem w obliczu groźnej, pionowej stromizny widocznej pod ich stopami, bez sprzeciwu przyjęła jego ramię.

Nisko, w dali rozciągała się dolina. Droga na jej dnie wydawała się wąziutką wstążką wijącą się na pokrytej zielonym dywanem podłodze. Po obu stronach wznosiły się pionowe zbocza dwóch najbliższych gór, popękane i porysowane żlebami, w których bezładnie piętrzyły się ka­mienie. Nawet w jasny dzień postrzępione szczyty były zamglone i po­nure, jakby słońce nie miało tam wstępu.

Catherine, choć niechętnie, musiała przyznać, że nie tylko ten wi­dok zaparł jej dech w piersiach. Zachwyciły ją także rozległe, rdzawe łąki, srebrzyste wstęgi rzek i krętych strumieni oraz strome szczyty, których wierzchołki chowały się za zasłoną gęstych mgieł, a zbocza czarnymi, pionowymi ścianami opadały do atramentowych wód jezio­ra. W opalizującej zieleni burzowych chmur, które zbierały się nocą, kryło się niezwykłe piękno, a w milczącym majestacie dolin czaiła się dzika moc. Zaledwie wczoraj jechali doliną cichą i spokojną jak sielski obrazek. MacKail powiedział jej, że nazywa się Glencoe i jest ojczyzną klanu MacDonaldów. Tu właśnie rozegrała się je dna z najbardziej zdradzieckich i krwawych bitew w historii Szkocji. Piękno i brzydota, dobrobyt i przeraźliwe spustoszenie; nastroje tej ziemi były równie zmienne i tajemnicze, jak człowiek, który stał obok niej.

Catherine lekko pochyliła głowę w lewo, chcąc rozpoznać źródło przytłumionego szumu. Ujrzała szemrzący wodospad wylewający się cienką stróżką z pękniętej wargi przepaści, rozpryskujący przezroczystą tęczową mgiełkę na leżące poniżej skały.

W łagodnym tonie jego głosu było coś, co kazało jej przypuszczać, że ta uwaga nie odnosiła się tylko do widoku. Wyprostowała się z wol­na, z niepokojem stwierdziwszy, że ręka mężczyzny nie podtrzymuje de­likatnie jej łokcia, lecz mocno obejmuje jej kibić.

Nie zdawała sobie sprawy, że przysunęła się bliżej do Camerona ani że wślizgnęła się w opiekuńcze objęcie jego ramienia, ale mężczyzna wyraźnie uświadamiał sobie oba te nierozważne postępki. Światło sło­neczne igrało na rozwianych wiatrem kosmykach włosów dziewczyny, które niczym nici jedwabnej przędzy muskały jego ciemnobrązowy sur­dut. Jej fiołkowe oczy wchłonęły kolor nieba i migotały ruchliwymi, błę­kitnymi cętkami. Pachniała dzikimi kwiatami, świeżymi i pokrytymi rosą, a efekt był upajający. Podziałał na jego zmysły jak duży haust słodkiego wina.

Nagła, niezręczna cisza sprawiła, że po skórze Catherine przebiegł dreszcz. Wysunęła się z objęć Camerona, robiąc niewielki, jak jej się wydawało, krok w bok.

Tęsknota w jej głosie rozdrażniła go. Spojrzał na wznoszącą się po lewej stronie górę. Za nią leżał Fort William ze swoim wspaniałym por­tem i potężnymi okrętami wojennymi.

Policzki Catherine zaróżowiły się pod wpływem nieoczekiwanego komplementu.

- Wiem, kiedy mężczyzna mi grozi. I domyślam się, jaką groźbę wypowiada. Raz w stajni próbował mnie nagabywać i gdyby nie tęgi kij, który opatrzność raczyła mi zesłać, mógłby...

Uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął z kieszeni cygaro.

- Tak? Mógłby...?

- .. .mnie zniewolić - dokończyła słabym głosem, przypomniawszy sobie, jak niewiele brakowało, aby ten sam los spotkał ją z rąk Alexandra Camerona.

Obserwował, jak policzki Catherine ciemnieją, cały czas zastana­wiając się, czy reszta jej ciała też się rumieni i czy przyjmuje tak piękny, ciepły odcień. Następnie odchrząknął i wskazał jej miejsce, gdzie Deirdre rozłożyła koc na lunch.

- Proszę mi wierzyć, w Wakefield uświadomiłem sobie, że nie jest pani dzieckiem, ale wolałbym, żeby przestała pani zachowywać się jak dziecko.

Catherine była tak wstrząśnięta, że znowu przypomniał jej to, co wydarzyło się w oberży, iż pozwoliła, by podprowadził ją do koca i po­sadził na wygodnym, niskim i płaskim kamieniu. Deirdre pospiesznie przybiegła z resztą zapasów - wiklinowym koszem i sztućcami - ale czując na sobie spojrzenie mężczyzny, postawiła wszystko na kocu i wró­ciła do powozu.

W międzyczasie Cameron zdjął surdut, złożył go starannie i umie­ścił obok siebie na trawie.

Zamiast zastanowić się, gdzie można by było położyć tłusty barani udziec wystający z koszyka, skwapliwie rozłożyła płócienną serwetkę, wybrała z tacki najczystsze sztućce, po czym wzięła cienki płatek mięsa i odrobinę sera na swój talerz. Nie myśląc o Cameronie i jego pustym talerzu, odłamała kawałek sera i zaczęła jeść.

Mężczyzna uśmiechnął się, ściskając w zębach cygaro.

- Cóż za brak uprzejmości, panno Ashbrooke. A przez cały czas potępia mnie pani za złe wychowanie.

Odłożyła ser i gniewnie spojrzała wprost w roześmiane oczy o bar­wie północnego nieba. Najeżona z powodu arogancji Camerona, sięgnęła do kosza, z zawziętością odkroiła dwa kawałki mięsa i popchnęła talerz w jego stronę.

- Dziękuję.

Kipiąc ze złości, obserwowała, jak położywszy cygaro na trawie, próbuje baraniny.

- Wyśmienita. Powinna pani spróbować.

Oparłszy się na łokciu, rozciągnął się na kocu i z przyjemnością obserwował, jak światło słoneczne odbija się w jej oczach, zapalając w nich maleńkie iskierki.

- Doskonale. Proszę pytać śmiało. Odpowiem pani na wszystko pod warunkiem, że dostanę tyle samo czasu i swobody.

Catherine postukała palcami w widelec, obawiając się pułapki słow­nej.

- Czy naprawdę pan kogoś zamordował? Czy faktycznie za schwy­tanie pana wyznaczono nagrodę?

Jeśli nawet zdziwiła go lub zaskoczyła zuchwała otwartość tych py­tań, nie okazał tego.

Catherine zesztywniała.

W odpowiedzi na jego sarkazm policzki Catherine spłonęły purpurą.

- Pytaniem na pytanie, łaskawa pani? Zacisnęła zęby.

- Zatem przyznaje pan, że jednak wierzy w sprawę Stuartów? Cameron zacisnął usta i zaczął sięgać po kolejne cygaro. Zobaczyw­szy wyraz twarzy Catherine, z westchnieniem porzucił ten zamiar.

Szybka riposta Camerona rozgniewała Catherine i znowu zastano­wił ją uśmieszek czający się w jego oczach.

Westchnął dobrotliwie.

- Religia nie jest tutaj jedyną kwestią sporną. Chodzi także o taką maleńką sprawę jak deklarowanie w trybie przyspieszonym, że Szkocja jest połączona unią z Anglią; jak pozbawianie szkockiego parlamentu wszelkiej rzeczywistej władzy; jak obsadzanie angielskich burmistrzów w szkockich miastach i budowanie w Szkocji angielskich fortów, w któ­rych stacjonują angielskie oddziały mające za zadanie utrzymywać u nas porządek. Anglicy ukradli naszą ziemię, przejęli nasz handel i usiłują nam nakazywać, co wolno uprawiać, kupować i sprzedawać. Kuszą szkockich osadników pracą w swoich koloniach tylko po to, by uczynić z nich niewolników i terminatorów u angielskich kolonistów o błękit­nej krwi. My, Szkoci, jesteśmy upartą rasą. Na ogół źle znosimy niewol­nictwo i sytuację, gdy ktoś inny stanowi o naszym losie.

- Nawet gdyby tak było, to trzydzieści lat temu szkoccy górale wszczęli rebelię, która zakończyła się ich sromotną klęską. Czemu więc są przekonani, że kolejne powstanie mogłoby dziś zakończyć się sukce­sem? Pan w to nie wierzy. Tej nocy w oberży wspomniał pan o świecie pełnym cnotliwych głupców, którzy ganiają się w kółko, w czym jednak pan nie chce uczestniczyć.

Alex roześmiał się szczerze; nie mógł się powstrzymać. W innych okolicznościach ten niski, namiętny dźwięk, a także zmiana, jaką nagła wesołość wywołała w wyglądzie mężczyzny, sprawiłyby Catherine przyjemność. Na policzku Camerona znowu pojawił się dołeczek, a z czoła zniknęły poprzeczne zmarszczki. W jego oczach migotały wesołe iskierki. Pod opalenizną zarysował się delikatny cień rumieńca, co uwydatniło długie rzęsy, połyskliwe gęste włosy, a także szelmowską szczecinę za­rostu od kilku dni pokrywającego szczękę.

Śmiech Camerona przyciągnął zaciekawione spojrzenia Aluinna MacKaila i Deirdre 0'Shea. Catherine niespokojnie poruszyła się na swoim kamieniu.

Catherine musiała odwrócić wzrok i zacisnąć wargi, aby także się nie roześmiać, co znacznie nadwątliłoby jej powagę. Kiedy opanowała odruch wesołości, spojrzała Cameronowi w oczy, marszcząc brwi.

- Ma aż taki wpływ?

- Wpływ, właściwy osąd i zdrowy rozsądek. Jedna trzecia góral­skich klanów upatruje w Lochielu doradcy. Ta sama liczba chłodniej­szych głów w Anglii szuka w nim rozsądku i umiaru. Donald wie, że teraz rebelia byłaby zgubna w skutkach i prawdopodobnie na dłuższą metę katastrofalna dla Szkocji. Ale także jest człowiekiem dumnym, o bardzo silnym poczuciu honoru. Sądzę, że gdyby wprost zakwestiono­wano jego lojalność, wszelkie dobre, rozsądne intencje na świecie nie ocaliłyby jego... ani jego wrogów.

Na krótką chwilę Catherine ujrzała jeszcze jedną stronę charakteru Alexandra Camerona. Patrząc od tej strony, wydawało się, że naprawdę ma sumienie, a także przejawia przywiązanie, miłość i troskę o rodzinę, którą piętnaście lat temu musiał opuścić. Czy właśnie dlatego teraz wra­cał, mimo potwornego ryzyka? Catherine nie znała tak silnych i tak zo­bowiązujących więzów rodzinnych, nie pojmowała więc, jak to możli­we, że mogły przemówić i przywołać do domu tego mężczyznę mimo upływu lat i wielkiej odległości. Co więcej, nie bardzo chciała wierzyć, że powrót Alexandra Camerona spowodowały tak podstawowe i pozba­wione ukrytych pobudek uczucia. Uczyniłoby go to bardziej człowie­kiem, a mniej potworem, którego chciała w nim widzieć.

Słońce grzało mocno i czarne włosy na skroniach Camerona lśniły maleńkimi kropelkami wilgoci. Rana po cięciu szablą już się zagoiła. Za tydzień lub dwa poza wąską białą linią na opalonej skórze nie zostanie po niej ślad. Cienkie płótno jego koszuli było niemal przezroczyste. Ten widok zapierał Catherine dech w piersiach, bowiem przypominał jej o twardych mięśniach ramion i szerokiej klatki piersiowej Aleksa. Ca­meron miał wdzięk i siłę drapieżnej pantery i dziewczyna czuła się przy nim równie zagrożona, jakby siedziała na otwartym pustkowiu. Będzie walczył. Mimo wszystkich zastrzeżeń, ostrożności i logicznych argumen­tów nie wyglądał na mężczyznę, który by stał na uboczu i przyglądał się, jak inni rzucają się na szable wroga.

Nagle stanął jej przed oczami obraz krwawej bitwy. Hektary zielo­nych łąk pokryte stosami zakrwawionych ciał, rozbrzmiewające wokół echo krzyków i jęków umierających. A pośrodku tej sceny wysoki, czar­nowłosy wojownik, odwrócony do niej plecami, ze śmiechem rzuca prze­kleństwo, kiedy tuzin szkarłatnie odzianych żołnierzy tnie go lśniącymi, migotliwymi szablami...

Obraz był tak rzeczywisty, że Catherine głośno westchnęła i upuści­ła nóż trzymany w ręce. Usłyszawszy ten dźwięk, Cameron odwrócił się i spojrzał na jej dłoń - na koniuszku palca wzbierała czerwona kropla krwi.

- Ska... skaleczyłam się - wyjąkała i pospiesznie sięgnęła po ser­wetkę.

Spojrzała w niebo i obraz pola bitwy rozpłynął się w błękicie, ale w sercu czuła uporczywy chłód i zastanawiała się, czy udało jej się zaj­rzeć przez zasłonę w przeszłość - czy było to coś, co przyszłość trzyma­ła w zanadrzu.

10

Pomogę ci to nieść.

Na dźwięk dobrze znanego głosu Deirdre podniosła wzrok. Aluinn MacKail nadszedł od tyłu i zatrzymał się kilka kroków od niej. W ciągu ostatnich dziesięciu dni rzadko patrzyła w jego stronę, a jeszcze rzadziej reagowała na jego zakłopotane, przepraszające uśmiechy. Kilka razy pró­bował wciągnąć ją w rozmowę, ale zawsze przyjmowała to ozięble i odchodziła bez słowa. Za każdym razem, gdy powóz się zatrzymywał, po prostu rzucała mu ostrzegawcze spojrzenie, tak że nawet mu się nie śniło, by proponować jej pomoc przy wysiadaniu, a kiedy jako służąca musiała pozostać z innymi „służącymi” ze świty lorda Graystona, za­równo wobec Iaina Camerona, jak i Aluinna MacKaila zastosowała wszystkie sposoby, jakie przez siedem lat obserwacji podpatrzyła u Ca­therine Ashbrooke. Przeszywała ich spojrzeniem zimnym i obojętnym jak górski lodowiec.

Dla Aluinna było to zdecydowanie nowe uczucie. Posiadał bowiem pewien niedbały wdzięk, który dla większości kobiet był nie do odparcia i który w przeszłości zawsze skwapliwie wykorzystywał. Pierwsze wra­żenie Catherine, że jest on uczonym i filozofem, nie było zbyt dalekie od prawdy, znał bowiem biegle sześć języków i często pisał wiersze, zain­spirowany pięknym dniem lub urodą niewiasty. Był równie niebezpiecz­ny jak Alexander Cameron, a może nawet bardziej ze względu na zwod­niczo łagodny sposób mówienia. Tam gdzie Camerona natychmiast postrzegano jako potężnego wroga, Aluinn potrafił rozbroić przeciwni­ka smutnym uśmiechem, a kilka sekund później pociąć go szablą na strzępy.

Od dzieciństwa wychowywani jako mleczni bracia, on i Alex nie byli równi w ścisłym tego słowa znaczeniu. Alex był synem naczelnika klanu; Aluinn szlachcica zagrodowego - dzierżawcy folwarku. Zostali jednak wykarmieni mlekiem z tej samej piersi, wychowani jako towa­rzysze zabaw i przyjaciele, później zaś mieli tych samych guwernerów, chodzili do tych samych szkół, a jako młodzieńcy czynili awanse tym samym dziewczętom. Kiedy Alex został zesłany na wygnanie, Aluinn nie wahał się ani nie kwestionował tego, że przez długie lata wędrówek musi mu towarzyszyć. Łączyły ich więzy obowiązku, lojalności i przy­jaźni, a każdy z nich bez wahania oddałby za drugiego życie.

Oczywiście Deirdre nic o tym nie wiedziała. W jej oczach, podob­nie jak w oczach Catherine, byli złoczyńcami. Co gorsza, Aluinna po­strzegała jako nędznego robaka, który podniósł pięść na niewiastę i ude­rzył ją tak, że padła bez czucia. Siniak na jej policzku trochę już zbladł, ale gniew córki irlandzkiego gajowego był równie gwałtowny, jak na początku.

- Do stóp wzgórza jest przeszło półtora kilometra - wyjaśnił Alu­inn, a jego przystojna, chłopięca twarz zaróżowiła się nieco pod wpły­wem uporczywego spojrzenia dziewczyny. - Zanim zejdziesz na dół, twoje puzdro może ci się wydać za ciężkie.

Deirdre mocniej ścisnęła walizę w dłoniach. Nigdy się z nią nie roz­stawała, a z pewnością nigdy nie spuszczała jej z oczu, ilekroć któryś z tych trzech zbójów był w pobliżu.

- Na pewno potrafię przebyć tę odległość bez niczyj ej pomocy. A te­raz, proszę mi wybaczyć...

Już miała się prześlizgnąć obok, ale mężczyzna szybko wyciągnął rękę i chwycił ją za ramię.

- Posłuchaj... Pojmuję, czemu jesteś zagniewana, i wierz mi, sam jestem na siebie wściekły od chwili, gdy... no cóż, od chwili, gdy to się stało. Nie miałem zamiaru cię uderzyć. Nigdy w życiu nie uderzyłem niewiasty.

W jej piwnych oczach błysnęła wzgarda, a Aluinn zaklął pod no­sem.

- Dobrze. Wygrałaś. Jestem podlecem. Szubrawcem. Łobuzem. Masz absolutną rację. Bijam niewiasty każdego ranka, zanim zjem grzan­kę z herbatą. Jeśli ci to ulży, możesz mnie uderzyć. O, tutaj... - Nadsta­wił policzek. - Jazda. Z całej siły.

Deirdre zawahała się króciutką chwilę, po czym trzasnęła go mocno i bez skrupułów, uderzając otwartą dłonią w gładko wygolone lico. Cios go zaskoczył i oszołomił, tym bardziej że nie spodziewał się, iż dziew­czyna skorzysta z jego propozycji. Uciekanie się do własnego uroku w ob­liczu niewieściej złości nigdy go dotąd nie zawiodło, więc teraz w zdu­mieniu gapił się na smukłą postać, która oddalała się prędko, a jego zraniona próżność paliła niemal tak dotkliwie, jak policzek.

Zawierasz znajomość, co? - zachichotał przechodzący obok Iain. - Prawić czułe słówka takiemu dziewczęciu to strata czasu. Bardziej by cię polubiła, gdybyś po prostu obalił ją na ziemię i wskoczył jej między nogi. Zapewniam, że nieraz już je rozkładała.

Na ten brak ogłady młodzieńca Aluinn przybrał jeszcze bardziej srogą minę, ale riposta uwięzła mu w gardle, gdy nagle zobaczył zbliżających się drogą jeźdźców.

- Alex! Jacyś ludzie!

Cameron kilkoma długimi susami znalazł się przy powozie i zmru­żywszy oczy, wpatrywał się w migotliwą warstwę rozgrzanego powie­trza unoszącego się nad rozpaloną słońcem drogą.

Gdy Alex wrócił do Catherine, stała z Deirdre, a ujrzawszy broń, spojrzała na niego rozszerzonymi oczami.

Catherine nie odrywała od niego wzroku.

Ponieważ stała bez ruchu, Alex ujął ją za rękę i pociągnął na koc.

Catherine spojrzała z ukosa na brukowaną piaskowcem drogę. Z trudem rozróżniała czerwoną barwę zszarzałych surdutów, które jeźdźcy mieli na sobie, nie mogła jednak określić koloru ich krótkich, wełnianych spódnic. Niezależnie od ubioru, byli to żołnierze i repre­zentanci prawa; ośmiu przeciwko trzem zdrajcom. Ta przewaga spra­wiła, że dziewczyna ożywiła się natychmiast. Cameron znajdował się już blisko celu podróży, prawdopodobnie miała teraz ostatnią szansę, by go zatrzymać.

- Na pani miejscu nawet bym o tym nie myślał - radził jej po cichu, ukrywając pistolety pod fałdami surduta. - Bez względu na okoliczności muszę o nich powiedzieć, strażnicy nie słyną z uprzejmości, nie znają też uczucia wdzięczności. Pewnie podziękują pani za oddanie nas w ich ręce, ale odpłacą rozbierając panią do naga i hańbiąc, a ponadto ukradną z pani kufrów wszystko, co ma jakąś wartość. Jeśli nawet uznają, że da się na pani zarobić, będą się z panią zabawiali tak długo, dopóki nie pojawi się ktoś z okupem. Oczywiście, wybór należy do pani. Może pani zaufać im albo mnie.

Stojąc na wzgórzu, słyszeli zbliżający się tętent kopyt na bruku. Te­raz Catherine widziała mężczyzn wyraźniej. Mieli niebieskie berety, czer­wone kamizelki i czerwone kurty z płowożółtymi wyłogami i białymi guzikami. Krzepkie ramiona otulały ciemnozielono - niebieskie szale o bar­wach pasujących do plisowanego tartanu, który nosili przymocowany paskiem w talii. Byli uzbrojeni w miecze. Za pasem zatknięte mieli pi­stolety z zakrzywionymi rękojeściami, a przez siodła przewieszone musz­kiety z długimi lufami.

Wzruszył ramionami i odchylił się do tyłu, wspierając się na łokciu.

- Może pani nie powinna. Może tych ośmiu mężczyzn jest pani wybawieniem. Bóg jeden wie, że codziennie panią biliśmy, co noc wią­zaliśmy pani ręce i nogi, głodziliśmy panią, znęcaliśmy się nad panią na wszelkie możliwe sposoby. W rzeczy samej, czemu miałaby pani nam teraz ufać?

Jego sarkazm był zjadliwy i Catherine poczuła, że łzy napływają jej do oczu.

- A co będzie, jeśli pana rozpoznają?

- Minęło piętnaście lat - przypomniał jej łagodnie. Zastanawiała się, czy ktoś, kto raz poczuł potęgę wzroku Camerona, mógłby go zapomnieć. Milcząc spoglądała w stronę powozu, gdzie stała Deirdre, której sylwetkę zasłaniał Aluinn MacKail. Góral wdział swój czarno - złoty surdut, podobnie jak Iain Cameron, i obaj naciągnęli na czoło kapelusze z szerokim rondem, które ocieniały ich twarze. Mło­dzieniec szczególnie starł się ukryć siniaki na złamanym nosie.

- Wyglądają na służących tak samo, jak ja - najeżyła się Catherine. Cameron zadumał się, po chwili blady uśmiech wykrzywił jego usta.

Prędko pochylił się nad Catherine, chcąc nakryć jej usta swoimi i stłu­mić protest dziewczyny, a jednocześnie przesunął się, by przygwoździć ją własnym ciałem. Koronkowe halki Catherine z szelestem zadarły się do góry. Dziewczyna próbowała zrzucić z siebie Camerona, ale on uda­remnił jej wysiłki, naciskając ręką na jej tchawicę. Spojrzała na niego, a wtedy zdecydowanym ruchem przywarł do jej warg. Zuchwale przeci­snął język przez barierę zębów, śmiało penetrując najdalsze zakamarki jej ust. Zmusił ją do uległości, nie miała wyboru, ale złość, którą w ciągu ostatnich kilku dni pracowicie trzymała w ryzach, gwałtownie doszła do głosu i Catherine postanowiła, że tym razem Cameron nie zabawi się jej kosztem.

Z lekkim, przebiegłym westchnieniem szerzej rozsunęła wargi i uda­wała, że mięknie pod wpływem jego pełnych wigoru karesów. Przesu­nęła ręce do góry i objęła nimi barki mężczyzny, z rozmysłem wkręcając palce w jego gęste, lśniące włosy. Zaczęła odwzajemniać pocałunki. Wysiłki jej języka konkurowały z wyczynami języka Camerona, a jej usta były tak samo energiczne i wymagające jak jego.

Spodziewała się, że mężczyzna ostrożnie się wycofa, i stało się tak, jak oczekiwała, ale jej ostre, wpijające mu się w skórę na głowie pa­znokcie skutecznie - i boleśnie - powstrzymywały odwrót. Catherine ze złośliwą rozkoszą wbiła zęby w mięsisty język mężczyzny, a kiedy z je­go gardła wyrwał się zduszony okrzyk, miała ochotę głośno się roze­śmiać.

Jej zadowolenie nie trwało jednak długo, bo chwilę później dłoń Camerona ześlizgnęła się po jej karku i bezwstydnie nakryła jej krągłą pierś. Ponieważ w powozie było gorąco i nikt ważny nie mógł raczej jej zobaczyć ani w najlepszym, ani w najgorszym stroju, nabrała przyzwy­czajenia, by nie sznurować się w niewygodny, ciasny gorset i usztywniacz na brzuch. Zatem dłoniom Camerona dostępu do jej ciała broniła tylko cienka warstwa materiału. Catherine, wstrząśnięta niespodziewa­nym atakiem, ponowiła wysiłki, by się wyrwać z objęć mężczyzny. A on śmiał się i mocno przygniatał ją własnym ciężarem, więc wijąc się pod nim naśladowała zapamiętałą niecierpliwość gwałtownych ruchów pod­czas stosunku.

Dochodzące od strony powozu ostrzegawcze kaszlnięcie położyło nagły kres ich współzawodnictwu. Alexander zakończył szturm na usta Catherine i podniósł rękę, osłaniając oczy przed oślepiającymi promie­niami słońca, po czym odwrócił się i spojrzał na drogę. Ośmiu jeźdźców ściągnęło koniom cugle i zatrzymało się w pobliżu. Dwaj z nich właśnie zsiadali.

- Dobry Boże! - przemówił z najlepszym akcentem londyńskich wyższych sfer Cameron, udając zaskoczenie. - Ludzie, skąd się, do li­cha, wzięliście?

Wyższy i bardziej krzepki z dwóch mężczyzn wlepił oczy w szczu­płą łydkę Catherine wystającą spod zmiętej halki.

- Mieliśmy państwa zapytać o to samo. Na tych drogach niezbyt często widuje się okazałe powozy.

Alexander podniósł się i wyciągnął rękę, pomagając wstać Catherine. Ona wolniej wracała do przytomności. Po jego brutalnym ataku pul­sowały jej wargi, a piersi mrowiły, jakby cała skóra nagle się skurczyła. Czuła na sobie gorące spojrzenia górali, a kiedy jej ręka niespokojnie powędrowała do szyi, zrozumiała dlaczego. W pewnym momencie po omacku Cameron poluzował sznurówki stanika jej sukni. Bez podpinki z klejonego płótna, spod nieusztywnionej sukni wystawało więcej mięk­kiego, białego ciała, niż byłoby to do przyjęcia w domu publicznym. Obaj strażnicy wpatrywali się w nią pożądliwie. Mężczyźni siedzący na koniach też wyciągali szyje i gapili się z szeroko otwartymi ustami.

Cameron niezbyt delikatnie ścisnął nadgarstek Catherine, co spra­wiło, że na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech.

Małe oczka sierżanta przypominały oczy fretki. Kiedy przebiegł po niej spojrzeniem, Catherine z trudem opanowała dreszcz odrazy. Nie podobał jej się wygląd żadnego z tych strażników. Byli nieogoleni i nie­chlujni. Ich kurty pokrywała warstwa brudu, włosy błyszczały od tłusz­czu, ręce mieli czarne i szorstkie jak kora drzewa. Przypomniało się jej ostrzeżenie Camerona i na myśl o tym, że te ręce mogłyby ją ciągnąć i szarpać, mogłyby dotykać jej ciała, ogarnął ją wstręt.

- Złodzieje i rebelianci - mówił Alex, dotykając czoła elegancką koronkową chusteczką. - Śmiem twierdzić, że warunki w tym kraju po­garszają się z każdą godziną. Londyn, moja droga, wyraźnie wzywa nas do domu.

Sierżant skinął głową.

- Więc słyszeli państwo plotki? Plotki?

Parsknął głośno rubasznym śmiechem i walnął swojego towarzysza pod żebro. W odpowiedzi kapral niewyraźnie uniósł kąciki ust w zło­wieszczym uśmiechu, bo jego uwagę rozpraszały głęboki dekolt Cathe­rine i bogato wyglądający powóz z bagażnikiem pełnym kufrów.

- Co za skończony głupiec - mruknął po szkocku. - Przyjechał aż z Glasgow bez eskorty?

Obaj mężczyźni patrzyli na twarz Camerona, aby sprawdzić, czy zrozumiał, lecz Alex właśnie otrzepywał koronkową chusteczką kurz z rękawa, marszcząc brwi na widok plamki błota.

To broń dżentelmenów, prawda? Wzmacnia mięśnie górnych partii ciała.

Sierżant uśmiechnął się blado, gdy Cameron zgiął biceps, aby zilu­strować swoje słowa. Nawet Catherine wpatrywała się w niego w zdu­mieniu; tak przekonywająco przekształcił się w bufona, że dwaj górale otwarcie okazywali mu pogardę, wymieniając pod nosem kolejną uwa­gę po szkocku.

Catherine coraz wyraźniej zdawała sobie sprawę, że mężczyźni na koniach między sobą szepczą o czymś ponuro. Gestykulując, spoglądali to na nią, to na Deirdre, jakby ciągnęli losy, kto będzie pierwszy w kolej­ce. Jedni przygotowywali się do zsiadania, inni bokiem przesuwali ko­nie bliżej powozu i odpinali miecze i muszkiety.

Cameron wydawał się beztrosko nieświadomy niebezpieczeństwa.

- To bardzo uprzejmie z waszej strony, przyjaciele, ale nie możemy odciągać was od obowiązków.

Sierżant klasnął tłustą dłonią o krótkich palcach w rękojeść zatknię­tego za pasem pistoletu.

Sierżant roześmiał się i wyciągnął pistolet zza pasa. Chwilę później broń wypadła mu z ręki, wyrzucona w powietrze uderzeniem ołowianej kuli, która przeszyła owłosiony nadgarstek. Zabrzmiały kolejne strzały i jeden ze strażników, znajdujący się najbliżej powozu, zaczął krzyczeć i osuwać się z siodła. Aluinn MacKail odrzucił pistolety i spod osłonię­tego daszkiem bagażnika wyciągnął szablę.

Alex błyskawicznym ruchem obrócił Catherine i odsunął ją od żoł­nierzy, popychając w kierunku drzew z taką siłą, że upadła. Sięgnął po własne pistolety i znowu obrócił się w miejscu, a jego kule rozerwały szyję kaprala w chwili, gdy wykrzykiwał rozkaz ataku.

Iain Cameron przykląkł i wydobył swoje pistolety z koszyka zja­dłem. Z dwóch wystrzelonych przez niego pocisków jeden trafił czło­wieka z Argyle w bark, aż odrzuciło go w siodle do tyłu i upuścił trzy­many w ręku muszkiet, który natychmiast złapał Aluinn. Druga ołowiana kula odbiła się rykoszetem od głazu, po czym upadła na suchą ziemię zaledwie kilka centymetrów od miejsca, gdzie Alex chwycił muszkiet kaprala i właśnie celował w Szkota ładującego broń.

Rozdzierający krzyk Deirdre ostrzegł McKaila, gdy tuż nad jego gło­wą jakiś żołnierz zamachnął się pałaszem. Stal ześlizgnęła się po karku i ramieniu, zdołała tylko przeciąć złoty galon na rękawie, ale tańczący zad konia mocno popchnął Aluinna, który upuścił muszkiet i boleśnie uderzył bokiem w koło powozu. Deirdre wyskoczyła z karety, żołnierz bowiem znów skierował konia do ataku, ale zanim zdążyła chwycić upuszczony przez Aluinna muszkiet, strażnik zataczając się wypadł z sio­dła, przyciskając dłonie do rozerwanej, obficie krwawiącej piersi.

Alex zdjął ręce z Brown Bess i chwycił karabin za lufę, gdyż do­strzegł, że już zbliża się do niego kolejny jeździec. Używając muszkietu jak maczugi, potężnym uderzeniem wytrącił pałasz z ręki strażnika, aż spłoszony koń uciekł w stronę powozu. Wciąż lekko oszołomiony, nie całkiem odzyskawszy równowagę, MacKail zobaczył, że prosto na nie­go pędzi koń i jeździec, a jednocześnie dostrzegł, że Deirdre wysuwa się zza bagażnika i podnosi ciężki muszkiet, szykując się do strzału. Odrzut pchnął ją do tyłu, zatoczyła się w dławiącym obłoku dymu, gdy usłysza­ła ostrzegawczy krzyk Aluina. Z przeciwnej strony, pochylając się w sio­dle, szarżował kolejny żołnierz. Już sięgał ręką do szyi Deirdre, gdy Alu­inn rzucił się na konia i zdołał mocno pochwycić dłonią kilt jeźdźca. Własnym ciężarem ściągnął strażnika z siodła i obaj zwalili się na zie­mię, biorąc się za bary. Pomiędzy nimi tkwił pistolet z odwiedzionym kurkiem.

Czystym i szybkim cięciem szabli Alex litościwie wysłał na tamten świat ostatniego z atakujących. Właśnie wyciągał ostrze z jego wnętrz­ności, kiedy sierżant, przyciskając do piersi zakrwawioną i poszarpaną dłoń, pchnął go rapierem w plecy. Jednak koniuszek rapiera łukiem mi­nął szerokie barki, odcinając kawałek małżowiny usznej. Obróciwszy się, Alex sięgnął do swojego skórzanego buta. Szybkim ruchem wydo­był sztylet, który zalśnił w powietrzu i zagłębił się u nasady szyi sier­żanta.

Wąskie oczy strażnika otwarły się szeroko, a owłosione palce ści­snęły białą, kościaną rękojeść noża wystającą z uszkodzonej tchawicy. Sierżant zrobił kilka chwiejnych kroków do tyłu, zaplątał się stopą w róg piknikowego koca i runął w bok, prosto na Catherine. Dziewczyna wrzasnęła przeraźliwie i usiłowała się uwolnić, ale ranny był zbyt ciężki. Krew z rozerwanej szyi trysnęła na jej spódnicę, Catherine krzyczała coraz głośniej, zatykając uszy, aby nie słyszeć przyprawiającego o mdło­ści syku i bulgotu powietrza wydobywającego się z przedziurawionej tchawicy.

Alex szybko wyciągnął dziewczynę spod drgającego ciała. Ukryła twarz w ramionach Camerona, przywarła do niego i nie odsunęła się nawet wówczas, gdy zaniósłszy ją daleko od miejsca rzezi, posadził nad strumieniem.

- Nic ci się nie stało - zapewniał, dotykając jej łydek, kostek i ko­lan, by zorientować się, czy nie ma złamanej kości lub zwichniętego stawu. - Catherine... już w porządku. Wszystko skończone.

Gdy spojrzała tępo w jego twarz, zobaczyła krew spływającą z prze­ciętego ucha. Z cichym westchnieniem wzniosła oczy białkami do góry, jej rzęsy zatrzepotały, powieki opadły i niczym miękki, słaby, ciepły tłumoczek padła w jego ramiona.

Cameron zaklął pod nosem i złożył ją delikatnie na brzegu strumie­nia. Usłyszawszy krzyk i odgłos biegnących stóp, wstał, gotów do wal­ki, ale okazało się, że to nie wróg, tylko Iain.

- Nie mogłem go zatrzymać! Znalazł się poza zasięgiem strzału, zanim zdążyłem przeładować broń!

Alex wyprostował się i spojrzawszy w dal, dostrzegł odjeżdżające­go galopem jeźdźca. Spojrzał na Shadowa. Wiedział, że ogier zdołałby dogonić uciekającego milicjanta, ale pościg wymagał czasu. Rozsądniej będzie jak najszybciej oddalić się z miejsca bitwy.

- Dawno nie będzie po nim śladu, zanim ktoś zdoła go dopaść. Aluinn.... Gdzie, do diabła, jest Aluinn?

W czerwonym pyle drogi leżały dwa splecione ze sobą ciała, oba obficie pokryte krwią. Tylko jeden z rannych przejawiało jakieś oznaki życia. Kiedy Alex i Iain nadbiegli, MacKail z pomocą Deirdre usiłował podnieść się na kolana. Dłoń przyciskał do rany na ramieniu; po twarzy spływał mu strumieniami pot, zęby miał ściśnięte z bólu. Alex pomógł opuścić go na stopień powozu, następnie szybko zbadał miejsce wlotu i wylotu kuli. Blada i wstrząśnięta Deirdre stała z boku, drąc długie pasy ze swojej bawełnianej halki, aby zrobić z nich opatrunek. Mimo ucisku, jaki zastosował Alex, tampon niemal natychmiast przesiąkł krwią. Dziew­czyna zagryzła wargi.

- Aby to zatamować, potrzebny jest szybko lekarz. Alex odwrócił głowę i krzyknął:

Deirdre podniosła wzrok i krew odpłynęła z jej twarzy, nagle posza­rzałej.

Panna Catherine?

Aluinn potrząsnął głową, chcąc odzyskać jasność myślenia. Usiło­wał powstrzymać mdłości. - Nie wiem. Coś... Alex słuchał z wytężoną uwagą.

O co chodzi? Aluin spojrzał na niego zamglonymi szarymi oczami.

- Jak na człowieka, który, jak obaj widzieliśmy, dla wprawy strzela do wróbli w locie... Iain dwa razy chybił, strzelając do celu na wprost.

Alex po krótkiej chwili pojął, co Aluinn ma na myśli.

- Wszystko stało się tak szybko, może nie był...

- Chcę powiedzieć, że kula, która przeszyła mój bark, pochodzi z jego muszkietu.

Alex zacisnął szczęki. Wiedział, że Aluinn od początku nie lubił Iaina i wcale mu nie ufał. Chłopak był lekkomyślny i zarozumiały. Alex przypisywał te cechy młodości. Ostatnie oskarżenie było jednak znacznie poważniejsze; mimo braku sympatii Aluinn nie rzucałby go bez namysłu. Szelest czarnej gabardyny przypomniał mężczyznom, że jest jeszcze jeden świadek tego zdarzenia. Obaj więc spojrzeli na Deirdre pytająco.

Wycelował muszkiet w Deirdre, lecz Alex przesunął się w bok, sta­jąc przed przerażoną służącą.

- Zakładam, że spór toczy się między tobą a nami, chłopcze. Po­zwól kobietom odejść, a my przedyskutujemy sprawę.

Iain uśmiechnął się chłodno.

- Tak. Gordon Ross Campbell z Dundoon, do usług. Jak się okaza­ło, wystarczająco podobny do prawdziwego Iaina Camerona z Glengarron, aby nas wziąć za braci. Tak podobny, że nawet nie podejrzewaliście zamiany.

Twarz Aleksa pozostawała niewzruszona, tylko mała żyłka pulso­wała na jego skroni. Zestarzał się. Albo zrobił się niedbały. Przyjął chłopca na słowo, ponieważ oczekiwali go i ponieważ miał przy sobie listy od Donalda. Nie wziął pod uwagę, że listy mogły zostać przechwycone, a kurier podmieniony. Po prostu tak bardzo pragnął wrócić do domu...

Alex z ogromnym wysiłkiem zapanował nad falą piekącego gnie­wu.

Stojąca za nim Catherine gwałtownie wypuściła powietrze z płuc i z całej siły machnęła ciężką kolbą muszkietu. Gdy odzyskawszy przy­tomność, wracała znad strumienia, najpierw była zbyt oszołomiona, żeby dostrzec broń w rękach Campbella, czy uświadomić sobie, co się dzieje. Miała zamiar nawet wołać, myśląc, że ją porzucono, ale krzyk zamarł jej na ustach, kiedy za szerokimi plecami Camerona ujrzała Deirdre, która gwałtownie gestykulując, próbowała ją ostrzec.

Pokojówka machała rękami, usiłując ją skłonić do odejścia, i Catheri­ne przez dłuższą chwilę walczyła z pokusą, by to uczynić. Jednak schyliła się i z jeszcze ciepłych dłoni martwego milicjanta wyjęła muszkiet. Kara­bin był nienabity, ale nawet gdyby znalazła proch i kulę, nie było czasu, żeby go naładować. Więc mimo że serce podeszło jej do gardła, podkradła się z tyłu do Campbella i z wysiłkiem uniosła w górę broń. Deirdre pa­trzyła na to wszystko z przerażeniem. Tylko Alexander Cameron zacho­wał zimną krew, starając się zająć młodego Judasza rozmową.

Mimo wszystko jednak Gordon Ross Campbell w ostatniej chwili uchylił się, widać jakiś instynkt ostrzegł go przed niebezpieczeństwem. Pociągnął za spust muszkietu w tej samej chwili, w której płaska strona orzechowej kolby uderzyła go w policzek i rozdarła skórę od oka do ucha. Alex rzucił się naprzód. Chwycił lufę muszkietu Campbella i odepchnął ją w bok, ułamek sekundy wcześniej, nim broń wypaliła, tak więc po­cisk wyleciał w powietrze, nie czyniąc nikomu krzywdy. Cameron wy­szarpnął karabin z ręki młodzieńca i pociągnął chłopaka do siebie, zaci­śniętą pięścią wymierzając mu potężny cios. Trzasnęła zgruchotana kość. Kolejne straszliwe uderzenie zwaliło Campbella z nóg. Był całkiem oszo­łomiony, gdy trzeci cios wybił mu zęby.

Twarz Campbella w jednej chwili zalała się krwią, a zdruzgotany nos zmienił się w bezkształtną masę. Uniósł ręce, usiłując odparować kolejne ciosy, ale miał tylko tyle siły i przytomności, by wymachiwać pięściami, osłaniając się przed potężnymi ciosami napastnika, który ude­rzał raz z lewej strony, raz prawej, potem znowu z lewej...

Zachwiał się i upadł, ale Cameron podniósł go znowu, po czym ob­rócił i podparł, żeby stał prosto podczas następnej serii ciosów.

Catherine dotychczas myślała, że nie istnieją straszliwsze okropno­ści niż masakra, jakiej była świadkiem zaledwie kilka minut temu. Widząc zimną, morderczą furię w oczach Camerona, patrząc jak powoli, z rozmysłem tłucze inną ludzką istotę na śmierć, nie było w stanie tego znieść. Rzuciła się na jego wzniesione ramię, chwytając dłońmi zakrwa­wioną pięść, aby powstrzymać go od kolejnego ciosu.

Alex burknął coś opryskliwie i byłby ją odepchnął na bok bez skru­pułów, gdyby nie łzy w oczach Catherine. Zaskoczyły go, ponieważ jej litość nie była przeznaczona dla Gordona Rossa Campbella, ale dla nie­go, w takim postępku bowiem widziała utratę człowieczeństwa.

- Proszę - rzekła błagalnie, palcami wpijając się w jego rękę. - Pro­szę cię, Aleksie, puść go. Nie jest tego wart.

Powoli opuścił pięść, jednocześnie zwalniając uchwyt na koszuli Campbella. Pod chłopakiem ugięły się nogi. Zwalił się ciężko na koło powozu, a przy każdym mozolnym oddechu krew tryskała mu z ust.

Catherine z ogromną ulgą padła na pierś Aleksa. Była tak słaba, że nie myśląc, co robi, oplotła go ramionami i schowała twarz w jego obję­ciach.

Deirdre, która podczas tej demonstracji przemocy nie ośmieliła się poruszyć ani nawet oddychać, upadła na kolana obok Aluinna MacKaila i kryjąc twarz w dłoniach, zaczęła szlochać.

- Zdaje się, że powiedziałem, że ma pani pochylić głowę i uciekać.

Catherine poruszyła się i odsunęła niechętnie policzek od krzepią­cego ramienia Camerona. Straszliwa wściekłość zniknęła z jego twarzy, a oczy... jego oczy były ciemne i głębokie jak ocean. Głębokie, ciepłe, bezpieczne...

Alex doskonale zdawał sobie sprawę, jak łatwo było w tym mo­mencie zranić Catherine, był również świadom reakcji własnego ciała na tę jej kruchość. Każdy rys jej twarzy wyraźnie wyrażał samotność i niepewność. Gorąco pragnął znowu wziąć ją w ramiona i zapewnić, że dopóki tam pozostanie, nic jej nigdy nie zrani ani nie przerazi. Tyl­ko raz w życiu czuł równie silną potrzebę, by kogoś ochraniać, ale wówczas tak tragicznie nie dotrzymał swojej obietnicy, że na wspo­mnienie owej chwili serce mu stwardniało i łagodnie odsunął od sie­bie Catherine.

- Musimy się spieszyć - wyjaśnił, unikając jej wzroku. - Niech pani idzie z Deirdre nabrać wody ze strumienia, a ja tymczasem zajmę się powozem.

Catherine zmusiła się, by spojrzeć na bezwładne ciało Campbella. Co z nim? Co z... nimi? - dodała, myśląc także o innych pokry­tych krwią ciałach, leżących w promieniach palącego słońca.

- Jeśli o mnie chodzi, Campbell może się udławić własną krwią. A co do tamtych... gdy ich towarzysz sprowadzi pomoc z fortu, może zatrzymają się, by ich pochować. Jeśli tak postąpią, będziemy mieli szczę­ście, dzięki temu bowiem zyskamy na czasie.

Chłód w jego głosie sprawił, że Catherine zadrżała. Nie protestowa­ła, kiedy Deirdre pociągnęła ją za rękę, lecz zanim ukryły się w cieniu drzew, raz jeszcze spojrzała przez ramię.

Twarz Aleksa, który właśnie odpinał kufry z bagażnika powozu, po­ciemniała z oburzenia.

- Wątpię, czy Annie widziałaby to w ten sposób.

Dwa ciężkie kufry, jeden po drugim, z hukiem spadły na ziemię.

Alex gniewnie spojrzał na Gordona Rossa Campbella.

- Bogiem a prawdą - czy w to uwierzysz, czy nie - już dawno po­zbyłem się obsesji Malcolma Campbella. Zasłużył na piekło piętnaście lat temu. Jeśli dzięki mnie prędzej przebędzie tę drogę, płomienie nie będą ani trochę gorętsze. - Przerwał i obejrzał zdartą skórę na kostkach palców. - Nie twierdzę, że nie wyświadczyłbym temu sukinsynowi ma­łej przysługi, gdyby dawno temu wypełzł ze swojej szczurzej nory. Jeśli jednak sądzisz, że wybrałem się, by na niego polować... nie. Nie dlatego wróciłem.

- Możesz zrobić coś więcej - westchnął Aluinn - jeśli to, co po­wiedział Iain, czyli Campbell, jest prawdą. Że po drugiej stronie rzeki Spean czatuje na nas dwudziestu ludzi. - Ponurym wzrokiem obrzucił leżące ciała. - Sądzę, że to raczej wyklucza, iż zboczymy z drogi i poje­dziemy do Fort William?

Alex w odpowiedzi zaklął siarczyście i spod siedzenia stangreta wyciągnął sakwę z prochem i nabojami. Pozbierał muszkiety i pistolety żołnierzy, najlepsze wręczył Aluinnowi, resztę zaś wrzucił do przepaści.

Kiedy wrócił, Aluinn opierał się o drzwi powozu, a jego twarz była szara i błyszcząca od potu. Ładowanie strzelb i sypanie prochu na pa­newki wyczerpało jego ostatnie siły.

Alex zawahał się, rozważając, czy powinien się rozwodzić nad po­tencjalnymi niebezpieczeństwami, które im groziły nie tylko ze strony strażników, ale także ludzi Gordona Rossa. Spojrzenie w wyraziste, piwne oczy pokojówki przypomniało mu, że była świadkiem, jak Campbell mówił o pułapce. Wyczytał z nich również, że nie należy przerażać Ca­therine bardziej niż to konieczne.

Lekko skinął głową, potwierdzając, że zrozumiał jej niewypowie­dzianą prośbę.

Jedno spojrzenie na woskową twarz Aluinna wystarczyło Aleksowi, by pojął, że nie ma wielkiego wyboru.

- Bardzo dobrze, panno 0'Shea. Jeśli chcesz wziąć lejce, dołożę wszelkich starań, żebyśmy się nie wysypali.

- W rzeczy samej, łaskawy panie, z największą ochotą zrobię wszyst­ko co w mojej mocy, by jak najszybciej zabrać swoją panią i razem z nią wyjechać z tego przeklętego kraju, jak najdalej od takich jak pan. - Spoj­rzała Aleksowi prosto w oczy. - Jedziesz, łaskawy panie, ze śmiercią na ramieniu, a to nie czyni cię miłym towarzyszem podróży.

11

Zjeżdżali ze stromizny bardzo powoli, lecz i tak wszystkim ze strachu jeżyły się włosy na głowie. Koła ślizgały się i podskakiwały na spadzi­stej , brukowanej tłuczonym piaskowcem drodze. Pasażerowie, z całych sił napinając mięśnie, kurczowo trzymali się siedzeń, kiedy rzucało nimi na wszystkie strony. Catherine przypadło w udziale zadanie utrzymania Aluinna MacKaila w możliwie stabilnej pozycji. Cameron przymoco­wał mu bandażem do ran grube poduszki, żeby zatamować upływ krwi, ale nie było sposobu na ból powodowany nieustannymi wstrząsami. MacKail niemal natychmiast stracił przytomność, co spotęgowało nie­pokój Catherine. Nigdy dotąd żaden człowiek nie umarł jej w ramio­nach, nigdy nie widziała tak gwałtownego pogorszenia się stanu zdro­wia, jakiego była świadkiem teraz, gdy skóra rannego zmieniła barwę z bladej na popielatą.

Nad głową słyszała ochrypły baryton Camerona, na przemian wy­krzykujący słowa zachęty w stronę Deirdre i rzucający ostre rozkazy koniom. Pokojówka bez wątpienia była przerażona, odpowiadała bo­wiem piskliwym i łamiącym się głosem, który działał Carherine na ner­wy jak zgrzyt pękającego szkła.

Kiedy zjechali na dno doliny, Cameron zatrzymał się, by sprawdzić stan MacKaila, który do tego czasu całkowicie stracił przytomność. Kazał Deirdre odłożyć lejce i przesiąść się do Catherine do powozu. Po króciut­kim postoju popędził konie batem, tak że ruszyli z dużą prędkością, skrę­cając z głównego szlaku na wschód i przecinając trawiaste dno doliny.

Największą troską Camerona był pogarszający się stan Aluinna. Stra­cił bardzo dużo krwi. Gdyby przejechali Wysokim Mostem, spinającym brzegi rzeki Spean, najdalej za godzinę znaleźliby się na ziemi Camero­nów. Jeśli jednak czaili się tam ludzie Campbella, musieli ich okrążyć, a w tym celu trzeba było skierować się daleko na wschód i przeciąć rze­kę w miejscu, gdzie łączyła się z dopływami zasilającymi Loch Lochy - od piętnastu do trzydziestu kilometrów objazdu po szlakach, które nie były przeznaczone dla eleganckiego powozu. Kolejnym powodem do zmartwienia był stan samego powozu. U podnóża stromizny Cameron zauważył pęknięcie tylnej osi. Nie mieli ze sobą żadnych części zamien­nych i jeśli oś pęknie, znajdą się w jeszcze większych tarapatach.

Godziny wlokły się niemiłosiernie. Alex rzadko zarządzał postoje, aby mogli odpocząć i napoić słabnące konie. Zwierzęta najwyraźniej cierpiały tak samo jak ludzie; ich lśniącą sierść pokryła słona piana, boki drżały, a przy wędzidłach pyski były poszarpane do żywego. Tylko Shadow wydawał się nie zmieniony. Bez wysiłku cwałował za powozem, wysoko unosząc czarną jak węgiel głowę i wyginając ogon w łuk jak jedwabisty wachlarz.

- Marnuje pan te biedne zwierzęta - mruknęła Catherine z przy­gnębieniem, patrząc jak Alex poi głośno dyszący zaprzęg. - Nie powin­ny ciągnąć tego powozu przez dziesięć godzin, a tym bardziej nie przez dziesięć dni bez odpoczynku. Czy musi je pan tak eksploatować?

Alex pogłaskał każdy aksamitny łeb, oszczędnie pozwalając zwierzę­tom napić się z płóciennego wiadra. Oczywiście, że miała rację. Za bardzo eksploatował konie. Za bardzo przemęczał każdego. Ale na samą myśl o tym, co ich czekało, znów z troską zmarszczył czoło. Przyglądał się otaczającemu ich ze wszystkich stron lasowi, zastygłemu w pełnym grozy bezruchu. Przez ostatnią godzinę albo wspinali się na wysokie wzgórza, albo je okrążali. Cienie powoli gęstniały, w powietrzu unosiła się mgła.

Spodziewał się ujrzeć na jej twarzy oburzenie i pogardę, ale nic ta­kiego się nie pojawiło. Wydawało się, że przyjęła to stwierdzenie spo­kojnie, prawie z humorem, choć nieco wymuszonym.

Kąciki ust Camerona uniosły się w uśmiechu, a jego podziw dla hartu ducha Catherine zdecydowanie wzrósł.

Catherine nie podzielała jego optymizmu.

- Jeśli nie ma pan pojęcia, gdzie jesteśmy, proszę mi powiedzieć, skąd pan wie, gdzie szukać rzeki?

Gwizdnął na ogiera, a kiedy Shadow pojawił się u jego boku, wsko­czył na siodło.

Alex przyjrzał się Catherine i serce w jakiś szczególny sposób zało­motało mu w piersi. Stalowe szpilki wysunęły się z jej włosów, które teraz spływały niedbale na ramiona jak rozlane złoto. Skórę miała bladą, ale na tle ciemnej zieleni lasu i błękitnobiałej mgły wyglądała świetli­ście, promiennie, z tymi wielkimi oczami i miękkimi, wydatnymi usta­mi. Jej spódnica była podarta, poplamiona krwią i błotem, i Alex nie mógł się powstrzymać od porównania tej istoty z wyniosłą, władczą zło­śnicą, która kazała mu opuścić las należący do jej ojca, zanim każe go aresztować za kłusownictwo.

Zamiast odpowiedzieć na jej pytanie, pochylił się i ujął ją pod bro­dę, przechylając jej usta ku swoim. Pocałował ją głęboko, rzetelnie, a kie­dy ją puścił, w lśniących oczach dziewczyny malowało się zmieszanie wynikające nie tylko z tego, że odjeżdżał.

Na jego usta powrócił słaby uśmiech.

- Słowo honoru.

Popędził ogiera do szybkiego kłusa i po chwili zniknął za zakrętem zarośniętej ścieżki. Catherine przypomniała sobie, gdzie jest, słuchając dźwięku słabnących uderzeń kopyt o ziemię, zanim zlały się z szelestem wiatru nad głową i szeptami otaczającego ją lasu. Podniosła rękę i przy­cisnęła palce do ust, wyobrażając sobie, że wciąż są ciepłe od pieszczoty Camerona. W rzeczy samej, całe jej ciało było ciepłe, a krew burzyła się od niejasnych uczuć.

Z jednej strony zaczynała doceniać jego siłę, śmiałość i pewność siebie, wszystko to, co na początku wydawało jej się arogancją i cyni­zmem. Przeciwnie, im więcej o nim wiedziała, tym więcej znajdowała powodów, by się go strzec, gdyby próbował wtargnąć w jej życie. Był niebezpieczny i nieprzewidywalny. Potrafił szybko znaleźć logiczne wyjaśnienie podważające oskarżenia o szpiegostwo; czy równie łatwo odsunął od siebie fakt, że ją porwał i zmusił, żeby wbrew woli towarzy­szyła mu do Szkocji? To, że był zdolny odebrać komuś życie, już nie ulegało wątpliwości... ale czy był mordercą? Gdyby nie stanęła mu na drodze, równie dobrze w gorączce chwili zatłukłby na śmierć Gordona Rossa Campbella... ale czyż nie każdy mężczyzna na jego miejscu zro­biłby to samo? Zdrada, podstęp i widmo śmierci z rąk Czarnej Straży sprawiły, że wszystkim krew kipiała w żyłach. Wielkie nieba, gdyby muszkiet był naładowany, ona sama mogła zabić Campbella.

Catherine westchnęła i po raz ostatni spojrzała na opustoszałą leśną ścieżkę, po czym wróciła do powozu. Alex powiedział, że znajdują się już na ziemi Cameronów i nie trzeba się obawiać milicji, niemniej jed­nak przeszły ją ciarki, gdy zauważyła, że las okrywa coraz głębszy mrok. Panno Catherine?

Szept Deirdre tak ją przestraszył, że aż się zatchnęła i błyskawicznie się odwróciła.

- Och, przepraszam panią, ale obawiam się, że z panem MacKailem jest coraz gorzej. Z każdą godziną jego czoło jest gorętsze, a nie mam czym go przemywać, bo zabrakło wody w wiadrze. Czy myśli pani, że gdzieś blisko jest jakiś potok?

Catherine raz jeszcze obrzuciła wzrokiem groźny, ciemny las, prze­konana, że lada moment zza morza paproci wynurzy się armia brud­nych, brodatych twarzy. Choć nie było wiatru, wszędzie dookoła trza­skały gałązki, kłóciły się ptaki, a rozłożyste konary kołysały się złowieszczo. Myśl o tym, by opuścić względnie bezpieczny szlak i udać się na poszukiwanie wody, wydawała jej się równie pociągająca, jak po­mysł zorganizowania pikniku w krypcie grobowej.

Jak Cameron mógł ich tak zostawić? Najlepszy - i chyba jedyny - przyjaciel na świecie powoli wykrwawia się na śmierć. Czy nic go to nie obchodzi?

Co więcej, nie widziała żadnych ogrodzeń czy żywopłotów, żad­nych słupków, które oznaczałyby granicę ziemi Cameronów. Co będzie, jeśli ktoś ich śledził, gdy wjeżdżali do lasu? Dwie mówiące po angielsku kobiety w ozdobnym angielskim powozie, zagubione w sercu gór, które przypuszczalnie roiły się od krwiożerczych jakobickich rebeliantów...

- Miłościwy Boże - mruknęła. - Czy nie mógł chociaż sprawdzić zapasów wody, zanim nas opuścił?

Deirdre wystawiła głowę przez okno powozu.

Catherine odrzuciła zarówno radę, jak i propozycję służącej z na­chmurzoną miną. Zaczęłaby krzyczeć, gdyby musiała choćby minutę dłużej niż to konieczne siedzieć w dusznym powozie czując, jak jej się zbiera na wymioty z powodu mdlącego, słodkiego odoru potu i krwi.

- Nie, ja pójdę. Gdzieś w pobliżu musi być jakieś źródło; słyszę je.

Deirdre wręczyła jej płócienne wiadro. Dała jej także jedną z nałado­wanych góralskich strzelb, którą Cameron odebrał martwym strażnikom. Catherine tak mocno przygryzła wargę, że poczuła smak krwi.

- Może zobaczy pani zająca lub przepiórkę - powiedziała beztro­sko Deirdre. - Jestem bardzo głodna.

Catherine uśmiechnęła się blado, widząc, że pokojówka pragnie ją uspokoić.

- Zaraz wrócę. Jeśli w międzyczasie pojawi się ten wstrętny łobuz, powiedz mu, że chciałybyśmy rozpalić ogień. Spróbuję znaleźć jakieś nagietki lub portulaki do podwieczorku; nam wszystkim dobrze by zro­biło coś gorącego.

Ruszyła prosto na zachód i zaczęła się wspinać po pochyłości w gó­rę, brnąc przez splątane zarośla. Co kilka kroków zatrzymywała się i oglą­dała za siebie na powóz, żeby mieć pewność, że nie zniknął, pozosta­wiając ją na pastwę przerażających fantazji. Starała się także nadsłuchiwać szumu potoku. Słyszała go tym wyraźniej, im wyżej się wspięła. Came­ron nie wydawał się zbytnio przejęty brakiem zapasów wody - prawdo­podobnie miał ku temu powody, wyglądało bowiem na to, że z okolicz­nych wzgórz spływa wiele strumieni.

Kiedy znalazła się wyżej, cisza lasu otuliła ją jak całun. Powietrze stawało się coraz chłodniejsze, mimo to czuła, że ma wilgotne czoło, a pomiędzy jej piersiami spływa pot. Zatrzymała się, żeby złapać od­dech, ale za ścianą przesiąkniętej mgłą zieleni już nie dostrzegła powo­zu. Kusiło ją, żeby obrócić się na pięcie i popędzić z powrotem w dół, ale jej uwagę przykuł dochodzący z prawej strony wyraźny odgłos pły­nącej wody. Szybko przedostała się przez ostatnią sięgającą do kolan ścianę paproci i znalazła źródło. Z maleńkiej szczeliny pomiędzy dwo­ma głazami tryskała cienka, czysta strużka. Przypominała zrobioną przez człowieka fontannę, woda bowiem zbierała się w płytkim basenie wy­żłobionym w granicie, po czym przelewała się przez jego krawędź i wy­pływała, wsiąkając w czarną, gąbczastą ziemię.

Catherine ze znużeniem uklękła obok małego zbiornika, położyła karabin i wiadro na mchu. Nabrała w stulone dłonie trochę chłodnej wody i obmyła nią twarz i szyję, pozwalając jej spłynąć po staniku suk­ni. Odsunęła ubłoconą i miękką koronkę mankietów i zmyła brud z dło­ni i ramion, po czym zaczęła się zastanawiać nad ściągnięciem poń­czoch i wymoczeniem obolałych nóg. Jednak sumienie przypomniało jej o czekającym na pomoc, słabym, gorączkującym mężczyźnie. Kie­dy odwróciła się, by sięgnąć po wiadro, z przerażenia zamarła w bez­ruchu.

Zaledwie kilka centymetrów od jej rozpostartych palców widniały dwie stopy w prostackim obuwiu. Z nich wyrastały grube łydki, odziane w sięgające kościstych kolan wełniane pończochy, zdobne w kolorowe romby, które kończyły się tuż pod kościstymi kolanami. Owłosione, mu­skularne uda były odsłonięte na szerokość dłoni, resztę kryły fałdy tartanowej spódnicy. Była to obszerna, ułożona w fałdy szata, owijająca talię mężczyzny. Z jednej strony zostawiono kilka metrów tkaniny, której koniec zarzucono na ramię. Skórzany kaftan bez rękawów ciasno opi­nał muskularne ramiona skrzyżowane na krzepkiej piersi. Czarna jak węgiel broda, miejscami posiwiała jak wystrzępiony sznur, okalała twarz szorstką i posępną jak skała. Głowę mężczyzny zdobiła strzecha włosów zwieńczona wełnianym beretem, zawadiacko przechylonym pod całkowicie niestosownym kątem, z gałązką zielska wetkniętą w kokardę.

Catherine zakryła dłońmi usta, by stłumić krzyk. To był rebeliant! A więc wcale nie wydawało jej się, że ktoś naśladuje ptasie nawoływa­nia, i nie było tylko złudzeniem, że odkąd zeszła z drogi, ktoś obserwuje każdy jej krok! Obserwowało ją jeszcze czterech... pięciu... sześciu gó­rali, którzy teraz powoli wyłaniali się spomiędzy drzew.

Po raz drugi tego dnia, a więc po raz drugi w życiu Catherine Augustine Ashbrooke padła na ziemię bez czucia.

Alex, oddalając się od powozu, nie myślał ani o lesie, ani o poten­cjalnych niebezpieczeństwach, które mogły się kryć za gęstą ścianą zie­leni. Prześladował go widok pary fiołkowych oczu, które patrzyły za nim, dopóki nie zniknął za wzniesieniem.

Nic więc dziwnego, że nie zauważył dwudziestu uzbrojonych męż­czyzn przycupniętych po obu stronach szlaku, dopóki Shadow nie wje­chał pomiędzy nich. Kiedy się zorientował, było już za późno. Zewsząd otoczył go krąg błyszczących muszkietów. Gdy Alex sięgnął po swój pistolet, natychmiast odbezpieczono broń.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego - doszedł go z cienia chra­pliwy głos.

Alex spojrzał w tę stronę i zobaczył olbrzymiego górala opierające­go się niedbale o sękaty pień. Drzewo było wysokie i dorodne, ale w po­równaniu z potężnymi barkami mężczyzny wydawało się jakby mniej­sze. Miał on dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a robił wrażenie jeszcze wyższego z powodu lwiej grzywy słomkowych włosów, łączą­cej się z bujną brodą i spływającej na krzepkie ramiona jak królewski płaszcz. Małe oczka tego człowieka przypominały jastrzębia. Bystre spoj­rzenie taksowało wartość człowieka i wierzchowca.

Alex uważał, żeby wyraźnie trzymać ręce w polu widzenia i, poza pierwszą reakcją, nie wykonywał żadnych gwałtownych ruchów. Sha­dow stał, niczym statua z czarnego marmuru, nastawił uszu, a jego ciało drżało w oczekiwaniu na rozkazy.

- Zdaje się, że zapędziłeś się daleko od domu, Angolu - prychnął góral. Jego szyderczy wzrok przesuwał się po kosztownym surducie z brą­zowego aksamitu, ozdobionej koronkowymi mankietami płóciennej ko­szuli, suto wyszywanej atłasowej kamizelce i dopasowanych spodniach.

- Wyglądasz, jakbyś miał parę pensów do stracenia. Czyż nie ostrzegano cię, byś nie zapuszczał się samotnie w te okolice?

- Ostrzegano mnie jedynie - odrzekł spokojnie Alex - żebym pil­nował pleców przed zasadzką rebeliantów. Powiedziano mi, że wzgórza te najeżdża szczególnie prostacki klan, bezbożna zbieranina, znana pod nazwiskiem Cameron.

Rozległ się metaliczny zgrzyt odwodzonych kurków, lecz wielki góral powstrzymał swych ludzi gestem ręki.

- Widzę, że brakuje ci zdrowego rozsądku, Angolu. Powinieneś był słuchać dobrych rad.

Ostrożnym, rozważnym ruchem Cameron przerzucił nogę nad tyl­nym łękiem siodła i zeskoczył z konia.

- Rzadko słucham rad, o które nie proszę, a z pewnością nie przyj­muję ich od bękarta nazwiskiem Campbell.

Góral wyprostował się i przestał opierać się o drzewo. Spojrzał uważ­nie na strój Aleksa, zatrzymując wzrok na plamach zaschniętej krwi.

- Kim jesteś, Angolu. I jaki masz spór z Campbellami? Alex pogłaskał łeb Shadowa, żeby uspokoić zwierzę.

- Jeśli nie znasz odpowiedzi na żadne z tych pytań, Struanie MacSorleyu, zasługujesz na to, by spędzić resztę swego nędznego żywota na zbieraniu żołędzi w lesie.

Ogromny Szkot z groźną miną zbliżył się o krok.

- Masz także język jak osa. Jego brzmienie przypomina mi małego, złośliwego szczeniaka, któremu od czasu do czasu lubiłem przetrzepać skórę za to, że był cholernie za duży na swoje spodnie. Oddawał równie mocno, jak dostał, ale to było dawno temu, a słyszałem plotkę, że teraz złagodniał i pachnie słodko. I jest nadobny jak dziewczę.

Alex też postąpił krok do przodu.

W pobliżu Spean mieliśmy trochę kłopotów. Zamierzaliśmy przy­być prostą drogą, ale... to długa historia, poza tym zostawiłem tam ranne­go mężczyznę i dwie niewiasty.

Krzaczaste brwi ściągnęły się i miażdżący uścisk zelżał.

Alex zatoczył łuk i jechał dalej w milczeniu, zaniepokojony potwier­dzeniem wiadomości o powrocie księcia Karola do Szkocji. Nie było jednak czasu, by rozmyślać nad konsekwencjami tego zdarzenia. Przy kolejnym zakręcie natknęli się na powóz, a w nim tylko dwoje z trzech jego pasażerów. Miejsce pobytu trzeciej pasażerki ujawnił przeciągły, rozdzierający krzyk.

Odziany w tartan góral szybko się pochylił, chwytając Catherine, zanim upadła na ziemię.

Zaklął po szkocku, a kiedy usłyszał za sobą kroki dudniące po zbo­czu, zaklął jeszcze raz.

- Dziewka omdlała - rzekł, obracając się na pięcie. - Nie tknąłem jej. Po prostu padła bez ducha.

Alex rzucił się naprzód i ukląkł na jedno kolano.

- Nie ma się czym martwić. Nabiera w tym wprawy. Catherine? - Pogłaskał ją po policzku. - Catherine, słyszysz mnie? Nic ci się nie sta­ło. Jesteś wśród przyjaciół. Catherine...

Głowa jej opadła. Wciąż była oszołomiona, ale powoli zaczęła wra­cać do przytomności. Uniosła powieki, jednak dopiero po chwili zdołała rozpoznać rysy pochylającego się nad nią mężczyzny. Szerzej otworzyła oczy, a jej wargi rozchyliły się. Poderwała się z westchnieniem i rzuciła mu się w ramiona.

Nagle uświadomiła sobie, jak mocno się go trzyma, i zawahała się.

- Tak. Tak, oczywiście, że mogę stać.

Obejmując ją w talii opiekuńczym gestem, Cameron pomógł jej sta­nąć na nogi. Zachwiała się lekko i wsparła się na nim, niepewna, jak traktować ludzi, których nazwał przyjaciółmi. Nie wydawali się ani czyściejsi, ani mniej niebezpieczni niż żołnierze w spódnicach, których spo­tkali poprzednio.

- Czy jesteś pewien, że są tymi, za których się podają? - spytała szeptem. - Przecież myślałeś, że Iain jest twoim kuzynem.

Alex rzucił jej gniewne spojrzenie.

- Teraz widzę, że czujesz się lepiej. Jeśli tak, ruszajmy, dopóki jesz­cze zostało trochę światła dziennego.

W lesie zapadła taka cisza, że wydawało się, iż nawet mgła zastygła nieruchomo między drzewami. Alex chwycił Catherine za rękę, ale ostrze­żenie przyszło zbyt późno. Popełniła błąd, niepomna ciężkich, przyku­wających wzrok spojrzeń, które śledziły każde jej słowo.

- Jestem twoją żoną, o czym wciąż mi przypominasz. Bez względu na to, jak do tego doszło i jak długo będę zmuszona znosić to poniżenie, jestem twoją żoną! Nie służącą, nie dzieckiem i nie tylko wtedy, gdy jest ci wygodnie rzucić mi to w twarz!

Członkowie klanu spoglądali na siebie w zdumieniu. Wielu z nich mówiło tylko po szkocku, ale ci, którzy rozumieli mowę angielską, już tłumaczyli pozostałym jej płomienną tyradę.

Alex z furią zacisnął szczęki, a jego oczy o barwie północnego nie­ba wwiercały się w Catherine z niedowierzaniem i wściekłością. Powo­li, z rosnącym przerażeniem krew ścięła się jej w żyłach, gdy zdała sobie sprawę, co uczyniła. Do tej chwili nie zastanawiała się poważnie, jak zamierzał wyjaśnić jej obecność swojej rodzinie. Ani przez chwilę nie uważała ich ślubu za wiążący, on też tak nie myślał. Ale teraz... publicz­nie uznała ich małżeństwo przed dwudziestoma członkami jego klanu.

Wydawało się, że MacSorley wciąż jeszcze nie zdołał otrząsnąć się z szoku.

Catherine otwarła usta, ale natychmiast je zamknęła, nie wydając żadnego dźwięku. Roztropnie postanowiła nie prowokować Aleksa. Błysk w jego ciemnych oczach zapowiadał, że zaraz się z nią policzy.

Cameron zaś, niemal pragnął, by zrobiła mu na przekór. Jeszcze tro­chę, a przeprawiłby ją bezpiecznie przez Wysoki Most i zawiózł do Fort William. Niech czort weźmie ludzi z Argyle. Przeklęty Gordon Ross Campbell. I przeklęty diabeł, który go podkusił, by tańczył z Catherine Ashbrooke pod rozgwieżdżonym niebem!

12

Resztę drogi do Achnacarry Catherine przebyła pogrążona w rozpa­czy. Odkąd Cameron odwrócił się do niej na wzgórzu, nie spojrzał na nią ani się do niej nie odezwał. Niemal wyczuwała jego gniew. Gotowa była wziąć na siebie winę za to, że nieopatrznie się wygadała, jednak ocenił ją niesprawiedliwie, nie powinien jej traktować tak, jakby roz­myślnie i złośliwie dążyła, by został ujęty.

Obecność uzbrojonej eskorty wcale jej nie uspokoiła, zaczynała co­raz bardziej obawiać się tego, co ją mogło czekać. Nigdy nawet przez myśl jej nie przeszło, że ta farsa potrwa tak długo i zawiedzie ją tak daleko w góry. Nawet nie chciała sobie wyobrażać, jak wygląda jego dom i jak zostanie w nim przyjęta. Prześladowały ją obrazy wysoko skle­pionych, oświetlonych jedynie blaskiem ognisk jaskiń i ogromnych stalaktytów wiszących nad głową. Cameron nazywał swój dom zam­kiem, ale jedynymi budowlami, jakie widziała w tych stronach, były ka­mienne chaty, w których pachniało zjełczałym tłuszczem. Raz czy dwa dostrzegła w oddali zarysy murów obronnych na tle nieba, ale ich widok przypomniał jej jedynie opowieści ojca o nieokiełznanych dzikusach, ubranych w cuchnące zwierzęce skóry i mieszkających w jaskiniach wysoko w górach. Prastare kamienne wieże, lochy, mury zwieńczone gargulcami i maszkaronami... czy tak wyglądał zamek w Achnacarry? Czy jego mieszkańcy będą gapili się na nią i traktowali ją pogardliwie, szydzili za jej plecami, jak ci milczący, wrogo nastawieni jeźdźcy?

Była wyczerpana, zdezorientowana i wystraszona. Odkąd przekro­czyli granicę Szkocji, nie miała okazji porządnie się umyć ani skoszto­wać znajomej potrawy. Brudna, poplamiona suknia, którą miała na so­bie, była jej jedynym odzieniem, od kiedy Cameron postanowił zostawić jej kufry. Nie miała nawet płaszcza ani szala, którymi mogłaby się okryć przed wieczornym chłodem. Jeden z członków klanu niechętnie oddal jej swój szorstki, wełniany pled, żeby osłoniła nim głowę i ramiona ni­czym prosta chłopka. Palce ją bolały, nie przywykła bowiem do trzyma­nia sztywnych, rzemiennych wodzy gołymi rękami. Włosy przypomina­ły kołtun, z czerwonego nosa kapało, oczy miała spuchnięte od kurzu i bezsilnego płaczu; cała była obolała.

Słońce już dawno znikło za niebieskoczarnymi górami. Szlak, któ­rym podążali, prowadził wzdłuż brzegów jeziora, wijąc się jak wąż. W niektórych miejscach spowijała go mgła gęsta jak mleczny mur.

Powietrze przesycała słodkawa woń, jakby za kurtyną mgły rosły drze­wa owocowe. Rzeczywiście kiedy wyjechali zza zakrętu drogi i wspięli się na tyle wysoko, by zostawić mgłę w dole, Catherine dostrzegła jabło­nie i dwa szpalery wysokich wiązów po obu stronach drogi. Na końcu tej królewskiej alei znajdował się zamek Achnacarry.

Płowożółta budowla wzniesiona na wąskim przesmyku między dwo­ma głębokimi, atramentowoczarnymi jeziorami, górowała zwalistą syl­wetką nad okolicą zalaną promieniami zachodzącego słońca. Mury wy­rastały prosto nad urwiskiem. Budzące grozę, potężne umocnienia, zbudowane w miejscu będącym oazą ciszy i spokoju, wykończono ka­miennym oblicowaniem. Zamek składał się z wysokich, kwadratowych baszt, zwieńczonych wieżyczkami strzelniczymi. Długie rzędy pomiesz­czeń wzniesionych jedne nad drugimi zdawały się przyklejone do mu­rów, tworząc górne piętra budowli. Całość otaczał wysoki zębaty mur, z którego roztaczał się widok na wszystkie strony świata.

Catherine nie kryła przerażenia. Zamek Achnacarry z łatwością mógł pomieścić w swych murach cztery rezydencje wielkości Rosewood Hall, a gdyby zaszła taka konieczność, znalazłoby się w nim dosyć miejsca dla mieszkańców niewielkiego miasteczka.

Do zamku prowadziła droga z nawierzchnią z pokruszonych skał. Panował na niej znaczny ruch. Catherine później miała się dowiedzieć, że ten fragment traktu nazywano „czarną aleją” z uwagi na cień, jaki rzucał tu szpaler wiązów. Fortyfikacje wywierały jeszcze większe wra­żenie, kiedy podjechało się bliżej, miejscami wznosiły się na wysokość ponad dwudziestu pięciu metrów. Nad wejściem znajdowały się dwie latarnie rzucające snopy jasnego światła. Przez bramę z czarnego dębu, wciśniętą pomiędzy potężne, kwadratowe wieże barbakanu, mógł prze­jechać duży powóz. Zabezpieczona była masywną, żelazną, spuszczaną kratą, która w jednej chwili mogła zablokować wejście. W murach znaj­dowały się wąskie szczeliny, by żaden nieproszony gość nie umknął przed czujnością mężczyzn z muszkietami. Podjazd wyłożono deskami, więc przybycie licznej drużyny na koniach sprawiło, że stukot końskich ko­pyt odbijał się głośnym echem po wewnętrznych podwórcach.

W obrębie murów były dwa dziedzińce, jak w normańskich warow­niach. Długi szereg oświetlonych okien tworzył nad nimi jakby most, a poniżej sklepiona, kamienna brama stanowiła kryte przejście. „Most” był właściwie długą galerią łączącą dwa główne skrzydła zamku. Wzdłuż jednego boku wewnętrznego dziedzińca ciągnęły się stajnie, pozostałe boki tworzyły blokhauz, kurniki, kuźnia i skład soli. Tutaj również znaj­dowały się pomieszczenia dla służby i wartownia oraz jedna z dwóch potężnych przybudówek, mieszcząca kuchnię i pralnię. Niemal we wszystkich oknach paliło się światło, a na odgłos końskich podków po­jawiły się w nich głowy ciekawskich, próbujących rozpoznać przyby­szów.

Drugi dziedziniec był znacznie mniejszy, jego środek zajmowała wielka kamienna studnia. Tutaj znajdowało się główne wejście do po­mieszczeń mieszkalnych, jak również kaplica, wędzarnia i kuchnia dla państwa. Catherine słyszała podniecone głosy, jeszcze zanim przejecha­ła pod łukiem bramy, więc nie zdziwił jej widok kilkudziesięciu osób, wybiegających przez drzwi na powitanie gości. Wszyscy mężczyźni byli wysocy, barczyści, spowici kraciastymi pledami w kolorach purpury, zie­leni i błękitu. Niektórzy trzymali pochodnie i latarnie. Wkrótce powie­trze wypełnił dym i migotanie żółtych płomieni.

Catherine czytała o chrześcijanach, których w czasach Imperium Rzymskiego prowadzono do klatek z lwami - teraz zaczęła rozumieć, co musieli wtedy czuć. Podczas długiej jazdy przez góry Cameron za­chowywał się wrogo, ale teraz, kiedy zsiadł z konia i otoczył go las wy­machujących rąk, wprost rozpływał się w uśmiechach. Obejmowany przez kobiety i mężczyzn, przechodził od jednej do drugiej grupki roz­radowanych ludzi, aż dotarł przed główne wejście.

Na progu, w snopie światła padającego przez otwarte drzwi czekał wysoki, elegancko odziany mężczyzna. Chociaż nie miał tak kanciastych rysów jak Alexander i w przeciwieństwie do swego śniadego brata jego cera była jasna, od razu rzucało się w oczy rodzinne podobieństwo. Nie ulegało też wątpliwości, jaką zajmuje pozycję. Nosił obcisłe spodnie z weł­ny w purpurowo - czarną kratę i zielony surdut o mankietach i kołnierzu wykończonych koronką i wyszywanych złotą nicią. Catherine się domy­śliła, że to Donald Cameron, Cameron z Lochiel, i poczuła lekką ulgę. Nie przypominał okrutnika z gór, nie wyglądał też na kogoś, kto uwięziłby ją w jaskini i traktował jak zakładniczkę, domagając się okupu. Sprawiał wrażenie rozsądnego i jak najbardziej cywilizowanego w tym świecie, który dotychczas wydawał się jej ogarnięty całkowitym szaleństwem.

Zebrani uciszyli się i zwrócili w tę stronę, chcąc być świadkami po­witania braci. Przez długą chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo, tylko oczy im błyszczały, a usta rozciągnięte były w uśmiechu.

Podeszli do siebie i objęli się ramionami, wywołując kolejną falę radosnych okrzyków. Kiedy wrzawa ucichła, Donald Cameron głośno przemówił do zebranych po szkocku, najwidoczniej polecając przynieść piwo i wino, by uczcić powrót brata marnotrawnego. Tymczasem Alex zwrócił się do szczupłej ciemnowłosej kobiety stojącej bez słowa u bo­ku Lochiela.

- Mauro, wciąż jesteś najpiękniejszą kobietą w całej Szkocji. Lady Cameron roześmiała się i nie kryła łez, kiedy Alex porwał ją w ramiona i okręcił nią w powietrzu. Następnie wystąpili dwaj szczupli, wysocy młodzieńcy, by powitać stryja. Właśnie wtedy głośny ryk spra­wił, że tłum znów ucichł. W drzwiach ukazał się niski, korpulentny męż­czyzna, niezwykle podobny do Donalda Camerona, i zaczął ściskać Alek­sa i poklepywać go po ramionach.

Korpulentnego lekarza odepchnęła na bok jego żona - niska, ledwo sięgająca Aleksowi do ramienia kobieta, która objęła go z całych sił.

Alex dał jej spokój i znów zwrócił się do Archibalda:

Catherine była zadowolona, że wszyscy o niej zapomnieli. Sama myśl, że miałaby zsiąść z konia, napawała ją grozą, bo oznaczałoby to, że dotarli do celu. Była w górskiej twierdzy człowieka powszechnie uważanego za przywódcę jakobitów w Szkocji. Brat Alexandra spra­wiał wrażenie rozsądnego i dystyngowanego, dowodził jednak tysiącem uzbrojonych w miecze członków klanu, którzy wcale nie byli tak dobrze wychowani. Część stanowiąca ich eskortę wmieszała się teraz w tłum, przedstawiając swoją wersję wydarzeń. A niektóre uwagi dotarły do uszu Archibalda Camerona, który uniósł rękę i krzyknął tak głośno, że mogły wystraszyć samego diabła.

- Żonę? Niech wszyscy święci mają nas w opiece, przywiozłeś ze sobą żonę?

Nie czekając na odpowiedź, doktor zaczął się przepychać przez tłum. Powitał Catherine po szkocku, jego twarz opromienił szeroki uśmiech. Dziewczyna nie zrozumiała ani jednego słowa z jego przemowy; ujrzała jedynie krótkie, grube ręce, które chciały ściągnąć ją z siodła.

- Proszę mnie nie dotykać! - krzyknęła, cofając się.

Sztywne brwi lekarza uniosły się na dźwięk nieskazitelnego, angiel­skiego akcentu. Znieruchomiał.

Twarz Aleksandra poczerwieniała z gniewu, kiedy wszyscy utkwili w nim pełen niedowierzania wzrok. Przez głowę przemknęły mu słowa przestrogi wypowiedziane przez Aluinna, a po chwili usłyszał głos Jeannie Cameron, niekryjącej oburzenia.

- Angielka? Sprowadziłeś do Achnacarry angielską żonę?

Czy była to odruchowa reakcja na pogardę, jaka zabrzmiała w gło­sie bratowej, czy też równie podświadome przeświadczenie, że powi­nien najpierw uzyskać ich zgodę na poślubienie swej wybranki, Alex wolno przeszedł przez rozstępujący się tłum do trzęsącej się ze strachu Catherine. Nigdy nie widziała u niego tak zimnych i ponurych oczu. Jego spojrzenie wyraźnie ostrzegało: „Nic nie mów. Nic nie rób. Na razie nie zwracaj na to uwagi”.

Bez słowa wyciągnął ręce, objął Catherine w pasie i zsadził ją z siodła. Następnie ze sztucznym uśmiechem poprowadził ją przez milczący tłum.

- Catherine, pozwól, że ci przedstawię swego brata Donalda, Ca­merona z Lochiel. Donaldzie, moja... żona, Catherine.

Catherine była aż zanadto świadoma utkwionych w siebie spojrzeń. Wszyscy wstrzymali oddech, czekając, jak zareaguje naczelnik klanu Cameronów na fakt, że jego brat wprowadził do rodziny Angielkę.

Donald utkwił w niej swoje przenikliwe, niebieskie oczy i dostrzegł strach i zdenerwowanie Catherine. Bez względu na to, co czuł w głębi serca, uniósł jej zimną dłoń i z uśmiechem musnął ją lekko ustami.

- Catherine, to rzadki przywilej i prawdziwy honor - powiedział serdecznie. - Nawet sobie nie wyobrażasz, jak długo czekaliśmy, by uj­rzeć naszego brata jako szczęśliwego małżonka. Nic dziwnego, że nie mógł się oprzeć, poznawszy tak prześliczną dziewczynę.

Catherine aż się cała skuliła, słysząc te słowa, w tej chwili bowiem trudno było ją uznać za prześliczną dziewczynę. Jeśli z niej szydził, oka­zał się człowiekiem bez sumienia i jeszcze większym okrutnikiem niż jego brat zdrajca.

Lady Maura Cameron nie czekała, aż zostanie oficjalnie przedsta­wiona, tylko wystąpiła naprzód i ujęła obie dłonie Catherine.

- Musisz nam wybaczyć to zachowanie, moja droga - powiedziała. - Wszyscy z niecierpliwością wyglądaliśmy powrotu Alexandra. Powin­niśmy się spodziewać, że czymś nas zaskoczy. Ale bardzo się cieszymy, że przywiózł cię tutaj. Witaj w Achnacarry.

Archibald dołączył do grupki i został przedstawiony razem ze swą żoną Jeannie, która czując na sobie groźne spojrzenie Lochiela, powita­ła uprzejmie nowo przybyłą. Zaczęli się przepychać synowie, córki, ciotki i wujowie, wszyscy zdjęci ciekawością, ale lady Maura położyła temu kres. Objąwszy serdecznie Catherine, poprowadziła ją do zamku.

Lady Cameron się uśmiechnęła.

- W gospodarstwie tej wielkości bez trudu znajdzie się coś odpo­wiedniego, póki nasze szwaczki nie sprawią ci nowej garderoby. Mamy jedwabie, brokaty i najnowsze wykroje prosto z Francji.

Nie było mowy o jakimkolwiek sprzeciwie. Kiedy oczy Catherine przywykły do światła, stwierdziła, że znajduje się w wyłożonym boaze­rią holu, zawieszonym gobelinami i obrazami przedstawiającymi kilka wieków dziejów rodu Cameronów. Pomieszczenie miało wysokość trzech kondygnacji, kończyło się przeszkloną ścianą, za którą rozciągał się za­pierający dech w piersiach widok na jezioro i góry.

Catherine szła za lady Maura oniemiała z podziwu, odwracała gło­wę to w lewo, by z lękiem spoglądać na miecze, topory i średniowiecz­ne zbroje, to w prawo, by podziwiać dzieła sztuki i skarby wypełniające wysokie, prawie czterometrowe wnęki. Podłoga wyłożona była dębo­wymi deskami wypolerowanymi tak, że odbijały się w nich broń i zbro­je, sztandary i herby. Nigdy w życiu nie widziała czegoś równie wspa­niałego.

Na piętrze poprowadzono ją drugim korytarzem, nie tak okazałym jak pierwszy, ale również wyłożonym boazerią i zawieszonym gobelina­mi. Minęła kilka krótszych korytarzy i klatek schodowych, miała okazję zajrzeć przez otwarte drzwi do biblioteki, salonu i bawialni. Były prze­stronne, urządzone z przepychem i Catherine znów uderzyły ogrom i bo­gactwo Achnacarry.

Kiedy skręciły w długą galerię oddzielającą dwa wewnętrzne dzie­dzińce, Catherine zatrzymała się nagle. Między oknami wisiały natural­nej wielkości portrety olejne kobiet i mężczyzn z klanu Cameronów, a po­niżej miniatury przedstawiające najbliższych członków ich rodzin. Była to znakomicie udokumentowana kronika klanu Cameronów. Zrozumia­łe, że z miejsca przykuła uwagę Catherine.

Maura uniosła świecznik i oświetliła rząd portretów, na których za­trzymał się wzrok Catherine.

To John Cameron, ojciec Donalda i Aleksa. Obecnie przebywa we Włoszech, razem z dworem króla Jakuba.

Catherine dostrzegła rodzinne podobieństwo, szczególnie widocz­ne w wydatnie zarysowanych kościach policzkowych i błyszczących oczach. Przypomniała sobie, że Alex wspominał, iż jego ojciec, zago­rzały jakobita, skazany po powstaniu z 1715 roku, wolał dzielić wygna­nie ze swym władcą z dynastii Stuartów, niż złożyć przysięgę wierności hanowerczykowi.

- Naturalnie Donald jest z nim w stałym kontakcie i klan robi wy­raźne rozróżnienie między starym Lochielem i młodym Lochielem, ale... nasz teść jest dumnym i upartym Szkotem. Przysiągł, że nie wróci do domu, póki na tronie znów nie zasiądzie szkocki król. Nie chce przyj­mować pieniędzy, które wysyła mu Donald, i woli żyć we Włoszech jak zwykły dworzanin, niż być naczelnikiem klanu Cameronów. Myślę, że byś go polubiła. Jego synowie odziedziczyli po nim wiele zalet.

Catherine, przyglądając się bliżej szlachetnym rysom Johna Came­rona, stwierdziła, że jego synowie są równie krzepcy i nieprzejednani. Donald i Archibald odziedziczyli po nim oczy koloru chabrów i kaszta­nowe włosy, natomiast Alexander - szerokie bary i siłę. Poniżej wisiała miniatura czwartego syna, również niebieskookiego i rudowłosego, ale o ostrych, niemal niesympatycznych rysach.

Catherine przeniosła wzrok na kolejne płótno i poczuła, że krew ścina się jej w żyłach. Z portretu spoglądały na nią z taką mocą granatowo­czarne oczy, że aż ją przeszedł dreszcz. Miała wrażenie, że ten mężczy­zna żyje, oddycha, że zaraz wyskoczy z ram.

- Sir Ewen Cameron - wyjaśniła Maura. - Dziadek twojego męża.

- Dziadek? Myślałam, że... Maura wyżej uniosła lichtarz.

- Niezwykłe podobieństwo, prawda? Kiedy Alexander był jeszcze chłopcem, częściej brano go za syna niż za wnuka Ewena, czemu stary łotr nigdy nie zaprzeczał w obecności pięknych młodych kobiet. Wśród wielu pokoleń Cameronów tylko oni dwaj mają czarne oczy i włosy... spadek po czarnoksiężnikach, przynajmniej tak głosi legenda. Catherine dostała gęsiej skórki.

Catherine jeszcze raz przyjrzała się smagłej, urodziwej twarzy, Maura zaś dodała nieco ciszej:

- Jak między Campbellami i Cameronami?

Maura cofnęła się i miała omal nie upuściła świecznika. Jej dłoń zadrżała, krople gorącego wosku spadły jej na palce, ale nie zwróciła na to uwagi.

- Przepraszam. Czy powiedziałam coś niewłaściwego? Spytałam, bo dziś na drodze napadli na nas ludzie Campbella, którzy mówili, że Campbell pragnie ujrzeć, jak Alexander zawiśnie na stryczku za popeł­nienie morderstwa.

Maura zbladła. Spojrzała nad ramieniem Catherine na towarzyszące im kobiety i pokręciła głową, dając znak, by się nie odzywały.

Catherine przypomniała sobie grubiańskiego sierżanta o cuchnącym oddechu i trudno jej było uwierzyć, że między nim a delikatną, stojącą przed nią pełną wdzięku kobietą istnieją jakieś więzy krwi. Jeszcze bar­dziej zaniepokoiła ją myśl, że jeden z krewnych Maury wyznaczył na­grodę za głowę Alexandra Camerona i że był bezpośrednio odpowie­dzialny za podstęp Gordona Rossa Campbella.

Najzwyczajniej w świecie działo się tu zbyt wiele rzeczy, których nie rozumiała i których wcale nie chciała rozumieć. Wszystko to było zbyt skomplikowane. Nagle z całą siłą uświadomiła sobie swoją samot­ność i zmęczenie. Uniosła do skroni drżącą dłoń.

- Uważasz, że to niemożliwe, prawda? - szepnęła ciotka Rose. - Gdyby ktoś piętnaście lat temu powiedział mi, że biedny Alexander weźmie sobie drugą żonę, nazwałabym łobuza kłamcą i posłałabym go do wszystkich diabłów. Nadal nie mogę w to uwierzyć. Ucałował sztylet Annie MacSorley i przysiągł, że nigdy nie poślubi innej kobiety. Wprost nie mieści mi się w głowie, że nie dotrzymał danego słowa.

Maura uciszyła staruszkę, zwracając się do niej po szkocku, lekce­ważąc wymogi dobrego wychowania, ale szkoda już została wyrządzo­na. Ciotka Rose powiedziała „drugą żonę”... Czyżby Alexander Came­ron był już wcześniej żonaty?

Catherine spojrzała na Maurę, a potem na leciwą ciotkę. Rose, za­płoniona, bąkała coś pod nosem. Catherine zaczęła się zastanawiać, czy przynajmniej częściowo wrogość, jaką wyczuła na dziedzińcu, była wy­wołana nie tyle faktem, że Alexander wrócił do domu z żoną Angielką, ile raczej tym, że w ogóle się ożenił.

13

Catherine spała całe osiemnaście godzin. Obudziła się nazajutrz o czwartej po południu, nie miała jednak najmniejszej ochoty wstawać z niebiańsko wygodnego, wielkiego łoża. Leżała na puchowym matera­cu i sennym wzrokiem wodziła po pokoju. W pierwszej chwili pomyśla­ła, że jeszcze śpi i śni jej się, że jest średniowieczną księżniczką. Ściany sypialni sprawiały wrażenie, jakby komnata znajdowała się w prastarej wieży zamkowej. Kamiennych bloków nie pokrywała warstwa gipsu ani farby, widoczne były pęknięcia w zaprawie murarskiej. Nie dostrzegła też zasłon ani gobelinów, na podłodze z surowych desek nie leżał żaden dywan. Wieża stanowiła część pierwotnego stołbu, liczącego zapewne wiele wieków, a jedyne źródło świeżego powietrza i światła stanowiło wysokie, wąskie okno, wystające z zewnętrznego lica muru trzymetro­wej grubości. Wnęka miała wystarczającą głębokość, by móc w niej sta­nąć, samo okno starannie obłożono kamiennymi, rzeźbionymi mawerkami. We framugach nie było szyb, tylko masywne, drewniane okien­nice zamykane od środka i bardzo gruby gobelin chroniący przed zim­nym wiatrem.

Poza staromodnym łóżkiem - co najmniej dwa razy większym od tego, na którym sypiała w Rosewood Hall - jedynymi sprzętami w spar­tańsko urządzonym pokoju były duża szafa i komoda, dwie toaletki i para głębokich foteli o wysokich oparciach. Nie zauważyła tu komin­ka, sypialnię ogrzewał mały, przenośny, wypełniony żarzącymi się węglami żelazny kosz, który Maura kazała przynieść wczoraj wieczo­rem.

Przylegające pomieszczenie okazało się pokojem kominkowym, w którym całą ścianę zajmowało palenisko służące do ogrzewania trzech komnat znajdujących się w wieży. Wanna z mosiądzu i hebanu była je­dynym stałym wyposażeniem pokoju kominkowego. Długa gorąca ką­piel usunęła zmęczenie. Catherine zapomniała wreszcie o grozie wyda­rzeń całego dnia. Następnie zjadła suty posiłek, na który składały się gorący bulion wołowy, chrupiący, jeszcze ciepły chleb, pieczone mięso i żółty ser. Najedzona, rozgrzana i czysta, padła na łóżko i zasnęła, nim Maura i Rose zdążyły ją otulić kołdrą.

Teraz przeciągnęła się i zaczęła poruszać palcami u stóp, rozkoszując się śnieżnobiałą pościelą i miękkim, suchym łóżkiem. Pierwszy raz od opuszczenia Derbyshire poczuła się bezpiecznie i sama myśl postawienia nogi na gołej, drewnianej podłodze sprawiła, że szczelniej opatuliła się kocami.

- To były pokoje sir Ewena - wyjaśniła wczoraj Maura. - Wolał żyć jak za dawnych czasów, nie lubił luksusów i nowoczesnych wygód, któ­re, jego zdaniem, jedynie psują ludziom charakter. Utrzymywał, że czło­wiek tylko wtedy pozostanie uczciwy, jeśli codziennie rano musi sam opróżniać swój nocnik. Po jego śmierci Alexander przeniósł tutaj swoje rzeczy i zaczął traktować pokoje w wieży jak swoje. Mówił, że kiedy wieczorami wygląda przez okno, widzi starego gaisgach liath - szarego rycerza - cwałującego przez mgły zasnuwające jezioro.

Catherine pogardliwie zmarszczyła nos. Nie zrobiły na niej wraże­nia ani sentymentalne opowieści, ani widok. Nie najlepiej znosiła wyso­kości, a wieża zdawała się wzniesiona na samym skraju cypla. Jeśli cho­dzi o poszarpane, spowite mgłami szczyty, do końca życia miała dosyć gór, krajobrazów i zapierających dech w piersiach scen.

Czego naprawdę pragnęła teraz i czego prawdopodobnie nie będzie miała dość przez kilka najbliższych dni, to jeszcze jednej kąpieli. Nie wiedziała, jak długo będzie więźniem w tej wieży zamkowej ani czy droga powrotna do Derby okaże się równie nieprzyjemna i pozbawiona wy­gód jak podróż tutaj, ale póki miała okazję, zamierzała korzystać ze wszystkich dostępnych luksusów. Nadal ciarki przechodziły jej po ple­cach na wspomnienie, jak krew napastników spryskała jej suknię. Jesz­cze gorzej się czuła na myśl, że w jej włosach z pewnością zagnieździły się wszy.

Nagle poczuła swędzenie i wyskoczyła z łóżka. Miała na sobie skrom­ną batystową koszulę nocną, wykończoną koronką pod szyją, z mankie­tami ściąganymi satynowymi wstążkami. W nogach łóżka leżał gruby, wełniany szlafrok. Akurat przewiązywała się w pasie, kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi do pokoju.

Na progu stała młoda kobieta, której Catherine wcześniej nie wi­działa, a z pewnością pamiętałaby ją, gdyby zostały sobie przedstawio­ne. Wysoka i szczupła, miała cerę osoby przyzwyczajonej do słońca, wiatru i świeżego, wiejskiego powietrza. Długie włosy, naturalnie falu­jące, o barwie tycjanowskiej czerwieni, miejscami pod wpływem słońca przybrały złoty odcień. W wielkich, migdałowych oczach o trudnym do określenia kolorze można było się dopatrzyć mieszaniny zieleni, złota i brązu. Stała z jedną ręką na biodrze, niewątpliwie ćwiczyła taką pozę, by najlepiej zaprezentować swe pełne piersi.

- A więc to jednak prawda - powiedziała z zadumą nieznajoma. - Alasdair sprowadził do domu nową żonę.

Catherine nic nie odpowiedziała, a dziewczyna wolno weszła do środ­ka, poruszając biodrami okrytymi brązową samodziałową spódnicą. Uśmiechnęła się, błysnęła swymi tygrysimi oczami, mierząc wzrokiem Catherine.

Catherine spuściła powieki.

- Przypuszczam, że mój... Alexander miał dużo spraw do omówie­nia ze swymi braćmi.

Lauren skinęła głową.

Catherine nareszcie poczuła znajomy grunt pod nogami, dostrzegła zazdrość w zielonych oczach dziewczyny. I chociaż w najmniejszym stop­niu nie powinno jej to obchodzić, wiedziała bowiem, że nie ma praw do uczuć Camerona - nie chciała przecież mieć do nich żadnych praw - zdumiało ją trochę, kiedy pod wpływem oburzenia na jej policzkach pojawił się gorący rumieniec.

- Ostatniej nocy rozmawiano tylko o pani i Alasdairze - ciągnęła Lauren. - Nikt nie myślał, że Camshroinaich Dubh znów się ożeni. - Dziewczyna lekko zmrużyła oczy. - Wiedziała pani, że już był żonaty, prawda?

Nawet jeśli nie wiedziałam, z pewnością naprawiłabyś to niedopa­trzenie, pomyślała Catherine.

Catherine wzięła szczotkę i zaczęła rozczesywać włosy. Od niechce­nia rzuciła pytanie, starając się mówić obojętnym tonem.

Catherine nagle znieruchomiała ze szczotką w dłoni.

- Ale wątpię, by wziął sobie za żonę Angielkę. Wątpię, czy ktokol­wiek poza Alasdairem odważyłby się na taki krok. Lecz on zawsze robił nie to, czego się spodziewano. Założę się, że odziedziczył to po Czar­nym Cameronie. Ludzie gadają, że jedna z żon sir Ewena miała domieszkę angielskiej krwi.

Catherine nie zamierzała dłużej tego słuchać.

- Cóż, panno Cameron, było mi bardzo miło w pani towarzystwie, ale nie chcę dłużej pani odrywać od jej obowiązków. Skoro tak panią interesuje moje łóżko, czy znaczy to, że przyszła pani zmienić pościel?

W oczach Lauren błysnęły zielone iskierki.

Cierpliwość Catherine zaczynała się wyczerpywać.

- Jest mi tutaj potrzebna. Gdzie leży MacKail?

W progu Lauren przystanęła i znów spojrzała na niezasłane łóżko. - Może przyślę kogoś, by zmienił pościel... choć gdzie indziej bar­dziej by się przydał.

Lauren głośno zatrzasnęła za sobą drzwi. Bezczelna suka, wzięła ją za praczkę albo pokojówkę, która przyszła zmienić pościel. A może jesz­cze i za taką, która sypia w cudzej pościeli.

Przynajmniej zaspokoiła swoją ciekawość, jak wygląda Angielka. Lauren nie uważała jasnej cery i włosów za szczególnie piękne, nie za­uważyła też, by Angielka była wyjątkowo zgrabna. Mężczyźni lubią ko­biety o pełnych piersiach i nieokiełznane jak wrzosy porastające torfo­wiska, a nie chude, nijakie, rumieniące się bez powodu. Co, na Boga, Alasdair w niej widzi? Czy możliwe, że zniewieściał, przebywając tak długo na kontynencie?

Schodząc krętymi kamiennymi schodami, zmarszczyła czoło w za­myśleniu. Z pewnością nie sprawiał wrażenia zniewieściałego. Wyglą­dał na mężczyznę w pełni męskich sił, miał muskuły jak wyrzeźbione. Ostatniej nocy rozmawiał z Lochielem wyłącznie o wojnie; jednym słów­kiem nie wspomniał o najnowszej modzie ani o ostatnich paryskich no­winkach. Donald Cameron pragnął się czegoś dowiedzieć o klimacie politycznym w Anglii i Europie, sam z kolei odpowiadał na pytania Alas­daira dotyczące księcia Karola, potwierdziwszy, że dwudziestego piąte­go lipca książę przybił do zachodnich brzegów Szkocji i wpłynął do ma­łej zatoczki Lochnan Uamn.

Do Achnacarry doszły wieści, że na pokładzie znajduje się Came­ron, służąc za pilota podczas żeglugi między setkami wysp w okolicach Hebrydów. Lochiel początkowo myślał, że chodzi o Alasdaira. Okazało się jednak, że był to ich daleki kuzyn, Duncan Cameron, i Lochiel zajął się innymi sprawami, czyli skupił całą swą uwagę na drogach i górskich przełęczach. Prawdę mówiąc, wykorzystał niepokój wywołany opóźniającym się przybyciem Alasdaira jako pretekst, by uprzejmie odmówić prośbie księcia o spotkanie. Drugie, bardziej naglące wezwanie otrzy­mał dziś po południu. Ale nie odpowiedział na nie, doskonale świadom, że jeśli pojawi się w Arisaig, wszyscy odbiorą to jako jego poparcie dla idei powstania.

Znając dylemat moralny Lochiela i ogólnie znudzona polityką, Lau­ren słyszała rozmowę, ale nie przykładała wagi do tego, o czym mówili. Głos Alasdaira, głęboki i melodyjny, sprawiał, że czuła, jak po jej plecach spływa ciepły syrop i gromadzi się w krzyżu. Najlżejsze poruszenie wy­woływało rozkoszny dreszcz w całym ciele.

Starał się jak najdłużej unikać rozmowy o żonie - zupełnie jakby pojawiła się w jego życiu zaledwie kilka dni temu. Ale kiedy doszli do wydarzeń dnia i Alaisdar opisał spotkanie z oddziałem Czarnej Straży, a także jak omal nie wpadł w sidła zastawione na niego przez podstęp­nego Gordona Rossa Campbella, z mocą podkreślił, że uratowali się tyl­ko dzięki Angielce.

Jednakże poznawszy Catherine osobiście, Lauren doszła do wnio­sku, że Alasdair skłamał. Taka wydelikacona, słaba myszka nie dałaby rady unieść muszkietu, a co dopiero uderzyć nim z taką siłą, by rozłupać komuś czaszkę. Niewątpliwie Alasdair próbował bronić własnego ho­noru, przypisując Catherine część swoich zasług. Jeden Bóg wie, dla­czego się z nią ożenił. W kwestii małżeństwa mężczyźni kierują się róż­nymi motywami: robią to dla pieniędzy, prestiżu, władzy. Ponieważ Alasdair od tylu lat udawał angielskiego para, wydawało się czymś cał­kiem zrozumiałym, że w tym celu nawet poślubił angielską pannę. Ale na Boga! Nie przestał być Cameronem i w jego żyłach nadal płynie go­rąca krew. Ta suka nie wygląda na kobietę, która potrafi zaspokoić jego potrzeby; najpewniej piszczy przerażona i zaciska kolana za każdym ra­zem, gdy Alasdair pojawia się w ich sypialni.

Odkąd piersi Lauren zaczęły przyciągać wzrok mężczyzn, pragnęła właśnie kogoś takiego jak on. Istnienie żony było pewną przeszkodą, ale możliwą do pokonania. Na samą myśl, że Alasdair Cameron mógłby pojawić się na progu jej sypialni, przechodził ją dreszcz rozkoszy.

Ten obraz był tak wyraźny, a uczucia, które wywoływał, spowodo­wały takie roztargnienie, że kiedy idąc korytarzem skręciła za róg, wpa­dła prosto na członka klanu zmierzającego w przeciwnym kierunku.

- Hola, dzieweczko, dokąd ci tak spieszno? Biegniesz, jakby cię mrówki oblazły...

Lauren się uśmiechnęła i wygładziła spódnicę, patrząc na przystoj­nego kapitana straży.

MacSorley ostatni raz spojrzał tęsknie na jej stanik, po czym ją pu­ścił.

Lauren rzuciła mu zalotne spojrzenie, otarła się o niego i ruszyła przed siebie. Czuła na sobie jego wzrok, póki nie doszła do końca gale­rii, a świadomość, w jakim stanie go zostawiła, wywołała pogardliwy uśmiech na jej twarzy. Był przystojny, jurny i chętny do figli, ale osta­tecznie był tylko strażnikiem, a związek ze Struanem MacSorleyem z całą pewnością nie pomoże jej osiągnąć celu.

Nienawidziła tego miejsca. Nienawidziła kamiennych murów Achnacarry, odciętego od świata, wznoszącego się w samym sercu gór zam­ku. Gdzieś tam czekał na nią inny świat, świat nieskończenie lepiej pa­sujący do jej wyobrażeń o szczęściu. Tęskniła za życiem wesołym i beztroskim, za pięknymi strojami i przystojnymi kochankami, chętnie rozstającymi się ze złotem i nie szczędzącymi swych względów.

Osierocona w wieku dwunastu lat, Lauren została wysłana do Achnacarry - traktowała to jak zesłanie - pod opiekę swej ciotecznej babki Rose Cameron. Dla młodej dziewczyny urodzonej i dorastającej w Edyn­burgu pobyt na takim odludziu był takim samym zaskoczeniem, jak dla statecznych i spokojnych Cameronów wygląd nowo przybyłej. Spo­dziewając się nieśmiałej i dystyngowanej panienki, która niedawno wyrosła ze śliniaczków i fartuszków, ze zdziwieniem powitali rozkwita­jącą piękność o niezależnym umyśle i własnej woli. Co więcej, ponie­waż pochodziła z odległej gałęzi rodziny, nie wiedzieli, że jej ojca powieszono za kradzież, a matka prowadziła jeden z najlepiej prosperu­jących burdeli w mieście. Uznano, że Cameron to Cameron, chociaż każdego tygodnia miały miejsce krwawe burdy, których przebiegła dziew­czyna była przyczyną.

Złośliwy uśmieszek pojawił się w kącikach jej ust na myśl, jakimi głupcami są mężczyźni. Jacy w gruncie rzeczy są słabi mimo całej swej tężyzny i zawadiactwa. Najlepsi z nich tracili głowę dla kobiecych wdzię­ków, najbardziej nieustraszony wojownik przemieniał się w bezwolną kukłę. Początkowo taka władza nad mężczyznami intrygowała ją i pod­niecała. Im śmielsze były jej podboje, tym bardziej rósł jej apetyt, a przy okazji tym większą odczuwała przyjemność. Jeszcze szybciej odkryła, jakie korzyści materialne przynosi baraszkowanie na sianie. Wiele nie­świadomych niczego żon na próżno szukało w domu monet, świecide­łek i cennych rodzinnych pamiątek.

Zgromadziła całkiem sporo skarbów, a byłoby ich jeszcze więcej, gdyby młody członek klanu nazwiskiem MacGregor nie padł ofiarą własnych uczuć, pomagając jej dwa lata temu w ucieczce. Kiedy ich przyłapano, akurat leżeli na jego kilcie, a ciało młodzieńca gwałtownie domagało się nagrody za romantyczny wyczyn. Do siodła MacGregora przytroczona była torba ciężka od pierścieni, bransoletek, złotych i srebrnych monet wykra­dzionych przez Lauren ze skrzyń Lochiela. Nie miała innego wyjścia, musiała uderzyć MacGregora kamieniem w skroń i wołać o pomoc. Bar­dzo przekonująco odegrała swoją rolę. I osiągnęła cel, młodzieniec bo­wiem nie odzyskał zmysłów, zaś gniew rodziny był tak wielki, że nikt nie zawracał sobie głowy odwlekaniem wykonania wyroku, nikt nie zamie­rzał słuchać, co nieszczęśnik miałby rzec na swoją obronę.

Niestety, monety, z takim trudem gromadzone przez Lauren, wróci­ły razem ze skradzionymi przedmiotami do Lochiela, który znów za­mknął wszystko w swojej szkatule. Niektórzy podejrzewali, że Lauren nie była zupełnie bez winy, nawet namawiali Lochiela, by wydał ją za jakiegoś górala, który wziąłby odpowiedzialność za dziewczynę. Wtedy jej los zostałby przypieczętowany na zawsze.

To sprawiło, że stała się wzorem cnót i prawości, nieraz opierając się pokusie, by skorzystać z okazji i złożyć wizytę Struanowi MacSorleyowi. Jurność rozwiązłego, jasnowłosego olbrzyma była niemal legen­darna i Lauren spędziła niejedną bezsenną noc, wyobrażając sobie, jakie to uczucie znaleźć się w ramionach takiego lubieżnika. Nie należał on jednak do mężczyzn, którzy potrafią zachować dyskrecję, ani nie był aż na tyle lekkomyślny, by zabawiać się z krewniaczką pana zamku, nie mając zamiaru brać z nią ślubu. Lochiel tylko by się ucieszył, gdyby jego stary druh znów się ożenił; Struan już prawie od trzech lat obywał się bez żony.

Dylemat zniknął, kiedy pojawiły się pierwsze pogłoski o powrocie do domu Alexandra Camerona.

Lauren oczywiście słyszała wszystkie opowieści o czarnowłosym, czarnookim młodzieńcu, nazywanym Camshroinaich Dubh. Godzinami wystawała przed portretem sir Ewena Camerona i nie miała wątpliwo­ści, że jego wnuk jest mężczyzną, który idealnie odpowiada jej potrze­bom. Był wybrańcem losu, człowiekiem, który połowę życia spędził w Paryżu, Rzymie, Madrycie... Trafił nawet do kolonii! Nie wystarczy mu plątanie się po komnatach średniowiecznego, rozsypującego się zam­ku. Znudzony ciszą i spokojem, wkrótce znów zatęskni za przygodami czekającymi gdzieś daleko za granicami Szkocji. A kiedy postanowi opu­ścić tę ponurą twierdzę, z pewnością nie będzie miał żadnych skrupu­łów, by zabrać ze sobą kogoś, kto podzielał jego głód przygód.

W dni poprzedzające jego przyjazd, kiedy napięcie było wprost na­macalne, Lauren wybiegała na mury zamku równie często jak strażnicy, wypatrując jakiegoś ruchu na drodze. Rozesłano licznych członków kla­nu, by obserwowali okolice, a Lauren spędzała każdą wolną chwilkę wkradając się w łaski żon Cameronów, chodziła na posyłki, bawiła ich rozpieszczone dzieciaki, siedziała godzinami, biorąc udział w banalnych rozmowach, dyskusjach, lekturach...

Wreszcie skończyło się oczekiwanie. Na dziedziniec wjechał galo­pem członek klanu, krzycząc na całe gardło nowinę. Camshroinaich Dubh jest niespełna dziesięć kilometrów od zamku! Za godzinę przybędzie do Achnacarry!

Nie wspomniał ani słowem o żonie. Cała rodzina osłupiała, dowie­dziawszy się o jej istnieniu i narodowości. Alexander Cameron, czło­wiek, który niemal w pojedynkę rozpoczął wojnę między Campbellami, popierającymi hanowerczyka, a członkami kilkunastu klanów, będący­mi zagorzałymi jakobitami, wrócił do domu z Angielką o zasznurowa­nych ustach, sztywno wyprostowaną, od której na odległość było czuć, że jest wierną poddaną króla Jerzego. Jej obecność w Achnacarry stano­wiła zniewagę, policzek dla każdego członka klanu, pamiętającego arogancję angielskich zwycięzców po walkach w 1715 roku. Niełatwo przy­szło im pogodzić się z tym, że ich naczelnik poślubił kobietę z klanu Campbellów. Ale Maura była przynajmniej Szkotką.

Nie, to zniewaga, której nie można tak pozostawić. Poza tym Lauren już od dawna uznała Alexandra Camerona za człowieka, dzięki któremu wyrwie się stąd. Fakt, że był żonaty, nie stanowił dla niej przeszkody już wcześniej; tym bardziej nie będzie nią teraz.

14

- Na litość boską, gdzie się podziewałaś? - Catherine odwróciła się od okna, kiedy w drzwiach pojawiła się Deirdre. - I jak śmiesz zostawiać mnie samą i krzątać się przy tym... rozbójniku?

Dziewczyna stała z opuszczoną głową.

- Lekarz musiał przypalić ranę, żeby powstrzymać krwawienie. Pan MacKail tylko raz się ocknął, w samym środku zabiegu, kiedy o wiele lepiej byłoby dla niego, gdyby pozostał nieprzytomny. Musiałam trzy­mać go razem z panem Cameronem, by lekarz mógł skończyć przypala­nie. Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiała oglądać czegoś podobnego.

- Będzie żył? Deirdre uniosła wzrok.

Deirdre uśmiechnęła się słabo, widząc potargane jasne włosy swej pani. Wskazała zniszczoną skórzaną torbę stojącą obok szafy.

Widziałam dziś rano pana Camerona - powiedziała Deirdre, po­dając Catherine torbę. - Powiedział, że był w pani pokoju, żeby poroz­mawiać, ale...

Catherine potrząsnęła głową, a Deirdre dodała:

Deirdre nerwowo spojrzała na swą panią i podeszła do szafy. Kiedy ją otworzyła, okazało się, że na wieszakach wiszą wytworne suknie, a na półkach obok starannie poskładana bielizna.

Catherine odwróciła się gwałtownie i szczelniej osłoniła połami wełnianego szlafroka. W progu stał Alexander Cameron, oparty niedba­le o framugę, w zębach trzymał cygaro.

Podszedł tak blisko Catherine, że poczuła bijący od niego zapach dymu z cygara i mocnego alkoholu.

Catherine zmrużyła oczy.

- Nie tylko jest pan pijany, sir. Musiał pan stracić rozum, jeśli myśli pan, że zamierzam ciągnąć tę farsę. Jeśli chodzi o ścisłość, nie mam za­miaru razem z panem odgrywać żadnej komedii ani dziś wieczorem, ani kiedykolwiek w przyszłości. Pozostanę w swoim pokoju, póki nie zde­cyduje się pan spełnić warunków naszej umowy. Zachwiał się lekko i zmarszczył czoło.

Spojrzał w zamyśleniu na jarzący się koniuszek cygara i wzruszył ramionami.

Catherine otworzyła usta ze zdumienia.

Catherine cofnęła się o krok, jej oczy pałały gniewem.

Catherine zacisnęła zęby.

- Jeśli o mnie chodzi, może pan spać do przyszłego roku. Nie mam zamiaru nigdzie panu towarzyszyć. Ani podczas obiadu, ani podczas śniadania... ani nigdy!

- To pani oświadczyła przed Bogiem i ludźmi, że jest moją żoną - przypomniał jej chłodno. - I to pani nalegała, by traktować ją zgodnie z tym „tak długo, jak długo będzie zmuszona znosić to poniżenie”. To pani słowa, prawda?

- Jeśli jest pani chora, w takim razie moim obowiązkiem jako męża jest pozostać z panią i starać się jakoś ulżyć pani cierpieniu.

- A pani, madame, pójdzie ze mną na obiad, nawet gdybym sam miał panią rozebrać i ubrać. Obydwoje dobrze wiemy, jakie będą konse­kwencje, jeśli zarzuci mi pani, że blefuję.

Ściślej owinęła się połami szlafroka.

Z uśmiechem skrzyżował ramiona na piersi.

Cała krew odpłynęła z twarzy Catherine.

Kolana się pod nią ugięły i musiała się chwycić oparcia fotela, by nie upaść. Powiedział to tonem tak obojętnym, tak zimno, drwił sobie z niej nawet teraz, pozbawiając resztek nadziei, jakie jeszcze się w niej tliły, że rodzina nie pomyśli sobie, iż zwyczajnie zniknęła z powierzchni ziemi.

Arogancja Camerona sprawiła, że na jej twarz wystąpił gorący ru­mieniec. Szybko i niespodziewanie uniosła rękę i wymierzyła mu poli­czek. Niemal przez całą minutę nie poruszył się, a kiedy w końcu wolno odwrócił głowę, by spojrzeć jej prosto w oczy, ujrzała na jego twarzy czerwony ślad, który pozostawiła jej dłoń.

Cameron odrzucił cygaro i objął ją żelaznym uściskiem.

- Skoro pani pyta, madame, to powiem: lubię kobiety ogniste i dum­ne. Lubię kobiety jasnowłose. Lubię, jak są smukłe i gibkie, ale zaokrą­glone tam, gdzie trzeba. Lubię, kiedy mają oczy koloru polnych kwia­tów i zuchwałe, odęte usteczka, które aż proszą, żeby je całować... całować namiętnie, aż do utraty tchu.

Poczuła na swych wargach jego usta, gorące i zaborcze, słodkawe od whisky. Zmusił ją, by rozchyliła wargi, wcale nie siląc się, by zacho­wać dobre maniery. Czuła na swej skórze jego gorący oddech, zgłębiał językiem każdy zakątek jej ust z gwałtownością, która wywołała drżenie w całym jej ciele. Jedną ręką przytrzymywał ją za włosy w taki sposób, że nie mogła mu się wyrwać. Drugą zaczął szarpać pasek, którym się przewiązała, w końcu poluzował go na tyle, że mógł wsunąć dłoń pod szlafrok i odszukać jej nabrzmiałe piersi.

Nie pohamował go zduszony okrzyk Catherine. Batystowa koszula nocna nie stanowiła dla niego żadnej przeszkody. Jednym szybkim ru­chem rozwiązał wstążki. Poczuła na swej skórze jego palce, pieściły aksamitnie miękką brodawkę, aż zrobiła się twarda i stercząca.

Catherine znów jęknęła, kolana się pod nią ugięły, ale podtrzymał ją i zaczął całować jeszcze gwałtowniej. Ledwo mogła złapać dech, ledwo mogła myśleć, czując ogarniający ją panieński wstyd.

- Nie chcę nic od pana - zaprotestowała słabo. - Nic... Odsunął wełnę i batyst, które mu przeszkadzały, objął ustami jej pierś i zaczął ssać. Catherine próbowała krzyczeć, ale zabrakło jej tchu; chciała go odepchnąć, ale własne dłonie ją zdradziły, wczepiły się w jego je­dwabną koszulę, a jej ciało przebiegały fale rozkoszy. Jej umysł chciał walczyć, ale ciało ulegało, ogarnięte pożądaniem, pragnąc czuć jego gorące wargi wszędzie, domagając się dalszych pieszczot, jakich do tej pory nie znało, istnienia których nawet się nie domyślało.

Usłyszała głęboki, urwany jęk i dopiero po chwili dotarło do niej, że wydobył się z jej gardła. Otworzyła oczy i ujrzała, jak Alexander wpa­truje się w nią z natężeniem. Czuła, że mężczyzna ma napięte wszystkie mięśnie; widziała w jego spojrzeniu, że jej pragnie, że stara się walczyć z nienasyconym głodem, próbuje zaprzeczyć jego istnieniu. Ale to od­krycie nie tylko nie napełniło jej przerażeniem, lecz sprawiło, że poczu­ła się bardziej kobietą niż kiedykolwiek przedtem. Jeden ruch jego ręki sprawił, że swoje dawne flirty uznała za infantylne i bez znaczenia, a chwile uniesienia pozbawione wszelkiej treści.

Alexander Cameron był kwintesencją namiętności, nieposkromio­nej i pierwotnej, a Catherine świetnie zdawała sobie sprawę z tego, że ulegnie mu, jeśli znów się splotą w uścisku.

Lecz Alexander nie dotknął jej. Opuścił ręce i cofnął się o krok.

- Zrobi mi pani tę grzeczność i przygotuje się pani odpowiednio do kolacji - zwrócił się do niej z wymuszonym uśmiechem. - Będzie mi pani towarzyszyła podczas wieczornego przyjęcia i będzie się zachowy­wała jak przystoi, w przeciwnym razie... - Catherine zamrugała powie­kami, czując napływające do oczu łzy - .. .w przeciwnym razie uznam, że nie ma pani ochoty już nigdy więcej oglądać Anglii i swego najdroż­szego porucznika Garnera.

Chociaż łzy wciąż błyszczały jej na rzęsach, Catherine w odruchu buntu zadarła brodę.

Catherine nabrała głęboko powietrza w płuca.

- Rzeczywiście, nędzna z pana kreatura. Pozbawiona skrupułów, pozbawiona moralności, pozbawiona wiary, pozbawiona sumienia... nie ma w panu jednej ludzkiej cechy.

Alex przyglądał się jej przez chwilę, a potem skłonił się dwornie.

Alex kipiąc gniewem, szedł do wieży północnej. Wciąż miał w uszach słowa Catherine, zupełnie jakby teraz kroczyła obok niego. Odkąd opu­ścił jej komnatę, zdążył trochę ochłonąć, ale krew nadal pulsowała mu w żyłach. Nie mógł również zapomnieć jej zapachu, czuł go każdym porem skóry. Był bliski - bliższy, niż chciał to przyznać - rzucenia Ca­therine na łóżko i raz na zawsze pozbycia się jej ze swych myśli. Ale czy to było rozwiązanie? Czy kiedy ją posiądzie, zniknie ta irytująca bezsil­ność, która go ogarniała za każdym razem, kiedy znalazł się z Catherine w tym samym pomieszczeniu? Czy też jeszcze wszystko pogorszy? Te oczy, te usta... prowokowała go każdym gestem, kusiła go i, na Boga, jeśli nie znajdzie jakiegoś sposobu, by pozbyć się jej ze Szkocji, ze swe­go życia, wtedy...

Wtedy co?

Przystanąwszy na progu pokoju MacKaila, czekał, aż wzrok przy­wyknie do mroku. W sypialni płonęła jedna świeca; jej blask ledwo oświe­tlał łóżko. Kiedy szedł w jego stronę, umknęła mu wprawdzie odpowiedź na własne pytanie, lecz nadal miał ściągnięte brwi.

- Kłopoty?

Alex spojrzał na bladą twarz chorego i zdziwił się, widząc, że szare oczy Aluinna już nie są przekrwione. Patrzył na niego zupełnie przy­tomnie, jakby spał kilka dni, a nie kilka godzin.

Alex się uśmiechnął i upił trochę whisky z butelki stojącej obok łóż­ka.

Alex westchnął i przesunął dłonią po włosach.

- Coraz częściej nachodzą mnie myśli, że wcale nie należało tu wra­cać. Albo przynajmniej zdecydować się na podróż statkiem.

Aluinn uśmiechnął się i pokiwał głową.

W takim razie pozwól, że cię oświecę. Archie powiedział mi jesz­cze coś: Gordon Ross Campbell jest nieślubnym synem Malcolma Camp­bella.

- Jego synem?

Alex pomyślał o Hamiltonie Garnerze i sposępniał.

- Może się starzeję i robię się miękki. Powinienem lepiej wywijać szablą, silniej walić pięściami... i nie ulegać porywom serca.

Aluinn nie miał wątpliwości, że mówiąc to Alex widzi długie jasne włosy i fiołkowe oczy.

Nastąpiła długa chwila ciszy, którą zakłócało jedynie dobiegające gdzieś z mroku słabe tykanie zegara.

- Tylko ci się wydaje, że potrafisz czytać w moich myślach, stary druhu - powiedział Alex. - Tym razem jesteś w głębokim błędzie.

Aluinn opadł na poduszki i przymknął oczy. Blask świecy bezlito­śnie obnażał wycieńczenie malujące się na jego twarzy, cienie pod ocza­mi i blade usta.

Nerwowy grymas wykrzywił twarz Aleksa.

Lecz Alex przeszedł obok Deirdre i zniknął w ciemnym korytarzu.

- Wiem, co chce pan powiedzieć. Moja pani też jest niezwykle roz­drażniona.

Tak ochoczo się z nim zgodziła, że Aluinn spojrzał na nią i uśmiech­nął się.

Widziała, że z łatwością mógł sięgnąć do szklanki i dzbanka, ale podeszła do łóżka i nalała wody.

- Wierzę ci - powiedział w zamyśleniu, gładząc się po siniaku na brodzie. - Masz świetny lewy sierpowy.

Zapłoniła się, widząc jego uśmiech. Nagle przypomniała sobie o szklance, którą trzymała w dłoni, i podała mu ją, zmieszana tym, że nie może powstrzymać drżenia. Co gorsze, szare oczy wpatrywały się w nią tak uporczywie, że niemal straciła czucie w palcach.

MacKail się uśmiechnął i pociągnął łyk zimnej wody. Wysiłek ten wyczerpał widać jego siły i Aluinn zamknął oczy.

Deirdre wstrzymała oddech. Z długimi złotymi rzęsami i płowymi włosami wydał się jej niemal piękny. Jego skóra była smagła, gładka, a kości policzkowe wydatne. Brodę pokrywał mu słaby jasny zarost, a tors porastały rudozłote włoski. Pod miękką skórą widać było twarde muskuły, a niżej smukłą talię i płaski brzuch. Resztę, ukrytą pod kocem, mogła sobie tylko wyobrażać, ale nie miała trudności z wyobrażeniem sobie długich, umięśnionych nóg, porośniętych takimi samymi delikat­nymi miedzianymi włoskami, jakie pokrywały mu ręce.

Mając ośmiu braci, od dawna myślała, że jest niewrażliwa na mę­skie wdzięki, ale mężczyzna, który leżał przed nią, był taki ponętny, że zaschło jej w ustach, a dłonie zwilgotniały. Już nie wierzyła, że jest zły. Może niebezpieczny, ale nie zły. I z pewnością nikogo nie zamordował z zimną krwią. Ani on, ani Alexander Cameron.

- Co miał pan na myśli mówiąc, że od piętnastu lat Alexander Came­ron się zadręcza?

Wolno otworzył swoje szare oczy.

Deirdre splotła palce i przyjrzała mu się uważnie.

Aluinn patrzył, jak dziewczyna splata i rozplata długie, delikatne palce.

Deirdre znieruchomiała.

Jego głos stał się nagle zimny i ostry, co nie spodobało się Deirdre. Naprawdę starała się wszystko zrozumieć, ale teraz nie tylko przyzna­wał, że popełniono te morderstwa, ale jeszcze rozgrzeszał z nich Alek­sa.

- To się wydarzyło podczas przyjęcia weselnego z okazji ślubu Do­nalda i Maury - wyjaśnił. Położywszy głowę na poduszce, spoglądał na cienie rzucane na sufit przez płomień świecy. - Maura pochodzi z rodu Campbellów. Jej ojciec i książę Argyle są braćmi. Poznała Donalda pod­czas podróży do Francji i chociaż jestem pewien, że oboje robili wszyst­ko, żeby do tego nie doszło, zakochali się w sobie bez pamięci. Muszę zaznaczyć, że Campbellowie i Cameronowie od pokoleń skakali sobie do gardeł. Lochaber to ładny, urodzajny kawałek ziemi i Campbellowie bardzo chętnie włączyliby go do swych posiadłości. Ale ponieważ na czele naszego klanu zawsze stali wojownicy albo dyplomaci, dolina po­została w posiadaniu Cameronów. Ślub odbył się tak, jak zaplanowano, w Achnacarry. Jako gest dobrej woli zaproszono wielu Campbellów - próbując w ten sposób uspokoić wzburzenie - wśród nich kuzynów Maury z Argyle: Dughalla, Angusa i Malcolma Campbellów.

Aluinn urwał. Te wspomnienia sprawiły, że jego twarz się zasępiła.

- Uroczystość przebiegła gładko. Ojciec Maury, sir John Campbell z Auchenbreck, zdążył szczerze polubić Donalda i popierał ich małżeń­stwo w nadziei doprowadzenia do pokoju między klanami. Argyle natu­ralnie tego nie chciał i potraktował wszystko jako osobistą zniewagę, szczególnie że już wcześniej wybrał na męża Maury Dughalla Campbella. Czy już masz mętlik w głowie?

Deirdre machinalnie podeszła bliżej do łóżka.

- Nie jest i nigdy nie był sympatyczny. Podejrzewam, że o jego nie­zadowoleniu z postępku Maury poinformowano braci Campbellów, bo tamtego dnia atmosfera była niezwykle napięta. Ale wydawało się, że zachowują się właściwie. Napełniali brzuchy naszym jedzeniem i piwem, śpiewali, tańczyli, nawet flirtowali z kobietami z rodu Cameronów.

Znowu urwał, jakby wszystko to przeżywał na nowo.

- Ale... przecież to niesprawiedliwe. Przecież nie był winien mor­derstwa. Stanął w obronie swojej żony.

Aluinn z ponurym uśmiechem przyznał jej rację.

- Przez pierwsze dziesięć lat pałał nienawiścią do całego świata, szukał zemsty, brał udział w krwawych bitwach. Uczestniczył we wszyst­kich wojnach toczonych na kontynencie, a kiedy tam zabrakło wrogów, wyruszył z nami do kolonii, gdzie było mnóstwo dzikusów i mógł za­spokajać swój nienasycony głód zabijania.

- Był pan z nim przez te wszystkie lata? Uśmiechnął się.

Spuściła wzrok.

Puścił ją z objęć wolno, z ociąganiem. Zauważył, że pod wpływem jej dotyku ból w ramieniu zelżał.

Deirdre zasłoniła usta dłonią i zarumieniła się.

Szare oczy błyszczały łagodnie, kiedy patrzył na nią, i przez chwilę cały świat ograniczał się do tego pokoju, oświetlonego delikatnym bla­skiem świecy.

To pytanie znów wywołało rumieniec na jej policzkach. Mój Boże, jaka ona śliczna, pomyślał w duchu Aluinn. Gdyby była córką króla, a nie gajowego, złamałaby serca połowy mieszkańców Europy.

15

Widząc zły humor swej pani, Deirdre szybko i sprawnie zajęła się jej długimi jasnymi lokami, upinając z nich kunsztowną fryzurę. Zadanie to poważnie utrudniała jej sama Catherine, która nie mogła usiedzieć na miejscu, niecierpliwie wymachiwała rękami, burząc już ułożone włosy. Kręciła się i wierciła, wytrącając pokojówce z dłoni szczotki i szpilki.

Wreszcie udało się skończyć toaletę, lecz Catherine stała naburmu­szona, bez słowa, kiedy Deirdre podawała jej z szafy koszulę i pantalony, a potem pomogła jej włożyć śnieżnobiałe pończoszki i koronkowe podwiązki. Niechętnie wciągnęła brzuch i przytrzymała się słupka łóż­ka, by pokojówka ciasno zasznurowała jej gorset w talii. Deirdre ścią­gnęła tasiemki mocno, sprawiając, że kibić jej pani osiągnęła modną smukłość. Noszenie ciasnego gorsetu wcale nie należało do przyjemno­ści, ale za to teraz można było objąć Catherine dwiema rękami w pasie. Aby podkreślić jeszcze tę linię, Deirdre umieściła jej na biodrach dru­ciane, przypominające koszyki rusztowanie przytrzymywane aksamit­nymi wstążkami, a następnie ukryła je pod trzema warstwami halek. Nie mogąc nawet głębiej odetchnąć, ściśnięta w pasie Catherine obróciła się, a z jej ust wyrwało się siarczyste przekleństwo, co wprawiło młodą Irlandkę w osłupienie.

- Widzisz, co miała czelność pożyczyć mi ta żmija?

Deirdre z nie mniejszym zaskoczeniem od swej pani gapiła się na szokująco głęboki dekolt, odsłaniający jasną skórę Catherine. Niewiele pozostawiono wyobraźni. Piersi Catherine przypominały dwa półksię­życe, były wypchnięte w górę w taki sposób, że nie mogła zobaczyć pal­ców swych stóp. Przy najmniejszym poruszeniu rękami do przodu albo do tyłu ryzykowała, że jej piersi wyskoczą z opinającego je jasnozielo­nego jedwabiu.

Catherine podeszła do lustra i aż otworzyła usta ze zdumienia. Teraz przypominała wyglądem wystrojone kurtyzany, które kręciły się na kró­lewskim dworze, ubiegając się o względy sprośnych ministrów cierpią­cych na podagrę!

- Czy podać pani szal? - spytała Deirdre.

Catherine już miała odpowiedzieć twierdząco, ale dostrzegła w lustrze jakiś ruch i całą jej uwagę przykuła postać stojąca bez słowa na progu.

Do tej pory Alexander Cameron ubierał się zgodnie z angielską modą - nosił gładki surdut, ciemne spodnie, śnieżnobiałą koszulę i fular pod brodą. Z okazji pierwszej uroczystej kolacji w Achnacarry włożył bar­dziej strojny surdut z niebieskiego, mieniącego się aksamitu, z mankie­tami wywiniętymi niemal do łokci i obszytymi szeroką złotą taśmą. Roz­chylone poły surduta ukazywały atłasową kamizelkę w złoto - granatowe paski, zapiętą wysoko pod szyją, gdzie pysznił się olśniewająco biały żabot z wielu warstw koronki, takiej samej jak przy rękawach. W pasie owinięty był szkarłatno - czarnym tartanem, ułożonym w gęste plisy i two­rzącym kilt, przytrzymywany lśniącym skórzanym pasem. Jeden koniec kraciastej tkaniny przerzucił przez ramię i udrapował, a następnie przy­piął do surduta wielką srebrną broszą wysadzaną topazami. Twarz miał starannie ogoloną; kruczoczarne włosy splótł w gładki warkoczyk, po­zostawiając loki na skroniach.

W pierwszej chwili Catherine omal nie poznała swego „męża”. Na­wet ktoś nastawiony do niego wyjątkowo niechętnie musiałby przyznać, że Alexander prezentuje się niezwykle okazale; wydawało się, że gdyby stanął na szczycie góry, mógłby rozkazywać słońcu, by wschodziło i za­chodziło zgodnie z jego wolą.

Jednak zmienił się tylko jego wygląd zewnętrzny, oczy bowiem po­zostały takie same. Czarne i śmiałe, przyglądały się uważnie odbiciu Catherine w lustrze, wywołując w niej niejasne przeświadczenie, że zbyt łagodnie oceniła swój wygląd.

Ani jedno słowo nie padło między nimi, kiedy schodzili z wieży krętymi schodami. Od kamiennych sklepień odbijał się echem jedynie odgłos ich kroków - jednych głośnych i wolnych, dostosowanych do drugich, drobniejszych i cichszych. Dopiero kiedy znaleźli się w pobli­żu sali recepcyjnej, z której dobiegały śmiechy i brzęk szkła, Catherine zawiodły nerwy i zaczęła wyraźnie zostawać w tyle.

Cameron natychmiast ujął ją pod rękę.

- Nie bój się - odezwał się półgłosem. - My, Cameronowie, już dawno zaniechaliśmy zwyczaju składania ofiar bogom ciemności. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Weszli do komnaty skąpanej w migoczącym blasku świec, w której aż kłuły oczy jaskrawe kraty tartanów. Na widok przybyłych rozmowy ucichły i wszyscy zwrócili głowy w stronę drzwi, by spojrzeć na stojącą w progu parę. Catherine poczuła, jak z jej policzków znika rumieniec, by po chwili znów okryć jej twarz purpurą, kiedy sobie uzmysłowiła, że większość obecnych wpatruje się w nią. W Angielkę. Sassenach.

Archibald i Donald stali obok wielkiego marmurowego kominka, pogrążeni w rozmowie ze swym bratem, Johnem Cameronem z Fassefern. Catherine poznała go dzięki miniaturze, którą widziała w galerii - istotnie z czterech braci był najmniej urodziwy. Wątłej budowy, z chu­dymi, kościstymi kolanami sterczącymi spod czarno - szkarłatnego kiltu, nie najlepiej prezentował się na tle obecnych na sali mężczyzn.

Za to wszystkie kobiety były elegancko odziane w jedwabie i broka­ty. Zachwiało to kolejnym mocnym przeświadczeniem Catherine: dotąd uważała, że Szkotki nadal uważają za szczyt mody elżbietańskie krepy i skandynawskie koraliki. Mimo swych wcześniejszych obaw, zobaczy­ła też kilka dekoltów równie odważnych jak jej. Na przykład Lauren Cameron - Catherine natychmiast ją wypatrzyła - mogła się pochylić tylko o centymetr, w przeciwnym razie ryzykowała, że jej piersi wpadną w czyjeś aż nazbyt chętne ręce.

W sali rozległ się taki aplauz, że aż zadrżały belki powały. Jak spod ziemi pojawiły się dwa kryształowe kieliszki, które natychmiast wręczo­no Aleksowi i Catherine.

Donald uniósł swój kielich w toaście.

Catherine, świadoma uważnych spojrzeń, obserwujących każdy jej gest, opróżniła kieliszek tak, jak widziała, że czynią to inne kobiety, i po­czuła się bardzo dumna z siebie... póki w gardle nie zaczęło jej palić, jakby napiła się roztopionego żelaza. Zatkało ją, kolana się pod nią ugię­ły. Nie mogąc złapać tchu, kurczowo chwyciła ramię Aleksa i upadłaby, gdyby ktoś nie krzyknął, by ją podtrzymać.

Lochiel chrząknął z uśmiechem.

- A więc są już wszyscy. Świetnie, bo zgłodniałem jak wilk.

Uniósł w górę rękę, dając znak komuś znajdującemu się na koryta­rzu, a Catherine, słysząc dźwięk brzmiący jak ryk torturowanego zwie­rzęcia, omal nie urwała rękawa surduta Aleksa. Szybko rozejrzała się wkoło, ale ujrzała jedynie dudziarza, napełniającego swój instrument powietrzem. Gdy tylko worek się nadął, pisk przemienił się w czyste i wyraźne, budzące popłoch zawodzenie, ale przynajmniej przypomina­jące jakąś melodię.

Catherine nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości.

- Teraz grają wesołą melodię - dodał.

Spojrzała na niego i omal się nie uśmiechnęła. Ale akurat w tym momencie u jej boku pojawił się Donald, podał jej ramię i wyszedł z nią z sali recepcyjnej na czele poważnej procesji, która, poprzedzana przez dudziarza, ruszyła korytarzem, a następnie zeszła w dół po kilku stop­niach do wielkiej komnaty. By pomieścić rodzinę i gości, ustawiono w niej dwa długie dębowe stoły. Mniejszy znajdował się na półmetro­wej wysokości podwyższeniu, biegnącym przez całą szerokość sali. Drugi stał pod kątem prostym do pierwszego i kończył się pod przeciwległą ścianą. Mogło przy nim zasiąść pół setki ciotek, wujów, kuzynów, dzieci i przyjaciół zgromadzonych, by uczcić powrót Aleksandra.

Barczyści, ogorzali Szkoci wstawali jeden po drugim, by wznieść toast lub wygłosić mowę albo przypomnieć rozmaite wydarzenia z prze­szłości klanu. Wiele tych przemówień było dla Catherine niezrozumia­łych, mówiono bowiem po szkocku, dużo przy tym gestykulując i krzy­cząc. Posadzono ją po prawej ręce Donalda, z drugiej strony miała Archibalda, a naprzeciw siebie Elspeth, żonę Johna z Fassefern. Niski, korpulentny jegomość, do którego zwracano się „Keppoch”, usiadł mię­dzy Elspeth i Jeannie Cameron, a naprzeciwko niego znalazła się ciotka Rose, która nie przepuściła żadnej okazji, by puścić oko do starego lisa. Lady Maura zajęła miejsce prawie przy końcu stołu, między Aleksem a jego bratem Johnem. Starczyło, by Catherine leciutko się wychyliła i spojrzała między ramiona świecznika, a mogła ujrzeć twarz Alexandra. Jednak gdy nieco przesunęła wzrok, widziała Lauren Cameron, któ­rej jakimś cudem udało się zdobyć krzesło obok Aleksa.

Kiedy przemowy się zakończyły, dźwięki dud ogłosiły pojawienie się pierwszego dania. Catherine nie znała tej potrawy. Była to niezwykle delikatna zupa z soczewicy i ziemniaków, w której pływały różowe ka­wałki wybornego mięsa łososia. Zaraz potem wniesiono półmiski z pie­czonymi kaczkami, pływającymi w maśle, ziemniaki podsmażone na bekonie, paszteciki z baraniną w brązowym sosie, puddingi, kiełbaski i kruche muszelki z ciasta, nadziewane dziczyzną. Do każdego dania podawano inne wino, a dzięki gorliwości doktora Camerona kieliszek Catherine ani przez chwilę nie był pusty. Kiedy już skosztowała wszyst­kiego, zaczęła żałować, że Deirdre włożyła tyle wysiłku w krępowanie jej gorsetem.

- Ach, a więc smakują ci nasze szkockie potrawy, dzieweczko? - Keppoch spojrzał, mrugając do niej porozumiewawczo. - Niedawno byłem w Londynie i stwierdziłem, że jego mieszkańcy są zbyt oszczęd­ni, by przyrządzić więcej niż jeden sos. Oblewają nim wszystko, jak leci. Anglicy - dodał, kierując swoje słowa do wszystkich biesiadników - mają sto opinii na każdy temat, ale tylko jeden sos. Przyjeżdżają tutaj i przechwalają się swoim złotem i srebrem, cienkim szkłem, delikatny­mi obrusami. Raz kazałem członkom mojego klanu stanąć wkoło stołu z pochodniami w dłoniach i poprosiłem, żeby mi pokazano lepsze świecz­niki w całym kraju! Oto co powinno być ważne dla dziedzica - dobrobyt jego oddanych chłopców, gotowych iść za nim do boju. Nie złoto, nie srebro, lecz ludzie! - Urwał, patrząc ostro w twarz Lochiela. - Tak, a to­bie już wkrótce może być potrzebne takie bogactwo, Donaldzie. Argyle szybko się dowie, że Alasdair wrócił do domu.

Lochiel skinął głową.

Lochiel odsunął talerz.

- Tak! Krew szkockiej młodzieży i odwaga takich głupców jak ty! Jeannie pochyliła się do przodu na krześle i przez chwilę Catherine się bała, że kobieta dosłownie rzuci się na męża. Już była zaszokowana tym, że kobieta śmiała tak otwarcie się wypowiadać w obecności przyjaciół, sąsiadów i rodziny. Jednak nikt nie okazywał oburzenia na niesto­sowność takiego zachowania. Popijali wino albo pogryzali ciasteczka, jakby to była tylko zwykła małżeńska sprzeczka.

Archibald napełnił swój kieliszek, a przy okazji również kieliszek Catherine.

Młody Andrew MacLeod? Tak, dotrzyma przysięgi i będzie wal­czył u boku Stuarta, tylko że sam, bez ojca wydającego rozkazy. I można to porównać do jednej pszczoły, która wyleciała z ula. Jedno żądło za­miast tysiąca.

Mogliśmy stracić szansę na to w chwili, kiedy książę Karol posta­wił stopę na szkockiej ziemi - powiedział cicho Alex, który do tej pory nie zabierał głosu. - Jeśli zostanie albo jeśli uda mu się przekonać cho­ciaż garstkę klanów, by go poparła, będzie to wystarczający pretekst dla Anglików, żeby wkroczyć na nasze ziemie. Parlament już przegłosował wzmocnienie obsady Fort George i Fort William. Widziałem na własne oczy, że połowa Anglii mobilizuje swoją milicję... druga połowa jest w stałym pogotowiu od lutego, kiedy to książę omal nie utonął, płynąc do Szkocji.

W takim razie nie zbliżaj się do niego na mniej niż kilometr - polecił mu Archibald - bo znam cię lepiej niż ty sam siebie. Wystarczy, żeby książę Stuart raz na ciebie spojrzał, a rozpłaczesz się i zrobisz wszystko, czego od ciebie zażąda. Lochiel zmarszczył czoło.

- Bracie, z chęcią napiję się tego wina, które zazdrośnie trzymasz tylko dla siebie.

Archibald się zakrztusił i rozmowa gładko przeszła na mniej kon­trowersyjne tematy. Catherine nie śmiała podnieść oczu; wprost nie mogła uwierzyć, że tak otwarcie mówią o powstaniu, tak swobodnie dyskutują o zdradzie, i tylko się zastanawiała, co za ludzie mogą marzyć o sprzeci­wieniu się potędze armii króla Jerzego.

Ukradkiem spojrzała przez stół w nadziei, że uzyska chociaż czę­ściową odpowiedź. Nie miała wątpliwości, że Alexander Cameron sta­nąłby do walki z samym diabłem, nie potrzebował do tego specjalnej zachęty. Spokojnie, logicznie i mądrze wysuwał argumenty przeciwko wojnie, jednak już wcześniej miała okazję poznać jego drugą naturę, tę ciemniejszą, tę gwałtowniejszą. Czy taka gwałtowność i logika mogły ze sobą współistnieć w jednym człowieku, nie powodując rozdarcia?

Co się działo za tymi nieprzeniknionymi oczami, co się kryło za maską, którą przybrał? Z jego twarzy nie sposób było nic wyczytać. Czy kiedykolwiek ktoś był z nim na tyle blisko, by znać jego myśli, by zrozu­mieć jego nastroje? Czy kiedykolwiek ktoś chciał go zrozumieć? Za każ­dym razem, kiedy Catherine wydawało się, że dostrzega iskierkę czuło­ści tlącą się gdzieś w głębi jego duszy, udowadniał jej, że jest w błędzie. Rzucał jej przynętę, bawił się jej uczuciami, kpił sobie z niej bezlito­śnie. .. a jednak nigdy w życiu nie czuła się bezpieczniejsza niż wtedy, gdy trzymał ją w ramionach po napadzie na ich powóz.

Jej rozmyślania przerwał śmiech Lauren Cameron. Przeniosła na nią spojrzenie. Ta jędza wprost pożerała Aleksa wzrokiem, ocierała się o nie­go za każdym razem, kiedy wymyśliła kolejne pytanie dotyczące jego wojaży. Nie było widać, żeby miał coś przeciwko temu. Prawdę mó­wiąc, jeszcze cztery, pięć centymetrów, a nos na stałe mu utknie między jej piersiami.

Catherine sięgnęła po kieliszek z winem. Camshroinaich Dubh. Czarny Cameron. Mroczni bogowie i druidzi, duchy we mgle i obrazy krwawych pól bitewnych...

Najechać Anglię! Jakże pragnęła, by Hamilton Garner pojawił się tu w swej zgrabnej czerwonej kurtce i białych spodniach. Pokazałby wszyst­kim, jak śmieszne są te spiski i knowania, jak bezsensowne są te dysku­sje. Garstka zawadiackich jakobitów nie dotarłaby nawet do rzeki Tweed, a już z pewnością rozpierzchłaby się ze strachu na widok dragonów Jego Królewskiej Mości!

Hamilton!

Gdzie on teraz jest? Czy wyleczył się z ran? Czy też stało się coś strasznego - wdało się zakażenie, dostał gorączki, a może coś gorszego? Z pewnością podążyłby za nią, gdyby mógł, nie do pomyślenia, by miał z niej zrezygnować z powodu takiego Alexandra Camerona. A Damien? Czyżby coś złego przytrafiło się Damienowi? Dlaczego nie jechał za nimi? Rzeczywiście zostawiała znaki i liściki, było ich zbyt dużo, by Szkot znalazł wszystkie. W takim razie dlaczego pościg nie docierał?

Wpatrzyła się ponuro w swój kieliszek.

Widać było już za późno, oto cały powód. Zostanie już na zawsze uwięziona w tej średniowiecznej górskiej twierdzy. Wprawdzie jej miesz­kańcy - przynajmniej niektórzy - zachowywali się wobec niej nawet przyjaźnie, ale i tak była tu intruzem. Obca. Cudzoziemka. Angielka. Będą obserwowali każdy jej krok, każdy jej ruch. Nawet gdyby ratunek znajdował się tuż za zakrętem drogi, mała nadzieja, by Catherine tam dotarła.

Z czego się teraz tak śmieją? Skupiła całą uwagę na ustach Alexandra, ale to był błąd, bo natychmiast przypomniała sobie ich dotyk, to, jakie były wilgotne i gorące, gdy łapczywie całowały jej pierś.

Z jej piersi wyrwał się zduszony okrzyk, gdy ujrzała z przerażeniem, jak na obrusie tuż przed nią powiększa się czerwona plama.

- To naturalne - powiedziała Maura, wstając. - Jacy jesteśmy bez­myślni, że tak długo cię zatrzymaliśmy. Alex, musisz natychmiast poło­żyć ją do łóżka.

16

Catherine, usłyszawszy słowa Maury skierowane do Alexandra, lek­ko potknęła się o skraj sukni, kiedy mąż pomagał jej wstać. Ze śmie­chem podziękował szwagierce za sugestię i w imieniu Catherine poże­gnał wszystkich, objąwszy ją w pasie ręką przypominającą stalową obręcz. Podtrzymywał Catherine, prowadząc ją przez salę, a potem w górę po kamiennych stopniach.

Alex uśmiechnął się mimo woli. Oczy miała wielkie i ciemne, źre­nice tak rozszerzone, że widać było wokół nich tylko cieniutką fiołkową obwódkę. Była zaróżowiona i rozgrzana, jej piersi, uwięzione w ciasnym gorsecie niczym ptak w klatce, pragnęły się oswobodzić. Przy obiedzie nie żałował sobie alkoholu i nie był tak opanowany, jak powinien - teraz nie potrafiłby zbyt długo opierać się tym ognistym oczom i rozkosznym różowym usteczkom.

- Nie najlepszy? W takim razie, być może, odkąd opuściliśmy Derby, brakuje pani ojcowskiego ginu, a nie odważnego pułkownika.

- Podlec! - wysyczała Catherine i ująwszy szerokie spódnice, wy­rwała mu się i pomaszerowała przodem. Tylko raz źle skręciła, nim od­nalazła galerię prowadzącą do wieży zachodniej. Cameron szedł wolno za nią, paląc cygaro.

Sypialnia, zajmowana przez Catherine, była pogrążona w mroku, oświetlał ją tylko niebieskawy blask księżyca wpadający przez okno. Catherine przystanęła, jej postać odznaczała się wyraźnie w bladej po­świacie.

Catherine spojrzała na niego podejrzliwie, nie mając pewności, czy to był komplement, czy też zniewaga.

- I pomimo moich wcześniejszych zastrzeżeń - dodał, lecz prze­rwał, by przesunąć wzrokiem po jej staniku - uważam, że udało się pani wzbudzić zawiść u wszystkich obecnych mężczyzn.

Catherine wstrzymała oddech. Komplementy? Pochlebstwa? Do czego on zmierza?

Catherine znów poczuła na piersi pieszczotliwe spojrzenie ciem­nych oczu. A więc o to chodzi? Czy żałował, że nie spełnił swych gróźb, wypowiedzianych wcześniej? Czy zastanawiał się, ile potrzeba byłoby teraz wysiłku, by pokonać jej opór?

- Zapewniam pana, panie Cameron - powiedziała lodowatym to­nem - że świetnie potrafię sama zatroszczyć się o siebie.

Wzruszył ramionami i uśmiechnął się lekko.

Wciąż się do siebie uśmiechał, idąc do mniejszego pokoju po dru­giej stronie korytarza. Niezaprzeczalnie, ta figlarka miała coś w sobie. Wciąż udawało jej się działać mu na nerwy i tymi słownymi potyczkami wzbudzać coś więcej niż tylko gniew. Jeszcze trochę, a przestanie odpo­wiadać za siebie. Dziś po południu niewiele brakowało. Bardzo niewie­le. I od tamtej pory wciąż jeszcze nie odzyskał panowania nad sobą.

A najgorsze, że nadal nie potrafił określić, co takiego go w niej po­ciąga. Tak się różnili charakterami, jak tylko mogą się różnić kobieta i mężczyzna. Była zepsuta, dumna, wyniosła i uparta. Rozmyślnie go prowokowała raz za razem, wierząc niezłomnie, że nic jej nie grozi z je­go strony, rozkoszując się przeświadczeniem, że sama jest wyższa po­nad coś tak prostackiego i budzącego odrazę jak pożądanie zmysłowe. Jednak zdarzały się chwile - coraz częściej - kiedy w lodowej skorupie pojawiały się szczeliny. Kiedy czuł, że Catherine pragnie, by ktoś ją wziął w ramiona i przytulił.

Ktoś?

On?

Nie. Pomimo zapewnień Aluinna, który patrzył na świat przez różo­we okulary, w przeszłości wydarzyło się zbyt dużo, by mógł o tym zapo­mnieć. Cierpienie, wspomnienia... wszystko było jeszcze zbyt świeże. Chociaż minęło tyle lat, wciąż jeszcze dręczyło go poczucie winy. Gdy­by nie on, Annie nadal byłaby wśród żywych. Nie musiałaby znosić upo­korzeń i bólu z rąk Campbellów, gdyby nie mogli posłużyć się jej miło­ścią jako orężem przeciwko niemu. Nigdy więcej sam nie chciał się znaleźć w takim położeniu ani nikogo postawić w takiej sytuacji. Mi­łość to słabość, na którą nie może sobie pozwolić.

Nagle poczuł ból w całym ciele, a gwałtowne pragnienie zemsty sprawiło, że krew zaczęła mu pulsować w skroniach. Od przyjazdu do Achnacarry nie zdążył porządnie się wykąpać czy wyspać. Zmęczenie w końcu zaczęło brać górę. Gorąca kąpiel. Duży kieliszek brandy. Mięk­ki materac i dwadzieścia cztery godziny snu... Raj.

Westchnął, zamykając za sobą drzwi, ale po kilku krokach zatrzy­mał się.

Leżała na łóżku, zwinięta w kłębek, w pianie koronkowych halek. Rude włosy opadały jej na ramiona, podkreślając aksamitną gładkość skóry. Zdjęła gorset, osłaniając piersi tylko wąskim paskiem jedwabiu w taki sposób, że było to bardziej kuszące, niż gdyby całkiem je obnaży­ła. Pantofle i pończochy rzuciła niedbale w nogach łóżka, halki podje­chały wysoko, ukazując jej zgrabne łydki.

Widząc, gdzie utkwił wzrok, Lauren poruszyła nogą, by ukazać wię­cej gładkiego, ponętnego ciała.

Alex z trudem zrobił kilka kroków do przodu, spoglądając na nocny stolik, gdzie stała częściowo opróżniona butelka whisky.

Lauren się uśmiechnęła i dopiła alkohol z kieliszka, który trzymała w ręku.

- Nalać ci trochę? Masz taką minę, jakbyś chciał się napić.

Z kocią zwinnością podwinęła nogi pod siebie i uklęknęła. Nie cze­kając na odpowiedź nalała mu whisky i wyciągnęła szklaneczkę w jego stronę. W blasku świecy wyglądała jak pogańska nimfa. Wziął szkla­neczkę z jej dłoni, patrząc, jak jedwab otula jej piersi - piersi wystarcza­jąco duże, by zaschło mu w gardle.

- Chyba... chyba powinienem zapytać, co robisz w moim pokoju, w moim łóżku.

Zasznurowała usta i zuchwale delektowała się widokiem jego sze­rokich, muskularnych ramion i torsu.

- Cóż, nie chciałam zostać oskarżona o to, że odrzucam twoje za­proszenie. Byłoby to ładne powitanie w domu, nie ma co.

- Tak? W takim razie czemu tu jesteś? W osobnym pokoju, w osob­nym łóżku? Dziwne zachowanie jak na dopiero co poślubionych sobie małżonków, czyż nie?

Alex spojrzał w dół. Jej ręce nie próżnowały. Odpięła perłowe guziki przy jego kamizelce, rozwiązała żabot i rzuciła go na podłogę. Jej palce przesunęły się wzdłuż cienkiego materiału koszuli, szukając haftek.

Lauren, udając współczucie, zamruczała jak kotka i przysunęła się bliżej. Wykorzystała chwilę nieuwagi Aleksa, by zdjąć z niego ciężki, aksamitny surdut i atłasową kamizelkę. Rozpięła mu koszulę do pasa i przesunęła dłońmi po jego nagim torsie, po gęstych czarnych włoskach. Rozchyliła usta.

Zmysłowe, bursztynowe oczy wolno przeniosły się na jego twarz i przez chwilę Alex poczuł, jak tonie w ich zielono - orzechowo - złotej głębi. Tłumaczył sobie, że byłby to dobry sposób, by udowodnić sobie samemu, że Catherine Ashbrooke nic dla niego nie znaczy. Udowodnić sobie, że tylko napięcie i podniecenie wywołane powrotem do domu sprawiły, że krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach, a nie myśl o tym, by przywrzeć całym ciałem do jej białej, aksamitnej skóry, usłyszeć, jak wymawia jego imię, zobaczyć namiętność w ciemnofiołkowych oczach.

Lauren się nachyliła i dotknęła wargami jego brodawki. Zaczęła za­taczać gorącymi, wilgotnymi ustami kółeczka na jego wrażliwej skórze. Alex złapał ją za ramiona, jego palce zacisnęły się odruchowo, podczas gdy jego ciało ogarniały fale zmysłowej przyjemności.

- Nie sądzę, żebyś chciała to zrobić - powiedział niskim, schryp­niętym głosem.

- Dokładnie wiem, czego chcę, Alasdairze. I czego ty też chcesz. - Jęknęła i przyciągnęła go do siebie tak blisko, że ich usta się spotkały. Napierała na niego całym ciałem, piersiami, brzuchem, udami, zmobili­zowała wszystkie siły, by osłabić jego opór. Nie było w niej wahania, nie było ani śladu skromności, gdy wsunęła mu język do ust, gdy zawładnę­ła nimi z lubieżną pewnością siebie. To otrzeźwiło Aleksa.

Wyrwał się jej i odsunął na odległość ramienia. Kiedy spojrzała na niego, w błyszczących, tygrysich oczach malowało się lekkie zaskocze­nie. Usta miała nabrzmiałe i wilgotne.

Jej dłonie szybkim i wprawnym ruchem sięgnęły pod plisowaną spód­niczkę.

Alex nic nie odpowiedział. Podszedł do niskiej toaletki. Wyciągnął parę cygar i ściskając je w dłoni, podszedł do łóżka.

- Trafiłaś tu bez trudu. Mniemam, że z równą łatwością znajdziesz drogę powrotną...

Lauren siedziała jak skamieniała na pomiętych prześcieradłach, spod zmrużonych powiek obserwowała, jak wziął butelkę whisky i skierował się ku drzwiom. Gniew zabarwił jej policzki rumieńcem. Podparła się pod boki.

- A gdzież to się wybierasz? Do swojej słodkiej i kochającej żon­ki? Myślisz, że tam dostaniesz to, czego ci potrzeba?

Alex stanął przy drzwiach i przez ramię obrzucił ją złym spojrze­niem.

- Potrzeba mi długiej, gorącej kąpieli i chcę, żeby cię tu nie było, gdy wrócę. W przeciwnym razie zapewniam, że przestanę zachowywać się jak dżentelmen i osobiście cię stąd wyrzucę.

Lauren zacisnęła ręce w pięści.

Cichy brzęk tłuczonego szkła oderwał uwagę Catherine od widoku za oknem. Siedziała na zimnej kamiennej ławce i wpatrywała się nie­obecnym wzrokiem w noc, właściwie nie widząc jeziora ani gór, ani błysz­czącego księżyca w pełni.

Westchnąwszy, zaczęła wyciągać z włosów stalowe szpilki, upusz­czając je nie przejmowała się tym, czy spadają na siedzisko, czy na pod­łogę. Kiedy rozpuszczone włosy spłynęły jej na ramiona, wstała i się­gnęła do sznurówek, którymi ściągnięty był stanik jej sukni, ale miała tak ograniczoną możliwość ruchów, że po kilku daremnych próbach musiała przerwać i zaczekać, aż krew znów napłynie jej do palców.

Przy trzeciej próbie - kiedy naprawdę miała chęć rzucić się przez okno - udało jej się rozwiązać ostatni supeł i uwolnić od warstwy błysz­czącego zielonego jedwabiu. Jeszcze kilka minut zmagań z kolejnymi sznurówkami i poczuła ogromną ulgę, pozbywszy się ściskającego ją gorsetu. Jęknęła głośno, odrzuciwszy na bok to prawdziwe narzędzie tortur, i przez dłuższą chwilę masowała ciało, rozkoszując się możliwo­ścią głębokiego zaczerpnięcia powietrza.

Zostawiając na podłodze halki, druciane paniery, koszulę, pończochy i pantofelki, zaczęła grzebać w stosie ubrań w szafie, aż znalazła czystą koszulę nocną. Trochę ustąpiły zawroty głowy wywołane wypitym winem, ale w skroniach jej pulsowało. Poszukała porcelanowej miski, żeby spryskać sobie twarz zimną wodą. Okazało się, że miska i dzbanek są puste.

- Och, Deirdre... - Z jej ust padło ciche przekleństwo.

Wzięła dzbanek i boso podreptała do drzwi. Okrągłe półpiętro było ciemne, a drzwi naprzeciwko - zamknięte, nad progiem sączyła się je­dynie wąska smużka światła. Widząc cień przesuwający się tam i z po­wrotem, bezgłośnie przeszła na paluszkach do pokoju kominkowego, nie chcąc dać Alexandrowi Cameronowi żadnego pretekstu, by znów zaoferował jej pomoc. Była zaskoczona, że nie wrócił na dół, a jeszcze bardziej że nie odwzajemnił zalecanek Lauren Cameron. Nie ulegało wątpliwości, że uwodziła go swymi wielkimi bursztynowymi oczami, podobnie jak trudno było nie zauważyć jego szczerego zainteresowania, gdy wpatrywał się w głęboki dekolt tej jędzy.

- Czym się przejmuję? - spytała ze złością samą siebie. - Są siebie warci.

Ostrożnie otworzyła drzwi do pokoju kominkowego i zamknęła je za sobą. Przystanęła, żeby się upewnić, czy nikt jej nie widział. Dopiero zrobiwszy kilka kroków w głąb pomieszczenia stwierdziła, że jej trudy były daremne. W mosiężnej wannie, z zamkniętymi oczami, z głową wspartą na krawędzi, wdychając obłoczki pary unoszącej się wokół nie­go, leżał Alexander Cameron. W jednym ręku trzymał prawie pustą szkla­neczkę whisky, w drugim - cygaro. Wielkie żeliwne pojemniki na wodę, które zazwyczaj wisiały nad paleniskiem, stały puste.

Catherine nie śmiała się poruszyć ani odetchnąć. Drzwi wiszące na zawiasach z liny nie skrzypnęły, kiedy je otwierała, jej bose stopy nie wzbiły nawet odrobiny kurzu. Lecz kiedy tak stała z wahaniem, gotowa stąd uciec, Alexander Cameron wolno uniósł powieki, a spojrzenie jego ciemnych oczu sprawiło, że jej stopy wrosły w podłogę.

Spodziewając się zobaczyć Lauren Cameron, uzbrojoną w swą ura­żoną próżność i bardziej namacalną broń, Alex przeżył wstrząs na wi­dok Catherine, skąpo odzianej i przyciskającej do piersi porcelanowy dzbanek, jakby to było jej serce, które wyrwało się z piersi. Wyjął z ust cygaro, próbując zapanować nad falą złości, która go zalała. Dwie pięk­ne kobiety w bardzo prowokującym negliżu, pojawiające się przed nim w odstępie niecałych dziesięć minut - przysiągłby, że to spisek.

- Jeśli przyszła tu pani z zamiarem przerwania mi kąpieli, to uczci­wie panią ostrzegam. Czekałem przez cały dzień na te kilka minut wy­tchnienia i nie zrezygnuję z nich, chyba że nastąpi trzęsienie ziemi albo powódź. - Poruszył się lekko, powodując wzniesienie się kolejnych obłoków pary w powietrze, wsadził cygaro do ust i ponownie zamknął oczy. - Z drugiej strony, jeśli ma pani ochotę do mnie dołączyć...

- Słucham?

Uniósł szklaneczkę i błysnął w uśmiechu swymi białymi zębami.

- Mmm. Ma pani absolutną rację. Już i tak dość pani wypiła. Catherine mocniej przycisnęła dzbanek do piersi. Pokusa, by rzucić nim w Aleksa, była trudna do przezwyciężenia.

- Przypuszczałam, że wrócił pan na przyjęcie.

Uniósł lekko powieki.

Catherine przysunęła się do ognia, zupełnie nieświadoma tego, że jego blask sprawił, iż batystowa koszula nocna stała się zupełnie przejrzysta. Cameron jęknął w duchu i znów zamknął oczy.

Catherine spojrzała po sobie, a potem szybko cofnęła się w cień.

- Dziękuję. A teraz... o czym pragnie pani porozmawiać? Jestem pewien, że nie o tym, jak mam zwyczaj sypiać.

Catherine odstawiła dzbanek i splotła ręce.

- Nie mam zamiaru o niczym dyskutować. Nalegam, by powiedział mi pan, kiedy, zgodnie z danym przyrzeczeniem, zamierza pan odesłać mnie do domu.

W kącikach jego ust pojawił się uśmiech.

- Nalega pani?

- Tak - powiedziała cicho. - Nalegam. Dał pan słowo nie tylko mnie, ale również mojemu bratu. Obiecał pan, że odeśle mnie do domu, gdy tylko bezpiecznie dotrzemy do tego pańskiego Archberry. A więc jesteśmy tu i nic szczególnego nam nie grozi... chociaż jak długo, to sprawa do dyskusji, uwzględniając to całe gadanie o powstaniu i ksią­żątku.

Cameron wypuścił z ust duży obłok dymu, po czym odpowiedział:

- Może ucieszy panią wiadomość, że zdaniem Donalda wykazałem się wielką lekkomyślnością, przywożąc teraz ze sobą młodą żonę - do tego Angielkę. Oczywiście nie użył tylu słów, bo jest zbyt poruszony widokiem małżeńskich kajdan na mych rękach, ale ma wyjątkową zdol­ność porozumiewania się bez słów. Inaczej mówiąc... - Spojrzał na nią w zamyśleniu. - Nawet gdyby była pani moją kochającą żoną i byliby­śmy do szaleństwa - czy powinienem raczej powiedzieć rozpaczliwie w sobie zakochani, nikt nie zgłaszałby większych sprzeciwów, gdybym postanowił odesłać panią do Derby, przynajmniej póki sytuacja się nie wyklaruje.

Catherine zagryzła dolną wargę, starając się nie patrzeć na jego tors, który w wodzie lśnił tak, jakby był z wypolerowanego brązu.

- Powiedziałem, że to logiczne rozwiązanie, ale nie idealne. Przyglądała się, jak wyciąga rękę i strząsa popiół z cygara. Mokre włosy przykleiły mu się do karku. Para zamazywała jego rysy, czyniła je delikatniejszymi i Catherine zapomniała - a może tylko wolała nie pa­miętać - jak pierwszy raz, gdy go ujrzała na leśnej polance, widok jego mięśni zaparł jej dech. Był człowiekiem niebezpiecznym i wzbudzają­cym lęk, pełnym sprzeczności, pełnym niespodzianek. Człowiekiem, który z równą łatwością potrafił z gracją tańczyć, jak też walczyć szablą na śmierć i życie. Granica oddzielająca okrucieństwo od urody była bar­dzo cienka. Spojrzała na drzwi, które nagle wydały się jej bardzo daleko. Oblizała wargi.

- W takim razie kiedy... byłoby logicznie... odesłać mnie? Zignorował jej pytanie, jej obecność. Catherine mocniej splotła palce.

Catherine patrzyła na niego w osłupieniu, cała krew odpłynęła jej z twarzy.

W takim razie dlaczego? - uniosła się. - Dlaczego mnie pan tu przywiózł, skoro wiedział pan... lub skoro choćby pan podejrzewał, że istnieje niebezpieczeństwo, iż zostanę tu uwięziona?

Po raz pierwszy starał się unikać jej wzroku.

- Szczerze mówiąc, odkąd przekroczyliśmy granicę, zadaję sobie to pytanie.

Catherine się wzdrygnęła, niespodziewanie słysząc skruchę w jego głosie. To jeszcze jedna pułapka, jeszcze jeden podstęp, by wydał jej się ludzki, by wywołać w niej niepewność, by przestała się mieć na baczno­ści.

- I...? - spytała piskliwym głosem. - Czy udało się panu znaleźć odpowiedź?

Wziął głęboki oddech.

- Nie. Nie znalazłem odpowiedzi.

- Nie znalazł pan odpowiedzi - powtórzyła szeptem. - Podjął się pan roli Boga. Zniszczył mi pan życie, przekreślił wszelkie moje szanse na szczęście na tym nędznym świecie, a teraz... a teraz ma pan czelność siedzieć tutaj i...

Odwróciła się wolno w stronę drzwi, nic nie widziała przez łzy, któ­re napłynęły jej do oczu.

- Och, jest pan okrutny i pozbawiony serca. Terroryzuje pan ludzi i wykorzystuje ich. Napawa się pan ich słabością, a potem ciska ją im pan w twarz dla własnej przyjemności. Wyśmiewa pan moje uczucia do Hamiltona Garnera, ponieważ wie pan, że sam nie jest zdolny doświad­czyć czegoś takiego, czy nawet zrozumieć czystości podobnego odda­nia. Jest pan zimny i pusty, i żal mi pana. Nie zrozumiałby pan żadnego uczucia, a już z całą pewnością nie zrozumiałby pan miłości, nawet gdy­by znalazłby się pan z nią twarzą w twarz! Kochać pana byłoby prze­kleństwem i nie życzyłabym tego nikomu, ani przyjacielowi, ani wrogo­wi, bo naprawdę byłby to rozpaczliwy i bezowocny trud, za który jedyną nagrodą byłoby złamane serce, ból i zdrada.

Cameron poruszył się. Przez łzy dostrzegła, jak wstaje, wychodzi z wanny i ociekając wodą, kieruje się w jej stronę. Pobiegła do drzwi, ale był już za blisko. Wyciągnąwszy rękę, zatrzasnął je, swym potężnym ciałem przyparł ją do ściany tak, że nie miała gdzie uciec, nie mogła się poruszyć. Przylgnęła do zimnego muru, twarz ukryła w dłoniach, dygo­tała na całym ciele, spodziewając się najgorszego.

Stał za nią na szeroko rozstawionych nogach, z rękami opuszczony­mi wzdłuż tułowia. Czuła bijące od niego ciepło i zapach pary unoszą­cej się wokół. Była do głębi wstrząśnięta dotykiem jego twardych muskułów. A kiedy poczuła, jak mocno zaciska dłonie na jej ramionach, przeszedł ją dreszcz. Była zupełnie bez czucia, zbyt odrętwiała, by sta­wiać mu jakiś opór, gdy wolno odwrócił ją do siebie. Gdy dostrzegła wściekłość w zmrużonych oczach Camerona, ogarnęło ją przerażenie. Ponury uśmiech pojawił się na jego ustach.

Objął ją i zmusił, by zwróciła twarz ku górze.

Och... nie... proszę... Próbowała go odepchnąć, ale ręce miała unieruchomione przez jego tors, przez potężny mur jego mięśni. Wszechobecność tego gorącego, gładkiego ciała sprawiła, że wyrwał się jej kolejny okrzyk, więc gdy znów zaczął przesuwać wargami po jej skórze, usta miała rozchylone i bez­bronne. Przytrzymał jej głowę rękami, po chwili dotknął ustami jej warg. Przesuwał językiem po jej ustach z zaborczością, która sprawiła, że wy­rwał się jej jeszcze jeden zduszony okrzyk - a raczej kwilenie, kiedy dotarło do niej, że przestała go odpychać, a palcami wczepiła się w wil­gotne czarne włoski na jego piersiach. Świadom tej subtelnej przemiany, Alex przyciągnął ją tak blisko, aż ich ciała niemal się zlały w jedno, a każdy śmiały ruch języka wywoływał ostry rezonans głęboko w jej ło­nie. Pocałunek stał się jedynym, co się liczyło, jedynym, co czuła, nawet gdy walczyła z rosnącym podnieceniem - walczyła z Alexandrem, prze­klinała go, pragnęła go.

- Właśnie tego - upierał się, przesuwając ręce w dół. - I właśnie w ten sposób.

Musnął palcami jej piersi, dłońmi objął nabrzmiałe sutki, brodawki już sterczały, drżąc z pożądania. Znów całując ją w usta, zaczął rozwiązy­wać tasiemki przy jej koszuli nocnej. Catherine ostatni raz spróbowała go odepchnąć. Ale zrobiła to bez przekonania; nie miała dość sił, by go po­wstrzymać, nie miała dość siły woli, by nie przesuwać dłońmi po jego nagiej skórze. Walczyła z nim w ogrodzie w Rosewood Hall i przegrała. Walczyła z nim w Wakefield i opierała się mu przez dziesięć niekończą­cych się dni i nocy podróży. Było to czymś złym i grzesznym, nikczem­nym i bezwstydnym, ale nie mogła dłużej walczyć. Chciała znów poczuć dotyk jego ustna swej skórze. Chciała jego pożądania. Chciała jego siły.

Gdy zsunął batyst z jej ramion, z ust Catherine wydobyło się wes­tchnienie nieziemskiej rozkoszy. Krew w jej żyłach przemieniła się w go­rące, płynne srebro; nogi stały się miękkie i gdyby nie ramię, którym ją podtrzymywał w pasie, z pewnością osunęłaby się na podłogę.

Alex usłyszał drugi drżący okrzyk i spojrzał na nią swymi czarnymi oczami, ale to, co ujrzał, wcale nie powstrzymało go przed opuszcze­niem głowy i rozkoszowaniem się słodyczą jej piersi. Ich smak prześla­dował go przez całe popołudnie, na jego wspomnienie język go szczypał za każdym razem, gdy na nią spojrzał przez stół podczas przyjęcia. Za­chłannie objął ustami jej sutki, z jego ust wydobył się jęk, gdy poczuł, jak ona zanurza mu ręce we włosach i przyciąga go jeszcze bliżej. Wy­gięła się w łuk, wypinając piersi do przodu; palce zaciskała na jego wło­sach, poddając się pożądaniu.

Catherine kręciło się w głowie od tego nowego odurzenia i ledwo zdawała sobie sprawę z tego, że Alex zdjął jej koszulę nocną, zsuwając ją poniżej miękkiej krągłości jej bioder. Klęknąwszy, rękami objął jej uda, palcami głaskał kępkę złotych, miękkich niczym puch włosków, rozdzielał je, muskał delikatną, różową skórę pod nimi. Catherine ze­sztywniała i otworzyła usta, ale nie śmiała spojrzeć w dół, nie śmiała wyobrażać sobie jego głowy, znów pochylającej się nad nią, jego ust, które przyciskał w miejscu, gdzie łączyły się jej uda, jego języka, któ­rym pieścił ją tam z równą śmiałością, jak poprzednio zniewolił jej zmy­sły gdzie indziej. Chciała krzyknąć, żeby przestał, bo było to niesłycha­ne pogwałcenie jej osoby, lubieżne i grzeszne... ale kiedy poczuła pierwszą falę rozkoszy, a potem następną, bezwstydnie odrzuciła na bok wszelkie myśli o skromności i niecierpliwie czekała na kolejną falę mi­łosnego upojenia. Tym razem, kiedy nogi zupełnie odmówiły jej posłu­szeństwa, osunęła się na podłogę obok niego, gorączkowo szukając ustami jego ust, jej język był śmiały i żądny poznania smaku jego ust.

Ich ciała się połączyły, ich ruchy powtarzały cienie, tańczące i drga­jące na ścianach. Catherine delektowała się jego dotykiem, zdumiewała się jego żelazną siłą, nienasyconym głodem jego ust, które grasowały wszędzie, docierały do każdego słodkiego zagłębienia i krągłości jej ciała. Tysiące dreszczyków oczekiwania przebiegło ją, gdy rozchylił jej nogi i poczuła, jak położył się między nimi.

Wpiła dłonie w napięte mięśnie jego ramion i otworzyła oczy... sze­rzej, gdy coś niewiarygodnie twardego zaczęło wnikać w nią, wpychać się, jakby chciał ją rozerwać na pół. Odruchowo napięła mięśnie i przez długą chwilę jej namiętność przesłonił cień dręczących wątpliwości.

Wyczuwając jej lęk i domyślając się jego przyczyny, Alex zanurzył palce w kępce złotych włosków. Zmusił Catherine, by spojrzała mu w oczy, które już nie płonęły gniewem ani arogancją, tylko zupełnie in­nym uczuciem, zdradzającym rozpaczliwy głód jego zmysłów. Catheri­ne dostrzegła to i serce jej urosło. Czuła to w dotyku jego ust, w poca­łunku, który był delikatny i uczciwy, i zdradzał więcej niż wszelkie szepty i fałszywe obietnice. Przesunęła dłońmi wzdłuż jego muskularnych ple­ców i położyła ręce na jego twardych pośladkach. Jej palce były zimne i drżące, ich zaproszenie tak niepewne, jak szloch przyzwolenia na jej ustach, kiedy wygięła biodra do przodu i zacisnęła powieki, czując ból, jakby ktoś ją dotknął rozżarzonym do białości żelazem.

Po chwili ból minął.

W następnym momencie poczuła, że Alex wnika w nią głębiej, czu­ła coś gorącego, pulsującego tam, gdzie kończyło się jedno z nich, a za­czynało drugie.

Z pewnym zdumieniem stwierdziła, że zaczął się w niej poruszać, bo naprawdę nie spodziewała się niczego więcej. Ręce nadał trzymała na jego muskularnych biodrach i lekko poruszała się w rytm jego ru­chów. Szerzej rozchylił jej nogi i podniósł je wyżej. Catherine aż zatchnęło, gdy zaczął w nią wchodzić jeszcze głębiej. Próbowała dusić w so­bie okrzyki rozkoszy, jakie wywoływało każde jego poruszenie, ale było to niewykonalne. A kiedy pochylił głowę i znów zaczął całować jej pier­si, wygięła się w łuk, wychodząc mu na spotkanie ze zdumiewającą skwapliwością. Jęknął i podparł się na wyprostowanych rękach, a Catherine wiedziała, że jeszcze nigdy nie patrzyła na coś równie pięknego jak jego błyszczące, jakby wyrzeźbione ciało; przeniosła wzrok niżej i zobaczy­ła, że jej ręce wczepiły się w niego, że wygina ciało w łuk, pragnąc go czuć jeszcze głębiej w sobie.

Teraz nie powstrzymałoby jej nawet rozkazujące spojrzenie jego czarnych oczu. Odwracała głowę to w jedną stronę, to w drugą, jej wło­sy utworzyły artystycznie utkaną pajęczynę. Jej paznokcie zostawiały na jego skórze drobniutkie białe rysy. Zaczęła drżeć, dygotać w nieopano­wany sposób, gdy zawładnęło nią nieprzeparte pragnienie, pragnienie zrodzone z krwi, ognia i dręczącego pożądania. Uniósł jej biodra i je podtrzymał, jego ruchy stały się szybsze, gwałtowniejsze. Łkała niedo­wierzająco, zbliżając się nad skraj jakiejś niewiarygodnej przepaści, owinęła swoje długie, smukłe nogi wokół jego ud, splotła się z nim w uścisku i rzuciła się w otchłań namiętności.

Nie wiedziała, że krzyczy jego imię, ale Alex to słyszał. Słyszał po­przez falę rozkoszy, która zalewała jego ciało, każdy nerw i muskuł, któ­ra przesłaniała mu zmysły i czuł jedynie gibkie, prężne ciało, gwałtow­nie drżące pod nim. Każdy mięsień, każdy nerw, każda pulsująca żyłka domagały się pełnego spełnienia, ale siłą się powstrzymał, opierał się pokusie, aż konwulsje stały się tak wyraźne, że odebrały mu zarówno zmysły, jak i rozum. Wsunął ręce pod jej biodra i wniknął w nią tak głę­boko, jak tylko mógł. Jednocześnie wznieśli się na wyżyny ekstazy.

Lauren Cameron przywarła do szorstkiej, kamiennej ściany, zamknęła oczy, policzki jej pałały, ręce zaciskała w pięści i prostowała je, zionąc nienawiścią. Nogi jej wrosły w podłogę, nerwy miała napięte do granic wytrzymałości, kiedy nasłuchiwała zduszonych okrzyków, wywołanych niewyobrażalnym upojeniem, dobiegających spoza drzwi do pokoju kominkowego.

Jak śmiał tak ją upokorzyć! Jak śmiał ją zbesztać i odprawić, by rzu­cić się prosto w ramiona swej angielskiej żony!

Lauren dobrze zrozumiała spojrzenia i półuśmiechy, które jej rzucał przez całe przyjęcie. Nie wyobraziła sobie tego, jak dotykał udem jej uda, ani tego, co miał na myśli, gdy długimi, smukłymi palcami przesu­wał po kieliszku, pieszcząc jego wybrzuszenie. To zachowanie było tak rozmyślne i uwodzicielskie jak błysk jego oczu za każdym razem, gdy obserwował jej reakcję. Jej reakcję? Przez większą część posiłku czuła się naga i omdlała na myśl o tym, co ich czeka.

Nie zaprosił jej? Niemal posiadł ją tam, przy stole. Jaką grę prowa­dził? Jaką grę prowadzili oni oby dwoje - on, dzielny i nieskazitelny mąż, ona, afektowana i niewinna oblubienica, tak często oblewająca się ru­mieńcem skromności. A jednak wystarczyła chwila, by nadzy rozwalili się na podłodze i mocowali się jak dzikie bestie w czasie rui.

Lauren słyszała, jak się kłócili, kiedy wychodziła z pokoju Alasdaira. Może chełpił się tym, że złożyła mu wizytę, wykorzystał to, by wywołać napad zazdrości u tej żółtowłosej jędzy. Może to wszystko - spojrzenia, dotyki, subtelne insynuacje w ciągu wieczora - służyły temu właśnie celowi.

Lauren wolno cofnęła się od drzwi, oczy pociemniały jej z wście­kłości. Żaden mężczyzna nie posłużył się nią w taki sposób. Nigdy nie była narzędziem w rękach mężczyzny, by zwrócić uwagę innej kobiety - o ile sama tego nie chciała!

Odwróciła się gwałtownie i zbiegła po krętych kamiennych scho­dach, nie dbając o to, że jej skórzane obcasy głośno stukają. Zaczerwie­niona i z obłąkanym wzrokiem, przystanęła na dole i spojrzała w głąb pustego korytarza, słysząc z oddali śmiech i muzykę. Ubrała się pospiesz­nie, zła, nie zawracając sobie głowy sznurówkami i wstążkami, a nie była w nastroju, by tłumaczyć się komukolwiek, kogo mogła spotkać w głów­nym skrzydle domu, dlaczego jej ubiór jest w takim nieładzie.

Gwałt, pomyślała gniewnie. Mogłaby powiedzieć, że próbował ją zgwałcić, zanim udał się do pomieszczeń po drugiej stronie korytarza, by wyładować swoją frustrację na swej wdzięczącej się żonie.

Nie. Taka historyjka mogła udać się tylko raz. Drugie podobne wy­darzenie mogłoby tylko wzbudzić wątpliwości, co się naprawdę wyda­rzyło wtedy z biednym chłopcem MacGregorów, a gdyby zakwestiono­wano pierwsze oskarżenie, Lochiel mógłby się zacząć zastanawiać, czy przypadkiem nie powiesił niewinnego człowieka. Wina za kradzież zło­ta i klejnotów mogłaby wtedy spaść na głowę Lauren i nie wiadomo, czy udałoby jej się cało wyjść z tej opresji!

Miała ochotę krzyczeć. Ciało jej nadal piekła zazdrość. Pospie­szyła mrocznym korytarzem, aż znalazła się przy wąskich schodach przeznaczonych głównie dla służby. Cicho zbiegła do podziemi zamku, przystając od czasu do czasu i nasłuchując, czy ktoś za nią nie idzie. Przebiegła kamienną sklepioną kryptą i w najdalej na północ wysuniętej części magazynów weszła po mocno zużytych stopniach prowadzących do spiżarni, kuchni i - co w tej chwili najbardziej interesowało Lauren - wartowni.

Pewnym krokiem podeszła do trzeciego z kolei wejścia i ostrożną ręką sprawdziła zasuwkę. Nie była zamknięta. Wzięła głęboki oddech, pchnęła drzwi i wślizgnęła się do środka. Pokój był mały i ciemny, świa­tło wpadało jedynie przez wychodzące na dziedziniec wąskie okienko pod sufitem. Minęło kilka chwil, nim jej wzrok przyzwyczaił się do ciem­ności. Dostrzegła wyłaniające się z cienia łóżko, a na nim sylwetkę mężczyzny. Leżał z jedną ręką pod głową, z drugą na piersiach.

- Powinnaś wiedzieć, że nie należy się zakradać do pokoju śpiące­go mężczyzny. Jest tak ciemno, że ani byś mrugnęła, a sztylet znalazłby się między twoimi oczami.

Lauren szybciej zabiło serce, jego głos sprawił, że poczuła ogień między udami.

- Nie byłeś dziś wieczorem na przyjęciu, Struanie MacSorleyu. Bra­kowało mi ciebie.

- Miło to słyszeć. Czy w takim razie przyniosłaś mi kolację? Spojrzała tam, gdzie koc zaczął się wyraźnie wybrzuszać. Krew w niej zakipiała, a pożądanie stawało się wręcz nie do zniesienia.

Wolno uniosła ręce i zsunęła z ramion luźno zasznurowany gorset.

- Mam coś, czym mógłbyś się nasycić. Jeśli jesteś głodny. Śledził wzrokiem jej dłonie, kiedy zdejmowała wierzchnie warstwy ubrania, zostawiając jedynie przezroczysty jedwab spływający z jej piersi. Wyraźnie było pod nimi widać sterczące brodawki, niemal rozrywające materiał. Znów poruszył się pod kocem. Podeszła do łóżka i od niechce­nia uniosła koniec pledu, zsuwając go wolno, centymetr po centymetrze. Zaschło jej w ustach, kiedy odsłoniła potężny tors porośnięty czerwono - złotymi włoskami, tworzącymi ciemny gąszcz nad kroczem. Spojrzała z po­dziwem i nawet nie zauważyła uśmiechu, którym powitał jej reakcję.

- Jestem tak głodny, dziewczyno - jęknął cicho - że nie będziesz wiedziała, kiedy skończy się jedno danie, a zacznie następne.

Lauren zacisnęła zęby, czując gwałtowny dreszcz, gdy wielka dłoń o szorstkiej skórze wsunęła się pod jej spódnicę i bez ceregieli łapczy­wie zagłębiła w jej jedwabistych, wilgotnych włoskach. Odebrało jej dech i zachwiała się, co tylko zachęciło mężczyznę do większej poufałości. Łkając, doznawszy w jednej chwili ogromnej ulgi, Lauren wolno opadła na kolana obok łóżka, z otwartymi ustami, rękami wczepiwszy się sze­rokich barów mężczyzny, by nie upaść.

Chichocząc z zadowolenia, rozerwał jedwab na jej piersiach i za­czął się napawać jej obfitymi wdziękami, jego potężne ciało zaczęło drżeć silnie, ręce i usta pieściły ją zachłannie. Jej okrzyki były prawdziwe, jej rozkosz nie udawana. Oddała się chętnie, pragnąc doznać miłosnego uniesienia, wiedząc, że rano będzie dzięki temu silniejsza, będzie my­ślała jaśniej, gdy tymczasem Struan MacSorley wcale nie będzie zdolny do myślenia. A przynajmniej nie będzie myślał głową. A mężczyzna, który nie jest zdolny do jasnego myślenia, popełnia błędy, dopuszcza do siebie to, co nieprawdopodobne, podaje w wątpliwość to, w co niezłomnie wierzył, rezygnuje z najbardziej niezachwianych przekonań.

Niegdyś MacSorley był przyjacielem Aleksa, a poprzez małżeństwo Camerona z Annie stałby się niemal jego bratem. Nie mógł więc teraz zbyt dobrze się czuć, widząc, że w sercu Alasdaira miejsce jego zmarłej siostry zajęła Angielka. Jego nieobecność na dzisiejszym przyjęciu do­bitnie świadczyła o niechęci do tego nowego związku. A skoro tak było, Lauren teraz zagra na jego uczuciach, przez całą noc i przez cały dzień, jak długo trzeba, starając się ze wszystkich sił nie tylko zyskać nowego, oddanego kochanka, ale również potencjalnie użytecznego i śmiertelnie groźnego sojusznika.

17

Catherine obudziła się, mocno obejmując rękami puchową podusz­kę. Przeciągnęła się wolno, leniwie, w całym ciele czuła miłą błogość. Zaszła w niej jakaś zmiana. Rozpierała ją energia, była pełna życia i za­pału, pragnęła cofnąć wszystkie oschłe, przykre słowa, jakie komukol­wiek powiedziała w swym życiu, i zastąpić je wyłącznie serdecznością i uśmiechami.

Otworzyła oczy i w rozmarzeniu spoglądała na baldachim nad gło­wą. Była w swojej sypialni, opatulona grubymi, miękkimi kocami. Nie wiedziała dokładnie, jak się tu znalazła. Ostatni niewyraźny obraz, jaki zapamiętała, to jak tuli się z zadowoleniem do ciepłego ciała Alexandra Camerona, a on obejmuje ją ramionami i przyciska do siebie, równie wyczerpany i równie nasycony rozkoszą jak ona.

Ta nieskromna myśl spowodowała, że ze wstydu schowała się pod koce. Widać było spod nich jedynie jej oczy i różowy koniuszek nosa.

Co, na Boga, zawładnęło nią ostatniej nocy? Co zawładnęło nimi obojgiem - szaleć jak rozpustni kochankowie, najpierw na podłodze w pokoju kominkowym, potem w wielkim puchowym łożu, nie usta­wać, póki wyczerpani nie zapadli w głęboki sen. Wielkie nieba... co on wyprawiał! Na co mu pozwalała! Osiemnaście lat należytego zachowa­nia, dążeń do osiągnięcia doskonałości i przestrzegania zasad moral­nych. .. poszło na marne! Przez jedną upojną, szaloną noc.

To się nigdy nie powinno wydarzyć, syczał zgryźliwie głos jej su­mienia. Powinnaś położyć temu kres. Powinnaś go powstrzymać.

- Właściwie go nie zachęcałam - rzekła na głos.

Czyżby? A jak nazwiesz paradowanie przed nagim mężczyzną w przejrzystej koszuli nocnej?

- Nie wiedziałam, że jest nagi...

A odkąd ludzie się kąpią w ubraniu?

- Nie wiedziałam, że bierze kąpiel! - upierała się Catherine.

Ale kiedy zobaczyłaś, co robi, dlaczego nie przybiegłaś z powrotem do swojego pokoju i nie zamknęłaś drzwi na zasuwkę?

Zagryzła wargi. Było to logiczne pytanie, na które należało udzielić logicznej odpowiedzi. Otóż właśnie, czyż w pierwszym odruchu nie chciała uciec?

Ale nie uciekłaś. Stałaś tam i znów go prowokowałaś, wiedząc - wiedząc, powtarzam - jaka będzie jego reakcja.

Catherine nic nie miała na swoje usprawiedliwienie, nie potrafiła odeprzeć tych zarzutów. Nie mogła się bronić; jej postępowanie było całkowicie nieodpowiedzialne, niewybaczalne... i zwyczajnie głupie. Okazała słabość ducha i ciała. Tak jest, wyniosła panno Catherine Augustine Ashbrooke, która uważałaś, że jesteś ponad takie prymitywne instynkty. Ona, która z takim słusznym oburzeniem odnosiła się do za­chowania własnej matki - a jeśli już o to chodzi, czyż lady Caroline nie powiedziała, że ma już we krwi umiejętność najlepszego wykorzystania każdej sytuacji? Ale co jest w jej krwi? Zdolność do odczuwania zmy­słowej przyjemności, to pewne, ale co jeszcze? Ostatniej nocy stała się kobietą w pełnym tego słowa znaczeniu, a jednak czuła się bardziej jak dziecko, bardziej bezbronna, bardziej bezradna niż przedtem, zagubiona w gąszczu nowych wątpliwości.

Czy mogę ci przypomnieć, że ostatniej nocy nie tylko straciłaś dzie­wictwo, ale również przekreśliłaś możliwość szybkiego i łatwego anu­lowania małżeństwa?

Catherine jęknęła i ukryła twarz w poduszce, ale uparty głosik nie zamilkł, stając się zgryźliwy i sarkastyczny.

Porucznik Garner nie będzie zadowolony. Zastrzegł sobie ten za­szczyt - i dany byłby mu, gdybyś zwyczajnie sprzeciwiła się woli ojca i sama opuściła Rosewood Hall. Mogłaś wyjechać z Damienem do Lon­dynu i dziś byłabyś już panią Hamiltonową Garnerową.

Ale myśl o tym, że mogłaby obudzić się nago i z włosami w nieładzie w łóżku Hamiltona Garnera, nie wywołała takiego rumieńca, jak sobie wyobrażała. Podobnie jak myśl o tym, że spoczywa w jego ramionach, nie wzbudziła w Catherine takiego poruszenia, jak wspomnienie objąć Alek­sa. Ci dwaj mężczyźni różnili się zarówno charakterami, jak i naturą. Ha­milton był... cóż, gładki. W każdym znaczeniu tego słowa. Pełen ogłady. Jakby był posągiem do podziwiania, dopracowanym w najdrobniejszych szczegółach - każdy włosek na swoim miejscu, paznokcie czyste i rów­niutko obcięte. Nie potrafiła go sobie wyobrazić z jednodniowym zaro­stem czy z nitką przyczepioną do rękawa munduru, podczas gdy Came­ron. .. Miała wrażenie, że byłby zdolny unurzać ją w błocie, gdyby mu przyszła na to ochota - i przy okazji uszczęśliwiłby ich oboje.

Catherine ukryła twarz w dłoniach i jeszcze głębiej zagrzebała się w pościeli. Jak może nawet myśleć o czymś takim? Jak w ogóle ma czelność porównywać układność Garnera z całkowitą bezceremomalnością Alexandra Camerona?

A tak w ogóle gdzie on jest?

Usiadła i spojrzała gniewnie na pustą połowę łóżka. Z pewnością musiał zdawać sobie sprawę, że Catherine się obudzi, czując się zmie­szana i winna. Z pewnością miałby jej coś do powiedzenia, chociażby...

- Dzień dobry.

Cicho wypowiedziane powitanie było tak niespodziewane, że Ca­therine zaniemówiła. Szczelniej okryła się kocem. Alex stał w progu, w jednym ręku trzymał tacę. Pogrążona w myślach Catherine nie słysza­ła, kiedy wszedł. Był kompletnie ubrany, miał na sobie spodnie i gładką białą koszulę. Sprawiał wrażenie, jakby nie spał już od jakiegoś czasu. Włosy niedbale związał w warkoczyk. Był gładko ogolony, jego oczy patrzyły jasno i przenikliwie, nie dostrzegła w nich śladu zmęczenia ani wyrzutów sumienia. Prawdę mówiąc, wyglądał tak świeżo i był najwy­raźniej tak z siebie zadowolony, że Catherine pozwoliła, by przemówił za nią jej głos sumienia.

Widocznie musieliśmy się obudzić w różne dni. Jak na razie nie widzę w tym dniu nic dobrego.

Uśmiechnął się kącikiem ust.

Alex beztrosko wzruszył ramionami.

Kiedy mówiła słowo „dbać”, koc zupełnie się zsunął i ukazały się dwie krągłe piersi. Alex odruchowo na nie spojrzał i z jego ust wydoby­ło się ciche westchnienie. Przez pierwsze kilka minut starał się zacho­wywać ostrożnie. Idąc korytarzem oczekiwał potyczki słownej, ale nie przygotował się na widok tej burzy jasnych włosów opadających na ob­nażone ramiona. Jego zmysły już musiały walczyć z unoszącym się w powietrzu piżmowym zapachem, będącym efektem ich uniesień mi­łosnych; widząc różową brodawkę jej piersi, z trudem utrzymał tacę.

Kiedy Catherine pospiesznie się zakryła, odchrząknął i postawił tacę na nocnym stoliku.

- Pomyślałem, że może pani trochę zgłodniała. Udało mi się zdo­być dla pani trochę czekolady i świeżych ciasteczek. Nie przyniosłem dużo, bo nie wiedziałem, czy już się pani obudziła, ale jeśli pani chce, mogę posłać Deirdre do spiżarni po coś bardziej pożywnego.

Fiołkowe oczy zwróciły się pospiesznie w kierunku drzwi.

Catherine zacisnęła palce na kocu.

Catherine głośno przełknęła ślinę, kiedy to sobie przypomniała. Przy­niósł ją z pokoju kominkowego i położył na łóżku, ale pomiędzy okry­waniem jej kocami i odgarnianiem kosmyków włosów z twarzy uległ pokusie, by jeszcze raz ją pocałować, i zanim którekolwiek z nich się zorientowało...

Przynajmniej jest uprzejmy, pomyślała. Równie dobrze mógłby być nietaktowny i buńczuczny albo, co gorsza, obojętny i brutalny. Tymcza­sem sprawiał wrażenie równie zmieszanego jak ona.

Wyglądał na tak szczerze skruszonego, że pomyślała, iż powinna przynajmniej część winy wziąć na siebie.

- To nie była wyłącznie pana wina. Nie zmuszał mnie pan do picia wina, podobnie jak nie zmuszał mnie pan do... do czegokolwiek wbrew mojej woli.

Alex zwrócił głowę w jej stronę i Catherine przyszła do głowy myśl, która była zupełnie nie na miejscu: że powinien zawsze stać w oknie, przez które wpadają promienie słoneczne. Światło dnia sprawiło, że jego koszula stała się niemal przezroczysta, włosy błyszczały, jakby były z roz­puszczonego metalu, a oczy przybrały odcień ciemnego granatu.

- Bez względu na to, czy byłaby pani ostatniej nocy chętna czy nie - stwierdził obojętnie - bardzo wątpię, czy potrafiłbym się powstrzymać. Był to z mojej strony czysty egoizm i ma pani absolutną słuszność: to nigdy nie powinno mieć miejsca.

Catherine mocno splotła palce. Spuściła wzrok, lecz zdawała sobie sprawę z każdego ruchu, z każdego gestu i wyrazu twarzy Aleksa. Z ja­kiegoś powodu zadowolenie, które czuła po przebudzeniu, zniknęło. Nagle zrozumiała, do czego zmierza Alex, okazując tę skruchę i żal.

Uśmiechnęła się smutno.

Catherine wciąż się uśmiechała, chociaż jej uśmiech trochę przy­gasł. Była przyzwyczajona, że to ona daje kosza licznym konkurentom i wyrzuca niechcianych zalotników za drzwi, czuła się więc nieco za­skoczona, kiedy teraz sama została odtrącona.

Jaśniejsza iskierka w oczach Aleksa zgasła.

Odwrócił się do okna, nie dostrzegając rozczarowania na jej twarzy.

Nerwowy grymas wykrzywił twarz Aleksa.

- Sama pani widzi, że to nie najlepszy moment, żebym dostarczał swojej rodzinie dodatkowych komplikacji.

A więc teraz jestem też komplikacją. Catherine zmarszczyła czoło.

Odczekał chwilę, by dotarły do niej słowa przestrogi, a potem dodał:

- Jeśli życzy sobie pani napisać list do Damiena, dopilnuję, by za­brano go pierwszym statkiem zmierzającym do Anglii. Może go pani poinformować o moich zamiarach, a ja, gdy tylko to ustalę, dołączę li­ścik od siebie z dokładną datą pani wyjazdu i miejscem pani przybycia.

- Wyobrażam sobie, że to kosztowny sposób usunięcia mnie z drogi.

Alex, przyglądając się uważnie łagodnemu owalowi jej twarzy, do­strzegł na jej policzkach rumieńce jakby wywołane gorączką. Palce za­cisnęła na kocu, osłaniając nim swoją nagość jak tarczą. Wzrok utkwiła w słupku łóżka, nie chciała nawet spojrzeć w jego stronę. W łóżku sta­rego wojownika wyglądała na tak drobną i kruchą, że z trudem się poha­mował, by nie przejść tych kilku kroków, które ich dzieliły. Pragnął wziąć ją w ramiona i pocałunkami odpędzić wstyd i poczucie krzywdy, ale gdyby to zrobił, tylko by powiększył liczbę błędów, które popełnił ostat­niej nocy. Jego emocje były zbyt świeże, nie myślał jasno. Serce biło mu gwałtownie w piersiach, a ręce tak drżały, że musiał je zacisnąć w pię­ści.

Zesztywniała.

- Nie chcę pańskich pieniędzy. Nie chcę od pana niczego.

Bezradnie spojrzał na jej ramiona - te same, które całował i pieścił, i na których kładł głowę jak na poduszce, gdy rozkosz, jaką znalazł w jej objęciach, odebrała mu zdolność myślenia i działania.

- List może pani oddać Deirdre - stwierdził szorstko. - Ona mi go przekaże przed odjazdem.

Catherine skinęła głową, przyjmując ostateczne odtrącenie z taką godnością, na jaką tylko potrafiła się zdobyć. Patrzyła, jak Alex podcho­dzi do drzwi. Stojąc w progu zatrzymał się i odwrócił głowę, jakby chciał jej jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu wyszedł bez słowa. Wpatrywała się w stare dębowe drzwi, oczekując, że może znów się otworzą. Gdy jednak przez dłuższą chwilę nawet nie drgnęły, z jej oczu popłynął stru­mień gorących, gorzkich łez.

18

Alexander Cameron czuł ogarniający go niepokój. Przytupywał noga­mi, przysuwał ręce do ust i chuchał, pragnąc ogrzać zziębnięte dłonie. Świt rozpraszał mrok, nadawał kształt kamiennym murom otaczającym dziedzińce. Żółtawe obłoki mgły wznosiły się nad blankami zamku Achnacarry i spływały na bruk dżdżem. Padało przez całą noc i wszędzie porobiły się kałuże. Chłód przenikał przez grube warstwy odzieży, wil­gotnymi, zimnymi palcami przesuwał po plecach.

Alex miał na sobie breacan an fheile - przewiązany w pasie kracia­sty pled, noszony przez górali zimą i latem. Był dobrze uzbrojony, za pas wetknął dwa stalowe sztylety, do siodła przytroczył szablę, miecz i skałkówkę. Nie był na dziedzińcu sam. Stukot końskich podków o bruk mieszał się z dźwiękami wydobywanymi z instrumentu klanowego du­dziarza, pragnącego swą grą wprowadzić jakiś ład w szeregi mężczyzn. Przez całą noc w zamku paliło się światło. Nikt nie spał, czyniono po­spieszne przygotowania do wyjazdu Lochiela. Teraz we wszystkich pra­wie oknach majaczyły ciemne sylwetki podnieconych obserwatorów.

Wyższe piętra przesłaniała mgła - tak gruba i gęsta, że nie potrafiłby rozpoznać żadnej twarzy, nawet jeśli tę jedną, szczególną otaczałaby aureola długich jasnych włosów. Zresztą okna wieży zachodniej wycho­dziły na drugą stronę... a osoba, o której Alex wciąż myślał, prawdopo­dobnie wciąż jeszcze twardo spała, śniąc o domu...

Catherine prawie przez całą noc nie zmrużyła oka. Rzucała się i wier­ciła w wielkim, pustym łożu, krążyła tam i z powrotem po pokoju albo, przycupnąwszy na niewygodnej kamiennej ławie pod oknem, spogląda­ła niewidzącymi oczami w deszczową noc. Nie widziała Aleksandra, od kiedy złożył jej wizytę po południu. Napisała list do Damiena, Deirdre przekazała go zgodnie z poleceniem i nikła nadzieja, którą pielęgnowa­ła w duszy Catherine, że Alex mimo wszystko wstąpi, by się z nią zoba­czyć, chociaż na krótko, zgasła wraz z zapadnięciem nocy. Wiedziała, że Lochiel wyrusza o świcie i przez kilka ostatnich, niespokojnych godzin biła się z myślami, czy nie zejść na dół, by być przy odjeździe mężczyzn. Z pewnością spodziewano się jej obecności, była przecież żoną Aleksa. Obawiała się jednak jego złości na taki objaw arogancji z jej strony, uznał ją przecież za „komplikację”. Nie wiedziała, co robić, co czuć, jak po­stępować. Jedna noc - jedna lekkomyślna noc - i cały jej świat wywró­cił się do góry nogami.

Myślała o domu, o Derby i Rosewood Hall, o Damienie i Harriet - nawet o Hamiltonie Garnerze. Ale wszystko to wydawało jej się teraz takie odległe, jakby należeli do świata, od którego dzieliły ją lata, a nie tygodnie.

Co zrobi Damien, gdy otrzyma jej list? Z pewnością poczuje ulgę, że jest bezpieczna i w końcu wraca do domu, ale czy będzie zarazem potrafił czytać między wierszami i zorientuje się, że coś zaszło między nią i tym mężczyzną, którego ślubowała nienawidzić do śmierci? Da­mien przyznał się do przyjaźni z Raeferem Montgomerym. Co powie­dział...? Że człowiek może zmienić nazwisko, ale nie charakter. Wi­docznie znalazł w Aleksie cechy, które mu się spodobały, a jako jego prawnik z pewnością był wtajemniczony w sprawy dotyczące nie tylko jego interesów, ale również życia osobistego. Czy kryło się tam coś, co ona powinna „wyczytać między wierszami”? Coś, co przeoczyła w sto­sunkach między nimi? Coś, co brzmiało fałszywie już w Wakefield?

Catherine nie mogła dłużej zagłębiać się w te rozważania. Ciche pukanie do drzwi sypialni zwiastowało pojawienie się Deirdre, która zdumiała się, widząc, że jej pani nie śpi.

- Czy przynieść pani filiżankę gorącej czekolady? Jakiż nieprzy­jemny ranek, prawda?

Catherine spojrzała w okno. Gęsta mgła tworzyła grubą zasłonę, przez którą nic nie było widać. Oczami wyobraźni widziała jednak nierucho­me, atramentowe wody jeziora i poszarpane szczyty gór na horyzoncie. Widziała nawet pędzącego na karym ogierze szczytem grani jeźdźca w czarnej, rozwianej na wietrze pelerynie.

Idź do niego. Najgorsze już się stało; cóż zmieni zwyczajne poże­gnanie?

- Słucham? Mówiłaś coś?

Deirdre uniosła wzrok i zmarszczyła brwi.

Catherine zamieniła się w słuch.

- Warto pamiętać, że wyruszają w dość ważnej sprawie. Na naszych oczach dzieje się historia. Udać się do księcia Stuarta, by go nakłaniać do powrotu do Włoch... - Widząc wahanie Catherine, zarzuciła aksa­mitny szlafrok na jej ramiona. - Jeśli chcemy być świadkami ich odjaz­du, musimy się pospieszyć.

Pokój MacKaila był dość blisko, a okno, jak powiedziała Deirdre, wychodziło bezpośrednio na dziedziniec. Opadająca mgła spowiła wszystko lekkim woalem, ale płonęło tyle pochodni, że można było wi­dzieć ludzi i konie. Donald Cameron, nie zważając na deszcz, stał po­środku dziedzińca, wystrojony jak przystało na naczelnika wpływowego klanu. Włosy związał czarną jedwabną wstążką, na głowie miał beret ozdobiony orlim piórem, oznaką jego godności. Kurtka, kamizelka i spodnie uszyte były z tartanu, na jednym ramieniu udrapował długi wełniany pled, tkaniny te jednak miały różne kolory, tak że od stóp do głów spowijały go czerwień, czerń, żółć i zieleń.

Na rozkaz wymarszu czekało wraz z nim kilkunastu osobistych służą­cych, paru dudziarzy, bard klanowy - który zapisze dla potomności każde słowo, jakie padnie podczas tego doniosłego wydarzenia - i około sześć­dziesięciu uzbrojonych członków klanu, z olbrzymem o lwiej grzywie, Struanem MacSorleyem na czele. Catherine nie zazdrościła Lochielowi i jego świcie wyprawy w taką pogodę przez niebezpieczne, górskie prze­łęcze i skaliste wąwozy. Gęstniejąca mgła świadczyła, że wkrótce znów lunie deszcz, który będzie im towarzyszył przez całą drogę.

W głębi serca Catherine trochę ciekawił mężczyzna, na spotkanie z któ­rym się udawali. Słyszała wiele różnych opowieści o księciu Stuarcie - że jest przystojny, mądry, czarujący i elokwentny. Nie mogła też nic poradzić na to, że trochę mu współczuła. Przyjechał tu z daleka jedynie po to, by usłyszeć od takich ludzi, jak Lochiel, że nie ma mowy, by powstanie się powiodło bez pomocy Francuzów i angielskich dysydentów.

Czy była inna rodzina królewska, którą tak prześladował zły los? Ja­kub I został skrytobójczo zamordowany, Jakuba II zabiła armata, która się rozerwała po odpaleniu, Jakub III zginął z rąk zbuntowanych wielmożów, na czele których stanął jego własny syn. Jakub IV padł w bitwie pod Flodden, Jakub V umarł ze zgryzoty po otrzymaniu wiadomości o klęsce jego armii na torfowisku Solway. Maria, królowa Szkocji, została zmuszona do rezygnacji z tronu i ucieczki z ojczyzny, później zaś stanowiąc zagro­żenie dla swej kuzynki Elżbiety, dziewiętnaście lat spędziła w więzieniu, po czym ją stracono. Jej syn Jakub został z kolei obwołany królem Anglii i Szkocji po wprowadzeniu unii personalnej, ale zarówno on, jak i jego syn Karol I rządzili tak arogancko i despotycznie, że doszło do wybuchu wojny domowej. Po jedenastu latach okupacji Cromwella potomkowie Stuartów odzyskali koronę, ale po śmierci Karola tron objął jego brat Ja­kub II, zagorzały katolik. Zdesperowany Parlament zwrócił się do Wilhelma Orańskiego, ożenionego z córką Jakuba, Marią, protestantką, by przy­był do Anglii i objął tron w imieniu swej żony. Jakub II musiał zbiec do Francji, a w Anglii uchwalono ustawę, zgodnie z którą wszyscy przyszli monarchowie mieli być wyznania anglikańskiego.

Jakub zmarł na wygnaniu za panowania swej córki. Ludwik XIV, król Francji, skwapliwie poparł kandydaturę syna Jakuba, trzynastolet­niego Jakuba Franciszka Stuarta, na prawowitego króla Anglii, zarówno po to, by rozpalić dawną wrogość, jak też by zyskać sojusznika w osobie wygnanego młodzieńca i jego niby - dworu. W roku 1702 tron angielski znów opustoszał, ale rząd zignorował roszczenia Jakuba III na rzecz sio­stry Marii, Anny. Jakub został pominięty również jedenaście lat później, kiedy Anna zmarła bezpotomnie. Parlament angielski tak rozpaczliwie pragnął uniknąć kolejnego katolickiego władcy, że cofnięto się prawie o sto lat, by znaleźć potomka protestantki córki Jakuba I władającego państewkiem Hanower w Niemczech. W 1714 roku elektora Hanoweru koronowano jako Jerzego I, a rok później Jakub Franciszek Stuart uczy­nił pierwszą poważną próbę odzyskania tronu.

Prawdopodobnie było prawdą, pomyślała Catherine, że lud Anglii wolałby syna Jakuba II od otyłego, pięćdziesięcioczteroletniego cudzo­ziemca, który nie mówił po angielsku i otaczał się napuszonym niemiec­kim dworem. Ale Jakub Franciszek Stuart był katolikiem i nie zgodził się przejść na protestantyzm, by pozyskać przychylność Parlamentu. Co więcej, jego silne szkockie korzenie wywołały obawy, że ośrodek wła­dzy zdecydowanie przesunie się na północ.

Naturalnie Szkoci odebrali to jako kolejny policzek. Podczas po­wstania 1715 roku dziesięć tysięcy lojalnych członków klanów wyru­szyło na pole bitewne pod Sheriffmuir, by poprzeć króla Jakuba. Ojciec i wujowie Catherine, jak większość mieszkańców Anglii, opowiedzieli się za królem Jerzym, broniąc hanowerczyka, zadając jakobitom dotkli­wą klęskę, po której Pretendent musiał wrócić do Francji lizać rany.

Ale jak mógł oczekiwać innego rezultatu? Anglia panowała na mo­rzach, posiadała kolonie w Ameryce, Indiach Zachodnich i na Półwy­spie Dekan. Czy mogła pozwolić stosunkowo nielicznym, zbuntowa­nym Szkotom strącić z tronu ich króla i na jego miejsce osadzić własnego, pomijając nawet kwestię słuszności ich roszczeń? Czy teraz mogła do tego dopuścić?

Catherine znała odpowiedź i zaczynała powoli rozumieć, dlaczego Alexander Cameron wrócił do domu po tylu latach spędzonych na ob­czyźnie. Nie miało to nic wspólnego z polityką, a także z całą pewnością nic wspólnego z religią. Było to wyłącznie związane z rodziną, z dumą, z jego identyfikowaniem się ze Szkotami i poczuciem własnej godności.

Dorastając, Catherine przesiąkła uprzedzeniami i niezłomnymi prze­konaniami politycznymi swego ojca, aż do tej pory z zadowoleniem śle­po je powtarzała, nie zastanawiając się nad tym, że po obu stronach było tyle samo zła, co dobra. Jednak gdy teraz zaczęła poważnie nad tym rozmyślać, uświadomiła sobie, jak trudno musi być takim dumnym lu­dziom, jak Cameronowie i stetryczały Keppoch, którego poznała ostat­niego wieczoru, udać się do swego dzielnego, ale głupiego księcia i oświadczyć mu, że nie ma szans na restaurację dynastii Stuartów.

Zaczynasz myśleć, jakbyś czuła jakąś sympatię do tych buntowni­ków - zbeształ ją głos sumienia. - To może być niebezpieczne. Bardzo niebezpieczne.

Catherine zlekceważyła to ciche upomnienie i przycisnęła czoło do szyby. Dostrzegłszy znajomą postać kroczącą przez pasma mgły, nie odrywała od niej wzroku i w jednej chwili zapomniała o wszystkim. Ubrany był, jak wszyscy, w wełniany kilt i krótki surdut. Głowę miał odkrytą, włosy nie związane, długa, gęsta, hebanowa, kręcona czupryna lepiła się do skroni. Przystanął obok swego konia, zaczął sprawdzać popręg, ogier odwrócił swój długi, wdzięczny łeb i trącił go czule. Alexander mruknął coś prosto do ucha zwierzęcia i spod fałd przerzucone­go przez ramię tartanu, wyciągnął jabłko.

Kiedy Shadow chrupał owoc, Cameron skierował wzrok ku oknom. Catherine gwałtownie się cofnęła, nie chcąc, by ją zobaczył, i jej uwagę przykuła wzruszająca scena rozgrywająca się na stopniach oświetlonych blaskiem pochodni. Stali tam lady Maura i jej mąż. Donald głaskał czule policzek żony, uśmiechali się do siebie łagodnie, nie zważając na panu­jący wokół zamęt.

Maura ucałowała dłoń męża, Lochiel dosiadł swego tarantowatego siwka, dając pozostałym znak, by poszli za jego przykładem. Dudziarze nacisnęli worki dud i w powietrzu zabrzmiały pierwsze dźwięki żywej marszowej melodii, odbijające się echem od wilgotnych kamiennych murów.

Alex stanął za Donaldem, obok Struana MacSorleya. W ostatniej chwili pojawił się błysk tycjanowskiej czerwieni, Lauren Cameron wy­biegła z tłumu żon i sympatii. Zatrzymała się pomiędzy obu mężczyzna­mi, u obu wywołując śmiech. Alex pochylił się pierwszy i złożył brater­ski pocałunek na jej policzku. Wyraźnie rozczarowana, z odętą miną spojrzała na MacSorleya, który ryknął śmiechem i posadził ją sobie na siodle, spod spódnic ukazały się jej gołe, zgrabne łydki. Przycisnął usta do jej warg i pocałował ją tak namiętnie, że jego ludzie zaczęli wykrzy­kiwać głośne, sprośne uwagi. Rękę, którą obejmował ją w pasie, przesu­nął, by ująć jej pierś, druga zniknęła pod jej halkami na tak długo, aż dziewczyna zaczęła wierzgać nogami i wić się z fałszywie skromną min­ką, udając, że próbuje się uwolnić.

Catherine cofnęła się daleko od okna, pozwalając, by kotara opadła. Gardło miała ściśnięte, oczy ją piekły. Wczoraj wieczorem z wyniosłą pogardą popychała Alexandra w ramiona Lauren, ale dziś gdzieś znikła ta wyniosłość. Zdawała sobie sprawę, że kiedy stąd wyjedzie, Lauren - albo inna do niej podobna - ochoczo zajmie miejsce Catherine w jego łóżku. Udowodnił dobitnie, że jest zdrowym, jurnym mężczyzną o ape­tytach, których nie potrafi zbyt długo poskramiać. Na myśl, że miałby obejmować inną, pieścić inną...

Musi o nim zapomnieć. Potrzeba jej będzie wiele sił, by stawić czo­ło temu, co z pewnością czeka ją w Rosewood Hall. Musi również po­godzić się z tym, że nie jest już Catherine Augustine Ashbrooke, najbar­dziej pożądaną partią w trzech hrabstwach. Jest Catherine Ashbrooke Montgomery i czy wróci jako wdowa, czy nie, jej reputacja doznała uszczerbku z chwilą, gdy wyjechała z Rosewood Hall. Czyż nie ona sama zawsze była pierwsza, która śmiała się i z upodobaniem plotkowała, gdy skandal groził którejś z jej rówieśniczek? Czyż nie uważała za najwięk­szy obowiązek zniesławiać swoje rywalki bez względu na to, jak błahe były dowody ich niewłaściwego prowadzenia się? Teraz dawne ofiary jej intryg wprost nie będą mogły się doczekać okazji, by się zrewanżo­wać. Dwa tygodnie... dwie godziny w towarzystwie Alexandra Came­rona całkowicie przypieczętowały jej los.

Nic nie mogła na to poradzić. Wszystko sprawiła tylko jej własna głupota. Zaczęła od popisywania się przed nim na swym przyjęciu uro­dzinowym, a później na każdym kroku prowokowała go, rozmyślnie wy­stawiając jego cierpliwość na próbę, nie pozostawiając żadnego wybo­ru. Dręcząc go, postąpiła dziecinnie, w co teraz, z perspektywy czasu, aż trudno było jej uwierzyć. A jeśli dodać do tego ignorancję, upór, próż­ność, dwulicowość... wszystkie te cechy, które zarzucał jej od samego początku. Ale skoro był taki bystry, dlaczego nie widzi teraz wątpliwo­ści, które ją dręczą?

Catherine drgnęła, słysząc tuż przy uchu głos ciotki Rose. Siedziała przed kominkiem w bawialni, od trzech dni, czyli od wyjazdu Lochiela tak całkowicie pochłonięta swoim nieszczęściem, że nie wiedziała, gdzie się znajduje ani w czyim towarzystwie.

- Chyba jest ci za gorąco, duszko - rzekła z troską Rose. - Siedzisz tu długo, aż ci się policzki zaróżowiły.

Maura uniosła wzrok znad robótki.

Zadowolona, że może trochę rozprostować nogi, Catherine odłoży­ła swoją robótkę na oparcie fotela i podeszła do kredensu. Spojrzała py­tająco na Jeannie, ale żona doktora smacznie spała w fotelu przy oknie.

- Niektórym brak wytrwałości - oświadczyła wesoło Rose i pochy­liła swą białą głowę nad koronką, przy której robiła frywolitki.

Catherine z uśmiechem otworzyła karafkę, ale nim skończyła nale­wać, jej wzrok przykuło jasne światło wpadające wysokim, wąskim oknem. Przez pierwsze dwa dni i dwie noce nieobecności Lochiela wciąż padał deszcz. Achnacarry było potężną, dobrze ufortyfikowaną twier­dzą, lecz wilgoć wciskała się przez drzwi i okna, sprawiając, że w więk­szości pomieszczeń - szczególnie w starszej części zamku - panował nieprzyjemny chłód i czuło się stęchliznę. Wprawdzie dziś znikły chmu­ry, a na kominku płonął ogień, ale nastrój Catherine się nie poprawił.

Catherine podała im szklaneczki, ale nie wróciła na swoje miejsce.

Catherine stwierdziła, że coraz większą sympatią darzy żonę Donal­da. Nalegania lady Cameron sprawiły, że przestała całymi dniami przesiadywać samotnie w swoim pokoju i zaczęła jadać posiłki razem ze wszystkimi, popołudnia spędzać wspólnie przy robótkach, a wieczory na ożywionych rozmowach. Szybko się pozbyła skrępowania, kiedy stwierdziła, że rozmowy dotyczą głównie zbiorów i strzyżenia owiec, kłopotów z dziećmi i ich kształcenia - zwykłych codziennych spraw, od planowanych małżeństw po ceny wełny. Jak można się było spodzie­wać, rozmawiano również o pobycie Karola Stuarta w Szkocji, ale, co dziwne, o wiele mniej niż w salonach w Derby. Catherine, przekonana, że wszyscy Szkoci tylko czekają, by ruszyć na południe na podbój An­glii, z prawdziwym zaskoczeniem odkryła, że wśród nich jest tylu zwo­lenników pokoju. Wcale nie byli podżegaczami wojennymi ani żądnymi krwi dzikusami. Prawdę mówiąc, pod wieloma względami wiedli życie spokojniejsze, mniej pretensjonalne od tego, do jakiego przywykła w Der­by i Londynie.

Porównywała teraz wypomadowanych dandysów w obcisłych, cie­listych spodniach, z wykrochmalonymi fularami pod szyją, w perukach na głowach, z członkami klanu Cameronów i ich sąsiadami, którzy ze­brali się, by uczcić powrót Alexandra do domu. Z pewnością bardzo różnili się ubiorem - trudno było spotkać tu kogoś w surducie, krawacie czy z wyperfumowaną chusteczką do nosa. Ale za to ich twarze były życzliwe, ich śmiech szczery i głośny. Rodzina Cameronów nie okazała Catherine niechęci ani wrogości. Czy sir Alfred lub któryś z jego wpły­wowych, wysoko postawionych, dystyngowanych parów zachowałby się tak, gdyby zaprosiła do stołu w Rosewood Hall czarnowłosego szkoc­kiego buntownika w spódniczce?

Catherine westchnęła i ściślej owinęła się pożyczonym wełnianym szalem. Obie z Maura wyszły z zamku przez małą furtkę i zaczęły wol­no spacerować po ogrodzie wysypaną żwirem alejką. W powietrzu uno­sił się zapach dzikich róż, na ich kwiatach perliły się jeszcze krople desz­czu, który niedawno przestał padać. Gawrony i kuliki na wszelki wypadek kryły się jeszcze w gałęziach drzew, ale odgłosy ich kłótni nie milkły ani na chwilę, podobnie jak szmer kropli spadających na ziemię przy każ­dym powiewie.

Catherine przystanęła, by zerwać śnieżnobiałą różę, bladoróżową w sa­mym środku. Robiąc to, lekko odwróciła głowę i wtedy spostrzegła dwóch mężczyzn idących za nimi w pewnej odległości. Nie patrzyli na kobiety, lecz na otaczające lasy, na brzeg jeziora, na wzgórza w oddali, ręce zaś cały czas trzymali na głowniach sztyletów, które mieli za pasem.

- Przywykniesz do ich obecności - stwierdziła obojętnie Maura - czasem nawet ucieszysz się, że masz ich pod ręką, gdy będziesz dźwiga­ła naręcze kwiatów lub kosz owoców.

Catherine wątpiła, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do obecności strażników. Już miała ruszyć dalej, gdy jeden z mężczyzn uśmiechnął się i pomachał do niej. Ze zdumieniem rozpoznała Aluinna MacKaila.

Z tego, co mówiła Deirdre, jego rana goiła się zdumiewająco szybko, i to zarówno dzięki umiejętnościom doktora Archibalda, jak i determina­cji upartego Szkota. W ciągu ostatnich dwóch dni Catherine dwukrotnie widziała go na korytarzach zamku i chociaż nigdy nie bawił długo w to­warzystwie pań, dołączał do nich razem z doktorem Cameronem w porze wieczornego posiłku. Był szczególnym ulubieńcem Rose i Jeannie. Oka­zywał przy tym tyle rycerskości, by śmiać się z ich kiepskich żartów, i tyle sprytu, by upiększać dobre. Jego maniery były równie nieskazitelne, jak jego umiejętność zabawiania towarzystwa, z wdziękiem i lekkością po­trafił rzucić komplement pod stopy najmniej spodziewającej się tego ko­biety. Ubóstwiały go wszystkie dzieci; służba mu nadskakiwała, jakby był z królewskiego rodu. Catherine trudno było winić Deirdre, że uległa jego urokowi. Był przystojny, czarujący, chłopięco szczery...

Jednak dał też dowody, że potrafi być bezwzględny i gwałtowny. Nawet gdyby podczas napadu nad rzeką Spean nie widziały, do czego jest zdolny, sam fakt, że spędził piętnaście lat w towarzystwie Alexandra Camerona, więcej mówił o jego charakterze, niż można by wywnio­skować na podstawie zaledwie dwóch tygodni znajomości.

Był bezgranicznie oddany Alexandrowi i Catherine tak zaskoczyła jego obecność w ogrodzie, że zaczęła się zastanawiać, czy pod nieobec­ność Aleksa przynajmniej częściowo tą wiernością nie obdarzył jej. Bo czemu miałby wyjść na dwór w taki zimny, mokry dzień, podejmując się roli strażnika?

Uśmiech Catherine zgasł, spuściła wzrok, co wzbudziło lekki nie­pokój Maury.

O co chodzi, moja droga? Czy coś cię trapi?

Catherine przyglądała się trzymanej w dłoni róży. Bardzo pragnęła zwierzyć się komuś, ujawnić wszystkie swoje wątpliwości i obawy... ale po prostu nie wiedziała, jak zacząć.

- Mężczyźni bywają tacy dziwni - rzekła Maura, domyślając się powodu przygnębienia Catherine. - Silni, władczy i czasem tak niezłom­ni, że ma się ochotę potrząsnąć nimi z całych sił. Kiedy indziej zacho­wują się jak dzieci, tacy zagubieni i spragnieni kilku słów otuchy, że chce się płakać. Czasem może to również wywołać złość, szczególnie jeśli sama czujesz się zagubiona i samotna.

Catherine głośno przełknęła ślinę, ale nic nie powiedziała.

Catherine zastanowiła się nad tymi słowami, a potem westchnęła.

dotknął mnie. Tu, w policzek... - Pokazała palcem i uśmiechnęła się na wspomnienie. - Wtedy zrozumiałam, że jeśli on cofnie rękę, umrę.

Catherine przypomniała sobie scenę, której świadkiem była na dzie­dzińcu przed odjazdem Lochiela. Dotknął policzka Maury, a ona poca­łowała jego dłoń i widać było, iż dziś czuje to samo co przed laty. Nie było w tym geście nic z chęci popisania się przed otoczeniem. Nic z zu­chwałości i bezwstydu Lauren Cameron.

Na myśl o Lauren coś sobie przypomniała.

Lady Cameron pokiwała głową.

- A więc obie pragniemy o tym porozmawiać. Bardzo długo stara­łam się nie dopuszczać do siebie tej myśli... i nie ja jedna. Ale jeśli Alexander ma zaznać ukojenia, musimy znaleźć sposób, by duchy mo­gły odejść w pokoju. Boże, jakżebym chciała, żeby byli przy nas męż­czyźni. Mam przeczucie, że zanim to wszystko minie, obydwie będzie­my potrzebowały ich wsparcia.

Donald Cameron, który znajdował się pięćdziesiąt kilometrów dalej na zachód, dokładnie w tej samej chwili myślał bardzo podobnie. Pra­gnął, by Maura była teraz u jego boku. Ona stanowiła jego siłę, jego rozsądek, jego współczucie.

Orszak poruszał się wolno. Dopiero po trzech dniach dotarł nad morze, podążając krętymi, porośniętymi soczystą trawą dolinami Lochaber i Rannock, wspinając się na zbocza, przeciskając przez ma­lownicze wąwozy i parowy z wodospadami. W końcu dotarł na opusto­szałe, smagane wiatrami wybrzeże, będące prawdziwym rajem dla prze­mytników. W jednej z małych, rzadko nawiedzanych zatoczek stał na kotwicy statek księcia, „Du Teillay”, lekka fregata mogąca zapewnić swe­mu królewskiemu pasażerowi tylko podstawowe wygody.

Nim orszak Lochiela dotarł do przystani, zatrzymano go dwukrot­nie: najpierw był to uzbrojony oddział ludzi z klanu MacDonalda, które­go naczelnik przyjął na siebie odpowiedzialność za zapewnienie bezpieczeństwa księciu; potem - mężczyzna o surowej twarzy, którego książę Karol Edward Stuart też wezwał na rozmowę.

- Tak, Donaldzie, to dość sympatyczny młodzieniec - powiedział. - Prawdziwy Stuart. Zdążą ci wyrzeźbić królewski herb na tyłku, zanim w ogóle się zorientujesz, że masz nóż pod spódniczką.

Twarz Donalda, na której od chwili opuszczenia Achnacarry rzadko widniał uśmiech, jeszcze bardziej sposępniała, kiedy przyglądał się wo­jowniczej minie Hugha MacDonalda. Glengarry, jak go nazywano, był doświadczonym żołnierzem, przyjacielem i sprzymierzeńcem Camero­nów. Nigdy nie kwestionowano jego oddania dla sprawy jakobitów, ale podobnie jak Lochiel trzeźwo oceniał sytuację.

- Glencoe był i już wyjechał - ciągnął Glengarry znużonym tonem. - Także jego krewniak, MacDonald ze Scotus. Wszyscy powtarzamy chłopcu to samo, mówimy, żeby wracał do domu. To nie jest odpowied­nia pora. Owszem, możemy walczyć w górach i możemy najeżdżać na naszych sąsiadów z południa, ale to nie pasterze i brzuchaci kupcy będą na nas czekać na drugim brzegu rzeki Tweed, lecz artyleria i doborowe oddziały żołnierzy uzbrojonych po zęby i spragnionych naszej krwi.

- Czy przywiózł jakieś obietnice wsparcia ze strony Francji? Glengarry się skrzywił.

- Przywiózł to, co chciał przywieźć. Żadnych oddziałów, żadnej bro­ni, żadnego złota. Tylko zaślepienie, zadufanie i wiarę, że armia górali podąży za nim do bram Londynu.

- Czy są jakieś wieści od MacLeodów lub MacDugalów? Starzec, wychyliwszy się z siodła, głośno splunął na ziemię.

- Nie pofatygowali się, by odpowiedzieć na dwa pierwsze pisma księcia. Za trzecim razem młody Clanranald osobiście zawiózł wezwa­nie do Skye i wrócił z wiadomością dla pięknego młodzieńca, że skoro przybył bez żołnierzy, bez broni, bez pieniędzy, nie powinien się dziwić, że nie czeka na niego armia.

Lochiel poczuł przejmujący ból w piersiach. MacLeodowie i MacDugalowie byli najbardziej zagorzałymi poplecznikami jakobitów, prze­chwalali się, ilu to ludzi przywiodą, by walczyć u boku Stuarta. Jeśli oni obaj tak otwarcie odstąpili od sprawy, oznaczało to, że inni, nie przeko­nani do niej tak mocno i dysponujący mniejszymi środkami, nie zawa­hają się, by pójść w ich ślady, zrzucając wielki ciężar odpowiedzialności na Lochiela.

Jakby potwierdzając najgorsze obawy Donalda, Glengarry rzekł: Wielu porządnych ludzi czeka, żeby się przekonać, co postano­wisz, Donaldzie, nim sami podejmą taką czy inną decyzję. Nie daj im złego przykładu. Nie działaj pochopnie, bo przez to wszyscy będziemy cierpieć. Jeśli wierzysz, że możemy walczyć i zwyciężyć, to dobrze; pój­dziemy za tobą. Jeśli uważasz, że mamy takie szanse powodzenia, jak dziewka publiczna na to, by zostać świętą, będziemy cię cenić za odwa­gę powiedzenia tego młodemu księciu. Jestem starym głupcem, który marzy, by znów ujrzeć na szkockim tronie króla Szkota. Zaprzedałbym duszę diabłu, by zobaczyć, jak Angole uciekają do siebie, gdzie ich miej­sce. Ale nie chciałbym walczyć tylko dlatego, żeby młody książę mógł wygodnie popijać wino w Winchesterze.

Donald z ciężkim sercem patrzył za odjeżdżającym Glengarrym. Gdyby wszyscy panowie w Szkocji tak czuli, gdyby tylko o to mieli walczyć - o wolną i niepodległą Szkocję - jakże inaczej wyglądałaby sytuacja! W samych górach było trzydzieści tysięcy uzbrojonych ludzi. Zjednoczeni tym wspólnym celem, mogliby wzdłuż granicy utworzyć mur nie do przebycia i żaden król przy zdrowych zmysłach - ani angiel­ski, ani niemiecki - nie śmiałby rzucić im wyzwania.

Ale Karolowi marzyło się coś więcej. Chciał zdobyć wszystko: pra­gnął widzieć Szkocję i Anglię pod berłem jednego króla z dynastii Stu­artów. Był to nierealny cel, który wyrządzał największą krzywdę jego sprawie. I właśnie to najsilniej mogło zjednoczyć Anglików przeciwko nim.

Glengarry wspomniał, że kilkunastu naczelników mniejszych kla­nów już ochoczo wyraziło swoje poparcie, ale podejrzewał, że zrobili tak wiedząc, iż są w mniejszości i nie wywrą wpływu na bieg spraw. Była to niesprawiedliwa ocena, albowiem traktowali swoje domy, zie­mie i odpowiedzialność równie serio jak on, ale nie zmieniało to faktu, że mogli wystawić stu, w najlepszym wypadku dwustu ludzi. A dwustu żołnierzy z trzydziestu tysięcy w żaden sposób nie przeważy szali w jedną czy drugą stronę. W rękach Lochiela, będącego naczelnikiem klanu Ca­meronów, spoczywała odpowiedzialność za los pięciu tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci. Nie mógł lekkomyślnie podejmować żadnych zobowią­zań, nawet jeśli irytowała go sama myśl, że ktoś może uznać jego prze­zorność za tchórzostwo, jego zabiegi dyplomatyczne jedynie za podstęp, by przypochlebić się rządowi hanowerczyka.

- Ach, Mauro, miałaś rację - szepnął. - Zrozumiałaś to już tyle lat temu.

Lochiel machnął ręką, by odpędzić tę myśl. Alexander pochylił się w siodle do przodu, by go lepiej słyszeć.

- W naszą noc poślubną Maura powiedziała mi, że my, górale, je­steśmy nieustraszeni jak lwy. Jak lwy nie wiemy, co to lęk, i nie potrafi­my okiełznać naszych porywów, tylko pozwalamy, by nami kierowały.

Uparty i dumny Szkot, pomyślała Catherine i z furią przeciągnęła szczotką ze sztywnego końskiego włosia po swych lokach. Dlaczego nie powiedział jej prawdy o tym, jak doszło, że oskarżono go o morderstwo? Dlaczego nie wyjaśnił, jakie powody skłoniły go do ucieczki z kraju i że ze względu na Campbellów był zmuszony podróżować pod przybranym nazwiskiem? Opowieść o śmierci Annie MacSorley wstrząsnęła Cathe­rine. W swoim czasie bała się odkryć u Alexandra Camerona jakieś ludz­kie cechy, teraz zaś wiedziała, że jest nie tylko człowiekiem uczciwym, ale także zbolałym i niezwykle wrażliwym.

Prześladowały ją strzępy rozmów i sprzeczek. Zgryźliwy głos su­mienia, który niedawno się w niej obudził, z radością wykorzystywał nową falę wyrzutów, które ją zalewały i przypominały o zniewagach, jakie mu ciskała, o wszystkich oskarżeniach, jakie stawiała, o tym, że nazwała go okrutnikiem, człowiekiem bez serca, niezdolnym do wyra­żania uczuć. Okrutnik? Bez serca? Niezdolny do uczuć? Zabił dwóch ludzi z miłości do kobiety, zgodził się na opuszczenie domu rodzinnego, aby uniknąć rozlewu krwi w wojnie między klanami, a potem starał się ze wszystkich sił odpędzić prześladujące go demony, biorąc udział w róż­nych szaleńczych przedsięwzięciach, jakie mu los nastręczał.

Catherine z westchnieniem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Teraz już za późno. Cóż jej teraz przyjdzie ze skruchy? Niczego to nie zmieni. Ta sama duma, która wcześniej kazała mu milczeć, nadal będzie go zmuszała do milczenia, nawet jeśli cierpiał i przeżywał podobne roz­terki jak ona.

Czemu po prostu nie przyznasz, że go kochasz?

Oczy Catherine zrobiły się wielkie z oburzenia.

- Wcale go nie kocham!

Oj, coś mi się wydaje, że tak. I uważam, że już od jakiegoś czasu wal­czysz z tym uczuciem... odkąd ujrzałaś Alexandra Camerona w lesie.

- To śmieszne. Nie ma czegoś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia. O ile wiem, w ogóle nie istnieje coś takiego jak miłość. Nie dla mnie. I z całą pewnością nie dla niego.

Ach, jesteście dwoma wyjątkami, tak?

- Krańcowo się od siebie różnimy, wystarczająco często mi powta­rzał.

Ludzie w gniewie mówią różne rzeczy... albo w samoobronie. I mi­mo całej swej niewinności, musiałaś wiedzieć, że nie zachowywał się jak mężczyzna, któremu chodzi tylko o jedną upojną noc. Dostrzegłaś to w jego oczach, nie pamiętasz? Zobaczyłaś to i wyciągnęłaś do niego ręce równie rozpaczliwie, jak on wyciągnął ręce do ciebie.

Duma, Catherine. A może nie wie, co ty czujesz. Co ja czuję?

Zygzak błyskawicy przeciął nocne niebo, wydobywając z mroku górskie grzbiety, oświetlając krajobraz, a po chwili tuż obok rozległo się uderzenie pioruna. Catherine wychyliła się, by zamknąć okiennice, jej twarz siekły lodowate igiełki deszczu i wiatru.

Czy potrafisz się na to zdobyć? Czy potrafisz zrezygnować z przy­jęć, sezonów na dworze, pozycji społecznej? Czy potrafisz odmówić sobie takich błahostek jak nowe wstążki do włosów? Czy potrafisz wy­rzec się tego wszystkiego, by móc dzielić życie z człowiekiem takim jak Alexander Cameron?

- Nie wiem, czy... czy mam dość sił...

Starczy ci sił, jeśli pragniesz tego wystarczająco mocno. Wiesz, że na przeszkodzie stoi nie tylko jego duma.

Catherine otworzyła oczy i spojrzała na szalejącą burzę. Przód suk­ni miała całkiem przemoczony, mokre włosy kleiły się jej do twarzy.

- Gdybym śmiała uwierzyć...

Uwierz, Catherine. I powiedz mu, póki nie jest za późno.

- Za późno? - szepnęła. - Jak to za późno?

Nie usłyszała odpowiedzi. Ujrzała jedynie nagłą, oślepiającą błyska­wicę, tak jasną, że musiała unieść rękę, by zasłonić oczy. Przed oczami stanął jej obraz widzianego już wcześniej pola bitewnego. Pośrodku stal samotny, otoczony morzem krzyżujących się mieczy ten sam wysoki rycerz, którego widziała poprzednio, tylko teraz, kiedy odwrócił się w jej stronę, ujrzała jego twarz. Nie ulegało wątpliwości, czyje są te wyraziste rysy, te błyszczące czarne oczy. I w żaden sposób nie mogła go ostrzec przed połyskującymi stalowymi ostrzami, tworzącymi wkoło niego krąg, gdy uniósł ręce i rozorał niebo zakrwawionymi palcami jak szponami...

19

Wydawało się, że ceremonia będzie trwać całą wieczność. Lochiel został powitany w zatłoczonej, wielkiej sali na pokładzie „Du Teillay” z takim entuzjazmem, jakby był odnalezionym po latach krewnym. Książę i jego siedmiu doradców, którzy przybyli z nim z Francji, ugościli na­czelnika klanu Cameronów, nie szczędząc jedzenia i picia. Donald, a tak­że Alexander i kilku przedstawicieli sąsiednich klanów dało się oczaro­wać i rozbroić jego galanterią.

Karol Edward Stuart był wspaniałym gospodarzem. Specjalnie, by pomniejszyć swoje znaczenie, ubrał się w gładkie, czarne spodnie i surdut z taniego sukna. Koszula i szeroki krawat z batystu nie były pierwszej czy­stości; spod peruki wystawały jasnomiedziane włosy. Był przystojnym mężczyzną, co jeszcze pogłębiało otaczającą go aurę romantyzmu, przy­najmniej w oczach kobiet. Miał duże, wymowne niebieskie oczy, cienki i wydatny nos, ładnie wykrojone usta. Mimo młodego wieku i braku do­świadczenia, biły od niego spokój i pewność siebie. Była to pewność sie­bie człowieka, w którego żyłach płynie królewska krew, który wie, że jego sprawa jest słuszna i nie ma co do tego cienia wątpliwości.

Cechowała go również wielka inteligencja, potrafił znakomicie grać na uczuciach swych gości, jakby byli instrumentami, które należy do­stroić przed występem. Pierwsze struny trącił bez uprzedzenia, bez wstę­pu, na krótko przed północą.

- Teraz, kiedy już wzniosłeś toast za wierność sprawie mojego ojca, mój drogi Lochielu, może powiedziałbyś nam, na jakie poparcie może liczyć ze strony pięknej doliny Lochaber.

Wszyscy, którzy siedzieli za stołem, umilkli zwracając twarze w stro­nę Donalda. Nawet Alex, który przez cały wieczór zdawał sobie sprawę z tego, że celem wszystkich rozmów było dyskretne manipulowanie na­czelnikiem klanu Cameronów, spojrzał na brata, chcąc się przekonać, czy doświadczony mąż stanu spodziewał się takiej pułapki.

Alex podziwiał zuchwałość młodego księcia. Obiad był wystawny; wino lało się strumieniami. A teraz regent zamierzał podać na deser sa­mego siebie razem z potężną porcją sentymentalizmu na dokładkę. Osta­tecznie był księciem, synem króla, któremu Lochiel ślubował wierność aż po grób. Księciem, który na przekór wszystkiemu wsiadł na pokład okrętu, uzbrojony jedynie w siłę swych osobistych przekonań i nadzieję skłonienia poddanych swego ojca perswazjami - lub zawstydzając ich - by przyłączyli do niego w tej świętej wojnie.

Lochiel odstawił pusty kieliszek na stół i gestem ręki odesłał służą­cego, który pospieszył, by go napełnić.

- Wasza Wysokość, najpierw chciałbym się dowiedzieć, na jakie wsparcie możemy liczyć ze strony kuzyna Waszej Wysokości, króla Lu­dwika, i kiedy tu dotrą jego posiłki.

Książę nie przestawał się uśmiechać.

- Jak wiesz, sprawa mojego ojca cieszy się pełnym poparciem rzą­du francuskiego. Nawet w tej chwili Ludwik omawia ze swoimi mini­strami plany inwazji na Anglię, która, naturalnie, będzie skoordynowa­na z marszem naszej armii na południe.

Jeden z jego doradców, wielebny George Kelly, sprowokował obec­nych do głośnych wiwatów, próbując w ten sposób zapobiec próbom ustalenia, jaką konkretnie armię ma na myśli książę. Tym razem nie tyl­ko Alex spojrzał przez stół, utwierdzając się w przekonaniu, że gospo­darz dobrał sobie kiepskich towarzyszy. Kelly miał wąskie usta, był łysy jak kolano i odznaczał się drapieżnością jastrzębia. Irlandczyk O'Sullivan chełpił się swoim doświadczeniem wojskowym, ale starannie wy­strzegał się podawania bliższych szczegółów o stoczonych bitwach, sir Thomas Sheridan miał siedemdziesiąt lat i był nauczycielem Karola. Williamowi Murrayowi, skazanemu na banicję markizowi Tullibardine, tak dokuczała podagra, że nie mógł chodzić bez laski. O ile można się było zorientować, jedyną zasługą Aeneasa MacDonalda, paryskiego ban­kiera, było zdobycie poparcia starszego brata naczelnika klanu Kinlochmoidart. Jedyny Anglik w tym towarzystwie, Francis Strickland, był ka­tolikiem z Westmoreland, jego rodzina zawsze dochowywała wierności Stuartom. W tej chwili on i siódmy członek rady przybocznej, sir John MacDonald, okazywali większe zainteresowanie jakością wina niż rozmową - jeżeli wcześniej w ogóle jej słuchali.

Tacy ludzie stanowili najbliższe otoczenie księcia; to oni ślubowali, że doprowadzą do tego, by w imieniu swego ojca Karol zasiadł na an­gielskim tronie. Z tej siódemki O'Sullivan sprawiał wrażenie najprzebieglejszego, często wymieniał spojrzenia z Karolem i różnymi gestami dawał mu znaki.

Alex spuścił wzrok i wytarł kropelki rosy ze swego kielicha. Nic nie mógł powiedzieć. Protokół nakładał na niego obowiązek zachowania milczenia, ale w myślach ostrzegał Donalda, by miał się na baczności.

Książę zerwał się na nogi.

Książę zapłonił się słysząc taki komplement i wolno opadł na krzesło.

- Szpiedzy w takich sytuacjach nie próżnują - oświadczył O'Sullivan.

Tak. A nasi nam donoszą, że Francuzi nie zrobili jeszcze nic, żeby nam pomóc. Więcej, informują nas, że ministrowie króla tak stanowczo się sprzeciwiają dalszemu angażowaniu w naszą sprawę, że wstrzymali wszelkie fundusze.

Książę znów wstał, na jego policzkach pojawiły się czerwone wy­pieki. Widać było, że zaraz wybuchnie. Odszedł od stołu i przeszedł przez całą długość kabiny, aż znalazł się obok okien. Światło z mosiężnej lam­py padało na jego głowę i ramiona, przydając mu niezwykłej aury. Wy­glądał tak, jakby stał w nawie kościelnej.

- Nie możemy wadzić się między sobą - powiedział. - Nie wolno nam się kłócić, szczególnie o to, co się wydarzyło przed ponad rokiem. Przede wszystkim powinniśmy pamiętać, że wtedy wypłynęliśmy, ma­jąc na pokładach siedem tysięcy francuskich żołnierzy. Teraz przynaj­mniej drugie tyle czeka, by przyjść nam z pomocą, gdy tylko się dowie­dzą, że nasza armia maszeruje na południe.

Lochiel starał się zapanować nad sobą. Wprost nie mógł uwierzyć, że Karol nie chce się przyznać, iż zaangażował się w to przedsięwzięcie, nie mając najmniejszego dowodu zdecydowanego poparcia ani po jed­nej, ani po drugiej stronie kanału La Manche.

- Wasza Wysokość... - Położył ręce na stole. - Nie będzie żadnej armii maszerującej na południe. W najlepszym wypadku uda się zebrać dwa, trzy tysiące ludzi, ale nie sposób nazwać ich armią, bo Wasza Wy­sokość nie ma broni, żywności, pieniędzy, żeby im zapłacić...

- A czy pozostaną nam wierni?

Lochiel poczerwieniał na tę zawoalowaną insynuację.

Słyszałem pogłoski, że nasza sprawa wielce ucierpiała z powodu złota, którym kuszą hanowerczycy. Są też tacy, którzy zachowują mil­czenie, przypuszczalnie zbyt się wstydząc, by odpowiedzieć na królew­ski apel o pomoc. Jeszcze innych trzeba było pochlebstwami skłonić do opuszczenia górskich twierdz, a kiedy w końcu się stawili, zasypują mnie protekcjonalnymi frazesami. - Urwał i patrzył, jak Donald pociemniał na twarzy, słysząc tę zniewagę. - Ale oświadczam wam, że nie pozwolę traktować się protekcjonalnie. Nie powstrzymają mnie tchórze i scepty­cy. Nadeszła stosowna pora, by uderzyć, i to zdecydowanie! Główne siły armii angielskiej - w tym artyleria - walczą w tej chwili we Flandrii. Nieliczne regularne oddziały, które pozostały w kraju, nie wystarczą, by powstrzymać armię górali, nawet jeśli będzie ona liczyła tylko jedną dziesiątą tego, co nam obiecywano. Jedyne, czego nam trzeba - ciągnął Karol, zwracając się do milczących słuchaczy - to jedno zwycięstwo, by udowodnić całemu krajowi, że jesteśmy oddani naszej sprawie. Dołączą do nas wtedy ci wszyscy, którzy zwątpili; popłynie wszelka pomoc z za­granicy, jaka będzie nam potrzebna. Panowie! - Wyprostował się i zwrócił do nich twarzą, blask lampy oświetlał jego królewską postać, wydawało się, że jakaś jasność bije od niego. - To jest mój dom. To jest mój kraj. Te góry są w równym stopniu moje, co wasze. Krew moich przodków wsiąknęła w ziemię, która jest pod moimi stopami, ich głosy nawołują mnie przez doliny i góry. Nie wrócę do Francji pokonany. Zostanę i bę­dę walczył, by przywrócić cześć imieniu mojego ojca, nawet jeśli nikt nie będzie miał dość odwagi, by stanąć u mego boku!

Donald zbladł z upokorzenia, cała krew odpłynęła mu z twarzy, jed­nak nadal starał się przemówić księciu do rozsądku.

Siedzący za stołem rzucali sobie ukradkowe spojrzenia. Tylko jedna para ciemnogranatowych oczu nie oderwała się od poszarzałej twarzy Lochiela, którą obserwowała podczas namiętnej przemowy księcia. Alex dostrzegł łzy w oczach brata. Aby zachować milczenie, tak mocno zaci­snął dłonie, że paznokcie przebiły skórę i pojawiła się na nich krew.

Książę wolno przeniósł wzrok na Donalda.

- Powiedziałeś, Lochielu, że mogę być pewien twojej lojalności, i uwierzyłem w to. W przeciwnym razie dlaczego tak uparcie bym tu zdą­żał? Ty i inni moi wierni górale napełnili mnie taką nadzieją... nadzieją by nie rezygnować, nawet jeśli ludzie i przyroda sprzysięgli się przeciw­ko mnie. Moi górale, bo w naszych żyłach płynie ta sama krew, odzna­czają się taką samą odwagą i takim samym poczuciem honoru jak ja... tak przynajmniej myślałem.

Książę znów podniósł głowę, jego urodziwą twarz oświetlał blask lampy.

- Nikogo nie będę zmuszał, aby stanął u mego boku, jeśli brak mu wiary albo zaufania. Lochiel może zostać w domu, skoro tak mało na­dziei pokłada we mnie i w moją sprawę. Może siedzieć przy piecu i z ga­zet dowiadywać się o losie swego księcia... Może wnieść toast za jego zdrowie. Z pewnością to niezbyt wygórowane żądania?

Donald patrzył na księcia. Wstał wolno, cały aż dygotał, po jego policzkach spływały łzy. Alex bezradnie słuchał, jak jego brat przema­wia w absolutnej ciszy.

- Nie, na Boga. Nie zostanę w domu, kiedy mój książę będzie sam walczył za mojego króla... Ani ja, ani żaden mężczyzna, nad którym mam władzę.

Mówił dalej, ale Alex już tego nie słuchał. Nagle ni stąd, ni zowąd, przypomniał sobie widzianą kiedyś lawinę. Jeden nieostrożny krok spo­wodował, że pół góry zwaliło się na wioskę, na niczego nie spodziewają­cych się mieszkańców. Czuł, że teraz właśnie stoi przed takim krokiem. Kiedy go zrobi, będzie miał przed sobą tylko jedną drogę: w przepaść.

20

Burze, które przetaczały się nad Achnacarry, w końcu ucichły i pią­tego ranka po wyjeździe Lochiela na horyzoncie pojawiło się słońce. Mgły wiszące nad zatoczkami z wolna ustąpiły, z gałęzi drzew przez cały dzień spadały krople, nim wreszcie i lasy zaczęły parować, odda­jąc wilgoć. Catherine odbywała długie spacery po ogrodzie i wzdłuż jeziora. Razem z Deirdre śmiało zapuściły się też do lasu na jagody. Tam odkryły wąski strumyk wijący się między młodymi drzewkami, jego wody srebrzyły się od łososi.

Któregoś ranka zaskoczyła Aluinna MacKaila. Niespodziewanie pod­szedłszy do niego na dziedzińcu, zażądała, by pozwolił jej towarzyszyć sobie podczas przejażdżki. Po krótkiej naradzie i dłuższym przygotowa­niu, bo podczas takiej wycieczki nieodzowna była obecność uzbrojo­nych jeźdźców, udali się na wzgórza, skąd rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na zamek, jezioro i góry. Widząc zachwyt w oczach Catherine, Aluinn zaczął opowiadać jej dzieje Cameronów. Wskazując ruiny pobliskiej wieży, snuł opowieści o średniowiecznych bitwach i wa­śniach. Mówił o Alexandrze, napomknął o jego zmarnowanej młodości, ale nie poruszał tematu jego wygnania, a Catherine ani słowem się nie zdradziła, że coś o tym wie. Pod koniec tego pierwszego wypadu oby­dwoje zachowywali się swobodnie, śmiali się i w Catherine obudziła się nadzieja, że zyskała ważnego sprzymierzeńca.

W miarę jak mijał dzień za dniem, cierpliwość Catherine się wy­czerpywała. Nadal gnębiły ją wątpliwości, nie była pewna swych uczuć, ale chociaż trudno było cierpieć w samotności, przypuszczała, że praw­dziwa próba czeka ją, kiedy Alexander wróci do domu. Na tę okazję przygotowywała sobie przemowy i wymyślała liczne argumenty prze­mawiające za pozostaniem w Achnacarry, a także przeciwko temu. Niezmordowanie krążyła po ogrodzie, raz przekonywała samą siebie, że jest głupia, w ogóle rozważając ewentualność pozostania w Szkocji, a po chwili udowadniała sobie, że byłaby jeszcze głupsza, gdyby stąd wyje­chała. Jednak cały czas miała niejasne przeświadczenie, że niepotrzeb­nie prowadzi ze sobą takie batalie. Alexander Cameron był uparty i dum­ny. Jeśli już postanowił ją odesłać do Anglii - a czyż sama go nie zadręczała i nie nalegała, by to zrobił? - teraz nie przekonają go żadne argumenty.

Nie potrafiła też zapomnieć, że powiedział jej kiedyś, iż czuje silną i trwałą awersję do małżeństwa. Dlaczego sądziła, że jedna szalona noc mogła wpłynąć na zmianę jego stanowiska? W ciągu tych wszystkich lat niewątpliwie spędził wiele równie szalonych nocy z innymi kobietami. Może zbyt wielkie nadzieje wiązała z kilkoma wyszeptanymi zdaniami, delikatnymi pieszczotami, obietnicą, jaką dostrzegła w jego ciemnych oczach. Może rzeczywiście było tak, jak otwarcie oznajmił jej następne­go ranka - w połączeniu z nadmiarem wypitego wina pokusa okazała się zbyt silna.

W jej myślach panował zamęt. Przeszły burze, które działały na jej zmysły, nieba nie rozdzierały błyskawice, w blasku których widziała coś, co nie istniało. To, co wtedy wydawało się takie oczywiste, w świetle dnia stawało się beznadziejne i niejasne. Nie chciał jej. Nie kochał jej. Może powinna wrócić do domu, chociażby po to, by uciec od bajkowej urody gór i podstępnie hipnotyzującego krajobrazu wrzosowisk i dymią­cych torfowisk. Czy byłaby tak chętna, by rzucić swój los na jedną szalę, gdyby znów znalazła się nad rzeką Spean, oko w oko z kilkunastoma odrażającymi członkami milicji?

Odpowiedź brzmiała zdecydowanie: nie. Umarłaby ze strachu, gdy­by musiała znieść to, co się czaiło za tymi potężnymi, kamiennymi forty­fikacjami. Była delikatna i rozpieszczona i naprawdę nie wiedziała, czy chce i czy potrafi się zmienić.

W przeszłości zawsze pewna siebie, teraz nieustannie przeżywała rozterki i wątpliwości. Chciała zostać. Chciała wyjechać. Po raz pierw­szy w swym życiu pragnęła, by ktoś jej powiedział, co ma zrobić, ale tym razem uparcie milczał nawet głos jej sumienia.

Głośny wybuch śmiechu przerwał ten wywód i Catherine z wdzięcz­nością spojrzała w kierunku drzwi. Archibald Cameron wsunął głowę do komnaty i głośnym krzykiem starał się zwrócić ich uwagę, zupełnie jakby echo jego kroków nie obwieściło już jego obecności. Zatoczyw­szy ręką szeroki łuk, odsunął się na bok, a do wnętrza weszło dwóch odzianych w tartany, przemoczonych mężczyzn. Najwyraźniej jechali przez całą noc i ranek. W jednej chwili Catherine rozpoznała przybysza. Serce zabiło jej szybciej.

- Alex - szepnęła.

Ciemne oczy natychmiast odnalazły jej wzrok, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo rozległy się okrzyki:

- Widzieliście księcia? Rozmawialiście z nim? Gdzie Donald?

Alex uniósł ręce, by powstrzymać falę pytań.

- Donald jest dzień drogi za nami, nie ma powodu do niepokoju. Razem ze Struanem i kilkoma ludźmi wysforowaliśmy się do przodu... - Urwał i znów spojrzał na Catherine.

Wciśnięto im w dłonie kieliszki i podprowadzono do kominka. Gdy pozbyli się swych ciężkich mieczy, kraciastych beretów i pledów, zapy­tano, kiedy ostatni raz jedli. Obaj wyglądali na wyczerpanych. Wspania­ła grzywa Struana była zmierzwiona, a broda szara od kurzu. Alex pre­zentował się niewiele lepiej. Włosy przykleiły mu się do karku, policzki miał niebiesko - czarne od kilkudniowego zarostu. Oczy, zazwyczaj by­stre i przenikliwe, miał teraz podkrążone ze zmęczenia.

- Okropnie wyglądasz, bracie - zauważył Archibald. - Czyżby wojna rozpoczęła się bez nas?

Zadał to pytanie żartobliwym tonem, ale na widok miny Aleksa jego jowialny uśmiech zniknął, a jasnoniebieskie oczy wypełnił niepokój.

Jeannie wydała okrzyk radości i zaczęła tańczyć, póki mąż gniew­nym spojrzeniem nie przywołał jej do porządku.

- Zgromadzenie klanów? - spytał cicho Aluinn. - Oczekuje, że kto tam do niego dołączy?

Alex wziął głęboki oddech, wychylił do dna swoją szklaneczkę, po czym odpowiedział.

- Wszyscy będą musieli rozważyć to w swoim sumieniu i podjąć decyzję teraz, kiedy rękawica została rzucona. - Alex spojrzał niemal przepraszająco na lady Cameron. - Donald zrobił wszystko, żeby książę wrócił do Francji albo żeby przynajmniej zaczekał na lepszą chwilę, ale...

Alex wiedział, o co pyta Maura. Niektórzy dziedzice wyślą połowę klanu pod dowództwem syna czy brata, by walczyli za Stuarta, w ten spo­sób wypełniając przysięgę wierności złożoną wygnanemu królowi.

Odkomenderują też część sił, by popierać hanowerczyka, w ten sposób zapewniając sobie zachowanie tytułów i majątku bez względu na wynik zmagań. Ale Donald do nich nie należał.

- Napełnij kieliszek swego męża, ptaszyno - szepnęła Rose do Catherine, jednak zrobiła to tak głośno, że znów spojrzały na nią ciemne oczy.

Catherine nagle zapomniała słów tak starannie przygotowywanych powitań i uświadomiła sobie, jak musi wyglądać. Przez cały ranek spa­cerowała brzegiem jeziora, włosy, wysunąwszy się z luźno splecionego warkocza, opadły jej na ramiona. Podniosła rękę, by odgarnąć niesforne kosmyki z twarzy, ale było ich zbyt wiele, a on miał bystry wzrok. Ru­mieniec zalał jej twarz. Nie była zdolna do najmniejszego ruchu, nie mogła myśleć ani mówić.

Rose szturchnęła ją łokciem i Catherine zrobiła niepewnie kilka kro­ków. Cały czas czuła na sobie jego spojrzenie.

Podchodząc do niego z karafką, omal nie upuściła jej na podłogę. Z trudem podniosła karafkę, ale ręka tak jej drżała, że Catherine nie była w stanie napełnić mu kieliszka. Zrobił to za nią.

- Tak, dzieweczko - odparł Struan, dumnie wypinając pierś. - Lochiel ślubował, że Cameronowie będą walczyć za króla Jakuba.

Tygrysie spojrzenie spoczęło na twarzy Aleksa sekundę dłużej, niż powinno, po czym słysząc słowa Struana, Lauren uśmiechnęła się do niego.

Catherine podziękowała, podobnie jak Maura. Alex w milczeniu wychylił kieliszek, a potem odstawił go na tacę.

- Jeśli można... Od tygodnia nie zmieniałem ubrania, połowę cza­su padał deszcz. Struanie, dziękuję ci za towarzystwo. Aluinnie... czy mogę zamienić z tobą kilka słów na korytarzu?

Catherine patrzyła, jak Alex wychodzi z MacKailem z pokoju, po­tem jej uwagę przykuła Maura, która klasnęła w dłonie, by uciszyć obec­nych. Zaproponowała, żeby obiad przesunąć, póki mężczyźni się nie odświeżą po podróży. Wysłano Lauren, by powiadomiła o tym kucha­rzy. Kilka minut po niej wyszedł Struan.

Aluinn wrócił sam. Nim podszedł do Archibalda i Maury siedzą­cych przy kominku, przez dłuższą chwilę patrzył na Catherine.

Catherine pokonała opór, by wyjść z pokoju na skąpany w słońcu korytarz. Wprawdzie mówiła sobie, że idzie tylko się przebrać i dopro­wadzić do ładu fryzurę, ale kiedy zaczęła się wspinać po schodach w za­chodniej wieży, nogi odmówiły jej posłuszeństwa, tak że musiała przy­trzymać się rzeźbionej, kamiennej balustrady.

Widząc, że drzwi do wszystkich trzech pokoi są zamknięte, przy­pomniała sobie grę, w którą bawiono się na wiejskich jarmarkach. Gra­jący brał połówki skorupek od orzechów włoskich, pod jedną z nich ukrywał ziarnko grochu i pobierał pół pensa od osób, próbujących zgad­nąć, gdzie jest to ziarnko. Nie znajdowała żadnego pretekstu, by wejść do pokoju Aleksa, nie chciała też spotkać go w pokoju kominkowym, jeśli brał kąpiel. Postanowiła, że pójdzie do siebie i zostawi lekko uchy­lone drzwi. Dzięki temu, jeśli zechce się z nią zobaczyć albo porozma­wiać na osobności, będzie wiedział, gdzie jej szukać.

Weszła do swojej sypialni i dwa razy zmieniała szerokość szpary pozostawionej w drzwiach, nim w końcu uznała ją za zadowalającą. Pojedyncze, wąskie okno we wnęce wpuszczało mało światła. Wydało jej się jednak, że w pokoju jest ciemniej niż zazwyczaj. Gdy podeszła do toaletki, by uporządkować fryzurę, zorientowała się, że za nią stoi Alex, szerokimi plecami zasłaniając wnękę. Na widok jego odbicia w lustrze zastygła z uniesionymi w górę rękami.

Zmienił pozycję, opierając się niedbale o kamienną framugę.

- Och, nie - zaprzeczyła pospiesznie. - Nie. Chciałam tylko powie­dzieć, że... że te mury zaczynały mnie trochę przytłaczać. Wszyscy za­chowywali się nadzwyczaj miło.

Ściągnął usta i spojrzał na swoje dłonie.

Alex się uśmiechnął, słysząc w jej głosie niedowierzanie.

- W każdej rodzinie znajdzie się jakiś ekscentryk. My mamy Archiego.

Catherine zerknęła ukradkiem na jego odbicie w lustrze. Dziwne, ale tygodniowa nieobecność Aleksa sprawiła, że Catherine stała się bardziej wyczulona na wszelkie niuanse w jego zachowaniu. Słyszała w jego głosie przygnębienie, dostrzegała je w jego lekko przygarbio­nej sylwetce. Był bardziej wstrząśnięty kapitulacją Donalda, niż się do tego przyznawał. Cała ta beztroska paplanina miała na celu ukrycie faktu, że jest zaniepokojony, pełen obaw, niemal... zagubiony.

Aby ukryć własne zdenerwowanie, Catherine zaczęła przesuwać szczotką po włosach, rozczesując niesforne kosmyki, przemieniając splątaną masę w lśniącą, opadającą na ramiona kaskadę.

- Twój list do Damiena został wysłany - rzekł po chwili. - Udało nam się znaleźć statek, który akurat wypływał...

Ich spojrzenia spotkały się w lustrze i zapanowała chwila milcze­nia. Pomyślał, że Catherine ślicznie wygląda, stojąc przed toaletką z za­różowioną twarzą, z jasnymi włosami opadającymi miękko na ramiona. Zwykła bawełniana sukienka, którą miała na sobie, stała się elegancka tylko dzięki temu, że przyoblekała jej wdzięczną postać. W ciągu ostat­niego tygodnia starał się nie myśleć o niej zbyt często, co na ogół mu się udawało. Kiedy jednak zamykał oczy, zawodziła go siła woli. Jeśli miał nadzieję, że po tamtej nocy pozbędzie się jej ze swych myśli albo że ten tydzień spędzony z dala od niej pomoże mu odzyskać właściwą perspek­tywę, to srodze się zawiódł. Tonął, owiany zapachem jej włosów i skóry, i jeśli Catherine nie przestanie na niego tak patrzeć...

Z kolei Catherine nie widziała już w nim mężczyzny, który ją po­rwał, niemal śmiertelnie przeraził i przez którego poznała okropieństwa, jakich istnienia nawet nie podejrzewała. Teraz dostrzegała przed sobą człowieka bardzo wrażliwego, który sam przeżył piekło i wyszedł z tej walki jeszcze silniejszy, ale uważał, by się nie narażać, by nie ranić na nowo swego serca, które biło w jego dzielnej piersi. I myślała, że gdyby mogła mieć choć cząstkę tej siły, chociaż kawałek tego serca...

Alex mocniej zacisnął pięści, całym sobą walczył z pragnieniem, by przejść przez pokój i wziąć ją w ramiona. Odwrócił się i wyjrzał przez okno.

- Jednym z powodów, dla których opuściliśmy Arisaig przed Do­naldem - wyjaśnił - była konieczność udania się na wybrzeże, by spo­tkać się z przemytnikiem, którego Struan dość dobrze zna. Po długich targach i groźbach wysuwanych przez obie strony udało nam się zała­twić przewiezienie ciebie i Deirdre aż do Blackpool.

Ręka, w której Catherine trzymała szczotkę do włosów, zadrżała, serce jej zabiło szybciej.

Rozumiem.

- W tej sytuacji to najlepsza, najbezpieczniejsza droga powrotu... ale najważniejsze, żebyśmy odesłali was możliwie jak najszybciej. - Stuk­nięcie spadającej na toaletkę szczotki sprawiło, że spojrzał na Catherine i zobaczył, że idzie ku niemu. - Oczywiście nie można uniknąć wszyst­kich niebezpieczeństw związanych z morska podróżą, ale... kapitan za­pewnił mnie, że płaci urzędnikom olbrzymie sumy, by udawali, że nie widzą jego statku.

Nad morze tak. Później będziesz dobrze chroniona, nie obawiaj się. Catherine wcale się nie obawiała. Prawdę mówiąc, kiedy podeszła do niego bliżej, była niezwykle spokojna.

- A ty? - Jej palce bezwiednie bawiły się tasiemkami przy staniku sukienki. - Co zrobisz teraz, kiedy twój brat postanowił wyruszyć na wojnę?

Milczał, stojąc nieruchomo, napiąwszy mięśnie ramion, wiedział bo­wiem, że wystarczy wyciągnąć ręce, by dotknąć Catherine, by musnąć jej policzek.

- Jestem Cameronem. Nie mogę zamknąć oczu na ten fakt bez wzglę­du na moje osobiste odczucia. Bywają... - urwał, jego wzrok odrucho­wo padł na jej dłoń, którą przyciskała do piersi. - Bywają ważniejsze sprawy niż prywatne przekonania człowieka.

Spojrzała mu prosto w oczy. Jego twarz wyglądała jak wyciosana z kamienia, ale jej zmysły odbierały całkiem inne bodźce. Poddała się im, pozwoliła, by ją rozpaliły, poruszyły swymi subtelnymi, niewypo­wiedzianymi przesłaniami, które podniecały znacznie silniej niż kontakt fizyczny. Krew krążyła szybko w jej żyłach. Zachwiała się lekko, wie­dząc z całą pewnością, że on także walczy z pożądaniem. Dostrzegła wokół jego ust cienką białą linię, krew zaczęła mu pulsować na skroni - tej, w którą został ranny podczas pojedynku z Hamiltonem Garnerem. Pojedynku, w którym wygrał ją, swoją żonę.

- Ja też należę do Cameronów - przypomniała mu. - Dzięki tobie. Zbliżyła się jeszcze o krok, sprawiając, że dojrzały, słodki zapach kobiecego ciała stał się nieznośnie intensywny. Alex miał napięte nerwy do granic wytrzymałości, wszystkie włoski mu się zjeżyły.

- Catherine, nie sądzę...

Przysunęła się jeszcze trochę - wystarczająco blisko, by ciepło biją­ce od niej sparaliżowało go. Chwycił Catherine za ramię, chcąc ją po­wstrzymać, ale zignorowała to. Uniósłszy obie ręce, splotła je na szyi Aleksa, ten dotyk wywołał silny dreszcz w całym jego ciele.

- Nie wiesz, co robisz - zaczął, ale w tym momencie poczuł mu­śnięcie jej piersi i dostrzegł w fiołkowych oczach pożądanie, co sprawi­ło, że już nie mógł jej odepchnąć. Próbował. Na Boga, próbował. Otworzył usta, zamierzając ją ostrzec, ale niespodziewanie poczuł na nich jej wargi, wilgotne i miękkie, słodkie, słodsze niż sobie wyobrażał, słodsze niż kiedykolwiek smakował w całym swym życiu. Wsunęła ró­żowy koniuszek języka w jego usta, łaskocząc go, kusząc tak, jak sam ją tego nauczył, mocniej objęła go za szyję, zmuszając go, by się pochylił i odpowiedział na jej pocałunek.

Z głuchym jękiem zatopił palce w lśniących włosach Catherine i przy­garnął ją do siebie, zapominając o wszystkich swoich szlachetnych in­tencjach, honorowych obietnicach, zdecydowanym i niezłomnym posta­nowieniu, by nie pogarszać ich położenia, które było bez wyjścia. Całował ją żarliwie, trzymał ją w ramionach, drżąc jak sztubak. Świeżym zaro­stem drapał jej delikatną skórę, ale Catherine nie zwracała na to uwagi. Odpowiedziała ze skwapliwością, która rozpaliła jego zmysły tak, że nic nie było w stanie ich ugasić.

Alex wziął Catherine na ręce i niosąc do łóżka, zrywał z niej ubra­nie. Obnażywszy jej piersi, zaczął je całować, rozpraszając resztki jej wątpliwości, wywołując w niej tak nieposkromione pożądanie, jakim sam płonął. Przerwał na chwilę pieszczoty, ale tylko po to, by uwolnić się od metrów tartanu, którym był owinięty. Gorączkowo pozbywał się war­stwy ubrań, które ich oddzielały. Po czym wniknął w nią głęboko.

Z jego gardła wydobył się krzyk, kiedy w jednej chwili zalała go fala rozkoszy. Głód, który prześladował każdą jego niekontrolowaną myśl, zawładnął nim teraz z całą siłą. Próbował się powstrzymywać, zapano­wać nad sobą, wiedząc, że jeszcze za wcześnie... za wcześnie... ale Catherine mocniej go objęła, czując, jak wypełnia ją gorący strumień spermy. Wiła się z rozkoszy, wbijała paznokcie w twarde muskuły ple­ców i ramion, gdy przebiegał go dreszcz za dreszczem. Wyprężyła się, wygięła ciało w łuk, otworzyła się przed nim szerzej, żeby jego siła ży­ciowa pulsowała w samym środku jej wnętrza.

Z jej imieniem na ustach pozwolił, by wstrząsnął nim ostatni, potęż­ny spazm, i dysząc, opadł na nią. Leżała nieruchomo, oszołomiona i ogłu­szona. Przesunęła drżącymi palcami po jego kruczoczarnych włosach. Kiedy przyciskała usta do jego skroni, kojąc go i uspokajając, czuła ła­skotanie w całym ciele. Niechętnie zapadł w sen, mocno objąwszy ją ramieniem, głowę wtuliwszy w jej miękkie piersi.

Po pewnym czasie Catherine ocknęła się z drzemki. Wciąż leżeli spleceni ze sobą, chociaż zmienili pozycję we śnie. Teraz jej głowa spo­czywała w zagłębieniu jego ramienia. Jedną nogę położyła mu w po­przek uda, nie wiadomo, czy aby go przygnieść, czy aby osłaniać. Wolno uniosła głowę, ale nie poruszył się, tylko odetchnął głęboko, spokojnie. Uderzyło ją, że właściwie nigdy wcześniej nie widziała go śpiącego - prawdę mówiąc, często się zastanawiała, czy on w ogóle sypia. Jak ina­czej wyglądał! Zniknęły głębokie zmarszczki niepokoju, mocno zaci­śnięte usta. Gęste rzęsy rzucały cień na jego policzki, a włosy, odrzuco­ne z czoła, wyglądały jak smuga czarnej farby na białej pościeli.

Tak im było spieszno, że nie zdążyli się całkiem rozebrać. Catherine miała na sobie koszulę i gorset. Zdjęła spódnicę, ale Alex był tak nie­cierpliwy, że halki tylko zsunął jej na wysokość bioder i oswobodził jed­ną szczupłą nogę z pantalonów. Sam wciąż był w koszuli rozpiętej na piersiach.

Jej wzrok powędrował niżej i aż ją zatkało. Pomimo poprzedniej szalonej nocy, po której uznała, że nie ma już przed nią żadnego sekretu, uświadomiła sobie, że nigdy jeszcze nie widziała nagiego mężczyzny w pełnym świetle dnia. W blasku świecy albo kominka jej skromność była w dużym stopniu oszczędzana. Teraz brakło owej zasłony miłosier­dzia. Na jej policzki wystąpił gorący rumieniec, gdy przyglądała się śpią­cemu mężczyźnie, oceniając go tak, jak mógłby to robić artysta zamie­rzający uwiecznić jego akt na płótnie.

W świetle dnia widać było nie tylko fizyczną urodę Alexandra Ca­merona. Jego ciało pokrywały mniejsze i większe blizny. Na udzie, prze­ciętym szablą Hamiltona Garnera, widniała starsza szrama, w tym miej­scu skóra była lśniąca i napięta. Na torsie, ramionach, nawet na brzuchu dostrzegła ślady wiele mówiące o życiu, jakie wiódł podczas piętnastu lat spędzonych z dala od Achnacarry.

Miłość tak bardzo przepełniała jej serce, że Catherine nie mogła się powstrzymać, by nie złożyć czułego pocałunku na pełnych ustach Alek­sa. Ostrożnie oswobodziła się z jego objęć i zostawiła go śpiącego, po­stanawiając usprawiedliwić przed rodziną jego nieobecność i przynieść mu później tacę z jedzeniem na górę.

Poruszając się cicho, żeby go nie obudzić, włożyła spódnicę na hal­ki i zasznurowała gorset i stanik. Krótki rzut oka w lustro wystarczył, by się upewnić, że nikt nie uwierzy, iż powodem ich długiej nieobecności była rozmowa. Kilka minut szczotkowała włosy, by doprowadzić swój wygląd do jakiego takiego ładu. Prawdę mówiąc, było jej obojętne, co pomyśli o niej cały świat, jeśli się dowie, co robiła z Alexandrem w sy­pialni. Nie czuła też cienia zażenowania, że bezwstydnie zaciągnęła go do łóżka. Jeśli miała jeszcze jakieś wątpliwości, co czuje do swego męża, rozwiały się one z chwilą, gdy znalazła się w jego ramionach, a tylko na tym jej zależało.

Utrzymywała, że kocha Garnera, ale tamta miłość była tak sztuczna i pretensjonalna, jak całe jej żałosne życie. Jej serce nigdy nie biło jak oszalałe na widok Hamiltona, nigdy nie dostawała gęsiej skórki na dźwięk jego głosu, nigdy nie roztapiała się, czując na sobie dotyk jego rąk. Wszystko to się działo, w dodatku z szokującą intensywnością, zawsze gdy Alexander znajdował się w pobliżu - nawet wtedy, gdy pierwszy raz ujrzała go na polance. Nie mogła dłużej temu zaprzeczać: była zako­chana. Szczerze, całkowicie, do bólu. A jaki słodki był to ból! Słodki i wszechogarniający. Z radością zrezygnowałaby ze wszystkiego, by czuć ten ból. Z chęcią zamieszkałaby w nędznej chatce, gdyby tylko ją o to poprosił i gdyby zamieszkał tam razem z nią.

Doprowadziwszy się do ładu, szła na paluszkach do drzwi, kiedy ujrzała, że Alex podniósł rękę i odgarnął włosy ze skroni.

W ciemnych oczach ujrzała zaskoczenie... i radość.

Naprawdę. A oto jeszcze jedno wyzwanie dla ciebie: kocham cię, Alexandrze Cameronie. Bardziej niż pozwala na to rozsądek i przyzwo­itość. Twoja siła wzbudza we mnie lęk, a twój upór wywołuje we mnie gniew, ponadto uważam, że stanowisz prawdziwe zagrożenie dla wro­dzonej skromności kobiety. I o ile nie zdołasz przedstawić mi kilku szcze­rych i przekonujących powodów, dla których powinnam postąpić ina­czej, zamierzam pozostać w Achnacarry jako twoja żona, jako twoja kochanka, jeśli mnie zechcesz, jako matka twoich synów, których oby było wielu, o co modlę się do Boga.

Oczy zrobiły mu się wielkie ze zdumienia, próbował wstać, ale Catherine już była przy drzwiach. Słyszała, jak za nią wołał, ale nie miała odwagi ani przystanąć, ani zawrócić. Powiedziała mu wprost to, co my­ślała, i teraz od niego zależy, czy następny statek przemytników zabierze list z wyjaśnieniami do Damiena, czy związaną, zakneblowaną i opiera­jącą się Catherine Ashbrooke Cameron.

Kiedy biegła długą galerią i wąskim korytarzem wychodzącym na dziedziniec, serce jej waliło, a ręce się trzęsły. Przeszła przez małą furt­kę w murze do ogrodu różanego i zwolniła dopiero na ścieżce prowa­dzącej nad jezioro.

Kiedy dotarła do kępy drzew rosnących na brzegu, usłyszała za sobą czyjeś szybkie kroki. Zaczerpnęła głęboko powietrza, by przygotować się na odparcie argumentów, i odwróciła się, by znaleźć się twarzą w twarz ze swoim mężem. Ale to nie Alex stał za nią, uśmiechając się. To nie Alex wyciągnął do niej ręce i nie Alex zasłonił jej usta dłonią, by zdusić krzyk przerażenia.

Alex zaklął, odrzucił kołdrę i spuścił nogi na podłogę. Żona! Ko­chanka! Matka! Skąd jej to wszystko przyszło do głowy, do cholery?

- Catherine!

Jego wołanie nie odniosło żadnego skutku. Znów zaklął, rozpostarł sześć metrów tartanu na podłodze, owinął się nim i przepasał się skórza­nym pasem.

Kochała go, tak? Zamierzała zostać w Achnacarry, tak? Nie wiedziała, że niebawem wybuchnie wojna? Nie wiedziała, że jej położenie tu, w gó­rach, może się tylko pogorszyć, a nie polepszyć, bez względu na to, jaką ochronę może jej zapewnić jego najbliższa rodzina?

Co, u diabła, mogło się stać podczas jego nieobecności?

Zerwał się na nogi, przerzucił koniec pledu przez ramię i wypadł przez drzwi.

Kochała go. Co za głupota... I to akurat teraz...

Biegnąc wzdłuż galerii, zaglądając do kolejnych komnat, odtwarzał w myślach jej płomienną przemowę słowo po słowie. Przestraszona służąca, gapiąc się na jego obnażoną pierś i bose stopy, wskazała okno mówiąc, że widziała, jak Catherine pobiegła do ogrodu. Pognał za nią.

On też ponosił część winy, stwierdził popychając furtkę w murze. Nie powinien był jej tknąć. Powinien był uciąć sobie ręce, by nie ulec pokusie, jaką stanowiło jej jedwabiste, białe ciało. Nigdy nie powinien był jej pocałować. Nigdy nie powinien był patrzeć w te zdradziecko ślicz­ne oczy i wyobrażać sobie, że widzi w nich błaganie... prośbę, żeby ją objąć i kochać.

Zwolnił krok na żwirowej alejce.

A więc przespał się z nią i co z tego? Przez lata sypiał z dziesiątka­mi kobiet, niektóre z nich były równie śliczne i uwodzicielskie jak Ca­therine Ashbrooke. Co sprawiało, że była inna? Co je od nich różniło? Dlaczego, u diabła, zgodził się na to małżeństwo, kiedy mógł rozpłynąć się w mroku i nigdy więcej jej nie oglądać? I dlaczego, na litość boską, poszedł dziś do jej pokoju? Zbyt mocno jej pragnął, potrzebował tak, że sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać... i nie przyznawał się aż do tej chwili.

Żona? Kochanka? Matka jego dzieci? Od śmierci Annie nie dopusz­czał do siebie takich myśli.

Annie. To była prawdziwa przyczyna wszystkich jego udręk. Już prawie nie pamiętał rysów jej twarzy, w pamięci pozostało tylko wraże­nie słodyczy i jasności. Kiedy próbował odtworzyć w myślach jej obraz, jedyne, co widział, to Catherine tańcząca w blasku świec w Rosewood Hall albo Catherine w lesie, stojąca w blasku słońca, albo Catherine pa­trząca na niego oczami okrągłymi ze zdumienia, kiedy poznała rozkosz w jego ramionach.

Aluinn powiedział, że pora dać odejść duchom. Może miał rację.

I będzie tu bezpieczna. Achnacarry można przemienić w twierdzę, odizolowaną i niezdobytą...

- Catherine?

Nasłuchiwał odpowiedzi, ale z lewej strony dobiegło go tylko gniew­ne skrzeczenie ptaków. Zlekceważył irytujące swędzenie skóry karku i wsłuchał się w swoje serce. Biło w jego piersiach, domagając się, by go wysłuchał. Zbyt długo trzymał je na uwięzi, odmawiał mu czułości, łagodności i zaufania...

- Catherine?

Wietrzyk porwał jego głos i poniósł ku kępie drzew. Ujrzał blask słońca, odbijający się od wód jeziora i wyobraził sobie Catherine sie­dzącą na brzegu, sztywno wyprostowaną, zbuntowaną, czekającą, aż jej przedstawi wszystkie argumenty, dlaczego powinien ją odesłać i dlacze­go powinna wyjechać.

Przystanął na skraju ogrodu i zerwał śnieżnobiałą różę.

Żona, kochanka, matka jego synów...

Alex się zatrzymał. Tym razem niemiłe uczucie odezwało się zbyt mocno, by mógł je zlekceważyć. Wpatrywał się w drzewa po obu stro­nach alejki i próbował zrozumieć, co budzi jego niepokój, ale niczego nie dostrzegł. Nie słyszał niczego prócz słabych uderzeń fal o brzeg i nie milknącej ptasiej wrzawy.

Sięgnął ręką do pasa i patrzył z niedowierzaniem, kiedy dotarło do niego, że ubierając się pospiesznie, by pobiec za Catherine, był tak rozkojarzony, iż nie zabrał ze sobą broni - nawyk, który podczas tych pięt­nastu lat stał się czymś równie naturalnym jak jedzenie czy oddychanie. Patrząc w dół, zauważył jaskrawą, barwną plamę tam, gdzie powinna być jedynie zieleń i brąz żywopłotu.

Schylił się i podniósł atłasowy pantofelek. Przewiercił spojrzeniem labirynt drzew i błyszczące smugi światła słonecznego. Nic się nie poru­szyło, nie dobiegł żaden dźwięk. Odgarniając gałęzie rosnących wzdłuż ścieżki krzewów, omal nie przeoczył długiego, lśniącego pasma srebrnoblond włosów, które się do nich przyczepiło.

- Catherine...

Było więcej śladów. Świeżo zdeptana ziemia i wyraźne odciski bu­tów świadczyły, że stoczono walkę, by pokonać opór Catherine. Alex ruszył biegiem do ogrodu, nawołując strażników stojących na murach zamku.

21

Struan MacSorley był bliski orgazmu, kiedy z dziedzińca dobiegł sy­gnał alarmowy. Wytrzeszczył oczy, wciągnął głęboko powietrze w płuca i bezceremonialnie odepchnął Lauren. Próbowała znów się na nim po­łożyć, ale on już zdążył wyskoczyć ze swego legowiska. Zapominając o swej nagości, chwycił miecz i wybiegł za drzwi.

Wrócił po niespełna minucie.

O co chodzi? - krzyknęła. - Co się stało?

- Ubierz się i zmykaj stąd, mała - polecił ostro. - Campbellowie są w pobliżu.

- Powiedziałem, ubieraj się. Będą wszystkich liczyli w westybulu i najle­piej, żeby ciebie tam też nie zabrakło - i to skromnie przyodzianej. Lauren spojrzała na swoje zaczerwienione, spocone ciało.

Lauren oparła się o ścianę, oczy jej błyszczały z podniecenia, dreszcz przebiegł ją od stóp do głów. Ledwo mogła w to uwierzyć. Ledwo mo­gła uwierzyć, że nastąpiło to tak szybko.

Struan zmrużył oczy.

Struan potrząsnął nią mocno za ramiona.

- Coś kręcisz, kobieto. Dlaczego miałby ją tu przywieźć i nazywać swoją żoną, jeśli to nieprawda?

Lauren poczuła na twarzy jego gorący oddech.

- A mnie nie podoba się to, że w kilku ruszycie w pogoń za Bóg jeden wie iloma Campbellami. Większość ludzi jest z Lochielem, w zam­ku została ledwie garstka. Nie chciałabym myśleć, że to pułapka zasta­wiona z zemsty przez Angielkę, żeby schwytać Alasdaira i przekazać go w ręce księcia Argyle.

Zwolnił uścisk i cofnął się od łóżka, z całych sił walcząc z sobą, by nie uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Ale fakty mówiły za siebie. Czyż sam nie spędził z Aleksem prawie dwóch dni, negocjując powrót do An­glii Angielki i jej pokojówki? Struan nie pytał o powody, nie uzyskał więc żadnych wyjaśnień, lecz widział, że Alex wyraźnie poczuł ulgę, kiedy sfinalizowano rozmowy - jakby się już nie mógł doczekać, kiedy jego żona wyjedzie ze Szkocji.

Struan musiał przyznać, że coś się tu nie zgadza, ale nie potrafił dociec co.

Lauren bacznie obserwowała zmiany malujące się na jego twarzy.

Przestał na nią patrzeć tak surowo i znów objął ją ramionami. Tym razem uniósł ją w górę, by móc pocałować w usta. Wpiła mu paznokcie w ramiona i pocałowała go namiętnie.

Struan chwycił swój niebieski wełniany beret i wsadził go na bakier na słomkowożółte włosy. Wyszedł, nie spojrzawszy na Lauren, jego kro­ki stopniowo cichły w oddali.

Odetchnęła z ulgą i zaczęła masować ramiona, przeklinając go w du­chu za siniaki, które rano pojawią się na jej delikatnej skórze. Nie prze­padała za kochankami o zmiennych nastrojach. Gwałtowne pożądanie to jedno, a groźby skierowane przeciw niej - to zupełnie co innego.

Zamyśliła się na chwilę, a następnie ubrała się i wyślizgnęła z war­towni przez nikogo nie zauważona. Zamiast zgodnie z poleceniem Struana udać się do westybulu, skręciła w stronę obskurnego, poczer­niałego od sadzy budynku, w którym mieściła się zamkowa kuźnia. Nikt nie pracował przy palenisku, nie słychać było stukania młota o kowadło. Lauren cicho weszła do znajdującej w głębi małej izdebki.

Był tam, spał zwinięty w kłębek, przyciskając do piersi pustą butelkę po whisky. Lauren, patrząc na chudego, kościstego mężczyznę, poczuła ogarniające ją mdłości. Ledwo mogła uwierzyć, że pozwoliła, by leżał na niej, i że sprzymierzyła się z taką podłą, cuchnącą kreaturą. Ale było to zło konieczne. Doobie Logan należał do najpodlejszych ludzi, jakich potrafi sobie wyobrazić góral - był członkiem klanu, a jednocześnie szpiegował i donosił na swoich wrogom. Campbellowie dobrze płacili Loganowi za to, żeby ich informował na bieżąco, co się dzieje w Achnacarry. Lauren sama od czasu do czasu coś mu mówiła. Od niej właśnie dowiedział się o zamiarze wysłania młodego Iaina Camerona do Londynu na spotkanie z Camshroinaich Dubh - i sowicie została za to wynagrodzona, chociaż cena, jakiej zażądał Logan w zamian za zachowanie tajemnicy, spowodo­wała, że potem szorowała się tak, iż omal nie zdarła sobie skóry.

Zbliżyła się do chrapiącego mężczyzny i ukradkiem sięgnęła pod spódnicę. Przebiegł ją zimny dreszcz zadowolenia, niemal zmysłowy w swej naturze, kiedy wyciągnąwszy ostry sztylet, wbiła go głęboko mię­dzy sterczące łopatki śpiącego.

Catherine odzyskała przytomność, kiedy porywacze odjechali już parę kilometrów od Achnacarry. Siedziała na koniu, podtrzymywana przez odrażającego górala o gołych, szerokich ramionach, śmierdzące­go starym potem i zepsutymi zębami. Koń, na którym jechali, okazał się jednym z tych niskich, przysadzistych kuców, często spotykanych w gó­rzystych rejonach Kaledonii. Mimo że bardzo pewnie stąpał ścieżką, wcale nie czuła się bezpiecznie, spoglądając na strome skaliste urwisko, na które się wspinali.

Ludzi było trzech. Jeden z nich jechał przed, a drugi za nimi. Nasta­wał zmierzch, po zachodzie słońca niebo przybrało barwę ciemnopurpurową, rosnące cienie sprawiały, że całe otoczenie zdawało się jeszcze bardziej złowieszcze. Rysy mężczyzny jadącego na czele były zniekształ­cone, ale nie przez cienie, lecz z powodu ciosów zadanych kiedyś pię­ściami Alexandra. Catherine nigdy nie uważała Gordona Rossa Camp­bella za szczególnie przystojnego, ale teraz, z rozpłaszczonym nosem, z powybijanymi zębami, z głęboko zapadniętymi oczami wyglądał po prostu odrażająco. Od wielu dni się nie golił - prawdopodobnie z powo­du dziobów, skaleczeń i strupów, wciąż widocznych pod brudną szczeci­ną. Uroda - jeśli w ogóle ją posiadał - zniknęła i Catherine nie poznałaby go w ogrodzie, gdyby nie nienawiść bijąca z jego zimnych niebieskich oczu.

Ujrzawszy go w Achnacarry, doznała szoku i zbyt późno uświado­miła sobie, że wymknęła się z zamku, nie informując straży. W pierw­szej chwili na tyle straciła głowę, że Campbell zdążył przycisnąć swoją brudną łapę do jej ust, zanim zaczęła wołać o pomoc.

Kopała i szamotała się, rozorała mu paznokciami skórę na ramio­nach, ale ciągnąc ją za sobą, przeszedł przez żywopłot i gwizdnął cicho na dwóch ludzi kryjących się za drzewami. Jeden z nich miał ze sobą wielki worek konopny. Na ten widok Catherine ugryzła Campbella w rękę do krwi. Ale ten tylko chrząknął i pięścią uderzył ją w skroń dwa razy - najpierw, by przestała go gryźć, potem, by straciła przytomność.

Jechali bardzo szybko, nie myśląc o wygodzie branki. Jedną ręką ściskali wodze, w drugiej trzymali gotowe do strzału muszkiety. Wie­działa, kim są, mogła tylko snuć przypuszczenia, dokąd ją wiozą, wolała jednak nie myśleć, co zamierzają z nią zrobić, kiedy już dotrą na miej­sce. Najwidoczniej obserwowali zamek i wiedzieli, że Lochiel i jego lu­dzie wyjechali. Obserwowali i czekali, a ona sama weszła im w ręce - chociaż ciągle ją przestrzegano. Lecz nikt nie przypuszczał, że mogłoby jej coś grozić tak blisko zamku.

Ciałem Catherine wstrząsnął dreszcz, kiedy to sobie uprzytomniła. Nie uszło to uwagi trzymającego ją mężczyzny. Krzyknął coś po szkocku do Gordona Rossa Campbella i gdy tylko znaleźli się w miejscu, gdzie niebezpieczny szlak trochę się rozszerzał, młody Campbell nakazał krótki postój. Podjechał do Catherine, która wewnętrznie aż się skuliła, widząc lubieżny uśmiech na zniekształconej twarzy.

Roześmiał się chrapliwie i pochylił do przodu. Chwycił ją za włosy i szarpnął ku sobie, przekręcając jej głowę, aż przeszył ją ostry ból. Krzyk­nęła i poczuła na swych ustach jego wilgotne wargi. Próbowała go ode­pchnąć pięściami, ale mężczyzna siedzący w siodle za nią zachichotał lubieżnie i wykręcił jej ręce do tyłu.

Kiedy Campbell skończył całować Catherine, puścił ją, śmiejąc się chrapliwie.

- Na Boga, niezła z ciebie kocica. Jeśli będziesz grzeczna, pozwolę chłopakom zabawić się z tobą.

Zbliżył się do nich trzeci jeździec, mrucząc coś pod nosem, i Cathe­rine nie potrzebowała tłumacza, by się zorientować, że pyta, czy nie mogliby od razu się trochę zabawić. Campbell spojrzał na Catherine i śmiejąc się skinął głową, ale właśnie w tym momencie na górskiej ścież­ce rozległ się odgłos końskich kopyt.

- Wygląda, że ktoś tu do nich dołączył - stwierdził MacSorley, wskazując widoczne na ziemi ślady. - Piętnastu, może dwudziestu lu­dzi.

Wyprostował się i poświecił pochodnią wokół, czekając spokojnie, co teraz postanowi Alexander Cameron. Prawie godzinę zajęło zebranie kilkunastu dobrze uzbrojonych mężczyzn i ruszenie w ślad za porywa­czami na wzgórza, gdzie Campbellowie uwiązali konie. Ale tymczasem zapadł zmrok i stracili dużo cennego czasu, musieli bowiem wolno i ostrożnie posuwać się uczęszczanymi szlakami. Pościg byłby niemal całkiem daremny, gdyby nie to, że ulewne deszcze zmyły wszystkie dawne ślady, zostawiając tylko najświeższe.

Alex zaklął pod nosem.

Nie uspokoiło to Aleksa.

- Czy nie ma jakiejś innej drogi przez te cholerne góry? Chociaż było ciemno i niewiele było widać na tle nocnego nieba, wszyscy trzej odwrócili się, by spojrzeć na wznoszącą się przed nimi granitową ścianę.

Struan rozważył każde słowo, nim odpowiedział:

- Nikt nie może mieć do ciebie pretensji. Już i tak dużo zrobiłeś, próbując odbić tę dziewczynę.

Alex odwrócił się z wolna i spojrzał na potężnego górala.

W mroku nie można było dostrzec wyrazu twarzy Alexandra, ale wydawało się, że się waha, zaczyna się odwracać, i rzeczywiście zrobił to, ale tylko, by lepiej się zamachnąć i z całej siły wyrżnąć pięścią w bro­datą twarz Struana.

Siła uderzenia sprawiła, że olbrzym zachwiał się i cofnął o krok. Zareagował instynktownie. Lewą ręką zablokował drugi cios Aleksa, pra­wą zaś rąbnął go prosto w brzuch tak mocno, że Cameron podskoczył i zwalił się na ziemię kilka metrów dalej. Rozgoryczenie, które od jakie­goś czasu gnębiło MacSorleya, gniew, jaki wywołały w nim liczne wąt­pliwości i złe przeczucia, znalazły upust w przekleństwie, od którego aż zadrżały skały. Rzucił się za Cameronem.

- Chryste! Struan! Co, do diabła, robisz! - Aluinn próbował mu za­grodzić drogę, ale Struan zamachnął się jak cepem i Aluinn padł jak długi.

Alex zdążył już wstać i wyłonił się z mroku, ruszając na spotkanie górala. Zbliżali się do siebie jak rozwścieczone buhaje. Przyniesiono pochodnie, ale co chwila ginęli w ciemnościach, a do oniemiałych świad­ków dochodził tylko głuchy odgłos ciosów i przekleństwa. Obaj męż­czyźni szamotali się, unosząc w powietrze kamyki i pył, czuć było ostry zapach potu, a ich wściekłość niemal krzesała iskry.

Aluinn, podniósłszy się z ziemi, krzyknął na pozostałych. Potrzeba było trzech, by przygwoździć Aleksa do skały, a siedmiu, by powstrzy­mać Struana, rwącego się do przodu.

- Do diaska! - Szczerze zdumiony Aluinn MacKail stanął w chmu­rze duszącego pyłu, przykładając rękę do spuchniętej szczęki. - Struan? Alex! Co was ugryzło?

Alex odtrącił trzymających mężczyzn, wypluł zakrwawiony odła­mek zęba i wymamrotał jakieś niezrozumiałe przekleństwo.

Struan ruszył ku niemu, ciągnąc za sobą tych, którzy próbowali go poskromić.

- Powiedziałem dosyć! - Aluinn wyciągnął pistolet. - Jeśli któryś się teraz ruszy, otrzyma porcję ołowiu!

Obaj przeciwnicy spojrzeli na towarzyszy, którzy próbowali ich po­hamować, a potem odepchnęli ich.

Do wyjaśnienia? - krzyknął rozwścieczony Alex. - Nie muszę się tłumaczyć ani tobie, ani nikomu!

- Alex! Opanuj na chwilę tę swoją porywczość i wysłuchaj, co ma ci do powiedzenia Struan. Struanie, oświadczyłeś, że oczekujesz wyja­śnień. Czego mają dotyczyć?

Struan splunął krwią.

Alex znów chciał rzucić się do przodu, ale Aluinn powstrzymał go, celując prosto w serce. Nie spuszczając oczu z Camerona, zwrócił się do Struana:

Alex był tak ogłuszony pytaniem, że zupełnie przeszła mu ochota do bitki.

Alex przeniósł wzrok na Struana. Pamiętał wyraźnie, jakby to się zdarzyło wczoraj, potężnego górala, który pewnej nocy wszedł do stajni i przyłapał go razem z Annie, kiedy się oddawali pieszczotom. Struan wyciągnął nóż, zamierzając wykastrować Aleksa, mimo że był bratem Lochiela i razem z krzepkim strażnikiem i MacKailem tworzyli trójkę chwatów, która brała udział w każdej burdzie i nie przepuściła żadnej dziewce. Jednak baraszkowanie z siostrą Struana to było zupełnie coś innego. Alex dostrzegł w błysku sztyletu o kościanej rączce całe swoje dotychczasowe życie. Ale spokojnie stawił czoło swemu potężnemu przyjacielowi. Odparł Struanowi, że zaręczyli się z Annie, że kochają się miłością czystą i uczciwą, jak mąż i żona, a nie złożyli przysięgi małżeńskiej przed ołtarzem wyłącznie dlatego, że Annie zbyt obawiała się reakcji swego brata, by prosić go o pozwolenie na ślub, nim wiosną osiągnie pełnoletność.

Pamiętał też, że tylko Struan zdołał nakłonić go, by wypuścił z ob­jęć martwe ciało Annie. I to Struan tulił go jak dziecko i razem z nim płakał nad jego stratą.

- Catherine i ja wzięliśmy ślub trzy tygodnie temu w Derby - powiedział, patrząc góralowi prosto w oczy. - I masz rację, nie chciała przy­jechać do Szkocji. Prawdę mówiąc, wcale nie chciała wyjść za mnie za mąż, podobnie jak ja nie chciałem pojąć jej za żonę, ale zmusiły nas do tego okoliczności. Tak, zabrałem ją ze sobą, by łatwiej było nam przedo­stać się przez granicę, i owszem, robiła, co tylko w jej mocy, by na każ­dym kroku udaremniać nam nasze zamiary... ale później - i przysięgam, że nie wiem, kiedy ani jak to się stało - przestaliśmy ze sobą walczyć. - Urwał i starł z ust kroplę krwi. - Powiedziała mi dziś, że czy mi się to podoba, czy nie, czy jej chcę, czy nie, zamierza zostać tu, w Achnacarry, jako moja żona, moja kochanka i matka moich dzieci. Słyszałem, jak to mówiła i... Spojrzał na swoje zakrwawione, podrapane ręce. - Coś we mnie odżyło. Coś, co - jak mi się wydawało - pogrzebałem piętnaście lat temu. - Znów uniósł wzrok i bezradnie potrząsnął głową. - Kocha­łem Annie, Struanie. Zawsze będę ją kochał. Z radością oddałbym wła­sne życie, by uratować Annie przed śmiercią albo przywrócić ją do świata żywych, ale to było niemożliwe. A teraz... znów mnie to spotkało i nie mogę stać z boku i pozwolić, by cokolwiek przytrafiło się Catherine, nawet gdybym sam jeden miał się udać do Inverary.

Odkąd Alex zaczął mówić, MacSorley ani na chwilę nie spuszczał wzroku z jego twarzy; nie przestał też patrzeć na niego, kiedy zacisnąw­szy pięści, wolno ruszył w jego stronę. Zatrzymał się tak blisko, że swoją długą brodą dotykał piersi Camerona... a potem wyciągnął ręce i chwy­cił go za ramiona.

- Powiedziałeś mi więcej, niż sobie na to zasłużyłem. Tak, złapie­my tych drani o wiele wcześniej, nim odetchną powietrzem Argyle. I nie będziesz musiał walczyć samotnie, nie, póki bije serce w moich pier­siach.

Alex uścisnął MacSorleya i całe napięcie wyraźnie opadło, kiedy obaj objęli się i zaczęli się głośno poklepywać po plecach.

Alex i Aluinn dostrzegli spojrzenia, jakie wymienili pozostali człon­kowie klanu. Nie zamieszkane pasmo górskie, które zamierzali przebyć, otaczały liczne zabobony. Wierzono, że te skały cisnął na ziemię Stwórca w dniu, kiedy był rozgniewany. Diabelskie Wrota, wąska przełęcz, całko­wicie zasługująca na tę nazwę, obfitująca w nagłe uskoki i niebezpiecznie strome żleby, stanowiła jedyne przejście, jakie znano w tych okolicach, w promieniu trzydziestu kilometrów nie było innej drogi przez góry.

Alex spojrzał na Aluinna, który wzruszył ramionami, pozostawiając decyzję jemu.

- Idziemy.

Podejrzewając, że niektórzy mogą nie mieć szczególnej ochoty na dodatkowe ryzyko, spytał, czy są ochotnicy, którzy podążyliby śladem Campbellów, zbliżywszy się do nich rano na tyle blisko, by tamci nie zaczęli podejrzewać, że zaprzestano pościgu.

Ale nikt się nie zgłosił. W końcu trzeba było wybrać czterech męż­czyzn - początkowo wydawało się, że wytypowano ich na chybił trafił, ale przy bliższym przyjrzeniu się sprawie okazało się, że ci czterej mieli najliczniejsze rodziny i najwięcej służby czekającej na nich w domu.

Catherine mało nie zemdlała z zimna i strachu. Szlak, którym po­dążali, przemienił się w dróżkę dla owiec, która, o ile mogła się zo­rientować w słabym świetle pochodni, opadała do głębokiego wąwo­zu. Nawet krzepkie, małe koniki narowiły się na widok osmaganych wiatrami, wyłaniających się z mroku pni drzew i poszczerbionych skał, które nagle wyrastały na ich drodze. Catherine wydawało się nawet, że gdy Gordon Ross Campbell dał znak, by zatrzymać się na noc, dosły­szała szczere westchnienie ulgi mężczyzny, z którym jechała na jed­nym koniu.

Konie przywiązano do pnia powykręcanego starego drzewa, ale ich nie rozsiodłano. Zgaszono pochodnie, posiłek składał się z paru przaśnych owsianych sucharów i łyku stęchłej wody. Nikt nie pomyślał, by dać Catherine koc lub coś do okrycia. Całe ciało miała obolałe, w skroniach jej pulsowało. Ostrożnie pomacała guz tuż nad uchem, gdzie Campbell zdzielił ją pięścią. Miała przeciętą skórę, we włosach i na policzkach zaschniętą krew, która ściekając po szyi utworzyła lepkie smu­gi.

Nad szczytem góry wisiał wąski sierp księżyca. Niebo połyskiwało milionem gwiazd, ale ich blask nie rozpraszał ciemności, wszystko do­koła tonęło w mrokach. Catherine była zadowolona, że widzi tylko na kilkanaście kroków, i kiedy okrążała wielki głaz, przy którym ją zosta­wili, miała nadzieję, że ludzie księcia Argyle są równie ślepi i równie zagubieni w ciemnościach jak ona.

Macając wokół głazu, poraniła sobie dłonie. Gdzieś po drodze zgu­biła drugi pantofelek, ziemia usłana była ostrymi odłamkami skalnymi, które wbijały jej się w bose stopy. Centymetr po centymetrze, mając cały czas głaz za plecami, oddalała się od sprzeczających się mężczyzn. Wy­obrażała sobie, że kłócą się o nią, o to, w jakiej kolejności będą się z nią zabawiać. Straciła nadzieję na rychły ratunek, kiedy na stoku wzgórza do trzech mężczyzn dołączyła liczniejsza grupa. Przestała się też łudzić, że uda jej się przekonać porywaczy, by doprowadzili ją do księcia Argy­le, nie robiąc jej krzywdy. Szczególnie jeden, wielki i niedomyty, gapił się na nią jak wilk na kawał świeżego mięsa.

Nawet jeśli Alex udał się w pościg za nią, nawet jeśli jest blisko, jak sobie poradzi z tak licznymi przeciwnikami? Lochiel zostawił w Achnacarry tylko garstkę strażników; najbardziej doświadczeni pojechali z nim do Arisaig. Ale nawet jeśli Alex prowadziłby z sobą wyszkolony od­dział, jak zdoła ją odnaleźć w tych ciemnościach?

Catherine dotarła do końca głazu i aż znieruchomiała, gdy ujrzała gęsty mrok, który się rozpościerał dalej. Nasłuchiwała gardłowych okrzy­ków i ogarnęła ją panika, gdy dobiegł ją śmiech Gordona Rossa Campbella, zagłuszający inne odgłosy. Polecił, żeby przyprowadzono do nie­go Catherine; za parę sekund odkryją jej nieobecność.

Catherine wychyliła się, ale niczego przed sobą nie wymacała. Usły­szała pocieranie hubki o krzesiwo i domyśliła się, że zapalono pochod­nię, żeby wszyscy mogli oglądać igraszki; miała sekundy, ułamki se­kund, by odnaleźć ścieżkę i ukryć się w jednej ze szczelin w ścianach wąwozu.

Zrozpaczona, odbiła się od głazu i ruszyła tam, gdzie było najciemniej . Biegła z rękami wyciągniętymi przed siebie, uderzyła się mocno o kamień, aż łzy jej napłynęły do oczu. Ale biegła dalej, od skały do skały, potykając się i krzywiąc z bólu, kiedy zimne kamienne zęby wbijały jej się w stopy, nogi, ręce. Spódnicą zahaczyła o jakiś występ, mu­siała się zatrzymać. Za plecami słyszała gniewne nawoływania. Szarp­nęła się, rozrywając tkaninę, i znów popędziła przed siebie. Ale zdołała zrobić tylko kilka kroków, kiedy poczuła, że chwytają ją czyjeś ręce.

Rzuciła się w bok w ciemności, straciła równowagę i padła na ziemię, uderzając głową o kamień. Poczuła ostry ból w skroniach, po czym oto­czył ją mrok i straciła przytomność.

Droga, którą wiódł ich Struan, prowadziła wąskim korytarzem mię­dzy dwiema potężnymi kamiennymi ścianami, sklepionymi wysoko nad ich głowami. Wejście maskowały kolczaste krzewy jeżyn, tak więc na­wet w dzień z odległości kilku kroków wydawało się, że za nimi jest tylko lita skała. W ciemnościach przedzieranie się przez zarośla i odna­lezienie szczeliny zajęło MacSorleyowi ponad godzinę.

Rozstęp był na tyle szeroki, by zmieścił się koń. Shadow, najwięk­szy z wierzchowców, stanął dęba, rozdął chrapy, cały dygotał ze strachu. Alex głaskał ogiera po lśniącej szyi, starając się go uspokoić, ale sam też musiał pokonać silny opór przed zagłębieniem się w ciemną czeluść. Pochodnia Struana rzucała złowrogie cienie na oślizgłe skały nad ich głowami; powietrze zgęstniało od dymu, a oczy mężczyzn zaczęły łza­wić. Potem, gdy sklepienie stało się wyższe, dym uniósł się do góry. Wtedy ujrzeli przed sobą przerażający widok: tysiące nietoperzy z prze­nikliwym piskiem wypełniło powietrze trzepotem czarnych skrzydeł.

Alex zmuszał swojego konia, by posuwał się do przodu. Nie odry­wał oczu od pochodni, którą Struan trzymał przed nim. Kolana pozdzie­rał sobie do krwi o kamienną ścianę, wolał nie myśleć, co by się stało, gdyby zgasły pochodnie albo gdyby konie nie mogły dalej się przeci­snąć, albo gdyby ściany jaskini zwarły się gwałtownie i zacisnęły szczę­ki pułapki. Oczy piekły go od dymu, w uszach mu dzwoniło od przejmującego wrzasku nietoperzy. Nie odwrócił się, by sprawdzić, jak radzi sobie jadący za nim towarzysz, bo nerwy miał napięte do granic wytrzy­małości i bał się, że za chwilę sam zacznie krzyczeć równie przeraźliwie jak nietoperze.

Po pięćdziesięciu metrach we wnętrzu góry zerwał się chłodny, za­wodzący wiatr. Jeźdźcy musieli spuścić głowy, by nie oślepił ich wir kurzu i żwiru. Płomienie zaczęły się chwiać i Alex, za przykładem Stru­ana, osłonił swoją pochodnię tartanem, by nie zgasła. Wstrzymał od­dech; skórę miał lepką i zimną, poczuł nagłą potrzebę opróżnienia pę­cherza, jak to zdarza się dziecku mającemu koszmarny sen.

Sto metrów... dwieście metrów... mózgi jeźdźców pulsowały tak, że omal nie rozsadziły im czaszek. Dwie z czterech pochodni zgasły, więc nawoływali się, w ten sposób dodając otuchy sobie i zesztywniałym z przerażenia zwierzętom.

Po trzystu metrach marszu wąską szczeliną ściany zaczęły się rozstępować. Wiatr ustał tak gwałtownie, jak się pojawił, i chociaż czuli, że w nie osłoniętych miejscach ich skóra została wychłostana i posiekana na krwawe strzępy, mogli nareszcie wyprostować się w siodłach i roz­luźnić napięte do bólu mięśnie pleców.

Alex otarł pot zalewający oczy i zobaczył, że wkraczają do owalnej wyżłobionej w skale komnaty, szerokiej na dwadzieścia kroków, a dłu­giej na jakieś czterdzieści. Pośrodku znajdował się zbiornik wody o po­wierzchni gładkiej jak lustro. Otaczały go kamienne kolumny, przypo­minające wielkością i kształtem ludzi. Wydawało się, że poruszają się w blasku pochodni. Niektóre straszyły na wpół odpadniętymi nosami i głębokimi oczodołami.

- Piekielny widok, prawda? - szepnął Struan. - Legenda mówi, że to ludzie, którzy za brak odwagi zostali zamienieni w skały przez bó­stwa ciemności.

Alex, spojrzawszy na MacSorleya, był zaskoczony, widząc na krza­czastych brwiach towarzysza krople potu, jakie i jemu kapały na nos.

- Rzeczywiście piekielny. Jak się stąd wydostaniemy?

W ścianach jaskini co kilka kroków były szczeliny, ale żadna z nich nie wydawała się dość szeroka, by można się było przez nią przecisnąć.

Struan zapalił pochodnie, które zgasły, i z uśmiechem podszedł do jednego z rozstępów za jeziorkiem. Przechodząc między dwoma stalag­mitami, poklepał coś, co mogło kojarzyć się z niezwykle bujnym biu­stem.

- Jeśli jeszcze kiedykolwiek będziesz musiał tędy iść, słuchaj wiedź­my Beulah. Musisz ją poklepać po cyckach, wtedy pozwoli ci przejść. Inaczej z zemsty zamieni cię w skałę.

Alex bez sprzeciwu pochylił się i popieścił szorstkie kamienne pier­si. Wszyscy mężczyźni po kolei powtórzyli jego gest, po czym zniknęli w czeluściach skalnego grobowca.

22

Nim słońce wynurzyło się zza horyzontu, członkowie klanu Camero­nów znajdowali się przy południowym wylocie Diabelskich Wrót. Je­chali prawie przez całą noc. Jak im radził MacSorley, jeszcze przed świ­tem zaszyli się w kryjówce, gdzie Campbellowie najmniej się ich spodziewali. Alexander, Aluinn i MacSorley oczekiwali wschodu słońca na przełęczy, nie odrywając wzroku od widocznej w oddali kolumny mężczyzn, nakłaniających swoje oporne wierzchowce do pokonania ostat­niego kilometra zdradzieckiego i niebezpiecznego szlaku. Campbellowie z rozsądku nie zamierzali pokonywać przełęczy nocą i ich obozowi­sko było niewidoczne w ciemnościach, ale kiedy niebo zaczęło się rozjaśniać, między skałami i orlicami można było dostrzec malutkie po­stacie. Wąwóz, spowity gęstą mgłą, znajdował się poniżej; z góry ko­lumnę pilnie obserwowały trzy pary bystrych oczu.

Ukryty za głazem Alex wpatrywał się uważnie w konie i jeźdźców zbliżających się w ich stronę i dostrzegł plamę blond włosów w tej sa­mej chwili, w której Aluinn wskazał ją palcem.

- Tam - powiedział. - W samym środku.

- Widzę ją - mruknął Alex. Skinął głową, ale wbrew temu, czego się spodziewał, widok Catherine żywej i stosunkowo bezpiecznej nie sprawił mu ulgi. Zamiast tego poczuł irytujące swędzenie skóry na kar­ku, jakby tam w dole powinien dostrzec jeszcze coś, co umknęło jego uwagi. Im jeźdźcy znajdowali się bliżej, tym uparte mrowienie stawało się silniejsze; nerwy miał napięte, coś wołało do niego: „Patrz... Patrz!...” - ale wciąż nie dostrzegał tego, co powinien zobaczyć.

Spojrzawszy na Struana, stwierdził, że wielki góral też jest spięty jak wilk, który poczuł zapach świeżej krwi. Co to było? Co takiego wy­czuwali, ale nie mogli tego zidentyfikować? Coś tam się czaiło, coś śmier­telnie groźnego i złego.

- Wielki Boże! - szepnął Aluinn.

Wtedy Alex też go zobaczył. Jechał jako drugi, siedział na koniu, który aż się uginał pod jego ciężarem. Połowa jego twarzy wyglądała w miarę zwyczajnie pod niebieskim beretem, zsuniętym na bakier, ale druga część miała wygląd i konsystencję lawy, która wypłynęła z jakie­goś diabelskiego krateru i zastygła wokół zniekształconego, pustego oczo­dołu. Jego nos był bezkształtną masą ciemnej skóry, poprzecinaną paję­czyną czerwonych żyłek. Tłuste włosy rosły wokół wypukłej szramy, biegnącej od czubka głowy do szyi. Ręce miał tak grube, że odstawały na boki; nogi wyglądały jak pniaki, skóra, widoczna między skrajem spódniczki a skarpetami, była tak pokiereszowana, że do złudzenia przy­pominała korę.

- Skąd, na rany boskie, się tu wziął? - spytał Aluinn, zgrzytając zębami.

Alex przez ściśnięte gardło nie był w stanie nic powiedzieć. Fala nienawiści, czarnej i żrącej jak kwas, wypłynęła z głębin jego duszy, sprawiła, że krew zakipiała mu w żyłach, a mięśnie brzucha i ud stward­niały.

- Malcolm Campbell - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Powinie­nem był się domyślić. Diabelskie nasienie nigdy nie zawierzyłby takiego skarbu nikomu innemu.

Campbell jakby usłyszał te słowa, ściągnął wodze i zarządził krótki postój. Zmrużył swe jedyne oko, przypominające oko gada, tak że nie­mal zniknęło między fałdami porowatej skóry.

Też coś zwęszył, pomyślał Alex ze złośliwą satysfakcją. Czuje, jak coś pełza mu po skórze, ale nie wie co ani skąd się to wzięło.

Gordon Ross Campbell zatrzymał swego konia obok wierzchowca ojca.

- Coś mi się tu nie podoba - warknął Malcolm.

Gordon Ross przyglądał się uważnie stromym zboczom okolicznych gór, ale nie dostrzegł nic prócz nagich, ostrych skał.

Malcolm Campbell niechętnie przyznał mu rację, ale uważnie zlu­strował wzrokiem cienie i szczeliny. Ludzie, pozostawieni z tyłu, zamel­dowali, że widzieli Cameronów depczących im po piętach - uwzględ­niając okoliczności trzeba przyznać, że dokonali nie lada wyczynu. Dopuścić do głowy myśl, że jakimś cudem zdołali ich wyprzedzić w no­cy, byłoby przesadą.

Doszedł do wniosku, że to tylko słodki smak zemsty sprawił, iż do ust napłynęła mu ślinka. Najprawdopodobniej po tylu latach czekania bliskość rozstrzygającego spotkania ze znienawidzonym wrogiem przy­czyniła się do tego, że skóra na udach jeźdźca zwilgotniała od potu.

Wielki Camshroinaich Dubh w końcu znalazł się w zasięgu jego rąk! Zanim słońce zajdzie, Malcolm Campbell przejdzie do legendy. Grani­czyło z cudem już to, że przeżył ranę, która zabiłaby każdego innego śmiertelnika. Miecz Camerona odrąbał ciało od kości, pozbawił go po­łowy twarzy i uszkodził mięśnie w lewym boku. Członek klanu Came­ronów z grubsza go pozszywał przez grzeczność dla rodziny, ale tamte­go dnia wykopali trzy groby, wyryli trzy imiona na kamiennym kopcu, usypanym dla upamiętnienia jego poległych braci, Angusa i Dughalla. Przez cały czas, kiedy Malcolm Campbell leżał w szoku i gorączce, przez tygodnie maligny tylko jedna myśl trzymała go przy życiu: chęć zemsty! Pielęgnował tę samą nienawiść, to samo pragnienie odpłaty u swego syna, i razem, na Boga, udało im się. Nim skończy się dzień, odniosą zwycięstwo. Będą mieli głowę Camshroinaich Dubh i obudzą strach u wszyst­kich Cameronów, wierzących, że ich sławny zabijaka jest niezwyciężo­ny. Teraz wystarczyło tylko przejść przełęcz, zasadzić się po drugiej stro­nie granitowej ściany i czekać, aż potężny Alexander Cameron nadzieje się prosto na ich miecze.

W pewnej chwili Aleksowi wydało się, że dostrzega uśmiech na za­wziętych, wykrzywionych ustach. MacSorley dotknął jego ramienia, dając mu znak, by zeszli ze skał, i wszyscy trzej pobiegli z powrotem przez wąską gardziel tam, gdzie czekały ich spętane konie. Pogalopowali w dół porytego żlebami zbocza i zatrzymali się kilkaset metrów za szerokim traktem, wrzynającym się w porośnięte chaszczami skały. Było to ideal­ne miejsce na zasadzkę. Tam, gdzie szlak prowadził między porozrzuca­nymi głazami, było tak wąsko, że mogli się zmieścić obok siebie tylko dwaj jeźdźcy. Po obu jego stronach ciągnęły się zarośla, wystarczająco wysokie i gęste, by mógł się w nich ukryć człowiek. Panujący półmrok - zupełnie jakby słońce im sprzyjało, opóźniając swoje ukazanie się na niebie za wolno płynącymi chmurami - praktycznie uniemożliwiał od­krycie zasadzki, póki cały oddział Campbellów nie znajdzie się w pu­łapce.

Wiedząc, że niewątpliwie to samo miejsce Malcolm Campbell ob­rałby na zasadzkę, Alex znajdował szczególne zadowolenie, ładując broń i szykując ostro zakończone, stalowe sztylety. Aluinn kucał obok niego, delikatnie masując zesztywniałe ramię, w milczeniu patrzył, jak Alex rozdziera papierowe naboje i odmierza do każdej lufy porcję czarnego prochu. Ruchy długich, szczupłych palców były pewne i precyzyjne, jakby mężczyzna ubijający przybitkę i kule dokładnie wiedział, dla kogo jest przeznaczona każda porcja ołowiu.

- Jest ich dwudziestu pięciu - sucho zauważył MacKail. - A nas tylko ośmiu.

Co z tego - odezwał się zza pleców Aleksa Struan. - To tylko Campbellowie. Musimy im dać jakieś fory, w przeciwnym razie uciek­ną, kwicząc jak świnie. Aluinn uniósł brew.

- Jednak nie zaszkodzi, jeśli jeden człowiek stanie wyżej wśród skał z zapasem kul i prochu. Możemy liczyć tylko na kilka pierwszych se­kund, kiedy będziemy działać z zaskoczenia. Wtedy będzie istotny każ­dy strzał.

Struan zachichotał ponuro.

- Już ty się nie martw. Przygotowałem małą niespodziankę dla tych, którzy zasłużyli na szybką i bezbolesną śmierć. Przypominam ci jednak, że są i tacy, którzy nie zasługują na naszą wspaniałomyślność.

Alex spojrzał na jego wymęczoną twarz, wiedząc, że sam nie wyglą­da lepiej.

- Malcolm Campbell jest mój - rzekł cicho. - Wciąż trzymam cię za słowo.

MacSorley zmrużył oczy. Piętnaście lat temu przysiągł na swój ho­nor, że nie będzie polował na Malcolma Campbella jak na kundla, za jakiego go uważał, i że nie dokończy tego, co rozpoczął Alex. Wiele razy, opróżniwszy do dna butelkę whisky, chwiejąc się na nogach ruszał szukać zemsty po to, by zawrócić, przeklinając się w duchu za złożenie tej przysięgi. Ale tylko w ten sposób mógł nakłonić Aleksa, by wypuścił z objęć martwe ciało Annie po dziesięciogodzinnym, graniczącym z sza­leństwem czuwaniu.

Aluinn skinął głową.

Ostry gwizd obserwatora poinformował ich o pojawieniu się ludzi Campbella.

Alex odegnał wszystkie myśli i przyczaił się. Położył muszkiet obok siebie na skale, sprawdził, czy miecz ma dobrze przypasany. Czekał. Obydwa pistolety były gotowe do strzału. Kątem oka widział, że pozo­stali członkowie klanu spokojnie zajmują swoje pozycje. Poruszali się bezgłośnie, wstrzymali nawet oddechy, by obłoczki pary z ust nie zdra­dziły ich obecności.

Pierwsi jeźdźcy znaleźli się w wąskim przesmyku, w panującej ci­szy rozlegał się wolny stukot końskich kopyt. Alex uniósł obydwa pisto­lety i położył palce na spustach. Zaczekał, aż konie idące z przodu znaj­dą się na wprost niego, a wtedy zerwał się na równe nogi i wypalił z obu skałkówek prosto w twarze nie spodziewających się niczego członków klanu Campbellów.

Wprawdzie nie te twarze Alex pragnął zobaczyć, ale nie tracił czasu na zastanawianie się, gdzie mogą być Malcolm i Gordon Ross Campbellowie. Odrzucił pistolety, chwycił muszkiet, pamiętając, by wstrzymać oddech i przygotować się na silny odrzut broni, po czym nacisnął spust. Chmura dymu na kilka cennych sekund oślepiła go, ale natych­miast odrzucił muszkiet - zbyt długo trwałoby ponowne jego załadowa­nie - zeskoczył ze skalnej półki, a w ręku błysnął mu miecz.

Z jego gardła wydobył się okrzyk wojenny równie stary i groźny, jak jego góralski ród. Zawtórowali mu jego towarzysze, wyłaniając się z za­rośli i stając twarzą w twarz ze swymi odwiecznymi wrogami. Pierwsza salwa okazała się celna - połowa ludzi Campbelów albo już zginęła, albo konała pod kopytami spłoszonych koni. Teraz przyszła kolej na nie­spodziankę przygotowaną przez Struana: z góry posypał się gęsty grad strzał, które okazały się niezwykle skuteczne.

Alex zamachnął się mieczem na drugiego jeźdźca w szeregu i ciął w łokieć. Ręka wciąż ściskająca rękojeść poleciała na skały, znacząc je krwią. Potem pospieszył z odsieczą MacSorleyowi i pozbawił mężczy­znę, składającego się do strzału, zarówno pistoletu, jak i życia.

- Bardzo się cieszę, że nie zapomniałeś, jak walczyć! - ryknął Struan, błyskając białymi zębami, kiedy jego clai'mor rozpłatał czaszkę mężczyzny z Argyle. - Ale teraz powinieneś zająć się tym, co się dzieje za twoimi plecami!

Alex odwrócił się i uskoczył tuż przed spłoszonym koniem, który przebiegł obok niego. Ledwo odzyskał równowagę, kiedy natarło na niego kolejne zwierzę, prowadzone przez wrzeszczącego, wymachują­cego mieczem Campbella. Uchylił się i ostrze broni, zatoczywszy łuk, spadło na jego ramię. Nie wiedział, czy to jego miecz sprawił, że na­pastnik zwalił się na ziemię, czy też celna strzała, która przeszyła jego szyję.

Alex uniósł dłoń do czoła, by otrzeć pot zalewający mu oczy. Prze­skoczył dwóch konających i pobiegł naprzeciw oddziału Campbellów. Odkąd padły pierwsze strzały, minęła najwyżej minuta, a ziemia już była czerwona od krwi, powietrze zaś gęste od gryzącego dymu i kurzu. Ko­nie cofały się, blokując drogę, ich głośne rżenie potęgowało ogólny cha­os. Ujrzał w górze przed sobą żółte włosy i przyspieszył, gdy nagle nie wiadomo skąd dosięgnął go miecz. Upadł na skały, jego krew bryznęła na kamienie.

Kiedy zaczęła się strzelanina, Catherine znajdowała się w samym środ­ku kolumny. Poczuła, że ręce mężczyzny, który ją trzymał, zwiotczały, gdy celnie wymierzony strzał roztrzaskał mu czaszkę. Osunął się na nią, odepchnęła go na bok, chcąc wyrzucić go z siodła, ale stopa uwięzła mu w strzemieniu i zawisł groteskowo nad jej udem. Zbyt przerażona, by się zatrzymać i pomyśleć, co zrobić, pochyliła się i zaczęła szarpać stopę uwięzioną w strzemieniu. Zaklinowała się na dobre. Catherine już grozi­ło, że zabity pociągnie ją za sobą swym ciężarem, kiedy przyszła jej z po­mocą para silnych, muskularnych rąk. Aluinn oswobodził stopę zabitego i zepchnął trupa z kuca, ale tylko zdążył rzucić Catherine uśmiech, by do­dać jej otuchy, i odwrócił się, reagując na jej ostrzegawczy krzyk.

Aluinn obrócił się zwinnie jak tancerz, jego broń błysnęła, gdy ją uniósł, by zablokować uderzenie clai 'mora Gordona Rossa Campbella. Rozległ się głośny szczęk stali. Ponieważ miecz Campbella był znacznie cięższy od eleganckiej, cienkiej szabli MacKaila, Gordon stracił cenne sekundy, nim udało mu się zamachnąć ponownie. Aluinn był szybszy, ostrze jego szabli przecięło gardło mężczyzny, zanim skończył wykrzy­kiwać cath - ghairm Campbellów.

Kuc Catherine spłoszył się, czując na sobie ciepłą krew. Catherine próbowała chwycić wodze, utrzymać się w siodle, gdy koń stanął dęba, przebierając nogami w powietrzu. Kopnął Aluinna w ramię w tej samej chwili, w której kula rozorała mężczyźnie ciało. MacKaila odrzuciło do tyłu, okrzyk bólu zamarł mu na ustach. Ciężko opadł na kolana, zaciska­jąc dłoń na zranionym ramieniu.

Catherine zawróciła konia, udało jej się zsunąć z siodła, nim zwie­rzę rzuciło się prosto na ostrza mieczy. Podbiegła do Aluinna, który nie mógł się poruszyć, nic nie czując poza rozdzierającym bólem. Nie czuł, jak szczupłe ramiona ujęły go pod pachy, by pomóc mu wstać; nie wi­dział, jak Catherine się odwróciła, ani nie słyszał jej zduszonego krzyku, kiedy para grubych łap wyciągnęła się w jej stronę, porwała ją w górę i posadziła na grzbiecie innego niskiego, krępego kuca.

Malcolm Campbell mocno objął ją ramieniem w pasie i wbił lufę pistoletu w jej szyję. W pierwszej chwili zamierzał ją zabić, ale wiedział, że jeśli to zrobi, nie będzie miał jak się bronić przed gradem strzał i cio­sami mieczy. Mało się nie udławił gniewem, widząc, jak ostatni z jego ludzi padają na ziemię od mieczy Cameronów. Przed oczami przemknę­ły mu chaotyczne obrazy: stajni, która w jednej chwili przemieniła się w miejsce krwawej jatki; jego braci Angusa i Dughalla, rozpłatanych, z wnętrznościami na wierzchu; swych własnych okropnych ran; a także obraz chwili, kiedy pierwszy raz odważył się spojrzeć w lustro...

Znów ryknął i tym razem usłyszał odpowiedź.

- To już koniec, Campbell! Puść ją!

Malcolm odwrócił głowę w kierunku, skąd dobiegł znienawidzony głos. To był on. Czarnooki diabeł, przyczyna jego cierpień, jego poniże­nia, jego odrażającego wyglądu!

- Cameron, ty psi synu! - wrzasnął i odwiódł kurek swej skałkówki. - Zabiję ją! Tak mi dopomóż Bóg, zabiję ją tu, na twoich oczach, żeby kruki mogły się pożywić jej mózgiem!

Catherine mocno zacisnęła powieki, kiedy poczuła, że lufa pistoletu głębiej wbija się w jej szyję. Wczepiła się paznokciami w jego rękę, ale było to równoznaczne z próbą podrapania kamienia. Drugą rękę wycią­gnęła odruchowo, by utrzymać równowagę, i poczuła pod palcami zim­ny metal. Minęła chwila, nim dotarło do niej, co to może być. Była to rękojeść noża, który Campbell nosił zatknięty za skarpetą.

Ludzie z klanu Camerona po kolei zwracali oczy na Aleksa, czeka­jąc na polecenie, po kolei chowali broń i wolno cofali się pod skały. Campbell nie spuszczał z nich wzroku, czujny na każdy niespodziewa­ny ruch. Potem swym szczurzym okiem spojrzał tam, gdzie leżał na za­krwawionej ziemi jego syn, wstrząsany ostatnimi konwulsjami.

- Zapłacisz za to dodatkową cenę, Cameronie - syknął. - Zapłacisz podwójnie.

Granatowe oczy nie odrywały się od twarzy Campbella. Nie zważa­jąc na tę groźbę, cicho i łagodnie zwrócił się do bladej i drżącej żony.

- Wszystko w porządku, Catherine, jestem tutaj. Nie bój się; to już prawie koniec.

Otworzyła oczy, ale Campbell trzymał ją tak, że mogła patrzeć tylko prosto w niebo.

Teraz w głosie Campbella dało się słyszeć nienawiść, która wzbie­rała przez piętnaście lat:

- Doceniam twój gust, jeśli chodzi o kobiety, Cameron. Ta była rów­nie słodka i delikatna jak tamta. Tak, słodka i wystarczająco gładka, by zadowolić większość moich ludzi, chociaż musiałem ją posiąść dwa razy, nim przestała wierzgać i się wyrywać. Trzeba ją było nauczyć dobrych manier, stąd te zadrapania i siniaki na jej ciele. To prawdziwa kocica, o czym z pewnością sam wiesz.

Catherine próbowała odwrócić głowę, by zobaczyć twarz Aleksa, lecz nie pozwoliła jej na to lufa pistoletu. Próbowała zawołać do niego, ale z jej ściśniętego gardła wydobył się tylko zduszony jęk. Widziała, jak nad jej głową rozstępują się chmury. Za kilka chwil ukaże się słońce. Mocniej zacisnęła palce na rękojeści sztyletu i modliła się, by promienie słoneczne uczyniły ją ślepą, zanim nastąpi kres.

Campbell wyszczerzył zęby w uśmiechu, trącił piętami boki konia, kierując się z powrotem w stronę przełęczy. Alex ruszył za nim, tak mocno ścisnął rękojeść miecza, że żyły na jego ramieniu nabrzmiały niczym niebieskie węże.

Campbell czekał do ostatniej chwili, odciągając swego wroga na tyle daleko od jego ludzi, żeby od wylotu przełęczy dzieliło go tylko kilka sekund galopu. Kiedy ocenił, że cierpliwość Aleksa zaraz się wy­czerpie, odsunął pistolet, którym groził Catherine, i wycelował lufę w sze­roką pierś górala.

Akurat w chwili, gdy słońce wynurzyło się spoza białych chmur, Catherine uniosła w górę rękę, wyszarpując zza skarpety Campbella mały, ostry sztylet. Alex dostrzegł ruch jej ręki. Szok, spowodowany wido­kiem sztyletu, który ściskała w dłoni, w połączeniu z przerażeniem, kie­dy dotarło do niego, co Catherine zamierza zrobić, sprawił, że z jego ust wydobył się ryk wściekłości. Rzucił się do przodu w chwili, gdy Camp­bell pociągnął za spust.

Koń stanął dęba, kiedy broń wypaliła kilka centymetrów obok jego ucha. Catherine zsunęła się na bok i chybiła... ale chybił też Malcolm Campbell. Rzuciwszy przekleństwo, cisnął strzelbę na ziemię i zmusił konia do galopu w kierunku przełęczy, ale wystarczyły trzy długie susy, by Alex znalazł się obok niego. Zacisnął palce na derce i pociągnął. Camp­bell jednym ramieniem wciąż obejmował w pasie Catherine, która za­częła teraz dźgać go nożem. Usłyszała kolejne głośne przekleństwo, a w następnej chwili uświadomiła sobie, że została zepchnięta z siodła na ziemię. Kiedy spadała, Alex musiał puścić derkę.

Kuc natychmiast zareagował na komendę Campbella i pogalopował stokiem w górę, ale ubiegł zaledwie dziesięć kroków, kiedy strzała prze­biła mu szyję tuż poniżej twardej kości czaszki. Koń razem z jeźdźcem zwalili się na ziemię. Campbella wyrzuciło z siodła. Nie próbował się zatrzymać, tylko przekoziołkował kilka razy, po czym zerwał się na nogi i zaczął uciekać. Druga strzała odbiła się rykoszetem od skały, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Słysząc za sobą odgłos kroków, wyciągnął miecz i rzucił się ku wylotowi Diabelskich Wrót.

Alex, pochylony, zmuszając się do maksymalnego wysiłku, śmigał w powietrzu jak wyrzucony z katapulty. Złapał Campbella za ramiona i obaj wpadli na szorstką, kamienną ścianę. Alex zdarł sobie skórę na przedramieniu, kiedy na chwilę cielsko Campbella przygwoździło go do skały. Campbell uniósł miecz miotając przekleństwa i odwrócił się, za­taczając w powietrzu łuk błyszczącym ostrzem.

Alex zrobił unik i ostrze uderzyło w twardy kamień. Uchylił się przed drugim ciosem i był zmuszony wyjść z cienia na słońce. Dopiero wtedy się zorientował, że podczas szalonego pościgu zgubił miecz. Campbell ruszył za nim, obie owłosione dłonie zaciskał na mieczu wysoko unie­sionym nad głową.

Stalowe ostrze ze świstem przecięło powietrze i utkwiło w twardej ziemi kilka centymetrów od stopy Aleksa. Rozpoznał potężny clai 'mor MacSorleya, ale nie miał czasu mu podziękować, bo Campbell przymie­rzał się do zadania śmiertelnego ciosu. Alex chwycił półtorametrowej długości miecz o zakrwawionym ostrzu, wyszarpnął go z ziemi i uniósł, w ostatniej chwili blokując cios przeciwnika. Ten pojedynek na ciężkie miecze pozbawiony był finezji i gracji; liczyły się tylko siła i brutalność, a mężczyzna pijany zapachem krwi jest o wiele bardziej niebezpiecz­nym przeciwnikiem od tego, który staje w obronie swego dobrego imie­nia. Alex nawet nie zdawał sobie sprawy, że zapomniał, jak ciężki jest miecz górali i jak trudno nim wymachiwać. Drogo za to zapłacił - raną w pierś i ramię.

Wyczuwając słabość przeciwnika, Campbell ze złośliwym uśmie­chem nacierał na niego, żądny krwi, pragnąc dosięgnąć ramienia, uda, odsłoniętego brzucha i szyi...

Alex cofał się przed napierającym przeciwnikiem, dyszał ciężko, czując ogień w gardle i płucach. Poczuł, że miecz wysuwa mu się ze spoconych dłoni, wykręcając rękę, powodując odrętwienie w palcach i ramieniu. Ujął rękojeść w obie dłonie i zamachnął się z całych sił, ale Campbell, mimo swej tuszy, był szybki. Stal szczęknęła o stal, skrzyżo­wały się ostrza i przez dłuższą chwilę obaj mężczyźni stali twarzą w twarz, patrząc na siebie, skąpani we krwi i pocie.

Alex zrobił szybki wypad do przodu i zahaczył ozdobną gardą broni MacSorleya o koniec miecza Malcolma. Skierował ostrze w dół i obró­cił nim, czując, jak wbija się w napięte mięśnie po wewnętrznej stronie uda Campbella. Usłyszał ryk Campbella i zobaczył strumień gorącej krwi tryskającej z uszkodzonej tętnicy; puścił clai'mor i szybko zamachnął się sztyletem, zatapiając go głęboko w uparcie bijącym sercu Camp­bella.

Campbell się zatoczył, patrząc z niedowierzaniem na rękojeść noża sterczącą z jego piersi. Uniósł ręce i zacisnął je na gardle Aleksa, ale w palcach miał tylko tyle sił, by zostawić kilka krwawych zadrapań na szyi Camerona.

Alex podtrzymał bezwładne ciało swego wroga, by wysyczeć mu przekleństwo prosto do ucha, potem puścił go i cofnął się. Dyszał cięż­ko, ręce miał unurzane we krwi. Cichy krzyk za jego plecami sprawił, że oderwał wzrok od trupa i odwrócił się w samą porę, by złapać szczupłą postać, która zbiegła ze wzgórza.

Catherine rzuciła się w jego rozpostarte ramiona, w kółko powta­rzając jego imię, od jej łez na jego koszuli powstała wielka mokra pla­ma.

Głaskał ją po jasnych, jedwabistych włosach. Zamknąwszy oczy, przygarnął ją blisko, by poczuć bicie jej serca.

- Myślałam... myślałam, że mnie już nie zechcesz - załkała. Pozwolił jej jeszcze chwilę ukrywać twarz na swojej piersi, a potem ujął jej twarz w silne dłonie, zwrócił ku sobie i przycisnął usta do jej warg.

- Teraz wiesz, że to nieprawda.

Za ich plecami pojawił się Aluinn. Trzymał się za ramię i delikatnie je masował, ale kiedy spojrzał na Aleksa i Catherine, na jego poszarzałej od bólu twarzy pojawił się uśmiech.

- Najwyższa pora, żebyście obydwoje zaczęli się zachowywać jak mąż i żona.

Alex przestał ją całować i westchnął.

- Nie zaprzeczę ani jednemu, ani drugiemu - powiedział Aluinn. Obaj mężczyźni spoważnieli i spojrzeli na leżącego na ziemi Mal­colma Campbella.

Po trzykroć kruki opiją się krwi Campbellów w cieniu Ciach Mohr”. Przepowiednia się spełniła. Najpierw Angus, potem Dughall... te­raz Malcolm.

- Może powinniśmy już stąd odejść? - zasugerował Aluinn i po­chylił się, by podnieść miecz Struana. Wielki góral stał obok, strząsając z ręki spływającą krew. Pozostali ludzie Cameronów zbierali broń, oglą­dali swe liczne rany.

Alex, najpoważniej ranny, wziął Catherine na ręce i mimo jej prote­stów zniósł ją ze wzgórza tam, gdzie czekały uwiązane konie. Posadził ją na grzbiecie Shadowa, sam usiadł za nią i okręcił ich oboje tartanem niczym ciepłym kokonem.

Obchodził się z nią tak delikatnie, że znów poczuła, iż dławią ją łzy.

- Wciąż są z tobą jakieś kłopoty. Może pewnego dnia ktoś mądry przywiąże cię za rękę i nogę do łóżka, żebyś znów się sama dokądś nie wypuściła.

W jej oczach pojawiły się buntownicze błyski.

- Czy tym kimś będziesz ty, milordzie?

Z uśmiechem przesunął palcem po jej ustach.

- Wierzę, że znam lepszy sposób, by zatrzymać cię w łóżku.

23

Chłopska chata, przytulona do ogromnej skały, była mała i prymi­tywna. Zbudowana z darni, kryta słomą, bez okien, prócz kilku szpar nad kamiennym kominem nie miała innej wentylacji. Zamiast podłogi było klepisko, wielki, okopcony piec obwieszono różnymi naczyniami, widelcami i suszonym mięsem. Gospodarz, natychmiast rozpoznawszy tartan Cameronów, postawił na stole jedzenie i picie, zagotował dużo wody, by obmyć i opatrzyć rany mężczyzn. Wanna była luksusem, o któ­rym tu nikt nawet nie marzył, Catherine ucieszyła się więc z garnka cie­płej wody i miękkiej myjki. Zdjęła swoje podarte ubranie i włożyła su­kienkę ze zwykłego samodziału, wielokrotnie cerowaną, ale widocznie najlepszą, jaką miała w swej szafie żona gospodarza.

Wiadomość o obecności Camshroinaich Dubh w dolinie rozeszła się lotem błyskawicy i nim minęła godzina, w chacie pojawili się mężczyź­ni i kobiety z koszami pełnymi jedzenia, chleba, piwa - wszystkiego, co mieli. Wielokrotnie wznoszono toasty za zdrowie członków klanu, któ­rzy odnieśli tak wspaniałe zwycięstwo nad Campbellami. Kiedy nad zie­lonymi polami zaczął zapadać zmierzch, rozpalono ogniska, przy któ­rych snuto opowieści i komponowano pieśni czczące ich triumf.

Catherine spała prawie do wieczora. Budziła się na krótko za każ­dym razem, kiedy poczuła w izbie obecność Alexandra, ale ostatnie prze­życia tak nadwątliły jej siły, że na jego pytania odpowiadała mrucząc coś niewyraźnie i znów zapadała w sen.

Alex się uparł, by najpierw opatrzono wszystkich jego ludzi, dopie­ro potem pozwolił żonie gospodarza zdjąć z siebie koszulę i obmyć licz­ne zadrapania i cięcia. Z powodu jednej, szczególnie brzydkiej rany, wymagającej przypalenia oraz okładu z gorczycy i pajęczyny, musiał wysłuchać długiego kazania wymamrotanego po szkocku, kiedy odmó­wił zgody na zabieg.

- Dziękuję, matko, ale nic mi nie będzie.

Nie pozwoliła Aleksowi powiedzieć słowa na swoją obronę ani też wyjaśnić, że jej oskarżenie jest bezpodstawne. Kościstym palcem wska­zała mu przy piecu miejsce, gdzie mógł rozłożyć tartan.

- Jeśli się obudzi i sama będzie miała ochotę na figle, możesz z nią trochę pobaraszkować. Ale nie wcześniej.

Alex ustąpił starusze, ale chociaż słaniał się na nogach ze zmęczenia, nim się położył, wyszedł przed chatę i jeszcze przez prawie godzinę roz­mawiał ze Straanem i Aluinnem. Kiedy wrócił do izby, stanął nad śpiącą Catherine i przyglądał się jej dłuższą chwilę. Potem, rozciągnąwszy tartan przed paleniskiem, owinął się nim. Jednak nie od razu zamknął oczy. Pa­trzył na okrytą kocami, drobną postać na posłaniu i odtwarzał w pamięci każdą wspólnie spędzoną chwilę, każde spojrzenie, każdy dotyk ręki, każ­de szeptem wypowiedziane słowo, wszystko, co w ciągu ostatnich trzech tygodni odmieniło jego życie. Przeżywał to jeszcze raz. W końcu zasnął, utwierdziwszy się w przekonaniu, że dokonał słusznego wyboru. Jedyne­go w tych okolicznościach.

Catherine obudziła się. Przez kilka minut nie mogła poznać, gdzie się znajduje. Słyszała trzask płomieni w palenisku, czuła słodkawy za­pach płonącego torfu, ale dopiero kiedy zobaczyła staruszkę pochylają­cą się nad jednym z wielkich żeliwnych naczyń i mieszającą jego zawar­tość, wszystko sobie przypomniała.

Była bezpieczna. Nic jej nie groziło. Alex przyszedł jej na ratunek, położył kres temu całemu koszmarowi i przyznał otwarcie, że pragnie być z nią - warto było przeżyć wszystko, co ją spotkało w ciągu ostat­nich dwudziestu czterech godzin, żeby usłyszeć te słowa.

Przeciągnęła się ostrożnie, cała była obolała. Nie wiedziała, jak dłu­go spała, nie wiedziała, czy jest dzień, czy noc. Drzwi chaty były za­mknięte, ale przez otwory w dachu wpadały nikłe smużki światła.

- Dobra kobieto! - Podparłszy się na jednej ręce, usiadła, drugą podciągnęła wysoko cienki koc, by skromnie okryć swoją nagość. - Dobra kobieto!

Staruszka spojrzała na nią.

- Mój... mąż. Czy jest gdzieś w pobliżu?

Kobieta marszcząc czoło odpowiedziała coś niezrozumiale.

- Pan Cameron - spróbowała znów Catherine. - Czy pan Cameron jest w pobliżu?

Tak. Tak. Camshroinaich. - Staruszka rozpromieniła się, pokle­pała się po wyschłych piersiach, potwierdzając, że należy do klanu. Po­tem znów pochyliła głowę nad kotłem, coś mamrocząc pod nosem po szkocku.

- O Boże! - Catherine owinęła się kocem i wstała z posłania. Ko­bieta spojrzała na nią i zaczęła mówić głośniej, ale Catherine tylko bez­radnie wzruszyła ramionami i wskazała drzwi. - Chciałam z nim poroz­mawiać. Właściwie chciałam... chciałam go tylko zobaczyć.

Staruszka zacisnęła bezzębne dziąsła i z wyraźną dezaprobatą pa­trzyła, jak Catherine wolno, na sztywnych nogach idzie w stronę drzwi. Były zamknięte na drewniany skobel. Kiedy go wyjęła, otworzyły się na całą szerokość. Uniosła rękę, by osłonić oczy przed ostrymi promienia­mi słonecznymi; oślepiły ją na kilka sekund, podobnie jak widok błękit­nego nieba i jaskrawozielonych wzgórz. Powietrze było czyste i rześkie, wypełnione brzęczeniem owadów, porykiwaniem bydła i śmiechem dzie­ci bawiących się gdzieś w oddali.

Był to tak krańcowo odmienny widok od tego, który powitał ją po­przedniego ranka, że łzy nabiegły jej do oczu. Stała w progu, pozwalając im płynąć po policzkach. Nie ruszyła się z miejsca nawet wtedy, kiedy trzech mężczyzn siedzących nad wąskim strumieniem przerwało roz­mowę i odwróciło się, by na nią spojrzeć.

Alex natychmiast wstał i ruszył w kierunku chaty. Widząc błyszczą­ce od łez oczy Catherine, bez słowa wziął ją w ramiona i tulił, aż prze­stała dygotać na całym ciele.

- Czy ktoś pani powiedział, że jest pani prześliczną kobietą? - spy­tał cicho. - Nawet kiedy ma pani czerwony nos i podpuchnięte oczy?

Pociągnęła nosem i uśmiechnęła się.

Ich spojrzenia się spotkały. Mruknął coś po szkocku do starej kobie­ty i Catherine usłyszała w odpowiedzi jej chichot. Wieśniaczka przeszła obok nich, cmokając z udanym oburzeniem, gdy Alexander porwał żonę w ramiona i wniósł do chaty.

Ogień płonący w piecu rzucał różowawy blask na ich nagie ciała; żar docierał do najdalszych kątów izby, nie czuło się tu zimnych podmu­chów powietrza. Catherine jęknęła z zadowoleniem, przesunąwszy dłoń­mi po lśniących muskułach Aleksa; przeszedł ją dreszcz i pochyliła gło­wę nad jego szerokim torsem. Jej długie włosy łaskotały skórę mężczyzny. Zbliżyła zachłanne usta do jego twardej brodawki i zaczęła ją pieścić wolnymi, okrężnymi ruchami języka. Ręce trzymał na jej biodrach, czu­ła, jak znów ogarnia go podniecenie, jak pragnie w nią wniknąć, lecz udawała, że przed nim ucieka. Osunęła się niżej, palce zatopiła w czar­nych włoskach, porastających jego tors. Ustami przesuwała po jego pła­skim brzuchu, pieszczotliwie chwytała zębami stalowe mięśnie.

Przez dwa dni prawie nie wychodzili z chaty. Alexander sprawiał wra­żenie, jakby rozpaczliwie pragnął nadrobić stracony czas, zmarnowane noce i dni, kiedy się kłócili, zamiast kochać. Spacerowali o zmierzchu, trzymając się za ręce, kochali się jak szaleni, przeżywając najwyższe mi­łosne uniesienia. Catherine wciąż nie mogła się nacieszyć swym mężem. Odkrywała w nim to, czego istnienia nie podejrzewała u żadnego mężczy­zny, a już najmniej u tego, którego poślubiła. Ale mimo tej sielanki Cathe­rine nie miała złudzeń. Alexandra Camerona nadal otaczało wiele tajemnic i zagadek. Z całą pewnością z dnia na dzień nie zmieni się w człowieka zdolnego do ujawniania swych najskrytszych uczuć. Podobnie jak ona. Ale miała nadzieję, że z czasem uda jej się przebić przez mur, który wzniósł wokół siebie. Teraz z godziny na godzinę coraz lepiej rozumiała każde jego spojrzenie, każdy półuśmiech, każdą chwilę, gdy nieruchomiał, ogar­nięty nienasyconym głodem miłości.

Teraz, kiedy coraz niżej przesuwała usta, czuła jego narastające pod­niecenie, napinał mięśnie zasypywany gradem czułych, zmysłowych pieszczot. Sprawiało jej przyjemność szokowanie go, kiedy czuła, jak zanurza palce w jej włosach, kiedy słyszała, jak z niedowierzaniem wyma­wia jej imię. Przedłużała słodkie tortury, aż ledwo mógł je znieść. Jęknął cicho i przyciągnął ją, by pocałować ją w usta. Nie wypuszczając jej z ob­jęć przekręcił się na posłaniu i uciszył jej gardłowy śmiech, aż omdlała z rozkoszy.

Z jego ust wyrywały się zduszone okrzyki, wydobywające się z głę­bi piersi, kiedy z każdym jego ruchem Catherine stawała się bardziej rozpalona i niezaspokojona. Czuł jej narastające podniecenie, czuł jej skórę, ciepłą i gładką jak aksamit, czuł, że przywiera do niego. Nagle ich ciała przeszył gwałtowny prąd i obydwoje zespoleni rzucili się w otwie­rającą się pod nimi otchłań.

Mocno objęci, poruszali się wolno, nie kryjąc zachwytu, póki ich ciałami nie przestały wstrząsać dreszcze rozkoszy. Pozostali spleceni w uścisku i tylko przestali się całować, gdy ich bezwładne ciała opadły z powrotem na skotłowaną pościel. Catherine dyszała lekko, czuł na swej szyi lekkie muśnięcie jej rzęs. Drżała w jego ramionach, zapach jej skó­ry działał na jego zmysły niczym jakieś egzotyczne perfumy. Alex po­czuł, że do oczu napływają mu piekące łzy.

Była taka śliczna. Taka młoda. Do tej pory los był dla niej łaskawy, oszczędzał jej życiowych przykrości, a jednak to ona wciąż pragnęła udowadniać Aleksowi, że to on był niewinny, bardziej naiwny z ich dwojga. Uważał ją za słabą i bezradną, a przecież właśnie ona uratowała im życie na moście na rzece Spean. Uważał ją za zepsutą i rozkapryszoną, a przecież w tym smukłym ciele kryły się niezwykłe pokłady siły i od­wagi. Pozostała dzielna i opanowana podczas wypadków, jakie miały miejsce w górach, i na Boga, była gotowa poświęcić się, żeby raz na zawsze mógł skończyć z koszmarem, jakim był dla niego Malcolm Campbell. A do tego potrafiła mu wybaczyć ignorancję i głupotę, tole­rowała jego dumę i upór, przełamała jego postanowienie, żeby jej nie pokochać. Żałował, że nie może gdzieś z nią uciec. Zaszyć się w jakimś zakątku z dala od świata, gdzie mogliby żyć szczęśliwie jak w bajce, gdzie nikt nigdy by jej nie skrzywdził ani nie przestraszył.

Catherine lekko przesuwała palcami po jego muskularnym torsie, wsłuchując się w bicie jego serca. Cieszyła ją świadomość, że przynaj­mniej malutka jego cząstka należy teraz do niej.

Catherine oparła brodę na ręku i przyjrzała mu się uważnie.

- Skąd wiedziałeś? Chodzi mi o to... skąd wiedziałeś, że tak się stanie?

Zmrużył granatowe oczy i napawał się jej urodą.

Zmrużył ciemne oczy.

Podciągnęła się trochę wyżej i przesunęła nogą po jego udzie.

- Mógł mnie pan wygrać w pojedynku, milordzie, ale nie jestem zwykłym trofeum, które można odstawić na półkę i o nim zapomnieć. Zwracam też uwagę, że nie będę dłużej tolerowała twoich wynurzeń o dawnych haniebnych wyczynach - szczególnie tych związanych z kobietami wątpliwej konduity.

Alex pocałował ją długo, namiętnie i spojrzał głęboko w błyszczą­ce, fiołkowe oczy. Dlaczego nie spotkał Catherine Ashbrooke sześć mie­sięcy temu, rok temu? Tyle zmarnowanego czasu. Chciałby mieć te sześć miesięcy, by spróbować ją poskromić, by samemu dać się poskromić...

Ciało Catherine przebiegł dreszcz, na chwilę zaniemówiła. Broda jej zadrżała i szybko spuściła powieki.

Ujął ją pod brodę i czekał, aż znów spojrzy na niego swymi wielki­mi oczami.

- Chodzi tylko o to, że... że nigdy wcześniej mi tego nie powie­działeś.

Wziął głęboki oddech i przyciągnął ją do siebie.

- Powinnaś się już zorientować, że mam trudności z wyrażaniem uczuć.

Skinęła głową. Musnął jej policzek, czując gorący rumieniec, jaki spowodowało jego wyznanie.

Pocałował ją w czubek nosa, w miękkie, lekko nadąsane usta.

- Jednak z jakiegoś powodu nigdy nie byłem bardziej elokwentny niż właśnie teraz, mogę więc całkiem otwarcie oświadczyć, że cię ko­cham, Catherine. Całym moim ciałem, jeśli je zechcesz, całym moim sercem, jeśli mu zaufasz, całą swoją duszą, jeśli weźmiesz ją na prze­chowanie.

Catherine była w stanie jedynie patrzeć oczami rozszerzonymi ze zdumienia, gdy pocałunkiem potwierdził prawdziwość swych słów. Jego zapach, jego dotyk, jego smak sprawiły, że zakręciło jej się w głowie i straciła panowanie nad swymi zmysłami. Jego słowa rozbrzmiewały w jej głowie, a ciało napełniła duma. Kochał ją! Kochał ją!

Alex chwycił Catherine za ramiona, zanurzył dłonie w jej długich włosach i zmusił, by lekko odchyliła głowę. Pieścił ustami kremowobiałą, gładką skórę na jej szyi i piersiach, a potem zaczął ją całować niżej, odpłacając za jej wcześniejsze figle, przemieniając Catherine w bezbron­ną istotę, wydaną na pastwę rozpalonych żądz.

Zespolenie, które potem nastąpiło, było szybkie i gwałtowne, roz­kosz bardziej intensywna, dłuższa, bardziej trawiąca. Catherine nie wie­rzyła, że można przeżyć coś takiego i nie spłonąć w ogniu miłości. De­lektowała się świadomością, że nawzajem obdarzali siebie taką samą przyjemnością.

Jego oddech sprawił, że zjeżyły się jej włoski na karku.

Przez krótką chwilę sądziła, że powie jej, iż zabierze ją daleko stąd... daleko od Szkocji, od Anglii, od wszystkiego, co mogłoby zagrozić ich nowo odnalezionemu szczęściu. Ale w następnej chwili zrozumiała, że to niemożliwe. Już jej powiedział, że zgodnie z decyzją brata dołączy do szykującego się powstania. Dał słowo, ręczył swoim honorem, a pozna­ła go już na tyle dobrze, by wiedzieć, że w takiej chwili za nic nie opuści swojej rodziny. Przecież przyjechał tu z daleka, naraził się na takie nie­bezpieczeństwa, by znaleźć się u boku swych braci. A jeśli tak stoją spra­wy, jeśli nie proponował, że z nią ucieknie, i nie zabierał jej do Achna­carry. ..

Próbowała mu się wyrwać, ale całym ciężarem ciała przydusił ją do siennika.

- Tak, jesteś moją żoną. I byłbym cholernie kiepskim mężem, gdy­bym nie zrobił wszystkiego co w mojej mocy, żeby zapewnić ci bezpie­czeństwo.

- Będę bezpieczna w Achnacarry...

- Tak samo jak kilka dni temu w ogrodzie? - Czekał, aż jej oczy przestaną ciskać gniewne spojrzenia. - Catherine... zamek jest tylko tak mocny, jak ludzie, którzy strzegą jego bram, a zostanie ich zaled­wie garstka. Donald zobowiązał się, że zbierze wszystkich mężczyzn ze swojego klanu, zdolnych do noszenia broni, i stanie u boku księcia. Ale są jeszcze inni, którzy mają odmienne poczucie honoru. Klany będą walczyły między sobą, granice, terytoria, prawa, lojalność przestaną obowiązywać...

Zbliżył usta do jej ust, pocałował ją najczulej i najbardziej żarliwie, jak potrafił. Jej błagania rozdzierały mu serce. Wiedział, że nie może spojrzeć jej w oczy, bo wtedy nie wytrwa w postanowieniu, w którym się umacniał od kilku dni. Nie miała pojęcia, jak wygląda wojna na Wy­żynach, nie zrozumiałaby tego. Szkocja była znana jako kolebka wa­leczności, ale słynęła również jako kraina przemocy. Campbellowie wykorzystają powstanie, by wkroczyć na ziemie Lochabera i puścić z dymem wszystko, co tylko uda się im podpalić. Anglicy przyślą swoją świetnie wyszkoloną piechotę i kawalerię; ściągną ciężkie działa, które zdolne są przebijać kamienne mury, jakby były z papieru. Nie będą pytać o naro­dowość czy przekonania polityczne kobiet i mężczyzn, którzy znajdą się na ich drodze, lecz pozostawią za sobą trupy i krew.

Kiedy skończył ją całować, położył głowę na jej piersiach i modlił się, by Catherine go objęła. Pragnął to poczuć ostatni raz. Ten jeden ostatni raz. Nie chciał jej odsyłać. Boże najdroższy, nawet na chwilę nie chciał się z nią rozstawać... ale wiedział, że musi to zrobić. Musi za wszelką cenę zabrać ją stąd, gdzie groziło jej niebezpieczeństwo, nawet jeśli równało się to zniszczeniu jej miłości do niego.

Catherine nic niewidzącymi oczami wpatrywała się w powałę nad ich głowami. W jednej chwili pierzchła cała radość, spokój, poczucie, że do kogoś należy. Była odrętwiała i pusta w środku. Zamierzał ją ode­słać. Zamierzał ją odesłać, a potem udać się na wojnę, na której mógł zginąć.

- Cały czas wiedziałeś, że do tego dojdzie, prawda? - spytała drew­nianym głosem. - Wiedziałeś, a jednak nic nie powiedziałeś. Zamiast tego pozwoliłeś mi wierzyć... pozwoliłeś mi łudzić się nadzieją, że ko­chasz mnie wystarczająco mocno, by nie liczyło się, kim jestem. Podniósł głowę i zmarszczył czoło.

Bo o to chodzi, prawda? Ponieważ jestem Angielką. Sassenach. Przynoszę wstyd wielkiemu klanowi Cameronów.

Odsunęła się od niego i wstała, a on nie próbował jej zatrzymać, mimo że widział, jak dygoce, zbierając swoje ubrania. Patrzył, jak Ca­therine wkłada zgrzebną, bawełnianą koszulę, i pragnął wyciągnąć dłoń, by ją powstrzymać. Włożyła halkę, zawiązała ją w pasie, potem zarzuci­ła na ramiona bezkształtną sukienkę z samodziału i zasznurowała ją ściśle na piersiach... Stanął za nią, położył dłonie na jej ramionach, przy­gładził zmierzwione włosy.

- Kocham cię, Catherine. Wiem, że jesteś teraz na mnie zła i mo­żesz mi nie wierzyć, ale naprawdę cię kocham. Co więcej, przysięgam na tę miłość - i na swoje życie - że przyjadę po ciebie najszybciej, jak będę mógł.

Stała odwrócona do niego plecami, ściskając sznurówki stanika, jakby nie słyszała Aleksa - albo jakby wolała go nie słyszeć.

Na myśl o nieuchronnym rozstaniu pochylił się i czule ucałował si­niak widniejący na jej delikatnej, białej szyi. Odwrócił się, żeby się ubrać, tak wstrząśnięty tym, co czuł, że nie widział dreszczu, który wstrząsnął całym ciałem Catherine i sprawił, że wbiła paznokcie w skórę na pier­siach.

24

Catherine stała na brzegu i patrzyła, jak kończą załadowywać na ło­dzie kontrabandę. Szkocką wełnę wysoko ceniono w Europie, podobnie jak mocny, złocisty trunek, produkowany niemal w każdym zamku i każ­dej chacie jak kraj długi i szeroki, co uważano za rzecz najzwyklejszą pod słońcem. Wyładowane towary świadczyły, że nieustraszeni kupcy i pośrednicy są dobrze zorientowani w sytuacji: na brzegu piętrzyły się beczki z prochem strzelniczym, skałkówki, ołów i broń wszelkiego ro­dzaju, która w najbliższym czasie osiągnie zawrotne ceny.

Kapitan „Curlew” był niskim, żylastym mężczyzną. Patrząc na nie­go odnosiło się wrażenie, że na co dzień obywa się bez mydła i wody. Catherine poinformowano, że statek zazwyczaj nie zawija do Blackpool, ale kapitan wysadzi ją na brzeg w małej zatoczce, jakieś dziesięć ki­lometrów od miasta, traktując to jako osobistą przysługę dla Camerona z Lochiel. Później dwóch najbardziej zaufanych ludzi Alexandra będzie jej towarzyszyło do miasta. Zostaną z nią póty, póki nie zorganizują po­wozu, którym Catherine uda się do Derby. Jeden z mężczyzn wchodził w skład oddziału, który uwolnił ją ze szponów Malcolma Campbella. Drugim był Aluinn MacKail.

Wyjaśniło się, co było jednym z powodów ich przedłużającego się pobytu w dolinie, kiedy po dwudniowej nieobecności pojawił się Struan MacSorley. Jechał na czele pokaźnej kolumny uzbrojonych członków kla­nu sprowadzonych z Achnacarry. Razem z nimi przybyła Deirdre 0'Shea.

Lochiel, jak im powiedziano, wrócił do zamku i już się przygotowy­wał, by skrzyknąć ludzi ze swojego klanu. Struan przywiózł całą paczkę pisanych w pośpiechu listów - od Maury, Donalda, nawet Archibalda, życzących Catherine bezpiecznej podróży i obiecujących, że będą się modlić za jej rychły powrót. Nikt nie kwestionował decyzji Aleksa, nikt z jej sojuszników nie podpowiadał, co mogłaby powiedzieć albo zrobić, by odwieść go od powziętego zamiaru.

Catherine spojrzała na zamglony sierp księżyca, który wyłonił się zza chmur wiszących nad ich głowami, i zamrugała powiekami, by po­wstrzymać łzy. Rześki, słony wietrzyk chłodził jej policzki i sprawiał, że piasek pod nogami unosił się, tworząc maluśkie wiry. Była owinięta w szeroki, kraciasty pled, który chronił przed przenikliwymi podmucha­mi wiatru, a jednak dygotała. W jej głowie przesuwały się różne obrazy, ale o niczym nie myślała. Odrętwienie, jakie ogarnęło ją w chacie, po­głębiło się teraz, kiedy u swych stóp widziała zimne fale bijące o brzeg.

- Już pora - rzekł cicho Alex.

Drgnęła, nie usłyszała bowiem jego kroków na piasku. Uniosła wzrok i ujrzała jego twarz z najdrobniejszymi szczegółami: oczy, nos, szero­kie, zmysłowe usta, uparcie spadające na czoło czarne loki...

Zagryzła usta i spojrzała na wodę. Fale o spienionych grzywach lśniły w świetle księżyca, biegły ku brzegowi, a potem się cofały.

- Co za ironia losu. Tak cię błagałam, żebyś odesłał mnie do domu, a teraz, kiedy... - Głos jej zadrżał. Wyciągnął do niej rękę, ale zauwa­żywszy ten gest, odsunęła się. - Proszę, nie. Zawsze byłam wrażliwa na twój dotyk... Wiedziałeś o tym, prawda? Delektowałeś się tą szczegól­ną władzą nade mną, śmiem twierdzić, że czasem bezwstydnie to wyko­rzystywałeś.

Spojrzał na swoje ręce... i zacisnął je w pięści.

Ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Przez moment przyglądali się sobie w milczeniu, a potem Catherine znów odwróciła wzrok ku morzu.

Głos miał niski i spięty, jego dźwięk sprawił, że dostała gęsiej skór­ki. Nie spojrzała na Aleksa, uparcie wpatrywała się w wodę, by nie wi­dział łez wiszących na jej długich rzęsach. Nie dopuści do tego, by wi­dział ją płaczącą. Postanowiła zachować resztki godności, nawet jeśli to miała być ostatnia rzecz, jakiej mogła dokonać na tym przeklętym brze­gu.

Wcisnął jej do ręki plik dokumentów, zapieczętowanych i przewią­zanych wstążeczką.

- To listy, które ci obiecałem - powiedział cicho. - Wciąż do ciebie należy wybór, czy wrócisz do Derby jako moja żona czy wdowa po mnie. W razie czego na mocy tych dokumentów będziesz mogła dysponować złożonymi w banku pieniędzmi... i posiadłościami... Raefera Montgomery'ego. Aluinn ma wszystkie kopie; przekaże je do Londynu.

Odwróciwszy się przed ostrym powiewem wiatru, Catherine znala­zła się twarzą w twarz ze swoim mężem. Ból rozsadzał jej piersi. Bez słowa, potykając się, ruszyła w stronę dwóch beczek z płonącą smołą, oznaczających miejsce, w którym przybijały łodzie. Deirdre już siedzia­ła na dziobie, mocno ściskając w rękach torbę, której pilnowała od cza­su opuszczenia Derby.

Fale pełzające po piasku moczyły skraj sukni Catherine. Zebrała siły na ostatnie pożegnania. Aluinn MacKail i Struan MacSorley mieli po­nure i zmieszane miny. Struan wyglądał, jakby miał ochotę złapać dwie głowy i uderzyć nimi o siebie.

- Przepraszam, że przyczyniłam wam tyle kłopotów - rzekła cicho. - Doceniam wszystko, co dla mnie zrobiliście. Nie... nie mogę szczerze powiedzieć, że życzę powodzenia waszej sprawie, ale wam samym ży­czę sukcesu... i bezpieczeństwa.

Zwilżyła wargi i rzuciła ostatnie spojrzenie na urwisty brzeg. Przed niespełna miesiącem opuściła Derby, ale czuła się, jakby jej przybyło wiele lat. W jej pamięci wyryły się sceny, których nigdy nie zapomni: czy księżyc kiedykolwiek świecił tak jasno nad Rosewood Hall, jak nad wyszczerbionymi murami Achnacarry? Czy mgła była tak tajemnicza, trawa taka zielona, wrzosowiska rozsiewały tak mocny zapach wrzosów i torfu? To prawda, że przeżyła w Szkocji najstraszniejsze dni swego życia, ale znalazła tu również szczęście... i miłość.

Kapitan chrząknął niecierpliwie, ponaglając Catherine. Alex stał nie­ruchomo jak skała, jego twarz była bez wyrazu, ręce trzymał wzdłuż tułowia, dłonie miał zaciśnięte w pięści. Aluinn patrzył na niego z uczu­ciem bezsilności. Wiedział, że w żaden sposób nie może ulżyć cierpie­niom przyjaciela.

- Zaopiekuję się nią - obiecał i klepnął Aleksa w ramię. Cameron skinął głową, ale nim Aluinn cofnął rękę, sięgnął pod płaszcz i wyjął cienką, zapieczętowaną kopertę.

MacSorley roześmiał się i też mu pomachał, kiedy mała łódź zaczęła pruć wody płytkiej zatoki.

- Wygramy ją, nim zdążysz wrócić!

Alexander pozostał na brzegu. Jego barczysta postać rysowała się wyraźnie w niebieskawym świetle księżyca, a włosy rozwiewał słony wiatr. Nie odrywał wzroku od łodzi unoszącej się na falach, póki nie zniknęła w głębokim cieniu czekającego statku. Po chwili na dwóch wysokich masztach rozwinięto żagle, które wydęły się, gdy wypełnił je południowy wiatr. Statek zaczął sunąć bezgłośnie wąską zatoczką, z gra­cją prując dziobem fale. Do rana przebędą najbardziej niebezpieczny odcinek drogi i wypłyną na otwarte morze. Za dwa, najdalej za trzy dni powinni dotrzeć w pobliże Blackpool.

- Przyjadę po ciebie, Catherine - szepnął Alexander. - Przysięgam, że przyjadę po ciebie, nawet gdybym musiał przejść przez piekło.

Wiatr porwał przysięgę i uniósł ją do nieba. Alex odwrócił się, serce biło mu mocno w piersiach. Minie wiele miesięcy, nim znów znajdzie się na drodze do Derby I to nie jako mąż przybywający po swą żonę, ale jako żołnierz armii powstańczej pragnącej odzyskać tron dla swego króla.


1 Jakobici - stronnicy Jakuba II Stuarta, a następnie jego potomków, pretendentów do tronu Anglii (przyp. tłum.).

2 Sassenach w szkockiej angielszczyźnie oznacza pogardliwą nazwę Anglika (przyp. tłum.).

3 Camshroinaich Dubh (szkoc.) - Czarny Cameron.

4 Czarna Straż (ang. Black Watch) - popularna nazwa Królewskiego Pułku Szkockich Górali, jednego z pułków w armii brytyjskiej (przyp. tłum.).

5 Milicja - oddziały zbrojne formowane dawniej w czasie pokoju z obywateli mających broń i odby­wających przeszkolenie wojskowe, powoływanych do służby czynnej w czasie wojny (przyp. tłum.).

6 Homar (ang. lobster) - pogardliwie o żołnierzu brytyjskim w dawnych czasach, w związku z noszonym przez niego czerwonym mundurem (przyp. tłum.).

7 Uisque baugh - whisky.


Wyszukiwarka